Okolice domu
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Okolice domu
Domek Charlie mieści się na uboczu, co najmniej kilometr od najbliższego domostwa. Alchemiczka celowo wybrała spokojne, odosobnione miejsce, do którego rzadko kto dociera. Sam dom znajduje się jakieś sto metrów od plaży i choć otacza go głównie wydmowa trawa, obok domu jest i kilka drzew, grządki z kwiatami i ziołami, a nawet maleńka szklarenka przytulona do jednej ze ścian, w której Charlie ma zamiar hodować zioła gorzej znoszące kapryśny angielski klimat, ale na ten moment nie miała głowy do porządnego ogarnięcia tego.
Jedna ze ścieżek wiedzie prosto na plażę. Od niej odchodzi inna, która wiedzie ku wyższym wydmom i klifom położonym w pewnym oddaleniu od domu. Kolejna, dłuższa i odchodząca w stronę lądu prowadzi do najbliższej gruntowej drogi, która dalej wiedzie do pobliskiego miasteczka St. Ives.
Jedna ze ścieżek wiedzie prosto na plażę. Od niej odchodzi inna, która wiedzie ku wyższym wydmom i klifom położonym w pewnym oddaleniu od domu. Kolejna, dłuższa i odchodząca w stronę lądu prowadzi do najbliższej gruntowej drogi, która dalej wiedzie do pobliskiego miasteczka St. Ives.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
| 04.04
Zbliżał się wieczór. Nierozpakowane pudła wciąż stały w saloniku i przedpokoju jej nowego domu. Jedynie koty z oczywistych względów chodziły luzem. Zmęczona, przygnębiona Charlie nasypała im do miseczek jedzenia, ale nie miała już sił, by rozpakować swój dobytek. Zdobyła się jedynie na nakreślenie kilku listów, by zapewnić rodzinę i przyjaciół, że była bezpieczna i nie musieli się martwić.
Ostatniego dnia marca uciekła z Londynu, bardzo szczęśliwym trafem unikając masakry, do jakiej doszło w mieście. Zabrała ostatnie rzeczy na krótko przed tym, jak powietrze przecięły pierwsze smugi zaklęć. Widocznie tak miało być, los nad nią czuwał, skoro uchował ją od tego wszystkiego. Dopiero rankiem, będąc już u rodziców, dowiedziała się, co się stało w mieście i nie mogła w to uwierzyć. Po prostu nie mogła. Nie chciała. Przerastało ją przyjęcie do wiadomości tego, co się stało, tego że ktoś naprawdę mógł się posunąć do tak wielkiego okrucieństwa.
Wiedziała też, że nie mogła już wrócić do pracy w Mungu. Że to koniec, że pojawienie się w mieście byłoby zbyt niebezpieczne, poza tym skoro wypędzano mugoli i mugolaków, to czy w Mungu nadal mogli leczyć się wszyscy potrzebujący? Wątpiła w to. Na pewno nikt nie pomagał mugolakom oraz czarodziejom opowiadającym się za promugolskimi wartościami, niezależnie od osobistych poglądów uzdrowicieli i alchemików. Dyrektor Lowe na pewno był w swoim żywiole, skoro wreszcie mógł demonstrować swoje poglądy. Ciekawe, jak wielu innych niewygodnych pracowników nie stawiło się po pierwszym kwietnia w pracy?
To tata znalazł dla niej wolny dom nieopodal St. Ives, bo sama była tak zdruzgotana i przygięta do ziemi tymi wszystkimi tragediami, że nie miałaby na to sił. Rodzice co prawda chcieli, by została z nimi, ale Charlie, mimo swojego ciężkiego emocjonalnego stanu, uparła się, że powinna mieszkać osobno, dla ich bezpieczeństwa. Gdyby ktoś dowiedział się, że pomagała Zakonowi, jej rodzice byliby w niebezpieczeństwie, więc większe szanse przetrwania mieli wtedy, kiedy ona zamieszka osobno. Oczywiście nie powiedziała im o Zakonie, ale starała się być dość przekonująca, by pozwolili jej na zachowanie pewnego dystansu.
Chciała być blisko nich, żeby móc w każdej chwili ich odwiedzić i wspierać, ale jednocześnie na tyle daleko, by zwiększyć ich bezpieczeństwo. Choć lepiej byłoby dla nich, gdyby tata zabrał mamę i wyjechał z nią za granicę. Może ona też powinna to zrobić? Uciec wraz z nimi, tak aby wszyscy byli bezpieczni. Tylko co dalej? Czy sumienie pozwoliłoby jej tak po prostu normalnie funkcjonować ze świadomością tego, że uciekła jak tchórz i nie zrobiła nic, by pomóc innym?
Domek obejrzała na razie dość pobieżnie, odkrywając przy okazji, że oprócz kotów i sowy będzie mieć jeszcze jednego niespodziewanego lokatora w postaci młodego, oswojonego pufka, którego najwyraźniej porzucili poprzedni właściciele, którzy z tego, co mówił jej ojciec, w pośpiechu wyjeżdżali do Francji i chcieli możliwie jak najszybciej sprzedać dom.
Słońce właśnie znikało za horyzontem; niebo na zachodzie było intensywnie zaróżowione, a od wschodu powoli nadciągała noc. Było chłodno, ale cieplej niż w marcu, choć od morza wiał zimny wiatr, targający połami sukienki i narzuconego na nią płaszczyka. Szła przed siebie; domek znajdował się w oddaleniu od innych siedzib, więc w okolicy nie widziała żywej duszy. Brnęła wśród szorstkiej, wydmowej trawy, a buty czasem zapadały się w piach, więc przeskakiwała po większych kępach trawy, ale im było ciemniej, tym z większym trudem je widziała. W ludzkim ciele nie miała tak dobrego wzroku jak w kocim.
Zaczęło się robić pod górkę, wydma w tym miejscu stawała się coraz wyższa i bardziej stroma, a pod nią, niemal bezpośrednio u jej stóp, rozbijało się morze; minęła już ten fragment, gdzie była nieduża plaża. Swojego nowego domku też już nie widziała, kierując się wzdłuż wybrzeża dalej na zachód, wpatrując się w słońce, którego dysk już prawie całkowicie zniknął, co wyglądało, jakby zatapiał się w morzu.
Idąc pod górkę trochę się zmęczyła, bo do najsprawniejszych fizycznie nie należała (a ostatnio kiepsko jadała, co także miało wpływ na jej lichą kondycję), ale nie zwracała na to uwagi. Brnęła przed siebie, byle tylko nie myśleć o tym, co stało się w Londynie i czego cudem uniknęła. Byle nie myśleć o śmierci Very, a także tylu innych, którzy musieli zginąć w Londynie. Na pewno było wiele ofiar, które zawiniły tylko tym, że miały rzekomo „brudną” krew, a Londyn nie był już tym miejscem, w którym przez prawie sześć lat żyła.
Wolałaby, żeby to okazało się tylko snem. Pragnęła obudzić się i usłyszeć, że w Londynie wszystko jest po staremu, że tylko jej się przyśniły te tragiczne wydarzenia. Niestety mijały kolejne dni, a wciąż się nie budziła.
Ostre źdźbła trawy czepiały się materiału sukienki, niektórym udało się zadrapać jej łydki, ale i na to nie zwracała uwagi. Ten lekki ból oraz zmęczenie były zresztą dobre, bo odganiały jej myśli od tematów znacznie bardziej przykrych i ciężkich.
Ale w końcu zatrzymała się na szczycie najwyższej wydmy w okolicy. A może był to już klif? Nieważne. W każdym razie dotarła na samą górę, skąd za dnia pewnie mogłaby widzieć spory fragment okolicy, ale teraz coraz gęściej spowijały ją ciemności, bo dysk słońca zniknął za horyzontem już całkowicie, a wiatr jakby przybrał na sile, mocniej szarpiąc materiał jej ubrań, a także te pojedyncze kosmyki włosów, które wymknęły się z warkocza.
Zbliżyła się powoli do krawędzi, by zerknąć na morze znajdujące się kilkanaście metrów poniżej. Ciekawe, czy było tam głęboko? Czy woda była bardzo zimna? Czy zabiłoby ją samo uderzenie w wodę, czy dopiero tonięcie w niej? Jakiś złośliwy, niewidzialny chochlik zaczął szeptać jej do ucha, że może powinna się przekonać. Że może to było rozwiązanie jej problemów i koniec wszelkich strachów. Tylko jeden skok z klifu, na pewno mniej bolesny niż rozdzierające ciało czarnomagiczne klątwy.
I znowu zobaczyłabym Verę i Helen, pomyślała sobie, patrząc w dół.
Dłonie powoli, niemal bezwiednie sięgnęły do zapięcia płaszcza, a potem zsunęły go z wątłych, wychudłych barków. Zrobiło jej się jeszcze bardziej zimno, kiedy materiał opadł, zwijając się wokół kostek, a ona została w samej tylko sukience słabo chroniącej przed wiatrem. Wtedy przypomniała sobie, że przecież miała jeszcze rodziców. Czy jej matka wytrzymałaby utratę trzeciego dziecka? Dopiero co pochowali Verę. Nie mogła być taką egoistką, by odebrać sobie życie, nie bacząc na uczucia bliskich. Poza tym... przecież bała się śmierci i bardzo chciała żyć. Dlaczego więc w ogóle stała na tym klifie bez płaszcza, zastanawiając się nad skokiem do wody? Dlaczego chciała dobrowolnie rezygnować z czegoś, co wielu mieszkańcom Londynu zostało odebrane wbrew woli?
Teraz, oprócz tego złośliwego chochlika, do umysłu wkradł się także głos Very. Niemal mogła zobaczyć jej piegowatą twarz o rysach ostrzejszych niż jej własne i jej uparte, twarde spojrzenie, z którym krzyczała na nią, mówiąc, jak wielkie głupstwo właśnie robiła. Gdyby Vera tu była, porządnie by nią potrząsnęła, by wybić jej z głowy wszelkie myśli o skakaniu z klifu. Vera nigdy o czymś takim by nie pomyślała, a zapewne aktywnie planowałaby teraz konkretne działania na rzecz pomagania tym, którzy ucierpieli w Londynie. Pewnie nawet sama włączyłaby się do walk przeciwko ludziom ministerstwa i rycerzom. A co robiła Charlie? Uciekła do Kornwalii, a potem wdrapała się na klif, zastanawiając się nad tym, czy skok z niego będzie bolał mniej niż czarnomagiczne zaklęcia.
Cofnęła się o krok, a jej kostki zaplątały się w zrzucony wcześniej płaszczyk. Co ona tu robiła? I co powinna w ogóle zrobić ze swoim życiem, które rozsypywało się jak domek z kart? Straciła siostrę, straciła ukochaną pracę, swoje życiowe powołanie, była wojna, ludzie umierali i jej oraz jej bliskim też to groziło... Co robić?
Zbliżał się wieczór. Nierozpakowane pudła wciąż stały w saloniku i przedpokoju jej nowego domu. Jedynie koty z oczywistych względów chodziły luzem. Zmęczona, przygnębiona Charlie nasypała im do miseczek jedzenia, ale nie miała już sił, by rozpakować swój dobytek. Zdobyła się jedynie na nakreślenie kilku listów, by zapewnić rodzinę i przyjaciół, że była bezpieczna i nie musieli się martwić.
Ostatniego dnia marca uciekła z Londynu, bardzo szczęśliwym trafem unikając masakry, do jakiej doszło w mieście. Zabrała ostatnie rzeczy na krótko przed tym, jak powietrze przecięły pierwsze smugi zaklęć. Widocznie tak miało być, los nad nią czuwał, skoro uchował ją od tego wszystkiego. Dopiero rankiem, będąc już u rodziców, dowiedziała się, co się stało w mieście i nie mogła w to uwierzyć. Po prostu nie mogła. Nie chciała. Przerastało ją przyjęcie do wiadomości tego, co się stało, tego że ktoś naprawdę mógł się posunąć do tak wielkiego okrucieństwa.
Wiedziała też, że nie mogła już wrócić do pracy w Mungu. Że to koniec, że pojawienie się w mieście byłoby zbyt niebezpieczne, poza tym skoro wypędzano mugoli i mugolaków, to czy w Mungu nadal mogli leczyć się wszyscy potrzebujący? Wątpiła w to. Na pewno nikt nie pomagał mugolakom oraz czarodziejom opowiadającym się za promugolskimi wartościami, niezależnie od osobistych poglądów uzdrowicieli i alchemików. Dyrektor Lowe na pewno był w swoim żywiole, skoro wreszcie mógł demonstrować swoje poglądy. Ciekawe, jak wielu innych niewygodnych pracowników nie stawiło się po pierwszym kwietnia w pracy?
To tata znalazł dla niej wolny dom nieopodal St. Ives, bo sama była tak zdruzgotana i przygięta do ziemi tymi wszystkimi tragediami, że nie miałaby na to sił. Rodzice co prawda chcieli, by została z nimi, ale Charlie, mimo swojego ciężkiego emocjonalnego stanu, uparła się, że powinna mieszkać osobno, dla ich bezpieczeństwa. Gdyby ktoś dowiedział się, że pomagała Zakonowi, jej rodzice byliby w niebezpieczeństwie, więc większe szanse przetrwania mieli wtedy, kiedy ona zamieszka osobno. Oczywiście nie powiedziała im o Zakonie, ale starała się być dość przekonująca, by pozwolili jej na zachowanie pewnego dystansu.
Chciała być blisko nich, żeby móc w każdej chwili ich odwiedzić i wspierać, ale jednocześnie na tyle daleko, by zwiększyć ich bezpieczeństwo. Choć lepiej byłoby dla nich, gdyby tata zabrał mamę i wyjechał z nią za granicę. Może ona też powinna to zrobić? Uciec wraz z nimi, tak aby wszyscy byli bezpieczni. Tylko co dalej? Czy sumienie pozwoliłoby jej tak po prostu normalnie funkcjonować ze świadomością tego, że uciekła jak tchórz i nie zrobiła nic, by pomóc innym?
Domek obejrzała na razie dość pobieżnie, odkrywając przy okazji, że oprócz kotów i sowy będzie mieć jeszcze jednego niespodziewanego lokatora w postaci młodego, oswojonego pufka, którego najwyraźniej porzucili poprzedni właściciele, którzy z tego, co mówił jej ojciec, w pośpiechu wyjeżdżali do Francji i chcieli możliwie jak najszybciej sprzedać dom.
Słońce właśnie znikało za horyzontem; niebo na zachodzie było intensywnie zaróżowione, a od wschodu powoli nadciągała noc. Było chłodno, ale cieplej niż w marcu, choć od morza wiał zimny wiatr, targający połami sukienki i narzuconego na nią płaszczyka. Szła przed siebie; domek znajdował się w oddaleniu od innych siedzib, więc w okolicy nie widziała żywej duszy. Brnęła wśród szorstkiej, wydmowej trawy, a buty czasem zapadały się w piach, więc przeskakiwała po większych kępach trawy, ale im było ciemniej, tym z większym trudem je widziała. W ludzkim ciele nie miała tak dobrego wzroku jak w kocim.
Zaczęło się robić pod górkę, wydma w tym miejscu stawała się coraz wyższa i bardziej stroma, a pod nią, niemal bezpośrednio u jej stóp, rozbijało się morze; minęła już ten fragment, gdzie była nieduża plaża. Swojego nowego domku też już nie widziała, kierując się wzdłuż wybrzeża dalej na zachód, wpatrując się w słońce, którego dysk już prawie całkowicie zniknął, co wyglądało, jakby zatapiał się w morzu.
Idąc pod górkę trochę się zmęczyła, bo do najsprawniejszych fizycznie nie należała (a ostatnio kiepsko jadała, co także miało wpływ na jej lichą kondycję), ale nie zwracała na to uwagi. Brnęła przed siebie, byle tylko nie myśleć o tym, co stało się w Londynie i czego cudem uniknęła. Byle nie myśleć o śmierci Very, a także tylu innych, którzy musieli zginąć w Londynie. Na pewno było wiele ofiar, które zawiniły tylko tym, że miały rzekomo „brudną” krew, a Londyn nie był już tym miejscem, w którym przez prawie sześć lat żyła.
Wolałaby, żeby to okazało się tylko snem. Pragnęła obudzić się i usłyszeć, że w Londynie wszystko jest po staremu, że tylko jej się przyśniły te tragiczne wydarzenia. Niestety mijały kolejne dni, a wciąż się nie budziła.
Ostre źdźbła trawy czepiały się materiału sukienki, niektórym udało się zadrapać jej łydki, ale i na to nie zwracała uwagi. Ten lekki ból oraz zmęczenie były zresztą dobre, bo odganiały jej myśli od tematów znacznie bardziej przykrych i ciężkich.
Ale w końcu zatrzymała się na szczycie najwyższej wydmy w okolicy. A może był to już klif? Nieważne. W każdym razie dotarła na samą górę, skąd za dnia pewnie mogłaby widzieć spory fragment okolicy, ale teraz coraz gęściej spowijały ją ciemności, bo dysk słońca zniknął za horyzontem już całkowicie, a wiatr jakby przybrał na sile, mocniej szarpiąc materiał jej ubrań, a także te pojedyncze kosmyki włosów, które wymknęły się z warkocza.
Zbliżyła się powoli do krawędzi, by zerknąć na morze znajdujące się kilkanaście metrów poniżej. Ciekawe, czy było tam głęboko? Czy woda była bardzo zimna? Czy zabiłoby ją samo uderzenie w wodę, czy dopiero tonięcie w niej? Jakiś złośliwy, niewidzialny chochlik zaczął szeptać jej do ucha, że może powinna się przekonać. Że może to było rozwiązanie jej problemów i koniec wszelkich strachów. Tylko jeden skok z klifu, na pewno mniej bolesny niż rozdzierające ciało czarnomagiczne klątwy.
I znowu zobaczyłabym Verę i Helen, pomyślała sobie, patrząc w dół.
Dłonie powoli, niemal bezwiednie sięgnęły do zapięcia płaszcza, a potem zsunęły go z wątłych, wychudłych barków. Zrobiło jej się jeszcze bardziej zimno, kiedy materiał opadł, zwijając się wokół kostek, a ona została w samej tylko sukience słabo chroniącej przed wiatrem. Wtedy przypomniała sobie, że przecież miała jeszcze rodziców. Czy jej matka wytrzymałaby utratę trzeciego dziecka? Dopiero co pochowali Verę. Nie mogła być taką egoistką, by odebrać sobie życie, nie bacząc na uczucia bliskich. Poza tym... przecież bała się śmierci i bardzo chciała żyć. Dlaczego więc w ogóle stała na tym klifie bez płaszcza, zastanawiając się nad skokiem do wody? Dlaczego chciała dobrowolnie rezygnować z czegoś, co wielu mieszkańcom Londynu zostało odebrane wbrew woli?
Teraz, oprócz tego złośliwego chochlika, do umysłu wkradł się także głos Very. Niemal mogła zobaczyć jej piegowatą twarz o rysach ostrzejszych niż jej własne i jej uparte, twarde spojrzenie, z którym krzyczała na nią, mówiąc, jak wielkie głupstwo właśnie robiła. Gdyby Vera tu była, porządnie by nią potrząsnęła, by wybić jej z głowy wszelkie myśli o skakaniu z klifu. Vera nigdy o czymś takim by nie pomyślała, a zapewne aktywnie planowałaby teraz konkretne działania na rzecz pomagania tym, którzy ucierpieli w Londynie. Pewnie nawet sama włączyłaby się do walk przeciwko ludziom ministerstwa i rycerzom. A co robiła Charlie? Uciekła do Kornwalii, a potem wdrapała się na klif, zastanawiając się nad tym, czy skok z niego będzie bolał mniej niż czarnomagiczne zaklęcia.
Cofnęła się o krok, a jej kostki zaplątały się w zrzucony wcześniej płaszczyk. Co ona tu robiła? I co powinna w ogóle zrobić ze swoim życiem, które rozsypywało się jak domek z kart? Straciła siostrę, straciła ukochaną pracę, swoje życiowe powołanie, była wojna, ludzie umierali i jej oraz jej bliskim też to groziło... Co robić?
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Silne podmuchy wieczornego wiatru smagały jego skórę i szarpały połami ciemnej peleryny, kiedy – pochylając się niżej ponad grzbietem Cienia – zataczał kolejną pętlę nad okolicą, po tylu miesiącach spędzonych w Kornwalii doskonale już znajomą. Zapadający stopniowo zmrok, otulający ziemię i morze miękką ciemnością, nie odebrał mu orientacji w terenie – wiedział więc doskonale, w którym miejscu się znajdował, oraz gdzie powinien się zwrócić, żeby dotrzeć do Sennen. Oraz do Londynu; uniósł spojrzenie, wpatrując się daleko przed siebie, na przysłonięty chmurami horyzont, jakby spodziewał się dostrzec światła stolicy i wiszący ponad nią dym – zdając sobie sprawę, że było to niemożliwe, a od miasta dzieliły go setki kilometrów. Zastanawiał się, czy to właśnie dlatego wydarzenia, o których przeczytał na stronach Proroka Codziennego, a później usłyszał od pracujących w rezerwacie smokologów, wydawały mu się wciąż tak bardzo nierzeczywiste; czy to ta nieprzebyta odległość czyniła je trudnymi do przyswojenia, podsuwając irracjonalne myśli, że to wszystko tak naprawdę było kiepskim, przedłużającym się, primaaprilisowym żartem?
Pociągnął za wodze, skłaniając Cienia do nieznacznego obniżenia lotu i odbicia ku poszarpanym, morskim brzegom; wiedział, że powinien wrócić nim zapadną zupełne ciemności, czyniąc poruszanie się między otaczającymi ich dom drzewami nieznośnym, ale chciał jeszcze raz przelecieć ponad wysokimi klifami. Latanie niemal od zawsze kojarzyło mu się z wolnością – z góry, gdy ziemia się oddalała, a wszystko, co się na niej znajdowało, gwałtownie malało, łatwiej było oderwać myśli od kwestii ponurych, na kilka chwil tracących jakby na znaczeniu – choć minęło już sporo czasu odkąd przestał traktować te loty jak ucieczkę. Opanowanie oklumencji uspokoiło jego myśli, sprawiając, że nie musiał już szukać ratunku w wysiłku, ale wieści nadchodzące z Londynu zdawały się przerwać te wzniesione w umyśle tamy. Oficjalne przyjęcie go w szeregi Zakonu Feniksa w normalnych okolicznościach by go ucieszyło, teraz jednak od kilku dni po prostu czuł się tak, jakby na jego barki zrzucono niemożliwy od uniesienia ciężar. Jak mieli walczyć – skoro ich przeciwnik potrzebował zaledwie jednej nocy, żeby przejąć kontrolę nad największym skupiskiem czarodziejów w kraju? Jak mieli uratować tych wszystkich ludzi, skoro bez zarejestrowanej różdżki pozostawali wyjęci spod prawa? Czy przeciwstawianie się tej niemożliwej do pokonania sile miało jeszcze jakikolwiek sens?
Zacisnął mocniej trzymające wodze dłonie, zmuszając się do cofnięcia tej ostatniej myśli. To jeszcze nie była przegrana – nawet jeżeli dokładnie tak smakowała.
Zatopiony we własnych myślach, prawie nie zauważył drobnej, stojącej na krawędzi klifu sylwetki. Dostrzegł ją w ostatniej chwili, kątem oka, w pierwszej chwili bardziej rejestrując, że coś w otaczającym go krajobrazie było nie tak, niż rozumiejąc, na co właściwie patrzył. Informacja dotarła do jego umysłu z opóźnieniem, zmuszając go jednak do zawrócenia i spojrzenia raz jeszcze, do upewnienia się, że tylko mu się przywidziało. Ale kobieta wciąż tam była; z tej wysokości nie był rzecz jasna w stanie dostrzec szczegółów, nie widział rysów zwróconej w stronę morza twarzy, ale coś w jej postaci – zbyt szczupłe ramiona, być może, lub cienki materiał targanej wiatrem sukienki, lub jasne, szarpane podmuchami włosy – nie pozwoliło mu tak po prostu zignorować jej obecności. Dlaczego tam była? Co robiła w gęstniejących ciemnościach, bez płaszcza, zaledwie o krok od ostrej, pędzącej w dół krawędzi?
Nie musiał zastanawiać się długo, kierowany bardziej odruchem niż spójną, logiczną myślą, każącą mu skierować Cienia w dół – ku ziemi i czekającej na niej rzeczywistości, od której za wszelką cenę próbował tego wieczoru uciec. Wylądował minutę później, w pewnym oddaleniu – nie chcąc pozostawiać aetonana na otwartym terenie, zamiast tego znajdując więc osłonę w wysokich, ustawionych w półokrąg skałach, przycupniętych kilkaset metrów od miejsca, w którym zobaczył kobietę. Resztę drogi planował przebyć pieszo – zeskoczył więc płynnie z grzbietu, zwalczając dziwne uczucie towarzyszące ponownemu znalezieniu się na własnych nogach. – Zaraz wrócę – odezwał się uspokajająco do wierzchowca, wierząc, że go rozumiał – po czym energicznym krokiem ruszył w górę wzniesienia, po drodze poprawiając przekrzywioną w trakcie lotu pelerynę. Zastanawiał się nad wyciągnięciem różdżki – ale nieznajoma nie wyglądała, jakby miała stanowić dla niego zagrożenie, poza tym – nie mógł być pewien, czy w ogóle miał do czynienia z czarownicą.
