Connaught Square
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Connaught Square
To na tym placu znajdującym się w centralnym Londynie przez przeszło 500 lat dokonywano publicznych egzekucji na wrogach państwa, zdrajcach i niewinnych. Szubienicy, która stanowiła główne narzędzie władzy, już nie ma, a plac stanowi tylko ślad na mapie turystycznej, ale wciąż wysłany jest brukiem i obsadzony liczną zielenią, dzięki czemu wielu mieszkańców Londynu wybiera go jako miejsce dla licznych spacerów. Wieczorami, gdy w latarniach zapala się jasne światło, na uliczkach można dostrzec ducha włoskiej tancerki, Marii Taglioni, która Connaught Square niegdyś nazywała swoim domem. Po okolicy krąży plotka, że jest ona tylko iluzją wyczarowaną przez jej zdolnego, angielskiego kochanka.
Nic szczególnego nie rzuciło mu się w oczy. Ot, grupa ludzi z niższych warstw społecznych przyszła odebrać posiłki rozdawane przez trzy wspaniałe damy. Nie było w nich nic, co wydawałoby się Perseusowi podejrzane; to liczba zebranych oraz ich wyraźny brak rozentuzjazmowania napełniały arystokratę niepokojem.
— Owszem, to właśnie mnie niepokoi. Ciebie nie? — skinął głową, na potwierdzenie, że Rigel słusznie odgadł powód jego zmartwienia. Przez ciało lorda Blacka raz za razem przechodziły nieprzyjemne dreszcze i nie wiedział już, czy to wina nagromadzenia się złych przeczuć (i wiecznego zakładania najgorszego), czy też zimnego grudniowego wiatru. Śmiertelna Bladość oraz rozpięty płaszcz nie stanowiły najlepszego połączenia. — Nie sądzę, aby chętnie podzielili się z nami swoimi obawami. Nawet w Mungu, bezpiecznym Mungu, gdzie obowiązuje mnie tajemnica lekarska, niektórzy wciąż mają opory przed otworzeniem i opowiedzeniu o swych dolegliwościach tylko dlatego, że jestem lordem, rozumiesz ten absurd?! Szkoda, że żaden z nas nie jest metamorfomagiem, byłoby znacznie łatwiej... — starał się dotrzymać kroku kuzynowi, jednakże zapomniał Perseus, że nie był to spacer po oddziale magipsychiatrycznym, dlatego też kiedy zatrzymał się tuż obok Wren, oddychał nieco szybciej niż zwykle. Przynajmniej lekki wysiłek był idealną wymówką dla reakcji organizmu na widok byłej partnerki. Wprawdzie ich (romantyczne) drogi rozeszły się już lata temu, kiedy byli zupełnie innymi ludźmi, w oczach Blacka właściwie jeszcze dziećmi, ale przecież Perseusa było strasznie łatwo w sobie rozkochać, a on sam nigdy nie zapomniał o żadnej kobiecie, które pojawiła się w jego życiu. Tak więc przyglądał się Wren w milczeniu, próbując zrozumieć powód dyskomfortu malującego się na jej twarzy i dziwnego zachowania. Szybko odgadnął, że powodem był owad kręcący się koło jej ucha; widział rozpaczliwie trzepiące skrzydełka tuż obok płatka. — Nie ruszaj się... — rzucił z rozczuleniem błyszczącym w czarnych oczach, a w jego spojrzeniu było coś serdecznego, przyjacielskiego. Zaraz potem ostrożnie wyjął spanikowanego robaka z jej ucha i ukrył go w dłoni, a następnie założył niesforny kosmyk włosów za to samo ucho. — Lepiej? — zapytał, otwierając dłoń, po której chodził owad nieśpieszny do lotu — Kto by pomyślał, że coś tak małego może spowodować takie zamieszanie...
Ogarnięty wspomnieniami nie był szczególnie użyteczny w tamtym momencie. Gdzieś w tle wybrzmiała znajoma melodia, ale nie potrafił powiedzieć skąd ją zna, ani określić jego źródła.
| Wyciągam brzękotkę z ucha Wren, moja uwaga w tej turze skupia się na niej.
— Owszem, to właśnie mnie niepokoi. Ciebie nie? — skinął głową, na potwierdzenie, że Rigel słusznie odgadł powód jego zmartwienia. Przez ciało lorda Blacka raz za razem przechodziły nieprzyjemne dreszcze i nie wiedział już, czy to wina nagromadzenia się złych przeczuć (i wiecznego zakładania najgorszego), czy też zimnego grudniowego wiatru. Śmiertelna Bladość oraz rozpięty płaszcz nie stanowiły najlepszego połączenia. — Nie sądzę, aby chętnie podzielili się z nami swoimi obawami. Nawet w Mungu, bezpiecznym Mungu, gdzie obowiązuje mnie tajemnica lekarska, niektórzy wciąż mają opory przed otworzeniem i opowiedzeniu o swych dolegliwościach tylko dlatego, że jestem lordem, rozumiesz ten absurd?! Szkoda, że żaden z nas nie jest metamorfomagiem, byłoby znacznie łatwiej... — starał się dotrzymać kroku kuzynowi, jednakże zapomniał Perseus, że nie był to spacer po oddziale magipsychiatrycznym, dlatego też kiedy zatrzymał się tuż obok Wren, oddychał nieco szybciej niż zwykle. Przynajmniej lekki wysiłek był idealną wymówką dla reakcji organizmu na widok byłej partnerki. Wprawdzie ich (romantyczne) drogi rozeszły się już lata temu, kiedy byli zupełnie innymi ludźmi, w oczach Blacka właściwie jeszcze dziećmi, ale przecież Perseusa było strasznie łatwo w sobie rozkochać, a on sam nigdy nie zapomniał o żadnej kobiecie, które pojawiła się w jego życiu. Tak więc przyglądał się Wren w milczeniu, próbując zrozumieć powód dyskomfortu malującego się na jej twarzy i dziwnego zachowania. Szybko odgadnął, że powodem był owad kręcący się koło jej ucha; widział rozpaczliwie trzepiące skrzydełka tuż obok płatka. — Nie ruszaj się... — rzucił z rozczuleniem błyszczącym w czarnych oczach, a w jego spojrzeniu było coś serdecznego, przyjacielskiego. Zaraz potem ostrożnie wyjął spanikowanego robaka z jej ucha i ukrył go w dłoni, a następnie założył niesforny kosmyk włosów za to samo ucho. — Lepiej? — zapytał, otwierając dłoń, po której chodził owad nieśpieszny do lotu — Kto by pomyślał, że coś tak małego może spowodować takie zamieszanie...
Ogarnięty wspomnieniami nie był szczególnie użyteczny w tamtym momencie. Gdzieś w tle wybrzmiała znajoma melodia, ale nie potrafił powiedzieć skąd ją zna, ani określić jego źródła.
| Wyciągam brzękotkę z ucha Wren, moja uwaga w tej turze skupia się na niej.
