Policyjny gabinet
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Policyjny gabinet
Jest to duże prostokątne pomieszczenie ozdobione pożółkłą, zapewne kiedyś białą tapetą, a także zagracone rzędem drewnianych biurek; biurek zasypanych papierami tak bardzo, iż chwilami wydaje się to niemożliwe. Naprzeciw drzwi wejściowych znajduje się ogromne okno, z którego widać kościół oraz park, a pod ścianą stoją ciężkie szafy uginające się pod masą dokumentów.
Jednak jest także druga część tego pomieszczenia, oddzielona od gabinetu niewielką gipsową ścianką. Jest to część kuchenna, gdzie tutejsi policjanci mogą spędzić swoją przerwę, posilając się odgrzewanymi w kuchence mikrofalowej obiadami tudzież po prostu wypić kawę. Zwykle słychać tu cichą muzykę sączącą się z radia stojącego na parapecie wymieszany z szumem krótkofalówek informujących o wszelkich wykroczeniach i zgłoszeniach.
Jednak jest także druga część tego pomieszczenia, oddzielona od gabinetu niewielką gipsową ścianką. Jest to część kuchenna, gdzie tutejsi policjanci mogą spędzić swoją przerwę, posilając się odgrzewanymi w kuchence mikrofalowej obiadami tudzież po prostu wypić kawę. Zwykle słychać tu cichą muzykę sączącą się z radia stojącego na parapecie wymieszany z szumem krótkofalówek informujących o wszelkich wykroczeniach i zgłoszeniach.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Postać A: W nocy, z ostatniego dnia kwietnia na maj, niespodziewanie poczułaś przeraźliwy ból głowy; nagły, rwący, tak silny, że powalił cię na kolana. Nagle obraz przed twoimi oczyma zaszedł jasną, śnieżną bielą, która całkowicie cię oślepiła. Nic nie widzisz. Potrzebujesz eliksiru, który przywróci ci wzrok - i czasu, żeby przyzwyczaić się do otaczającej cię mgły. Zapachy wokół przestały być znajome, prawdopodobnie nie znajdowałaś się już w swoim domu. Nie miałaś jednak pojęcia, co się stało, ani gdzie mogłeś się znajdować.
Obrażenia: utrata wzroku
Postać B: W nocy, z ostatniego dnia kwietnia na maj, całym twoim ciałem przeszły spazmatyczne dreszcze; nie potrafiłaś nabrać oddechu i czułaś, jakby niewidzialne macki wciągały cię głęboko pod gęstą, ciężką wodę, choć przecież wokół było sucho. Czułaś siłę tych macek: oplatały się wokół twoich kostek i wciągały cię pod posadzkę, pod ziemię, do wnętrza wszystkiego. Ocuciłaś się przysypany ziemią i wypluwając jej grudy zmieszane z wodą. Bolało cię całe ciało. Nie wiesz, co się wydarzyło.
Obrażenia: trudności z nabraniem oddechu, potłuczenia (60) od czarnej magii
Wskazówki kuchennego zegara pokazywały kilka minut po drugiej w nocy, gdy jej czaszka eksplodowała przeszywającym, przeraźliwym bólem. Właśnie to zapamiętała jako ostatnie: lśniące w półmroku, metalowe cyfry, ledwie słyszalne tykanie, światło świec odbijające się w przeszklonej tarczy. Chwilę wcześniej, prowadzona znajomą już bezsennością (nie zmrużyła oka od odsieczy; nie potrafiła – za każdym razem, gdy zapadała w krótką, płytką drzemkę, widziała pod powiekami pozbawioną życia twarz Just) zaparzyła herbatę; rozgrzany ziołowym płynem kubek parzył ją przyjemnie w dłonie, dodatkowo przytrzymujące kremowy koc, skutecznie chroniący przed wieczornym chłodem. Ale zarówno ciepłe naczynie, jak i miękkie okrycie, zniknęły w ułamku sekundy, kiedy jej oczy – które zacisnęła mocno w reakcji na ból – zasnuły się białym, jaskrawym, wdzierającym się prosto do umysłu światłem. Chyba krzyknęła – choć nie mogła być pewna; wydawało jej się za to, że usłyszała dźwięk rozbijającej się o podłogę porcelany. Czyżby wypuściła z rąk kubek? Musiała, bo nasady obu dłoni przyciskała teraz mocno do skroni, nadal rozrywanych niewidzialnymi sztyletami najbardziej pierwotnego, fizycznego cierpienia; miała wrażenie – niemądre, irracjonalne – że źródłem bólu był właśnie ten wszechobecny, nieprzenikniony blask, ale nie miała pojęcia, ani skąd się wziął, ani jak powinna się od niego uwolnić.
Nie była pewna, jak długo trwał atak: kilka sekund, minut, godzin? W pewnym momencie wszystko po prostu ustało; ocknęła się z otumanienia, dysząc ciężko, pod kolanami czując otrzeźwiający chłód posadzki, choć nie umiała w żaden sposób przypomnieć sobie chwili upadku. Odsunęła palce od głowy ostrożnie, powoli, jakby obawiała się, że jeżeli zrobi to zbyt szybko, ból wróci. Jej czoło, policzki i cała twarz były mokre od zimnego potu; skóra wydawała się lepka, woskowa, jak nadtopiona świeca. Przełknęła głośno ślinę, nieprzytomnie rejestrując, że gardło miała zdarte od krzyku, po czym uchyliła zaciśnięte powieki.
Nic się nie zmieniło.
Jaskrawa biel nadal zasnuwała jej pole widzenia, zalewając jasnością wszystko dookoła. Zamrugała gwałtownie, szybko, próbując odpędzić gęstą mgłę, jednak to również nie przyniosło żadnego skutku. Przysunęła dłonie do siebie, zatrzymując je na wysokości oczu – ale nie zobaczyła przed sobą dziesięciu bladych palców. Nie widziała niczego.
Nagłe, intensywnie ukłucie paniki prawie odebrało jej oddech. Potarła powieki rękami, teraz drżącymi nerwowo, w jakimś bezsensownym, desperackim odruchu starając się zetrzeć warstwę niewidzialnego, zalegającego tam brudu, jednak ani żałosne wytężanie wzroku, ani wytrzeszczanie oczu najbardziej, jak potrafiła, nie przerzedziło białej powłoki. Odsunęła z twarzy luźne kosmyki wilgotnych włosów, wciągając do płuc sporą porcję powietrza i wypuszczając je przesadnie powoli, za wszelką cenę próbując się uspokoić. Nie miała pojęcia, co robić ani jak wzywać pomocy, skupiła się więc na wykonywaniu prostych, pojedynczych czynności.
Oddychaj. Uspokój się. Wstań.
Wyciągnęła rękę w prawo, mając zamiar podeprzeć się o kanapę, która – jak doskonale pamiętała – znajdowała się dokładnie w tamtym miejscu, ale jej dłoń zamiast tego natrafiła na wysoką stertę dokumentów, które, przypadkowo popchnięte, zsunęły się z szelestem na podłogę. Trzęsące się coraz mocniej palce zatrzymały się na nierównej, obdrapanej krawędzi, najprawdopodobniej należącej do stolika albo biurka, choć przecież ani jednego ani drugiego nie powinno tam być. Dopiero wtedy zorientowała się, że zniknęły również inne rzeczy: w powietrzu nie wyczuwała już lekkiego zapachu ziołowej herbaty, próżno szukała kojącej woni kwiatów. Gdziekolwiek się znalazła, wyczuwała jedynie zleżały kurz, słaby odór potu oraz… czyjąś obecność.
Zamarła w bezruchu, wstrzymując oddech i nasłuchując z niepokojem; w normalnych okolicznościach szarpiące wnętrznościami przerażenie być może nie rosłoby tak szybko, ale odcięcie od jednego ze zmysłów sprawiło, że czuła się bezbronna jak dziecko. Wolną ręką sięgnęła po różdżkę, wciąż tkwiącą w kieszeni luźnego swetra narzuconego na koszulę nocną; jej drżące palce zacisnęły się kurczowo na drewnie, które nagle wydało jej się niezwykle wątłe. – H-halo? – rzuciła w pustkę; jej głos, nienaturalnie wysoki, zmieszał się z szumiącą w uszach krwią.
Nie była pewna, jak długo trwał atak: kilka sekund, minut, godzin? W pewnym momencie wszystko po prostu ustało; ocknęła się z otumanienia, dysząc ciężko, pod kolanami czując otrzeźwiający chłód posadzki, choć nie umiała w żaden sposób przypomnieć sobie chwili upadku. Odsunęła palce od głowy ostrożnie, powoli, jakby obawiała się, że jeżeli zrobi to zbyt szybko, ból wróci. Jej czoło, policzki i cała twarz były mokre od zimnego potu; skóra wydawała się lepka, woskowa, jak nadtopiona świeca. Przełknęła głośno ślinę, nieprzytomnie rejestrując, że gardło miała zdarte od krzyku, po czym uchyliła zaciśnięte powieki.
Nic się nie zmieniło.
Jaskrawa biel nadal zasnuwała jej pole widzenia, zalewając jasnością wszystko dookoła. Zamrugała gwałtownie, szybko, próbując odpędzić gęstą mgłę, jednak to również nie przyniosło żadnego skutku. Przysunęła dłonie do siebie, zatrzymując je na wysokości oczu – ale nie zobaczyła przed sobą dziesięciu bladych palców. Nie widziała niczego.
Nagłe, intensywnie ukłucie paniki prawie odebrało jej oddech. Potarła powieki rękami, teraz drżącymi nerwowo, w jakimś bezsensownym, desperackim odruchu starając się zetrzeć warstwę niewidzialnego, zalegającego tam brudu, jednak ani żałosne wytężanie wzroku, ani wytrzeszczanie oczu najbardziej, jak potrafiła, nie przerzedziło białej powłoki. Odsunęła z twarzy luźne kosmyki wilgotnych włosów, wciągając do płuc sporą porcję powietrza i wypuszczając je przesadnie powoli, za wszelką cenę próbując się uspokoić. Nie miała pojęcia, co robić ani jak wzywać pomocy, skupiła się więc na wykonywaniu prostych, pojedynczych czynności.