Im robiło się ciemniej, tym jasnowłosa postać odcinała się od horyzontu słabiej, ale wciąż ją widział – samotną sylwetkę na tle wpadającego do morza nieba, wyraźniejszą z każdym przebytym metrem i póki co nieświadomą jego obecności – prawdopodobnie dzięki hukowi wiatru, zagłuszającemu odgłos tonących w piasku kroków. Wolniejszych, im bliżej się znajdował; nie chciał jej wystraszyć – drżał na myśl, co mogłoby się stać, gdyby podskoczyła w zaskoczeniu – zatrzymał się więc kilka metrów od niej, również blisko krawędzi, wbijając spojrzenie w jej profil i nieruchomiejąc w osłupieniu.
Znał ją – kojarzył przecież jasne włosy, charakterystycznie zadarty nos, sukienkę w znajomy wzór; rozpoznawał nawet płaszcz, zwinięty i odrzucony na ziemię – czy nie miała go na sobie, kiedy zaledwie kilkanaście dni temu spotkali się w Oazie? Lawina pytań zalała jego umysł, spośród których najważniejsze było tym, na które również instynktownie nie chciał usłyszeć odpowiedzi: co robiła tutaj, w ciemnościach? Serce zabiło mu niespokojnie, podpowiadając mu, że wiedział – ale nie pozwolił temu wyjaśnieniu zakorzenić się w głowie, odrzucając je od siebie z dziwną brutalnością. Przypomniał sobie jej list, niepokojący, tchnący jakimiś odległymi, ale jednocześnie znajomymi emocjami. Poniekąd wyjaśniający jej obecność, wiedział już, że przeniosła się do Kornwalii – ale dlaczego nie znajdowała się w bezpiecznych czterech ścianach domu, tylko na odległym wzniesieniu, z daleka od jakichkolwiek zabudowań?
Nie był świadomy, że odruchowo wstrzymywał powietrze, dopóki nie zakręciło mu się w głowie. Wypuścił je z płuc, powoli, biorąc kolejny haust; miał wrażenie, że stał już tak od długich godzin, choć w rzeczywistości nie mogło minąć więcej niż kilka sekund – i podejrzewał, że niewiele więcej miał na reakcję. Mimo to bał się choćby poruszyć, bo jego wyobraźnia raz po raz roztaczała przed nim wizje tego, co mogło pójść nie tak: Charlene odwracająca się w jego stronę w popłochu, robiąca instynktowny krok w przeciwną stronę, stopa ześlizgująca się z ostrej krawędzi; może powinien obezwładnić ją zaklęciem? Ale co, jeżeli upadłaby w niewłaściwym kierunku?
Zrobił wreszcie ostrożny krok do przodu, podejmując decyzję. Kiedy się odezwał, mówił najciszej i najspokojniej jak tylko był w stanie – i na tyle, na ile pozwalała mu odległość, oraz huk świszczącego w uszach wiatru. – Charlie? – zapytał, jedną dłoń unosząc w górę, drugą pozostawiając na wysokości ukrytej w kieszeni różdżki; gotów po nią sięgnąć, jeżeli musiałby ochronić ją przed upadkiem. Zrobiłby to – choćby miał w tym celu zatrzymać czas. – Co tutaj robisz? – zapytał, z gardłem tak ściśniętym, że miał wrażenie, że musi walczyć o wypowiedzenie każdego słowa. Proszę, Charlie. Proszę, po prostu odsuń się od krawędzi.
Pociągnął za wodze, skłaniając Cienia do nieznacznego obniżenia lotu i odbicia ku poszarpanym, morskim brzegom; wiedział, że powinien wrócić nim zapadną zupełne ciemności, czyniąc poruszanie się między otaczającymi ich dom drzewami nieznośnym, ale chciał jeszcze raz przelecieć ponad wysokimi klifami. Latanie niemal od zawsze kojarzyło mu się z wolnością – z góry, gdy ziemia się oddalała, a wszystko, co się na niej znajdowało, gwałtownie malało, łatwiej było oderwać myśli od kwestii ponurych, na kilka chwil tracących jakby na znaczeniu – choć minęło już sporo czasu odkąd przestał traktować te loty jak ucieczkę. Opanowanie oklumencji uspokoiło jego myśli, sprawiając, że nie musiał już szukać ratunku w wysiłku, ale wieści nadchodzące z Londynu zdawały się przerwać te wzniesione w umyśle tamy. Oficjalne przyjęcie go w szeregi Zakonu Feniksa w normalnych okolicznościach by go ucieszyło, teraz jednak od kilku dni po prostu czuł się tak, jakby na jego barki zrzucono niemożliwy od uniesienia ciężar. Jak mieli walczyć – skoro ich przeciwnik potrzebował zaledwie jednej nocy, żeby przejąć kontrolę nad największym skupiskiem czarodziejów w kraju? Jak mieli uratować tych wszystkich ludzi, skoro bez zarejestrowanej różdżki pozostawali wyjęci spod prawa? Czy przeciwstawianie się tej niemożliwej do pokonania sile miało jeszcze jakikolwiek sens?
Zacisnął mocniej trzymające wodze dłonie, zmuszając się do cofnięcia tej ostatniej myśli. To jeszcze nie była przegrana – nawet jeżeli dokładnie tak smakowała.
Zatopiony we własnych myślach, prawie nie zauważył drobnej, stojącej na krawędzi klifu sylwetki. Dostrzegł ją w ostatniej chwili, kątem oka, w pierwszej chwili bardziej rejestrując, że coś w otaczającym go krajobrazie było nie tak, niż rozumiejąc, na co właściwie patrzył. Informacja dotarła do jego umysłu z opóźnieniem, zmuszając go jednak do zawrócenia i spojrzenia raz jeszcze, do upewnienia się, że tylko mu się przywidziało. Ale kobieta wciąż tam była; z tej wysokości nie był rzecz jasna w stanie dostrzec szczegółów, nie widział rysów zwróconej w stronę morza twarzy, ale coś w jej postaci – zbyt szczupłe ramiona, być może, lub cienki materiał targanej wiatrem sukienki, lub jasne, szarpane podmuchami włosy – nie pozwoliło mu tak po prostu zignorować jej obecności. Dlaczego tam była? Co robiła w gęstniejących ciemnościach, bez płaszcza, zaledwie o krok od ostrej, pędzącej w dół krawędzi?
Nie musiał zastanawiać się długo, kierowany bardziej odruchem niż spójną, logiczną myślą, każącą mu skierować Cienia w dół – ku ziemi i czekającej na niej rzeczywistości, od której za wszelką cenę próbował tego wieczoru uciec. Wylądował minutę później, w pewnym oddaleniu – nie chcąc pozostawiać aetonana na otwartym terenie, zamiast tego znajdując więc osłonę w wysokich, ustawionych w półokrąg skałach, przycupniętych kilkaset metrów od miejsca, w którym zobaczył kobietę. Resztę drogi planował przebyć pieszo – zeskoczył więc płynnie z grzbietu, zwalczając dziwne uczucie towarzyszące ponownemu znalezieniu się na własnych nogach. – Zaraz wrócę – odezwał się uspokajająco do wierzchowca, wierząc, że go rozumiał – po czym energicznym krokiem ruszył w górę wzniesienia, po drodze poprawiając przekrzywioną w trakcie lotu pelerynę. Zastanawiał się nad wyciągnięciem różdżki – ale nieznajoma nie wyglądała, jakby miała stanowić dla niego zagrożenie, poza tym – nie mógł być pewien, czy w ogóle miał do czynienia z czarownicą.
Im robiło się ciemniej, tym jasnowłosa postać odcinała się od horyzontu słabiej, ale wciąż ją widział – samotną sylwetkę na tle wpadającego do morza nieba, wyraźniejszą z każdym przebytym metrem i póki co nieświadomą jego obecności – prawdopodobnie dzięki hukowi wiatru, zagłuszającemu odgłos tonących w piasku kroków. Wolniejszych, im bliżej się znajdował; nie chciał jej wystraszyć – drżał na myśl, co mogłoby się stać, gdyby podskoczyła w zaskoczeniu – zatrzymał się więc kilka metrów od niej, również blisko krawędzi, wbijając spojrzenie w jej profil i nieruchomiejąc w osłupieniu.
Znał ją – kojarzył przecież jasne włosy, charakterystycznie zadarty nos, sukienkę w znajomy wzór; rozpoznawał nawet płaszcz, zwinięty i odrzucony na ziemię – czy nie miała go na sobie, kiedy zaledwie kilkanaście dni temu spotkali się w Oazie? Lawina pytań zalała jego umysł, spośród których najważniejsze było tym, na które również instynktownie nie chciał usłyszeć odpowiedzi: co robiła tutaj, w ciemnościach? Serce zabiło mu niespokojnie, podpowiadając mu, że wiedział – ale nie pozwolił temu wyjaśnieniu zakorzenić się w głowie, odrzucając je od siebie z dziwną brutalnością. Przypomniał sobie jej list, niepokojący, tchnący jakimiś odległymi, ale jednocześnie znajomymi emocjami. Poniekąd wyjaśniający jej obecność, wiedział już, że przeniosła się do Kornwalii – ale dlaczego nie znajdowała się w bezpiecznych czterech ścianach domu, tylko na odległym wzniesieniu, z daleka od jakichkolwiek zabudowań?
Nie był świadomy, że odruchowo wstrzymywał powietrze, dopóki nie zakręciło mu się w głowie. Wypuścił je z płuc, powoli, biorąc kolejny haust; miał wrażenie, że stał już tak od długich godzin, choć w rzeczywistości nie mogło minąć więcej niż kilka sekund – i podejrzewał, że niewiele więcej miał na reakcję. Mimo to bał się choćby poruszyć, bo jego wyobraźnia raz po raz roztaczała przed nim wizje tego, co mogło pójść nie tak: Charlene odwracająca się w jego stronę w popłochu, robiąca instynktowny krok w przeciwną stronę, stopa ześlizgująca się z ostrej krawędzi; może powinien obezwładnić ją zaklęciem? Ale co, jeżeli upadłaby w niewłaściwym kierunku?
Zrobił wreszcie ostrożny krok do przodu, podejmując decyzję. Kiedy się odezwał, mówił najciszej i najspokojniej jak tylko był w stanie – i na tyle, na ile pozwalała mu odległość, oraz huk świszczącego w uszach wiatru. – Charlie? – zapytał, jedną dłoń unosząc w górę, drugą pozostawiając na wysokości ukrytej w kieszeni różdżki; gotów po nią sięgnąć, jeżeli musiałby ochronić ją przed upadkiem. Zrobiłby to – choćby miał w tym celu zatrzymać czas. – Co tutaj robisz? – zapytał, z gardłem tak ściśniętym, że miał wrażenie, że musi walczyć o wypowiedzenie każdego słowa. Proszę, Charlie. Proszę, po prostu odsuń się od krawędzi.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nie spodziewała się, że ktoś mógłby się tu teraz pojawić, i to ktoś znajomy. Okolica wydawała się całkowicie cicha i opustoszała, mieszkała dobry kilometr od najbliższego innego budynku, a idąc na klify nie szła w stronę miasteczka St. Ives, a w kierunku do niego przeciwnym, by oddalić się od ludzi i zminimalizować szansę spotkania kogoś, czy to czarodziejów, czy mugoli. Idąc w stronę klifów była pogrążona w myślach, które próbowała odreagować poprzez wysiłek fizyczny i uparte stawianie kolejnych kroków przed siebie, ale dopiero na szczycie ugodziła ją tak jasna i czysta myśl, że w tym momencie mogłaby to zakończyć. Że mogłaby raz na zawsze uwolnić się od strachu i niepewności, zapewnić sobie koniec szybszy i mniej bolesny niż to, co mogli jej zgotować rycerze Walpurgii, gdyby miała pecha znaleźć się w złym miejscu i czasie i paść ich ofiarą. A przecież mogła się nią stać, wystarczyłoby, żeby postanowiła opuścić Londyn choćby dzień później. Gdyby nie opuściła miasta ostatniego dnia marca, być może też byłaby jedną z ofiar. Pamiętała też, jak wyglądali po spotkaniu z nimi Ben i Hannah. Kusiła ją myśl o tym, że mogłaby znów zobaczyć Verę i Helen; kurczowo trzymała się bowiem myśli o tym, że one były gdzieś tam, po drugiej stronie, i czekały na nią.
Zrzuciła płaszcz pod wpływem przelotnego impulsu, jakby zbierając się w sobie. Wystarczyłby tylko krok, by runęła w dół. Fale rozbijały się o podstawy klifu, słyszała wyraźnie odgłos kotłującej się wody, ale nie wiedziała, czy jest tam bardzo głęboko, czy też nie. Trochę przerażająca była wizja tego, że nie umarłaby od razu, a mogłaby się tylko połamać, co znacząco wydłużyłoby cierpienia. Jako czarownica była odporniejsza niż mugole, więc nie było gwarancji, czy taki upadek by ją zabił.
Kilka szybkich uderzeń serca później otrzeźwiło ją dopiero uświadomienie sobie, że Vera nigdy by czegoś podobnego nie pochwaliła. Chciałaby, żeby Charlie żyła na przekór wszystkiemu, żeby była silna i dzielna. Byli też rodzice, którym nie chciałaby przysporzyć kolejnego bólu krótko po tym, jak stracili Verę. Byli Zakonnicy i mieszkańcy Oazy, którym obiecywała pomoc eliksiralną. A także koty, sowa i pufek, które umarłyby z głodu, gdyby do nich nie wróciła, bo nie zostawiła otwartego domu ani żadnego okna, w momencie opuszczania go nie miała w głowie żadnego planu.
W tym momencie, kiedy już zaczęła rezygnować z myśli o skoku z klifu, przywołana do porządku tymi wszystkimi racjonalnymi argumentami przemawiającymi za tym, że musi żyć dalej, nagle usłyszała za sobą czyjś głos. Początkowo tak ją to wystraszyło, że aż podskoczyła – szczęśliwie była zwrócona plecami w stronę lądu, więc potykając się o płaszczyk i zataczając do tyłu, oddaliła się od przepaści zamiast do niej zbliżyć. Dopiero po chwili, lądując na szorstkiej, rosnącej w nieregularnych kępach trawie, uświadomiła sobie, że męski głos wypowiedział jej imię. I że przecież znała ten głos. Przetoczyła się lekko, tak, by móc spojrzeć na męską sylwetkę, która niespodziewanie pojawiła się akurat w tym miejscu, w którym ona tego wieczora walczyła ze złymi myślami podsuwającymi jej wizję skoku z klifu. Rozpoznała go.
Może tak miało być? Najwyraźniej tym razem to nie Anthony’ego, a Percivala zesłał jej los, by odwieść ją od głupstwa, które mogłaby zrobić, gdyby była choć odrobinę bardziej zdesperowana i bardziej nieczuła na myśl o tym, jak jej czyn skrzywdziłby jej najbliższych.
- Percival? – rzuciła cicho w przestrzeń, wciąż siedząc na ziemi. Jej sukienka wymięła się, podobnie jak płaszcz, który teraz znajdował się pod nią, a zimny wiatr kąsał skórę osłoniętą zbyt cienką warstwą materiału, i wciąż targał kosmyki wysunięte z warkocza. Serce szamotało się w wątłej piersi niczym ptak pragnący wydostać się z klatki. – Ja... eee... Wybrałam się na spacer. Chciałam zobaczyć zachodzące słońce... Ale zastał mnie zmrok – zaczęła się nieporadnie tłumaczyć, bo przecież nie powie mu, jakie okropne myśli jeszcze chwilę temu tliły się w jej głowie. Nagle poczuła głęboki wstyd na myśl o tym, że w ogóle choć przez chwilę rozważała tak ostateczną wersję ucieczki od problemów, lęków i smutków, które obficie spadły na nią w ostatnich dniach. Niemal mogła na sobie poczuć pełne dezaprobaty spojrzenie Very, która teraz z pewnością nie byłaby z niej dumna. – A ty co tu robisz? – zapytała go, podnosząc się nieporadnie z ziemi. Wciąż była blisko skraja klifu, ale w na tyle bezpiecznej odległości, że już nie groziło jej, że omsknie jej się stopa i zleci w dół. Niemniej jednak odsunęła się od krawędzi, przybliżając nieznacznie do Percivala i po drodze schylając się po leżący na ziemi płaszcz, ale nie włożyła go jeszcze, jakby się wahając, co powinna teraz zrobić. Percival nakrył ją w dość niezręcznym momencie, nie spodziewała się tego, że ktoś mógłby się tu akurat pojawić, i to właśnie on. Wiedziała już, że też mieszkał gdzieś w Kornwalii (nawet jeśli nie znała dokładnego adresu), ale Kornwalia była przecież na tyle duża, że ich spotkanie zakrawało na zadziwiający zbieg okoliczności.
Stała więc naprzeciw niego, trzymając w obu dłoniach swój płaszczyk i drżąc od zimna, a jej zielone, nieco kocie oczy uważnie wpatrywały się w widoczną w półmroku sylwetkę Percivala. Dopiero po kilku długich sekundach zdecydowała się znowu odezwać.
- Właśnie się wprowadziłam do nowego domu – przemówiła nagle. – Nie mogłam... nie chciałam zostać w Londynie po tym, jak Vera... – urwała, dopiero po chwili kontynuując. – I po tym, co się wydarzyło.
I tak planowała tę przeprowadzkę, bo skoro wiedziała, że Vera nie wróci, już nie musiała na nią czekać. A ostatnie wydarzenia uzmysłowiły jej, że dobrze zrobiła, że posłuchała swojej intuicji i wyjechała zawczasu.
Zrzuciła płaszcz pod wpływem przelotnego impulsu, jakby zbierając się w sobie. Wystarczyłby tylko krok, by runęła w dół. Fale rozbijały się o podstawy klifu, słyszała wyraźnie odgłos kotłującej się wody, ale nie wiedziała, czy jest tam bardzo głęboko, czy też nie. Trochę przerażająca była wizja tego, że nie umarłaby od razu, a mogłaby się tylko połamać, co znacząco wydłużyłoby cierpienia. Jako czarownica była odporniejsza niż mugole, więc nie było gwarancji, czy taki upadek by ją zabił.
Kilka szybkich uderzeń serca później otrzeźwiło ją dopiero uświadomienie sobie, że Vera nigdy by czegoś podobnego nie pochwaliła. Chciałaby, żeby Charlie żyła na przekór wszystkiemu, żeby była silna i dzielna. Byli też rodzice, którym nie chciałaby przysporzyć kolejnego bólu krótko po tym, jak stracili Verę. Byli Zakonnicy i mieszkańcy Oazy, którym obiecywała pomoc eliksiralną. A także koty, sowa i pufek, które umarłyby z głodu, gdyby do nich nie wróciła, bo nie zostawiła otwartego domu ani żadnego okna, w momencie opuszczania go nie miała w głowie żadnego planu.
W tym momencie, kiedy już zaczęła rezygnować z myśli o skoku z klifu, przywołana do porządku tymi wszystkimi racjonalnymi argumentami przemawiającymi za tym, że musi żyć dalej, nagle usłyszała za sobą czyjś głos. Początkowo tak ją to wystraszyło, że aż podskoczyła – szczęśliwie była zwrócona plecami w stronę lądu, więc potykając się o płaszczyk i zataczając do tyłu, oddaliła się od przepaści zamiast do niej zbliżyć. Dopiero po chwili, lądując na szorstkiej, rosnącej w nieregularnych kępach trawie, uświadomiła sobie, że męski głos wypowiedział jej imię. I że przecież znała ten głos. Przetoczyła się lekko, tak, by móc spojrzeć na męską sylwetkę, która niespodziewanie pojawiła się akurat w tym miejscu, w którym ona tego wieczora walczyła ze złymi myślami podsuwającymi jej wizję skoku z klifu. Rozpoznała go.
Może tak miało być? Najwyraźniej tym razem to nie Anthony’ego, a Percivala zesłał jej los, by odwieść ją od głupstwa, które mogłaby zrobić, gdyby była choć odrobinę bardziej zdesperowana i bardziej nieczuła na myśl o tym, jak jej czyn skrzywdziłby jej najbliższych.
- Percival? – rzuciła cicho w przestrzeń, wciąż siedząc na ziemi. Jej sukienka wymięła się, podobnie jak płaszcz, który teraz znajdował się pod nią, a zimny wiatr kąsał skórę osłoniętą zbyt cienką warstwą materiału, i wciąż targał kosmyki wysunięte z warkocza. Serce szamotało się w wątłej piersi niczym ptak pragnący wydostać się z klatki. – Ja... eee... Wybrałam się na spacer. Chciałam zobaczyć zachodzące słońce... Ale zastał mnie zmrok – zaczęła się nieporadnie tłumaczyć, bo przecież nie powie mu, jakie okropne myśli jeszcze chwilę temu tliły się w jej głowie. Nagle poczuła głęboki wstyd na myśl o tym, że w ogóle choć przez chwilę rozważała tak ostateczną wersję ucieczki od problemów, lęków i smutków, które obficie spadły na nią w ostatnich dniach. Niemal mogła na sobie poczuć pełne dezaprobaty spojrzenie Very, która teraz z pewnością nie byłaby z niej dumna. – A ty co tu robisz? – zapytała go, podnosząc się nieporadnie z ziemi. Wciąż była blisko skraja klifu, ale w na tyle bezpiecznej odległości, że już nie groziło jej, że omsknie jej się stopa i zleci w dół. Niemniej jednak odsunęła się od krawędzi, przybliżając nieznacznie do Percivala i po drodze schylając się po leżący na ziemi płaszcz, ale nie włożyła go jeszcze, jakby się wahając, co powinna teraz zrobić. Percival nakrył ją w dość niezręcznym momencie, nie spodziewała się tego, że ktoś mógłby się tu akurat pojawić, i to właśnie on. Wiedziała już, że też mieszkał gdzieś w Kornwalii (nawet jeśli nie znała dokładnego adresu), ale Kornwalia była przecież na tyle duża, że ich spotkanie zakrawało na zadziwiający zbieg okoliczności.
Stała więc naprzeciw niego, trzymając w obu dłoniach swój płaszczyk i drżąc od zimna, a jej zielone, nieco kocie oczy uważnie wpatrywały się w widoczną w półmroku sylwetkę Percivala. Dopiero po kilku długich sekundach zdecydowała się znowu odezwać.
- Właśnie się wprowadziłam do nowego domu – przemówiła nagle. – Nie mogłam... nie chciałam zostać w Londynie po tym, jak Vera... – urwała, dopiero po chwili kontynuując. – I po tym, co się wydarzyło.
I tak planowała tę przeprowadzkę, bo skoro wiedziała, że Vera nie wróci, już nie musiała na nią czekać. A ostatnie wydarzenia uzmysłowiły jej, że dobrze zrobiła, że posłuchała swojej intuicji i wyjechała zawczasu.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Tylko raz w życiu znajdował się w miejscu wystarczająco ciemnym i wypełnionym beznadziejnością, by poważnie zastanawiać się nad śmiercią. Pamiętał ten czas – nigdy nie miał go zapomnieć – choć wspomnienia były niedokładne, niewyraźne, trudne do jednoznacznego umiejscowienia w kalendarzu; odtwarzane z pamięci przypominały raczej fotografie oglądane przez zaparowaną szybę, pozbawione jaśniejszych punktów czy ostrych elementów, na których można by skupić spojrzenie. Tak właśnie w jego umyśle zapisały się długie miesiące po powrocie z Peru – nie bezpośrednio po, ale trochę później, gdy przywracające go do rzeczywistości rany już się zabliźniły, gdy uprzejme listy ze słowami pocieszenia przestały przychodzić, gdy zwiędły kwiaty na nagrobku z nazwiskiem przyjaciela, i gdy ucichły echa kłótni, w efekcie której wyprowadził się z Ashfield Manor – żeby nikt nie przeszkadzał mu w dławieniu się samotnością. Kiedy myślał o tym dzisiaj, wciąż czuł w ustach fantomową gorycz porażki, przemieszaną z jakimś irracjonalnym rozczarowaniem, że za swoje błędy – niewybaczalne, paskudne – nie został ukarany. Być może dlatego wymierzył sobie wtedy karę sam, zgłaszając prośbę o dowolną degradację ze stanowiska, które kochał, i o którym marzył, na takie, którego z całego serca nienawidził – ale ani niekończące się, spędzone za biurkiem godziny, ani wychylane wieczorami szklanki ognistej whisky nie były w stanie wypełnić pustki, którą pozostawiła po sobie ostatnia wyprawa. Nie zrobiło też tego bezmyślne podejmowanie ryzyka, idiotyczne decyzje ani wypalane nałogowo paczki papierosów – i tak naprawdę dopiero, gdy wchodził na arenę, na której toczyły się nielegalne, zorganizowane w dokach pojedynki, prowadzone na śmierć i życie – od dawna martwe zakończenia nerwowe pozwoliły mu poczuć cokolwiek: strach przed końcem, którego, jak mu się wydawało – pragnął w tamtej chwili najmocniej.
Nie był pewien, dlaczego te wspomnienia wracały do niego teraz, na szczycie samotnego klifu, miał jednak wrażenie, że w twarzy Charlene – zaskoczonej, zwróconej w jego stronę, ale do niedawna jeszcze wpatrzonej w dół, w miejsce, w którym u podnóży skarpy rozbijały się fale – zobaczył ich mgliste odbicie. To ono wystraszyło go na tyle, że nagle nie był w stanie się poruszyć – a zaraz potem przeraziła go realizacja, że czuł się odpowiedzialny: za nią, za to, by była bezpieczna. Kiedy właściwie zaczęło mu na tym zależeć? Nie potrafił jednoznacznie wskazać konkretnego punktu, a chociaż najłatwiej byłoby przyjąć, że chodziło po prostu o złożoną Zakonowi Feniksa przysięgę wieczystą, to wiedział, że to wytłumaczenie nie leżało nawet blisko prawdy.
