Connaught Square
Strona 30 z 31 • 1 ... 16 ... 29, 30, 31
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Connaught Square
To na tym placu znajdującym się w centralnym Londynie przez przeszło 500 lat dokonywano publicznych egzekucji na wrogach państwa, zdrajcach i niewinnych. Szubienicy, która stanowiła główne narzędzie władzy, już nie ma, a plac stanowi tylko ślad na mapie turystycznej, ale wciąż wysłany jest brukiem i obsadzony liczną zielenią, dzięki czemu wielu mieszkańców Londynu wybiera go jako miejsce dla licznych spacerów. Wieczorami, gdy w latarniach zapala się jasne światło, na uliczkach można dostrzec ducha włoskiej tancerki, Marii Taglioni, która Connaught Square niegdyś nazywała swoim domem. Po okolicy krąży plotka, że jest ona tylko iluzją wyczarowaną przez jej zdolnego, angielskiego kochanka.
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 37
'k100' : 37
Rozpoznała jego głos? Możliwe… Chociaż po tylu latach było to całkiem miłe uczucie, że nawet ci którym wiodło się w życiu lepiej, dzisiaj byli w stanie rozpoznać go w jakikolwiek sposób. Chociaż, możliwe, że zrelaksował i uspokoił się aż za bardzo, kiedy Forsythia się do niego zbliżyła. W końcu zawsze lubił towarzystwo pięknych kobiet, a pannie Crabbe nie brakowało urody.
Chciał ją zapewnić przez moment, że wszystko w porządku, rzucić komplementem luźno i ze śmiechem - tak jak robił to zawsze.
- Tak… Oh… Wybacz, wystraszyłem się trochę… Przyszedłem, żeby zjeść zupę, wiem że miałem spotkać się z rodziną tutaj później, ale… Coś dziwnego znalazłem w zupę i… chyba… chyba trochę mnie poniosło? - rzucił cicho, uśmiechając się delikatnie, nie ukazując jednak uzębienia. Chociaż wciąż był wystraszony. Czy to był wpływ tego, co przed chwilą zobaczył w swojej misce? A może to wciąż adrenalina w nim buzowała, która podsuwała mu, że wciąż jest w niebezpieczeństwie.
- C-co..? - rzucił zdezorientowany, słysząc w swoją stronę rozkaz o nie sięganiu po broń. Skąd? Kto, dlaczego? W odruchu podniósł ręce na wysokość ramion, skierowane otwartym wnętrzem dłoni do mężczyzny, który go wywołał, jakby chcąc dać mu w ten sposób znać, że nie jest zagrożeniem.
Zaraz dostrzegł mężczyznę, który pierw przywołał psy, a później zaczął zwracać się i do niego, i do dziewczyny. Spiął się nieco, wzrokiem wracając do Forsythii i to do niej się zwracając.
- N-nie rozumiem… Tak, w misce… tam były zęby. Słyszałem w porcie, że ludzie coś mówili, że… - urwał nagle, widząc jak mężczyzna sięga po różdżkę i zaraz zebrał się do uniknięcia zaklęcia, odskakują w bok. - Ja przepraszam! - zawołał od razu po swoim ruchu. - W porcie mówili… że to wszystko ma być jakąś pułapką? Że ta zupa była gotowana na trupach, ale… to absurdy i bzdury przecież! Nie wiem, kto mógł na to wpaść… I przyszedłem, ale… ale jak tylko… Ja nie rozumiem, kim pan jest? Dlaczego… dlaczego… Ja przepraszam, ja byłem tylko głodny… I wystraszyłem się… Ja nie chciałem nic zrobić złego… - kontynuował swoje wyjaśnienia, wzrok kierując na Hannibala. Chciał odgrywać przerażenie, chociaż już po chwili nie musiał nawet bardzo się starać, kiedy usłyszał głos Jamesa. Włosy mu się aż zjeżył na karku, spiął się jeszcze bardziej. Kto by się nie bał na jego miejscu, kiedy został zaatakowany na placu? Kiedy coś mu groziło, mimo że chyba nikt go nie widział… nikt go nie mógł podejrzewać o to, że był zamieszany w tę całą akcję, prawda?
Nie, nie, nie. Co ty tu robisz? Nie, James. Uciekaj stąd, miałeś tu nie przychodzić! Idioto… Debilu. Co jeśli cię złapią?! Spierdalaj stąd!
Bał się bardziej o brata niż o siebie. On sobie poradzi, zawsze sobie radził - ale nie James. On był narwany, robił zanim myślał, rzucał się bez zastanowienia. Widział go tu i teraz? Widział w jakiej był sytuacji? Miał nadzieję, że nie… Nie chciał, żeby jego brat ryzykował. Niech stąd ucieka czym szybciej, tym bardziej jeśli to co mówił było prawdą - a sam Thomas mógł już teraz dostrzec, że najwyraźniej brat miał rację co do policji.
- T-Thomas Doe… Jeśli mogę sięgnąć po różdżkę, mogę panu pokazać… Mam zarejestrowaną różdżkę proszę pana… Przepraszam… - mówił, coraz bardziej będąc w panice, wystraszony. Spojrzał zaraz znów w panice na Forsythię. - Nic nie zrobiłem, naprawdę! Przyszedłem tylko po zupę… - mówił, będąc coraz bliższy płaczu, mówiąc jakby rzeczywiście był przerażony - nawet jeśli bardziej przerażała go myśl o tym, że to Jamesa mogą właśnie zamknąć. W innej sytuacji próbowałby się odciąć od tej myśli, jednak teraz robił wręcz przeciwnie - mógł to wykorzystać, wzbudzić większe współczucie u byłej Krukonki.
- Wszystko panu powiem, co trzeba. Przyszedłem dzisiaj z portu, bo tam mieszkam… I poszedłem od razu po zupę do wozu… I zaraz po tym poszedłem kawałek dalej… i dzieci chciały się bawić, więc chwilę z nimi porozmawiałem… Ja przepraszam jeśli zrobiłem coś źle! - powtórzył po raz kolejny, drżącym głosem.
| rzut na unik esposas, zwinność +10
Chciał ją zapewnić przez moment, że wszystko w porządku, rzucić komplementem luźno i ze śmiechem - tak jak robił to zawsze.
- Tak… Oh… Wybacz, wystraszyłem się trochę… Przyszedłem, żeby zjeść zupę, wiem że miałem spotkać się z rodziną tutaj później, ale… Coś dziwnego znalazłem w zupę i… chyba… chyba trochę mnie poniosło? - rzucił cicho, uśmiechając się delikatnie, nie ukazując jednak uzębienia. Chociaż wciąż był wystraszony. Czy to był wpływ tego, co przed chwilą zobaczył w swojej misce? A może to wciąż adrenalina w nim buzowała, która podsuwała mu, że wciąż jest w niebezpieczeństwie.
- C-co..? - rzucił zdezorientowany, słysząc w swoją stronę rozkaz o nie sięganiu po broń. Skąd? Kto, dlaczego? W odruchu podniósł ręce na wysokość ramion, skierowane otwartym wnętrzem dłoni do mężczyzny, który go wywołał, jakby chcąc dać mu w ten sposób znać, że nie jest zagrożeniem.