Oddychaj. Uspokój się. Wstań.
Wyciągnęła rękę w prawo, mając zamiar podeprzeć się o kanapę, która – jak doskonale pamiętała – znajdowała się dokładnie w tamtym miejscu, ale jej dłoń zamiast tego natrafiła na wysoką stertę dokumentów, które, przypadkowo popchnięte, zsunęły się z szelestem na podłogę. Trzęsące się coraz mocniej palce zatrzymały się na nierównej, obdrapanej krawędzi, najprawdopodobniej należącej do stolika albo biurka, choć przecież ani jednego ani drugiego nie powinno tam być. Dopiero wtedy zorientowała się, że zniknęły również inne rzeczy: w powietrzu nie wyczuwała już lekkiego zapachu ziołowej herbaty, próżno szukała kojącej woni kwiatów. Gdziekolwiek się znalazła, wyczuwała jedynie zleżały kurz, słaby odór potu oraz… czyjąś obecność.
Zamarła w bezruchu, wstrzymując oddech i nasłuchując z niepokojem; w normalnych okolicznościach szarpiące wnętrznościami przerażenie być może nie rosłoby tak szybko, ale odcięcie od jednego ze zmysłów sprawiło, że czuła się bezbronna jak dziecko. Wolną ręką sięgnęła po różdżkę, wciąż tkwiącą w kieszeni luźnego swetra narzuconego na koszulę nocną; jej drżące palce zacisnęły się kurczowo na drewnie, które nagle wydało jej się niezwykle wątłe. – H-halo? – rzuciła w pustkę; jej głos, nienaturalnie wysoki, zmieszał się z szumiącą w uszach krwią.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tej nocy znów tonęła w objęciach czarnej magii; prastare rytuały (których celowości nie podważała nawet w myślach - ceremonialna część zaklinania najpewniej nie wnosiła zbyt wiele w sam proces, ale było coś pięknego w kreśleniu krwią runicznych znaków i kruszeniu zwierzęcych kości) odpędzały jej sen, mąciły umysł i tak targany demonami. Była jak widmo, jak blady duch zawieszony między snem a rzeczywistością - między jawą a zaświatami. Płomień świecy rzucał blask przemykający się po jej twarzy i wyolbrzymiający potworne kształty tańczące na nieodległej ścianie; mrużyła z uwagą oczy, obracając w dłoniach ciężki, posrebrzany medalion. Dziś błyskotka, jutro - jabłko niezgody, niespodziewane narzędzie śmierci, trucizna w postaci najczystszej magii.
I może ta praca przedłużała się w nieskończoność; może przymknęła powieki na chwilę zbyt długo, osunęła się nieznacznie, powoli na dębowy blat stołu w pracowni i wkrótce jej oddechy stały się spokojne, miarowe; zerwała się nagle, szarpnięciem wyrywając się z pustego snu wyzbytego nocnych mar, a zegar wskazywał pierwszą. Westchnęła przeciągle, odgarniając z twarzy zabłąkane kosmyki jasne jak słoma i próbując wybudzić się, by móc powrócić do pracy - zawiodła jednak i wkrótce znów pogrążyła się w stanie koszmarnego półsnu. Zdawało jej się, że minęły wieki, zanim wzięła oddech - a on rozsadził jej płuca, zadał ból milionów igieł lodu, zapalił się żywym ogniem i przywołał strach rozszerzający brutalnie jasne oczy. Teraz tonęła, choć ledwie przed chwilą zasnęła w dobrze znanej jej pracowni. Nie, nie mogła tonąć - a jednak coś ciągnęło ją w dół, prosto w fale, mocne macki odbierały jej poczucie stabilności, posrebrzany amulet z siłą zadrżał, osuwając się na nieistniejącą posadzkę, a potem istniała już tylko ciemność zbudowana z kłębiącego się dymu i grud ziemi, którymi pluła razem z wypełniającą usta wodą dziwnie mocno smakującą morską solą.
Ale nie była na plaży, nie była też zakopana w mokrej ziemi; krztusiła się, dusząc, nie mogąc oddychać nie tylko z powodu dymu, który zdawał się wypełniać jej też płuca, ale też ze zwykłego strachu - gardziła rodzącą się w jej sercu paniką, która wyostrzała zmysły, lecz paraliżowała ciało. Gardziła nią, gardziła sobą, zaciskając dłonie w pięści tak mocno, że połamane paznokcie, wciąż brudne od krwi, z którą pracowała, ryły we wnętrzu jej dłoni bolesne, czerwieniące się wgłębienia. Nie wiedziała, gdzie jest, nie wiedziała też, dlaczego; szaleńczo i rozpaczliwie błądziła palcami w odmętach własnej, ciemnej jak smoła szaty, próbując między jej połami odnaleźć różdżkę - musiała tu być, musiała; przeklęty Widarze, dlaczego to wszystko przytrafia się akurat mnie?
Oddech wracał stopniowo, lecz boleśnie - nie marnowała czasu na rozglądanie się wokół, jeszcze nie wiedząc, że tylko wyłącznie dzięki temu oszczędziła sobie kolejnego ataku paniki. Nie znała mugoli, tępiła ich świat i na swój sposób musiała się go bać - jak wszystkiego, co było dla niej niezbadane. Wciąż szamotała się, próbując uchwycić różdżkę, wtem usłyszała głos - cichy, słaby, kobiecy, ale nie, to muszą być pozory; to musi być pułapka, ten ktoś ściągnął je tu obie, zadał jej ból, skrzywdził ją, pożałuje tego - ta suka wykrzyczy w bólu wszystko to, co wie, ale... ale najpierw oddech, bo znów się urwał; płomień znów buchnął we wnętrzu jej klatki piersiowej.
- Kim... - zaczęła, nie spodziewając się, że przyjdzie jej to z trudem - wciąż piekło, wciąż nieznajoma siła wypierała jej oddech. - Coś ty zrobiła? - wycharczała już mocniej, głośniej, groźniej - bała się, ale była też wściekła, a nieznajomą ratował tylko fakt, że Brynhild nie odnalazła jej jeszcze wzrokiem, a różdżka pozostawała zagubiona gdzieś w płachtach ciemnej, wybrudzonej szarą ziemią szaty.
I może ta praca przedłużała się w nieskończoność; może przymknęła powieki na chwilę zbyt długo, osunęła się nieznacznie, powoli na dębowy blat stołu w pracowni i wkrótce jej oddechy stały się spokojne, miarowe; zerwała się nagle, szarpnięciem wyrywając się z pustego snu wyzbytego nocnych mar, a zegar wskazywał pierwszą. Westchnęła przeciągle, odgarniając z twarzy zabłąkane kosmyki jasne jak słoma i próbując wybudzić się, by móc powrócić do pracy - zawiodła jednak i wkrótce znów pogrążyła się w stanie koszmarnego półsnu. Zdawało jej się, że minęły wieki, zanim wzięła oddech - a on rozsadził jej płuca, zadał ból milionów igieł lodu, zapalił się żywym ogniem i przywołał strach rozszerzający brutalnie jasne oczy. Teraz tonęła, choć ledwie przed chwilą zasnęła w dobrze znanej jej pracowni. Nie, nie mogła tonąć - a jednak coś ciągnęło ją w dół, prosto w fale, mocne macki odbierały jej poczucie stabilności, posrebrzany amulet z siłą zadrżał, osuwając się na nieistniejącą posadzkę, a potem istniała już tylko ciemność zbudowana z kłębiącego się dymu i grud ziemi, którymi pluła razem z wypełniającą usta wodą dziwnie mocno smakującą morską solą.
Ale nie była na plaży, nie była też zakopana w mokrej ziemi; krztusiła się, dusząc, nie mogąc oddychać nie tylko z powodu dymu, który zdawał się wypełniać jej też płuca, ale też ze zwykłego strachu - gardziła rodzącą się w jej sercu paniką, która wyostrzała zmysły, lecz paraliżowała ciało. Gardziła nią, gardziła sobą, zaciskając dłonie w pięści tak mocno, że połamane paznokcie, wciąż brudne od krwi, z którą pracowała, ryły we wnętrzu jej dłoni bolesne, czerwieniące się wgłębienia. Nie wiedziała, gdzie jest, nie wiedziała też, dlaczego; szaleńczo i rozpaczliwie błądziła palcami w odmętach własnej, ciemnej jak smoła szaty, próbując między jej połami odnaleźć różdżkę - musiała tu być, musiała; przeklęty Widarze, dlaczego to wszystko przytrafia się akurat mnie?
Oddech wracał stopniowo, lecz boleśnie - nie marnowała czasu na rozglądanie się wokół, jeszcze nie wiedząc, że tylko wyłącznie dzięki temu oszczędziła sobie kolejnego ataku paniki. Nie znała mugoli, tępiła ich świat i na swój sposób musiała się go bać - jak wszystkiego, co było dla niej niezbadane. Wciąż szamotała się, próbując uchwycić różdżkę, wtem usłyszała głos - cichy, słaby, kobiecy, ale nie, to muszą być pozory; to musi być pułapka, ten ktoś ściągnął je tu obie, zadał jej ból, skrzywdził ją, pożałuje tego - ta suka wykrzyczy w bólu wszystko to, co wie, ale... ale najpierw oddech, bo znów się urwał; płomień znów buchnął we wnętrzu jej klatki piersiowej.
- Kim... - zaczęła, nie spodziewając się, że przyjdzie jej to z trudem - wciąż piekło, wciąż nieznajoma siła wypierała jej oddech. - Coś ty zrobiła? - wycharczała już mocniej, głośniej, groźniej - bała się, ale była też wściekła, a nieznajomą ratował tylko fakt, że Brynhild nie odnalazła jej jeszcze wzrokiem, a różdżka pozostawała zagubiona gdzieś w płachtach ciemnej, wybrudzonej szarą ziemią szaty.