Dostrzegając, jak traci równowagę, zrobił kolejny krok do przodu, ale wciąż znajdował się zbyt daleko, by uchronić ją przed upadkiem. Na szczęście – nie śmiercionośnym, choć zapewne mało przyjemnym. Zmarszczył brwi, ulga, którą poczuł, była jeszcze zbyt słaba i nieśmiała, by rozluźnić rysy twarzy, ale słysząc swoje imię, kiwnął dla potwierdzenia głową, wzdychając bezgłośnie, kiedy zaczęła się tłumaczyć. Nie zarzucił jej kłamstwa, choć podejrzewał, że nie mówiła prawdy, bo jej głos falował jak u kogoś, kto miał zerowe doświadczenie w wymyślaniu wymówek na poczekaniu. Nie zdziwiło go to, zawsze wydawała mu się szczera i zwyczajnie dobra – i tym bardziej nie mógł zrozumieć, jaka egoistyczna myśl przygnała ją tego wieczoru na klif. Odwrócił na moment spojrzenie, zatrzymując je na punkcie, w którym morze stykało się z ciemniejącym niebem, jakby chcąc dojrzeć ostatnie promienie słońca, o których mówiła.
Ponownie na nią spojrzał, gdy zadała mu pytanie. – Lubię latać nad okolicą, pomaga mi to oczyścić myśli – odpowiedział, wciąż nie potrafiąc pozbyć się tej niewidzialnej dłoni, ściskającej go za gardło. Przełknął ślinę, jakby miało mu to pomóc. Nie pomogło. – Mój aetonan, Cień – zostawiłem go niedaleko, za tamtymi skałami – wyjaśnił. – Powinnaś kiedyś zobaczyć te tereny z wysoka, wyglądają całkiem inaczej – ciągnął dalej, nie do końca zdając sobie sprawę, po co; być może chciał instynktownie odwrócić jej uwagę, jakby obawiając się, że nagle zmieni zdanie i jednak rzuci się biegiem ku krawędzi. Nie zrobiła tego, a krok w jego stronę potraktował jako milczące przyzwolenie – ruszył więc przed siebie, w kilku długich krokach pokonując dystans pomiędzy nimi, po drodze rozpinając płaszcz i zsuwając go z ramion. Na ten, który trzymała w dłoniach, nawet nie zwrócił uwagi, wysoka trawa była pokryta wieczorną rosą – widział smugi na pogniecionej sukience, i podejrzewał, że zbyt długo leżący na ziemi materiał również przesiąknął już wilgocią. Zatrzymał się tuż obok niej, wyciągając ręce, żeby ostrożnie otulić jej ramiona własnym płaszczem. Był za duży, jej drobna sylwetka prawie pod nim zniknęła – ale powinien ochronić ją przed wiatrem. – W porządku – odezwał się cicho, cofając dłonie, ale jeszcze na moment zaciskając je na przednich klapach okrycia, jakby nie mógł się zdecydować, czy chciał je puścić. Nie wiedział też, co właściwie było w porządku – czy zwyczajnie przytakiwał na jej słowa, czy może próbował w ten sposób zakląć rzeczywistość. – Przykro mi z powodu Very – dodał po chwili, nienawidząc, jak bardzo pusto zabrzmiało to zapewnienie. – Przepraszam – że nie… – Że nie – co, Percivalu? Urwał, niepewny, jak powinien dokończyć to zdanie. Początkowe że nie przyszedłem wcześniej nie chciało przecisnąć się przez jego struny głosowe – bo właściwie dlaczego miałby to zrobić? Wątpił, by w momencie najtrudniejszym potrzebowała akurat jego towarzystwa. – Mogę odprowadzić cię z powrotem? Te wydmy są – ciężko się po nich chodzi po ciemku – zapytał, i tak nie mając zamiaru zostawić jej teraz samej – bez względu na to, jak brzmiałaby odpowiedź. – Możemy polecieć – będzie szybciej – albo pójść piechotą – zaproponował, zatrzymując spojrzenie na jej twarzy, zastanawiając się, dlaczego przemawiał tak, jak zwracałby się do rannego zwierzęcia, próbując je uspokoić, by w strachu nie zrobiło sobie większej krzywdy.
Nie był pewien, dlaczego te wspomnienia wracały do niego teraz, na szczycie samotnego klifu, miał jednak wrażenie, że w twarzy Charlene – zaskoczonej, zwróconej w jego stronę, ale do niedawna jeszcze wpatrzonej w dół, w miejsce, w którym u podnóży skarpy rozbijały się fale – zobaczył ich mgliste odbicie. To ono wystraszyło go na tyle, że nagle nie był w stanie się poruszyć – a zaraz potem przeraziła go realizacja, że czuł się odpowiedzialny: za nią, za to, by była bezpieczna. Kiedy właściwie zaczęło mu na tym zależeć? Nie potrafił jednoznacznie wskazać konkretnego punktu, a chociaż najłatwiej byłoby przyjąć, że chodziło po prostu o złożoną Zakonowi Feniksa przysięgę wieczystą, to wiedział, że to wytłumaczenie nie leżało nawet blisko prawdy.
Dostrzegając, jak traci równowagę, zrobił kolejny krok do przodu, ale wciąż znajdował się zbyt daleko, by uchronić ją przed upadkiem. Na szczęście – nie śmiercionośnym, choć zapewne mało przyjemnym. Zmarszczył brwi, ulga, którą poczuł, była jeszcze zbyt słaba i nieśmiała, by rozluźnić rysy twarzy, ale słysząc swoje imię, kiwnął dla potwierdzenia głową, wzdychając bezgłośnie, kiedy zaczęła się tłumaczyć. Nie zarzucił jej kłamstwa, choć podejrzewał, że nie mówiła prawdy, bo jej głos falował jak u kogoś, kto miał zerowe doświadczenie w wymyślaniu wymówek na poczekaniu. Nie zdziwiło go to, zawsze wydawała mu się szczera i zwyczajnie dobra – i tym bardziej nie mógł zrozumieć, jaka egoistyczna myśl przygnała ją tego wieczoru na klif. Odwrócił na moment spojrzenie, zatrzymując je na punkcie, w którym morze stykało się z ciemniejącym niebem, jakby chcąc dojrzeć ostatnie promienie słońca, o których mówiła.
Ponownie na nią spojrzał, gdy zadała mu pytanie. – Lubię latać nad okolicą, pomaga mi to oczyścić myśli – odpowiedział, wciąż nie potrafiąc pozbyć się tej niewidzialnej dłoni, ściskającej go za gardło. Przełknął ślinę, jakby miało mu to pomóc. Nie pomogło. – Mój aetonan, Cień – zostawiłem go niedaleko, za tamtymi skałami – wyjaśnił. – Powinnaś kiedyś zobaczyć te tereny z wysoka, wyglądają całkiem inaczej – ciągnął dalej, nie do końca zdając sobie sprawę, po co; być może chciał instynktownie odwrócić jej uwagę, jakby obawiając się, że nagle zmieni zdanie i jednak rzuci się biegiem ku krawędzi. Nie zrobiła tego, a krok w jego stronę potraktował jako milczące przyzwolenie – ruszył więc przed siebie, w kilku długich krokach pokonując dystans pomiędzy nimi, po drodze rozpinając płaszcz i zsuwając go z ramion. Na ten, który trzymała w dłoniach, nawet nie zwrócił uwagi, wysoka trawa była pokryta wieczorną rosą – widział smugi na pogniecionej sukience, i podejrzewał, że zbyt długo leżący na ziemi materiał również przesiąknął już wilgocią. Zatrzymał się tuż obok niej, wyciągając ręce, żeby ostrożnie otulić jej ramiona własnym płaszczem. Był za duży, jej drobna sylwetka prawie pod nim zniknęła – ale powinien ochronić ją przed wiatrem. – W porządku – odezwał się cicho, cofając dłonie, ale jeszcze na moment zaciskając je na przednich klapach okrycia, jakby nie mógł się zdecydować, czy chciał je puścić. Nie wiedział też, co właściwie było w porządku – czy zwyczajnie przytakiwał na jej słowa, czy może próbował w ten sposób zakląć rzeczywistość. – Przykro mi z powodu Very – dodał po chwili, nienawidząc, jak bardzo pusto zabrzmiało to zapewnienie. – Przepraszam – że nie… – Że nie – co, Percivalu? Urwał, niepewny, jak powinien dokończyć to zdanie. Początkowe że nie przyszedłem wcześniej nie chciało przecisnąć się przez jego struny głosowe – bo właściwie dlaczego miałby to zrobić? Wątpił, by w momencie najtrudniejszym potrzebowała akurat jego towarzystwa. – Mogę odprowadzić cię z powrotem? Te wydmy są – ciężko się po nich chodzi po ciemku – zapytał, i tak nie mając zamiaru zostawić jej teraz samej – bez względu na to, jak brzmiałaby odpowiedź. – Możemy polecieć – będzie szybciej – albo pójść piechotą – zaproponował, zatrzymując spojrzenie na jej twarzy, zastanawiając się, dlaczego przemawiał tak, jak zwracałby się do rannego zwierzęcia, próbując je uspokoić, by w strachu nie zrobiło sobie większej krzywdy.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Dotychczasowe życie nie przygotowało Charlie na podobne trudy, komplikacje i zagrożenia. Dlatego też dość marnie znosiła ostatnie wydarzenia. Nigdy nie była silna, bo nie musiała być. Choć nie zaznała bogactw i dorastała w dość skromnych warunkach, jej dzieciństwo i młodość były prawdziwą sielanką, zmąconą jedynie śmiercią młodszej siostry, która, choć tragiczna, nie niosła za sobą świadomości niebezpieczeństwa i tego głębokiego, namacalnego strachu przed tym, co mogło ją spotkać. Wszystko zmieniło się po zaginięciu i śmierci Very. Charlie nie czuła się bezpieczna ani spokojna, nieustannie towarzyszył jej lęk o bliskich, a także o to, że ktoś mógłby ją zabić w sposób znacznie bardziej bolesny niż skok z klifu, albo zrobiłby to jej bliskim. Biorąc pod uwagę wydarzenia w Londynie oni nie mieli żadnych zahamowań, nie okazaliby jej litości pomimo faktu, że była słaba, bezbronna i całkowicie niegroźna.
Nie wiedziała, że Percival mógł mieć w przeszłości podobne momenty. Wyobrażała sobie jego dawne życie jako wygodne i przepełnione luksusami nawet pomimo tego, że Percival wydawał się tak normalny i nie zachowywał się jak żaden rozpuszczony panicz, a zwykły mężczyzna. Ale poznała go tuż przed tym, jak opuścił swój ród, więc nie mogła wiedzieć, jaki był wcześniej, zanim dopadły go wątpliwości odnośnie drogi, którą podążał wcześniej. Czy mieliby szansę się polubić, gdyby poznali się kilka lat wstecz? Albo gdyby tak byli w tym samym wieku i chodzili razem do Hogwartu?
Tak naprawdę nie chciała umierać. Kochała życie, pragnęła przeżyć jeszcze wiele pięknych, wspaniałych lat, jednak jej wątłe barki z ogromnym trudem unosiły ciężar ostatnich wydarzeń i towarzyszących im emocji. Czuła, że niewiele brakowało, aby wreszcie się pod tym ciężarem złamała. Może nawet już znajdowała się w tym punkcie, o czym świadczyło to, że w ogóle pomyślała o zbliżeniu się do krawędzi klifu i zaczęła rozważać skok? Świat wojny nie był jej światem. Poprzedniej nie pamiętała, była zbyt mała, by doświadczyć grozy tamtych czasów, ale teraz, nawet jeśli nie walczyła, i tak czuła jej lodowaty oddech na swoim karku. Vera umarła, a na niej mogło się nie skończyć. Wieści o czyjej śmierci przyjdą jako kolejne? Czyje nazwisko zostanie wyryte na kamieniach w Oazie?
Percival pojawił się niespodziewanie, w momencie jednocześnie dobrym i złym. Dobrym, bo przywrócił Charlie zdrowy rozsądek, a złym, bo był świadkiem jej krępującej słabości i rozsypki. Pierwszym impulsem było więc odsunięcie się od krawędzi i próba przedstawienia wyjaśnienia, co robiła w tym miejscu. Ale była beznadziejną kłamczuchą, więc nie sądziła, by Percival się nabrał. Sama by sobie nie uwierzyła w tę historyjkę. Niestety była zbyt prostolinijna i nigdy nie nauczyła się przekonująco kłamać, ale słowa popłynęły z jej ust zanim dobrze je przemyślała. Nie chciała, by Percival się zamartwiał. I tak pewnie myślał sobie różne rzeczy. Czy uważał ją teraz za skończonego słabeusza i ofiarę losu?
- Latać? – zdziwiła się; Percival nie miał w ręku miotły, zresztą czy szlachcice, z wyjątkiem Macmillanów, w ogóle potrafili latać na miotłach? Zaraz jednak Blake pośpieszył z wyjaśnieniem. – Nigdy nie latałam na ateonanie – wyznała. W dzieciństwie miała kiedyś okazję siedzieć na grzbiecie zwykłego konia, ale nie nauczyła się nigdy jeździć samodzielnie. Jedyne momenty, gdy odrywała się od ziemi, to było latanie na miotle, którego uczyła się od Josepha i Hannah jeszcze przed Hogwartem, ale nigdy nie miała do tego zbyt wiele talentu i była zdolna ogarnąć co najwyżej najprostsze podstawy.
Jej głos nadal brzmiał nieco bardziej piskliwie niż normalnie. Nie tylko z zimna, ale też z powodu kłębiących się w środku emocji. Była przejęta tym wszystkim, spotkaniem z Percivalem oraz świadomością tego, jakie myśli jeszcze chwilę temu krążyły w jej głowie. I że rzeczywiście była bliska próby samobójczej, choć przedtem nigdy nie myślała o kończeniu ze sobą, nawet po zaginięciu Very. Nawet w dniu, kiedy dowiedziała się o jej śmierci; to wydarzenia w Londynie ją ostatecznie dobiły i wpędziły w lęk i desperację.
I czuła, że tak naprawdę nawet tutaj, w rodzinnej Kornwalii, nie była w pełni bezpieczna. Nawet to miejsce zostało odarte z aury bezpieczeństwa.
Pozwoliła, by Percival kilkoma krokami zmniejszył dzielącą ich odległość i podszedł do niej. Stanęła w miejscu, wciąż trzymając w dłoni płaszcz, który rzeczywiście zdążył nieco nasiąknąć wilgocią od trawy, na której leżał przez kilka minut.
- Nie musisz, Percivalu. Nie chcę, żebyś zmarznął – powiedziała cichutko, kiedy otulił ją swoim okryciem, przyjemnie ciepłym dla zziębniętego ciała, choć znacznie za dużym. Wyglądała teraz trochę jak dziecko w o wiele za dużym płaszczu należącym do dorosłego. Jej ręce tonęły w rękawach okrycia, musiałaby je podwinąć kilka razy, by móc posłużyć się dłońmi. Ale gest Blake’a był miły i opiekuńczy, mimo wszystko potrzebowała tego, by ktoś okazał jej wsparcie choćby najdrobniejszym gestem. Źle znosiła osamotnienie, z którym mierzyła się od października, odkąd Vera nie wróciła z pracy tamtego feralnego dnia.
- Rozumiem. Miałeś na pewno... własne problemy. Każdy miał, biorąc pod uwagę to... to co się stało – dodała wciąż drżącym z przejęcia głosem. Ale nie miała do niego żalu. Nie byli rodziną, nie miał obowiązku gnać do niej na łeb na szyję. Nie oczekiwała, że by to zrobił, dlatego nie miała pretensji. Sam jego list już był oznaką wsparcia i pamięci. Większą przykrość sprawiał jej całkowity brak zainteresowania ze strony Bena. Obcy Percival okazywał jej więcej troski i wsparcia niż jej własny kuzyn.
Zawahała się przez chwilę nad odpowiedzią, gdy zaproponował odprowadzenie. Ale nie chciała już dłużej tu stać, nie tylko ze względu na zimno. Wolała zwiększyć swój dystans od groźnej przepaści ziejącej ledwie kilka metrów od niej, która kilka chwil temu tak bardzo kusiła obietnicą ucieczki od problemów i strachu raz na zawsze.
- Możemy polecieć – zgodziła się, łatwo ulegając jego kojącemu głosowi. Niewątpliwie miał dar przekonywania i potrafił przebić się przez jej emocje i dotrzeć do niej. – Pokażesz mi, jak się lata na ateonanie i nie będziesz musiał go zostawiać tu samego. Mieszkam niedaleko stąd. Jeśli chcesz, to... to możesz zostać na herbacie i... i zobaczyć, jak będę teraz mieszkać.
Może ich znajomość nie była bardzo długa, ale uświadomiła sobie, że czuła do niego zaufanie. I że była gotowa pokazać mu swój dom, nawet jeśli był obecnie w powijakach, bo większość rzeczy nadal zalegało w pudłach rozsianych po całym domu, które wyczarowały i spakowały wspólnie z Sue kilka dni temu. Niby to tylko kilka dni, ale miała wrażenie, jakby minęło ich znacznie więcej.
Pozwoliła, by poprowadził ją w stronę ateonana. W jednej ręce niosła swój płaszcz, drugą przytrzymywała okrycie Percivala, uważając, by nie wywrócić się o jego brzeg; w końcu mężczyzna był od niej dużo wyższy, więc i jego płaszcz był na nią znacznie za długi.
- Chyba będziesz mnie musiał podsadzić – zauważyła cicho, oceniając wysokość zwierzęcia. Nie miała szans na nie wskoczyć samodzielnie w tym za długim płaszczu, i bez niego miałaby problemy, bo najwyższa to ona nie była. – I powiedzieć, jak mam siedzieć i czego się trzymać. Nie umiem jeździć, ani tym bardziej latać konno.
Istniało duże ryzyko, że spadnie. A choć przed chwilą miała myśli samobójcze, to jednak nie uśmiechała jej się taka wizja.
- Nadal nie uwarzyłam eliksiru dla ciebie. Pamiętam o nim, ale... gdy dowiedziałam się o... o Verze, nie miałam głowy do warzenia niczego poza prostymi wywarami antydepresyjnymi dla mamy – wyznała nagle, przejęta pewnym wstydem, że nie dotrzymała zobowiązania. Po ich spotkaniu miała dużo pracy w Mungu i zostawała po godzinach niemal codziennie, a potem spadła wieść o Verze i kolejne problemy, przez co tykała się kociołka o wiele mniej niż zwykle, bo nawet na to nie miała zbyt wiele sił i zapału.
Nie wiedziała, że Percival mógł mieć w przeszłości podobne momenty. Wyobrażała sobie jego dawne życie jako wygodne i przepełnione luksusami nawet pomimo tego, że Percival wydawał się tak normalny i nie zachowywał się jak żaden rozpuszczony panicz, a zwykły mężczyzna. Ale poznała go tuż przed tym, jak opuścił swój ród, więc nie mogła wiedzieć, jaki był wcześniej, zanim dopadły go wątpliwości odnośnie drogi, którą podążał wcześniej. Czy mieliby szansę się polubić, gdyby poznali się kilka lat wstecz? Albo gdyby tak byli w tym samym wieku i chodzili razem do Hogwartu?
Tak naprawdę nie chciała umierać. Kochała życie, pragnęła przeżyć jeszcze wiele pięknych, wspaniałych lat, jednak jej wątłe barki z ogromnym trudem unosiły ciężar ostatnich wydarzeń i towarzyszących im emocji. Czuła, że niewiele brakowało, aby wreszcie się pod tym ciężarem złamała. Może nawet już znajdowała się w tym punkcie, o czym świadczyło to, że w ogóle pomyślała o zbliżeniu się do krawędzi klifu i zaczęła rozważać skok? Świat wojny nie był jej światem. Poprzedniej nie pamiętała, była zbyt mała, by doświadczyć grozy tamtych czasów, ale teraz, nawet jeśli nie walczyła, i tak czuła jej lodowaty oddech na swoim karku. Vera umarła, a na niej mogło się nie skończyć. Wieści o czyjej śmierci przyjdą jako kolejne? Czyje nazwisko zostanie wyryte na kamieniach w Oazie?
Percival pojawił się niespodziewanie, w momencie jednocześnie dobrym i złym. Dobrym, bo przywrócił Charlie zdrowy rozsądek, a złym, bo był świadkiem jej krępującej słabości i rozsypki. Pierwszym impulsem było więc odsunięcie się od krawędzi i próba przedstawienia wyjaśnienia, co robiła w tym miejscu. Ale była beznadziejną kłamczuchą, więc nie sądziła, by Percival się nabrał. Sama by sobie nie uwierzyła w tę historyjkę. Niestety była zbyt prostolinijna i nigdy nie nauczyła się przekonująco kłamać, ale słowa popłynęły z jej ust zanim dobrze je przemyślała. Nie chciała, by Percival się zamartwiał. I tak pewnie myślał sobie różne rzeczy. Czy uważał ją teraz za skończonego słabeusza i ofiarę losu?
- Latać? – zdziwiła się; Percival nie miał w ręku miotły, zresztą czy szlachcice, z wyjątkiem Macmillanów, w ogóle potrafili latać na miotłach? Zaraz jednak Blake pośpieszył z wyjaśnieniem. – Nigdy nie latałam na ateonanie – wyznała. W dzieciństwie miała kiedyś okazję siedzieć na grzbiecie zwykłego konia, ale nie nauczyła się nigdy jeździć samodzielnie. Jedyne momenty, gdy odrywała się od ziemi, to było latanie na miotle, którego uczyła się od Josepha i Hannah jeszcze przed Hogwartem, ale nigdy nie miała do tego zbyt wiele talentu i była zdolna ogarnąć co najwyżej najprostsze podstawy.
Jej głos nadal brzmiał nieco bardziej piskliwie niż normalnie. Nie tylko z zimna, ale też z powodu kłębiących się w środku emocji. Była przejęta tym wszystkim, spotkaniem z Percivalem oraz świadomością tego, jakie myśli jeszcze chwilę temu krążyły w jej głowie. I że rzeczywiście była bliska próby samobójczej, choć przedtem nigdy nie myślała o kończeniu ze sobą, nawet po zaginięciu Very. Nawet w dniu, kiedy dowiedziała się o jej śmierci; to wydarzenia w Londynie ją ostatecznie dobiły i wpędziły w lęk i desperację.
I czuła, że tak naprawdę nawet tutaj, w rodzinnej Kornwalii, nie była w pełni bezpieczna. Nawet to miejsce zostało odarte z aury bezpieczeństwa.
Pozwoliła, by Percival kilkoma krokami zmniejszył dzielącą ich odległość i podszedł do niej. Stanęła w miejscu, wciąż trzymając w dłoni płaszcz, który rzeczywiście zdążył nieco nasiąknąć wilgocią od trawy, na której leżał przez kilka minut.
- Nie musisz, Percivalu. Nie chcę, żebyś zmarznął – powiedziała cichutko, kiedy otulił ją swoim okryciem, przyjemnie ciepłym dla zziębniętego ciała, choć znacznie za dużym. Wyglądała teraz trochę jak dziecko w o wiele za dużym płaszczu należącym do dorosłego. Jej ręce tonęły w rękawach okrycia, musiałaby je podwinąć kilka razy, by móc posłużyć się dłońmi. Ale gest Blake’a był miły i opiekuńczy, mimo wszystko potrzebowała tego, by ktoś okazał jej wsparcie choćby najdrobniejszym gestem. Źle znosiła osamotnienie, z którym mierzyła się od października, odkąd Vera nie wróciła z pracy tamtego feralnego dnia.
- Rozumiem. Miałeś na pewno... własne problemy. Każdy miał, biorąc pod uwagę to... to co się stało – dodała wciąż drżącym z przejęcia głosem. Ale nie miała do niego żalu. Nie byli rodziną, nie miał obowiązku gnać do niej na łeb na szyję. Nie oczekiwała, że by to zrobił, dlatego nie miała pretensji. Sam jego list już był oznaką wsparcia i pamięci. Większą przykrość sprawiał jej całkowity brak zainteresowania ze strony Bena. Obcy Percival okazywał jej więcej troski i wsparcia niż jej własny kuzyn.
Zawahała się przez chwilę nad odpowiedzią, gdy zaproponował odprowadzenie. Ale nie chciała już dłużej tu stać, nie tylko ze względu na zimno. Wolała zwiększyć swój dystans od groźnej przepaści ziejącej ledwie kilka metrów od niej, która kilka chwil temu tak bardzo kusiła obietnicą ucieczki od problemów i strachu raz na zawsze.
- Możemy polecieć – zgodziła się, łatwo ulegając jego kojącemu głosowi. Niewątpliwie miał dar przekonywania i potrafił przebić się przez jej emocje i dotrzeć do niej. – Pokażesz mi, jak się lata na ateonanie i nie będziesz musiał go zostawiać tu samego. Mieszkam niedaleko stąd. Jeśli chcesz, to... to możesz zostać na herbacie i... i zobaczyć, jak będę teraz mieszkać.
Może ich znajomość nie była bardzo długa, ale uświadomiła sobie, że czuła do niego zaufanie. I że była gotowa pokazać mu swój dom, nawet jeśli był obecnie w powijakach, bo większość rzeczy nadal zalegało w pudłach rozsianych po całym domu, które wyczarowały i spakowały wspólnie z Sue kilka dni temu. Niby to tylko kilka dni, ale miała wrażenie, jakby minęło ich znacznie więcej.
