Connaught Square
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Connaught Square
To na tym placu znajdującym się w centralnym Londynie przez przeszło 500 lat dokonywano publicznych egzekucji na wrogach państwa, zdrajcach i niewinnych. Szubienicy, która stanowiła główne narzędzie władzy, już nie ma, a plac stanowi tylko ślad na mapie turystycznej, ale wciąż wysłany jest brukiem i obsadzony liczną zielenią, dzięki czemu wielu mieszkańców Londynu wybiera go jako miejsce dla licznych spacerów. Wieczorami, gdy w latarniach zapala się jasne światło, na uliczkach można dostrzec ducha włoskiej tancerki, Marii Taglioni, która Connaught Square niegdyś nazywała swoim domem. Po okolicy krąży plotka, że jest ona tylko iluzją wyczarowaną przez jej zdolnego, angielskiego kochanka.
Milczenie Primrose świadczyć mogło wyłącznie o jej niepewności względem sytuacji, w jakiej się znalazła. Nie darzyła Aresa żadnym uczuciem, więc to nie złamane serce było źródłem jej przygnębienia. Półwila zdecydowała nie drążyć, sądząc iż to wizyta w centrum stolicy związała usta pannie Burke i trzymała w niemym skupieniu.
Dotarłszy na miejsce wysiadła z powozu jako pierwsza, tylko na krótką chwilę ściągając brwi w zastanowieniu nad obecnością obstawy. Skorzystała z użyczonej dłoni, z gracją pokonując stopnie wozu.
- Dzień dobry, jakże miło was widzieć - przywitała ich ciepłym uśmiechem, skinąwszy głową stojącym kolejno lordom Burke i Bulstrode. - Cieszę się, że jesteśmy tu dziś razem, by wspólnie podnosić na duchu zmęczonych trudem czasów czarodziei. - Uraczyła Elvirę nieco przeciągniętym spojrzeniem, odpowiadając na jej powitanie skinieniem. Oczywiście, że Tristan rozkazał im tu przybyć, czyżby spodziewał się, że nieplanowanych wypadków?
- Choć wierzę, że przebieg dzisiejszego wydarzenia nie zostanie zakłócony, dziękuję za oddanie i gotowość do pomocy - zwróciła się z wdzięcznym do Hannibala, którego brodatą twarz widziała chyba pierwszy raz w życiu.
Dopiero wtedy uniosła wzrok na okalające plac tajemnice, pozwalając by wróciły wspomnienia sprzed kilku miesięcy. Obraz zamieszania tkwił wciąż żywy w jej pamięci, krzyk spragnionego krwi tłumu oraz donośny, grzmiący z podestu głos dźwięczały w uszach, a lepka, błyszcząca w upalnym słońcu lata czerwień wdzierała się w nozdrza i pozostawiała metaliczne echo na języku. Wyczuła własne przyspieszone tętno i nabrała powietrza w płuca, starając się uspokoić. Miała być dziś wsparciem, a rozedrgane nerwy nie były tu najlepszymi pomocnikami.
Ruszyła za Aquilą i Primrose w kierunku wozu z przygotowanym jedzeniem, zawieszając jeszcze na moment zaciekawiony wzrok na mijanym Augustusie. Kim są ci czarodzieje? zastanawiała się idąc dalej placem, próbując odgrzebać w pamięci interesujące ją twarze, lecz zatrzymując się we wskazanym miejscu wróciła myślami do akcji charytatywnej. Zasłuchała się w słowach przyjaciółki, nie mając nic więcej do dodania w kwestii prowadzonych przez nich wydarzeń. Nadmiar informacji byłby tu przerostem formy, a tej głodni ludzie nie potrzebowali. Aquila świetnie radziła sobie z przemawianiem do tłumu, Evandra uśmiechnęła się ciepło, dumna z przyjętej przez nią postawy.
Dotarłszy na miejsce wysiadła z powozu jako pierwsza, tylko na krótką chwilę ściągając brwi w zastanowieniu nad obecnością obstawy. Skorzystała z użyczonej dłoni, z gracją pokonując stopnie wozu.
- Dzień dobry, jakże miło was widzieć - przywitała ich ciepłym uśmiechem, skinąwszy głową stojącym kolejno lordom Burke i Bulstrode. - Cieszę się, że jesteśmy tu dziś razem, by wspólnie podnosić na duchu zmęczonych trudem czasów czarodziei. - Uraczyła Elvirę nieco przeciągniętym spojrzeniem, odpowiadając na jej powitanie skinieniem. Oczywiście, że Tristan rozkazał im tu przybyć, czyżby spodziewał się, że nieplanowanych wypadków?
- Choć wierzę, że przebieg dzisiejszego wydarzenia nie zostanie zakłócony, dziękuję za oddanie i gotowość do pomocy - zwróciła się z wdzięcznym do Hannibala, którego brodatą twarz widziała chyba pierwszy raz w życiu.
Dopiero wtedy uniosła wzrok na okalające plac tajemnice, pozwalając by wróciły wspomnienia sprzed kilku miesięcy. Obraz zamieszania tkwił wciąż żywy w jej pamięci, krzyk spragnionego krwi tłumu oraz donośny, grzmiący z podestu głos dźwięczały w uszach, a lepka, błyszcząca w upalnym słońcu lata czerwień wdzierała się w nozdrza i pozostawiała metaliczne echo na języku. Wyczuła własne przyspieszone tętno i nabrała powietrza w płuca, starając się uspokoić. Miała być dziś wsparciem, a rozedrgane nerwy nie były tu najlepszymi pomocnikami.
Ruszyła za Aquilą i Primrose w kierunku wozu z przygotowanym jedzeniem, zawieszając jeszcze na moment zaciekawiony wzrok na mijanym Augustusie. Kim są ci czarodzieje? zastanawiała się idąc dalej placem, próbując odgrzebać w pamięci interesujące ją twarze, lecz zatrzymując się we wskazanym miejscu wróciła myślami do akcji charytatywnej. Zasłuchała się w słowach przyjaciółki, nie mając nic więcej do dodania w kwestii prowadzonych przez nich wydarzeń. Nadmiar informacji byłby tu przerostem formy, a tej głodni ludzie nie potrzebowali. Aquila świetnie radziła sobie z przemawianiem do tłumu, Evandra uśmiechnęła się ciepło, dumna z przyjętej przez nią postawy.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie spała. Myślała i biła się ze sobą w obawie przed tym co mogło spustoszyć jej umysł. Podkrążone oczy dostrzec można było w pierwszej chwili, potem źrenice łypiące zbyt wieloma emocjami, ostatecznie skryte pod spuszczoną woalką z gęstych ciemnych rzęs. Ubrania wybrane przypadkiem, zestawione nijako i na oślep, włosy związane z nikłą dbałością i zmęczeniem wplecionym w pasma. Doba bez snu? Nie pamiętała gdy tak naprawdę zmorzył ją sen i odpłynęła. Może wcale tego nie zrobiła?
Zostawiła list Aquili w pokoju, jednak wzięła tę przeklętą ulotkę. Czy dokonała wyboru? Wybór podjęty już wiele tygodni temu, zawieszający ją w matni, której pojąć nie potrafiła. Była tu i tam, i jeszcze gdzieś indziej, mówiąc, pisząc, wybierając. Ciało wykonywało posłuszne ruchy, których wymagała powinność nałożona przez pokrewieństwo. Nie wiedziała już co myśleć, a bałagan w głowie narastał z każdym krokiem wykonanym w kierunku Connaught Square. Bolało ją serce, bolała dusza.
"Będziesz jutro na Connaught Square, prawda? Trzy tygodnie pisałam przemowę, nie spóźnij się, proszę."
Jak mogła jej odmówić?
Miała spełnić ostatnią obietnicę już dawno, a wciąż żyjąc w londyńskiej matni, tonęła, nie mogąc uwolnić się od słów, obietnic i przyrzeczeń. I nie chodziło, by ich zwieść, ale nie stracić twarzy przed rodziną, bo tylko ona zapewniała jej w tej chwili bezpieczeństwo, niezależnie od wymienionych listów oraz przyjaźni. Smutna to była prawda, bolesna, krzywdząca. Prawda, na którą nie chciano spoglądać, gdy kalała cierniami przewiny ego rozbuchane przez własne ambicje i idee. Myśli skąpane w błękitnej nadziei na lepsze jutro nie dla siebie, a innych. Tylko... Co już było lepsze, a co gorsze? Pamiętała słowa i opis obcej persony, a tak znajomej. Wybitnie innej, jednocześnie bliskiej. Świadomość wszystkiego, co łączyło się na personę Aquili Black, rozbijało serce tej, która naprawdę gotowa nie była, choć gotowość wyrzekła. Stąpała, jak stąpała. Nieostrożnie i pochopnie, improwizacyjnie, tańcząc z intuicją, która poczęła popadać w sprzeczności.