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Przejście do wybranego przez Primrose punktu okazało się być prostsze, niż początkowo zakładał, a ludzie, zamiast napierać na nich ze wszystkich stron i szarpać poły ich płaszczy wychudzonymi dłońmi, rozstępowali się na boki, unikając bezpośredniego kontaktu wzrokowego. Z jednej strony uznał to za dobrą oznakę; znali swe miejsce i nie naruszali wyznaczonych przez tradycję i decorum granic, ale z drugiej strony miał jednak nieodparte wrażenie, że tego dnia Londyńczycy powinni bardziej do nich lgnąć, mając tuż przed oczami i nosami obietnicę sytych żołądków. Rozglądał się wciąż na boki, próbując wyłapać każdy, nawet najbardziej błahy, acz na swój sposób alarmujący detal, jednak nic nie przykuwało jego uwagi na dłużej niż kilka chwil. Czyżby był przeczulony? Początkowo oporna gawiedź rozpoczęła jednak ostatecznie sięganie po oferowany posiłek, a chłopak, który stał alarmująco blisko lady Burke odsunął się od niej.
- Czy to zupa rybna, Primrose? Pachnie cudownie! I rosół, dobrze czuję? Wołowy? Najsmaczniejszy, dotowany na drobiu nie może się z nim równać - Maghnus zwrócił się do czarownicy, specjalnie nie tytułując jej w należyty sposób, by nie budować dzielącego ich od tłumu muru i celowo głośno wypowiadając każde ze słów, by czekający lub wciąż rozważający podejście do nich ludzie usłyszeli o czekających ich pysznościach i tym chętniej przyjmowali oferowaną strawę. Z jakiego powodu mieliby mieć opory? Czyż nie byli wygłodzeni po tak długim czasie walczenia o każdy okruszek? Widział ich wodniste oczy, zapadnięte policzki, podkrążone oczy; głód musiał być najsilniejszym imperatywem, prymarną potrzebą zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych, przebijającą się ponad niechęć do wyższej warstwy społecznej i ponad lęk do pojawienia się na placu, na którym wcześniej dokonywano publicznych egzekucji.
Wtem usłyszał pisk i spoglądając w dół, dostrzegł pokaźnych rozmiarów gryzonia, który zapewne również został skuszony zapachem jedzenia. Chciał niepostrzeżenie przegonić go butem, lecz zwierzę pomknęło przed siebie, znikając w materiale spowijającym stopy lady Burke. Dość niefortunny bieg zdarzeń. - Prim, zachowaj spokój... Ale naokoło twoich stóp kręci się szczur - pochylił się nieco w stronę lady Burke, by dyskretnie przekazać jej informację, nim szkodnik przestraszy pozostającą w nieświadomości kobietę. Chwilę później wyprostował się, jak gdyby nigdy nic i ponownie uśmiechał się zachęcająco do podchodzących coraz to kolejnych osób, cofając się przy tym w stronę wozu, by dać szlachciance więcej pola do manewru. - Słyszycie to? - zapytał Primrose i Augustusa, gdy jego uszu doleciała rozbrzmiewająca melodia niewiadomego pochodzenia, lecz nie skupiał się na ustaleniu jej źródła, zamiast tego wytężając zmysł słuchu, by podłapać chociaż część słów, jakimi wymieniali się między sobą ludzie przyjmujący porcje ciepłego jedzenia i oddalający się o parę kroków.
| zachwalam jedzenie i zachęcam ludzi (perswazja I, kłamstwo II), na mapce zaznaczony jest mój ruch w stronę wozu, przysłuchuję się rozmowom ludzi (spostrzegawczość II) - rzut
- Czy to zupa rybna, Primrose? Pachnie cudownie! I rosół, dobrze czuję? Wołowy? Najsmaczniejszy, dotowany na drobiu nie może się z nim równać - Maghnus zwrócił się do czarownicy, specjalnie nie tytułując jej w należyty sposób, by nie budować dzielącego ich od tłumu muru i celowo głośno wypowiadając każde ze słów, by czekający lub wciąż rozważający podejście do nich ludzie usłyszeli o czekających ich pysznościach i tym chętniej przyjmowali oferowaną strawę. Z jakiego powodu mieliby mieć opory? Czyż nie byli wygłodzeni po tak długim czasie walczenia o każdy okruszek? Widział ich wodniste oczy, zapadnięte policzki, podkrążone oczy; głód musiał być najsilniejszym imperatywem, prymarną potrzebą zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych, przebijającą się ponad niechęć do wyższej warstwy społecznej i ponad lęk do pojawienia się na placu, na którym wcześniej dokonywano publicznych egzekucji.
Wtem usłyszał pisk i spoglądając w dół, dostrzegł pokaźnych rozmiarów gryzonia, który zapewne również został skuszony zapachem jedzenia. Chciał niepostrzeżenie przegonić go butem, lecz zwierzę pomknęło przed siebie, znikając w materiale spowijającym stopy lady Burke. Dość niefortunny bieg zdarzeń. - Prim, zachowaj spokój... Ale naokoło twoich stóp kręci się szczur - pochylił się nieco w stronę lady Burke, by dyskretnie przekazać jej informację, nim szkodnik przestraszy pozostającą w nieświadomości kobietę. Chwilę później wyprostował się, jak gdyby nigdy nic i ponownie uśmiechał się zachęcająco do podchodzących coraz to kolejnych osób, cofając się przy tym w stronę wozu, by dać szlachciance więcej pola do manewru. - Słyszycie to? - zapytał Primrose i Augustusa, gdy jego uszu doleciała rozbrzmiewająca melodia niewiadomego pochodzenia, lecz nie skupiał się na ustaleniu jej źródła, zamiast tego wytężając zmysł słuchu, by podłapać chociaż część słów, jakimi wymieniali się między sobą ludzie przyjmujący porcje ciepłego jedzenia i oddalający się o parę kroków.
| zachwalam jedzenie i zachęcam ludzi (perswazja I, kłamstwo II), na mapce zaznaczony jest mój ruch w stronę wozu, przysłuchuję się rozmowom ludzi (spostrzegawczość II) - rzut
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Maghnus Bulstrode' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Udawała, że ulotna chwila złapania kontaktu wzrokowego z Chang nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia, choć w rzeczywistości uczucie, którego nie była w stanie ująć w słowa, na krótki moment odebrało jej dech. Zamrugała kilkukrotnie, mrużąc oczy w dusznej atmosferze zatłoczonego placu, która teraz na przemian atakowała jej nozdrza apetycznym zapachem potraw i stęchłym smrodem niedopranych ubrań, moczu i potu. Wybuchowa mieszanka nawet ją doprowadzała do irytacji, ciężko więc było jej zrozumieć, jak radzą sobie z nią szlachcianki przyzwyczajone do luksusu. Sama, gdyby nie pracowała w szpitalu, miałaby już za sobą kilka odruchów wymiotnych.
Skupiona na zadaniu, starała się nie odchodzić od Evandry, przemawiającej do ludu łagodnym głosem matki narodu, co, biorąc pod uwagę jej rolę żony nestora jednego z najważniejszych rodów, mogło zakrawać o prawdę. Wyglądało na to, że idzie jej dobrze, ponieważ coraz więcej wieśniaków zbliżało się do wozów; gdyby dalej się wahali, Elvira sama sięgnęłaby po jakąś miskę i zjadła na oczach każdego, by nie myśleli, że arystokracja próbuje ich otruć. Niby dlaczego by mieli? Londyn i tak był opustoszały, potrzebowali silnego magicznego społeczeństwa.
Nawet jeżeli znaczna jego część składała się z biedoty.
Obserwowała niechętnie tę część tłumu, która wciąż wahała się, czy podejść bliżej, a potem powiodła spojrzeniem za biegnącym psem Rookwooda. Co odnajdzie? Co zamierzał? Słysząc odległy płacz, skinęła głową mężczyźnie, zostawiając Evandrę w jego bezpiecznych rękach. Poza ochroną lady Rosier, pełniła na tym placu funkcję uzdrowiciela, musiała więc sprawdzić, co zaszło wśród ludzi. Wzmocniona przyspieszającym ruchy zaklęciem Cito, prędko znalazła się przy kundlu i leżącej na ziemi zaryczanej dziewczynie. Wyglądała na brudną sierotę i Elvira pochyliła się nad nią z niemałą niechęcią.