Pozwoliła, by poprowadził ją w stronę ateonana. W jednej ręce niosła swój płaszcz, drugą przytrzymywała okrycie Percivala, uważając, by nie wywrócić się o jego brzeg; w końcu mężczyzna był od niej dużo wyższy, więc i jego płaszcz był na nią znacznie za długi.
- Chyba będziesz mnie musiał podsadzić – zauważyła cicho, oceniając wysokość zwierzęcia. Nie miała szans na nie wskoczyć samodzielnie w tym za długim płaszczu, i bez niego miałaby problemy, bo najwyższa to ona nie była. – I powiedzieć, jak mam siedzieć i czego się trzymać. Nie umiem jeździć, ani tym bardziej latać konno.
Istniało duże ryzyko, że spadnie. A choć przed chwilą miała myśli samobójcze, to jednak nie uśmiechała jej się taka wizja.
- Nadal nie uwarzyłam eliksiru dla ciebie. Pamiętam o nim, ale... gdy dowiedziałam się o... o Verze, nie miałam głowy do warzenia niczego poza prostymi wywarami antydepresyjnymi dla mamy – wyznała nagle, przejęta pewnym wstydem, że nie dotrzymała zobowiązania. Po ich spotkaniu miała dużo pracy w Mungu i zostawała po godzinach niemal codziennie, a potem spadła wieść o Verze i kolejne problemy, przez co tykała się kociołka o wiele mniej niż zwykle, bo nawet na to nie miała zbyt wiele sił i zapału.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Nie uważał jej za słabą. Zagubioną – być może, znał w końcu uczucie, jaki powodował gwałtownie znikający spod stóp grunt, wciąż pamiętając tę pierwszą przerażającą noc po powrocie ze Stonehenge, kiedy dotarło do niego, że pozostał z niczym; Charlene wciąż miała rodzinę, własną i tę drugą, pozszywaną z członków Zakonu Feniksa, podejrzewał jednak, że w tym konkretnym momencie, wypełnionym przez nieukojony jeszcze żal po śmierci siostry, mogło to wydawać się niewystarczające. I przede wszystkim – zagrożone; zawiesił na sekundę spojrzenie na krawędzi klifu, ziemi urywającej się nagle, pustce ziejącej dalej – myśląc o tym, że na pewien sposób wszyscy znaleźli się na urwisku, balansując ponad przepaścią, nie wiedząc, jak długo uda im się utrzymać. Dzień? Tydzień? Miesiąc? Ile miało minąć czasu do kolejnej misji, która pójdzie nie tak, do następnego idiotycznego dekretu, do niespodziewanego ataku? Nie miał pojęcia – i domyślał się, że nie wiedziała tego również Charlie, być może w ten nieprzemyślany, pochopny sposób starając się odzyskać resztki kontroli nad swoim losem. Poniekąd rozumiał tę potrzebę, oczekiwanie na koniec było często bardziej przerażające od samego końca – ale nie miał zamiaru pozwolić jej na popełnienie katastrofalnego w skutkach błędu; takiego, którego nigdy nie byłoby jej dane naprawić. – Nigdy nie jest za późno, żeby spróbować – odpowiedział, głosem wciąż nieco zduszonym, z trudem przedostającym się przez struny głosowe. Uśmiechnął się, choć na jego twarzy próżno było szukać beztroski; odetchnął nieco swobodniej dopiero, kiedy Charlene oddaliła się od krawędzi klifu, a on sam znalazł się tuż obok, mając ją w zasięgu ramion. – Nie jest mi zimno – skłamał gładko, poprawiając płaszcz, żeby nie zsunął się z jej ramion. Znów uderzyło go, jak bardzo była szczupła. – Poza tym – jeśli ja złapię magiczny katar, mogę zawsze poprosić cię o uwarzenie eliksiru pieprzowego. W drugą stronę to nie zadziała – dodał lekko, być może instynktownie starając się skierować jej myśli ku kwestiom przyziemnym i znajomym; wiedział, że alchemia była jej pasją, niejednokrotnie słyszał w końcu bijącą z jej słów fascynację – za każdym razem, kiedy temat rozmowy odbijał w kierunku warzenia eliksirów.
Żałował, że nie potrafił zrobić dla niej więcej. – Ostatnie dni były trudne – przyznał, kiwając głową. Koniec marca i początek kwietnia zlały się w jego umyśle w jedną, niekończącą się smugę nadziei i strachu, tragedii przeplatanych drobnymi zwycięstwami. – Udało nam się doprowadzić do Oazy ponad dwudziestkę ludzi, więc większość czasu spędzałem tam – pomagając im się zakwaterować – wyjaśnił, podejrzewając, że Charlene mogła nie znać jeszcze szczegółów marcowej misji. Nie kłamał – choć nie mówił też całej prawdy, zatajając fakt, że jego ucieczka w pracę miała też inny powód; że oprócz poczucia odpowiedzialności za osoby, które razem z Brendanem i Jackie wyciągnęli ze statku, kierowała nim także potrzeba odciągnięcia własnych myśli od niemożliwego do przyswojenia faktu, że zaledwie kilka dni wcześniej prawie stracił Bena. Wiedział, że któregoś dnia będzie wreszcie zmuszony się nad tym pochylić, że ta świadomość – bardziej przerażająca, niż byłby w stanie przypuszczać – w końcu w niego uderzy, ale jeszcze nie teraz; jeszcze nie dzisiaj. – Będą potrzebować podstawowych lekarstw – dodał po chwili zawahania, niepewny, czy powinien w tamtej chwili zrzucać na jej ramiona dodatkową odpowiedzialność – ale jednocześnie czując, że być może poczucie bycia potrzebną choć odrobinę pomoże jej w wydostaniu się na powierzchnię.
– W porządku – odpowiedział, czując rozlewającą się za mostkiem ulgę; nie chciał narzucać jej swojej obecności – ale nie chciał jej również zostawiać samej. Duchy, które przyprowadziły ją tego wieczoru na klify, miały w zwyczaju krzyczeć głośniej w samotności. – Chętnie zobaczę twój nowy dom. Cienia zostawiłem między tamtymi skałami – wskazał, powoli ruszając w tamtym kierunku, dostosowując swoje tempo do kroków Charlie, trzymając się blisko – by móc ją podtrzymać w razie, gdyby się pośliznęła. Dotarcie do osłoniętych od wiatru skał nie zabrało im dużo czasu, choć ten wydawał się zmienić konsystencję, odmierzany nie tyle minutami, co kolejnymi słowami, otoczonymi zapadającą między nimi ciszą. – Pomogę ci – zapewnił, dostrzegając niepewność w jej spojrzeniu, skierowanym na aetonana. Wyciągnął dłoń, żeby położyć ją na końskiej szyi. – Jest bardzo spokojny i ułożony, na pewno cię nie zrzuci – uspokoił ją, odwracając się i wyciągając w jej stronę dłoń. – Mogę? – zapytał, spojrzenie zatrzymując na płaszczu, który wciąż ściskała w rękach; potrzebowała ich wolnych, żeby móc się trzymać w czasie lotu. Przerzucił sobie tkaninę przez ramię, żeby nie przeszkadzała też jemu. – Najwygodniej będzie ci złapać się tutaj – powiedział, zaciskając na moment palce na przedniej, wystającej części siodła. – Będę cały czas za tobą, więc na pewno nic ci się nie stanie – zapewnił, spoglądając w jej kierunku. Nie wiedział, czy mu ufała, a jeśli tak – to dlaczego, ale miał nadzieję, że pamiętała chociaż, że nie mógłby jej skrzywdzić, nawet gdyby chciał. – No dobra, chodź. Stań tutaj – polecił, odsuwając się, żeby zrobić jej miejsce; sam zatrzymał się tuż za nią, żeby objąć dłońmi szczupłą talię. – Trzymasz się? W porządku, to na trzy – raz, dwa – trzy. – Uniósł ją do góry, pomagając wdrapać się na grzbiet i usiąść stabilnie w siodle. Dopiero kiedy był pewien, że nie chwiała się ani nie miała za moment stracić równowagi, sam oparł nogę o strzemię, chcąc podciągnąć się do góry. Zatrzymały go jej słowa – znieruchomiał więc, unosząc w górę spojrzenie. – Nie szkodzi, na razie nie był mi potrzebny – odpowiedział, dziwiąc się, że w tym wszystkim wciąż była w stanie myśleć o innych. Zadarł głowę, odnajdując wzrokiem jej twarz; zawahał się na sekundę – ale jakiekolwiek słowa tłoczyły się na końcu jego języka, ostatecznie zdecydował się ich nie wypowiadać. Zamiast tego pokręcił głową, po czym odbił się od ziemi, żeby sprawnie wylądować na grzbiecie Cienia – tak, jak zapowiedział, tuż za Charlene. – W porządku? – upewnił się, chwytając za wodze – i kierując aetonana w górę zbocza, początkowo powoli, później szybciej, mknąc prosto ku tej samej krawędzi, nad którą minuty wcześniej znalazł Charlie. Dla postronnego obserwatora mogłoby się wydawać, że mieli za moment z niej spaść, zlecieć prosto w przepaść – ale Percivał wiedział, co robił, nim więc zdążyliby runąć w dół, Cień rozłożył pokryte piórami skrzydła, ziemia zniknęła spod jego kopyt – a oni polecieli, wznosząc się coraz wyżej, aż skały zmalały, a szarpiący ich ubraniami wiatr przybrał na sile. – W którą stronę? – zapytał, nachylając się ponad kobiecym ramieniem, upewniając się, że go słyszała; nie widział wyrazu jej twarzy, miał jednak nadzieję, że nie była przestraszona.
Lot nie był długi, dom, o którym mówiła Charlene, rzeczywiście znajdował się blisko; kołowali nad nim przez chwilę, stopniowo obniżając wysokość, aż wreszcie kopyta zachrzęściły na drobnych kamieniach. Pomógł jej zsiąść, przytrzymując ją, gdy już wylądowała na ziemi. – To tutaj? – upewnił się, wskazując na budynek – cichy, z zewnątrz wyglądający na niezamieszkały. – To piękna okolica, mieszkam niedaleko stąd – dodał po chwili, rozglądając się; chociaż nigdy nie był akurat w tym rejonie, to miał orientację co do tego, gdzie się znajdowali – i potrafił ocenić odległości dzielące ich od Sennen.
Żałował, że nie potrafił zrobić dla niej więcej. – Ostatnie dni były trudne – przyznał, kiwając głową. Koniec marca i początek kwietnia zlały się w jego umyśle w jedną, niekończącą się smugę nadziei i strachu, tragedii przeplatanych drobnymi zwycięstwami. – Udało nam się doprowadzić do Oazy ponad dwudziestkę ludzi, więc większość czasu spędzałem tam – pomagając im się zakwaterować – wyjaśnił, podejrzewając, że Charlene mogła nie znać jeszcze szczegółów marcowej misji. Nie kłamał – choć nie mówił też całej prawdy, zatajając fakt, że jego ucieczka w pracę miała też inny powód; że oprócz poczucia odpowiedzialności za osoby, które razem z Brendanem i Jackie wyciągnęli ze statku, kierowała nim także potrzeba odciągnięcia własnych myśli od niemożliwego do przyswojenia faktu, że zaledwie kilka dni wcześniej prawie stracił Bena. Wiedział, że któregoś dnia będzie wreszcie zmuszony się nad tym pochylić, że ta świadomość – bardziej przerażająca, niż byłby w stanie przypuszczać – w końcu w niego uderzy, ale jeszcze nie teraz; jeszcze nie dzisiaj. – Będą potrzebować podstawowych lekarstw – dodał po chwili zawahania, niepewny, czy powinien w tamtej chwili zrzucać na jej ramiona dodatkową odpowiedzialność – ale jednocześnie czując, że być może poczucie bycia potrzebną choć odrobinę pomoże jej w wydostaniu się na powierzchnię.
– W porządku – odpowiedział, czując rozlewającą się za mostkiem ulgę; nie chciał narzucać jej swojej obecności – ale nie chciał jej również zostawiać samej. Duchy, które przyprowadziły ją tego wieczoru na klify, miały w zwyczaju krzyczeć głośniej w samotności. – Chętnie zobaczę twój nowy dom. Cienia zostawiłem między tamtymi skałami – wskazał, powoli ruszając w tamtym kierunku, dostosowując swoje tempo do kroków Charlie, trzymając się blisko – by móc ją podtrzymać w razie, gdyby się pośliznęła. Dotarcie do osłoniętych od wiatru skał nie zabrało im dużo czasu, choć ten wydawał się zmienić konsystencję, odmierzany nie tyle minutami, co kolejnymi słowami, otoczonymi zapadającą między nimi ciszą. – Pomogę ci – zapewnił, dostrzegając niepewność w jej spojrzeniu, skierowanym na aetonana. Wyciągnął dłoń, żeby położyć ją na końskiej szyi. – Jest bardzo spokojny i ułożony, na pewno cię nie zrzuci – uspokoił ją, odwracając się i wyciągając w jej stronę dłoń. – Mogę? – zapytał, spojrzenie zatrzymując na płaszczu, który wciąż ściskała w rękach; potrzebowała ich wolnych, żeby móc się trzymać w czasie lotu. Przerzucił sobie tkaninę przez ramię, żeby nie przeszkadzała też jemu. – Najwygodniej będzie ci złapać się tutaj – powiedział, zaciskając na moment palce na przedniej, wystającej części siodła. – Będę cały czas za tobą, więc na pewno nic ci się nie stanie – zapewnił, spoglądając w jej kierunku. Nie wiedział, czy mu ufała, a jeśli tak – to dlaczego, ale miał nadzieję, że pamiętała chociaż, że nie mógłby jej skrzywdzić, nawet gdyby chciał. – No dobra, chodź. Stań tutaj – polecił, odsuwając się, żeby zrobić jej miejsce; sam zatrzymał się tuż za nią, żeby objąć dłońmi szczupłą talię. – Trzymasz się? W porządku, to na trzy – raz, dwa – trzy. – Uniósł ją do góry, pomagając wdrapać się na grzbiet i usiąść stabilnie w siodle. Dopiero kiedy był pewien, że nie chwiała się ani nie miała za moment stracić równowagi, sam oparł nogę o strzemię, chcąc podciągnąć się do góry. Zatrzymały go jej słowa – znieruchomiał więc, unosząc w górę spojrzenie. – Nie szkodzi, na razie nie był mi potrzebny – odpowiedział, dziwiąc się, że w tym wszystkim wciąż była w stanie myśleć o innych. Zadarł głowę, odnajdując wzrokiem jej twarz; zawahał się na sekundę – ale jakiekolwiek słowa tłoczyły się na końcu jego języka, ostatecznie zdecydował się ich nie wypowiadać. Zamiast tego pokręcił głową, po czym odbił się od ziemi, żeby sprawnie wylądować na grzbiecie Cienia – tak, jak zapowiedział, tuż za Charlene. – W porządku? – upewnił się, chwytając za wodze – i kierując aetonana w górę zbocza, początkowo powoli, później szybciej, mknąc prosto ku tej samej krawędzi, nad którą minuty wcześniej znalazł Charlie. Dla postronnego obserwatora mogłoby się wydawać, że mieli za moment z niej spaść, zlecieć prosto w przepaść – ale Percivał wiedział, co robił, nim więc zdążyliby runąć w dół, Cień rozłożył pokryte piórami skrzydła, ziemia zniknęła spod jego kopyt – a oni polecieli, wznosząc się coraz wyżej, aż skały zmalały, a szarpiący ich ubraniami wiatr przybrał na sile. – W którą stronę? – zapytał, nachylając się ponad kobiecym ramieniem, upewniając się, że go słyszała; nie widział wyrazu jej twarzy, miał jednak nadzieję, że nie była przestraszona.
Lot nie był długi, dom, o którym mówiła Charlene, rzeczywiście znajdował się blisko; kołowali nad nim przez chwilę, stopniowo obniżając wysokość, aż wreszcie kopyta zachrzęściły na drobnych kamieniach. Pomógł jej zsiąść, przytrzymując ją, gdy już wylądowała na ziemi. – To tutaj? – upewnił się, wskazując na budynek – cichy, z zewnątrz wyglądający na niezamieszkały. – To piękna okolica, mieszkam niedaleko stąd – dodał po chwili, rozglądając się; chociaż nigdy nie był akurat w tym rejonie, to miał orientację co do tego, gdzie się znajdowali – i potrafił ocenić odległości dzielące ich od Sennen.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ich życie dalekie było od dotychczasowej, stabilnej rutyny czasów wolnych od wojny. Możliwe, że inni Zakonnicy znajdowali się w podobnym niespokojnym punkcie, zwłaszcza ci, którzy też kogoś stracili. Ale większość z nich jawiła się Charlie jako ludzie dużo twardsi i odważniejsi. To siebie widziała jako słabą i nie przystającą do obecnych czasów. Może rzeczywiście była to jakaś próba zyskania odrobiny kontroli – uświadomienie sobie, że może skończyć życie na swoich warunkach i tym samym uniknąć cierpienia, jakie mogli zgotować jej ci, których tak się bała. Nawet jeśli ostatecznie sie rozmyśliła i nie skoczyła, wiedziała, że będzie mogła tu wrócić. Że jak będzie naprawdę źle, będzie mogła się zabić, ale na ten moment przecież wciąż miała dla kogo żyć. Dla rodziców, dla Zakonu i dla tych wszystkich ludzi w Oazie, którzy potrzebowali eliksirów. A także dla pamięci Very, która nie pochwaliłaby takiego uczynku.
A potem pojawił się Percival. I Charlie odechciało się skoków z klifu, sama jego obecność uzmysłowiła jej, jak bardzo głupie było to, że tu przyszła i że miała takie myśli. Skupiła się na jego obecności, a było w nim coś ciepłego i uspokajającego, jego słowa przykuwały uwagę i miały w sobie moc przekonywania. Uświadamiała sobie też, że mu zaufała, że nie bała się wsiąść na jego ateonana. Gdyby chciał ją zabić (nawet gdyby mógł), miał ku temu wielu okazji, nawet teraz, dzisiaj, mógłby ją z łatwością pchnąć, gdy stała na krawędzi, zamiast próbować ją przekonać do zaniechania skoku.
- Chętnie spróbuję – powiedziała więc. – Ale miejmy nadzieję, że nie złapiesz magicznego kataru. – Uśmiechnęła się blado. Oczywiście gdyby jednak zachorował uwarzyłaby mu eliksir, ale wolałaby, by pozostał zdrowy, dlatego nie było sensu przeciągać stania tu w zimnie i wietrze. Ruszyła za nim, ostrożnie stawiając kroki, bo zrobiło się już prawie całkiem ciemno i jedynie na zachodzie niebo było wciąż nieznacznie jaśniejsze. – Cieszę się – rzekła, gdy wspomniał o uratowanych ludziach. Każde niewinne istnienie ocalone przed złem i sprowadzone do Oazy było powodem do radości. – Chętnie im pomogę na miarę swoich możliwości. Tym bardziej że... że nie mogę już wrócić do Munga.
Może tego właśnie potrzebowała po utracie siostry oraz pracy w Mungu – innego sposobu na niesienie pomocy, na czucie się potrzebną.
Po chwili jej oczom ukazało się niezwykłe zwierzę, koń ze skrzydłami. Nie była jednak pewna, jak w ogóle ma na niego wsiąść, nie była zbyt wysoka ani nawet nie wiedziała, jak się siedzi na skrzydlatym wierzchowcu.
- Jest piękny – szepnęła. – Tak. – Podała mu swój płaszcz i stanęła tam, gdzie jej kazał i pozwoliła, by chwycił ją w talii i podsadził. Wgramoliła się na grzbiet zwierzęcia i przerzuciła jedną nogę na drugą stronę, siadając okrakiem w siodle, przez co sukienka odsłoniła łydki, ale nie przejmowała się tym zbytnio, nie poczuła nawet chłodu, skupiona na tym, by złapać się dłońmi w miejscu wskazanym przez Percivala.
Przeprosiła go za nieuwarzenie eliksiru i ich spojrzenia spotkały się na moment, ale Percival nie wydawał się zły. Po chwili usadowił się w siodle tuż za nią.
- Trzymam się – przytaknęła, gdy znowu się odezwał. Mocniej ścisnęła dłońmi wystającą część siodła, ale i tak serce podjechało jej do gardła, kiedy ateonan zbliżył się do przepaści, nad brzegiem której kilka chwil temu stała, i runął w dół. Odruchowo krzyknęła, gdy pęd powietrza uderzył ją w twarz, gdy poczuła uczucie spadania; jak mogła nie tak dawno uważać, że skok z klifu jest dobrym pomysłem? Ale koń rozłożył ogromne skrzydła i nie runął w dół, a zaczął lecieć, bez problemu unosząc na grzbiecie dwójkę czarodziejów.
Był to lot zupełnie inny niż na miotle, czuła, jak lotki piór muskały jej nogi, jak mięśnie zwierzęcia pracowały, by utrzymać się w powietrzu. Tylko przez pierwszy moment się bała, potem zaufała umiejętnościom Percivala, choć starała się nie patrzeć na morze daleko pod nimi, to samo, o skoku do którego myślała w podrygu desperackich myśli.
Wskazała Percivalowi kierunek, w jakim powinni lecieć. Dom był niedaleko stąd, więc po krótkim locie wypatrzyła go i pokazała Blake’owi. Wylądowali, i dobrze że mężczyzna ją podtrzymał, bo inaczej pewnie zachwiałaby się na nogach.
Dopiero po chwili się odezwała, kiedy już uspokoiła szybko bijące serce i oddech.
- To mój nowy dom. Okolica przypomina tę, w której dorastałam, dlatego się na niego zdecydowałam. – Spojrzała na nieduży domek doskonale pasujący do nadmorskiego krajobrazu. – Nie chciałam narażać rodziców, więc dziś rano opuściłam ich dom i przeniosłam się tutaj. Uznałam, że... że mieszkanie z nimi nie byłoby dla nich bezpieczne, gdyby tak ktoś kiedyś dowiedział się o... o Zakonie.
A przecież mogło się tak stać. Nie mogła więc narażać rodziny, dlatego zamieszkała stosunkowo blisko nich, ale nie za blisko. Chciała wierzyć, że to był dobry pomysł, a także że przebywanie w miejscu kojarzącym się z tym, w którym dorastała, pomoże jej dojść do siebie po ostatnich przeżyciach.
- Londyn nie jest już pewnie bezpieczny dla nikogo. Nie mogę tam wrócić. – Ale co, jeśli inne miejsca też kiedyś przestaną takie być? Co wtedy? – W takim razie cieszę się, że mieszkasz niedaleko – dodała, jednocześnie ciekawa, gdzie mieścił się jego dom. – Będę mogła kiedyś cię odwiedzić? Ale teraz... Chcesz wejść na trochę? Zrobię nam gorącej herbaty, powinieneś się ogrzać.
Wpuściła go do domku i tam oddała mu jego płaszcz. Biorąc pod uwagę, że zamierzała się tu ukrywać i nie chciała ujawniać tego adresu zbyt wielu osobom, dopuszczenie do sekretu Percivala było przejawem sporego zaufania, jakim go obdarzyła.
- Muszę ponakładać jakieś pułapki. Choć prawdę mówiąc, niespecjalnie się na tym znam, nie tak jak Vera. – Na moment oklapła, gdy tylko powiedziała o siostrze i uświadomiła sobie po raz kolejny, że Very już nie ma, ale zaraz ruszyła do kuchni i sięgnęła po różdżkę, stukając nią w staroświecki czajnik, by podgrzać wodę. Zabezpieczenia magiczne by się przydały, w Londynie dbała o nie Vera, zaś Charlie znała jedynie parę sposobów z wykorzystaniem transmutacji czy eliksirów, i to głównie w teorii. Ale zaawansowana magia obronna leżała poza zasięgiem jej możliwości.
Postawiła na stole dwa kubki, napełniając je herbacianymi fusami, które zalała wodą. Im obojgu ciepła herbata dobrze zrobi, a przytulny domek był lepszym miejscem do rozmowy niż wietrzny klif. W kuchni zaraz też otoczyły ich wszystkie cztery koty Charlie, łasząc się do niej i Percivala. Jak mogła choćby pomyśleć o tym, żeby odebrać sobie życie i je tak zostawić? Usiadła przy niedużym stoliku, patrząc jak jej herbata nabiera koloru i przelotnie przypominając sobie, jak niedawno Jennifer w herbaciarni, tej samej w której spotkała Percivala wtedy jeszcze Notta po raz pierwszy, wywróżyła jej z fusów problemy i złe wiadomości. Ciekawe, co wyczytałaby z tej herbaty? Objęła kubek dłońmi i spojrzała na zmęczoną twarz mężczyzny, który ocalił ją dziś przed zrobieniem wielkiego głupstwa.
- Nie wiem, co mnie podkusiło do... tego, o czym myślałam, zanim się zjawiłeś – wypaliła nagle, po czym spuściła wzrok, wbijając go znowu w zawartość swojego kubka. Napiła się herbaty, a wciąż jeszcze zbyt gorąca ciecz lekko oparzyła jej usta i język.