Przybyła w punkt? O odpowiednim czasie? Przeciskała się przez sylwetki, brudząc kobaltowy ciepły płaszcz. Słuchała i patrzyła, dostrzegała spojrzenia i czuła smród niektórych obywateli. Łapała łapczywie oddech, aż wreszcie dotarła do punktu, gdzie jej wzrok padł na kuzynkę. Wyłowiona z tłumu ruszyła nieopodal podestu, stając przy nim - jednak niżej. Bo była niżej. Zawsze niżej. Przywitała się z kuzynką i każdym, kto był jej znany. Przecież poproszono, ją, aby przybyła, a Aquila pisała trzy tygodnie przemowę.
"Aquila Black drwi z naszych żyć, przychodząc w najbardziej uciążliwy miesiąc roku i dla własnej uciechy rozdawać jedzenie nam, którzy nie mamy go pod dostatkiem. Rozdaje jedzenie w miejscu, w którym morduje nas i z uciechą chce patrzeć, jak zniżamy się i upadlamy tylko po to, aby dostać kawałek chleba - coś, czego osoby pozbawione życia nie doświadczą, a do których możemy dołączyć."
Powiodła spojrzeniem po sylwetce lady Black, analizując jej ruchy i stosunek do tego wszystkiego. Szukała odpowiedzi, jednak czy kiedykolwiek miała je znaleźć? Bała się, że już na zawsze pozostanie w swej niewiedzy i zwieszeniu, niczym kukła, której sznurkami sterowano bez jej wiedzy.
"Nie ufajcie zupie z trupa."
Spojrzała na strawę, a potem zrobiło jej się niedobrze i przytknęła dłoń do ust, kryjąc odruch wymiotny, powoli obracając się do tłumu gdy lady Black zaczęła przemowę.
Chciała i nie chciała tu być. Zmuszona, a jednocześnie przybyła z własnej woli. Patrzyła na nich.
Zostawiła list Aquili w pokoju, jednak wzięła tę przeklętą ulotkę. Czy dokonała wyboru? Wybór podjęty już wiele tygodni temu, zawieszający ją w matni, której pojąć nie potrafiła. Była tu i tam, i jeszcze gdzieś indziej, mówiąc, pisząc, wybierając. Ciało wykonywało posłuszne ruchy, których wymagała powinność nałożona przez pokrewieństwo. Nie wiedziała już co myśleć, a bałagan w głowie narastał z każdym krokiem wykonanym w kierunku Connaught Square. Bolało ją serce, bolała dusza.
"Będziesz jutro na Connaught Square, prawda? Trzy tygodnie pisałam przemowę, nie spóźnij się, proszę."
Jak mogła jej odmówić?
Miała spełnić ostatnią obietnicę już dawno, a wciąż żyjąc w londyńskiej matni, tonęła, nie mogąc uwolnić się od słów, obietnic i przyrzeczeń. I nie chodziło, by ich zwieść, ale nie stracić twarzy przed rodziną, bo tylko ona zapewniała jej w tej chwili bezpieczeństwo, niezależnie od wymienionych listów oraz przyjaźni. Smutna to była prawda, bolesna, krzywdząca. Prawda, na którą nie chciano spoglądać, gdy kalała cierniami przewiny ego rozbuchane przez własne ambicje i idee. Myśli skąpane w błękitnej nadziei na lepsze jutro nie dla siebie, a innych. Tylko... Co już było lepsze, a co gorsze? Pamiętała słowa i opis obcej persony, a tak znajomej. Wybitnie innej, jednocześnie bliskiej. Świadomość wszystkiego, co łączyło się na personę Aquili Black, rozbijało serce tej, która naprawdę gotowa nie była, choć gotowość wyrzekła. Stąpała, jak stąpała. Nieostrożnie i pochopnie, improwizacyjnie, tańcząc z intuicją, która poczęła popadać w sprzeczności.
Przybyła w punkt? O odpowiednim czasie? Przeciskała się przez sylwetki, brudząc kobaltowy ciepły płaszcz. Słuchała i patrzyła, dostrzegała spojrzenia i czuła smród niektórych obywateli. Łapała łapczywie oddech, aż wreszcie dotarła do punktu, gdzie jej wzrok padł na kuzynkę. Wyłowiona z tłumu ruszyła nieopodal podestu, stając przy nim - jednak niżej. Bo była niżej. Zawsze niżej. Przywitała się z kuzynką i każdym, kto był jej znany. Przecież poproszono, ją, aby przybyła, a Aquila pisała trzy tygodnie przemowę.
"Aquila Black drwi z naszych żyć, przychodząc w najbardziej uciążliwy miesiąc roku i dla własnej uciechy rozdawać jedzenie nam, którzy nie mamy go pod dostatkiem. Rozdaje jedzenie w miejscu, w którym morduje nas i z uciechą chce patrzeć, jak zniżamy się i upadlamy tylko po to, aby dostać kawałek chleba - coś, czego osoby pozbawione życia nie doświadczą, a do których możemy dołączyć."
Powiodła spojrzeniem po sylwetce lady Black, analizując jej ruchy i stosunek do tego wszystkiego. Szukała odpowiedzi, jednak czy kiedykolwiek miała je znaleźć? Bała się, że już na zawsze pozostanie w swej niewiedzy i zwieszeniu, niczym kukła, której sznurkami sterowano bez jej wiedzy.
"Nie ufajcie zupie z trupa."
Spojrzała na strawę, a potem zrobiło jej się niedobrze i przytknęła dłoń do ust, kryjąc odruch wymiotny, powoli obracając się do tłumu gdy lady Black zaczęła przemowę.
Chciała i nie chciała tu być. Zmuszona, a jednocześnie przybyła z własnej woli. Patrzyła na nich.
Im więcej person pojawiało się przy ich niewielkiej grupie, tym silniejsze Elvira czuła przekonanie, że przybyła na Connaught Square z posłannictwa Tristana nie jako obrońca, ale jako uzdrowiciel na zawołanie. Nie umniejszało jej to w żadnym stopniu, swoich zdolności w zakresie medycyny, także tej wypadkowej i nagłej, była cholernie pewna. Jakiś jednak marudny podszept wypominał kobiecie, że sami mężczyźni, szlachetnie urodzeni lub nie, przybywali tu, aby stanąć na wachcie i osłaniać wydarzenie. Jej w tej kwestii nie ufano. Ją uznawano za słabszą. Uśmiechnęła się do siebie nieprzyjemnie, kiwając każdemu głową i nie kłopocząc się tym, by czekać na odpowiedź. Niektórzy ostentacyjnie nie zamierzali się z nią witać, a ona miała ten fakt tam, gdzie słońce nie dochodzi. Mogła pocieszyć się, że obstawa dla szlachcianek nie brzmiała tak chwalebnie jak medyk szlachcianek...
Znalazła dla siebie miejsce w pewnym oddaleniu od głównej sceny i stołów zastawionych suto posiłkami. Nie musiała osłaniać nikogo własnym ciałem, a wciąż stała dość blisko, by zareagować błyskawicznie, gdyby należało zatamować jakiś krwotok, złożyć wystającą kość albo naprawić potrzaskane czaszki. W tym wszystkim uśmiechała się lekko i posyłała pełne uznania spojrzenia tylko - a może aż - lady Burke, która jako jedyna nie owijała w bawełnę i nie ubierała w piękne słówka podziękowań, jakie każda z tych kobiet była im winna. Do Evandry czuła szacunek, do Aquili absolutnie nic, a jeśli już coś, to nic z tego, co należało okazywać podczas takiej uroczystości.
Nie wsłuchiwała się przesadnie w przemowę, bo nie spodziewała się usłyszeć niczego interesującego; zamiast tego wodziła spojrzeniem po zgromadzonych biedakach, starając się - tak jak Craig, Augustus, czy pozostała dwójka, której nie kojarzyła - dostrzec przejawy podejrzanego zachowania. Jeśli nawet w tłumie mignęły jej znajome twarze, nie dała po sobie nic poznać, stojąc dumnie wyprostowana i beznamiętna jak statua. Nie zamierzała pozwalać na to, by jej spojrzenie uciekało w bok, na stoły. A kusiło. Zapach zup i potraw był przyjemny, ale jeszcze nie tak nęcący jak rozstawiona nań kawa. Teraz nie wypadało Elvirze ruszać się ze stanowiska i sięgać po cokolwiek, ale miała nadzieję, że te paskudne, brudne łapska nie zabiorą ze stołu wszystkich słojów i będzie mogła zwinąć coś po akcji. Nie zasługiwali na tę kawę tak jak ona.