Gość
Gość
Dławiła się paniką.
Lodowate szpony strachu zaciskały się na jej klatce piersiowej coraz mocniej, więżąc w środku szarpiące się desperacko serce i nie pozwalając na zebranie rozpierzchniętych myśli. Zdrowy rozsądek zniknął razem ze zmysłem wzroku, przygnieciony innymi bodźcami, zwielokrotnionymi nagle i chaotycznymi, wciskającymi się w zawężony niebezpiecznie obszar pojmowania. Szorstki blat pod palcami; wilgotny chłód posadzki, śliskiej i lepkiej, a jednak nie dającej oparcia drżącym stopom; intensywny zapach kurzu; kojąca twardość drewna różdżki, drżącej od kotłującej się w powietrzu magii; i głos, głośny i przeszywający, groźny, nieprzyjazny, charkliwy, który kazał jej skulić się jeszcze bardziej, schować, ukryć – ale gdzie? I przed kim?
Nie poruszyła się jednak ani o centymetr, zatrzymana w miejscu nie tyle przerażeniem, co absolutnym brakiem orientacji w przestrzeni, nadal dziwnie ogłuszona własnym oddechem, brzmiącym tak głośno, jakby niewidzialna postać dmuchała jej prosto w uszy. Pierwszy odruch, ten instynktowny i pierwotny, którego istnienia się wstydziła, kazał jej wpełznąć pod najbliższe biurko i czekać na ratunek; doświadczenie, nabyte w trakcie niezliczonych ratunkowych akcji, protestowało jednak stanowczo. No i był jeszcze Zakon, ulotna pieśń feniksa, która od czasu pamiętnej nocy towarzyszyła jej zawsze i wszędzie, czy to zaklęta w gładkim srebrze tkwiącego na palcu pierścienia, czy wyryta bezpośrednio w podświadomości, ale z całą pewnością obecna, realna, prawie namacalna.
Wyprostowała się powoli, ostrożnie, czujnie, nakazując sobie oddychanie, mimo że wciągane do płuc powietrze nadal zdawało się naszpikowane szklanymi odłamkami, a ciasna opaska utkana ze światła wciąż uniemożliwiała jej widzenie. Czyżby kruki ze zniszczonej wieży na wyspie wreszcie ją odnalazły, wyłupując jej oczy, kiedy spała? Nie, tak przemawiał do niej strach; wytłumaczenie musiało być inne, bardziej sensowne, odwracalne; musiała je tylko odnaleźć. – Kim jesteś? – zapytała już pewniej, chociaż jej głos nadal wydawał się kruchy jak cienki kryształ. Kim jesteś i dlaczego mnie tu ściągnęłaś?, miała ochotę dodać, ale coś jej mówiło, że to nie było właściwe pytanie. Nie widziała swojej towarzyszki, nie mogła odczytać emocji z wyrazu jej twarzy, ale z tych kilku wycharczanych słów nie biło wcale zadowolenie ani satysfakcja. Była za to obawa, głęboko schowany lęk, dezorientacja – emocje stanowiące wypaczone odbicie jej własnych, sugerujące, że przemawiająca kobieta również znalazła się tutaj (gdziekolwiek owo tutaj było) wbrew własnej woli. – Co się stało? – wyrwało jej się jednak, nim zdążyła powściągnąć wyrywające się na usta słowa, żałośnie pragnąc wyjaśnienia, odpowiedzi, pomocy; czegoś, co uciszyłoby natarczywe podszepty jej własnych myśli, przekonujących ją, że świat wreszcie się skończył; że ziściły się wszystkie ich obawy, że zło zatriumfowało, że przegrali, ślepi, bezbronni, uwięzieni.
Nie, zaprzeczyła sobie zdecydowanie, odruchowo obracając głową dookoła, choć rzecz jasna nic w jej polu widzenia się nie zmieniło. Nadal otaczała ją jasność, nieprzenikniony blask, jaskrawy i niegasnący. Musiała się go pozbyć – ale jak? Zacisnęła mocniej palce na różdżce, chwytając się nie tylko wypolerowanego drewna, ale również resztek nadziei. Uniosła dłoń, do głowy przychodziło jej tylko jedno możliwe rozwiązanie. – D-divirgento – rzuciła, cicho, niepewnie; zaklęcie najprawdopodobniej nie miało szans się udać, ćwiczyła je zbyt krótko, znała zbyt słabo – ale musiała spróbować, musiała unieść tę grubą zasłonę, która zamieniała ją w dziecko błądzące na oślep, niezdolne nie tylko do pomocy innym, ale przede wszystkim do uratowania samej siebie.
Lodowate szpony strachu zaciskały się na jej klatce piersiowej coraz mocniej, więżąc w środku szarpiące się desperacko serce i nie pozwalając na zebranie rozpierzchniętych myśli. Zdrowy rozsądek zniknął razem ze zmysłem wzroku, przygnieciony innymi bodźcami, zwielokrotnionymi nagle i chaotycznymi, wciskającymi się w zawężony niebezpiecznie obszar pojmowania. Szorstki blat pod palcami; wilgotny chłód posadzki, śliskiej i lepkiej, a jednak nie dającej oparcia drżącym stopom; intensywny zapach kurzu; kojąca twardość drewna różdżki, drżącej od kotłującej się w powietrzu magii; i głos, głośny i przeszywający, groźny, nieprzyjazny, charkliwy, który kazał jej skulić się jeszcze bardziej, schować, ukryć – ale gdzie? I przed kim?
Nie poruszyła się jednak ani o centymetr, zatrzymana w miejscu nie tyle przerażeniem, co absolutnym brakiem orientacji w przestrzeni, nadal dziwnie ogłuszona własnym oddechem, brzmiącym tak głośno, jakby niewidzialna postać dmuchała jej prosto w uszy. Pierwszy odruch, ten instynktowny i pierwotny, którego istnienia się wstydziła, kazał jej wpełznąć pod najbliższe biurko i czekać na ratunek; doświadczenie, nabyte w trakcie niezliczonych ratunkowych akcji, protestowało jednak stanowczo. No i był jeszcze Zakon, ulotna pieśń feniksa, która od czasu pamiętnej nocy towarzyszyła jej zawsze i wszędzie, czy to zaklęta w gładkim srebrze tkwiącego na palcu pierścienia, czy wyryta bezpośrednio w podświadomości, ale z całą pewnością obecna, realna, prawie namacalna.
Wyprostowała się powoli, ostrożnie, czujnie, nakazując sobie oddychanie, mimo że wciągane do płuc powietrze nadal zdawało się naszpikowane szklanymi odłamkami, a ciasna opaska utkana ze światła wciąż uniemożliwiała jej widzenie. Czyżby kruki ze zniszczonej wieży na wyspie wreszcie ją odnalazły, wyłupując jej oczy, kiedy spała? Nie, tak przemawiał do niej strach; wytłumaczenie musiało być inne, bardziej sensowne, odwracalne; musiała je tylko odnaleźć. – Kim jesteś? – zapytała już pewniej, chociaż jej głos nadal wydawał się kruchy jak cienki kryształ. Kim jesteś i dlaczego mnie tu ściągnęłaś?, miała ochotę dodać, ale coś jej mówiło, że to nie było właściwe pytanie. Nie widziała swojej towarzyszki, nie mogła odczytać emocji z wyrazu jej twarzy, ale z tych kilku wycharczanych słów nie biło wcale zadowolenie ani satysfakcja. Była za to obawa, głęboko schowany lęk, dezorientacja – emocje stanowiące wypaczone odbicie jej własnych, sugerujące, że przemawiająca kobieta również znalazła się tutaj (gdziekolwiek owo tutaj było) wbrew własnej woli. – Co się stało? – wyrwało jej się jednak, nim zdążyła powściągnąć wyrywające się na usta słowa, żałośnie pragnąc wyjaśnienia, odpowiedzi, pomocy; czegoś, co uciszyłoby natarczywe podszepty jej własnych myśli, przekonujących ją, że świat wreszcie się skończył; że ziściły się wszystkie ich obawy, że zło zatriumfowało, że przegrali, ślepi, bezbronni, uwięzieni.
Nie, zaprzeczyła sobie zdecydowanie, odruchowo obracając głową dookoła, choć rzecz jasna nic w jej polu widzenia się nie zmieniło. Nadal otaczała ją jasność, nieprzenikniony blask, jaskrawy i niegasnący. Musiała się go pozbyć – ale jak? Zacisnęła mocniej palce na różdżce, chwytając się nie tylko wypolerowanego drewna, ale również resztek nadziei. Uniosła dłoń, do głowy przychodziło jej tylko jedno możliwe rozwiązanie. – D-divirgento – rzuciła, cicho, niepewnie; zaklęcie najprawdopodobniej nie miało szans się udać, ćwiczyła je zbyt krótko, znała zbyt słabo – ale musiała spróbować, musiała unieść tę grubą zasłonę, która zamieniała ją w dziecko błądzące na oślep, niezdolne nie tylko do pomocy innym, ale przede wszystkim do uratowania samej siebie.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Margaux Vance' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 88
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 88
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Regulowała oddech - zamknęła oczy na czas wdechu, otwierając je wraz z akompaniamentem ciężko wypuszczanego powietrza. Bolały ją plecy, głowa, stawy; migrena rozsadzała czaszkę, a strach złośliwym podszeptem snuł jej wprost do ucha melodyjną historię własnych słabości. Z każdą chwilą gardziła sobą coraz mocniej, coraz mniej rozumiała sytuację, w której się znalazła i coraz bardziej chciała stąd uciec - wprost w objęcia paradoksalnie bezpiecznej magii klątw, którą znała i którą pragnęła znów w spokoju badać.