- Co się stało? Zrobiłaś sobie krzywdę? Wystraszyłaś się psa? - Spojrzała podejrzliwie na zwierzę. - Chodź, jestem panią uzdrowicielką. Pomogę ci. - Wyciągnęła do niej chłodną, białą rękę. Choć trudno jej było zebrać się na uśmiech, na jej korzyść przemawiały dziewczęce rysy twarzy, które trudno było odebrać jako niebezpieczne.
W tym samym momencie gdzieś nad ich głowami rozległa się melodia, długa i drżąca, lecz Elvira nie była w stanie jej rozpoznać.
- Kurwa... - szepnęła pod nosem, czując, że nie było tego w planie, a w każdym razie tym, jaki otrzymała przed przyjściem. - Kurka, znaczy się - Przypomniała sobie, że trzyma za rękę dziecko i spojrzała na nie szybko, przykładając palec drugiej dłoni do ust w geście fałszywego zawstydzenia. - Nie powtarzaj tego. Nie wolno tak mówić.
Staję obok wystraszonej dziewczynki i psa, próbuję ją uspokoić.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Skupiona na zadaniu, starała się nie odchodzić od Evandry, przemawiającej do ludu łagodnym głosem matki narodu, co, biorąc pod uwagę jej rolę żony nestora jednego z najważniejszych rodów, mogło zakrawać o prawdę. Wyglądało na to, że idzie jej dobrze, ponieważ coraz więcej wieśniaków zbliżało się do wozów; gdyby dalej się wahali, Elvira sama sięgnęłaby po jakąś miskę i zjadła na oczach każdego, by nie myśleli, że arystokracja próbuje ich otruć. Niby dlaczego by mieli? Londyn i tak był opustoszały, potrzebowali silnego magicznego społeczeństwa.
Nawet jeżeli znaczna jego część składała się z biedoty.
Obserwowała niechętnie tę część tłumu, która wciąż wahała się, czy podejść bliżej, a potem powiodła spojrzeniem za biegnącym psem Rookwooda. Co odnajdzie? Co zamierzał? Słysząc odległy płacz, skinęła głową mężczyźnie, zostawiając Evandrę w jego bezpiecznych rękach. Poza ochroną lady Rosier, pełniła na tym placu funkcję uzdrowiciela, musiała więc sprawdzić, co zaszło wśród ludzi. Wzmocniona przyspieszającym ruchy zaklęciem Cito, prędko znalazła się przy kundlu i leżącej na ziemi zaryczanej dziewczynie. Wyglądała na brudną sierotę i Elvira pochyliła się nad nią z niemałą niechęcią.
- Co się stało? Zrobiłaś sobie krzywdę? Wystraszyłaś się psa? - Spojrzała podejrzliwie na zwierzę. - Chodź, jestem panią uzdrowicielką. Pomogę ci. - Wyciągnęła do niej chłodną, białą rękę. Choć trudno jej było zebrać się na uśmiech, na jej korzyść przemawiały dziewczęce rysy twarzy, które trudno było odebrać jako niebezpieczne.
W tym samym momencie gdzieś nad ich głowami rozległa się melodia, długa i drżąca, lecz Elvira nie była w stanie jej rozpoznać.
- Kurwa... - szepnęła pod nosem, czując, że nie było tego w planie, a w każdym razie tym, jaki otrzymała przed przyjściem. - Kurka, znaczy się - Przypomniała sobie, że trzyma za rękę dziecko i spojrzała na nie szybko, przykładając palec drugiej dłoni do ust w geście fałszywego zawstydzenia. - Nie powtarzaj tego. Nie wolno tak mówić.
Staję obok wystraszonej dziewczynki i psa, próbuję ją uspokoić.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Rozejrzawszy się po twarzach, obróciła się ponownie do kuzynki, napotykając parę oczu, które w ciągu kilku chwil zmieniły się diametralnie. Znała tę sztuczną maskę, która towarzyszyła lady Black. Przywdziana sztuczna uprzejmość, której sama była tak często nosicielką. Przerażająca i jednocześnie pokazująca prawdziwego potwora drzemiącego pod antracytowym spojrzeniem. Obserwowała z dziwną wewnętrzną satysfakcją tę przemianę, kryjąc ją gdzieś na dnie własnego umysłu. Zachwiana moralnie postawa kołysała się niczym porywana wiatrem brzoza, przecinająca powietrze gałązkami, gdy każdy listek wydawałby się osobnym bytem – osobnym poglądem oraz spojrzeniem na całość zatrważającej sytuacji. Była przecież tak pewna swego, a jednocześnie wciąż za mało odważna, aby podjąć jakiekolwiek sensowne działanie. Dlatego zadowalała się tymi ochłapami. Nie chciała, aby zmarnowano te wszystkie zapasy, jedzenie, które zostało przekazane po to, by nakarmić głodnych, a jednocześnie pragnęła wykrzyczeć tym wszystkim ludziom, by nie ufali zdradliwej propagandzie, wieszczącej, że głód sprowadzili buntownicy, wszak to nie oni zaczęli tę wojnę. Ścisnęła delikatnie dłoń lady Black, starając się wykrzesać ze swego wnętrza pokrzepiający uśmiech. Nie myślała wtedy o niej, a o wszystkich tych, których naprawdę było jej żal, tych, którzy cierpieli i ginęli, to ich dłoń chciała ścisnąć, powiedzieć, że kiedyś to wszystko się wreszcie skończy. Dla niej w tej chwili sylwetka lady Black była rzeszą innych osób, nie okłamywała tylko jej swym gestem, ale również samą siebie, by wyjść, jak najbardziej wiarygodnie. Nie spojrzała jednak w oczy głęboko czy dłużej, błądziła gdzieś po pełnych ustach i tym parszywym uśmiechu, którego widzieć już nie chciała. Delikatnie dygnęła lordowi Burke i kuzynowi Black, odprowadzając Aquilę spojrzeniem, ruszyła przed siebie na drugą stronę placu. Kątem oka zerknęła na dziecko, które pojmał strażnik, ściskając pięści usytuowane wygodnie w kieszeniach płaszcza. Chciała go uderzyć, wymierzyć różdżkę prosto w twarz, lecz nie tędy była droga i pojmowała to z każdym kolejnym dniem. Nie było to w jej gestii, a jakkolwiek miała postąpić szlachcianka i towarzyszący jej szlachcice, ona zrobiła już co chciała. Niech grają dalej ten teatr, ona zamąciła wodę jeziora i mogła zejść ze sceny. Pragnęła więc podążyć dalej, przemknąć między tymi ludźmi, których było jej naprawdę żal. Odnaleźć tego ojca lub matkę, których dziecko powędrowało samotnie do pięknej sukni, cudownej lalki o postaci lady Black. To ich dłoń pragnęła uścisnąć i wyrzec, by nie ufali nigdy nikomu w pełni, aby szukali prawdy pośrodku. Zarówno egzystencja, jak i nieistnienie to skrajności, a Londyn wisiał właśnie na nich, odrzucając ścieżkę środka.