Zaraz dostrzegł mężczyznę, który pierw przywołał psy, a później zaczął zwracać się i do niego, i do dziewczyny. Spiął się nieco, wzrokiem wracając do Forsythii i to do niej się zwracając.
- N-nie rozumiem… Tak, w misce… tam były zęby. Słyszałem w porcie, że ludzie coś mówili, że… - urwał nagle, widząc jak mężczyzna sięga po różdżkę i zaraz zebrał się do uniknięcia zaklęcia, odskakują w bok. - Ja przepraszam! - zawołał od razu po swoim ruchu. - W porcie mówili… że to wszystko ma być jakąś pułapką? Że ta zupa była gotowana na trupach, ale… to absurdy i bzdury przecież! Nie wiem, kto mógł na to wpaść… I przyszedłem, ale… ale jak tylko… Ja nie rozumiem, kim pan jest? Dlaczego… dlaczego… Ja przepraszam, ja byłem tylko głodny… I wystraszyłem się… Ja nie chciałem nic zrobić złego… - kontynuował swoje wyjaśnienia, wzrok kierując na Hannibala. Chciał odgrywać przerażenie, chociaż już po chwili nie musiał nawet bardzo się starać, kiedy usłyszał głos Jamesa. Włosy mu się aż zjeżył na karku, spiął się jeszcze bardziej. Kto by się nie bał na jego miejscu, kiedy został zaatakowany na placu? Kiedy coś mu groziło, mimo że chyba nikt go nie widział… nikt go nie mógł podejrzewać o to, że był zamieszany w tę całą akcję, prawda?
Nie, nie, nie. Co ty tu robisz? Nie, James. Uciekaj stąd, miałeś tu nie przychodzić! Idioto… Debilu. Co jeśli cię złapią?! Spierdalaj stąd!
Bał się bardziej o brata niż o siebie. On sobie poradzi, zawsze sobie radził - ale nie James. On był narwany, robił zanim myślał, rzucał się bez zastanowienia. Widział go tu i teraz? Widział w jakiej był sytuacji? Miał nadzieję, że nie… Nie chciał, żeby jego brat ryzykował. Niech stąd ucieka czym szybciej, tym bardziej jeśli to co mówił było prawdą - a sam Thomas mógł już teraz dostrzec, że najwyraźniej brat miał rację co do policji.
- T-Thomas Doe… Jeśli mogę sięgnąć po różdżkę, mogę panu pokazać… Mam zarejestrowaną różdżkę proszę pana… Przepraszam… - mówił, coraz bardziej będąc w panice, wystraszony. Spojrzał zaraz znów w panice na Forsythię. - Nic nie zrobiłem, naprawdę! Przyszedłem tylko po zupę… - mówił, będąc coraz bliższy płaczu, mówiąc jakby rzeczywiście był przerażony - nawet jeśli bardziej przerażała go myśl o tym, że to Jamesa mogą właśnie zamknąć. W innej sytuacji próbowałby się odciąć od tej myśli, jednak teraz robił wręcz przeciwnie - mógł to wykorzystać, wzbudzić większe współczucie u byłej Krukonki.
- Wszystko panu powiem, co trzeba. Przyszedłem dzisiaj z portu, bo tam mieszkam… I poszedłem od razu po zupę do wozu… I zaraz po tym poszedłem kawałek dalej… i dzieci chciały się bawić, więc chwilę z nimi porozmawiałem… Ja przepraszam jeśli zrobiłem coś źle! - powtórzył po raz kolejny, drżącym głosem.
| rzut na unik esposas, zwinność +10
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Nie wiedziała co się dzieje w głębi, jak młodzieniec, któremu podała miskę zupy ruszył w tłum i zaczął wołać, że widzi w niej zęby. Gdyby tylko wiedziała zajrzałaby do miski i sprawdziła czy rzeczywiście są w niej jakieś zęby. Kto zrobił tak głupi żart, w tych strasznych czasach? Jak można być tak okrutnym człowiekiem? Tego nie rozumiała, nie potrafiła pojąć, że chociaż były ciężkie czasy i ludzie w Londynie ale nie tylko potrzebowali pomocy, a ktoś jeszcze śmiał ich straszyć i opowiadać bzdury.
Uśmiechnęła się jednak delikatnie do dzieci wskazując im właściwy wóz z ciastami, a sama pochwyciła ulotkę, którymi przed chwilą dzieci się bawiły. Rozłożyła ją i zobaczyła zawartość starając się nie ukazać na swojej twarzy oburzenia i zniesmaczenia tym co było na niej napisane. Widząc jak Rigel do niej podchodzi złożyła ulotkę i schowała do kieszeni płaszcza. Dzieciaki wydawały się zachęcone słowami lorda Blacka, a Prim nie zamierzała na tym poprzestać. Zwróciła się teraz do dorosłych, którzy chyba byli opiekunami dzieci.
-Proszę wziąć więcej, na jutro i dla innych bliskich. Szkoda aby się zmarnowało, prawda? - Zachęciła ich starając się przemawiać miłym i ciepłym głosem, co nie było łatwe kiedy gardło ściskał stres związany z małym zamieszaniem związanym z ulotkami oraz śpiewem. Tak bardzo drażniącym i kłamliwym. Jak śmieli przychodzić i odmawiać jedzenia ludziom?! Nazywali siebie wyzwolicielami a co robili? Skazywali mieszkańców Londynu na śmierć głodową. Złość w niej wrzała, wręcz kipiała. Zacisnęła dłonie w pięści i wzięła parę głębszych oddechów aby się uspokoić. Jak widać nie tylko ona miała takie same odczucia, bo oto Aquila i Cygnus wyszli na podest aby napiętnować zachowanie rebeliantów. I słusznie, nikt komu zależy na kimś innym, tak się nie zachowuje. Rozejrzała się by zobaczyć jak reagują ludzie wokół niej. -Śmiało, nie ma powodów do obaw.
Najwidoczniej wypowiedziała te słowa za szybko, bo oto rozpoczęło się piekło.
Napis wisiał nad nimi niczym złowroga przepowiednia. Otworzyła szerzej oczy. -Rigel…- Zwróciła się cicho do przyjaciela a miała ochotę krzyczeć. -Panie Rookwood? - Obejrzała się przez ramię w poszukiwaniu Agustusa, który przecież był cały czas za nią, prawda? Potrzebowała teraz jego siły i wsparcia. Tłum zafalował, a okrzyki, podniesione głosy niczego nie ułatwiały. Zauważyła, że parę osób cofnęło się gwałtownie w jej stronę, co ją również zmusiło do zrobienia paru kroków do tyłu. -Nie ma powodu do paniki. Proszę, spokojnie iść w stronę wozów! - Powiedziała do najbliżej stojących niej ludzi. -Nikomu nie stanie się krzywda. - Zobaczyła wystraszone dziecięce buzie i ludzkie spojrzenia spłoszone jak u zwierzyny łownej. Nie mogła poddać się tej panice. Nie, musiała stanowić przykład. Przełknęła ślinę, by przez tych parę sekund zebrać w sobie całą odwagę. -Proszę, kobiety z dziećmi przodem. Proszę iść. Do wozów. - Starała się dyrygować ludźmi, ale czy sama jest w stanie opanować tłum? Oczywiście, że nie. Mogła jednak postarać się uspokoić tych, którzy byli wokół niej. Poczuła kolejne napieranie, tłum zaczął się dzielić. Wycofała się ponownie parę kroków do tyłu, ale nie miała zamiaru uciekać. Teraz dostrzegła patrole policji i zrozumiała co dodatkowo dolało oliwy do ognia.