Zdecydowała się podnieść, przełamując paraliżujący ból; okrwawioną lewą dłoń oparła o posadzkę, pomagając sobie odnaleźć utraconą równowagę. Oddech wciąż sprawiał trudność, jakby nagle naznaczyła ją klątwa Ondyny - czy było to możliwe, czy to przekleństwo mogło dopaść ją znikąd, właśnie w takiej chwili? Rozejrzała się, nie rozpoznając tego miejsca i szybko dochodząc do wniosku, że nie przypominało niczego, co znała - rzędy biurek, pożółkłe ściany, dziwne sprzęty walające się po większości powierzchni płaskich. Nie skojarzyła ich ze światem wyzbytym magii - nie myślała w pełni racjonalnie, próbując rozpaczliwie odnaleźć się nieznanej sytuacji napiętnowanej obrzydliwym smakiem niepewności i zagrożenia. Wstrzymała oddech, by zaraz charknąć i oprzeć się plecami o powierzchnię pobliskiej ściany - wciąż czuła się słabo, nabieranie powietrza sprawiało jej trudność, a całym ciałem wstrząsały mocne dreszcze.
- To ja tu zadaję pytania - warknęła jednak zaskakująco twardo, ciesząc się, że nawet w takich okolicznościach jest w stanie wydobyć z gardła groźbę - zaraz po niej rozbrzmiał jednak ciężki kaszel, co musiało skutecznie rozbić budowany głosem respekt. Przeklęła pod nosem, nie dbając o to, by uczynić to cicho.
A gdy nieznajoma uniosła różdżkę i z jej ust wypłynęła inkantacja, Brynhild mocno drgnęła; wyciągnęła w jej stronę różdżkę, gotowa do podjęcia próby obrony i odpłacenia się pięknym za nadobne - spodziewała się ataku, walki, bo akt destrukcji jej samej już od dawna chodził po głowie. Nie rozpoczął się jednak pojedynek, a w powietrzu zadrżało rzucone zaklęcie, które zdawało się potężne - obronna odnoga magii nigdy nie była jednak przedmiotem jej zainteresowania i nie znała się na niej zbyt dobrze. Zerkała z dużą dozą ostrożności na nieznajomą, nawet na moment nie opuszczając wyciągniętej w jej stronę różdżki; nie wiedziała, jak się zachować, nie potrafiła skutecznie ocenić efektu rzuconego przez drugą kobietę zaklęcia i we wrogim milczeniu oczekiwała na werdykt - jakby z jakiegoś powodu założyła, że nieznajoma zdecyduje się podzielić się informacją, gdzie są, co się stało, dlaczego tu trafiły i czy jest tu bezpiecznie. Dopiero teraz Brynhild zaczęła rozumieć, że odczuwa pulsującą w powietrzu najczarniejszą z dziedzin magii, jakąś jej obcą, nieznajomą i (być może?) prastarą formę - a to jednocześnie przepełniało ją fascynacją i bezbrzeżnym strachem.
Zdecydowała się podnieść, przełamując paraliżujący ból; okrwawioną lewą dłoń oparła o posadzkę, pomagając sobie odnaleźć utraconą równowagę. Oddech wciąż sprawiał trudność, jakby nagle naznaczyła ją klątwa Ondyny - czy było to możliwe, czy to przekleństwo mogło dopaść ją znikąd, właśnie w takiej chwili? Rozejrzała się, nie rozpoznając tego miejsca i szybko dochodząc do wniosku, że nie przypominało niczego, co znała - rzędy biurek, pożółkłe ściany, dziwne sprzęty walające się po większości powierzchni płaskich. Nie skojarzyła ich ze światem wyzbytym magii - nie myślała w pełni racjonalnie, próbując rozpaczliwie odnaleźć się nieznanej sytuacji napiętnowanej obrzydliwym smakiem niepewności i zagrożenia. Wstrzymała oddech, by zaraz charknąć i oprzeć się plecami o powierzchnię pobliskiej ściany - wciąż czuła się słabo, nabieranie powietrza sprawiało jej trudność, a całym ciałem wstrząsały mocne dreszcze.
- To ja tu zadaję pytania - warknęła jednak zaskakująco twardo, ciesząc się, że nawet w takich okolicznościach jest w stanie wydobyć z gardła groźbę - zaraz po niej rozbrzmiał jednak ciężki kaszel, co musiało skutecznie rozbić budowany głosem respekt. Przeklęła pod nosem, nie dbając o to, by uczynić to cicho.
A gdy nieznajoma uniosła różdżkę i z jej ust wypłynęła inkantacja, Brynhild mocno drgnęła; wyciągnęła w jej stronę różdżkę, gotowa do podjęcia próby obrony i odpłacenia się pięknym za nadobne - spodziewała się ataku, walki, bo akt destrukcji jej samej już od dawna chodził po głowie. Nie rozpoczął się jednak pojedynek, a w powietrzu zadrżało rzucone zaklęcie, które zdawało się potężne - obronna odnoga magii nigdy nie była jednak przedmiotem jej zainteresowania i nie znała się na niej zbyt dobrze. Zerkała z dużą dozą ostrożności na nieznajomą, nawet na moment nie opuszczając wyciągniętej w jej stronę różdżki; nie wiedziała, jak się zachować, nie potrafiła skutecznie ocenić efektu rzuconego przez drugą kobietę zaklęcia i we wrogim milczeniu oczekiwała na werdykt - jakby z jakiegoś powodu założyła, że nieznajoma zdecyduje się podzielić się informacją, gdzie są, co się stało, dlaczego tu trafiły i czy jest tu bezpiecznie. Dopiero teraz Brynhild zaczęła rozumieć, że odczuwa pulsującą w powietrzu najczarniejszą z dziedzin magii, jakąś jej obcą, nieznajomą i (być może?) prastarą formę - a to jednocześnie przepełniało ją fascynacją i bezbrzeżnym strachem.
Gość
Gość
Formuła zaklęcia, które rzuciła, była znajoma – ale magia spływająca z jej dłoni już nie; strumień energii, zazwyczaj łagodny i harmonijny, wydał jej się zbyt mocny, niespokojny, drżący jak wypowiadane cicho głoski, co gorsze – niedziałający tak, jak powinien. Oślepiająca jasność nie zniknęła, kotara utkana z blasku w najczystszej postaci nadal wypełniała szczelnie całe jej pole widzenia, podsuwając przerażającą myśl, że nagłe kalectwo było trwałe; że cokolwiek wydarło ją z mieszkania i wyrzuciło w pustkę, odebrało jej również ten najbardziej podstawowy, niezastąpiony zmysł. Wypuściła z ust powietrze, nierówne, roztrzęsione, wydając z siebie jednocześnie jakieś żałosne jęknięcie, tak trącące bezsilnością, że prawie zrobiło jej się wstyd za samą siebie. Nie miała jednak czasu na zachowywanie pozorów; zaklęcie, które w zamierzeniu miało rozproszyć pulsującą, zalepiającą jej płuca i oczy magię, zdawało się wysysać ją jedynie z niej samej. Opuściła różdżkę, nie z własnej woli, a przez opanowującą ją niespodziewanie słabość. Zakręciło jej się w głowie i pochyliła się do przodu, wolną dłonią opierając się ciężko o blat najbliższego biurka, czując, jak mdli ją od duszącego zapachu kurzu i potu; coś ciepłego spłynęło jej po wardze i brodzie, a gdy sięgnęła palcami do twarzy, poczuła pod opuszkami lepką, gęstą krew, teraz zapewne już plamiącą przód jasnej koszuli nocnej. Co się z nią działo?
Ponownie skupiła się na oddychaniu, ledwie rejestrując rzuconą jej z drugiego końca pomieszczenia groźbę, z trudem przebijającą się przez szum pulsującej jej w uszach krwi. A może to pulsowała krążąca dookoła magia? Wyczuwała ją, z każdą chwilą coraz wyraźniej, nie rozpoznając zawieszonych w przestrzeni zaklęć, ale podskórnie wiedząc, że były brudne, należące do tej najczarniejszej z dziedzin, która od zawsze była dla niej jedynie odległą baśnią, której używało się do podpierania przestróg i ostrzeżeń. Jak miała sobie z nią poradzić? Nie była aurorem, nie wiedziała nic o łamaniu klątw, co więcej – nie widziała nawet, co działo się dookoła niej, jako jedyną towarzyszkę mając nieznajomą, z jakiegoś powodu nastawioną do niej wyjątkowo nieprzyjaźnie, nawet wrogo.
Myśl, Margaux. Myśl, nakazała sobie stanowczo, znów powracając do wykonywania prostych czynności. Wdech. Wydech. Skrzywiła się, smakując w gardle krew, musiała zatamować własny krwotok, żeby nie osłabić się jeszcze bardziej. Uniosła różdżkę, przystawiając ją do własnego nosa – nie rozumiejąc jeszcze, że mogła w ten sposób zrobić sobie krzywdę, że sama sobie zadała obrażenia, które próbowała właśnie wyleczyć, ryzykując jeszcze gorszymi konsekwencjami. Fakty, przyćmione chaosem bodźców, nie połączyły się jeszcze w jej umyśle w całość. – Fosilio – mruknęła; zaklęcie było proste, używała go tysiące razy, nie spodziewała się więc, żeby miało sprawić jej jakiekolwiek trudności.
Uniosła głowę, głównie z przyzwyczajenia, bo kierowanie twarzy w różnych kierunkach i tak nie robiło jej aktualnie żadnej różnicy; może chodziło o słuch, może chciała odruchowo usłyszeć atak, zanim nadejdzie. – Wiesz, jak możemy się stąd wydostać? – zapytała, z jakiegoś powodu kontynuując próby nawiązania współpracy, mimo że nieznajoma kobieta póki co nie wykazywała chęci do kooperacji.