A potem pojawił się Percival. I Charlie odechciało się skoków z klifu, sama jego obecność uzmysłowiła jej, jak bardzo głupie było to, że tu przyszła i że miała takie myśli. Skupiła się na jego obecności, a było w nim coś ciepłego i uspokajającego, jego słowa przykuwały uwagę i miały w sobie moc przekonywania. Uświadamiała sobie też, że mu zaufała, że nie bała się wsiąść na jego ateonana. Gdyby chciał ją zabić (nawet gdyby mógł), miał ku temu wielu okazji, nawet teraz, dzisiaj, mógłby ją z łatwością pchnąć, gdy stała na krawędzi, zamiast próbować ją przekonać do zaniechania skoku.
- Chętnie spróbuję – powiedziała więc. – Ale miejmy nadzieję, że nie złapiesz magicznego kataru. – Uśmiechnęła się blado. Oczywiście gdyby jednak zachorował uwarzyłaby mu eliksir, ale wolałaby, by pozostał zdrowy, dlatego nie było sensu przeciągać stania tu w zimnie i wietrze. Ruszyła za nim, ostrożnie stawiając kroki, bo zrobiło się już prawie całkiem ciemno i jedynie na zachodzie niebo było wciąż nieznacznie jaśniejsze. – Cieszę się – rzekła, gdy wspomniał o uratowanych ludziach. Każde niewinne istnienie ocalone przed złem i sprowadzone do Oazy było powodem do radości. – Chętnie im pomogę na miarę swoich możliwości. Tym bardziej że... że nie mogę już wrócić do Munga.
Może tego właśnie potrzebowała po utracie siostry oraz pracy w Mungu – innego sposobu na niesienie pomocy, na czucie się potrzebną.
Po chwili jej oczom ukazało się niezwykłe zwierzę, koń ze skrzydłami. Nie była jednak pewna, jak w ogóle ma na niego wsiąść, nie była zbyt wysoka ani nawet nie wiedziała, jak się siedzi na skrzydlatym wierzchowcu.
- Jest piękny – szepnęła. – Tak. – Podała mu swój płaszcz i stanęła tam, gdzie jej kazał i pozwoliła, by chwycił ją w talii i podsadził. Wgramoliła się na grzbiet zwierzęcia i przerzuciła jedną nogę na drugą stronę, siadając okrakiem w siodle, przez co sukienka odsłoniła łydki, ale nie przejmowała się tym zbytnio, nie poczuła nawet chłodu, skupiona na tym, by złapać się dłońmi w miejscu wskazanym przez Percivala.
Przeprosiła go za nieuwarzenie eliksiru i ich spojrzenia spotkały się na moment, ale Percival nie wydawał się zły. Po chwili usadowił się w siodle tuż za nią.
- Trzymam się – przytaknęła, gdy znowu się odezwał. Mocniej ścisnęła dłońmi wystającą część siodła, ale i tak serce podjechało jej do gardła, kiedy ateonan zbliżył się do przepaści, nad brzegiem której kilka chwil temu stała, i runął w dół. Odruchowo krzyknęła, gdy pęd powietrza uderzył ją w twarz, gdy poczuła uczucie spadania; jak mogła nie tak dawno uważać, że skok z klifu jest dobrym pomysłem? Ale koń rozłożył ogromne skrzydła i nie runął w dół, a zaczął lecieć, bez problemu unosząc na grzbiecie dwójkę czarodziejów.
Był to lot zupełnie inny niż na miotle, czuła, jak lotki piór muskały jej nogi, jak mięśnie zwierzęcia pracowały, by utrzymać się w powietrzu. Tylko przez pierwszy moment się bała, potem zaufała umiejętnościom Percivala, choć starała się nie patrzeć na morze daleko pod nimi, to samo, o skoku do którego myślała w podrygu desperackich myśli.
Wskazała Percivalowi kierunek, w jakim powinni lecieć. Dom był niedaleko stąd, więc po krótkim locie wypatrzyła go i pokazała Blake’owi. Wylądowali, i dobrze że mężczyzna ją podtrzymał, bo inaczej pewnie zachwiałaby się na nogach.
Dopiero po chwili się odezwała, kiedy już uspokoiła szybko bijące serce i oddech.
- To mój nowy dom. Okolica przypomina tę, w której dorastałam, dlatego się na niego zdecydowałam. – Spojrzała na nieduży domek doskonale pasujący do nadmorskiego krajobrazu. – Nie chciałam narażać rodziców, więc dziś rano opuściłam ich dom i przeniosłam się tutaj. Uznałam, że... że mieszkanie z nimi nie byłoby dla nich bezpieczne, gdyby tak ktoś kiedyś dowiedział się o... o Zakonie.
A przecież mogło się tak stać. Nie mogła więc narażać rodziny, dlatego zamieszkała stosunkowo blisko nich, ale nie za blisko. Chciała wierzyć, że to był dobry pomysł, a także że przebywanie w miejscu kojarzącym się z tym, w którym dorastała, pomoże jej dojść do siebie po ostatnich przeżyciach.
- Londyn nie jest już pewnie bezpieczny dla nikogo. Nie mogę tam wrócić. – Ale co, jeśli inne miejsca też kiedyś przestaną takie być? Co wtedy? – W takim razie cieszę się, że mieszkasz niedaleko – dodała, jednocześnie ciekawa, gdzie mieścił się jego dom. – Będę mogła kiedyś cię odwiedzić? Ale teraz... Chcesz wejść na trochę? Zrobię nam gorącej herbaty, powinieneś się ogrzać.
Wpuściła go do domku i tam oddała mu jego płaszcz. Biorąc pod uwagę, że zamierzała się tu ukrywać i nie chciała ujawniać tego adresu zbyt wielu osobom, dopuszczenie do sekretu Percivala było przejawem sporego zaufania, jakim go obdarzyła.
- Muszę ponakładać jakieś pułapki. Choć prawdę mówiąc, niespecjalnie się na tym znam, nie tak jak Vera. – Na moment oklapła, gdy tylko powiedziała o siostrze i uświadomiła sobie po raz kolejny, że Very już nie ma, ale zaraz ruszyła do kuchni i sięgnęła po różdżkę, stukając nią w staroświecki czajnik, by podgrzać wodę. Zabezpieczenia magiczne by się przydały, w Londynie dbała o nie Vera, zaś Charlie znała jedynie parę sposobów z wykorzystaniem transmutacji czy eliksirów, i to głównie w teorii. Ale zaawansowana magia obronna leżała poza zasięgiem jej możliwości.
Postawiła na stole dwa kubki, napełniając je herbacianymi fusami, które zalała wodą. Im obojgu ciepła herbata dobrze zrobi, a przytulny domek był lepszym miejscem do rozmowy niż wietrzny klif. W kuchni zaraz też otoczyły ich wszystkie cztery koty Charlie, łasząc się do niej i Percivala. Jak mogła choćby pomyśleć o tym, żeby odebrać sobie życie i je tak zostawić? Usiadła przy niedużym stoliku, patrząc jak jej herbata nabiera koloru i przelotnie przypominając sobie, jak niedawno Jennifer w herbaciarni, tej samej w której spotkała Percivala wtedy jeszcze Notta po raz pierwszy, wywróżyła jej z fusów problemy i złe wiadomości. Ciekawe, co wyczytałaby z tej herbaty? Objęła kubek dłońmi i spojrzała na zmęczoną twarz mężczyzny, który ocalił ją dziś przed zrobieniem wielkiego głupstwa.
- Nie wiem, co mnie podkusiło do... tego, o czym myślałam, zanim się zjawiłeś – wypaliła nagle, po czym spuściła wzrok, wbijając go znowu w zawartość swojego kubka. Napiła się herbaty, a wciąż jeszcze zbyt gorąca ciecz lekko oparzyła jej usta i język.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Wątpił, czy ktokolwiek z nich był na to przygotowany. Plany snute na przyszłość w czasach pokoju rzadko kiedy zakładały w końcu wojnę; on sam również jej nie zakładał, od dziecka marząc raczej o dalekich podróżach i pracy ze smokami, niż organizowaniu akcji ratunkowych i dywersyjnych. Jeśli chwytał za różdżkę, to nie dlatego, że chciał, ale dlatego, że czuł, że musiał – wiedząc, że tylko oni wspólnymi siłami mogli sprawić, że świat pewnego dnia wyjdzie z mroku, w którym się pogrążył. To nie było łatwe, i z całą pewnością nie było czymś, co przychodziło mu naturalnie; owszem, kiedy stawał przed wrogiem, zadzierał wysoko głowę i wykorzystywał wszystkie umiejętności, jakie tylko udało mu się wypracować, ale po powrocie do bezpiecznych ścian domu wciąż był tylko sobą; jego dłonie nadal drżały, gdy zmywał z nich krew, barki trzęsły się od nałożonego na nie ciężaru, a palce zaciskały się kurczowo na szorstkim materiale prześcieradła, kiedy umysł bez powodzenia starał się wypłukać spod jego powiek powracające koszmary wspomnień, czasami nawiedzające go w snach nawet po opanowaniu sztuki oklumencji. Być może z tego samego powodu wydawało mu się, że rozumiał; że znał uczucia, które zagnały Charlene na krawędź klifu, obezwładniające, zasnuwające horyzont czarnym całunem. Zdarzało się w końcu, że przychodziły również do niego, najczęściej wieczorem, tuż przed położeniem się spać, gdy umysł był najbardziej bezbronny – i zazwyczaj, gdy akurat był sam, bez kojącej obecności Benjamina, zdolnej do odpędzenia najgęstszych nawet obaw.
Uśmiechnął się do niej, pozwalając sobie na bardziej beztroskie wzruszenie ramionami. – Też mam taką nadzieję. Złapałem magiczny katar końcem roku, po spędzeniu nocy na zimnej posadzce w Tower – do tej pory mam dreszcze, jak myślę o tym paskudztwie – odpowiedział, nie powstrzymując już żartobliwego tonu. Wydawało mu się, że największe zagrożenie minęło, chciał więc stopniowo zacząć odejmować całej sytuacji ciężaru; instynktownie, nie był w końcu magipsychiatrą, ani nie znał się na pocieszaniu, wychowany w domu, w którym problemy i słabości zwyczajnie zamiatało się pod dywan, udając, że nie istnieją – bo nie stanowiły dobrego tematu do towarzyskich konwersacji na salonach.
Kiedy szli, zerkał na nią z ukosa, dostosowując tempo do jej kroków i upewniając się, że nie traciła równowagi. – Raczej nie przydałabyś się teraz w Mungu – zauważył ostrożnie, kontrolnie spoglądając na jej profil, starając się wyczytać cokolwiek z jej wyrazu twarzy. – Po zamknięciu miasta większość czarodziejów i tak będzie zmuszonych szukać pomocy gdzieś indziej – dodał, jeszcze nie zastanawiając się nad tym, gdzie miało znajdować się owo gdzieś; nie wiedział o istnieniu żadnej lecznicy, która byłaby w stanie przyjąć napływ pozbawionych nagle pomocy pacjentów.
Krótki podniebny lot jak zwykle niezawodnie pomagał mu w oczyszczeniu myśli, kiedy więc wylądowali przed domem Charlie, czuł się znacznie spokojniejszy – zdolny do spojrzenia na sytuację jaśniej, bez niepotrzebnego chaosu emocji. Miał nadzieję, że uda mu się przynajmniej częściowo przelać to poczucie stabilności na nią; że ona również zdoła oderwać się od czarnych, rodzących się w wyobraźni scenariuszy. – Wygląda bardzo ładnie – skomentował, patrząc na budyneczek, nie bardzo wiedząc, jakim innym komplementem mógłby go uraczyć; nie znał się zbytnio na architekturze, czy to czarodziejskiej, czy mugolskiej. – Wiedzą o Zakonie? Twoi rodzice – zapytał, po krótkiej przerwie uściślając, o kogo dokładnie mu chodziło. Spojrzał na nią z ukosa, samemu nie ruszając się jeszcze z miejsca i dając jej chwilę na wyrównanie oddechu oraz odzyskanie czucia w zapewne zmęczonych lotem nogach. – Czasami najlepszym, co możemy zrobić, jest trzymanie się od najbliższych z daleka – dodał nieco ciszej, myśląc głównie o Isabelle i Jamesie; nie wybaczyłby sobie, gdyby z jego winy coś im się stało, wciąż naiwnie liczył jednak na to, że byli bezpieczni; że protekcja, jaką zaoferowali im Carrowowie, nie pozwoli Rycerzom na zrobienie z nich przynęty. Czasami w to wierzył; w inne dni, gorsze, był niemal pewien, że było to tylko kwestią czasu.
– Odbijemy Londyn – odezwał się w odpowiedzi na jej słowa, mając wrażenie, że jego głos brzmiał pewniej, niż on sam się czuł. – I jasne, że tak. Mieszkam w Sennen, w lesie na południe od miasteczka. Dom należy do Bena, ale myślę, że nie będzie miał nic przeciwko. – On i Charlie byli w końcu rodziną. – I tak chciałem poprosić cię o pomoc z roślinami w hodowli, wydaje mi się, że nie mają odpowiednich warunków albo złapały jakąś chorobę, bo liście czernieją i zaczynają wysychać mimo stałego dopływu wody – dodał, przypomniawszy sobie o kwestii, która przez jakiś czas zaprzątała jego myśli – to jest do czasu, gdy usłyszał o tym, co stało się w Londynie. – Chętnie napiję się herbaty, dziękuję. – Uśmiechnął się, nie zastanawiając długo nad przyjęciem zaproszenia. Nie tylko dlatego, że naprawdę marzył o tym, by chociaż przez chwilę zejść z dmącego wiatru, ale głównie z uwagi na fakt, że nie chciał jeszcze zostawiać Charlene samej. Ponure myśli stanowiły kiepskie towarzystwo, zwłaszcza w otoczeniu ciszy niezajętego niczym umysłu.
Odebrał od niej płaszcz, by zaraz potem oba okrycia – swoje, i to należące do niej – odwiesić w przedpokoju. Idąc za nią do kuchni, rozglądał się z ciekawością dookoła, jednocześnie słuchając kolejnych padających słów. – Mogę w tym pomóc – zaoferował od razu, opierając się o blat jednej z szafek; zaraz potem jakiś ruch na wysokości łydek odwrócił jego uwagę, a po opuszczeniu spojrzenia dostrzegł pojawiające się w kuchni koty – prawdopodobnie zwabione odgłosem obijających się o siebie naczyń. Uśmiechnął się bezwiednie, przykucając prawie odruchowo i wyciągając dłoń w stronę futrzaka, który postanowił otrzeć się o jego spodnie; kot obwąchał go najpierw ostrożnie, najpewniej wyczuwając woń pozostawioną na ubraniach przez jego psy, ale zaraz potem pozwolił mu się pogłaskać, mrucząc z zadowoleniem. – Nie znam się na transmutacji, ale jeżeli chciałabyś zabezpieczyć dom magią obronną lub urokami, to jest kilka, które potrafię rzucić – mówił dalej, drapiąc kota za uchem. Wyprostował się chwilę później, żeby usiąść przy stoliku, na którym Charlie postawiła kubki z herbatą. – Dziękuję – powiedział, chwytając naczynie za ucho, ale jeszcze nie podnosząc go do ust; czekając, aż przestygnie. Ledwie zarejestrował chwilę, w której jeden z kotów wskoczył mu bezceremonialnie na kolana, pozostawiając sierść na ciemnym materiale swetra. Pogładził go po grzbiecie wolną dłonią, przez chwilę zastanawiając się nad słowami kobiety. – Myślę, że ja wiem, Charlie – odezwał się łagodnie, na moment unosząc na nią spojrzenie. Podciągnął wyżej kącik ust. – Wydaje mi się, że zrobiłem już w życiu wystarczająco dużo głupstw, żeby mieć o tym pewne pojęcie – wyjaśnił. – Nie masz się czego wstydzić. Mierzymy się z rzeczami, które czasami nas przerastają. Po prostu… Spróbuj pamiętać, że nie jesteś w tym wszystkim sama. I że to – oderwał palce od kubka, żeby zatoczyć bliżej nieokreśloną pętlę dookoła, mając na myśli nie tyle kuchnię, czy dom – co ogólną sytuację – nie będzie trwało wiecznie. – Wiedział, że nie było łatwo w to uwierzyć; że znajdowali się w miejscu, w którym nie było jeszcze widać światła – ale musieli mieć nadzieję, że istniało jakieś później. Bez niej naprawdę byliby wszyscy zgubieni.
Uśmiechnął się do niej, pozwalając sobie na bardziej beztroskie wzruszenie ramionami. – Też mam taką nadzieję. Złapałem magiczny katar końcem roku, po spędzeniu nocy na zimnej posadzce w Tower – do tej pory mam dreszcze, jak myślę o tym paskudztwie – odpowiedział, nie powstrzymując już żartobliwego tonu. Wydawało mu się, że największe zagrożenie minęło, chciał więc stopniowo zacząć odejmować całej sytuacji ciężaru; instynktownie, nie był w końcu magipsychiatrą, ani nie znał się na pocieszaniu, wychowany w domu, w którym problemy i słabości zwyczajnie zamiatało się pod dywan, udając, że nie istnieją – bo nie stanowiły dobrego tematu do towarzyskich konwersacji na salonach.
Kiedy szli, zerkał na nią z ukosa, dostosowując tempo do jej kroków i upewniając się, że nie traciła równowagi. – Raczej nie przydałabyś się teraz w Mungu – zauważył ostrożnie, kontrolnie spoglądając na jej profil, starając się wyczytać cokolwiek z jej wyrazu twarzy. – Po zamknięciu miasta większość czarodziejów i tak będzie zmuszonych szukać pomocy gdzieś indziej – dodał, jeszcze nie zastanawiając się nad tym, gdzie miało znajdować się owo gdzieś; nie wiedział o istnieniu żadnej lecznicy, która byłaby w stanie przyjąć napływ pozbawionych nagle pomocy pacjentów.
Krótki podniebny lot jak zwykle niezawodnie pomagał mu w oczyszczeniu myśli, kiedy więc wylądowali przed domem Charlie, czuł się znacznie spokojniejszy – zdolny do spojrzenia na sytuację jaśniej, bez niepotrzebnego chaosu emocji. Miał nadzieję, że uda mu się przynajmniej częściowo przelać to poczucie stabilności na nią; że ona również zdoła oderwać się od czarnych, rodzących się w wyobraźni scenariuszy. – Wygląda bardzo ładnie – skomentował, patrząc na budyneczek, nie bardzo wiedząc, jakim innym komplementem mógłby go uraczyć; nie znał się zbytnio na architekturze, czy to czarodziejskiej, czy mugolskiej. – Wiedzą o Zakonie? Twoi rodzice – zapytał, po krótkiej przerwie uściślając, o kogo dokładnie mu chodziło. Spojrzał na nią z ukosa, samemu nie ruszając się jeszcze z miejsca i dając jej chwilę na wyrównanie oddechu oraz odzyskanie czucia w zapewne zmęczonych lotem nogach. – Czasami najlepszym, co możemy zrobić, jest trzymanie się od najbliższych z daleka – dodał nieco ciszej, myśląc głównie o Isabelle i Jamesie; nie wybaczyłby sobie, gdyby z jego winy coś im się stało, wciąż naiwnie liczył jednak na to, że byli bezpieczni; że protekcja, jaką zaoferowali im Carrowowie, nie pozwoli Rycerzom na zrobienie z nich przynęty. Czasami w to wierzył; w inne dni, gorsze, był niemal pewien, że było to tylko kwestią czasu.
– Odbijemy Londyn – odezwał się w odpowiedzi na jej słowa, mając wrażenie, że jego głos brzmiał pewniej, niż on sam się czuł. – I jasne, że tak. Mieszkam w Sennen, w lesie na południe od miasteczka. Dom należy do Bena, ale myślę, że nie będzie miał nic przeciwko. – On i Charlie byli w końcu rodziną. – I tak chciałem poprosić cię o pomoc z roślinami w hodowli, wydaje mi się, że nie mają odpowiednich warunków albo złapały jakąś chorobę, bo liście czernieją i zaczynają wysychać mimo stałego dopływu wody – dodał, przypomniawszy sobie o kwestii, która przez jakiś czas zaprzątała jego myśli – to jest do czasu, gdy usłyszał o tym, co stało się w Londynie. – Chętnie napiję się herbaty, dziękuję. – Uśmiechnął się, nie zastanawiając długo nad przyjęciem zaproszenia. Nie tylko dlatego, że naprawdę marzył o tym, by chociaż przez chwilę zejść z dmącego wiatru, ale głównie z uwagi na fakt, że nie chciał jeszcze zostawiać Charlene samej. Ponure myśli stanowiły kiepskie towarzystwo, zwłaszcza w otoczeniu ciszy niezajętego niczym umysłu.
Odebrał od niej płaszcz, by zaraz potem oba okrycia – swoje, i to należące do niej – odwiesić w przedpokoju. Idąc za nią do kuchni, rozglądał się z ciekawością dookoła, jednocześnie słuchając kolejnych padających słów. – Mogę w tym pomóc – zaoferował od razu, opierając się o blat jednej z szafek; zaraz potem jakiś ruch na wysokości łydek odwrócił jego uwagę, a po opuszczeniu spojrzenia dostrzegł pojawiające się w kuchni koty – prawdopodobnie zwabione odgłosem obijających się o siebie naczyń. Uśmiechnął się bezwiednie, przykucając prawie odruchowo i wyciągając dłoń w stronę futrzaka, który postanowił otrzeć się o jego spodnie; kot obwąchał go najpierw ostrożnie, najpewniej wyczuwając woń pozostawioną na ubraniach przez jego psy, ale zaraz potem pozwolił mu się pogłaskać, mrucząc z zadowoleniem. – Nie znam się na transmutacji, ale jeżeli chciałabyś zabezpieczyć dom magią obronną lub urokami, to jest kilka, które potrafię rzucić – mówił dalej, drapiąc kota za uchem. Wyprostował się chwilę później, żeby usiąść przy stoliku, na którym Charlie postawiła kubki z herbatą. – Dziękuję – powiedział, chwytając naczynie za ucho, ale jeszcze nie podnosząc go do ust; czekając, aż przestygnie. Ledwie zarejestrował chwilę, w której jeden z kotów wskoczył mu bezceremonialnie na kolana, pozostawiając sierść na ciemnym materiale swetra. Pogładził go po grzbiecie wolną dłonią, przez chwilę zastanawiając się nad słowami kobiety. – Myślę, że ja wiem, Charlie – odezwał się łagodnie, na moment unosząc na nią spojrzenie. Podciągnął wyżej kącik ust. – Wydaje mi się, że zrobiłem już w życiu wystarczająco dużo głupstw, żeby mieć o tym pewne pojęcie – wyjaśnił. – Nie masz się czego wstydzić. Mierzymy się z rzeczami, które czasami nas przerastają. Po prostu… Spróbuj pamiętać, że nie jesteś w tym wszystkim sama. I że to – oderwał palce od kubka, żeby zatoczyć bliżej nieokreśloną pętlę dookoła, mając na myśli nie tyle kuchnię, czy dom – co ogólną sytuację – nie będzie trwało wiecznie. – Wiedział, że nie było łatwo w to uwierzyć; że znajdowali się w miejscu, w którym nie było jeszcze widać światła – ale musieli mieć nadzieję, że istniało jakieś później. Bez niej naprawdę byliby wszyscy zgubieni.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ostatnio zmieniony przez Percival Blake dnia 22.04.20 10:56, w całości zmieniany 1 raz
Jej nie przychodziło to wcale. Nie widziała swojego miejsca w czasach, w których przyszło jej żyć. Wciąż tęskniła do sielankowej przeszłości oraz do błogich marzeń, które nigdy nie zakładały wojny, strachu i lęku, a same wspaniałe rzeczy. Miała zostać alchemiczką z prawdziwego zdarzenia, stworzyć nowy eliksir leczniczy, a także podróżować i poznawać świat. To miało być jej życie, nie zaś to, co obecnie zgotował jej los – a nie wiedziała, że dalej będzie tylko gorzej i że mogła właściwie zapomnieć o spokoju i poczuciu bezpieczeństwa. Może przyjdzie moment gdy jednak pożałuje, że nie skoczyła dzisiaj z tego klifu.
Obok niej nie było nikogo, kto odgoniłby lęki. Vera umarła, a ukochany kochał inną. Zasypiała samotnie i tylko koty wtulały się w nią, gdy próbowała przenieść się w krainę snu. Tylko koty były przy niej w tym nowym domu, w którym zamieszkała po spaleniu za sobą mostów w Londynie, a ich ciepło było jedynym, na jakie mogła liczyć składając się do snu.
Ale teraz, kiedy pojawił się Percival, czuła się lepiej niż jeszcze niedawno, kiedy była sama. Samotność nie pomagała w jej obecnym stanie ducha, tylko pogłębiała depresję.
- Jak się tam znalazłeś? – zapytała, wzdrygając się, bo Tower z całą pewnością nie było miłym i przyjemnym miejscem. Wolałaby nigdy się w nim nie znajdować.
Wiedziała, że do Munga nie było powrotu, nie póki trwała wojna. Dlatego nie powróciła tam początkiem kwietnia, choć powinna. Nie napisała żadnego listu ani do przełożonego, ani do żadnego znajomego. Może nawet myśleli tam, że umarła, bo żadnego znaku życia z jej strony nie było.
- Wiem. To już nie byłoby to samo, skoro nie mogłabym pomagać wszystkim. Prawdziwi potrzebujący to nie tam skierują swe kroki. Zbyt wiele pracowało tam konserw, a tacy jak ja... pewnie też odejdą lub już to zrobili.