Mimowolnie spojrzała na Wren i choć instynkt w normalnej sytuacji popchnąłby ją, by zapytać, czy wszystko w porządku, po prostu odprowadziła kobietę spojrzeniem, nie ingerując w jej sytuację. Potem znów zerknęła w kierunku dziecka, obracając się ku lady Black bez żadnego wyrazu namiętności na licu. Wewnątrz żal jej było to obserwować, jak marnie była pleciona woalka, dziurawa i mało precyzyjna, by objąć nią całość różnorodności społeczeństwa. Prawą dłoń umieściła na różdżce, ściskając rękojeść wewnątrz kieszeni, asekuracyjnie. Pragnęła wrócić tą samą drogą, którą przyszła, przechodząc między tymi samymi ludźmi co wcześniej. Nie brzydziła się ich, nie różnili się niczym więcej poza statusem, który najwyraźniej raczył dyktować warunki egzystencji w całym kraju. Gdzieś zaczekał pies, nastąpił kolejny dziecięcy płacz, aż wreszcie rozbrzmiała harmonijka. Crabbe zatrzymała się na chwilę, zadarła głowę na chmury, słuchając uważnie melodii, brodząc po meandrach pamięci i starając się skojarzyć wybrzmiewające nuty. Raz spokojne, raz skoczne, wirujące po umyśle w poszukiwaniu tytułu, autora i okoliczności. Do czego miała prowadzić melodia, jaki był jej cel? Wybór instrumentu nie wskazywał na decyzję szlachcianek o oprawie muzycznej. Kto więc za to odpowiadał?
| kłamstwo (II), przemieszczam się tu i poświęcam akcję na wsłuchanie się w muzykę - wiedza(muzyka) I
Mimowolnie spojrzała na Wren i choć instynkt w normalnej sytuacji popchnąłby ją, by zapytać, czy wszystko w porządku, po prostu odprowadziła kobietę spojrzeniem, nie ingerując w jej sytuację. Potem znów zerknęła w kierunku dziecka, obracając się ku lady Black bez żadnego wyrazu namiętności na licu. Wewnątrz żal jej było to obserwować, jak marnie była pleciona woalka, dziurawa i mało precyzyjna, by objąć nią całość różnorodności społeczeństwa. Prawą dłoń umieściła na różdżce, ściskając rękojeść wewnątrz kieszeni, asekuracyjnie. Pragnęła wrócić tą samą drogą, którą przyszła, przechodząc między tymi samymi ludźmi co wcześniej. Nie brzydziła się ich, nie różnili się niczym więcej poza statusem, który najwyraźniej raczył dyktować warunki egzystencji w całym kraju. Gdzieś zaczekał pies, nastąpił kolejny dziecięcy płacz, aż wreszcie rozbrzmiała harmonijka. Crabbe zatrzymała się na chwilę, zadarła głowę na chmury, słuchając uważnie melodii, brodząc po meandrach pamięci i starając się skojarzyć wybrzmiewające nuty. Raz spokojne, raz skoczne, wirujące po umyśle w poszukiwaniu tytułu, autora i okoliczności. Do czego miała prowadzić melodia, jaki był jej cel? Wybór instrumentu nie wskazywał na decyzję szlachcianek o oprawie muzycznej. Kto więc za to odpowiadał?
| kłamstwo (II), przemieszczam się tu i poświęcam akcję na wsłuchanie się w muzykę - wiedza(muzyka) I
Ludzie byli głodni; widziała to w ich zapadniętych policzkach, smutnych spojrzeniach, spowolnionych ruchach. Nie było tłumów jakich się spodziewały, ale nie zniechęciło jej to do pracy i realizacji zamierzonego celu. Istniała szansa, że jak wieść się rozniesie, że jedzenie jest smaczne oraz sycące to zjawi się więcej chętnych, należało w tym pomóc. Wiedząc, że ma wsparcie w osobach lorda Bulstrode i Rookwooda ruszyła śmiało w stronę wozu aby rozdać jedzenie. To miejsce, było kojarzone z kaźnią i śmiercią więc rozumiała cel Aquili, ale może się przeliczyły? Może jednak należało wybrać bardziej neutralne miejsce; niekojarzące się z krwią i buntami? Teraz stał przed nią chłopak, który głośno wyrażał się o zupie ale nawet jej nie tknął. Prim podejrzewała, że być może się obawia co w niej jest. Nim zdążyła jednak zareagować wyrósł przed nią Maghnusa jakby chciał ochronić ją własnym ciałem przed zamachem.
-To nic takiego. - Zapewniła łagodnie czarodzieja, ale chłopak zaczął już odchodzić więc zawołała jedynie za nim.- Zawsze możesz przyjść po dokładkę.
Kolejną miskę wziął od niej staruszek, któremu posłała delikatny uśmiech i sięgnęła po kolejne miski by rozdawać je dalej i zachęcać do jedzenia, ale powstrzymał ją szept Maghnusa. Zamarła od razu.
-Szczur?- wyszeptała i w tym momencie poczuła jak coś miękkiego otarło się o jej nogę, cofnęła się od razu pół kroku do tyłu wpadając prawie na Agustusa. Obejrzała się na niego.-Przepraszam - wyszeptała w stronę czarodzieja, którego prawie zdeptała. Odchrząknęła cicho jakby nigdy nic i wzięła dwie kolejne miski zupy z zamiarem podania ich kolejnym osobom. -Proszę, jedzcie póki ciepłe. Starczy dla wszystkich. Mamy dla was zupy, potrawki, chleb i napoje. Nie ma powodów do obaw. - Zapewniała zachęcając do wykorzystania okazji i napełnienia brzucha swojego i bliskich. Należało przełamać barierę, która została wytworzona i choć nigdy nie będą sobie równi. Nigdy do końca nie zrozumieją swoich światów, tak w tej chwili te światy mogły się ze sobą spotkać. W tym momencie dosłyszała melodię płynącą z góry. Uniosła lekko głowę szukając źródła dźwięku, ale niczego nie dostrzegła. Kiwnęła głową potwierdzając słowa Maghnusa, że muzyka do niej dotarła. Zdawało się jej, że rozpoznaje te dźwięki, że kojarzy zbiór nut, które składają się na całość utworu.
|Stoję cały czas przy wozie, odskakuję lekko kiedy słyszę o szczurze i czuję jak ociera się o moją nogę. Podaję dalej jedzenie i zachęcam(Perswazja II, Kokieteria I) do skosztowania, następnie kiedy słyszę muzykę skupiam się właśnie na niej (Muzyka wiedza I, Muzyka skrzypce I)
-To nic takiego. - Zapewniła łagodnie czarodzieja, ale chłopak zaczął już odchodzić więc zawołała jedynie za nim.- Zawsze możesz przyjść po dokładkę.
Kolejną miskę wziął od niej staruszek, któremu posłała delikatny uśmiech i sięgnęła po kolejne miski by rozdawać je dalej i zachęcać do jedzenia, ale powstrzymał ją szept Maghnusa. Zamarła od razu.