Ponownie skupiła się na oddychaniu, ledwie rejestrując rzuconą jej z drugiego końca pomieszczenia groźbę, z trudem przebijającą się przez szum pulsującej jej w uszach krwi. A może to pulsowała krążąca dookoła magia? Wyczuwała ją, z każdą chwilą coraz wyraźniej, nie rozpoznając zawieszonych w przestrzeni zaklęć, ale podskórnie wiedząc, że były brudne, należące do tej najczarniejszej z dziedzin, która od zawsze była dla niej jedynie odległą baśnią, której używało się do podpierania przestróg i ostrzeżeń. Jak miała sobie z nią poradzić? Nie była aurorem, nie wiedziała nic o łamaniu klątw, co więcej – nie widziała nawet, co działo się dookoła niej, jako jedyną towarzyszkę mając nieznajomą, z jakiegoś powodu nastawioną do niej wyjątkowo nieprzyjaźnie, nawet wrogo.
Myśl, Margaux. Myśl, nakazała sobie stanowczo, znów powracając do wykonywania prostych czynności. Wdech. Wydech. Skrzywiła się, smakując w gardle krew, musiała zatamować własny krwotok, żeby nie osłabić się jeszcze bardziej. Uniosła różdżkę, przystawiając ją do własnego nosa – nie rozumiejąc jeszcze, że mogła w ten sposób zrobić sobie krzywdę, że sama sobie zadała obrażenia, które próbowała właśnie wyleczyć, ryzykując jeszcze gorszymi konsekwencjami. Fakty, przyćmione chaosem bodźców, nie połączyły się jeszcze w jej umyśle w całość. – Fosilio – mruknęła; zaklęcie było proste, używała go tysiące razy, nie spodziewała się więc, żeby miało sprawić jej jakiekolwiek trudności.
Uniosła głowę, głównie z przyzwyczajenia, bo kierowanie twarzy w różnych kierunkach i tak nie robiło jej aktualnie żadnej różnicy; może chodziło o słuch, może chciała odruchowo usłyszeć atak, zanim nadejdzie. – Wiesz, jak możemy się stąd wydostać? – zapytała, z jakiegoś powodu kontynuując próby nawiązania współpracy, mimo że nieznajoma kobieta póki co nie wykazywała chęci do kooperacji.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Margaux Vance' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
To była bardzo dziwna noc. Jane nigdy nie przeżyła niczego podobnego jak to, co obudziło ją tej nocy, mącąc spokojny sen w jej mieszkaniu. Jak co wieczór położyła się spać w swoim łóżku, by rano wstać z zamiarem rozpoczęcia kolejnego dnia pracy na stażu w ministerstwie. Nie było to może najciekawsze zajęcie, ale Jane wierzyła, że pewnego dnia zostanie kimś, a jako osoba młoda pewnych rzeczy wciąż nie była do końca świadoma i często idealizowała sobie przyszłość w swoich wyobrażeniach.
Zanim coś ją obudziło zaczęło się od koszmarów. Wyjątkowo nieprzyjemnych i splątanych, ale zarazem tak realistycznych jakby działo się to naprawdę. Oplatało ją coś lepkiego, zimnego i bardzo silnego, ciągnąc coraz mocniej w ciemność. Potem usłyszała głośny huk i brzęk tłuczonego szkła – to chyba pochodziło z rzeczywistości i wyrwało ją ze snu. Czując zimny powiew podskoczyła na łóżku, budząc się z krzykiem. Jej spocona grzywka przykleiła się do czoła, a ciało przez dłuższą chwilę szamotało się z kołdrą, która zdawała się oplatać ją niczym silne, lepkie macki z jej koszmarnego snu. Zanim dotarło do niej że to tylko kołdra, przez kilka chwil wciąż myślała że jest w swojej sennej rzeczywistości i coś zaraz wciągnie ją jeszcze mocniej w ciemność.
Jej pokój był wyjątkowo ciemny, bo nawet latarnia uliczna się nie paliła. W szybie okiennej ziała za to dziura, przez którą wpadało zimne powietrze. Może jakiś mugol postanowił wybić jej okno kamieniem? Rodzice zawsze powtarzali, że wynajęcie mieszkania w dzielnicy zamieszkałej głównie przez mugoli to nie najlepszy pomysł, ale za skromne wynagrodzenie za staż nie stać jej było na nic lepszego, a pragnęła wyrwać się z rodzinnej wsi i nie musieć dłużej niańczyć młodszego rodzeństwa. A może to jej stara, na wpół ślepa sowa w locie uderzyła o szybę zamiast usiąść na parapecie i zastukać dziobem w szybę? Ale nie zauważyła na podłodze ani kamienia ani oszołomionej zderzeniem sowy. Tylko najeżone, ostre fragmenty szkła. Niebo za oknem po chwili zresztą nie było już takie ciemne; mogła dostrzec zygzaki błyskawic przesuwających się po niebie. Wiosenna burza?
Jane wsunęła bose stopy w kapcie i na drżących nogach podeszła do okna, ale po chwili usłyszała głośny huk dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia. Coś kazało jej wyjść z mieszkania i wybiec na ulicę; nie rozumiała co się dzieje i czuła narastające przerażenie. Wybiegła więc w samych kapciach i szlafroku w biegu zarzuconym na koszulę nocną, zbiegając po schodach kamienicy i w końcu wydostając się na ulicę, która wyglądała prawie normalnie, gdyby nie to, że latarnie pogasły, szyby w kilku innych oknach też były wybite, a na niebie błyskały błyskawice. Jej spojrzenie mimowolnie przeniosło się na budynek mugolskiego komisariatu znajdującego się na przeciwko jej kamienicy.
Zanim coś ją obudziło zaczęło się od koszmarów. Wyjątkowo nieprzyjemnych i splątanych, ale zarazem tak realistycznych jakby działo się to naprawdę. Oplatało ją coś lepkiego, zimnego i bardzo silnego, ciągnąc coraz mocniej w ciemność. Potem usłyszała głośny huk i brzęk tłuczonego szkła – to chyba pochodziło z rzeczywistości i wyrwało ją ze snu. Czując zimny powiew podskoczyła na łóżku, budząc się z krzykiem. Jej spocona grzywka przykleiła się do czoła, a ciało przez dłuższą chwilę szamotało się z kołdrą, która zdawała się oplatać ją niczym silne, lepkie macki z jej koszmarnego snu. Zanim dotarło do niej że to tylko kołdra, przez kilka chwil wciąż myślała że jest w swojej sennej rzeczywistości i coś zaraz wciągnie ją jeszcze mocniej w ciemność.
Jej pokój był wyjątkowo ciemny, bo nawet latarnia uliczna się nie paliła. W szybie okiennej ziała za to dziura, przez którą wpadało zimne powietrze. Może jakiś mugol postanowił wybić jej okno kamieniem? Rodzice zawsze powtarzali, że wynajęcie mieszkania w dzielnicy zamieszkałej głównie przez mugoli to nie najlepszy pomysł, ale za skromne wynagrodzenie za staż nie stać jej było na nic lepszego, a pragnęła wyrwać się z rodzinnej wsi i nie musieć dłużej niańczyć młodszego rodzeństwa. A może to jej stara, na wpół ślepa sowa w locie uderzyła o szybę zamiast usiąść na parapecie i zastukać dziobem w szybę? Ale nie zauważyła na podłodze ani kamienia ani oszołomionej zderzeniem sowy. Tylko najeżone, ostre fragmenty szkła. Niebo za oknem po chwili zresztą nie było już takie ciemne; mogła dostrzec zygzaki błyskawic przesuwających się po niebie. Wiosenna burza?
Jane wsunęła bose stopy w kapcie i na drżących nogach podeszła do okna, ale po chwili usłyszała głośny huk dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia. Coś kazało jej wyjść z mieszkania i wybiec na ulicę; nie rozumiała co się dzieje i czuła narastające przerażenie. Wybiegła więc w samych kapciach i szlafroku w biegu zarzuconym na koszulę nocną, zbiegając po schodach kamienicy i w końcu wydostając się na ulicę, która wyglądała prawie normalnie, gdyby nie to, że latarnie pogasły, szyby w kilku innych oknach też były wybite, a na niebie błyskały błyskawice. Jej spojrzenie mimowolnie przeniosło się na budynek mugolskiego komisariatu znajdującego się na przeciwko jej kamienicy.
I show not your face but your heart's desire
Tym razem magia jej usłuchała – krwawienie ustało, zabierając ze sobą nieprzyjemne, lepkie uczucie duszenia, ale pozostawiając w ustach metaliczny, rdzawy posmak, kojarzący jej się nie tylko z krwią, ale również z czymś brudnym, złym. Powróciły mdłości, a wraz z nimi dławiąca panika, pogłębiana jedynie przez fakt, że jej nieznajoma towarzyszka uparcie milczała, choć jej obecność w pomieszczeniu wciąż była wyraźnie wyczuwalna. Margaux cofnęła się, wciągając spazmatycznie powietrze, jakby spodziewała się, że za moment go zabraknie i przez przypadek wpadając na jedno z luźno porozstawianych krzeseł. A przynajmniej wydawało jej się, że było to krzesło; usłyszała szuranie, a zapach kurzu stał się intensywniejszy – musiała wzbić w górę jego tuman, choć rzecz jasna nie była w stanie go zobaczyć.
Przerażająca jasność zaczęła ją męczyć, wdzierając się agresywnie we wszystkie zmysły i zmuszając ją do zrobienia kolejnego kroku w tył. Nie miała pojęcia, w którą stronę zmierza, ale jej pierwszym instynktem było za wszelką cenę uciec od tej oblepiającej bieli, mimo że podskórnie czuła, że zmiana miejsca niczego jej nie da. Racjonalne myślenie rozproszyło się jednak razem ze zdolnością widzenia i kilka sekund później nie przejmowała się już niemą, stojącą po drugiej stronie pokoju kobietą. Jej nogi zdawały się poruszać same, stawiając podobne do siebie, mechaniczne kroki, a ona sama raz po raz wpadała to na mebel, to na ścianę, nabijając sobie siniaki o kanty biurek i robiąc zdecydowanie więcej hałasu, niż należało. Nie myślała już jednak o tym, że kogoś zaalarmuje; pierwotna potrzeba przetrwania wzięła u niej górę, jakimś cudem – kilkanaście nowych stłuczeń później – doprowadzając ją do prowadzących na zewnątrz drzwi.