-Patrol przyszedł tu po buntowników, którzy nie chcieli wam dać jedzenia. - Podchwyciła słowa Aquili i Cygnusa czujac, że jeżeli będą mówili jednym głosem, będą bardziej wiarygodni.
|Powoli cofam się do tyłu, w stronę wozów.
Perswazja II, kokieteria I
Uśmiechnęła się jednak delikatnie do dzieci wskazując im właściwy wóz z ciastami, a sama pochwyciła ulotkę, którymi przed chwilą dzieci się bawiły. Rozłożyła ją i zobaczyła zawartość starając się nie ukazać na swojej twarzy oburzenia i zniesmaczenia tym co było na niej napisane. Widząc jak Rigel do niej podchodzi złożyła ulotkę i schowała do kieszeni płaszcza. Dzieciaki wydawały się zachęcone słowami lorda Blacka, a Prim nie zamierzała na tym poprzestać. Zwróciła się teraz do dorosłych, którzy chyba byli opiekunami dzieci.
-Proszę wziąć więcej, na jutro i dla innych bliskich. Szkoda aby się zmarnowało, prawda? - Zachęciła ich starając się przemawiać miłym i ciepłym głosem, co nie było łatwe kiedy gardło ściskał stres związany z małym zamieszaniem związanym z ulotkami oraz śpiewem. Tak bardzo drażniącym i kłamliwym. Jak śmieli przychodzić i odmawiać jedzenia ludziom?! Nazywali siebie wyzwolicielami a co robili? Skazywali mieszkańców Londynu na śmierć głodową. Złość w niej wrzała, wręcz kipiała. Zacisnęła dłonie w pięści i wzięła parę głębszych oddechów aby się uspokoić. Jak widać nie tylko ona miała takie same odczucia, bo oto Aquila i Cygnus wyszli na podest aby napiętnować zachowanie rebeliantów. I słusznie, nikt komu zależy na kimś innym, tak się nie zachowuje. Rozejrzała się by zobaczyć jak reagują ludzie wokół niej. -Śmiało, nie ma powodów do obaw.
Najwidoczniej wypowiedziała te słowa za szybko, bo oto rozpoczęło się piekło.
Napis wisiał nad nimi niczym złowroga przepowiednia. Otworzyła szerzej oczy. -Rigel…- Zwróciła się cicho do przyjaciela a miała ochotę krzyczeć. -Panie Rookwood? - Obejrzała się przez ramię w poszukiwaniu Agustusa, który przecież był cały czas za nią, prawda? Potrzebowała teraz jego siły i wsparcia. Tłum zafalował, a okrzyki, podniesione głosy niczego nie ułatwiały. Zauważyła, że parę osób cofnęło się gwałtownie w jej stronę, co ją również zmusiło do zrobienia paru kroków do tyłu. -Nie ma powodu do paniki. Proszę, spokojnie iść w stronę wozów! - Powiedziała do najbliżej stojących niej ludzi. -Nikomu nie stanie się krzywda. - Zobaczyła wystraszone dziecięce buzie i ludzkie spojrzenia spłoszone jak u zwierzyny łownej. Nie mogła poddać się tej panice. Nie, musiała stanowić przykład. Przełknęła ślinę, by przez tych parę sekund zebrać w sobie całą odwagę. -Proszę, kobiety z dziećmi przodem. Proszę iść. Do wozów. - Starała się dyrygować ludźmi, ale czy sama jest w stanie opanować tłum? Oczywiście, że nie. Mogła jednak postarać się uspokoić tych, którzy byli wokół niej. Poczuła kolejne napieranie, tłum zaczął się dzielić. Wycofała się ponownie parę kroków do tyłu, ale nie miała zamiaru uciekać. Teraz dostrzegła patrole policji i zrozumiała co dodatkowo dolało oliwy do ognia.
-Patrol przyszedł tu po buntowników, którzy nie chcieli wam dać jedzenia. - Podchwyciła słowa Aquili i Cygnusa czujac, że jeżeli będą mówili jednym głosem, będą bardziej wiarygodni.
|Powoli cofam się do tyłu, w stronę wozów.
Perswazja II, kokieteria I
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Placem zaczynało dyrygować coraz większe szaleństwo. Śpiewy cichły stopniowo, lecz w oczach ludzi zaczynało lśnić nowe przerażenie; szczęśliwie ci, którzy mieli chociaż odrobinę oleju w głowie stanęli na straży organizatorek przedsięwzięcia i ich szlachetnych krewnych, zbyt mądrzy na to, by pozwolić buntownikom zabrać sobie dobroć jaką dziś dlań przygotowano. Wren patrzyła na to uważnie, cały czas wręczając kolejnym zainteresowanym pakunki z jedzeniem przygotowanym na później, na czarną godzinę. Było pachnące, świeże, z pewnością bez ludzkich zębów, chociaż zaczynała sobie wyobrażać, że kilka jedynek zbuntowanych Zakonników mogłoby wpaść do misek przy silnym uderzeniu - to sprawiłoby jej przyjemność.
- Okropne, do czego są w stanie posunąć się terroryści! Nawet dzisiaj, chociaż jest tu tyle dzieci i starszych ludzi... Czy oni nie mają w sobie za grosz litości? - westchnęła z dramatycznym smutkiem, słowa te rzucając w eter, do każdego, kto był w pobliżu, a wtedy jej oczom ukazał się płomienny napis unoszący się na wysokości jednego z pobliskich budynków. Czy oni do reszty zdurnieli? Ciemne brwi zmarszczyły się w obrzydzeniu, podczas gdy jedna z dłoni przesunęła się bliżej Evandry, nie dotykając jej jednak; była lady doyenne, istniały granice. - Milady - szepnęła i wskazała ruchem głowy na zaczarowane ostrzeżenie. Na przeciwległym końcu placu dojrzała wtedy pluton egzekucyjny, który zabierał się do pracy, płosząc ludzi, płosząc najwyraźniej też ulotkarzy, którzy w abstrakcyjny sposób zdecydowali się sabotować charytatywną, dobrą akcję. Wren odłożyła na bok jedną z niedokończonych paczek. - Pozwolisz, pani, że się tym zajmę - dodała cicho do lady Rosier, po czym sięgnęła po różdżkę spoczywającą w głębokiej kieszeni zimowego płaszcza i wskazała nią kierunek, w którym w powietrzu lewitował napis. Nie było sensu ostrzegać tych, którzy winni zostać aresztowani: niech gniją w więzieniu, na szubienicach czy pod ostrzem magicznej gilotyny, należało im się. Finite incantatem, pomyślała pewnie. Zaklęcie wzniecające podobne sztuczki nie było trudne, ugaszenie go zatem także nie stanowiłoby większego problemu - pod warunkiem, że magia nie spróbowałaby uczynić z niej błazna w publicznym miejscu, odbierając zdolność wystosowywania nawet najprostszych zaklęć.