-Szczur?- wyszeptała i w tym momencie poczuła jak coś miękkiego otarło się o jej nogę, cofnęła się od razu pół kroku do tyłu wpadając prawie na Agustusa. Obejrzała się na niego.-Przepraszam - wyszeptała w stronę czarodzieja, którego prawie zdeptała. Odchrząknęła cicho jakby nigdy nic i wzięła dwie kolejne miski zupy z zamiarem podania ich kolejnym osobom. -Proszę, jedzcie póki ciepłe. Starczy dla wszystkich. Mamy dla was zupy, potrawki, chleb i napoje. Nie ma powodów do obaw. - Zapewniała zachęcając do wykorzystania okazji i napełnienia brzucha swojego i bliskich. Należało przełamać barierę, która została wytworzona i choć nigdy nie będą sobie równi. Nigdy do końca nie zrozumieją swoich światów, tak w tej chwili te światy mogły się ze sobą spotkać. W tym momencie dosłyszała melodię płynącą z góry. Uniosła lekko głowę szukając źródła dźwięku, ale niczego nie dostrzegła. Kiwnęła głową potwierdzając słowa Maghnusa, że muzyka do niej dotarła. Zdawało się jej, że rozpoznaje te dźwięki, że kojarzy zbiór nut, które składają się na całość utworu.
|Stoję cały czas przy wozie, odskakuję lekko kiedy słyszę o szczurze i czuję jak ociera się o moją nogę. Podaję dalej jedzenie i zachęcam(Perswazja II, Kokieteria I) do skosztowania, następnie kiedy słyszę muzykę skupiam się właśnie na niej (Muzyka wiedza I, Muzyka skrzypce I)
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Rookwood, mimo że na prawdę tego chciał, nie był w stanie zauważyć w zachowaniu Thomasa niczego nieprawidłowego; może i biedak patrzył się podejrzliwie na zupę, zanim po prostu zacząć ją jeść, a potem po prostu ruszył dalej w tłum, jednak tak na prawdę, to nie musiało niczego oznaczać. Równie dobrze mógł sięgnąć po ten talerz w imieniu kogoś, kto wciąż kręcił się na tyłach, nie chcąc wychodzić przed tłum. Ludzie wyraźnie się bali i ten strach otaczał ich - szlachcianki, ich obstawę i wozy, bardzo wysokim i trudnym do przebicia murem. Na tyle trwałym, że Augustus odnosił wrażenie, że nawet te drobne akty miłosierdzia, łaski wręcz, nie naruszą w znaczący sposób jego struktury. Ten mur był stary jak świat i od zawsze dzielił biedotę i tych najlepiej sytuowanych.
Chłopak zniknął mu z zasięgu wzroku, a on dopiero teraz poświęcił Maghnusowi i Primrose nieco więcej uwagi. Kobieta cofnęła się, praktycznie wpadając na niego, jednak jedyne co zrobił, to wsparł ją rękoma, podpierając jej plecy i przedramię., Ostatnie czego chcieli, to by przy całej tej walce z zabłąkanym szczurem upadła, robiąc z siebie przy okazji obiekt niewłaściwego zainteresowania czy kpin. Uśmiechnął się do niej lekko.
- Nic się nie stało - odpowiedział, zabierając dłonie, kiedy odzyskała całkowitą równowagę i pewność siebie, a to w sumie nie zabrało jej dużo czasu. Tego typu rzeczy musiała mieć w małym palcu. Stał dalej w tym samym miejscu, pozwalając jej wrócić do nakłaniania szarej masy pospólstwa by sięgnęli po talerze i napełnili brzuchy ciepłym jedzeniem. Kiedy rozbrzmiała muzyka, zmarszczył tylko brwi i zerknął ku górze, odnosząc wrażenie, że to właśnie stamtąd dobiega. Nieba jednak wyglądało dokładnie tak samo, jak kiedy dotarli na Connaught Square, nie zwiastując żadnych dziwacznych zjawisk. Pokręcił głową.
- Tak - odpowiedział, nie chcąc zostawiać Maghnusa bez jakiegokolwiek odzewu, nawet jeśli było to pytanie czysto retoryczne. Sam jednak nie wsłuchiwał się w melodię, jej uwaga skoncentrowała się ponownie na otaczających ich ludziach. Spojrzenie przebiegło po nich, szukając wszelkich nieprawidłowości.
| podtrzymuję Prim, żeby nie wywinęła orła przez szczura i wracam do obserwowania ludzi, którzy przychodzą po jedzenie - rzucam na spostrzegawczość (II)
Chłopak zniknął mu z zasięgu wzroku, a on dopiero teraz poświęcił Maghnusowi i Primrose nieco więcej uwagi. Kobieta cofnęła się, praktycznie wpadając na niego, jednak jedyne co zrobił, to wsparł ją rękoma, podpierając jej plecy i przedramię., Ostatnie czego chcieli, to by przy całej tej walce z zabłąkanym szczurem upadła, robiąc z siebie przy okazji obiekt niewłaściwego zainteresowania czy kpin. Uśmiechnął się do niej lekko.
- Nic się nie stało - odpowiedział, zabierając dłonie, kiedy odzyskała całkowitą równowagę i pewność siebie, a to w sumie nie zabrało jej dużo czasu. Tego typu rzeczy musiała mieć w małym palcu. Stał dalej w tym samym miejscu, pozwalając jej wrócić do nakłaniania szarej masy pospólstwa by sięgnęli po talerze i napełnili brzuchy ciepłym jedzeniem. Kiedy rozbrzmiała muzyka, zmarszczył tylko brwi i zerknął ku górze, odnosząc wrażenie, że to właśnie stamtąd dobiega. Nieba jednak wyglądało dokładnie tak samo, jak kiedy dotarli na Connaught Square, nie zwiastując żadnych dziwacznych zjawisk. Pokręcił głową.
- Tak - odpowiedział, nie chcąc zostawiać Maghnusa bez jakiegokolwiek odzewu, nawet jeśli było to pytanie czysto retoryczne. Sam jednak nie wsłuchiwał się w melodię, jej uwaga skoncentrowała się ponownie na otaczających ich ludziach. Spojrzenie przebiegło po nich, szukając wszelkich nieprawidłowości.
| podtrzymuję Prim, żeby nie wywinęła orła przez szczura i wracam do obserwowania ludzi, którzy przychodzą po jedzenie - rzucam na spostrzegawczość (II)
Augustus Rookwood
Zawód : Poszukiwacz Śmierci, badacz, naukowiec, numerolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Quiet, crawl to the in-between
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
Silent, secretive feeling
Of fearsome hatred that reaches the skies
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Augustus Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Rozglądał się po placu, próbując wypatrzyć kobietę, która chcąc nie chcąc stała się gwiazdą tego przedstawienia. Dostrzegł ją, schodząca z podestu, a przynajmniej tak sądził — podobizna do plakatów i ulotek, które stworzyli jego bliscy była uderzająca. Nie mógł się pomylić, nawet z takiej odległości. Szybko stracił ją z oczu, ktoś ją przysłonił, ruch z jednej strony ściągnął jego uwagę, potem z drugiej. Na razie nie działo się nic ciekawego, a przynajmniej tak sądził, dopóki nie zobaczył znajomej sylwetki i własnego kaszkietu. Przysunął się bliżej krawędzi, nie spuszczając z niego wzroku i nie dowierzając temu, co widział. To był Doe. Jego brat. I stał w kolejce po zupę.