Znalazła dla siebie miejsce w pewnym oddaleniu od głównej sceny i stołów zastawionych suto posiłkami. Nie musiała osłaniać nikogo własnym ciałem, a wciąż stała dość blisko, by zareagować błyskawicznie, gdyby należało zatamować jakiś krwotok, złożyć wystającą kość albo naprawić potrzaskane czaszki. W tym wszystkim uśmiechała się lekko i posyłała pełne uznania spojrzenia tylko - a może aż - lady Burke, która jako jedyna nie owijała w bawełnę i nie ubierała w piękne słówka podziękowań, jakie każda z tych kobiet była im winna. Do Evandry czuła szacunek, do Aquili absolutnie nic, a jeśli już coś, to nic z tego, co należało okazywać podczas takiej uroczystości.
Nie wsłuchiwała się przesadnie w przemowę, bo nie spodziewała się usłyszeć niczego interesującego; zamiast tego wodziła spojrzeniem po zgromadzonych biedakach, starając się - tak jak Craig, Augustus, czy pozostała dwójka, której nie kojarzyła - dostrzec przejawy podejrzanego zachowania. Jeśli nawet w tłumie mignęły jej znajome twarze, nie dała po sobie nic poznać, stojąc dumnie wyprostowana i beznamiętna jak statua. Nie zamierzała pozwalać na to, by jej spojrzenie uciekało w bok, na stoły. A kusiło. Zapach zup i potraw był przyjemny, ale jeszcze nie tak nęcący jak rozstawiona nań kawa. Teraz nie wypadało Elvirze ruszać się ze stanowiska i sięgać po cokolwiek, ale miała nadzieję, że te paskudne, brudne łapska nie zabiorą ze stołu wszystkich słojów i będzie mogła zwinąć coś po akcji. Nie zasługiwali na tę kawę tak jak ona.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Cygnus ostatnimi czasy był bardzo zajęty. Praca pochłaniała go coraz bardziej, przez co mniej widywał się z rodziną. Jednak i tak robił to częściej niż w ciągu ostatnich lat, które spędził za granicą.
Otrzymując zaproszenie na charytatywne rozdawanie żywności zastanawiał się czy będzie w stanie się na niej pojawić. Bardzo chciał to zrobić aby wesprzeć siostrę w jej działaniach. To co robiła było szlachetne i dobre. Nie tylko z etycznego punktu widzenia, ale i politycznego. Przekonanie opinii publicznej, że pod przewodnictwem Ministerstwa Magii będzie żyło się im lepiej, było jedną z najważniejszych rzeczy podczas tej wojny. Musieli stworzyć lepszy kraj, w którym obywatele będą żyli w szczęściu, co przełoży się na poparcie. Aby tak się stało potrzebowali zdrowej gospodarki, a bez odpowiednich umów międzynarodowych nie było na to szans.
Żeby móc się pojawić na uroczystości postanowił przyjść tutaj jako przedstawiciel Ministerstwa z pewnym pomysłem, który później ma zamiar przedstawić odpowiednim ludziom z wyższej półki. Wszystko jednak zależało od sukcesu dzisiejszego przedsięwzięcia, a także chęci organizatorek.
Na samym początku stał gdzieś na uboczu, czekając aż się rozpocznie. Słysząc przemówienie Aquili uśmiechnął się szczerze, ponieważ była bardzo dobra. Nie była za długa, ani nie za krótka. Zawierała wszelkie cenne informacje na temat największych darczyńców, aby podbić delikatnie ich status, a także była zrównoważona pomiędzy emocjami a powagą. Być może sam wybrałby inne miejsce na rozdanie żywności, ale to już mniejszy szczegół.
Po zakończonej przemowie i po wstępnych rozmowach postanowił się ujawnić. Podszedł bliżej Aquili w celu porozmawiania. Stały koło niej Lady Primrose i Lady Evandera.
- Bardzo ładna przemowa. - zaczął jeszcze będąc trochę oddalony i cały czas się zbliżając. Miał na ustach duży, dumny uśmiech. - Widzę że rośnie nam kolejny polityk. - dodał będąc już bliżej i stając w miejscu.
- Witam Lady Primrose, Lady Evandera. Chyba Minister Magii nie obrazi się, jeżeli powiem iż Ministerstwo jest wielce rad za tą inicjatywę, a także chęć polepszenia życia obywateli. - dodał oficjalnie zwracając się do całej trójki, a nawet lekko pochylając głowę w celu wyrażenia szacunku i podziwu za ten projekt.
Otrzymując zaproszenie na charytatywne rozdawanie żywności zastanawiał się czy będzie w stanie się na niej pojawić. Bardzo chciał to zrobić aby wesprzeć siostrę w jej działaniach. To co robiła było szlachetne i dobre. Nie tylko z etycznego punktu widzenia, ale i politycznego. Przekonanie opinii publicznej, że pod przewodnictwem Ministerstwa Magii będzie żyło się im lepiej, było jedną z najważniejszych rzeczy podczas tej wojny. Musieli stworzyć lepszy kraj, w którym obywatele będą żyli w szczęściu, co przełoży się na poparcie. Aby tak się stało potrzebowali zdrowej gospodarki, a bez odpowiednich umów międzynarodowych nie było na to szans.
Żeby móc się pojawić na uroczystości postanowił przyjść tutaj jako przedstawiciel Ministerstwa z pewnym pomysłem, który później ma zamiar przedstawić odpowiednim ludziom z wyższej półki. Wszystko jednak zależało od sukcesu dzisiejszego przedsięwzięcia, a także chęci organizatorek.
Na samym początku stał gdzieś na uboczu, czekając aż się rozpocznie. Słysząc przemówienie Aquili uśmiechnął się szczerze, ponieważ była bardzo dobra. Nie była za długa, ani nie za krótka. Zawierała wszelkie cenne informacje na temat największych darczyńców, aby podbić delikatnie ich status, a także była zrównoważona pomiędzy emocjami a powagą. Być może sam wybrałby inne miejsce na rozdanie żywności, ale to już mniejszy szczegół.
Po zakończonej przemowie i po wstępnych rozmowach postanowił się ujawnić. Podszedł bliżej Aquili w celu porozmawiania. Stały koło niej Lady Primrose i Lady Evandera.
- Bardzo ładna przemowa. - zaczął jeszcze będąc trochę oddalony i cały czas się zbliżając. Miał na ustach duży, dumny uśmiech. - Widzę że rośnie nam kolejny polityk. - dodał będąc już bliżej i stając w miejscu.
- Witam Lady Primrose, Lady Evandera. Chyba Minister Magii nie obrazi się, jeżeli powiem iż Ministerstwo jest wielce rad za tą inicjatywę, a także chęć polepszenia życia obywateli. - dodał oficjalnie zwracając się do całej trójki, a nawet lekko pochylając głowę w celu wyrażenia szacunku i podziwu za ten projekt.
Cygnus Black
Zawód : Pracownik Departamentu Międzynarodowej Współpracy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak, jak blisko półtora tygodnia wcześniej obiecał Aquili, zjawił się na Connaught Square w przerwie od obowiązków w Mungu. Z dłońmi schowanymi w kieszeni rozpiętego płaszcza narzuconego na biały lekarski fartuch przemierzał plac spokojnym krokiem, nieco dystansując się od zebranych czarodziejów oraz czarownic. Szybko wypatrzył Aquilę wraz Primrose i Evandrą; nie było to trudne, bowiem damy wyróżniały się z tłumu swym ubiorem, szlachetną postawą oraz urodą. Były jak diamenty pośród kamieni, nieporównywalnie pięknie w stosunku tłoczącej się u ich stóp szarej masy.
Nie przyszedł tu jednak, aby podziwiać ich wdzięki (zwłaszcza, że z większością dam był spokrewniony, zatem adorowanie ich w sposób inny niż kuzynowskie uwielbienie, wydawało się Perseusowi nie na miejscu, dziwne, chore i przede wszystkim obrzydliwe), a po to, by upewnić się, że żadnej z nich nie grozi niebezpieczeństwo. Biedota potrafiła być nieokiełznaną dziczą, o czym lord Black osobiście przekonał się przed kilkoma dniami, gdy coś w rodzaju świstoklika przypadkiem przeniosło go do domu (o ile można tak nazwać tę popadającą w ruinę norę) portowej cyganerii i nie chciał, aby którakolwiek lady ucierpiała z powodu spotkania z tymi bezdusznymi, niewdzięcznymi i brudnymi istotami.