post edytowany za zgodą mg
- Okropne, do czego są w stanie posunąć się terroryści! Nawet dzisiaj, chociaż jest tu tyle dzieci i starszych ludzi... Czy oni nie mają w sobie za grosz litości? - westchnęła z dramatycznym smutkiem, słowa te rzucając w eter, do każdego, kto był w pobliżu, a wtedy jej oczom ukazał się płomienny napis unoszący się na wysokości jednego z pobliskich budynków. Czy oni do reszty zdurnieli? Ciemne brwi zmarszczyły się w obrzydzeniu, podczas gdy jedna z dłoni przesunęła się bliżej Evandry, nie dotykając jej jednak; była lady doyenne, istniały granice. - Milady - szepnęła i wskazała ruchem głowy na zaczarowane ostrzeżenie. Na przeciwległym końcu placu dojrzała wtedy pluton egzekucyjny, który zabierał się do pracy, płosząc ludzi, płosząc najwyraźniej też ulotkarzy, którzy w abstrakcyjny sposób zdecydowali się sabotować charytatywną, dobrą akcję. Wren odłożyła na bok jedną z niedokończonych paczek. - Pozwolisz, pani, że się tym zajmę - dodała cicho do lady Rosier, po czym sięgnęła po różdżkę spoczywającą w głębokiej kieszeni zimowego płaszcza i wskazała nią kierunek, w którym w powietrzu lewitował napis. Nie było sensu ostrzegać tych, którzy winni zostać aresztowani: niech gniją w więzieniu, na szubienicach czy pod ostrzem magicznej gilotyny, należało im się. Finite incantatem, pomyślała pewnie. Zaklęcie wzniecające podobne sztuczki nie było trudne, ugaszenie go zatem także nie stanowiłoby większego problemu - pod warunkiem, że magia nie spróbowałaby uczynić z niej błazna w publicznym miejscu, odbierając zdolność wystosowywania nawet najprostszych zaklęć.
post edytowany za zgodą mg
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Ostatnio zmieniony przez Wren Chang dnia 12.08.21 14:34, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Mówią, że muzyka nieść się potrafi do każdego zakamarka duszy, czy i teraz mogło być podobnie? Z sercem trzepocącym szaleńczo, do gardła podchodzącym - nie wiedziała. Popiół spojrzenia nerwowo niósł się po sylwetkach zgromadzonych na placu, czy usłyszeli? Czy zrozumieli? Nawet jeśli nie do końca pojęli sens, to przecież widziała nerwowe rozglądanie się i sama wzrok uniosła na płomienny napis widniejący na niebie. Nie umrą, nie zginą tu przez nich, nadzieja trzymała ją twardo za krtań, nie pozwalając wydać z siebie dźwięku. Ty też nie możesz zginąć, szeptała w myślach, wyszukując znajomą postać Thomasa. Nikt nie może. To brzmiało, jak nieme kwilenie przestraszonego dziecka, lecz wraz z nim w liniach błękitnych żył rozlała się adrenalina niepozwalająca członkom w miejscu stać, strachom objąć się we władanie. Czy dopiero teraz się obudziłaś Finley Jones? Roznosząc ulotki u boku Jamesa, byłaś taka pewna siebie, wiedziałaś, co słuszne, a co nie. Widząc szereg patroli, czy wciąż mogła czuć to samo? Chciała wierzyć, że tak. Że nie będzie, jak ta osoba ze słów Michaela, że nie wycofa się ot tak, tylko dlatego, że jest niebezpiecznie. Nie masz nic, powtarzała sobie, nic do stracenia. Żadne zaciągnięte więzi nie będą na nikim ciążyć, jej rodzina jest bezpieczna, pewnie dawno uznali ją za martwą. Żadnych pogrzebów, żadnej żałoby oraz płaczu. Pyłem na wietrze bądź Finnie. Dlatego chyba się nie boi, nie panikuje, a przynajmniej tak sobie wmawia, za priorytet uznając nade wszystko ucieczkę. Bo musieli uciekać, tu, teraz, natychmiast. Rusz się, wszystko w niej wyje, ale porusza się ostrożnie po dachu, mówili w lewo, to pójdzie w lewo, pobiegnie na złamanie karku, naiwnie wierząc, że roztańczone stopy raz jeszcze odnajdą w sobie ogrom równowagi, tak potrzebnej o tej porze roku. Ale zatrzymuje się, w bezruchu, bo na dachu pojawiają się kolejne osoby i słyszy, słyszy? Głos Marcela. Mają ruszać za obcą, chłopięcą sylwetką. Nie zna go, ale zna akrobatę, którego wciąż nie widać, a ten nie narażałby ich na nic niepotrzebnie. Więc Jones rusza ich śladem, wciąż ostrożnie, wciąż bacząc na każdy krok. Nie mogą się wydać, ni ślepo dać złapać. Poradzą sobie. Prowadź Sassenach, prowadź nas ku wolności. Albo, chociaż w miejsce, gdzie można się skryć, przeczekać.
| biegnę za Marcelem i jego małą ferajną milcząc. Skradanie I
[bylobrzydkobedzieladnie]
| biegnę za Marcelem i jego małą ferajną milcząc. Skradanie I
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Ostatnio zmieniony przez Finley Jones dnia 13.08.21 1:48, w całości zmieniany 1 raz
W sytuacji rozprzestrzeniającej się paniki, nie istniał chyba lepszy sposób na uspokojenie tłumu niż ostentacyjne i mówiące samo przez się zachowanie spokoju. Ktokolwiek podjął próbę podburzenia biedoty, nie udało im się sięgnąć serc wszystkich, część przystała do nich, przystała do tych cholernych wozów z jedzeniem, które przyciągnięto tutaj z litości do nich i postępujących problemów wywołanych przez wyniszczający gospodarkę szlam. Ani Evandra ani Wren ze swoimi indywidualnymi, a jakże skutecznymi metodami zaskarbiania sobie sympatii ludzi nie miały szans dosięgnąć wszystkich. Musiały uwierzyć w równie owocną siłę przekazu lady Black, Burke i reszty arystokratów, którzy przybyli dzisiaj na plac.
Jedząc powoli ciasto z kruszonką, uśmiechała się wymownie do tych stojących najbliżej, wskazując im talerze, nadal suto zastawione różnego rodzaju jedzeniem, od kaszy i makaronu poczynając, a kończąc na deserach, słodyczach, ciastach. Zachęcała, żeby się częstowali, żeby brali na zapas - ale nie próbowała już nachalnej manipulacji. Kto się przekonał, ten wciąż stał blisko, pozostali rozpoczynali ucieczkę z placu i to nie do niej należało zadanie zawrócenia ich z powrotem.
Dokończyła ciasto i wytarła palce chusteczką. Zaraz zaczęła rozglądać się za słojami z kawą, zastanawiając się, czy zostanie dla niej coś, co będzie mogła wziąć do domu, ale - jak się okazało - na egoistyczne rozważania nie było już czasu.
Skrzywiła się, gdy na niebie zajaśniała przestroga, sama zaczęła szukać różdżki w kieszeni, ale uprzedziła ją Wren. Stojąc dostatecznie blisko, przechyliła głowę, aby szepnąć jej do ucha.