Bardziej wyczuła niż zobaczyła zmianę, owiana nagle chłodnym, ale wspaniale czystym powietrzem. Niestety, pozostałe zmysły nie wypełniły jeszcze dziury, jaką pozostawił po sobie wzrok i nie poinformowały jej o istnieniu trzech niskich schodków, prowadzących do komisariatu. Jej stopa natrafiła więc na pustkę, a ona sama bardziej wypadła niż wyszła z budynku, bezradnie wyciągając ręce przed siebie – bez żadnego pożądanego efektu. Straciła równowagę, lecąc do przodu i boleśnie upadając na kolana, amortyzując upadek tylko jedną dłonią (druga wciąż ściskała kurczowo różdżkę); jęknęła cicho, gdy jej nogi przeszył ból, pewna, że zdarła co najmniej trzy warstwy naskórka, ale dzielnie podniosła się z klęczek. Musiała wyglądać jak wariatka, stojąc na ulicy boso, w częściowo przemoczonej koszuli nocnej (upadła wprost w kałużę), potarganymi włosami i umazaną krwią twarzą, ale to, jak postrzegali ją przypadkowi przechodnie, było najmniejszym z jej zmartwień. – H-halo? – rzuciła w przestrzeń; jej głos zabrzmiał słabiej i ciszej, niż zamierzała, ale z jakiegoś powodu bała się krzyczeć głośniej.
Przerażająca jasność zaczęła ją męczyć, wdzierając się agresywnie we wszystkie zmysły i zmuszając ją do zrobienia kolejnego kroku w tył. Nie miała pojęcia, w którą stronę zmierza, ale jej pierwszym instynktem było za wszelką cenę uciec od tej oblepiającej bieli, mimo że podskórnie czuła, że zmiana miejsca niczego jej nie da. Racjonalne myślenie rozproszyło się jednak razem ze zdolnością widzenia i kilka sekund później nie przejmowała się już niemą, stojącą po drugiej stronie pokoju kobietą. Jej nogi zdawały się poruszać same, stawiając podobne do siebie, mechaniczne kroki, a ona sama raz po raz wpadała to na mebel, to na ścianę, nabijając sobie siniaki o kanty biurek i robiąc zdecydowanie więcej hałasu, niż należało. Nie myślała już jednak o tym, że kogoś zaalarmuje; pierwotna potrzeba przetrwania wzięła u niej górę, jakimś cudem – kilkanaście nowych stłuczeń później – doprowadzając ją do prowadzących na zewnątrz drzwi.
Bardziej wyczuła niż zobaczyła zmianę, owiana nagle chłodnym, ale wspaniale czystym powietrzem. Niestety, pozostałe zmysły nie wypełniły jeszcze dziury, jaką pozostawił po sobie wzrok i nie poinformowały jej o istnieniu trzech niskich schodków, prowadzących do komisariatu. Jej stopa natrafiła więc na pustkę, a ona sama bardziej wypadła niż wyszła z budynku, bezradnie wyciągając ręce przed siebie – bez żadnego pożądanego efektu. Straciła równowagę, lecąc do przodu i boleśnie upadając na kolana, amortyzując upadek tylko jedną dłonią (druga wciąż ściskała kurczowo różdżkę); jęknęła cicho, gdy jej nogi przeszył ból, pewna, że zdarła co najmniej trzy warstwy naskórka, ale dzielnie podniosła się z klęczek. Musiała wyglądać jak wariatka, stojąc na ulicy boso, w częściowo przemoczonej koszuli nocnej (upadła wprost w kałużę), potarganymi włosami i umazaną krwią twarzą, ale to, jak postrzegali ją przypadkowi przechodnie, było najmniejszym z jej zmartwień. – H-halo? – rzuciła w przestrzeń; jej głos zabrzmiał słabiej i ciszej, niż zamierzała, ale z jakiegoś powodu bała się krzyczeć głośniej.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jane stała na ulicy na drżących nogach, nie rozumiejąc co się działo i dlaczego od momentu przebudzenia towarzyszył jej taki dziwny niepokój. Nie rozumiała też do końca, co kazało jej wybiec z mieszkania na ulicę, ale towarzyszyło jej irracjonalne poczucie bliżej nieokreślonego zagrożenia. Przez jej plecy przemknął lodowaty dreszcz, choć może to kwestia zimnego podmuchu wiatru który zmierzwił jej włosy i wzdął materiał szlafroka i nocnej koszuli. Zimno owiewało jej gołe kostki, otuliła się mocniej jasnym materiałem szlafroka. Ale zanim zdecydowała się na zwrot w tył i ponowne zniknięcie w kamienicy, a potem w mieszkaniu, nagle zauważyła jak z budynku na przeciwko wybiega inna sylwetka, wyglądająca teraz podobnie do niej – również kobieta w koszuli nocnej, bosa i z potarganymi włosami, tak jasnymi że niemal białymi. Na ile mogła zauważyć, nieznajoma wyglądała jakby przed kimś uciekała. Poruszała się chwiejnie, upadła z kilku schodków przed komisariatem, lądując w kałuży.
A Jane zamiast po prostu zniknąć postanowiła ruszyć się z miejsca i przebiec przez opustoszałą ulicę, by w kilku krokach znaleźć się przy niej. Kobieta wyraźnie potrzebowała pomocy i nie mogła udać, że jej nie widziała. Nie miała jednak pojęcia co ta mogła robić w środku nocy na mugolskim komisariacie; może mugole z jakiegoś powodu ją tam zamknęli i teraz uciekła, próbując odzyskać wolność? Kto ich tam wie; Jane słabo orientowała się w ich świecie, nie mówiąc o zasadach rządzących ich światem.
- Jestem tu – powiedziała, kucając przy niej i wyciągając w jej stronę rękę. – Mogę spróbować pani pomóc. Proszę mi tylko powiedzieć, co się stało. Jest pani ranna? Czy oni... zrobili pani jakąś krzywdę? – powiedziała do niej, zastanawiając się, co powinna robić. Nie była pewna z kim ma do czynienia, ale nawet jeśli była to mugolka nie mogła jej tak zostawić, samotnej i wyraźnie przerażonej na środku ulicy. Sama też się bała, bo miała wrażenie że działo się coś bardzo dziwnego, czego nie potrafiła zrozumieć.
Patrząc na bladą twarz kobiety, na krew spływającą po jej twarzy i puste spojrzenie jasnych oczu mogła jednak odnieść wrażenie, że kobietę spotkało coś traumatycznego. Nie była nawet pewna czy nieznajoma w ogóle ją widziała i czy wiedziała gdzie jest i co się z nią dzieje.
A Jane zamiast po prostu zniknąć postanowiła ruszyć się z miejsca i przebiec przez opustoszałą ulicę, by w kilku krokach znaleźć się przy niej. Kobieta wyraźnie potrzebowała pomocy i nie mogła udać, że jej nie widziała. Nie miała jednak pojęcia co ta mogła robić w środku nocy na mugolskim komisariacie; może mugole z jakiegoś powodu ją tam zamknęli i teraz uciekła, próbując odzyskać wolność? Kto ich tam wie; Jane słabo orientowała się w ich świecie, nie mówiąc o zasadach rządzących ich światem.
- Jestem tu – powiedziała, kucając przy niej i wyciągając w jej stronę rękę. – Mogę spróbować pani pomóc. Proszę mi tylko powiedzieć, co się stało. Jest pani ranna? Czy oni... zrobili pani jakąś krzywdę? – powiedziała do niej, zastanawiając się, co powinna robić. Nie była pewna z kim ma do czynienia, ale nawet jeśli była to mugolka nie mogła jej tak zostawić, samotnej i wyraźnie przerażonej na środku ulicy. Sama też się bała, bo miała wrażenie że działo się coś bardzo dziwnego, czego nie potrafiła zrozumieć.
Patrząc na bladą twarz kobiety, na krew spływającą po jej twarzy i puste spojrzenie jasnych oczu mogła jednak odnieść wrażenie, że kobietę spotkało coś traumatycznego. Nie była nawet pewna czy nieznajoma w ogóle ją widziała i czy wiedziała gdzie jest i co się z nią dzieje.
I show not your face but your heart's desire
Gardziła sama sobą za tę bezsilność, za strach ściskający jej płuca i sprawiający, że nie potrafiła oddychać inaczej niż w serii płytkich, spazmatycznych wdechów. Po raz drugi w życiu – po raz drugi w ciągu kilku tygodni – czuła się jak zaszczute zwierzątko, pozbawione jakiejkolwiek możliwości obrony, atakowane przez siłę nieznaną, obcą, kryjącą się w mroku. Wróciły nękające ją w koszmarach wspomnienia z ministerstwa; teraz, choć nad głową nie latały jej zaklęcia, a nikt nie wykrzykiwał rozkazów dotyczących jej pojmania, to poczucie zagrożenia lepiło się do jej skóry jak zimny, zraszający ją pot. Była bezbronna; różdżka, którą trzymała w ręku zdawała się pokryta tą samą plugawą magią, która iskrzyła w powietrzu i Margaux nie ufała sobie – ani otaczającej ją energii – na tyle, żeby spróbować rzucić jakiekolwiek zaklęcie. Mogła zresztą ryzykować, nie mając pojęcia, czy nie znajdowała się przypadkiem na osiedlu rojącym się od mugoli? Zacisnęła powieki, choć rzecz jasna nie zrobiło jej to żadnej różnicy, przyjmując pełen ogrom przygniatającej świadomości, że była absolutnie sama.
Ale czy na pewno?