Wyglądało jednak na to, że wszystko jest pod kontrolą za sprawą znajomych twarzy, które zjawiły się na placu. Najpierw ujrzał Hannibala w towarzystwie Craiga, a gdzieś nieopodal nich Cygnusa którym skinął głową na powitanie. Skoro damy miały taką ochronę, to Perseus był pewien, że żaden łobuz nie zbliży się do nich na odległość, z której mógłby rzucić jakiekolwiek zaklęcie. Ba, podejrzewał nawet, że nie zdąży wyciągnąć różdżki, zanim zostanie powalony na ziemię przez rosłego krewniaka i... znajomego? Zleceniobiorcę? Pracownika? Towarzysza? Przyjaciela?
Spokój lorda Blacka nie trwał jednak długo; w tłumie mignęły mu złote włosy (a ostatnimi czasy miał słabość do blondynek, zupełnie nieświadomie wypatrując pewnej jasnowłosej panny) należące do Elviry. Na Merlina, jeszcze jej tutaj brakowało. I to nie tak, że żywił do panny Multon jakąś urazę, przecież to nie wina tej biedaczki, że cierpiała na chorobę umysłową wpływającą na jej nietaktowane zachowanie, ale martwił się, jak reszta odbierze jej obecność. Przecież ona była n i e o b l i c z a l n a.
Nie przyszedł tu jednak, aby podziwiać ich wdzięki (zwłaszcza, że z większością dam był spokrewniony, zatem adorowanie ich w sposób inny niż kuzynowskie uwielbienie, wydawało się Perseusowi nie na miejscu, dziwne, chore i przede wszystkim obrzydliwe), a po to, by upewnić się, że żadnej z nich nie grozi niebezpieczeństwo. Biedota potrafiła być nieokiełznaną dziczą, o czym lord Black osobiście przekonał się przed kilkoma dniami, gdy coś w rodzaju świstoklika przypadkiem przeniosło go do domu (o ile można tak nazwać tę popadającą w ruinę norę) portowej cyganerii i nie chciał, aby którakolwiek lady ucierpiała z powodu spotkania z tymi bezdusznymi, niewdzięcznymi i brudnymi istotami.
Wyglądało jednak na to, że wszystko jest pod kontrolą za sprawą znajomych twarzy, które zjawiły się na placu. Najpierw ujrzał Hannibala w towarzystwie Craiga, a gdzieś nieopodal nich Cygnusa którym skinął głową na powitanie. Skoro damy miały taką ochronę, to Perseus był pewien, że żaden łobuz nie zbliży się do nich na odległość, z której mógłby rzucić jakiekolwiek zaklęcie. Ba, podejrzewał nawet, że nie zdąży wyciągnąć różdżki, zanim zostanie powalony na ziemię przez rosłego krewniaka i... znajomego? Zleceniobiorcę? Pracownika? Towarzysza? Przyjaciela?
Spokój lorda Blacka nie trwał jednak długo; w tłumie mignęły mu złote włosy (a ostatnimi czasy miał słabość do blondynek, zupełnie nieświadomie wypatrując pewnej jasnowłosej panny) należące do Elviry. Na Merlina, jeszcze jej tutaj brakowało. I to nie tak, że żywił do panny Multon jakąś urazę, przecież to nie wina tej biedaczki, że cierpiała na chorobę umysłową wpływającą na jej nietaktowane zachowanie, ale martwił się, jak reszta odbierze jej obecność. Przecież ona była n i e o b l i c z a l n a.
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Na akcji charytatywnej organizowanej przez trzy prominentne persony pojawiła się nieco już spóźniona. Jakże mogłaby to przegapić? Londyn budował dziś nową historię, wraz ze zorganizowanym niedawno jarmarkiem pojawiła się na wokandzie kolejna dobroduszna inicjatywa mająca zadbać o szczęście mieszkańców odzyskanej stolicy, tym razem najuboższych, najbardziej potrzebujących. Zakon Feniksa swoimi terrorystycznymi zabiegami utrudniał życie wszystkim - jednak kręgosłup Londynu był silny, zbudowany teraz na mocnej podstawie. Dobrze było to obserwować z kuluarów, z boku, jednocześnie wiedząc, że przyłożyło się do dzisiejszego dnia małą cegiełkę.
Opatulona w czarne futro z krótkiego włosia Azjatka przemykała zwinnie przez zgromadzony tłum. Zainspirowane spojrzenia i rumieńce wynikające już nie tylko z zimna kazały sądzić, że ominęła ją inauguracja, zaś do uszu dobiegły tylko urywki ostatnich słów przemowy lady Aquili Black. Jak zawsze wysławiała się pięknie. Chwytała za serca, wiedziała jak to robić. Wren zwróciła uwagę także na towarzyszące jej szlachcianki, jedna piękniejsza od drugiej; znała Primrose osobiście, z Evandrą nigdy nie miała okazji zamienić ni słowa, ale to bez znaczenia. Dopingowała je, wszystkie trzy.
Nagle w tłumie mignęła jej znajoma czupryna, znajoma bladość. Usta wygięły się w delikatnym uśmiechu, ręka na różdżce w kieszeni odrobinę rozluźniła, gdy Azjatka ruszyła na spotkanie nikomu innemu, jak Forsythii Crabbe. Niebawem przystanęła obok jej boku, wpatrzona w lady Aquilę, gdy zapraszała gawiedź do powozu, z którego do nozdrzy docierały wspaniałe zapachy.
- Gdzie jest magiczna policja? - zapytała Crabbe. Nawet najszlachetniej potraktowana biedota bywała nieprzewidywalna, a podobna szczodrość mogła spotkać się z zainteresowaniem Zakonu Feniksa. Ostatnim razem, gdy Wren na dłużej zawitała na Connaught Square, doszło tutaj do egzekucji wrogów nowej władzy, a z tłumu wyłoniła się partyzantka powtarzająca frazesy o świetle w ciemności i wszelkich innych bzdurach. Dobrze, że wtedy sprawnie ją pochwycono. - Wspaniale widzieć, że tak mądre kobiety angażują się w poprawienie życia w stolicy tym, których Zakon skreślił z listy godnych do - jak to mówią? Uratowania? - westchnęła z niesmakiem i przechyliła głowę do boku, nie odejmując spojrzenia od głównego miejsca zainteresowania. Nie zauważyła majaczącej w pobliżu Elviry. - Są bezpieczne? - spytała jeszcze, kątem oka wreszcie zerkając na Forsythię. Miała na myśli organizatorki przedsięwzięcia, naturalnie.
Opatulona w czarne futro z krótkiego włosia Azjatka przemykała zwinnie przez zgromadzony tłum. Zainspirowane spojrzenia i rumieńce wynikające już nie tylko z zimna kazały sądzić, że ominęła ją inauguracja, zaś do uszu dobiegły tylko urywki ostatnich słów przemowy lady Aquili Black. Jak zawsze wysławiała się pięknie. Chwytała za serca, wiedziała jak to robić. Wren zwróciła uwagę także na towarzyszące jej szlachcianki, jedna piękniejsza od drugiej; znała Primrose osobiście, z Evandrą nigdy nie miała okazji zamienić ni słowa, ale to bez znaczenia. Dopingowała je, wszystkie trzy.
Nagle w tłumie mignęła jej znajoma czupryna, znajoma bladość. Usta wygięły się w delikatnym uśmiechu, ręka na różdżce w kieszeni odrobinę rozluźniła, gdy Azjatka ruszyła na spotkanie nikomu innemu, jak Forsythii Crabbe. Niebawem przystanęła obok jej boku, wpatrzona w lady Aquilę, gdy zapraszała gawiedź do powozu, z którego do nozdrzy docierały wspaniałe zapachy.