- Wspaniały ruch.
Azjatka mogła poczuć subtelny zapach lawendy i słodkiej kruszonki, ale trwało to zaledwie chwilę - Elvira odsunęła się równie szybko i wyminęła ją, aby znaleźć się bliżej lady Rosier. Arystokratka nadal rozmawiała z ludźmi, więc - aby jej nie przerywać - stanęła blisko, obdarzając kobietę wymownym uśmiechem i wykonując krok w stronę powozu. Z dwóch stron na plac wkraczała policja, plotki w tłumie niosły się szybko. Nadszedł czas, aby w dyskretny, dobrze zaplanowany sposób wycofać się. Z większą niż wcześniej uwagą Elvira obserwowała ręce najbliższych Evandrze biedaków, sama również zaciskała w kieszeni palce na rękojeści różdżki.
/zt
Jedząc powoli ciasto z kruszonką, uśmiechała się wymownie do tych stojących najbliżej, wskazując im talerze, nadal suto zastawione różnego rodzaju jedzeniem, od kaszy i makaronu poczynając, a kończąc na deserach, słodyczach, ciastach. Zachęcała, żeby się częstowali, żeby brali na zapas - ale nie próbowała już nachalnej manipulacji. Kto się przekonał, ten wciąż stał blisko, pozostali rozpoczynali ucieczkę z placu i to nie do niej należało zadanie zawrócenia ich z powrotem.
Dokończyła ciasto i wytarła palce chusteczką. Zaraz zaczęła rozglądać się za słojami z kawą, zastanawiając się, czy zostanie dla niej coś, co będzie mogła wziąć do domu, ale - jak się okazało - na egoistyczne rozważania nie było już czasu.
Skrzywiła się, gdy na niebie zajaśniała przestroga, sama zaczęła szukać różdżki w kieszeni, ale uprzedziła ją Wren. Stojąc dostatecznie blisko, przechyliła głowę, aby szepnąć jej do ucha.
- Wspaniały ruch.
Azjatka mogła poczuć subtelny zapach lawendy i słodkiej kruszonki, ale trwało to zaledwie chwilę - Elvira odsunęła się równie szybko i wyminęła ją, aby znaleźć się bliżej lady Rosier. Arystokratka nadal rozmawiała z ludźmi, więc - aby jej nie przerywać - stanęła blisko, obdarzając kobietę wymownym uśmiechem i wykonując krok w stronę powozu. Z dwóch stron na plac wkraczała policja, plotki w tłumie niosły się szybko. Nadszedł czas, aby w dyskretny, dobrze zaplanowany sposób wycofać się. Z większą niż wcześniej uwagą Elvira obserwowała ręce najbliższych Evandrze biedaków, sama również zaciskała w kieszeni palce na rękojeści różdżki.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 17.08.21 17:33, w całości zmieniany 1 raz
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Doszły ją głosy Aquili i Cygnusa, którzy stając na scenie zwrócili się ponownie do tłumu. Tylko raz spojrzała w ich kierunku, zbyt skupiona na kolejnych podchodzących po żywność ludziach. Zaaferowana tłumem nie od razu też dostrzegła zawieszony w powietrzu napis. Kiedy nachyliła się do niej Wren, oczy półwili powiększyły się do rozmiarów złotych galeonów i odruchowo zacisnęła szczupłe, obleczone w czarne, skórzane rękawiczki palce na dłoni panny Chang.
- Tak, proszę - przytaknęła, zaraz odsuwając się pół kroku, choć młoda czarownica nie potrzebowała jej przyzwolenia, skoro także była tu po to, by pilnować porządku. Zaraz zwolniła swój uścisk, nie chcąc stać na przeszkodzie w wykonywaniu jej zadań. Wyciągnęła łabędzią szyję, sięgając wzrokiem ponad głowami ludzi, by dostrzec jeden z rozchodzących się po placu patroli. Zaklęła w duchu, bo przecież nie godzi się, by na głos zdradzać swoje myśli, i zacisnęła usta w wąską linijkę. Gęstniejący, napierający tłum starał się ich odgrodzić od buntowników, których śpiew dopiero co ucichł, zwiastując rychłe zakończenie zamieszania, albo i jego zaognienie.
- Należy zachować spokój, władze Ministerstwa są tu, by dopilnować porządku! - zwróciła się poważnym, podniesionym głosem do stojących w okolicy ludzi, samej chcąc być jednocześnie przykładem spokojnego, obywatelskiego zachowania. Choć w jej wnętrzu serce znacząco przyspieszyło swoje bicie, lata nakładania masek i utrzymywania pozorów przygotowały ją na podobne wydarzenia. Wyłapała znaczące spojrzenie Elviry, lecz zamiast odpowiedzieć jej uśmiechem, zwróciła się z nim do stojącego najbliżej mężczyzny i złożyła na jego ręce kolejną z przygotowanych paczek.
- Proszę nie tracić wiary i wziąć zapas dla bliskich. Nie osiągną sukcesu ci, którzy próbują siać zamęt wśród dobrych ludzi. - Mówiła z determinacją nie tylko do niego, ale i do tych, którzy zdecydowali się nie reagować tak gwałtownie na powstałe zamieszki. Wzięła do rąk kilka gotowych paczek, posyłając krótkie, sugestywne spojrzenie w stronę panny Multon. Zaraz po tym ruszyła raz z nią wzdłuż rozstawionych stołów oraz wozów, mówiąc do kolejnych Londyńczyków. - Nasza zjednoczona siła ma większą moc, niż kilka buntowniczych okrzyków. Proszę, dla każdego wystarczy. - Wręczała żywność do wyciągniętych dłoni, świadomie kierując się na drugą stronę rozstawionych wozów. Gdy tylko dotarła do końca, a z jej rąk zniknęła ostatnia z paczek, niespiesznie skierowała się na tyły wozów z zaopatrzeniem, by ułatwić Elvirze zapewnienie sobie bezpieczeństwa.
| wraz z Elvirą powoli kierujemy się na tyły wozów z żywnością
- Tak, proszę - przytaknęła, zaraz odsuwając się pół kroku, choć młoda czarownica nie potrzebowała jej przyzwolenia, skoro także była tu po to, by pilnować porządku. Zaraz zwolniła swój uścisk, nie chcąc stać na przeszkodzie w wykonywaniu jej zadań. Wyciągnęła łabędzią szyję, sięgając wzrokiem ponad głowami ludzi, by dostrzec jeden z rozchodzących się po placu patroli. Zaklęła w duchu, bo przecież nie godzi się, by na głos zdradzać swoje myśli, i zacisnęła usta w wąską linijkę. Gęstniejący, napierający tłum starał się ich odgrodzić od buntowników, których śpiew dopiero co ucichł, zwiastując rychłe zakończenie zamieszania, albo i jego zaognienie.