— Czy to Thomas? Co on tam robi? — spytał cicho, choć nie spodziewał się żadnej mądrej odpowiedzi. Nim padła taka, której nie chciał komentować zerknął w bok, w miejsce, gdzie leżał Marcel, a który zlewał się z otoczeniem. — Zamierzaliście mi powiedzieć?— Pewnie nie. Serce zaczęło mu bić znacznie szybciej, tak jak dawniej, przy skokach i akcjach, które razem z bratem odprawiali. Może nie powinno go to dziwić. Zawsze w centrum wydarzeń, zawsze ocierając się o kłopoty, drocząc się z ryzykiem. Taki był. Tacy byli obaj, kiedy kroczył za nim jak cień. A teraz patrzył na niego z góry, nie wiedząc, czy bardziej ma mu za złe to, że mu nie powiedział, czy to, że zrobił to nie wciągając go w to ze sobą, drań. Szczęknięcie psa zmusiło go, by rozejrzał się dalej — musiał czujniej obserwować z góry sytuację, by w razie potrzeby móc wesprzeć brata. I wtedy to usłyszał. Tę melodię, która rozbrzmiewała — właściwie skąd? Gdzieś z budynku, na dachu którego leżeli? Pod nimi? Nie widział. Zerknął odruchowo na prawo i lewo, ale nie był w stanie dostrzec miny ani Finley ani Marcela.
— Słyszycie? — Kiedy Marcel postanowił wyjrzeć i odszukać wzrokiem grajka, złapał go za kurtkę odruchowo, zacisnął materiał w dłoni, podnosząc się na drugim przedramieniu, częściowo tak — w razie czego się zaprzeć o gzyms, a częściowo by móc wykorzystać ją do ewentualnego łapania akrobaty. Napiął lekko rękę, mięśnie, ograniczając możliwe szarpnięcie. Nie miał pojęcia, co w ostatnim momencie przyjdzie przyjacielowi do głowy.
| nie wiem, czy mam rzucać na sprawność, czy nie, na wszelki wypadek…
— Czy to Thomas? Co on tam robi? — spytał cicho, choć nie spodziewał się żadnej mądrej odpowiedzi. Nim padła taka, której nie chciał komentować zerknął w bok, w miejsce, gdzie leżał Marcel, a który zlewał się z otoczeniem. — Zamierzaliście mi powiedzieć?— Pewnie nie. Serce zaczęło mu bić znacznie szybciej, tak jak dawniej, przy skokach i akcjach, które razem z bratem odprawiali. Może nie powinno go to dziwić. Zawsze w centrum wydarzeń, zawsze ocierając się o kłopoty, drocząc się z ryzykiem. Taki był. Tacy byli obaj, kiedy kroczył za nim jak cień. A teraz patrzył na niego z góry, nie wiedząc, czy bardziej ma mu za złe to, że mu nie powiedział, czy to, że zrobił to nie wciągając go w to ze sobą, drań. Szczęknięcie psa zmusiło go, by rozejrzał się dalej — musiał czujniej obserwować z góry sytuację, by w razie potrzeby móc wesprzeć brata. I wtedy to usłyszał. Tę melodię, która rozbrzmiewała — właściwie skąd? Gdzieś z budynku, na dachu którego leżeli? Pod nimi? Nie widział. Zerknął odruchowo na prawo i lewo, ale nie był w stanie dostrzec miny ani Finley ani Marcela.
— Słyszycie? — Kiedy Marcel postanowił wyjrzeć i odszukać wzrokiem grajka, złapał go za kurtkę odruchowo, zacisnął materiał w dłoni, podnosząc się na drugim przedramieniu, częściowo tak — w razie czego się zaprzeć o gzyms, a częściowo by móc wykorzystać ją do ewentualnego łapania akrobaty. Napiął lekko rękę, mięśnie, ograniczając możliwe szarpnięcie. Nie miał pojęcia, co w ostatnim momencie przyjdzie przyjacielowi do głowy.
| nie wiem, czy mam rzucać na sprawność, czy nie, na wszelki wypadek…
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Nie widziała kolażu emocji na twarzy Aquili wywołanych bzdurną ulotką. Rozglądała się wtedy po placu i otaczających ją twarzach. Cieszyła się z każdego, kto jej posłuchał i skierował do wozu z jedzeniem, nie zamierzała poprzestać na kilku osobach, a zwrócić się do każdego z nich, jeśli tylko będzie trzeba.
Już miała ruszyć dalej, kiedy spostrzegła błysk na piętrze najbliższego budynku. Odruchowo zadarła brodę ku górze, przesuwając wzrokiem po rzędzie okien, dostrzegając iż jedno z nich jest uchylone. Ściągnęła brwi w zastanowieniu, czekając chwilę, aż w brudnej szybie ukaże się postać, jednak nic takiego się nie stało.
- Sądziłam, że ten budynek jest niezamieszkały - odezwała się do stojącego obok Hannibala, wciąż wpatrując się w drewnianą ramę. Kto uchylałby okno w opuszczonym budynku, tym bardziej zimą, gdy wilgoć mogła wejść do środka?
Nie chcąc się nawet na moment rozpraszać, podeszła do najbliższej grupki osób oraz chłopca, z którym wcześniej rozmawiała Zlata. Nie można było zostawić tych ludzi w milczącym smutku, który mieli wyrysowany na twarzach. Potłuczone i rozsypane w ostatnich miesiącach serce Evandry wypełniał żal, którego nie była w stanie jednoznacznie się wyzbyć. Od początku przyświecał jej szczytny cel, nie zamierzała tego ukrywać.
- Tak, jak państwo słyszeli, dzisiejsze wydarzenie jest jednym z pierwszych, z pewnością nie ostatnim, jakimi chcemy pomóc - zwróciła się do nieprzejednanych. - Nadchodzące miesiące będą trudne, ale dokładamy wszelkich starań, aby zaradzić cierpieniu. - Zawiesiła dłuższe spojrzenie w oczach zrezygnowanego mężczyzny. Tak jak i on miała dość tej wojny. Zbierała sute żniwo także w jej życiu i rodzinie.
Szczekający pies i płacz dziecka były rozpraszające, nie dało się przejść obok nich obojętnie. Zerknęła w kierunku uzdrowicielki, a następnie na podążającego za nią Rookwooda, który najwyraźniej chciał sprawdzić co wywołało reakcję myśliwskiego psa. Nie chcąc utrudniać mu zadania, sama ruszyła w stronę uzdrowicielki.
Słysząc muzykę, już zaczęła się zastanawiać skąd ją zna, odwróciła się do widzianego wcześniej uchylonego okna, jakby właśnie tam spodziewała się dostrzec sylwetkę grajka. W samą melodię się nie wsłuchiwała, nie uznając jej za nic niepokojącego, ważniejsi byli ludzie, dla których tu dzisiaj przyszła. Zatrzymując się obok Elviry przeniosła wzrok na dziewczynkę. Nie powinna była być ofiarą tego konfliktu, nikt nie powinien. Uśmiechnęła się do dziecka i przykucnęła tuż obok, by spojrzeć na zapłakaną buzię.
- Pójdziemy razem? Mamy też desery - zdradziła teatralnym szeptem, zachęcając ją ruchem głowy w kierunku wozu z jedzeniem.
| Mówię do grupki osób, w której stoi NPC, a następnie dołączam do Elviry przy dziewczynce i psie. Kokieteria II, perswazja I.
Już miała ruszyć dalej, kiedy spostrzegła błysk na piętrze najbliższego budynku. Odruchowo zadarła brodę ku górze, przesuwając wzrokiem po rzędzie okien, dostrzegając iż jedno z nich jest uchylone. Ściągnęła brwi w zastanowieniu, czekając chwilę, aż w brudnej szybie ukaże się postać, jednak nic takiego się nie stało.
- Sądziłam, że ten budynek jest niezamieszkały - odezwała się do stojącego obok Hannibala, wciąż wpatrując się w drewnianą ramę. Kto uchylałby okno w opuszczonym budynku, tym bardziej zimą, gdy wilgoć mogła wejść do środka?