- Gdzie jest magiczna policja? - zapytała Crabbe. Nawet najszlachetniej potraktowana biedota bywała nieprzewidywalna, a podobna szczodrość mogła spotkać się z zainteresowaniem Zakonu Feniksa. Ostatnim razem, gdy Wren na dłużej zawitała na Connaught Square, doszło tutaj do egzekucji wrogów nowej władzy, a z tłumu wyłoniła się partyzantka powtarzająca frazesy o świetle w ciemności i wszelkich innych bzdurach. Dobrze, że wtedy sprawnie ją pochwycono. - Wspaniale widzieć, że tak mądre kobiety angażują się w poprawienie życia w stolicy tym, których Zakon skreślił z listy godnych do - jak to mówią? Uratowania? - westchnęła z niesmakiem i przechyliła głowę do boku, nie odejmując spojrzenia od głównego miejsca zainteresowania. Nie zauważyła majaczącej w pobliżu Elviry. - Są bezpieczne? - spytała jeszcze, kątem oka wreszcie zerkając na Forsythię. Miała na myśli organizatorki przedsięwzięcia, naturalnie.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Connaught Square, plac, który zaledwie kilka miesięcy wcześniej stał się niemym świadkiem krwawej egzekucji, dla większości zwyczajnych, żyjących z dnia na dzień mieszkańców Londynu, stanowił ponury punkt na mapie miasta – a choć przygotowywana od wielu tygodni akcja charytatywna miała szansę to zmienić, pozytywnie wpływając na panujące na ulicach nastroje, to gdy powozy wtoczyły się na zamkniętą pomiędzy kamienicami przestrzeń, zostały otoczone przez raczej ciężką atmosferę. Dzień był zimny; ciężkie, szare chmury od kilku dni wisiały nisko nad stolicą, nie pozwalając przebić się słońcu nawet na chwilę, a chodniki od czasu do czasu zraszał deszcz przemieszany ze śniegiem. Świszczący w pustych przestrzeniach wiatr wciskał się pod kołnierze i rozwiązywał szaliki, i być może dlatego część ludzi zdecydowała się tego dnia pozostać w domach i mieszkaniach – trudno było bowiem nie zauważyć, że na placu zgromadziło się znacznie mniej osób, niż ten mógł pomieścić. Mimo że początkowo przestrzeń mogła sprawiać wrażenie zapełnionej, to było to wrażenie złudne – w rzeczywistości niewielkie, liczące kilka lub kilkanaście osób grupki gromadziły się głównie przy wejściach na Connaught Square, tłocząc się w węższych prześwitach – żeby dostać się do głównej części placu, trzeba więc było się przez nie przecisnąć. Reszta przestrzeni wyglądała jednak pustawo, chociaż gdy większy z powozów uchylił drzwi, odsłaniając wypełnioną potrawami ladę, kilka osób wysunęło się z ciekawością do przodu, wyciągając szyje, żeby zajrzeć do rozstawionych półmisków.
Pojawienie się Aquili wzbudziło wyraźne poruszenie – część mieszkańców, którzy do tej pory stali w uliczkach, przesunęła się bliżej, większość wciąż zachowywała jednak wyraźny dystans. Z chudych, poszarzałych twarzy wyzierała niepewność i wahanie, niektóre zdawały się spoglądać też z przestrachem; kilkoro licho ubranych dzieci wyszło naprzód, popychając się nawzajem i coś do siebie szepcząc; jedna z dziewczynek – kilkulatka o mysich włosach zaplecionych w dwa długie warkocze – wskazała palcem na przemawiającą arystokratkę, ale nim zdążyłaby coś powiedzieć, z grupy dorosłych wyszła uderzająco do niej podobna kobieta, żeby szybkim krokiem podejść do dziewczynki, chwycić ją za rękę i pociągnąć do tyłu.
Tłumek przełamał się nieco, kiedy Aquila skończyła mówić; kilka osób odważyło się wystąpić naprzód, żeby ustawić się w krótką kolejkę przed powozem. Część z nich nabrała sobie po porcji posiłku i od razu odeszła na bok, inni z kolei przystawali przy ladzie i długo przyglądali się przygotowanym potrawom, spoglądając podejrzliwie szczególnie w kierunku zup. Niski, siwowłosy mężczyzna, który wziął miskę rybnej zupy do ręki, mrużył oczy, mieszając w niej łyżką.
Do stojącej w ogonku Zlaty podszedł młody chłopiec, ubrany w za duży płaszcz – tak długi, że sięgał ziemi, i tak połatany, że wydawał się uszyty ze skrawków materiałów – po czym szturchnął ją w łokieć. – Słyszałeś, że dają tu zupę z trupa? – mruknął tak cicho, że wyłącznie Zlata była w stanie go usłyszeć, po czym wyciągnął rękę, żeby wcisnąć jej dłoń zwiniętą w kulkę ulotkę.
Mistrz gry wita wszystkich serdecznie.
Wydarzenie toczy się dalej zgodnie z harmonogramem i tempem narzucanym przez organizatorów – mistrz gry (póki co) nie zmienia jego rangi na zagrażającą, pełni jedynie rolę gościa urozmaicającego rozgrywkę. Do wątku nadal można swobodnie dołączać.
Od tej pory, do odwołania, w każdej turze rzucacie kością k10 – rzut wykonuje jedna osoba z każdej grupy stojącej na placu razem, blisko siebie (na tyle, że postacie są w stanie swobodnie ze sobą rozmawiać). Mistrz gry prosi, by w następnych postach określić mniej więcej swoje rozstawienie na placu w dopisku pod lub nad postem fabularnym, a osobę rzucającą o uwzględnienie dodatkowo, dla których postaci wykonywany jest rzut. Na posty mistrza gry nie musicie czekać, będą pojawiać się, kiedy będzie to konieczne.
Mistrzem gry w wątku jest William, w razie pytań – zapraszam. <3
Pojawienie się Aquili wzbudziło wyraźne poruszenie – część mieszkańców, którzy do tej pory stali w uliczkach, przesunęła się bliżej, większość wciąż zachowywała jednak wyraźny dystans. Z chudych, poszarzałych twarzy wyzierała niepewność i wahanie, niektóre zdawały się spoglądać też z przestrachem; kilkoro licho ubranych dzieci wyszło naprzód, popychając się nawzajem i coś do siebie szepcząc; jedna z dziewczynek – kilkulatka o mysich włosach zaplecionych w dwa długie warkocze – wskazała palcem na przemawiającą arystokratkę, ale nim zdążyłaby coś powiedzieć, z grupy dorosłych wyszła uderzająco do niej podobna kobieta, żeby szybkim krokiem podejść do dziewczynki, chwycić ją za rękę i pociągnąć do tyłu.
Tłumek przełamał się nieco, kiedy Aquila skończyła mówić; kilka osób odważyło się wystąpić naprzód, żeby ustawić się w krótką kolejkę przed powozem. Część z nich nabrała sobie po porcji posiłku i od razu odeszła na bok, inni z kolei przystawali przy ladzie i długo przyglądali się przygotowanym potrawom, spoglądając podejrzliwie szczególnie w kierunku zup. Niski, siwowłosy mężczyzna, który wziął miskę rybnej zupy do ręki, mrużył oczy, mieszając w niej łyżką.
Do stojącej w ogonku Zlaty podszedł młody chłopiec, ubrany w za duży płaszcz – tak długi, że sięgał ziemi, i tak połatany, że wydawał się uszyty ze skrawków materiałów – po czym szturchnął ją w łokieć. – Słyszałeś, że dają tu zupę z trupa? – mruknął tak cicho, że wyłącznie Zlata była w stanie go usłyszeć, po czym wyciągnął rękę, żeby wcisnąć jej dłoń zwiniętą w kulkę ulotkę.
Mistrz gry wita wszystkich serdecznie.
Wydarzenie toczy się dalej zgodnie z harmonogramem i tempem narzucanym przez organizatorów – mistrz gry (póki co) nie zmienia jego rangi na zagrażającą, pełni jedynie rolę gościa urozmaicającego rozgrywkę. Do wątku nadal można swobodnie dołączać.
Od tej pory, do odwołania, w każdej turze rzucacie kością k10 – rzut wykonuje jedna osoba z każdej grupy stojącej na placu razem, blisko siebie (na tyle, że postacie są w stanie swobodnie ze sobą rozmawiać). Mistrz gry prosi, by w następnych postach określić mniej więcej swoje rozstawienie na placu w dopisku pod lub nad postem fabularnym, a osobę rzucającą o uwzględnienie dodatkowo, dla których postaci wykonywany jest rzut. Na posty mistrza gry nie musicie czekać, będą pojawiać się, kiedy będzie to konieczne.
Mistrzem gry w wątku jest William, w razie pytań – zapraszam. <3
Był bardzo spóźniony. Kto by mógł pomyśleć, że oglądanie domów, które pasowałyby do projektu sierocińca, może zająć aż tyle czasu? Z drugiej strony, do tego tematu Black podchodził bardzo poważnie. Miejsce musiało być idealne, odpowiednio duże, posiadać wystarczający zielony teren, żeby wychowankowie mogli bezpiecznie spędzać czas na świeżym powietrzu. Na szczęście było w czym wybierać.
Wymijając kominy i wieże, Rigel mknął na miotle na złamanie karku w stronę Connaught Square. Powietrze było zimne i mokre, przypominając bardziej jesienne, niż ostre i mroźne zimowe. Jakby pogoda nie mogła się zdecydować, jaką porę roku reprezentować. Wiatr przyniósł zapach morza, który sprawiał, że czarodziej czuł się spokojniejszy. Nie lubił zbiegowisk, ale obiecał siostrze, że będzie ją wpierał w tym ważnym dla niej dniu. Zresztą, chciał również zobaczyć, jakie są nastroje wśród ludności stolicy. Kursując między domem, pracą a okazjonalnymi wypadami na łono natury, nie miał zbyt dużego pojęcia, jak żyje się obecnie ludności Londynu i jak radzi sobie w tych niełatwych czasach.