- Należy zachować spokój, władze Ministerstwa są tu, by dopilnować porządku! - zwróciła się poważnym, podniesionym głosem do stojących w okolicy ludzi, samej chcąc być jednocześnie przykładem spokojnego, obywatelskiego zachowania. Choć w jej wnętrzu serce znacząco przyspieszyło swoje bicie, lata nakładania masek i utrzymywania pozorów przygotowały ją na podobne wydarzenia. Wyłapała znaczące spojrzenie Elviry, lecz zamiast odpowiedzieć jej uśmiechem, zwróciła się z nim do stojącego najbliżej mężczyzny i złożyła na jego ręce kolejną z przygotowanych paczek.
- Proszę nie tracić wiary i wziąć zapas dla bliskich. Nie osiągną sukcesu ci, którzy próbują siać zamęt wśród dobrych ludzi. - Mówiła z determinacją nie tylko do niego, ale i do tych, którzy zdecydowali się nie reagować tak gwałtownie na powstałe zamieszki. Wzięła do rąk kilka gotowych paczek, posyłając krótkie, sugestywne spojrzenie w stronę panny Multon. Zaraz po tym ruszyła raz z nią wzdłuż rozstawionych stołów oraz wozów, mówiąc do kolejnych Londyńczyków. - Nasza zjednoczona siła ma większą moc, niż kilka buntowniczych okrzyków. Proszę, dla każdego wystarczy. - Wręczała żywność do wyciągniętych dłoni, świadomie kierując się na drugą stronę rozstawionych wozów. Gdy tylko dotarła do końca, a z jej rąk zniknęła ostatnia z paczek, niespiesznie skierowała się na tyły wozów z zaopatrzeniem, by ułatwić Elvirze zapewnienie sobie bezpieczeństwa.
| wraz z Elvirą powoli kierujemy się na tyły wozów z żywnością
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Małe dziecko przytuliło się do Aquili, zaczepiając rękami o ramiona. Nie była ciężka, chociaż oczywiście Aquila nie przywykła do noszenia niczego, ani nikogo w swoich rękach. Jedynie ciężkie tomy książek miały w nich miejsce, lub mały kot, zdecydowanie lżejszy od dziewczynki. Trzymała ją jednak mocno, obserwując tłum, który wyraźnie zwrócił na nich uwagę. Tak miało być, po to tu dzisiaj przyszły, po to zjawił się też Cygnus. Był nieocenionym wsparciem, po raz kolejny zresztą. Przemowy nie wywołały braw, nie miały na to nawet czasu, chociaż nawet mimo to Black się ich nie spodziewała. W zamian za to podniosła się wrzawa, krzyki i panika. Policja... Aquila rozejrzała się szybko na boki, obserwując reakcje brata. Nie taki był plan. Ktoś krzyczał, że mają uciekać. Czyżby mieli paść atakiem terrorystów, tak samo jak zresztą było podczas egzekucji w tym miejscu? Wciągnęła głębiej powietrze, wciąż nie wypuszczając z rąk Ursuli. Nawet jeśli nic nie rozumiała, to nie było teraz czasu, aby spróbować rozumieć. Czy powinni jak najszybciej wycofać się do powozów? Gdzie była matka tej dziewczynki? Rozejrzała się po raz kolejny po panikującym tłumie. Część ludzi napierała na wozy, część próbowała uciekać. Przecież nic im tu nie groziło, mieli jedynie przyjść i zjeść ciepły posiłek, po to została stworzona ta akcja, taki miała cel. Czy naprawdę ta parszywa propaganda tak bardzo zawróciła im w głowie? Nie widziała już sensu krzyczeć, trzymała jedynie dziecko bliżej siebie, na wszelki wypadek, a wtedy z nieba coś leciało. Nie był to deszcz, nie był to śnieg, chociaż pora sprzyjała podobnym warunkom. Mały brązowy worek wielkości jabłka albo kamienia. Czyżby to terroryści atakowali ich z takim tupetem? Nie miała czasu się temu przyglądać, ten jedynie migał mknąć gdzieś w jej stronę. Na rękach jednak miała dziecko, nie było czasu sięgnąć po różdżkę. Ostatni raz spojrzenie przeniosła na Cygnusa, a to wyrażało błagalną prośbę o pomoc. Nawet bez tego na pewno by jej pomógł przecież była jego siostrą, jego rodziną. - Aaaaaaagh!! - pisnęła ile sił w płucach, gdy ten pakunek był coraz bliżej i najpierw zamykając głowę dziewczynki między swoimi dłońmi, schyliła się nad nią, zasłaniając własnym ciałem, instynktownie chroniąc element propagandy przed terrorystycznym atakiem z nieba i czekała na niepewne. Krótkie sekundy zamieniały się w minuty, a choć serce waliło jej jak dzwon, to pewna była swojego instynktu.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak jak można było się spodziewać, terroryści zaatakowali. Spróbowali odwrócić kota ogonem i fałszywie oskarżyć tą inicjatywę. Niestety musiał przyznać, że im to się udało. Chaos już wybuchł, a zapanowanie nad nim wydawało się nie pewne. Na szczęście ich przemowy coś pomogły. Nie wszyscy, przynajmniej ci bliżej nich nie zaczęli aż tak panikować. Miał nadzieję, że przynajmniej połowa uczestników będzie pozytywnie mówić o darmowym obiedzie, gdyż można by było uznać to za połowiczny sukces. Trzeba było dojść jakoś do obywateli, aby bardziej popierali ich sprawę, niż przeciwników. Bez nich nie będą w stanie zwalczyć ruchu oporu.
Stali na scenie na widoku. Byli łatwym celem jakby zaczęły lecieć zaklęcia więc to było bardzo niebezpieczne miejsce. Liczył jednak, że Zakonnicy nie są takimi idiotami, aby ich bezbronnych zaatakować, zwłaszcza jak dookoła są cywile, lecz o ich inteligencji może polemizować, zwłaszcza jak wysłali im Proroka Codziennego z lokalizacjami swoich miejscówek. Trudno przewidzieć czy ponownie nie zrobią czegoś głupiego.
Był bardzo blisko swojej siostry, która trzymała małą dziewczynkę. Jej matka nie podeszła w tracie przemów, być może upłynęło zbyt mało czasu. Nie mogli teraz zejść, zwłaszcza jak wiele oczu jest zwróconych w ich kierunku. To może wprowadzić jeszcze większy chaos i zaniepokoić kilku tych, których udało im się przekonać. Musieli stać tutaj wystawieni na atak. To go najbardziej niepokoiło.
W ich kierunku zaczęło coś lecieć, przypominało worek wielkości jabłka. Jednak postanowili coś zrobić. Cygnus nie miał czasu nawet pomyśleć, a co dopiero wyciągnąć różdżkę. Zrobił tylko jedną rzecz jaka mu przyszła do głowy słuchając swojego dyplomatycznego i propagandowego instynktu. Zasłonił siostrę, a także dziewczynkę swoim własnym ciałem. Objął je i obrócił się plecami w kierunku woreczka. Rozszerzył swoją postawę, tak aby objąć jak największy obszar i zasłonić siostrę, a także dziecko. W razie jakiekolwiek wybuchu powinien przyjąć na siebie większość obrażeń. Dlaczego to zrobił? Powodów było kilka, ale najważniejszy to iż Aquilia była z nim na scenie. To jego rodzina, a dla rodziny jest w stanie zrobić wszystko. Po drugie była z nim mała dziewczynka, która przysłuży się sprawie. Nie był to atak tylko na arystokracje, był to też atak wycelowany w cywili. Zakon zaatakował niewinnych ludzi. W jego głowie pojawiły się przyszłe nagłówki gazet, które skutecznie będą mogły pogrążyć terrorystów, którzy głosili, że są zbawieniem dla niewinnych. Ich główny argument w tym momencie może zostać pogrążony przy kilkudziesięciu światkach.