Ciekawe, co zrobią inni Zakonnicy z Munga? Czy też zrezygnują z pracy na rzecz obecnej władzy tak, jak zrobiła to ona? Dla niej, mimo całego sentymentu do Munga i miłości do swojej pracy, sprawa była oczywista. Nie mogła wrócić do Londynu, choć w tym momencie jeszcze nie wiedziała, gdzie się podzieje. Ale jako alchemik mogła pracować nawet w domu, nie musiała być zależna od żadnej instytucji.
Niedługo później po locie na ateonanie znaleźli się w jej nowym domku. Zupełnie nowym i w żaden sposób nie powiązanym z jej starym życiem, nie widniejącym w żadnym związanym z nią rejestrze, bo sprowadziła się do niego zaledwie dziś, już po odcięciu się całkowicie od tego, co zostawiła za sobą w Londynie. Nie zamierzała meldować w ministerstwie swego miejsca pobytu, nie planowała też rejestrować różdżki, bo sama taka idea wydawała jej się odrzucająca, pomijając już fakt, że najpierw musiałaby przełamać w sobie paniczny strach przed wyprawą do Londynu. Bycie w Zakonie nauczyło ją większej przezorności i ostrożności, bo wiedziała, że obecna władza na pewno nie tolerowałaby żadnej działalności dla Zakonu, nawet takiej która nie zakładała czynnej walki.
Miała jednak nadzieję, że będzie mogła tu osiąść już na stałe, a żeby to zrobić, będzie musiała rzeczywiście zatroszczyć się o zabezpieczenia. Vera, gdyby żyła, to zanim jeszcze wyjęłaby z pudeł choć jedną rzecz, już rzuciłaby wszystkie znane sobie czary ochronne. Miała bzika na punkcie zabezpieczeń, a Charlie chyba powinna zacząć brać z niej przykład.
- Dziękuję – rzekła. – I nie wiedzą. Nie mają pojęcia, tym bardziej że przez ostatnich prawie sześć lat mieszkałam osobno i nie mogli zauważyć niczego podejrzanego. – Jak to, że czasem gdzieś znikała albo że rok temu nagle zaczęła warzyć podejrzanie dużo eliksirów w domu. – Myślę, że masz rację. Lepiej zrobię, jak się odsunę, tak na wszelki wypadek. To wszystko robi się... zbyt poważne.
Kto by rok temu pomyślał, że tak będzie? Że zacznie realnie bać się o swoje i bliskich życie, bo w tak niebezpieczną stronę zabrnie sytuacja w świecie magii oraz sam Zakon Feniksa? Nie tak miało być. Nie w tę stronę miała się potoczyć ta pomoc idealistycznej grupie przyjaciół.
- To... chyba bardzo niedaleko stąd? – zauważyła, kojarząc że Sennen znajdowało się blisko St. Ives, właściwie niemal po sąsiedzku, na samym koniuszku Kornwalii. – Ben bardzo miło postąpił, że cię przygarnął. I chętnie pomogę z roślinami, bo w ostatnich miesiącach dużo czasu poświęcałam nauce zielarstwa, radzę sobie z nimi coraz lepiej. – Jako alchemiczka musiała znać się na ingrediencjach zwierzęcych i roślinnych. A zielarstwo okazało się w dodatku bardzo interesujące i spodobało jej się zajmowanie roślinami, choć robiła to amatorsko. W nowym domu też musiała zasadzić jakieś zioła na swój użytek i za ich sprawą dalej rozwijać wiedzę. W Kornwalii powinny rosnąć nawet lepiej niż w Londynie.
W kuchni postanowiła zrobić herbatę dla nich obojga. Potrzebowali czegoś gorącego, jeśli chcieli uniknąć magicznego kataru. Kątem oka dostrzegła, jak Percival wita się z jednym z jej kotów i uśmiechnęła się lekko.
- Byłabym wdzięczna – powiedziała na słowa o zabezpieczeniach. – Sama nie jestem w stanie nałożyć niczego z uroków ani obrony. Nie zdążyłam nauczyć się tego od Very.
Usiedli przy stoliku. Koty nadal nie opuszczały ich ani na krok, spragnione towarzystwa. I pomyśleć, że jeszcze pół godziny temu chciała je opuścić. Że gdyby nie wrócił jej zdrowy rozsądek, unosiłaby się martwa wśród fal, a one nigdy nie doczekałyby jej powrotu. Wtuliła się więc w sierść tego, który wskoczył na jej kolana i na moment zacisnęła powieki, przepraszając go w duchu za to, co chciała zrobić.
- To było głupie, Percivalu. I okropnie egoistyczne z mojej strony. Vera nie pochwaliłaby mnie, gdybym tak szybko do niej dołączyła. – Dzielnie próbowała się uśmiechnąć znad swojej herbaty, jednocześnie zastanawiając się, czy poza tym, że kiedyś dołączył do rycerzy, Percival miał na sumieniu jeszcze inne głupie decyzje, których żałował. – Ale to wszystko wydaje mi się takie... straszne. To co się stało w Londynie. I to, że Very... już nie ma.
Kiedyś byłyby w tym razem, mogłaby liczyć na opiekę i wsparcie siostry. Teraz była tego pozbawiona, musiała kroczyć przez życie samotnie, a nigdy dotąd nie wydawało jej się ono równie straszne. Zbyt dużo tych problemów skumulowało się naraz, i dlatego jej wątłe barki coraz mocniej się pod tym uginały, co zaprowadziło ją dziś właśnie na klif. Bo myślała że sięgnęła już dna, ale może wcale nie? Przecież zawsze mogło być gorzej, choć wolałaby, żeby już nie było, bo nie chciała testować swojej wytrzymałości jeszcze bardziej.
- Im szybciej to się skończy, tym lepiej. – Pytanie tylko, ile ofiar jeszcze za sobą pociągnie, zanim nastanie upragniony pokój? – Wiesz... tak naprawdę to wcale nie chcę umierać – wyznała, spoglądając na niego poważnym wzrokiem. – Ale jednak skok z klifu wydawał mi się mniej straszny niż los, który mogą zgotować mi... oni.
Ci, do których kiedyś należał Percival, których okrucieństwu w końcu się zbuntował i podjął ryzykowną ścieżkę ku prawości. Charlie panicznie bała się tego, co czarna magia mogła zrobić z ciałem. Bała się bólu, który to ze sobą niosło. Długie cierpienie prowadzące do szaleństwa wydawało jej się losem gorszym od szybkiej śmierci.
Napiła się herbaty, grzejąc zziębnięte dłonie na kubku. Choć w kuchni było ciepło, to na myśl o tym, co mogło ją spotkać z rąk dawnych towarzyszy Percivala znów zrobiło jej się zimno. I poczuła się przeraźliwie bezbronna.
Obok niej nie było nikogo, kto odgoniłby lęki. Vera umarła, a ukochany kochał inną. Zasypiała samotnie i tylko koty wtulały się w nią, gdy próbowała przenieść się w krainę snu. Tylko koty były przy niej w tym nowym domu, w którym zamieszkała po spaleniu za sobą mostów w Londynie, a ich ciepło było jedynym, na jakie mogła liczyć składając się do snu.
Ale teraz, kiedy pojawił się Percival, czuła się lepiej niż jeszcze niedawno, kiedy była sama. Samotność nie pomagała w jej obecnym stanie ducha, tylko pogłębiała depresję.
- Jak się tam znalazłeś? – zapytała, wzdrygając się, bo Tower z całą pewnością nie było miłym i przyjemnym miejscem. Wolałaby nigdy się w nim nie znajdować.
Wiedziała, że do Munga nie było powrotu, nie póki trwała wojna. Dlatego nie powróciła tam początkiem kwietnia, choć powinna. Nie napisała żadnego listu ani do przełożonego, ani do żadnego znajomego. Może nawet myśleli tam, że umarła, bo żadnego znaku życia z jej strony nie było.
- Wiem. To już nie byłoby to samo, skoro nie mogłabym pomagać wszystkim. Prawdziwi potrzebujący to nie tam skierują swe kroki. Zbyt wiele pracowało tam konserw, a tacy jak ja... pewnie też odejdą lub już to zrobili.
Ciekawe, co zrobią inni Zakonnicy z Munga? Czy też zrezygnują z pracy na rzecz obecnej władzy tak, jak zrobiła to ona? Dla niej, mimo całego sentymentu do Munga i miłości do swojej pracy, sprawa była oczywista. Nie mogła wrócić do Londynu, choć w tym momencie jeszcze nie wiedziała, gdzie się podzieje. Ale jako alchemik mogła pracować nawet w domu, nie musiała być zależna od żadnej instytucji.
Niedługo później po locie na ateonanie znaleźli się w jej nowym domku. Zupełnie nowym i w żaden sposób nie powiązanym z jej starym życiem, nie widniejącym w żadnym związanym z nią rejestrze, bo sprowadziła się do niego zaledwie dziś, już po odcięciu się całkowicie od tego, co zostawiła za sobą w Londynie. Nie zamierzała meldować w ministerstwie swego miejsca pobytu, nie planowała też rejestrować różdżki, bo sama taka idea wydawała jej się odrzucająca, pomijając już fakt, że najpierw musiałaby przełamać w sobie paniczny strach przed wyprawą do Londynu. Bycie w Zakonie nauczyło ją większej przezorności i ostrożności, bo wiedziała, że obecna władza na pewno nie tolerowałaby żadnej działalności dla Zakonu, nawet takiej która nie zakładała czynnej walki.
Miała jednak nadzieję, że będzie mogła tu osiąść już na stałe, a żeby to zrobić, będzie musiała rzeczywiście zatroszczyć się o zabezpieczenia. Vera, gdyby żyła, to zanim jeszcze wyjęłaby z pudeł choć jedną rzecz, już rzuciłaby wszystkie znane sobie czary ochronne. Miała bzika na punkcie zabezpieczeń, a Charlie chyba powinna zacząć brać z niej przykład.
- Dziękuję – rzekła. – I nie wiedzą. Nie mają pojęcia, tym bardziej że przez ostatnich prawie sześć lat mieszkałam osobno i nie mogli zauważyć niczego podejrzanego. – Jak to, że czasem gdzieś znikała albo że rok temu nagle zaczęła warzyć podejrzanie dużo eliksirów w domu. – Myślę, że masz rację. Lepiej zrobię, jak się odsunę, tak na wszelki wypadek. To wszystko robi się... zbyt poważne.
Kto by rok temu pomyślał, że tak będzie? Że zacznie realnie bać się o swoje i bliskich życie, bo w tak niebezpieczną stronę zabrnie sytuacja w świecie magii oraz sam Zakon Feniksa? Nie tak miało być. Nie w tę stronę miała się potoczyć ta pomoc idealistycznej grupie przyjaciół.
- To... chyba bardzo niedaleko stąd? – zauważyła, kojarząc że Sennen znajdowało się blisko St. Ives, właściwie niemal po sąsiedzku, na samym koniuszku Kornwalii. – Ben bardzo miło postąpił, że cię przygarnął. I chętnie pomogę z roślinami, bo w ostatnich miesiącach dużo czasu poświęcałam nauce zielarstwa, radzę sobie z nimi coraz lepiej. – Jako alchemiczka musiała znać się na ingrediencjach zwierzęcych i roślinnych. A zielarstwo okazało się w dodatku bardzo interesujące i spodobało jej się zajmowanie roślinami, choć robiła to amatorsko. W nowym domu też musiała zasadzić jakieś zioła na swój użytek i za ich sprawą dalej rozwijać wiedzę. W Kornwalii powinny rosnąć nawet lepiej niż w Londynie.
W kuchni postanowiła zrobić herbatę dla nich obojga. Potrzebowali czegoś gorącego, jeśli chcieli uniknąć magicznego kataru. Kątem oka dostrzegła, jak Percival wita się z jednym z jej kotów i uśmiechnęła się lekko.
- Byłabym wdzięczna – powiedziała na słowa o zabezpieczeniach. – Sama nie jestem w stanie nałożyć niczego z uroków ani obrony. Nie zdążyłam nauczyć się tego od Very.
Usiedli przy stoliku. Koty nadal nie opuszczały ich ani na krok, spragnione towarzystwa. I pomyśleć, że jeszcze pół godziny temu chciała je opuścić. Że gdyby nie wrócił jej zdrowy rozsądek, unosiłaby się martwa wśród fal, a one nigdy nie doczekałyby jej powrotu. Wtuliła się więc w sierść tego, który wskoczył na jej kolana i na moment zacisnęła powieki, przepraszając go w duchu za to, co chciała zrobić.
- To było głupie, Percivalu. I okropnie egoistyczne z mojej strony. Vera nie pochwaliłaby mnie, gdybym tak szybko do niej dołączyła. – Dzielnie próbowała się uśmiechnąć znad swojej herbaty, jednocześnie zastanawiając się, czy poza tym, że kiedyś dołączył do rycerzy, Percival miał na sumieniu jeszcze inne głupie decyzje, których żałował. – Ale to wszystko wydaje mi się takie... straszne. To co się stało w Londynie. I to, że Very... już nie ma.
Kiedyś byłyby w tym razem, mogłaby liczyć na opiekę i wsparcie siostry. Teraz była tego pozbawiona, musiała kroczyć przez życie samotnie, a nigdy dotąd nie wydawało jej się ono równie straszne. Zbyt dużo tych problemów skumulowało się naraz, i dlatego jej wątłe barki coraz mocniej się pod tym uginały, co zaprowadziło ją dziś właśnie na klif. Bo myślała że sięgnęła już dna, ale może wcale nie? Przecież zawsze mogło być gorzej, choć wolałaby, żeby już nie było, bo nie chciała testować swojej wytrzymałości jeszcze bardziej.
- Im szybciej to się skończy, tym lepiej. – Pytanie tylko, ile ofiar jeszcze za sobą pociągnie, zanim nastanie upragniony pokój? – Wiesz... tak naprawdę to wcale nie chcę umierać – wyznała, spoglądając na niego poważnym wzrokiem. – Ale jednak skok z klifu wydawał mi się mniej straszny niż los, który mogą zgotować mi... oni.
Ci, do których kiedyś należał Percival, których okrucieństwu w końcu się zbuntował i podjął ryzykowną ścieżkę ku prawości. Charlie panicznie bała się tego, co czarna magia mogła zrobić z ciałem. Bała się bólu, który to ze sobą niosło. Długie cierpienie prowadzące do szaleństwa wydawało jej się losem gorszym od szybkiej śmierci.
Napiła się herbaty, grzejąc zziębnięte dłonie na kubku. Choć w kuchni było ciepło, to na myśl o tym, co mogło ją spotkać z rąk dawnych towarzyszy Percivala znów zrobiło jej się zimno. I poczuła się przeraźliwie bezbronna.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Skrzywił się lekko w reakcji na pytanie Charlene – nie dlatego, że nie chciał jej odpowiedzieć, okoliczności jego ostatniego aresztowania nie były żadną tajemnicą – ale nie lubił wracać do tych wspomnień, do tamtego strachu i lepkiego, chłodnego poczucia uwięzienia, doprawionego świadomością całkowitego braku kontroli nad sytuacją. Zamknięcie w zatęchłej celi oraz bycie zmuszonym do biernego oczekiwania na cudzą łaskę lub niełaskę wydawało mu się nieskończenie gorsze od otwartej walki – na polu bitwy mógł wszak liczyć na swoje umiejętności, w więzieniu – tylko na los. Niepewny, często niesprawiedliwy, przychylający się obecnie tym, z którymi próbowali walczyć. – Pamiętasz zamieszki na Pokątnej? Kiedy Rycerze zaatakowali lodziarnię rodzeństwa Fortescue? Brałem w tym udział. Udało nam się ich odegnać, ale magiczna policja aresztowała mnie, Floreana i Michaela – wyjaśnił po chwili milczenia, wciąż nie mogąc uwierzyć, że udało mu się wyjść z tego wszystkiego obronną ręką. Gdyby przytrzymali go wtedy w areszcie odrobinę dłużej, wystarczająco, by o jego obecności tam dowiedzieli się jego wrogowie – prawdopodobnie nigdy nie opuściłby murów Tower.
Pokręcił głową, starając się odegnać od siebie te myśli, zepchnąć je za wzniesiony w umyśle mur; nie było potrzeby wracać do tego teraz, ani rozpamiętywać starych urazów – nie, kiedy na horyzoncie migotały już światła nowej bitwy. Nadchodzącej nieuchronnie, gorszej, bardziej krwawej; wiedział to już teraz, znajdując się na względnie spokojnym, kornwalijskim wybrzeżu: to, do czego tym razem posunęło się Ministerstwo Magii, nie miało przejść bez echa, wywołując w ludziach już nie tylko sprzeciw, ale i gniew; nie można było odebrać im wszystkiego, całego dorobku życia i poczucia bezpieczeństwa, a później liczyć na to, że pozostaną bierni. Tych wizji nie chciał jednak roztaczać przed Charlie – przeszła w ostatnich dniach wystarczająco wiele. – Konserw? – powtórzył za nią, śmiejąc się cicho. – Tak nas nazywacie? – zapytał, unosząc wyżej brwi i zerkając na nią z ukosa. Bez nagany w spojrzeniu, bardziej z zaciekawieniem; chociaż od dnia, w którym bezpowrotnie utracił nazwisko, minęło kilka miesięcy, wciąż zdarzały mu się takie momenty nagłej realizacji, uświadamiające mu, że w którymś momencie znalazł się po drugiej stronie, nawet jeżeli sam nie do końca czuł się w ten sposób – trzydziestu lat wychowania nie można było wymazać tak po prostu, tak samo jak jednym alchemicznie precyzyjnym ruchem odciąć więzi łączących go z tamtym światem. – Ale masz rację – sądzę, że szpital może nie być już tym samym miejscem, które znałaś. Ministerstwo ma tam za dużo wpływów – powiedział, odwracając na moment spojrzenie; myślał o Belvinie, zastanawiając się, jak miało wyglądać teraz jej życie; czy powinien o to zapytać, narażać ją? – Nie wiesz, co zamierza Alexander? – zagadnął, przypominając sobie, że on również pracował do tej pory w murach Świętego Munga. Szczerze wątpił, by mógł tam zostać; w przeciwieństwie do Charlene, Rycerze doskonale zdawali sobie sprawę z jego przynależności, a po jego śmiałej deklaracji na Stonehenge – wiedzieli o tym też wszyscy inni.
Westchnął przeciągle, kiedy jakiś czas później – po podniebnej podróży i wylądowaniu tuż obok świeżo zamieszkałego domku – Charlie wspomniała o rodzicach. Chociaż na pewien sposób przez większość swojego życia był zmuszony do karkołomnego balansowania na cienkiej granicy między konserwatywną arystokracją, a tą bardziej postępową częścią czarodziejskiego świata (finalnie spadając z niej z hukiem), to egzystowanie w wojennej rzeczywistości wydawało mu się nieskończenie bardziej skomplikowane; nie znosił tego – gubienia się w tajemnicach, chowania wśród cieni, wciąż nie potrafiąc zdecydować, czy niewiedza w istocie kogokolwiek chroniła; czy może stanowiła wygodne wyjście dla nich samych – bo pozwalała uniknąć trudnych rozmów i niezręcznych wyjaśnień? – Może powinnaś ich uprzedzić. Wiesz, bez szczegółów, ale… Żeby byli gotowi. W razie czego. – W razie, gdyby Rycerze Walpurgii poznali kolejne nazwiska członków Zakonu Feniksa, i w razie, gdyby nabrali wystarczająco dużo zuchwałości, by wziąć na celownik ich rodziny i przyjaciół. Wiedział, że nie mieli się skrupułów, które kazałyby im się przed tym cofnąć – a teraz, kiedy w rękach mieli potężną broń, jaką było Ministerstwo Magii, nie mieli też żadnego powodu, by to zrobić.
Kiwnął głową, potwierdzając słowa Charlene. – Gdybyś chciała, spokojnie dotarłabyś tam piechotą – przytaknął, właściwie ciesząc się z tego niewielkiego dystansu; co prawda ani on, ani Ben, nie mogli jej zastąpić utraconej siostry, ale być może bliskie sąsiedztwo mogło sprawić, że nie będzie się czuła aż tak samotnie. – Uratował mi życie – odezwał się ciszej, kiwając głową. Nie miał pojęcia, gdzie by poszedł, gdyby Jaimie postanowił zatrzasnąć mu przed nosem drzwi; nie miał więcej przyjaciół – nigdy nie przyszłoby mu do głowy narażać Belviny, nie po takim czasie milczenia, i nie w sytuacji, w którą się wpakował – a gdyby zameldował się w Dziurawym Kotle czy Parszywym Pasażerze, to z pewnością potrzebne byłoby tylko kilka godzin, by ktoś życzliwy na niego doniósł. – Jeśli tylko znajdziesz chwilę – będę ci bardzo wdzięczny – dodał, uśmiechając się, kiedy zgodziła się pomóc mu z roślinami.
Musieli sobie teraz pomagać. Sobie i innym, tym, którzy nie byli w stanie obronić się sami; docierało to do niego każdego dnia coraz bardziej, wzmacniane dodatkowo przerażającymi doniesieniami z Londynu, niosącymi za sobą jedną, wyraźną wiadomość – byli zdani na siebie. – Powiedz tylko, czego potrzebujesz, a mogę zająć się tym nawet dzisiaj. Czegoś, co ostrzeże cię przed nadejściem intruza? Da więcej czasu na ucieczkę lub wezwanie pomocy? – zapytał, instynktownie rozglądając się dookoła i zastanawiając nad rozkładem pomieszczeń. – Czy frontowe drzwi to jedyne wejście, czy są jeszcze jakieś na tyłach? – zapytał, to była dosyć istotna informacja; jeżeli istniała więcej niż jedna droga do środka, trzeba było zabezpieczyć wszystkie.
Zastanawiał się przez chwilę nad słowami Charlene, jedną ręką bezwiednie drapiąc na uchem kota, który zdecydował się umościć na jego kolanach, drugą – obracając powoli tkwiącą w kubku z herbatą łyżeczkę, choć cały cukier już dawno się rozpuścił. – Jesteśmy ludźmi, Charlie. To jest właśnie to, co robimy – powiedział w końcu, unosząc na nią spojrzenie. – Popełniamy głupie decyzje i zachowujemy się egoistycznie. Mylimy się, potykamy. Najważniejsze, żeby po wszystkim wstać, otrzepać się i nie powielić już drugi raz tego samego błędu. Naprawić pierwszy, jeśli to możliwe. – Nie wszystkie się dało; on sam nie mógł wrócić życia ludziom, którzy przez niego zginęli, ale wciąż mógł zrobić wszystko, żeby uratować tych, którzy ginąć wcale nie musieli. – To jest straszne. I podejrzewam, że zanim ta wojna dobiegnie wreszcie końca, zrobi się jeszcze straszniej. Ale są wokół ciebie ludzie, którzy w takich momentach ci pomogą, musisz im tylko na to pozwolić. – Zawahał się na sekundę. Odłożył łyżeczkę, metal brzęknął cicho o porcelanę. – Możemy umówić się tak, że następnym razem, kiedy to wszystko przytłoczy cię za bardzo, nie pójdziesz na klif, tylko do Sennen? – zapytał; jego brwi zbiegły się do środka, tworząc na czole pionową zmarszczkę. – Albo do kogokolwiek innego, ale tutaj odległość jest podobna – dodał, starając się odjąć odrobinę wagi od własnych słów – choć mówił zupełnie poważnie.
Odchylił się do tyłu, opierając się nieco wygodniej na kuchennym krześle. – Wiem, Charlie – powiedział, zatrzymując na niej spokojne spojrzenie, choć wcale nie czuł się jeszcze spokojnie; uświadamiając sobie – z rosnącym przerażeniem – jak niewiele dzisiaj brakowało. – Może nie ma też nic złego w skoku, kiedy z drugiej strony otacza cię wróg, ale to nie był jeszcze ten moment. Musimy przygotować się na najgorsze – ale może niekoniecznie próbować przetestować to rozwiązanie zawczasu. Co mi przypomina – oderwał palce od ciepłej porcelany, żeby sięgnąć do przytwierdzonej do pasa różdżki; jedno niewerbalne Accio później, do kuchni wleciał leniwie niewielki mieszek, do tej pory ukryty w wewnętrznej kieszeni jego płaszcza – miałem dać ci to jutro na spotkaniu, ale skoro już się widzimy – pozwolił, by skórzany woreczek wylądował ostrożnie na blacie stolika – to krew jednorożca i jaja popiełka. Niewiele, ale tyle byłem w stanie na razie załatwić. – Odłożył różdżkę, milknąc na moment; jakby niepewny, czy powinien w ogóle wypowiadać kolejne słowa. – Bo wiesz, zastanawiałem się – czy istnieje jakiś eliksir, który… w razie zażycia spowodowałby natychmiastową śmierć? Lub stan bliski śmierci? Ewentualnie wymazanie wszystkich wspomnień? – zapytał, uważnie dobierając wyrazy; było to coś, co chodziło mu po głowie od dłuższego czasu – nie wiedział jednak, jak zabrzmi, wypowiedziane na głos.
| przekazuję Charlie krew jednorożca x2 i jaja popiełka, zgłoszę po zakończonym wątku
Pokręcił głową, starając się odegnać od siebie te myśli, zepchnąć je za wzniesiony w umyśle mur; nie było potrzeby wracać do tego teraz, ani rozpamiętywać starych urazów – nie, kiedy na horyzoncie migotały już światła nowej bitwy. Nadchodzącej nieuchronnie, gorszej, bardziej krwawej; wiedział to już teraz, znajdując się na względnie spokojnym, kornwalijskim wybrzeżu: to, do czego tym razem posunęło się Ministerstwo Magii, nie miało przejść bez echa, wywołując w ludziach już nie tylko sprzeciw, ale i gniew; nie można było odebrać im wszystkiego, całego dorobku życia i poczucia bezpieczeństwa, a później liczyć na to, że pozostaną bierni. Tych wizji nie chciał jednak roztaczać przed Charlie – przeszła w ostatnich dniach wystarczająco wiele. – Konserw? – powtórzył za nią, śmiejąc się cicho. – Tak nas nazywacie? – zapytał, unosząc wyżej brwi i zerkając na nią z ukosa. Bez nagany w spojrzeniu, bardziej z zaciekawieniem; chociaż od dnia, w którym bezpowrotnie utracił nazwisko, minęło kilka miesięcy, wciąż zdarzały mu się takie momenty nagłej realizacji, uświadamiające mu, że w którymś momencie znalazł się po drugiej stronie, nawet jeżeli sam nie do końca czuł się w ten sposób – trzydziestu lat wychowania nie można było wymazać tak po prostu, tak samo jak jednym alchemicznie precyzyjnym ruchem odciąć więzi łączących go z tamtym światem. – Ale masz rację – sądzę, że szpital może nie być już tym samym miejscem, które znałaś. Ministerstwo ma tam za dużo wpływów – powiedział, odwracając na moment spojrzenie; myślał o Belvinie, zastanawiając się, jak miało wyglądać teraz jej życie; czy powinien o to zapytać, narażać ją? – Nie wiesz, co zamierza Alexander? – zagadnął, przypominając sobie, że on również pracował do tej pory w murach Świętego Munga. Szczerze wątpił, by mógł tam zostać; w przeciwieństwie do Charlene, Rycerze doskonale zdawali sobie sprawę z jego przynależności, a po jego śmiałej deklaracji na Stonehenge – wiedzieli o tym też wszyscy inni.