Zbliżał się do miejsca wydarzenia pełen nadziei. W końcu mogli jako szlachetnie urodzeni zrobić coś dobrego, aby wesprzeć tych najbardziej potrzebujących. To była ich powinność.
Wylądował w jednej z przylegających do placu uliczek, przewiesił miotłę przez ramię i szybkim krokiem udał się w stronę podestu i stojącego wozu. Chcąc pozostać w cieniu i unikając tym samym zbędnej uwagi, ustawił się w pewnej odległości od siostry i przyjaciółek, zajmując miejsce tuż obok Augustusa Rookwooda i Elviry Multon. Przywitał się z nimi uprzejmym skinieniem głowy, by nie tworzyć niepotrzebnego zamieszania. Z ukosa zerknął również na psa, siedzącego obok.
Czy to naprawdę było konieczne?
Tłumów na placu nie było. Zastanawiające. Na pewno Londyn był pełen głodnych ludzi, w takim razie gdzie się wszyscy podziali? Chyba że ich wyliczenia były błędne i sytuacja nie jest aż tak tragiczna, jak mogło się wydawać. Z nieukrywanym współczuciem lord Black wpatrywał się w szare, zmęczone twarze mieszkańców stolicy. Byli wycofani, przytłoczeni, zupełnie, jakby ktoś wyssał z nich całą energię. Ten widok był straszliwie przygnębiający.
|mam ze sobą Runę Zajęczego Skoku (moc +9)
Wymijając kominy i wieże, Rigel mknął na miotle na złamanie karku w stronę Connaught Square. Powietrze było zimne i mokre, przypominając bardziej jesienne, niż ostre i mroźne zimowe. Jakby pogoda nie mogła się zdecydować, jaką porę roku reprezentować. Wiatr przyniósł zapach morza, który sprawiał, że czarodziej czuł się spokojniejszy. Nie lubił zbiegowisk, ale obiecał siostrze, że będzie ją wpierał w tym ważnym dla niej dniu. Zresztą, chciał również zobaczyć, jakie są nastroje wśród ludności stolicy. Kursując między domem, pracą a okazjonalnymi wypadami na łono natury, nie miał zbyt dużego pojęcia, jak żyje się obecnie ludności Londynu i jak radzi sobie w tych niełatwych czasach.
Zbliżał się do miejsca wydarzenia pełen nadziei. W końcu mogli jako szlachetnie urodzeni zrobić coś dobrego, aby wesprzeć tych najbardziej potrzebujących. To była ich powinność.
Wylądował w jednej z przylegających do placu uliczek, przewiesił miotłę przez ramię i szybkim krokiem udał się w stronę podestu i stojącego wozu. Chcąc pozostać w cieniu i unikając tym samym zbędnej uwagi, ustawił się w pewnej odległości od siostry i przyjaciółek, zajmując miejsce tuż obok Augustusa Rookwooda i Elviry Multon. Przywitał się z nimi uprzejmym skinieniem głowy, by nie tworzyć niepotrzebnego zamieszania. Z ukosa zerknął również na psa, siedzącego obok.
Czy to naprawdę było konieczne?
Tłumów na placu nie było. Zastanawiające. Na pewno Londyn był pełen głodnych ludzi, w takim razie gdzie się wszyscy podziali? Chyba że ich wyliczenia były błędne i sytuacja nie jest aż tak tragiczna, jak mogło się wydawać. Z nieukrywanym współczuciem lord Black wpatrywał się w szare, zmęczone twarze mieszkańców stolicy. Byli wycofani, przytłoczeni, zupełnie, jakby ktoś wyssał z nich całą energię. Ten widok był straszliwie przygnębiający.
|mam ze sobą Runę Zajęczego Skoku (moc +9)
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Cisza odbijała się od budynków na Connaught Square, która wracała do uszu lady Black. Wygłosiła przecież przemowę, która wyuczona była perfekcyjnie. Samo mówienie jej zdawało się być niemal tak męczące jak pokonywanie schodów w Hogwarcie, albo tak męczące, jak quidditch. Każde słowo dobrane było z niezwykłą starannością, wszystkie sylaby intonowane w specjalny sposób, odpowiednio przećwiczony. Wierzyła w to co mówiła, była przekonana, że ma rację, jednak musiała przedstawić to odpowiednio, a stanie przed biedakami i mówienie do nich, było więcej niż trudne. W głowie miała wszystkie rady od Corneliusa Sallowa, ale te... Te dziś się nie sprawdziły. Zimne, ciężkie chmury nie zwiastowały niczego dobrego. Plucha, jaka tworzyła się na chodnikach i okropny chłód tego miasta, wybijały się wyjątkowo intensywnie pomiędzy biednymi kamienicami. Na co liczyła? Na okrzyki uwielbienia, wielkie brawa i podziękowania? Może... A na pewno na to, że wszystkie te zapasy, cała żywność, która dzisiaj tam leżała, w otwartym powozie, z którego ulatniały się cudowne zapachy, zostanie zjedzona przez najbardziej potrzebujących. Oczywiście, powódki egoistyczne działały, ale młodej damie naprawdę na sercu leżał los tych wszystkich ludzi. Oglądała ich wszystkich z góry, ale coś było nie tak. Oh, może i szlachetnie urodzeni byli nieco oderwani od przyziemnych problemów, ale Londyn z pewnością nie liczył tak mało mieszkańców. W samym magicznym porcie albo i nawet w Westminister było ich więcej, niż tutaj na placu, w najbiedniejszej ze wszystkich dzielnic. Kilka osób stanęło w kolejce po jedzenie, chociaż tyle... Może dopiero musieli się zebrać. Aquila rozejrzała się jeszcze z góry podestu po tłumie, wypatrując w nim czegoś, co mogłoby przekłuć jej uwagę. Gdy Cygnus podszedł bliżej, lady kiwnęła mu głową z miną ulgi. Czyli nie było aż tak tragicznie... - Dziękuję, Cygnusie - wypowiedziała cicho, pozwalając ochroniarzowi, którego zapewnił ojciec, sobie pomóc, aby zejść z podestu, aby stanąć bliżej starszego brata. Tak bardzo chciała dostrzec w nim dumę. - Nie uważasz, że jest dziwnie mało ludzi? Nie słyszałam, aby odbywała się konkurencyjna akcja... - zwróciła się bezpośrednio do Cygnusa, ale spojrzeniem obdarzyła też Evandrę i Primrose. Czyżby Cornelius Sallow nie pomógł jej w promocji? Przecież takie akcje nie zdarzały się codziennie. To był wielki dzień! Wzrok obróciła w stronę otwartego powozu, aby sprawdzić, czy rzeczywiście obiady zaczynają być jedzone, ale wtedy spojrzenie przykuł mężczyzna łowiący coś w misce zupy. Doprawdy, to było wyjątkowo niekulturalne, bawić się jedzeniem i to zwłaszcza takim i w to w takiej sytuacji. Nie chciała jednak przewracać oczami, to też spróbowała posłać starszemu jegomościowi krótki uśmiech. Ktoś coś szeptał, ktoś się cofał. Było dziwnie inaczej, niż się spodziewała. Stojącej nieopodal kuzynce posłała łagodne spojrzenie, pełne wdzięczności, że tam się zjawiła, nawet nie wiedziała, że zna się z panną Chang, która teraz stała tuż obok niej. Zaraz miała ruszyć w tłum, rozmawiać z ludźmi, posłuchać ich marudzenia, a potem wrócić do domu i zjeść baraninę zapiekaną w kasztanach i tymianku.
Organizacyjnie: Witamy Mistrza Gry i dziękujemy za odwiedziny. Po ustaleniach (rękami Forsythii) opracowaliśmy mapkę, którą wrzucam w swoim poście, jako podsumowanie tamtej tury. W tej, którą właśnie rozpoczynam, następują na mapce nowe ruchy (łącznie z moimi), które należy wskazywać w poście (posługując się ilością kratek do przejścia i stroną, w którą się zmierza, lub screenem z zaznaczonym punktem).
Z każdej grupki stojącej na placu razem - jedna osoba rzuca kością k10 (zgodnie z poleceniem Mistrza Gry), o czym proszę pamiętać. Wszyscy NPCe, przechodzą pod opiekę Mistrza Gry.
Czas na odpis dajmy sobie do poniedziałku do 10:00. Pamiętajcie o podkreślaniu interakcji. PH - psy Hannibala. Ciemne CB - Craig. Jasne CB - Cygnus. Czerwone PB - Primrose. Zielone PB - Perseus.