Nie chcąc się nawet na moment rozpraszać, podeszła do najbliższej grupki osób oraz chłopca, z którym wcześniej rozmawiała Zlata. Nie można było zostawić tych ludzi w milczącym smutku, który mieli wyrysowany na twarzach. Potłuczone i rozsypane w ostatnich miesiącach serce Evandry wypełniał żal, którego nie była w stanie jednoznacznie się wyzbyć. Od początku przyświecał jej szczytny cel, nie zamierzała tego ukrywać.
- Tak, jak państwo słyszeli, dzisiejsze wydarzenie jest jednym z pierwszych, z pewnością nie ostatnim, jakimi chcemy pomóc - zwróciła się do nieprzejednanych. - Nadchodzące miesiące będą trudne, ale dokładamy wszelkich starań, aby zaradzić cierpieniu. - Zawiesiła dłuższe spojrzenie w oczach zrezygnowanego mężczyzny. Tak jak i on miała dość tej wojny. Zbierała sute żniwo także w jej życiu i rodzinie.
Szczekający pies i płacz dziecka były rozpraszające, nie dało się przejść obok nich obojętnie. Zerknęła w kierunku uzdrowicielki, a następnie na podążającego za nią Rookwooda, który najwyraźniej chciał sprawdzić co wywołało reakcję myśliwskiego psa. Nie chcąc utrudniać mu zadania, sama ruszyła w stronę uzdrowicielki.
Słysząc muzykę, już zaczęła się zastanawiać skąd ją zna, odwróciła się do widzianego wcześniej uchylonego okna, jakby właśnie tam spodziewała się dostrzec sylwetkę grajka. W samą melodię się nie wsłuchiwała, nie uznając jej za nic niepokojącego, ważniejsi byli ludzie, dla których tu dzisiaj przyszła. Zatrzymując się obok Elviry przeniosła wzrok na dziewczynkę. Nie powinna była być ofiarą tego konfliktu, nikt nie powinien. Uśmiechnęła się do dziecka i przykucnęła tuż obok, by spojrzeć na zapłakaną buzię.
- Pójdziemy razem? Mamy też desery - zdradziła teatralnym szeptem, zachęcając ją ruchem głowy w kierunku wozu z jedzeniem.
| Mówię do grupki osób, w której stoi NPC, a następnie dołączam do Elviry przy dziewczynce i psie. Kokieteria II, perswazja I.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Hannibal nie czuł się pewnie wśród tłumów, nawet tak niewielkich. Nienawykły do uczestnictwa w miejskich wydarzeniach masowych nie wiedział, jakie sygnały winny go zaalarmować. W konsekwencji rozproszenia uwagi nie dostrzegł niczego interesującego, choć przeczucie podpowiadało, że percepcja go zawiodła. Potwierdzeniem przypuszczeń była uwaga Evandry, której w oczy rzuciła się otwarta okiennica opuszczonego budynku. Powędrował wzrokiem z niepokojem w tym kierunku, jednak zdementował obawy kobiety, by nie rozpraszać jej uwagi.
- Trwa zima, Lady Rosier, a nie wszystkim się w życiu powodzi. Mogę jedynie przypuszczać, że bezdomni uczynili to miejsce swoim schronieniem i spożywają tam wydany posiłek, ale instynkt podpowiada mi, by mieć uwagę na to miejsce. Proszę się tym nie przejmować, to już w mojej gestii. - zagadnął do Evandry świadom, że dawno nie wykrzesał z siebie takiej ogłady. Trudno stwierdzić, czy był jej bardziej przychylny przez naturalny urok osobisty, czy polecenie jej męża, a może z obu powodów. W każdym razie nie chciał, by niepokojące sygnały dekoncentrowały kobietę, toteż zapewnił ją, że ma na miejsce baczenie i podążył jej śladem, gdy przemieszczała się naprzód.
Rookwood mógł jedynie zastanawiać się, czy aura empatii i ciepło półwili jest objawem dobrego, skruszonego serca, czy fasadą skrywającą przed światem złowieszcze oblicze manipulantki. Nie potrafił czytać ludzi, toteż intencje dzisiejszego wydarzenia pozostawały dla niego zagadką. Byłby jednakże głupi, gdyby nie domyślał się, jak istotnym ruchem politycznym było charytatywne rozdawnictwo w propagandzie suprematów czystej krwi i miał szczerą nadzieję, że przebiegać będzie sprawnie i bezpiecznie. Z tej myśli wyrwało go szczekanie psa i dziewczęcy płacz. Należący do niego pies myśliwski chciał mu przekazać jakąś informację; mężczyzna wytężył więc słuch, by zrozumieć, co ma do przekazania.
Gwizdnął charakterystycznie, by uciszyć ujadanie kundla i mimowolnie podążył za Lady Rosier w jego kierunku. Szczególną uwagę miał na oszczekaną dziewczynkę świadom, że pies nie zwróciłby jego uwagi bez powodu. Poprowadził psa kawałek dalej, by nieletnia nie wystraszyła się jego zdolnościami i przemówił psim językiem do brązowej suczki o imieniu Lumen.
- Nie musiałaś straszyć dziecka. Mam nadzieję, że przychodzisz z konkretami, psino. Co u niej wyczułaś? - spoglądał teraz na dziewczynkę i towarzyszące jej kobiety, wyczekując odpowiedzi od zwierzęcia w gotowości do podjęcia taktownej reakcji.
Staję w odległości jednej kratki od Evandry i biorę ze sobą psa. Rzucam na genetykę, by nawiązać z nim kontakt i uzyskać odpowiedź na zadane pytanie.
- Trwa zima, Lady Rosier, a nie wszystkim się w życiu powodzi. Mogę jedynie przypuszczać, że bezdomni uczynili to miejsce swoim schronieniem i spożywają tam wydany posiłek, ale instynkt podpowiada mi, by mieć uwagę na to miejsce. Proszę się tym nie przejmować, to już w mojej gestii. - zagadnął do Evandry świadom, że dawno nie wykrzesał z siebie takiej ogłady. Trudno stwierdzić, czy był jej bardziej przychylny przez naturalny urok osobisty, czy polecenie jej męża, a może z obu powodów. W każdym razie nie chciał, by niepokojące sygnały dekoncentrowały kobietę, toteż zapewnił ją, że ma na miejsce baczenie i podążył jej śladem, gdy przemieszczała się naprzód.
Rookwood mógł jedynie zastanawiać się, czy aura empatii i ciepło półwili jest objawem dobrego, skruszonego serca, czy fasadą skrywającą przed światem złowieszcze oblicze manipulantki. Nie potrafił czytać ludzi, toteż intencje dzisiejszego wydarzenia pozostawały dla niego zagadką. Byłby jednakże głupi, gdyby nie domyślał się, jak istotnym ruchem politycznym było charytatywne rozdawnictwo w propagandzie suprematów czystej krwi i miał szczerą nadzieję, że przebiegać będzie sprawnie i bezpiecznie. Z tej myśli wyrwało go szczekanie psa i dziewczęcy płacz. Należący do niego pies myśliwski chciał mu przekazać jakąś informację; mężczyzna wytężył więc słuch, by zrozumieć, co ma do przekazania.
Gwizdnął charakterystycznie, by uciszyć ujadanie kundla i mimowolnie podążył za Lady Rosier w jego kierunku. Szczególną uwagę miał na oszczekaną dziewczynkę świadom, że pies nie zwróciłby jego uwagi bez powodu. Poprowadził psa kawałek dalej, by nieletnia nie wystraszyła się jego zdolnościami i przemówił psim językiem do brązowej suczki o imieniu Lumen.