Stali na scenie na widoku. Byli łatwym celem jakby zaczęły lecieć zaklęcia więc to było bardzo niebezpieczne miejsce. Liczył jednak, że Zakonnicy nie są takimi idiotami, aby ich bezbronnych zaatakować, zwłaszcza jak dookoła są cywile, lecz o ich inteligencji może polemizować, zwłaszcza jak wysłali im Proroka Codziennego z lokalizacjami swoich miejscówek. Trudno przewidzieć czy ponownie nie zrobią czegoś głupiego.
Był bardzo blisko swojej siostry, która trzymała małą dziewczynkę. Jej matka nie podeszła w tracie przemów, być może upłynęło zbyt mało czasu. Nie mogli teraz zejść, zwłaszcza jak wiele oczu jest zwróconych w ich kierunku. To może wprowadzić jeszcze większy chaos i zaniepokoić kilku tych, których udało im się przekonać. Musieli stać tutaj wystawieni na atak. To go najbardziej niepokoiło.
W ich kierunku zaczęło coś lecieć, przypominało worek wielkości jabłka. Jednak postanowili coś zrobić. Cygnus nie miał czasu nawet pomyśleć, a co dopiero wyciągnąć różdżkę. Zrobił tylko jedną rzecz jaka mu przyszła do głowy słuchając swojego dyplomatycznego i propagandowego instynktu. Zasłonił siostrę, a także dziewczynkę swoim własnym ciałem. Objął je i obrócił się plecami w kierunku woreczka. Rozszerzył swoją postawę, tak aby objąć jak największy obszar i zasłonić siostrę, a także dziecko. W razie jakiekolwiek wybuchu powinien przyjąć na siebie większość obrażeń. Dlaczego to zrobił? Powodów było kilka, ale najważniejszy to iż Aquilia była z nim na scenie. To jego rodzina, a dla rodziny jest w stanie zrobić wszystko. Po drugie była z nim mała dziewczynka, która przysłuży się sprawie. Nie był to atak tylko na arystokracje, był to też atak wycelowany w cywili. Zakon zaatakował niewinnych ludzi. W jego głowie pojawiły się przyszłe nagłówki gazet, które skutecznie będą mogły pogrążyć terrorystów, którzy głosili, że są zbawieniem dla niewinnych. Ich główny argument w tym momencie może zostać pogrążony przy kilkudziesięciu światkach.
Cygnus Black
Zawód : Pracownik Departamentu Międzynarodowej Współpracy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Atmosfera na placu stawała się ciężka i gęsta, aż odnosiło się wrażenie, że dałoby się ją kroić nożem. Nie wróżyło to nic dobrego, szczególnie kiedy ludzie zaczęli śpiewać, a na głowy wszystkich zebranych posypały się zaczarowane ulotki. Wszystko tylko czekało, aby wybuchnąć, zmienić się w przerażający chaos. Oczyma wyobraźni Black widział, w co może zmienić się plac, jeśli i oni pokażą, że panikują. Pozwolą się sprowokować krzykom o jakich częściach ciała w zupie i piosenkom, które tylko bardziej dzieliły ludzi i wprowadzały zamęt w głowach obywateli. Po co to robili? Po co pozwolili zatruć swoje umysły tymi bzdurami? Rigel miał nadzieje, że może się opamiętają, może przestaną… niestety nic na to nie wskazywało.
Pozostawało jedynie zacisnąć zęby i nie dać się sprowokować. Przecież tego właśnie chcieli ich wrogowie - zmienić porządek w chaos, skrzywdzić ludzi, który po prostu chcieli się posilić i uzyskać pomoc.
-Proszę, to dla was. - mówił z uśmiechem, podając najmłodszym mieszkańcom kubki z ciepłą, parującą herbatą. - Tylko pijcie ostrożnie, żeby się nie poparzyć.
Bał się o nich. O dzieci, najsłabsze istoty, które mogą ucierpieć przez knowania garstki rebeliantów. Ile niebezpieczeństw czekało na nich na ulicach? Na samą myśl czarodziejowi robiło się słabo.
Wtem jasny napis oświetlił plac, a tłum jeszcze bardziej się wzburzył.
-Jestem tu, Prim. - odpowiedział spokojnie swojej przyjaciółce, chociaż czuł jak powoli, wprost pod jego skórę, wpełza zdradziecki chłód czystego strachu. - Wyciągnę nas, jeśli zrobi się niebezpiecznie.
Na te słowa chwycił miotłę, która wcześniej, oparł o powóz, żeby ta nie przeszkadzała podczas rozdawania herbaty. Dalej już po prostu podążał za Primrose jak duch, obserwując tłum, żeby wyłapać moment, kiedy zrobi się na tyle niebezpiecznie, że trzeba będzie ewakuować w bezpieczne miejsce lady Burke.
Mimo odczuwanej niechęci Rigelowi było niezmiernie żal tych ludzi - przecież śpiewający po prostu zostali wciągnięci w tę historię przez przypadek. Po prostu zostali oszukani i zmanipulowani. Dlatego nie do końca zgadzał się ze słowami siostry. Była jeszcze nadzieja, żeby ich ocalić, pokazać właściwą drogę… musiała być.
|perswazja I, rzucam na spostrzegawczość I
Pozostawało jedynie zacisnąć zęby i nie dać się sprowokować. Przecież tego właśnie chcieli ich wrogowie - zmienić porządek w chaos, skrzywdzić ludzi, który po prostu chcieli się posilić i uzyskać pomoc.
-Proszę, to dla was. - mówił z uśmiechem, podając najmłodszym mieszkańcom kubki z ciepłą, parującą herbatą. - Tylko pijcie ostrożnie, żeby się nie poparzyć.
Bał się o nich. O dzieci, najsłabsze istoty, które mogą ucierpieć przez knowania garstki rebeliantów. Ile niebezpieczeństw czekało na nich na ulicach? Na samą myśl czarodziejowi robiło się słabo.
Wtem jasny napis oświetlił plac, a tłum jeszcze bardziej się wzburzył.
-Jestem tu, Prim. - odpowiedział spokojnie swojej przyjaciółce, chociaż czuł jak powoli, wprost pod jego skórę, wpełza zdradziecki chłód czystego strachu. - Wyciągnę nas, jeśli zrobi się niebezpiecznie.
Na te słowa chwycił miotłę, która wcześniej, oparł o powóz, żeby ta nie przeszkadzała podczas rozdawania herbaty. Dalej już po prostu podążał za Primrose jak duch, obserwując tłum, żeby wyłapać moment, kiedy zrobi się na tyle niebezpiecznie, że trzeba będzie ewakuować w bezpieczne miejsce lady Burke.