Od Aquili: ruszam się na dół stając kratkę na prawo Cygnusa i chciałabym, aby mój ochroniarz (O1) podążył za mną. Rzucam na spostrzegawczość (I) na wypatrzenie w tłumie czegoś, co może przykuć moją uwagę.
Organizacyjnie: Witamy Mistrza Gry i dziękujemy za odwiedziny. Po ustaleniach (rękami Forsythii) opracowaliśmy mapkę, którą wrzucam w swoim poście, jako podsumowanie tamtej tury. W tej, którą właśnie rozpoczynam, następują na mapce nowe ruchy (łącznie z moimi), które należy wskazywać w poście (posługując się ilością kratek do przejścia i stroną, w którą się zmierza, lub screenem z zaznaczonym punktem).
Z każdej grupki stojącej na placu razem - jedna osoba rzuca kością k10 (zgodnie z poleceniem Mistrza Gry), o czym proszę pamiętać. Wszyscy NPCe, przechodzą pod opiekę Mistrza Gry.
Czas na odpis dajmy sobie do poniedziałku do 10:00. Pamiętajcie o podkreślaniu interakcji. PH - psy Hannibala. Ciemne CB - Craig. Jasne CB - Cygnus. Czerwone PB - Primrose. Zielone PB - Perseus.
- MAPKA:
Od Aquili: ruszam się na dół stając kratkę na prawo Cygnusa i chciałabym, aby mój ochroniarz (O1) podążył za mną. Rzucam na spostrzegawczość (I) na wypatrzenie w tłumie czegoś, co może przykuć moją uwagę.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Aquila Black' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
Nie uszło jej uwadze, że na placu jest mniej ludzi niż zakładały. Bali się? Chowali się w zaułkach i czekali co się wydarzy? Spodziewała się, że głodni wyjadą aby nakarmić siebie i swoje pociechy. Dostrzegła dziewczynkę, którą zaraz zabrała, prawdopodobnie, jej matka. Plucha i ponura pogoda nie zachęcała zaś do stania na placu. Dlatego była przeciwna wojnie - cierpieli zwykli ludzie, którzy chcieli żyć w spokoju, a wojna sprawiła, że śmierć, głód i bieda zajrzała im głęboko w oczy. Wojna wywołana przez ludzi pełnych zawiści i nie rozumiejących, że mogliby żyć lepiej, bezpieczniej, gdyby tylko dojrzeli coś więcej niż czubek własnego nosa. Rebelianci toczyli niewinną krew i sprawili, że dzisiaj wychudzone, poszarzałe twarze bez wyrazu wpatrywały się w Aquile jakby zebrany tłum nie rozumiał ani słowa z tego co mówiła lady Black. Nie słowa były potrzebne a czyny. Przemowa przyjaciółki choć piękna nie porwała tłumu, nie wzbudziła entuzjazmu, należało zrobić coś innego. Dostrzegła znaczące spojrzenie Aquili i nie wahając się ani dłużej zeszła za nią z podestu i podeszła do wozu z jedzeniem. Odgonią te chmury, nawet w sposób metaforyczny, ale nie pozwolą aby pogoda zakłóciła wydarzenie. Należało przybyłych ośmielić, aby nie bali się sięgać po jedzenie, by czuli się swobodnie przy wozie. Dyskretnie obejrzała się czy Agustus Rookwood jest w zasięgu wzroku, podobnie jak lord Bulstrode, choć nie należała do bojaźliwych i strachliwych kobiet to jednak zdawała sobie sprawę jaką siłę i moc może mieć tłum, nawet ten wygłodniały i ponury. W wielu publikacjach czytała o sile takiej masy ludzkiej, o tym do czego byli zdolni w ferworze walki czy pod wpływem rozsadzającej mieszaniny złości, żalu i narosłych krzywd.
Stając obok wozu sięgnęła po dwie miski z zamiarem podania ich innym stojącym w kolejce. Uśmiechnęła się przy tym delikatnie chcąc zachęcić do jedzenia. Nie miała zamiaru stać jak posąg, zimny i wyniosły, którego podziwia się z daleka bez możliwości podejścia bliżej. Była człowiekiem i choć los sprawił, że urodziła się w rodzinie uprzywilejowanej jako arystokracja miała obowiązki wobec maluczkich. I ten obowiązek miała zamiar właśnie spełnić.
|Schodzę z podestu, podchodzę do wozu z jedzeniem, biorę dwie miski z zamiarem podania tym, którzy stoją w kolejce. Cały czas stoję przy wozie.
Stając obok wozu sięgnęła po dwie miski z zamiarem podania ich innym stojącym w kolejce. Uśmiechnęła się przy tym delikatnie chcąc zachęcić do jedzenia. Nie miała zamiaru stać jak posąg, zimny i wyniosły, którego podziwia się z daleka bez możliwości podejścia bliżej. Była człowiekiem i choć los sprawił, że urodziła się w rodzinie uprzywilejowanej jako arystokracja miała obowiązki wobec maluczkich. I ten obowiązek miała zamiar właśnie spełnić.
|Schodzę z podestu, podchodzę do wozu z jedzeniem, biorę dwie miski z zamiarem podania tym, którzy stoją w kolejce. Cały czas stoję przy wozie.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Masz przedwczesny prezent Marcel, i lepiej żebyś go docenił, pomyślał, wychodząc spokojnie z mieszkania, upewniając się, że wszystkie potrzebne mu przedmioty zabrał do torby. Kurtka, kaszkiet, buty… Wyglądał zwyczajnie. Jak biedak, nie mniej i nie więcej. Siniaki po Tower już praktycznie były niezauważalne - już miesiąc mijał od ich nabawienia się. Miesiąc… Tyle czasu, który uciekał mu przez palce wręcz. Ale to dobrze, dobrze było czuć się zajętym. Musiał myśleć o czymś innym, musiał mieć na czym się skupić…
Wyszedł z domu, kierując się ulicami na plac, który miał być dzisiaj centrum pozornej dobroci ze strony szlachty, a na którym nie tak dawno odbywały się atrakcje w postaci egzekucji. Jak… jak można było z taką lekkością mordować tam ludzi?! Złości nie budziło w nim nawet sam czyn - nie przejmował się o tych ludzi. Bardziej budziło w nim złość, że on lub ktoś mu bliski mógłby trafić na ten plac jako ta cała atrakcja tylko za to, że krzywo się na kogoś spojrzał.
Przed wejściem na sam Connaught Square, rozejrzał się jeszcze co się tutaj działo. Było pochmurnie. Znów poczuł jak adrenalina mu podskakuje, zaraz już decydując się na wejście na plac. Wszystkie przygotowania przez ostanie blisko dwa tygodnie teraz miały przynieść owoce…
Był pewny swego, wiedział co chciał zrobić… A przynajmniej miał nadzieję, że wszystko pójdzie po jego myśli dzisiaj. Tak, koniecznie… Mógł się najeść, co mogło pójść nie tak?
Nawet jeśli ta zupa rzeczywiście była z trupa…
Znowu się wzdrygnął na samą myśl. Musiał… musiał wierzyć, że tak nie było.
Rozglądając się po placu, dostrzegł kolejkę, w której się ustawił. Wyglądał dość marnie, był wciąż zmęczony, może nieco blady. Na pewno nie był kimś, kto mógłby zagrozić. Przyszedł po jedzenie, po tę całą zupę z trupa.
I kiedy przyjął miskę z zupą od lady Burke, oczy aż mu się zaświeciły na taki posiłek jakby nie jadł czegoś podobnego przynajmniej od miesięcy, od tygodni. Możliwe, że nawet oczy mu się zaświeciły ze szczęścia.
- Dziękuję, dziękuję bardzo! - powiedział cicho, głosem który się urywał. Niech myślą, że go ratują; że to nie wcale ich pieprzona wojna doprowadzała do takiego stanu, w jakim byli ci ludzie dookoła i zresztą on sam; niech uważają się za wybawców tych ludzi. - To niesamowite… Prawdziwy grudniowy cud! Czyste szczęście na nas dzisiaj spłynęło!
Dla niego wojna była obojętna. Niezależnie, kto wygra - on jako cygan zawsze będzie na gorszej pozycji. Ale jeśli mógł uprzykrzyć komuś życie… to dlaczego nie.
Odsunął się delikatnie na bok, nie odchodząc jednak wcale daleko od wozu. Stanął przy nim, nachylając się i jakby delektując ciepłem bijącym od zupy - chociaż stanowczo musiał przyznać, że jego kochana siostra przygotowywała dużo lepsze posiłki. Już mógł to powiedzieć po samym zapachu!
Ekwipunek zgłoszony do MG w wiadomości prywatnej.
Stoję na lewo od dołu względem Primrose Burke, zachowując odległość jednego pola pustej przestrzeni między nami; rzucam za nas k10.