- Nie musiałaś straszyć dziecka. Mam nadzieję, że przychodzisz z konkretami, psino. Co u niej wyczułaś? - spoglądał teraz na dziewczynkę i towarzyszące jej kobiety, wyczekując odpowiedzi od zwierzęcia w gotowości do podjęcia taktownej reakcji.
Staję w odległości jednej kratki od Evandry i biorę ze sobą psa. Rzucam na genetykę, by nawiązać z nim kontakt i uzyskać odpowiedź na zadane pytanie.
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
The member 'Hannibal Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Mokry dach nie był wygodny, ale o wygodzie nie myślał teraz wcale - liczył się tylko widok tego, co działo się na placu. Kurtka i tak nie nosiła śladów nowości, nie była też czysta, przywykł do warunków gorszych od tych - albo przynajmniej do całkiem podobnych. Ludzie nie skandowali z miłością imienia lady Black, większość wydawała się być przynajmniej w części świadoma jej przewin - jak i grozy samego miejsca. Ci ludzie mogli sądzić, że mieli do czynienia z idiotami, ale biedny nie znaczyło przecież wcale głupszy. Czy naprawdę sądzili, ze rzucona kiełbasa pozwoli zapomnieć o tragizmie zdarzeń, ciągłości dramatów, jakie odbywały się w tym miejscu? Czy polegli tutaj czarodzieje naprawdę byli dla nich tylko wspomnieniem, obelgą rzuconą pod wiatr, pyłem ledwie, kurzem niewartym splunięcia. Nie dostrzegł momentu, w którym jego pięści zacisnęły się mimowolnie, Aquila zniknęła, przysłonięta kobietą, na twarzy której zatrzymał wzrok na dłużej. Wyglądała niecodziennie znajomo, ale w pierwszej chwili nie mógł sobie przypomnieć, gdzie widział ją wcześniej. Nie znali się, ale też nie byli sobie obcy, czy istniała możliwość, że po prostu minął ją na cyrkowej widowni? Mała chyba szansa, z ulicy - jeszcze mniejsza. Nie pamiętał. Obserwował, jak część ludzi zaczęła wychodzić, nie próbując nawet dotknąć posiłku tej podłej wiedźmy. Nie zapomną: nie mogli zapomnieć, o tym, kim była, o tym, co się tu działo, o tym, że każdego z nich posłałabym na szafot tylko dla kaprysu. Marcela przecież już próbowała.
Odnalazł wzrokiem Thomasa, zatrzymując na nim spojrzenie na dłuższą chwilę. Nie słyszał go, obserwował, po chwili przenosząc wzrok za źródłem szczeknięcia, gdy kąciki jego ust opadły, słysząc płacz dziecka. Nie zdziwiłoby go wcale, gdyby poszczuli tutaj dzieci głodnymi psami. Pewnie też jadały ludzi - ale dla odmiany świeżych.
- Człowieku, mieszkacie razem - odpowiedział na pytanie Jamesa, ściszając głos do półgłosu, ze względu na dzielącą ich od placu odległość czuł się bezpiecznie. - Wiesz, co o tym myślę - Przeważnie nie przepuszczał okazji do podkreślenia, że Thomas nie powinien był tutaj wracać. - Ale wy naprawdę wcale ze sobą nie rozmawiacie? - dopytał, choć nie oczekiwał odpowiedzi. Ściągnął brew, kiedy dobiegła go melodia, znał ją, pamiętał, miał na końcu języka - co to było? - Słyszę. Znam to. Co to za melodia? - zapytał, w ciemno, nie do końca dostrzegając swoich towarzyszy; miał muzykalne ucho, jako tancerz musiał mieć, ale przecież oboje byli znacznie bardziej utalentowani od niego. Dobiegała... z bliska. Z tego samego budynku? Czy Paul grał wtedy tę melodię? Niewiele myślał, kiedy uniósł się nieznacznie w górę i przy asekuracji Jamesa wyciągnął się do przodu, ostrożnie kładąc dłonie na gzymsie. Jego ruchy były powolne, nie chciał strącić zebranej przy krawędzi wody, pozwalając jej wsiąknąć we własne ubranie. Wolnymi ruchami dłoni opróżnił kieszenie, by nic nie wypadło z nich na dół, wcisnął też w ręce Finnie swój kaszkiet. - Trzymaj mnie - zwrócił się do przyjaciela, wyciągając się bokiem poza gzyms, by przy zachowaniu równowagi i nie puszczając wewnętrznej strony lewą ręką spojrzeć we wnękę pod nimi - zamierzał wyciągnąć się na tyle, by móc dostrzec osobę grajka. I próbował zachować się przy tym po cichu - nie chcąc go spłoszyć ani dać mu powodów do strachu, wciąż miał na sobie Kameleona i właściwie to nie potrafił go zdjąć. Czy to ty? Przyszedłeś?
Odnalazł wzrokiem Thomasa, zatrzymując na nim spojrzenie na dłuższą chwilę. Nie słyszał go, obserwował, po chwili przenosząc wzrok za źródłem szczeknięcia, gdy kąciki jego ust opadły, słysząc płacz dziecka. Nie zdziwiłoby go wcale, gdyby poszczuli tutaj dzieci głodnymi psami. Pewnie też jadały ludzi - ale dla odmiany świeżych.
- Człowieku, mieszkacie razem - odpowiedział na pytanie Jamesa, ściszając głos do półgłosu, ze względu na dzielącą ich od placu odległość czuł się bezpiecznie. - Wiesz, co o tym myślę - Przeważnie nie przepuszczał okazji do podkreślenia, że Thomas nie powinien był tutaj wracać. - Ale wy naprawdę wcale ze sobą nie rozmawiacie? - dopytał, choć nie oczekiwał odpowiedzi. Ściągnął brew, kiedy dobiegła go melodia, znał ją, pamiętał, miał na końcu języka - co to było? - Słyszę. Znam to. Co to za melodia? - zapytał, w ciemno, nie do końca dostrzegając swoich towarzyszy; miał muzykalne ucho, jako tancerz musiał mieć, ale przecież oboje byli znacznie bardziej utalentowani od niego. Dobiegała... z bliska. Z tego samego budynku? Czy Paul grał wtedy tę melodię? Niewiele myślał, kiedy uniósł się nieznacznie w górę i przy asekuracji Jamesa wyciągnął się do przodu, ostrożnie kładąc dłonie na gzymsie. Jego ruchy były powolne, nie chciał strącić zebranej przy krawędzi wody, pozwalając jej wsiąknąć we własne ubranie. Wolnymi ruchami dłoni opróżnił kieszenie, by nic nie wypadło z nich na dół, wcisnął też w ręce Finnie swój kaszkiet. - Trzymaj mnie - zwrócił się do przyjaciela, wyciągając się bokiem poza gzyms, by przy zachowaniu równowagi i nie puszczając wewnętrznej strony lewą ręką spojrzeć we wnękę pod nimi - zamierzał wyciągnąć się na tyle, by móc dostrzec osobę grajka. I próbował zachować się przy tym po cichu - nie chcąc go spłoszyć ani dać mu powodów do strachu, wciąż miał na sobie Kameleona i właściwie to nie potrafił go zdjąć. Czy to ty? Przyszedłeś?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Connaught Square
Szybka odpowiedź