Westchnął przeciągle, kiedy jakiś czas później – po podniebnej podróży i wylądowaniu tuż obok świeżo zamieszkałego domku – Charlie wspomniała o rodzicach. Chociaż na pewien sposób przez większość swojego życia był zmuszony do karkołomnego balansowania na cienkiej granicy między konserwatywną arystokracją, a tą bardziej postępową częścią czarodziejskiego świata (finalnie spadając z niej z hukiem), to egzystowanie w wojennej rzeczywistości wydawało mu się nieskończenie bardziej skomplikowane; nie znosił tego – gubienia się w tajemnicach, chowania wśród cieni, wciąż nie potrafiąc zdecydować, czy niewiedza w istocie kogokolwiek chroniła; czy może stanowiła wygodne wyjście dla nich samych – bo pozwalała uniknąć trudnych rozmów i niezręcznych wyjaśnień? – Może powinnaś ich uprzedzić. Wiesz, bez szczegółów, ale… Żeby byli gotowi. W razie czego. – W razie, gdyby Rycerze Walpurgii poznali kolejne nazwiska członków Zakonu Feniksa, i w razie, gdyby nabrali wystarczająco dużo zuchwałości, by wziąć na celownik ich rodziny i przyjaciół. Wiedział, że nie mieli się skrupułów, które kazałyby im się przed tym cofnąć – a teraz, kiedy w rękach mieli potężną broń, jaką było Ministerstwo Magii, nie mieli też żadnego powodu, by to zrobić.
Kiwnął głową, potwierdzając słowa Charlene. – Gdybyś chciała, spokojnie dotarłabyś tam piechotą – przytaknął, właściwie ciesząc się z tego niewielkiego dystansu; co prawda ani on, ani Ben, nie mogli jej zastąpić utraconej siostry, ale być może bliskie sąsiedztwo mogło sprawić, że nie będzie się czuła aż tak samotnie. – Uratował mi życie – odezwał się ciszej, kiwając głową. Nie miał pojęcia, gdzie by poszedł, gdyby Jaimie postanowił zatrzasnąć mu przed nosem drzwi; nie miał więcej przyjaciół – nigdy nie przyszłoby mu do głowy narażać Belviny, nie po takim czasie milczenia, i nie w sytuacji, w którą się wpakował – a gdyby zameldował się w Dziurawym Kotle czy Parszywym Pasażerze, to z pewnością potrzebne byłoby tylko kilka godzin, by ktoś życzliwy na niego doniósł. – Jeśli tylko znajdziesz chwilę – będę ci bardzo wdzięczny – dodał, uśmiechając się, kiedy zgodziła się pomóc mu z roślinami.
Musieli sobie teraz pomagać. Sobie i innym, tym, którzy nie byli w stanie obronić się sami; docierało to do niego każdego dnia coraz bardziej, wzmacniane dodatkowo przerażającymi doniesieniami z Londynu, niosącymi za sobą jedną, wyraźną wiadomość – byli zdani na siebie. – Powiedz tylko, czego potrzebujesz, a mogę zająć się tym nawet dzisiaj. Czegoś, co ostrzeże cię przed nadejściem intruza? Da więcej czasu na ucieczkę lub wezwanie pomocy? – zapytał, instynktownie rozglądając się dookoła i zastanawiając nad rozkładem pomieszczeń. – Czy frontowe drzwi to jedyne wejście, czy są jeszcze jakieś na tyłach? – zapytał, to była dosyć istotna informacja; jeżeli istniała więcej niż jedna droga do środka, trzeba było zabezpieczyć wszystkie.
Zastanawiał się przez chwilę nad słowami Charlene, jedną ręką bezwiednie drapiąc na uchem kota, który zdecydował się umościć na jego kolanach, drugą – obracając powoli tkwiącą w kubku z herbatą łyżeczkę, choć cały cukier już dawno się rozpuścił. – Jesteśmy ludźmi, Charlie. To jest właśnie to, co robimy – powiedział w końcu, unosząc na nią spojrzenie. – Popełniamy głupie decyzje i zachowujemy się egoistycznie. Mylimy się, potykamy. Najważniejsze, żeby po wszystkim wstać, otrzepać się i nie powielić już drugi raz tego samego błędu. Naprawić pierwszy, jeśli to możliwe. – Nie wszystkie się dało; on sam nie mógł wrócić życia ludziom, którzy przez niego zginęli, ale wciąż mógł zrobić wszystko, żeby uratować tych, którzy ginąć wcale nie musieli. – To jest straszne. I podejrzewam, że zanim ta wojna dobiegnie wreszcie końca, zrobi się jeszcze straszniej. Ale są wokół ciebie ludzie, którzy w takich momentach ci pomogą, musisz im tylko na to pozwolić. – Zawahał się na sekundę. Odłożył łyżeczkę, metal brzęknął cicho o porcelanę. – Możemy umówić się tak, że następnym razem, kiedy to wszystko przytłoczy cię za bardzo, nie pójdziesz na klif, tylko do Sennen? – zapytał; jego brwi zbiegły się do środka, tworząc na czole pionową zmarszczkę. – Albo do kogokolwiek innego, ale tutaj odległość jest podobna – dodał, starając się odjąć odrobinę wagi od własnych słów – choć mówił zupełnie poważnie.
Odchylił się do tyłu, opierając się nieco wygodniej na kuchennym krześle. – Wiem, Charlie – powiedział, zatrzymując na niej spokojne spojrzenie, choć wcale nie czuł się jeszcze spokojnie; uświadamiając sobie – z rosnącym przerażeniem – jak niewiele dzisiaj brakowało. – Może nie ma też nic złego w skoku, kiedy z drugiej strony otacza cię wróg, ale to nie był jeszcze ten moment. Musimy przygotować się na najgorsze – ale może niekoniecznie próbować przetestować to rozwiązanie zawczasu. Co mi przypomina – oderwał palce od ciepłej porcelany, żeby sięgnąć do przytwierdzonej do pasa różdżki; jedno niewerbalne Accio później, do kuchni wleciał leniwie niewielki mieszek, do tej pory ukryty w wewnętrznej kieszeni jego płaszcza – miałem dać ci to jutro na spotkaniu, ale skoro już się widzimy – pozwolił, by skórzany woreczek wylądował ostrożnie na blacie stolika – to krew jednorożca i jaja popiełka. Niewiele, ale tyle byłem w stanie na razie załatwić. – Odłożył różdżkę, milknąc na moment; jakby niepewny, czy powinien w ogóle wypowiadać kolejne słowa. – Bo wiesz, zastanawiałem się – czy istnieje jakiś eliksir, który… w razie zażycia spowodowałby natychmiastową śmierć? Lub stan bliski śmierci? Ewentualnie wymazanie wszystkich wspomnień? – zapytał, uważnie dobierając wyrazy; było to coś, co chodziło mu po głowie od dłuższego czasu – nie wiedział jednak, jak zabrzmi, wypowiedziane na głos.
| przekazuję Charlie krew jednorożca x2 i jaja popiełka, zgłoszę po zakończonym wątku
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ostatnio zmieniony przez Percival Blake dnia 26.05.20 23:18, w całości zmieniany 1 raz
Charlie skinęła głową.
- Słyszałam o nich – powiedziała, wzdrygając się. Oczywiście jej tam wtedy nie było, ale słyszała o tym, co spotkało lokale należące do Zakonników, i podejrzewała, że to właśnie o ich przynależność musiało chodzić, bo z jakiego innego powodu ktoś chciałby niszczyć tak nieszkodliwe miejsca, jak lodziarnia i cukiernia? – Dobrze, że udało ci się stamtąd wyjść. – I ona mogła sobie wyobrazić, jak okropnym doświadczeniem musiało być uwięzienie i to w czasach, gdy ministerstwo sprzyjało ich wrogom, a Percival naraził im się ciężko i nie brakowało ludzi, którzy mogliby chcieć się go pozbyć. A pozbycie się kogoś nie mogącego się bronić było łatwiejsze, i zapewne bardzo w stylu tych pozbawionych honoru złych ludzi.
Uśmiechnęła się, gdy powtórzył określenie, którego użyła wobec takich, do jakich niegdyś zaliczał się on.
- Tak nam się jawią tacy... jak twoja dawna rodzina i jej podobni. Jako skostniałe, zamknięte na świat konserwy. Choć naturalnie wiem, że nie wszyscy z takich rodzin są źli, nie chciałabym oceniać całej warstwy społecznej przez pryzmat grupki... fanatyków, gdy tak niewiele wiem o waszym życiu. Ale niektórzy są. Jeszcze inni są tylko nieprzyjemni i wyniośli, ale... zawsze czułam tę przepaść między mną, zwykłą wiejską gęsią z Kornwalii, a wami. Już w Hogwarcie było to widać, zwłaszcza w przypadku Ślizgonów – odezwała się. Świat nie był czarno-biały, wiedziała, że nie każdy wysoko urodzony czarodziej automatycznie jest rycerzem Walpurgii i używa czarnej magii. Tak samo nie każdy mugolak musiał być dobrym i uczciwym człowiekiem. Nie chciała generalizować i wrzucać wszystkich do jednego worka. Mieli przecież w Zakonie dobrych i prawych ludzi takich jak Alexander, Archibald, Ulysses czy Anthony. W tym ostatnim, pomimo przepaści pochodzenia, zakochała się, chociaż było to uczucie z góry skazane na klęskę. Ale w Mungu stereotyp uzdrowiciela-altruisty pragnącego pomagać wszystkim ponad podziałami można było włożyć między bajki, nawet jeśli zaczynając kurs Charlie święcie w to wierzyła i dopiero później rzeczywistość zweryfikowała jej naiwność. Wciąż pamiętała, jak nieprzyjemny był uzdrowiciel Black. Nie czułaby się bezpieczna, pracując z kimś takim jak on. Byli też tacy jak Percival, którzy wychowali się w rodach jawnie antymugolskich, a w dorosłym życiu postanowili zawrócić z tej ścieżki. Ale rozumiała to, że nawet jeśli miał inne poglądy niż rodzina i chciał żyć po swojemu, to odebrał takie, a nie inne wychowanie i nie zapomniał o nim z chwilą utraty nazwiska. Na pewno pamiętał, jak to było żyć wśród konserw, i kto wie, może nawet niegdyś uważał się za jednego z nich?
- Dyrektor Lowe nigdy nie krył się ze swoim nastawieniem do czystości krwi – dodała. Wątpiła więc, by próbował chronić pracowników z promugolskich rodzin oraz tych o „brudnej” krwi. Charlie co prawda nie miała wśród ostatnich kilku pokoleń żadnego mugola, ale nadal była półkrwi, zaś Leightonowie nie należeli do konserwatywnych. – Niestety nie wiem, ale... podejrzewam, że większość Zakonników też odejdzie. – W tym momencie nie miała jednak pojęcia i jeszcze nie wiedziała o jego lecznicowych planach.
Dotarli do domku, a tam przypomniała sobie, że to wszystko, co się działo, nie pozostawało bez wpływu na jej rodziców. To dlatego nie mogła u nich zostać na dłużej, choć oferowali jej możliwość powrotu do nich. Została jedynie na kilka dni i wyprowadziła się zaraz jak tylko znalazła ten dom, osiedlając się tutaj dopiero dzisiaj. Wszystko było w powijakach i było to widać, że to miejsce nadal nie zostało urządzone przez Charlie, choć było umeblowane, ale elementy wyposażenia pomieszczeń należały do poprzednich właścicieli.
- Spróbuję ich przekonać, że wyjazd za granicę byłby naprawdę znakomitym pomysłem – odezwała się. I gdyby nie Zakon, też by z nimi wyjechała. Ale... musiała zostać. Miała zresztą większą szansę ukrycia się, bo zawsze mogła uciec do Oazy lub spędzić kilka tygodni jako kot, wałęsając się po kraju. Jej matka najprawdopodobniej nawet nie próbowałaby się bronić, bo spędzała większość doby leżąc i wpatrując się w sufit otumaniona mgiełką eliksirów, bez których dawno zrobiłaby to, co próbowała zrobić Charlie dzisiaj.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci ten bałagan. Dopiero dziś tu wszystko przeniosłam i... cóż, nie byłam w nastroju do urządzania wnętrz. – Bo przecież zamiast tego polazła na tamten nieszczęsny klif, a ciąg dalszy Percival już znał. Ale przypuszczała, że skoro spędził większość życia w dworskich przestrzeniach, gdzie o wszystko dbały domowe skrzaty, rozgardiasz i porozstawiane pudła musiały się jawić jako okropny bałagan. Ciekawe, jak odnajdywał się na początku tego nowego życia, kiedy okazało się, że nikt nie posprząta, nie upierze szat ani nie podstawi ciepłego obiadu pod nos?
Ucieszyła ją myśl, że Percival i Ben byli tak blisko. Co prawda z kuzynem od dawna nie miała kontaktu, jeśli nie liczyć spotkania w Oazie na pożegnaniu Bathildy, ale i tak raźniej jej było, że ktoś z Zakonu mieszkał niedaleko. W sytuacji zagrożenia zapewne nie odmówiliby jej pomocy, ale miała nadzieję, że to nie będzie konieczne. Pragnęła wierzyć, że w tym miejscu, niezwiązanym z jej rodziną ani z jej kartoteką, jaką pewnie posiadała w Mungu, będzie bezpieczna, nawet jeśli ktoś w szpitalu zainteresuje się jej zniknięciem. Ale na pewno nie była jedyną, która znikła z pracy.
- Wierzę. I cieszę się, że masz się gdzie podziać. – Nie widziała absolutnie nic podejrzanego w fakcie, że dwóch przyjaciół mieszkało razem. – Zawsze chętnie pomogę na miarę moich możliwości. – Bo choć nie potrafiłaby ruszyć Percivalowi na odsiecz, gdyby ktoś go zaatakował (w końcu to on był dużo silniejszym w magii czarodziejem), to mogła pomagać w inny sposób, warząc mu eliksiry i użyczając swojej wiedzy. A także zwyczajnie oferując mu swoje towarzystwo i rozmowę bez uprzedzeń, z jakimi traktowali go niektórzy.
- Przydałoby mi się coś, co mnie ostrzeże i da mi czas, by uciec, gdyby jakimś cudem ktoś niepowołany znalazł to miejsce. Pamiętam, że Vera na naszym starym domu używała Cave inimicum, ale podejrzewam, że to nie jedyne dobre zabezpieczenie? – powiedziała. Sama miała zamiar nałożyć parę pułapek z transmutacji, ale jeszcze nie osiągnęła wystarczającego poziomu zaawansowania i zdecydowanie musiała poczytać na ten temat więcej, zanim się czegokolwiek podejmie. Za to Somniamortem znajdowało się w jej zasięgu, ale żeby je nałożyć musiała zorganizować odpowiednie rośliny. – To jedyne drzwi. – Domek był malutki, niewiele było w nim pomieszczeń. Ale możliwym miejscem ucieczki były też okna. I znajdująca się w kuchni klapka, przez którą mogłaby wydostać się jako animag. Niegdyś poprzedni właściciele najprawdopodobniej wykorzystywali ją do łatwiejszego transportu opału do kuchennego pieca z podwórza bez noszenia go przez dom, a Charlie mogła przerobić małe drzwiczki na swój sposób, by koty mogły wychodzić za potrzebą, i by ona w razie czego mogła uciec jako kot.
Na moment skupiła się na herbacie, ale myśli znowu pojawiły się w jej głowie, a wraz z nimi wyrzuty sumienia. Nie powinna była myśleć o skoku z klifu i odbieraniu sobie życia. Było w tym coś niewłaściwego. A na pewno skrajnie egoistycznego. Percival miał rację w swoich słowach.
- Dobrze, Percivalu. Tak zrobię – zapewniła go. – Myślisz, że Ben nie miałby nic przeciwko, gdybyś kiedyś mnie zaprosił?
Na ten moment nie wiedziała, gdzie dokładnie był położony ich dom i zapewne potrzebowałaby jakiejś wskazówki, bo jeszcze w nim nie była, a w samym Sennen pewnie mieszkało więcej ludzi.
- Ty też możesz kiedyś zajrzeć, jak chciałbyś napić się ze mną herbaty i porozmawiać. Lub potrzebowałbyś jakiegoś eliksiru.
Percival na pewno byłby u niej miło widziany. Towarzystwo odciągało uwagę od depresji, choć nie ulegało wątpliwości, że najbardziej pomogłaby jej nowa praca, nie dająca jej zbyt wiele czasu na taplanie się w depresyjnym bagienku.
- Masz rację, to jeszcze nie był ten moment, który mógłby usprawiedliwiać moje... posunięcie. Dziś przecież nic mi nie groziło, nie uciekałam przed żadnym wrogiem, a co najwyżej... przed własnymi demonami. – To one zagnały ją na klif. Ale przecież nie musiała wyrzekać się życia już teraz, mogła spróbować skraść losowi jeszcze kolejne dni, a kiedy przyjdzie czas... Cóż, mogła spróbować odebrać sobie życie, jeśli to miało ją ocalić przed znacznie gorszą śmiercią.
Przesunęła dłońmi po twarzy i włosach, patrząc na mieszek, który przywołał Percival.
- Och, dziękuję! – ożywiła się na widok ingrediencji. Obie na pewno jej się przydadzą. Zaraz jednak znowu zmarkotniała, kiedy mężczyzna poruszył trudniejszy temat. – Natychmiastową? Niestety nie kojarzę. Znam trucizny, które zabijają, jednak zwykle trwa to kilka godzin, a nawet dni i zazwyczaj jest to bardzo bolesne, przynajmniej w przypadku mikstur, które przychodzą mi w tej chwili do głowy. Według książek, bo nigdy nie warzyłam niczego co mogłoby zabić, ale... musiałam poznać teorię, kiedy uczyłam się warzenia antidotów. Może jeszcze mam jakąś książkę z kursu, musiałabym zerknąć i sprawdzić, czy nie ma tam czegoś, o czym zapomniałam, a co mogłoby być... przydatne.
O truciznach wiedziała znacznie mniej, niż o eliksirach leczniczych, bojowych czy użytkowych. Korzystając z gotowego przepisu potrafiłaby je uwarzyć, ale do tej pory od tego stroniła, choć liczyła się z tym, że na potrzeby Zakonu będzie się musiała przekonać do niektórych trujących wywarów.
- Gdybym znała taką, która bezboleśnie zabija zaraz po użyciu, to sama rozważyłabym noszenie przy sobie fiolki, gdyby tak... nadszedł dzień, kiedy już nie będzie innego wyboru. – A taki mógł nadejść. Niestety trudno było o śmierć, która była natychmiastowa i wolna od bólu. Mimowolnie się wzdrygnęła na myśl o tym, że w ogóle rozmawiali z Percivalem o czymś takim, jak trucizny, którymi mogliby zakończyć swoje życie zanim wrogowie uczynią to w dużo gorszy sposób. Ale do takich rozważań zmuszały ich czasy, w jakich przyszło im żyć.
- Słyszałam o nich – powiedziała, wzdrygając się. Oczywiście jej tam wtedy nie było, ale słyszała o tym, co spotkało lokale należące do Zakonników, i podejrzewała, że to właśnie o ich przynależność musiało chodzić, bo z jakiego innego powodu ktoś chciałby niszczyć tak nieszkodliwe miejsca, jak lodziarnia i cukiernia? – Dobrze, że udało ci się stamtąd wyjść. – I ona mogła sobie wyobrazić, jak okropnym doświadczeniem musiało być uwięzienie i to w czasach, gdy ministerstwo sprzyjało ich wrogom, a Percival naraził im się ciężko i nie brakowało ludzi, którzy mogliby chcieć się go pozbyć. A pozbycie się kogoś nie mogącego się bronić było łatwiejsze, i zapewne bardzo w stylu tych pozbawionych honoru złych ludzi.
Uśmiechnęła się, gdy powtórzył określenie, którego użyła wobec takich, do jakich niegdyś zaliczał się on.
- Tak nam się jawią tacy... jak twoja dawna rodzina i jej podobni. Jako skostniałe, zamknięte na świat konserwy. Choć naturalnie wiem, że nie wszyscy z takich rodzin są źli, nie chciałabym oceniać całej warstwy społecznej przez pryzmat grupki... fanatyków, gdy tak niewiele wiem o waszym życiu. Ale niektórzy są. Jeszcze inni są tylko nieprzyjemni i wyniośli, ale... zawsze czułam tę przepaść między mną, zwykłą wiejską gęsią z Kornwalii, a wami. Już w Hogwarcie było to widać, zwłaszcza w przypadku Ślizgonów – odezwała się. Świat nie był czarno-biały, wiedziała, że nie każdy wysoko urodzony czarodziej automatycznie jest rycerzem Walpurgii i używa czarnej magii. Tak samo nie każdy mugolak musiał być dobrym i uczciwym człowiekiem. Nie chciała generalizować i wrzucać wszystkich do jednego worka. Mieli przecież w Zakonie dobrych i prawych ludzi takich jak Alexander, Archibald, Ulysses czy Anthony. W tym ostatnim, pomimo przepaści pochodzenia, zakochała się, chociaż było to uczucie z góry skazane na klęskę. Ale w Mungu stereotyp uzdrowiciela-altruisty pragnącego pomagać wszystkim ponad podziałami można było włożyć między bajki, nawet jeśli zaczynając kurs Charlie święcie w to wierzyła i dopiero później rzeczywistość zweryfikowała jej naiwność. Wciąż pamiętała, jak nieprzyjemny był uzdrowiciel Black. Nie czułaby się bezpieczna, pracując z kimś takim jak on. Byli też tacy jak Percival, którzy wychowali się w rodach jawnie antymugolskich, a w dorosłym życiu postanowili zawrócić z tej ścieżki. Ale rozumiała to, że nawet jeśli miał inne poglądy niż rodzina i chciał żyć po swojemu, to odebrał takie, a nie inne wychowanie i nie zapomniał o nim z chwilą utraty nazwiska. Na pewno pamiętał, jak to było żyć wśród konserw, i kto wie, może nawet niegdyś uważał się za jednego z nich?
- Dyrektor Lowe nigdy nie krył się ze swoim nastawieniem do czystości krwi – dodała. Wątpiła więc, by próbował chronić pracowników z promugolskich rodzin oraz tych o „brudnej” krwi. Charlie co prawda nie miała wśród ostatnich kilku pokoleń żadnego mugola, ale nadal była półkrwi, zaś Leightonowie nie należeli do konserwatywnych. – Niestety nie wiem, ale... podejrzewam, że większość Zakonników też odejdzie. – W tym momencie nie miała jednak pojęcia i jeszcze nie wiedziała o jego lecznicowych planach.
Dotarli do domku, a tam przypomniała sobie, że to wszystko, co się działo, nie pozostawało bez wpływu na jej rodziców. To dlatego nie mogła u nich zostać na dłużej, choć oferowali jej możliwość powrotu do nich. Została jedynie na kilka dni i wyprowadziła się zaraz jak tylko znalazła ten dom, osiedlając się tutaj dopiero dzisiaj. Wszystko było w powijakach i było to widać, że to miejsce nadal nie zostało urządzone przez Charlie, choć było umeblowane, ale elementy wyposażenia pomieszczeń należały do poprzednich właścicieli.