Nagłe pojawienie się obok obcej osoby sprawiło, że odskoczyła jak oparzona, znów niemal potykając się o własne stopy. Dopiero później zrozumiała, że nie była atakowana, a głos, który się do niej zwracał, nie należał do wrogiej kobiety z komisariatu. Zwróciła twarz w jej kierunku (a przynajmniej tak jej się wydawało), z oczywistych względów nie przyjmując jednak wyciągniętej w jej stronę ręki; nie miała pojęcia, że nieznajoma wykonała jakikolwiek gest w jej stronę. Równie dobrze mogłaby teraz mierzyć w nią różdżką – zalepionym bielą oczom nie robiło to różnicy. – N-nie wiem – odpowiedziała szczerze, prostując się. Zdawała sobie sprawę z tego, że było zimno, ale z jakiegoś powodu nie odczuwała chłodu; był jedynie ten gorąco-lodowaty, przenikający do szpiku kości strach. – Byłam w domu, a później nagle znalazłam się tutaj. – Potarła dłonią powieki, już chyba jedynie dla zasady, bo nie wierzyła, że na cokolwiek mogło się to zdać. – Nic nie widzę – przyznała wreszcie, nie mając pojęcia, dlaczego wypowiedzenie tej oczywistości na głos, przyszło jej z takim trudem. Być może chodziło o to, że słowa zabrzmiały przerażająco ostatecznie; do tej pory była ślepa jedynie w swojej głowie, teraz przyznała wszem i wobec, że pozbawiono ją – być może na zawsze – jednego z podstawowych zmysłów.
Myśl, przykazała sobie, dla otuchy ściskając mocniej trzymaną w dłoni różdżkę. Chciała poprosić o pomoc w dostaniu się do szpitala Świętego Munga, ale nie była pewna, czy stała przed nią czarownica czy mugolka – i nie potrafiła odnaleźć w umyśle pytania wystarczająco dyplomatycznego, żeby w nieszkodliwy sposób pozyskać tę informację. – I nie, chyba nie jestem ranna – dodała, przypominając sobie o zadanym przez kobietę pytaniu. Zawahała się. – Czy… Czy znajduje się gdzieś w pobliżu kominek? – rzuciła na jednym wydechu, decydując, że kominek stanowił rzecz na tyle neutralną, że zapytanie o niego nie łamało Kodeksu Tajności. W najgorszym wypadku nieznajoma pomyśli, że Margaux znajduje się w szoku i wyrzuca z siebie zdania pozbawione sensu.
Nie była pewna, czy naprawdę tak nie było.
Ale czy na pewno?
Nagłe pojawienie się obok obcej osoby sprawiło, że odskoczyła jak oparzona, znów niemal potykając się o własne stopy. Dopiero później zrozumiała, że nie była atakowana, a głos, który się do niej zwracał, nie należał do wrogiej kobiety z komisariatu. Zwróciła twarz w jej kierunku (a przynajmniej tak jej się wydawało), z oczywistych względów nie przyjmując jednak wyciągniętej w jej stronę ręki; nie miała pojęcia, że nieznajoma wykonała jakikolwiek gest w jej stronę. Równie dobrze mogłaby teraz mierzyć w nią różdżką – zalepionym bielą oczom nie robiło to różnicy. – N-nie wiem – odpowiedziała szczerze, prostując się. Zdawała sobie sprawę z tego, że było zimno, ale z jakiegoś powodu nie odczuwała chłodu; był jedynie ten gorąco-lodowaty, przenikający do szpiku kości strach. – Byłam w domu, a później nagle znalazłam się tutaj. – Potarła dłonią powieki, już chyba jedynie dla zasady, bo nie wierzyła, że na cokolwiek mogło się to zdać. – Nic nie widzę – przyznała wreszcie, nie mając pojęcia, dlaczego wypowiedzenie tej oczywistości na głos, przyszło jej z takim trudem. Być może chodziło o to, że słowa zabrzmiały przerażająco ostatecznie; do tej pory była ślepa jedynie w swojej głowie, teraz przyznała wszem i wobec, że pozbawiono ją – być może na zawsze – jednego z podstawowych zmysłów.
Myśl, przykazała sobie, dla otuchy ściskając mocniej trzymaną w dłoni różdżkę. Chciała poprosić o pomoc w dostaniu się do szpitala Świętego Munga, ale nie była pewna, czy stała przed nią czarownica czy mugolka – i nie potrafiła odnaleźć w umyśle pytania wystarczająco dyplomatycznego, żeby w nieszkodliwy sposób pozyskać tę informację. – I nie, chyba nie jestem ranna – dodała, przypominając sobie o zadanym przez kobietę pytaniu. Zawahała się. – Czy… Czy znajduje się gdzieś w pobliżu kominek? – rzuciła na jednym wydechu, decydując, że kominek stanowił rzecz na tyle neutralną, że zapytanie o niego nie łamało Kodeksu Tajności. W najgorszym wypadku nieznajoma pomyśli, że Margaux znajduje się w szoku i wyrzuca z siebie zdania pozbawione sensu.
Nie była pewna, czy naprawdę tak nie było.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jane nie miała pojęcia co mogła przeżyć ta kobieta. Nie znała jej – a przynajmniej w tej chwili sama była zbyt wystraszona i niepewna by połączyć jej twarz z jakąś konkretną osobą. Było zresztą dość ciemno i nie widziała wyraźnie jej rysów, tylko jasne włosy i jasną koszulę nocną, a także zarys krwi na twarzy. Może kobieta została pobita? Jane nie wiedziała przecież że teraz to magia powoduje takie obrażenia.
Chciała po prostu jej pomóc, bo wyrzuty sumienia nie dałyby jej spokoju jakby ją zostawiła, udając że jej nie widzi. Podeszła bliżej, próbując jej się przyjrzeć, ale kobieta wyraźnie zareagowała nerwowo, zupełnie jakby się bała że spotka ją krzywda.
- Nic pani nie zrobię. Chcę tylko pomóc – zapewniła ją, przygryzając nerwowo wargę i zastanawiając się, co robić. Nie była uzdrowicielką, nie umiała leczyć ani nie wiedziała też jak uspokajać ofiary jakichś traumatycznych doświadczeń. Mogła tylko być obok i cierpliwie słuchać jej słów, próbować dowiedzieć się co się stało.
- Jak to możliwe? – zapytała, wciąż zastanawiając się, kim jest kobieta: mugolka czy czarownica? Wyglądała na tyle neutralnie że trudno było jednoznacznie określić. A Jane choć żyła w świecie magii, to jednak wiedziała że teleportacja była świadomym aktem. Raczej nie można było tego dokonać nagle i nieświadomie, choć kiedyś ktoś opowiadał jej o czymś takim jak czkawka teleportacyjna.
Pozostawało jednak faktem że kobieta jest osłabiona, niczego nie widzi i prawdopodobnie nie wie gdzie się znajduje.
- Jesteśmy w Londynie – wyjaśniła więc. A kiedy padło pytanie o kominek, Jane uniosła brwi; więc może jednak miała do czynienia z czarownicą? Była pewna, że mugolka nie zainteresowałaby się teraz kominkiem, który jedynie do czego mógł jej posłużyć to do ogrzania się. Mugolka zadałaby pewnie inne pytanie, tak jej się wydawało, choć nie znała mugoli za dobrze. Słowo „kominek” kojarzyło jej się jednak ze światem magii, bo tylko czarodzieje znali sieć Fiuu i mogli używać kominków do komunikacji. A więc i potrzebować ich w kryzysowej sytuacji. Nie wiedziała czego mugole potrzebują w kryzysowej sytuacji ale na pewno nie kominka z siecią Fiuu. – Tak... mam kominek w swoim mieszkaniu. Możemy tam zaraz dotrzeć.
Pomogła nieznajomej wstać i poprowadziła ją w stronę kamienicy, mając jednocześnie nadzieję że mieszkanie jest całe i ten wcześniejszy huk nie oznaczał niczego złego. Kiedy weszły do środka zastały zimny przeciąg odczuwalny od wybitego okna, ale kominek był cały. W międzyczasie udało jej się też dyskretnie zorientować że niewidoma nieznajoma jest czarownicą. Jane pomogła jej więc dostać się do kominka i użyczyła jej swojego proszku Fiuu, by mogła przenieść się do Munga, którego zapewne bardzo tego potrzebowała, cokolwiek jej się przytrafiło przed wybiegnięciem na ulicę i wpadnięciem na nią.
| zt. x 2
Chciała po prostu jej pomóc, bo wyrzuty sumienia nie dałyby jej spokoju jakby ją zostawiła, udając że jej nie widzi. Podeszła bliżej, próbując jej się przyjrzeć, ale kobieta wyraźnie zareagowała nerwowo, zupełnie jakby się bała że spotka ją krzywda.
- Nic pani nie zrobię. Chcę tylko pomóc – zapewniła ją, przygryzając nerwowo wargę i zastanawiając się, co robić. Nie była uzdrowicielką, nie umiała leczyć ani nie wiedziała też jak uspokajać ofiary jakichś traumatycznych doświadczeń. Mogła tylko być obok i cierpliwie słuchać jej słów, próbować dowiedzieć się co się stało.
- Jak to możliwe? – zapytała, wciąż zastanawiając się, kim jest kobieta: mugolka czy czarownica? Wyglądała na tyle neutralnie że trudno było jednoznacznie określić. A Jane choć żyła w świecie magii, to jednak wiedziała że teleportacja była świadomym aktem. Raczej nie można było tego dokonać nagle i nieświadomie, choć kiedyś ktoś opowiadał jej o czymś takim jak czkawka teleportacyjna.
Pozostawało jednak faktem że kobieta jest osłabiona, niczego nie widzi i prawdopodobnie nie wie gdzie się znajduje.
- Jesteśmy w Londynie – wyjaśniła więc. A kiedy padło pytanie o kominek, Jane uniosła brwi; więc może jednak miała do czynienia z czarownicą? Była pewna, że mugolka nie zainteresowałaby się teraz kominkiem, który jedynie do czego mógł jej posłużyć to do ogrzania się. Mugolka zadałaby pewnie inne pytanie, tak jej się wydawało, choć nie znała mugoli za dobrze. Słowo „kominek” kojarzyło jej się jednak ze światem magii, bo tylko czarodzieje znali sieć Fiuu i mogli używać kominków do komunikacji. A więc i potrzebować ich w kryzysowej sytuacji. Nie wiedziała czego mugole potrzebują w kryzysowej sytuacji ale na pewno nie kominka z siecią Fiuu. – Tak... mam kominek w swoim mieszkaniu. Możemy tam zaraz dotrzeć.