Wyszedł z domu, kierując się ulicami na plac, który miał być dzisiaj centrum pozornej dobroci ze strony szlachty, a na którym nie tak dawno odbywały się atrakcje w postaci egzekucji. Jak… jak można było z taką lekkością mordować tam ludzi?! Złości nie budziło w nim nawet sam czyn - nie przejmował się o tych ludzi. Bardziej budziło w nim złość, że on lub ktoś mu bliski mógłby trafić na ten plac jako ta cała atrakcja tylko za to, że krzywo się na kogoś spojrzał.
Przed wejściem na sam Connaught Square, rozejrzał się jeszcze co się tutaj działo. Było pochmurnie. Znów poczuł jak adrenalina mu podskakuje, zaraz już decydując się na wejście na plac. Wszystkie przygotowania przez ostanie blisko dwa tygodnie teraz miały przynieść owoce…
Był pewny swego, wiedział co chciał zrobić… A przynajmniej miał nadzieję, że wszystko pójdzie po jego myśli dzisiaj. Tak, koniecznie… Mógł się najeść, co mogło pójść nie tak?
Nawet jeśli ta zupa rzeczywiście była z trupa…
Znowu się wzdrygnął na samą myśl. Musiał… musiał wierzyć, że tak nie było.
Rozglądając się po placu, dostrzegł kolejkę, w której się ustawił. Wyglądał dość marnie, był wciąż zmęczony, może nieco blady. Na pewno nie był kimś, kto mógłby zagrozić. Przyszedł po jedzenie, po tę całą zupę z trupa.
I kiedy przyjął miskę z zupą od lady Burke, oczy aż mu się zaświeciły na taki posiłek jakby nie jadł czegoś podobnego przynajmniej od miesięcy, od tygodni. Możliwe, że nawet oczy mu się zaświeciły ze szczęścia.
- Dziękuję, dziękuję bardzo! - powiedział cicho, głosem który się urywał. Niech myślą, że go ratują; że to nie wcale ich pieprzona wojna doprowadzała do takiego stanu, w jakim byli ci ludzie dookoła i zresztą on sam; niech uważają się za wybawców tych ludzi. - To niesamowite… Prawdziwy grudniowy cud! Czyste szczęście na nas dzisiaj spłynęło!
Dla niego wojna była obojętna. Niezależnie, kto wygra - on jako cygan zawsze będzie na gorszej pozycji. Ale jeśli mógł uprzykrzyć komuś życie… to dlaczego nie.
Odsunął się delikatnie na bok, nie odchodząc jednak wcale daleko od wozu. Stanął przy nim, nachylając się i jakby delektując ciepłem bijącym od zupy - chociaż stanowczo musiał przyznać, że jego kochana siostra przygotowywała dużo lepsze posiłki. Już mógł to powiedzieć po samym zapachu!
Ekwipunek zgłoszony do MG w wiadomości prywatnej.
Stoję na lewo od dołu względem Primrose Burke, zachowując odległość jednego pola pustej przestrzeni między nami; rzucam za nas k10.
Ostatnio zmieniony przez Thomas Doe dnia 02.07.21 1:06, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 10
'k10' : 10
Czy spodziewała się tłumów? Liczyła na odzew i zainteresowanie ludzi. Londyn poniósł największe straty i nic dziwnego, że jego mieszkańcy nie odznaczali się ufnością względem kogokolwiek. Zwłaszcza wtedy, kiedy mieli dostać cokolwiek za darmo.
Wyłapała spojrzenie Aquili, uznając je za znak do ruszenia się z miejsca i także zeszła z podestu. Przemowa lady Black trafiła pewnie do tych, którzy pewni byli swojej obecności na Connaught Square, ale co z resztą? Tkwienie w bezruchu w niczym nie pomagało, a wyłącznie wzmagało dystans i niepokój. Evandra nie obejrzała się za siebie, szukając wzrokiem tych, którzy mieli baczyć na jej bezpieczeństwo, wszak z pewnością byli czujni i ruszą za nią, kiedy uznają to za stosowne.
Wyminęła Forsythię oraz Wren, posyłając im lekki uśmiech i skinienie głowy. Obie panny dodały swoje cegiełki do dzisiejszej akcji, o czym poinformowała ją wcześniej Aquila, opowiadając o postępach prac. Jej serce napełniało się radością widząc, jak udało im się zebrać tak wiele zasobów. Nie wymagała od nikogo datków, każdy miał swój powód, dla którego udzielał się w akcji, Evandra była wdzięczna za każdą zaoferowaną pomoc.
- Dobrze was tu widzieć. - Cieszyła się z każdą dostrzeżoną, znajomą twarzą, mimo iż im więcej jej bliskich znajdowało się na placu, tym mniej było miejsca dla biedoty, której wszak chcieli mieć tu dziś najwięcej.
- Proszę, wystarczy dla wszystkich - mówiła na tyle głośno, by usłyszeli ją stojący w bliskiej okolicy ludzie, wierząc w to, że swoim łagodnym usposobieniem zachęci niezdecydowanych, przekona niepewnych. Przesuwała wzrokiem po poszarzałych twarzach i ich wychudzone sylwetkach, czując jak tłamszone w sobie w ostatnich miesiącach współczucie tworzy ciężar w gardle. Nie ważne jak brudni czy zniszczeni byli, każdemu z nich należała się dobroć, jaką zamierzała im okazać.
Zachęcała ich gestem w stronę wozu, przy którym stała już Primrose, rozdając miski. Stojąc wśród ludzi, rozejrzała się bardziej czujnie, jakby w poszukiwaniu nieprzejednanych twarzy, do których mogłaby się zwrócić, ale jednocześnie sprawdzając czy wszystko idzie zgodnie z planem. Ścisk w brzuchu przypominał jej o zdenerwowaniu, lecz stawka była zbyt wysoka, aby poddać się stresowi.
| Schodzę z podestu, przechodząc między Forsythią a psem (PH1), podchodząc bliżej tłumu.
Rzut na spostrzegawczość (I) na wypatrzenie czegoś, co zwróci moją uwagę.
Wyłapała spojrzenie Aquili, uznając je za znak do ruszenia się z miejsca i także zeszła z podestu. Przemowa lady Black trafiła pewnie do tych, którzy pewni byli swojej obecności na Connaught Square, ale co z resztą? Tkwienie w bezruchu w niczym nie pomagało, a wyłącznie wzmagało dystans i niepokój. Evandra nie obejrzała się za siebie, szukając wzrokiem tych, którzy mieli baczyć na jej bezpieczeństwo, wszak z pewnością byli czujni i ruszą za nią, kiedy uznają to za stosowne.
Wyminęła Forsythię oraz Wren, posyłając im lekki uśmiech i skinienie głowy. Obie panny dodały swoje cegiełki do dzisiejszej akcji, o czym poinformowała ją wcześniej Aquila, opowiadając o postępach prac. Jej serce napełniało się radością widząc, jak udało im się zebrać tak wiele zasobów. Nie wymagała od nikogo datków, każdy miał swój powód, dla którego udzielał się w akcji, Evandra była wdzięczna za każdą zaoferowaną pomoc.
- Dobrze was tu widzieć. - Cieszyła się z każdą dostrzeżoną, znajomą twarzą, mimo iż im więcej jej bliskich znajdowało się na placu, tym mniej było miejsca dla biedoty, której wszak chcieli mieć tu dziś najwięcej.
- Proszę, wystarczy dla wszystkich - mówiła na tyle głośno, by usłyszeli ją stojący w bliskiej okolicy ludzie, wierząc w to, że swoim łagodnym usposobieniem zachęci niezdecydowanych, przekona niepewnych. Przesuwała wzrokiem po poszarzałych twarzach i ich wychudzone sylwetkach, czując jak tłamszone w sobie w ostatnich miesiącach współczucie tworzy ciężar w gardle. Nie ważne jak brudni czy zniszczeni byli, każdemu z nich należała się dobroć, jaką zamierzała im okazać.
Zachęcała ich gestem w stronę wozu, przy którym stała już Primrose, rozdając miski. Stojąc wśród ludzi, rozejrzała się bardziej czujnie, jakby w poszukiwaniu nieprzejednanych twarzy, do których mogłaby się zwrócić, ale jednocześnie sprawdzając czy wszystko idzie zgodnie z planem. Ścisk w brzuchu przypominał jej o zdenerwowaniu, lecz stawka była zbyt wysoka, aby poddać się stresowi.
| Schodzę z podestu, przechodząc między Forsythią a psem (PH1), podchodząc bliżej tłumu.
Rzut na spostrzegawczość (I) na wypatrzenie czegoś, co zwróci moją uwagę.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Evandra Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
Connaught Square
Szybka odpowiedź