Mimo odczuwanej niechęci Rigelowi było niezmiernie żal tych ludzi - przecież śpiewający po prostu zostali wciągnięci w tę historię przez przypadek. Po prostu zostali oszukani i zmanipulowani. Dlatego nie do końca zgadzał się ze słowami siostry. Była jeszcze nadzieja, żeby ich ocalić, pokazać właściwą drogę… musiała być.
|perswazja I, rzucam na spostrzegawczość I
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
Przez to pierdolone zaklęcie, nie jestem w stanie skupić wzroku. Zupełnie jakbym była najebana. A nie byłam. To chyba w całej tej sytuacji było najbardziej frustrujące.
-Nic nie musisz. - wypowiadam przez zaciśnięte zęby na słowa o ulotkach i obowiązkach. Nie było czasu. Albo chce ocalić skórę, albo nie, szczególnie że dało się słyszeć, jak ktoś właśnie wbija do kamienicy.
Byłam gotowa powiedzieć kolejny ostry komentarz, ale w tej samej chwili Hugh wciska mi w dłoń fiolkę z eliksirem. To trochę wybija mnie z rytmu. Przecież mieli uciekać! Na chuj… a zresztą.
-No niech wam będzie. - mówię zamiast słów podziękowania. Chcą sobie utrudniać życie - ich decyzja. Nie mam zamiaru robić im kolejnych wykładów… Szczególnie tych dotyczących prawidłowego zawierania umów. Oh. Tak bardzo nie powinno się mówić “co będziesz chciała”... No cóż, młody, o ile przeżyje to wszystko, dowie się tego już w praktyce. I prosi dalej. Kurwa, nie jestem cholerną wróżką chrzestną. Nie mogę przyjść, machnąć różdżką i rozwiązać wszystkie ich problemy. To tak nie działa, a życie to nie w dupę jebana bajka. Kiedy się w końcu nauczą?
Ale kiedy otwieram usta, mówię zupełnie co innego.
-Spróbuję. A teraz wypierdalać. - mówię cicho i chłodno.
Kiedy już znajduję się przy oknie i udaje się wyczarować napis, od razu wypijam zawartość fiolki. Pewnie w innym czasie i miejscu sprawdziłabym najpierw z dziesięć razy, czy to nie jakiś trujący szajs, ale teraz nie mam aż tak komfortowych warunków. W tej chwili pozostaje tylko się wychylić i szybko sprawdzić co się dzieje za oknem, kierując się instrukcjami od Carringtona. “Zamieszanie”, kurwa. Tu wszędzie było zamieszanie! Widzę jednak, że Hannibal ze swoimi psami kogoś namierzył. Jakiegoś gówniaka, obok którego stoi jakaś dobrze ubrana laska. Czy to oni? I... to zaklęcie? Dobra, chuj, nie ma czasu dłużej nad tym myśleć. Najwyżej oberwie kto inny, nie mój problem. Trzeba precyzować żądania.
Znów unoszę dłoń, żeby uformować zaklęcie.
Miałam raz nieprzyjemność zderzenia z mugolską technologią... dosłownie. Nie było to miłe. Ale ta sama mugolska technika potrafiła być też bardzo użyteczna. Nie wiem, czy to dobry trop, ale na nic innego mnie teraz nie stać.
-Facere. - szepczę, celując w jeden z wozów. Mknij szybko, dzielny pojeździe! Jedź najdalej jak możesz.
Jak dobrze pójdzie, to młody wtarabani się na jadący wóz i trochę odjedzie, przebijając się przez policję. Jak pójdzie bardzo dobrze, to może rozpędzony pojazd z gorącą zupą uszkodzi kogoś z policjantów i innych przydupasów systemu, a może nawet przejedzie po palcach durnemu Rookwoodowi. A jak nie, to nie.
Jak mówiłam - nie jestem wróżką chrzestną.
|wypijam eliksir od Marcela. Jak coś pomyliłam z mechaniką to bardzo sorry!
-Nic nie musisz. - wypowiadam przez zaciśnięte zęby na słowa o ulotkach i obowiązkach. Nie było czasu. Albo chce ocalić skórę, albo nie, szczególnie że dało się słyszeć, jak ktoś właśnie wbija do kamienicy.
Byłam gotowa powiedzieć kolejny ostry komentarz, ale w tej samej chwili Hugh wciska mi w dłoń fiolkę z eliksirem. To trochę wybija mnie z rytmu. Przecież mieli uciekać! Na chuj… a zresztą.
-No niech wam będzie. - mówię zamiast słów podziękowania. Chcą sobie utrudniać życie - ich decyzja. Nie mam zamiaru robić im kolejnych wykładów… Szczególnie tych dotyczących prawidłowego zawierania umów. Oh. Tak bardzo nie powinno się mówić “co będziesz chciała”... No cóż, młody, o ile przeżyje to wszystko, dowie się tego już w praktyce. I prosi dalej. Kurwa, nie jestem cholerną wróżką chrzestną. Nie mogę przyjść, machnąć różdżką i rozwiązać wszystkie ich problemy. To tak nie działa, a życie to nie w dupę jebana bajka. Kiedy się w końcu nauczą?
Ale kiedy otwieram usta, mówię zupełnie co innego.
-Spróbuję. A teraz wypierdalać. - mówię cicho i chłodno.
Kiedy już znajduję się przy oknie i udaje się wyczarować napis, od razu wypijam zawartość fiolki. Pewnie w innym czasie i miejscu sprawdziłabym najpierw z dziesięć razy, czy to nie jakiś trujący szajs, ale teraz nie mam aż tak komfortowych warunków. W tej chwili pozostaje tylko się wychylić i szybko sprawdzić co się dzieje za oknem, kierując się instrukcjami od Carringtona. “Zamieszanie”, kurwa. Tu wszędzie było zamieszanie! Widzę jednak, że Hannibal ze swoimi psami kogoś namierzył. Jakiegoś gówniaka, obok którego stoi jakaś dobrze ubrana laska. Czy to oni? I... to zaklęcie? Dobra, chuj, nie ma czasu dłużej nad tym myśleć. Najwyżej oberwie kto inny, nie mój problem. Trzeba precyzować żądania.
Znów unoszę dłoń, żeby uformować zaklęcie.
Miałam raz nieprzyjemność zderzenia z mugolską technologią... dosłownie. Nie było to miłe. Ale ta sama mugolska technika potrafiła być też bardzo użyteczna. Nie wiem, czy to dobry trop, ale na nic innego mnie teraz nie stać.
-Facere. - szepczę, celując w jeden z wozów. Mknij szybko, dzielny pojeździe! Jedź najdalej jak możesz.
Jak dobrze pójdzie, to młody wtarabani się na jadący wóz i trochę odjedzie, przebijając się przez policję. Jak pójdzie bardzo dobrze, to może rozpędzony pojazd z gorącą zupą uszkodzi kogoś z policjantów i innych przydupasów systemu, a może nawet przejedzie po palcach durnemu Rookwoodowi. A jak nie, to nie.
Jak mówiłam - nie jestem wróżką chrzestną.
|wypijam eliksir od Marcela. Jak coś pomyliłam z mechaniką to bardzo sorry!
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
The member 'Zlata Raskolnikova' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Strona 30 z 31 • 1 ... 16 ... 29, 30, 31
Connaught Square
Szybka odpowiedź