Pomogła nieznajomej wstać i poprowadziła ją w stronę kamienicy, mając jednocześnie nadzieję że mieszkanie jest całe i ten wcześniejszy huk nie oznaczał niczego złego. Kiedy weszły do środka zastały zimny przeciąg odczuwalny od wybitego okna, ale kominek był cały. W międzyczasie udało jej się też dyskretnie zorientować że niewidoma nieznajoma jest czarownicą. Jane pomogła jej więc dostać się do kominka i użyczyła jej swojego proszku Fiuu, by mogła przenieść się do Munga, którego zapewne bardzo tego potrzebowała, cokolwiek jej się przytrafiło przed wybiegnięciem na ulicę i wpadnięciem na nią.
| zt. x 2
I show not your face but your heart's desire
Jeśli zaczęliby kogokolwiek zmuszać do bezwzględnego posłuszeństwa, czy byłoby to właściwe? Nie potrafiłby z pełną stanowczością powiedzieć, że to, co mu się wydaje, to najwłaściwsza droga, mógł to jedynie przypuszczać, i w tym przypadku, o którym rozmawiali, zapewne mieliby rację, lecz hegemonia samosądów również daleka była od ideału. Ci myślący o sobie jak o nieomylnych w końcu też mogą popełnić błąd. Nie chciał podejmować decyzji za kogokolwiek - przedstawili im jasno sytuację, rodzina miała pełną świadomość, na co się piszą - zdecydowali się na coś, czego najpewniej będą żałować, szkoda tylko, że skazywali na niepewną przyszłość również swoje dziecko.
Dopiero po chwili zrozumiał, o co tak naprawdę pytała - że chodziło jej o czarną magię. - Czasem myślę, że potrafiłbym po nią sięgnąć, że widząc to, co robią innym, mógłbym stanąć naprzeciwko nich i odpłacić się tym samym, sięgając po jakieś paskudne zaklęcie, byle tylko zobaczyć ból na ich twarzy, ale potem... ci, którzy rzucają czarnomagiczne zaklęcia, mówią o potędze, robią z siebie kogoś wyjątkowego, ale mam wrażenie, że to nie swoją potęgę pokazują światu, tylko słabość właśnie - bo ci, którzy zaczynają korzystać z tego rodzaju magii, chyba nie mogą już przestać? Jakby się w tym zatracali... Czy to nie jest jak uzależnienie? Nie jestem silny - nie miał na myśli swojego ciała - nie wiem, czy potrafiłbym przestać, czy nie zacząłbym usprawiedliwiać samego siebie, korzystając z okrucieństwa coraz częściej - nie wiedział, czemu jej o tym mówi, zamknął sobie usta papierosem, zerkając na nią kontrolnie - nie chciał, by z kimkolwiek podzieliła się tymi obawami. Tym, że przyznał się do słabości.
Skinął tylko głową, ani nie rozczulając się nad nią w żaden sposób, ani nie dziwiąc się przesadnie, że mogła być skłonna do aż tak silnej reakcji, gdy wspomniał koszmar tamtej nocy. Nie muszą o tym rozmawiać. Ona ewidentnie tego nie chciała. On czasem potrzebował takich rozmów, nim zupełnie zamykał się w sobie, wyżywając się w sposób (nie)kontrolowany, w walce z kimś mniej lub bardziej przypadkowym. Mowa pięści nie zawsze wystarczała, żółć wylewała się z niego goryczą w trakcie spotkań z Zakonnikami, gdy nie musiał uważać na to, co mówi. Ale powstrzymał się od drążenia tego tematu.
- Ja na początku stycznia, po Sylwestrze, którego chyba długo nie zapomnimy - i choć ton zabrzmiał gorzko, uśmiechnął się pod nosem, gdy przypomniał sobie jej szaleńczy impuls, by ścigać niewidzialnych ludzi pozostawiających ślady na śniegu. Gdyby nie ona - nie ruszyłby też śladem złodzieja świstoklików. Nie miałby pojęcia o spisku. - Gdybyś potrzebowała z czymś pomocy w Oazie, daj znać, swoją drogą, przygarnąłem jedną z chat, wpadnij w wolnej chwili, nigdy jej nie zamykam, każdy może tam przyjść i po prostu posiedzieć - krócej albo dłużej, godzinę albo tydzień...
Przydeptał papierosa, wchodząc na pomost ciągnący się gdzieś wprost w mgłę.
- To cię wyłowię - rzucił mało poważnym tonem; musieliby się upić, żeby spaść z tak szerokiego pomostu. Albo zrobić coś naprawdę głupiego, a mieli się tylko nim przejść. Ewentualnie z niego skoczyć, ale o tym dowiedział się dopiero za chwilę. Uniósł jedną brew, przysłuchując się temu, co mu powiedziała. - Gdzie można ich... - dopaść - poznać? - przypadkowe konwersacje z Rosierami wydawały mu się mało prawdopodobne, skąd ona ich znała? Z kim rozmawiała? Znał tylko jedno imię - o nim wspomniała Tonks.
Nie zdążył zapytać o więcej; coś nimi szarpnęło, coś zadzwoniło w uszach, a treść żołądka podeszła mu do gardła, gdy magia poniosła ich wiele mil dalej. Opadł na kolana, lądując niezgrabnie na drewnianej posadzce w opustoszałym pomieszczeniu.
- Gdzie my - kurwa - jesteśmy? - rzucił w końcu, łypiąc podejrzliwie na zamknięte drzwi, za którymi ktoś mógł się skrywać. Wyciągnął różdżkę z kieszeni, działając błyskawicznie. - Homenum Revelio - musiał się upewnić, czy na pewno są tu sami.
Dopiero po chwili zrozumiał, o co tak naprawdę pytała - że chodziło jej o czarną magię. - Czasem myślę, że potrafiłbym po nią sięgnąć, że widząc to, co robią innym, mógłbym stanąć naprzeciwko nich i odpłacić się tym samym, sięgając po jakieś paskudne zaklęcie, byle tylko zobaczyć ból na ich twarzy, ale potem... ci, którzy rzucają czarnomagiczne zaklęcia, mówią o potędze, robią z siebie kogoś wyjątkowego, ale mam wrażenie, że to nie swoją potęgę pokazują światu, tylko słabość właśnie - bo ci, którzy zaczynają korzystać z tego rodzaju magii, chyba nie mogą już przestać? Jakby się w tym zatracali... Czy to nie jest jak uzależnienie? Nie jestem silny - nie miał na myśli swojego ciała - nie wiem, czy potrafiłbym przestać, czy nie zacząłbym usprawiedliwiać samego siebie, korzystając z okrucieństwa coraz częściej - nie wiedział, czemu jej o tym mówi, zamknął sobie usta papierosem, zerkając na nią kontrolnie - nie chciał, by z kimkolwiek podzieliła się tymi obawami. Tym, że przyznał się do słabości.
Skinął tylko głową, ani nie rozczulając się nad nią w żaden sposób, ani nie dziwiąc się przesadnie, że mogła być skłonna do aż tak silnej reakcji, gdy wspomniał koszmar tamtej nocy. Nie muszą o tym rozmawiać. Ona ewidentnie tego nie chciała. On czasem potrzebował takich rozmów, nim zupełnie zamykał się w sobie, wyżywając się w sposób (nie)kontrolowany, w walce z kimś mniej lub bardziej przypadkowym. Mowa pięści nie zawsze wystarczała, żółć wylewała się z niego goryczą w trakcie spotkań z Zakonnikami, gdy nie musiał uważać na to, co mówi. Ale powstrzymał się od drążenia tego tematu.
- Ja na początku stycznia, po Sylwestrze, którego chyba długo nie zapomnimy - i choć ton zabrzmiał gorzko, uśmiechnął się pod nosem, gdy przypomniał sobie jej szaleńczy impuls, by ścigać niewidzialnych ludzi pozostawiających ślady na śniegu. Gdyby nie ona - nie ruszyłby też śladem złodzieja świstoklików. Nie miałby pojęcia o spisku. - Gdybyś potrzebowała z czymś pomocy w Oazie, daj znać, swoją drogą, przygarnąłem jedną z chat, wpadnij w wolnej chwili, nigdy jej nie zamykam, każdy może tam przyjść i po prostu posiedzieć - krócej albo dłużej, godzinę albo tydzień...
Przydeptał papierosa, wchodząc na pomost ciągnący się gdzieś wprost w mgłę.
- To cię wyłowię - rzucił mało poważnym tonem; musieliby się upić, żeby spaść z tak szerokiego pomostu. Albo zrobić coś naprawdę głupiego, a mieli się tylko nim przejść. Ewentualnie z niego skoczyć, ale o tym dowiedział się dopiero za chwilę. Uniósł jedną brew, przysłuchując się temu, co mu powiedziała. - Gdzie można ich... - dopaść - poznać? - przypadkowe konwersacje z Rosierami wydawały mu się mało prawdopodobne, skąd ona ich znała? Z kim rozmawiała? Znał tylko jedno imię - o nim wspomniała Tonks.
Nie zdążył zapytać o więcej; coś nimi szarpnęło, coś zadzwoniło w uszach, a treść żołądka podeszła mu do gardła, gdy magia poniosła ich wiele mil dalej. Opadł na kolana, lądując niezgrabnie na drewnianej posadzce w opustoszałym pomieszczeniu.
- Gdzie my - kurwa - jesteśmy? - rzucił w końcu, łypiąc podejrzliwie na zamknięte drzwi, za którymi ktoś mógł się skrywać. Wyciągnął różdżkę z kieszeni, działając błyskawicznie. - Homenum Revelio - musiał się upewnić, czy na pewno są tu sami.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Policyjny gabinet
Szybka odpowiedź