- Spróbuję ich przekonać, że wyjazd za granicę byłby naprawdę znakomitym pomysłem – odezwała się. I gdyby nie Zakon, też by z nimi wyjechała. Ale... musiała zostać. Miała zresztą większą szansę ukrycia się, bo zawsze mogła uciec do Oazy lub spędzić kilka tygodni jako kot, wałęsając się po kraju. Jej matka najprawdopodobniej nawet nie próbowałaby się bronić, bo spędzała większość doby leżąc i wpatrując się w sufit otumaniona mgiełką eliksirów, bez których dawno zrobiłaby to, co próbowała zrobić Charlie dzisiaj.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci ten bałagan. Dopiero dziś tu wszystko przeniosłam i... cóż, nie byłam w nastroju do urządzania wnętrz. – Bo przecież zamiast tego polazła na tamten nieszczęsny klif, a ciąg dalszy Percival już znał. Ale przypuszczała, że skoro spędził większość życia w dworskich przestrzeniach, gdzie o wszystko dbały domowe skrzaty, rozgardiasz i porozstawiane pudła musiały się jawić jako okropny bałagan. Ciekawe, jak odnajdywał się na początku tego nowego życia, kiedy okazało się, że nikt nie posprząta, nie upierze szat ani nie podstawi ciepłego obiadu pod nos?
Ucieszyła ją myśl, że Percival i Ben byli tak blisko. Co prawda z kuzynem od dawna nie miała kontaktu, jeśli nie liczyć spotkania w Oazie na pożegnaniu Bathildy, ale i tak raźniej jej było, że ktoś z Zakonu mieszkał niedaleko. W sytuacji zagrożenia zapewne nie odmówiliby jej pomocy, ale miała nadzieję, że to nie będzie konieczne. Pragnęła wierzyć, że w tym miejscu, niezwiązanym z jej rodziną ani z jej kartoteką, jaką pewnie posiadała w Mungu, będzie bezpieczna, nawet jeśli ktoś w szpitalu zainteresuje się jej zniknięciem. Ale na pewno nie była jedyną, która znikła z pracy.
- Wierzę. I cieszę się, że masz się gdzie podziać. – Nie widziała absolutnie nic podejrzanego w fakcie, że dwóch przyjaciół mieszkało razem. – Zawsze chętnie pomogę na miarę moich możliwości. – Bo choć nie potrafiłaby ruszyć Percivalowi na odsiecz, gdyby ktoś go zaatakował (w końcu to on był dużo silniejszym w magii czarodziejem), to mogła pomagać w inny sposób, warząc mu eliksiry i użyczając swojej wiedzy. A także zwyczajnie oferując mu swoje towarzystwo i rozmowę bez uprzedzeń, z jakimi traktowali go niektórzy.
- Przydałoby mi się coś, co mnie ostrzeże i da mi czas, by uciec, gdyby jakimś cudem ktoś niepowołany znalazł to miejsce. Pamiętam, że Vera na naszym starym domu używała Cave inimicum, ale podejrzewam, że to nie jedyne dobre zabezpieczenie? – powiedziała. Sama miała zamiar nałożyć parę pułapek z transmutacji, ale jeszcze nie osiągnęła wystarczającego poziomu zaawansowania i zdecydowanie musiała poczytać na ten temat więcej, zanim się czegokolwiek podejmie. Za to Somniamortem znajdowało się w jej zasięgu, ale żeby je nałożyć musiała zorganizować odpowiednie rośliny. – To jedyne drzwi. – Domek był malutki, niewiele było w nim pomieszczeń. Ale możliwym miejscem ucieczki były też okna. I znajdująca się w kuchni klapka, przez którą mogłaby wydostać się jako animag. Niegdyś poprzedni właściciele najprawdopodobniej wykorzystywali ją do łatwiejszego transportu opału do kuchennego pieca z podwórza bez noszenia go przez dom, a Charlie mogła przerobić małe drzwiczki na swój sposób, by koty mogły wychodzić za potrzebą, i by ona w razie czego mogła uciec jako kot.
Na moment skupiła się na herbacie, ale myśli znowu pojawiły się w jej głowie, a wraz z nimi wyrzuty sumienia. Nie powinna była myśleć o skoku z klifu i odbieraniu sobie życia. Było w tym coś niewłaściwego. A na pewno skrajnie egoistycznego. Percival miał rację w swoich słowach.
- Dobrze, Percivalu. Tak zrobię – zapewniła go. – Myślisz, że Ben nie miałby nic przeciwko, gdybyś kiedyś mnie zaprosił?
Na ten moment nie wiedziała, gdzie dokładnie był położony ich dom i zapewne potrzebowałaby jakiejś wskazówki, bo jeszcze w nim nie była, a w samym Sennen pewnie mieszkało więcej ludzi.
- Ty też możesz kiedyś zajrzeć, jak chciałbyś napić się ze mną herbaty i porozmawiać. Lub potrzebowałbyś jakiegoś eliksiru.
Percival na pewno byłby u niej miło widziany. Towarzystwo odciągało uwagę od depresji, choć nie ulegało wątpliwości, że najbardziej pomogłaby jej nowa praca, nie dająca jej zbyt wiele czasu na taplanie się w depresyjnym bagienku.
- Masz rację, to jeszcze nie był ten moment, który mógłby usprawiedliwiać moje... posunięcie. Dziś przecież nic mi nie groziło, nie uciekałam przed żadnym wrogiem, a co najwyżej... przed własnymi demonami. – To one zagnały ją na klif. Ale przecież nie musiała wyrzekać się życia już teraz, mogła spróbować skraść losowi jeszcze kolejne dni, a kiedy przyjdzie czas... Cóż, mogła spróbować odebrać sobie życie, jeśli to miało ją ocalić przed znacznie gorszą śmiercią.
Przesunęła dłońmi po twarzy i włosach, patrząc na mieszek, który przywołał Percival.
- Och, dziękuję! – ożywiła się na widok ingrediencji. Obie na pewno jej się przydadzą. Zaraz jednak znowu zmarkotniała, kiedy mężczyzna poruszył trudniejszy temat. – Natychmiastową? Niestety nie kojarzę. Znam trucizny, które zabijają, jednak zwykle trwa to kilka godzin, a nawet dni i zazwyczaj jest to bardzo bolesne, przynajmniej w przypadku mikstur, które przychodzą mi w tej chwili do głowy. Według książek, bo nigdy nie warzyłam niczego co mogłoby zabić, ale... musiałam poznać teorię, kiedy uczyłam się warzenia antidotów. Może jeszcze mam jakąś książkę z kursu, musiałabym zerknąć i sprawdzić, czy nie ma tam czegoś, o czym zapomniałam, a co mogłoby być... przydatne.
O truciznach wiedziała znacznie mniej, niż o eliksirach leczniczych, bojowych czy użytkowych. Korzystając z gotowego przepisu potrafiłaby je uwarzyć, ale do tej pory od tego stroniła, choć liczyła się z tym, że na potrzeby Zakonu będzie się musiała przekonać do niektórych trujących wywarów.
- Gdybym znała taką, która bezboleśnie zabija zaraz po użyciu, to sama rozważyłabym noszenie przy sobie fiolki, gdyby tak... nadszedł dzień, kiedy już nie będzie innego wyboru. – A taki mógł nadejść. Niestety trudno było o śmierć, która była natychmiastowa i wolna od bólu. Mimowolnie się wzdrygnęła na myśl o tym, że w ogóle rozmawiali z Percivalem o czymś takim, jak trucizny, którymi mogliby zakończyć swoje życie zanim wrogowie uczynią to w dużo gorszy sposób. Ale do takich rozważań zmuszały ich czasy, w jakich przyszło im żyć.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Były czasy – nie tak znowu odległe, choć biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, wydawały się osadzone w zupełnie innym świecie – kiedy oburzyłby się na jej słowa; proste, celnie wymierzone w arystokrację, odsłaniające paskudną chorobę, z każdym rokiem coraz mocniej trawiącą szlachecką warstwę czarodziejów, nawet teraz rezonowały gdzieś głęboko w jego klatce piersiowej, wywołując nieprzyjemny posmak w ustach. Gdyby miał obok siebie Bena, pewnie zasłoniłby się przed nimi barierą zbudowaną z mało dojrzałych przytyków – ale tym razem, zamiast metaforycznie zatkać sobie uszy i szybko zmienić temat, zwyczajnie słuchał, przyglądając się Charlene kątem oka. Wiedział, że w padających z jej ust zdaniach nie było złośliwości – a po odrzuceniu od siebie emocjonalnej warstewki, barwiącej wypowiedź na kolory jaskrawsze, niż były w rzeczywistości, musiał stwierdzić, że kryło się w nich za to sporo prawdy. Jednostronnej, owszem, ale punkt widzenia zawsze zależał przecież od tego, czy stało się tuż obok ryczącego z wściekłością smoka, czy obserwowało jego przepiękną i potężną furię z bezpiecznej odległości. – Wiesz, to nie zawsze jest ich wina – odezwał się po chwili milczenia, ostrożnie dobierając słowa. – Jeżeli dorastasz pod kryształowym kloszem, a świat zewnętrzny obserwujesz tylko przez ściany pomalowane zgodnie z duchem pewnych przekonań, to czy tego chcesz, czy nie, będziesz postrzegać rzeczywistość właśnie w ten sposób. Gdyby od urodzenia przekonywano cię, że koty to krwiożercze bestie, to spotykając prawdziwego kota po raz pierwszy zapewne widziałabyś go właśnie tak – i zajęłoby ci chwilę zrozumienie, że idzie w twoim kierunku po to, żeby połasić ci się do nóg, a nie żeby się na ciebie rzucić. O ile, oczywiście, w ogóle zechciałabyś się o tym na własnej skórze przekonać. – Zaakceptowanie tego, że nie miało się racji, nigdy nie było proste – zwłaszcza, jeśli trzeba było w tym celu odrzucić wrodzoną dumę. Jemu samemu do tej pory przychodziło to z trudem, nie czuł się komfortowo schylając z pokorą głowę; alternatywa wydawała się jednak jeszcze gorsza. – Potrzebowałem wielu lat, żeby zrozumieć, że to, co moja rodzina opowiadała o mugolach i czarodziejach o mugolskim pochodzeniu, to stek bzdur. A gdyby nie Ben, Frederick i Ulysses, to pewnie nawet nie zacząłbym tego kwestionować. – Patrząc z perspektywy czasu, miał dużo szczęścia, choć z pewnością byli tacy, którzy nazwaliby tę przewrotność losu zupełnie inaczej. W przeszłości zdarzało się, że i on sam ją przeklinał, nie rozumiejąc, dlaczego tylko on zdawał się szarpać chaotycznie między różnicami przekonań, przez większość młodości rozdarty między wielkimi marzeniami, a naszpikowaną obowiązkami rzeczywistością. – Co oczywiście nie usprawiedliwia w żaden sposób okrucieństwa – dodał po chwili, nie chcąc, by Charlie opacznie go zrozumiała – i odnosząc się przy tym zarówno do własnych przewin, jak i wspomnienia o szpitalu. Do tej pory nie myślał o tym zbyt wiele, ale pozbawienie setek czarodziejów dostępu do Świętego Munga mogło okazać się tragiczne w skutkach; co mieli zrobić ci, którzy nie mieli zaufanych uzdrowicieli wśród rodziny i przyjaciół? – Ci wszyscy ludzie, którzy musieli opuścić Londyn – będą potrzebować jakiejś alternatywy – podzielił się swoimi przemyśleniami z Charlene, nie chcąc milczeć zbyt długo – by nie pozostawiać jej sam na sam z tymi samymi myślami, które zaledwie kilkanaście minut temu przygnały ją na kornwalijski klif. Choć celowo sprowadzał rozmowę na odległe tory, ani przez moment nie zapominał, w jakich okolicznościach się tutaj spotkali.
Kiwnął głową, gdy wspomniała o planach zasugerowania rodzicom wyjazdu za granicę; było to jakieś rozwiązanie, choć nie do końca to miał na myśli. – Mogliby też na jakiś czas zostać w Oazie – zauważył ostrożnie. Nie chciał wtrącać się zbyt nachalnie w jej prywatne sprawy, koniec końców – nie miał za bardzo do tego prawa, ale nie mógł też już udawać przed sobą, że się o nią nie martwił. Niepokoiło go, że zamieszkała zupełnie sama, z daleka od wszystkich – a biorąc pod uwagę, że dopiero co straciła siostrę, to utrata rodziców – nawet metaforyczna, związana jedynie z odległością – mogłaby okazać się dodatkowym ciosem. – Na pewno woleliby być bliżej niż dalej, zwłaszcza teraz. – Zwłaszcza, kiedy jednej z córek mieli już nigdy nie zobaczyć.
W reakcji na próby wytłumaczenia się z panującego w domu nieporządku, pokręcił głową z mieszaniną rozbawienia i niedowierzania; naprawdę sądziła, że się tym przejmował? – Właściwie to nigdy nie przepadałem za nadmiernym porządkiem – odpowiedział tylko, właściwie zgodnie z prawdą; przesadnie przestronne przestrzenie dworów od zawsze kojarzyły mu się z niedostępnością i chłodem, z surowością spojrzenia spoglądającego na niego z drugiego końca stołu ojca, z echem niosącym się po korytarzach i nienaturalnie zniekształcającym ludzkie głosy. Zdecydowanie lepiej czuł się w zagraconym Pokoju Życzeń, pod skośnymi płachtami namiotów, albo w przytulnych pokojach domu w Sennen, gdzie nic nie wydawało się mieć swojego stałego miejsca, a mimo to wszystko paradoksalnie je miało. Miał nadzieję, że ten dom również miał stać się dla Charlie podobnym schronieniem, takim, do którego będzie wracała z ulgą i uśmiechem na ustach; chciał jej w tym pomóc – choć oczywiście zdawał sobie sprawę, że oprócz ochronnych zaklęć przede wszystkim był tutaj potrzebny czas. – Cave Inimicum to przydatne zaklęcie, ale sprawdza się lepiej w połączeniu z innymi – przytaknął, poświęcając chwilę na rozejrzenie się dookoła. – Dobrze byłoby dodać do tego Tenuistis, żeby nikt niespodziewanie nie aportował się pośrodku kuchni. Jeśli drzwi to jedyne wejście, to można też zabezpieczyć je Lepkimi rękoma – wtedy każdy nieproszony gość, który spróbuje nacisnąć klamkę, się do niej przyklei. A jak dodatkowo rzuci się na próg Lignumo, to oprócz ręki, unieruchomione będzie miał nogi. Upartego intruza to nie powstrzyma, ale znacznie go spowolni – powiedział z namysłem, bezwiednie drapiąc za uchem siedzącego mu na kolanach kota. – Jeśli nie przeszkadzają ci pająki, to Araneamortem jest też całkiem skuteczne – zaproponował, rzucając Charlene pytające spojrzenie; ostatecznie decyzja co do rodzaju i rozmieszczenia zabezpieczeń należała do niej.
Obserwował ją przez chwilę w milczeniu, gdy nalewała parującej herbaty do kubków; choć płyn wciąż jeszcze był gorący, uniósł naczynie do ust, starając się ukryć w ten sposób zalewające go uczucie ulgi – cieszył się, że przystała na jego słowa. – Na pewno by nie miał, przecież jesteście rodziną – odparł z lekkim zdziwieniem; nie widział żadnego powodu, by mieli jej nie ufać, zresztą – dopiero co poprosił ją o pomoc z roślinami rosnącymi w hodowli, a ta znajdowała się zaledwie o rzut kamieniem od domu. Przez ostatnie miesiące zdążył już wydeptać między oboma budynkami widoczną gołym okiem ścieżkę. – Bardzo chętnie – odpowiedział na zaproszenie, uśmiechając się. Szczerze, bez sztucznej uprzejmości. – Nie mamy zbyt wielu sąsiadów. – Dom Bena znajdował się – raczej celowo – daleko od innych zabudowań, niemal niemożliwy do odnalezienia, jeśli nie wiedziało się, gdzie szukać.
Odstawił powoli kubek, kiedy rozmowa ponownie skręciła na ciężkie tematy, po których poruszanie się wymagało pewnego wyczucia – przypominając bardziej przeprawę przez bagna niż lekki spacer po piaszczystej plaży. Słuchając o wewnętrznych demonach, jedynie skinął ze smutkiem głową – rozumiał te potyczki lepiej niż mogłaby przypuszczać, osobiście uważając niewidzialnych wrogów za groźniejszych od tych realnych. – Jeśli coś przyszłoby ci do głowy… – zaczął, starając się nie okazać rozczarowania, kiedy odpowiedziała przecząco na jego pytanie o trucizny. Po chwili odchrząknął cicho. – Nie chodzi mi o to, żeby użyć tego na kimś – zaznaczył, wahając się przez moment. – Ale parę dni temu Gwardia zdecydowała się zaufać mi na tyle, żeby pozwolić mi do was dołączyć. Ben opowiedział mi o wielu rzeczach, i zacząłem się zastanawiać nad jakimiś zabezpieczeniem. Na wypadek, gdyby udało im się mnie złapać. – Bo przecież próbowali; wiedział od Tonks, że go szukają, że ktoś wypytywał już o niego Keatona. – Przysięga wieczysta to jedno, od miesięcy ćwiczę też oklumencję – ale nic z tego nie zadziała, jeśli w grę wejdzie veritaserum. – To, jak silny był to eliksir, przerobił nie tak dawno na własnej skórze.
Kiwnął głową, gdy wspomniała o planach zasugerowania rodzicom wyjazdu za granicę; było to jakieś rozwiązanie, choć nie do końca to miał na myśli. – Mogliby też na jakiś czas zostać w Oazie – zauważył ostrożnie. Nie chciał wtrącać się zbyt nachalnie w jej prywatne sprawy, koniec końców – nie miał za bardzo do tego prawa, ale nie mógł też już udawać przed sobą, że się o nią nie martwił. Niepokoiło go, że zamieszkała zupełnie sama, z daleka od wszystkich – a biorąc pod uwagę, że dopiero co straciła siostrę, to utrata rodziców – nawet metaforyczna, związana jedynie z odległością – mogłaby okazać się dodatkowym ciosem. – Na pewno woleliby być bliżej niż dalej, zwłaszcza teraz. – Zwłaszcza, kiedy jednej z córek mieli już nigdy nie zobaczyć.
W reakcji na próby wytłumaczenia się z panującego w domu nieporządku, pokręcił głową z mieszaniną rozbawienia i niedowierzania; naprawdę sądziła, że się tym przejmował? – Właściwie to nigdy nie przepadałem za nadmiernym porządkiem – odpowiedział tylko, właściwie zgodnie z prawdą; przesadnie przestronne przestrzenie dworów od zawsze kojarzyły mu się z niedostępnością i chłodem, z surowością spojrzenia spoglądającego na niego z drugiego końca stołu ojca, z echem niosącym się po korytarzach i nienaturalnie zniekształcającym ludzkie głosy. Zdecydowanie lepiej czuł się w zagraconym Pokoju Życzeń, pod skośnymi płachtami namiotów, albo w przytulnych pokojach domu w Sennen, gdzie nic nie wydawało się mieć swojego stałego miejsca, a mimo to wszystko paradoksalnie je miało. Miał nadzieję, że ten dom również miał stać się dla Charlie podobnym schronieniem, takim, do którego będzie wracała z ulgą i uśmiechem na ustach; chciał jej w tym pomóc – choć oczywiście zdawał sobie sprawę, że oprócz ochronnych zaklęć przede wszystkim był tutaj potrzebny czas. – Cave Inimicum to przydatne zaklęcie, ale sprawdza się lepiej w połączeniu z innymi – przytaknął, poświęcając chwilę na rozejrzenie się dookoła. – Dobrze byłoby dodać do tego Tenuistis, żeby nikt niespodziewanie nie aportował się pośrodku kuchni. Jeśli drzwi to jedyne wejście, to można też zabezpieczyć je Lepkimi rękoma – wtedy każdy nieproszony gość, który spróbuje nacisnąć klamkę, się do niej przyklei. A jak dodatkowo rzuci się na próg Lignumo, to oprócz ręki, unieruchomione będzie miał nogi. Upartego intruza to nie powstrzyma, ale znacznie go spowolni – powiedział z namysłem, bezwiednie drapiąc za uchem siedzącego mu na kolanach kota. – Jeśli nie przeszkadzają ci pająki, to Araneamortem jest też całkiem skuteczne – zaproponował, rzucając Charlene pytające spojrzenie; ostatecznie decyzja co do rodzaju i rozmieszczenia zabezpieczeń należała do niej.
Obserwował ją przez chwilę w milczeniu, gdy nalewała parującej herbaty do kubków; choć płyn wciąż jeszcze był gorący, uniósł naczynie do ust, starając się ukryć w ten sposób zalewające go uczucie ulgi – cieszył się, że przystała na jego słowa. – Na pewno by nie miał, przecież jesteście rodziną – odparł z lekkim zdziwieniem; nie widział żadnego powodu, by mieli jej nie ufać, zresztą – dopiero co poprosił ją o pomoc z roślinami rosnącymi w hodowli, a ta znajdowała się zaledwie o rzut kamieniem od domu. Przez ostatnie miesiące zdążył już wydeptać między oboma budynkami widoczną gołym okiem ścieżkę. – Bardzo chętnie – odpowiedział na zaproszenie, uśmiechając się. Szczerze, bez sztucznej uprzejmości. – Nie mamy zbyt wielu sąsiadów. – Dom Bena znajdował się – raczej celowo – daleko od innych zabudowań, niemal niemożliwy do odnalezienia, jeśli nie wiedziało się, gdzie szukać.
Odstawił powoli kubek, kiedy rozmowa ponownie skręciła na ciężkie tematy, po których poruszanie się wymagało pewnego wyczucia – przypominając bardziej przeprawę przez bagna niż lekki spacer po piaszczystej plaży. Słuchając o wewnętrznych demonach, jedynie skinął ze smutkiem głową – rozumiał te potyczki lepiej niż mogłaby przypuszczać, osobiście uważając niewidzialnych wrogów za groźniejszych od tych realnych. – Jeśli coś przyszłoby ci do głowy… – zaczął, starając się nie okazać rozczarowania, kiedy odpowiedziała przecząco na jego pytanie o trucizny. Po chwili odchrząknął cicho. – Nie chodzi mi o to, żeby użyć tego na kimś – zaznaczył, wahając się przez moment. – Ale parę dni temu Gwardia zdecydowała się zaufać mi na tyle, żeby pozwolić mi do was dołączyć. Ben opowiedział mi o wielu rzeczach, i zacząłem się zastanawiać nad jakimiś zabezpieczeniem. Na wypadek, gdyby udało im się mnie złapać. – Bo przecież próbowali; wiedział od Tonks, że go szukają, że ktoś wypytywał już o niego Keatona. – Przysięga wieczysta to jedno, od miesięcy ćwiczę też oklumencję – ale nic z tego nie zadziała, jeśli w grę wejdzie veritaserum. – To, jak silny był to eliksir, przerobił nie tak dawno na własnej skórze.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Zdawała sobie sprawę z tego, jak wiele zależy od tego, w jakim środowisku ktoś się urodził. Ona patrzyła na to jako Charlie Leighton, prosta wiejska gąska z Kornwalii o mieszanej krwi, od zawsze żyjąca z dala od świata dworskich intryg i nie znająca go od wewnątrz, tak jak Percival. A to co wiedziała lub sobie wyobrażała było jedynie niewielkim fragmentem. Zawsze starała się jednak oddzielać osobę od nazwiska, oceniać kogoś po tym, jakim był człowiekiem, a nie kim się urodził. Nie wszyscy czystrokrwiści byli źli. Nie wszyscy mugolacy musieli być dobrzy. Świat nie dzielił się tylko na czerń i biel.
- Rozumiem to, Percivalu – powiedziała cicho. – Ja chyba też bym taka była. Gdybym urodziła się jako Malfoy, Nott czy Black, pewnie wcale nie byłabym lepsza, a podążałabym za tym, co mi wpojono w rodzinnym domu, bo nie znając niczego innego nie miałabym pewnie powodu, by kwestionować zdanie rodziny. Chyba że tak jak ty poznałabym ludzi, którzy pokazaliby mi, że istnieje inna droga, ale i tak podejrzewam że nie znalazłabym w sobie tyle odwagi co ty. – Jeśli urodziłaby się ze swoją naturą, spokojną, pozbawioną buntu i odwagi niezbędnej do płynięcia pod prąd, pewnie byłaby przykładną lady żyjącą tak, jak ją nauczono. Bo Charlie należała do tych, którzy płyną z prądem i brakowało jej przekory i buntowniczości. Ale że urodziła się w tolerancyjnej rodzinie i nikt nie wpoił jej krzywdzących podziałów, to zawsze żyła w pełnej zgodzie z duchem Leightonów. Spokojna, zachowawcza, wyznająca wartość intelektu i wiedzy, kochająca piękno świata natury i bulgoczących mikstur, a także życzliwa wobec każdego bez względu na krew. Ale gdyby urodziła się w innym środowisku, mogłaby być dzisiaj inną osobą. A Percival z pewnością był odważny, skoro potrafił się wyłamać, zmienić swoje myślenie i zaryzykował wszystko, by żyć w zgodzie ze swoim sumieniem. Ale nie każdy miał tyle odwagi. Może było wielu takich, którzy niekoniecznie zgadzali się z tym co się działo, ale nie mieli odwagi się temu przeciwstawić, bo nie znali niczego innego, nie mieli żadnej alternatywy dla poglądów wyniesionych z domu. Niektórzy zapewne oceniliby ich bardzo surowo, ale Charlie starała się rozumieć. Bo sama też nie była osobą dzielną, przez większość życia pozostawała bierna, woląca wybierać te mniej ryzykowne ścieżki. A to nie bierni byli naprawdę niebezpieczni, tylko ci, którzy faktycznie wierzyli w chore idee i byli gotowi dla nich zabijać.
- Nie umiem sobie wyobrazić ciebie jako okrutnego. Kłóci mi się to z obrazem Percivala którego poznałam – odezwała się, przyglądając mu się. Owszem, potrafiłaby go sobie wyobrazić w strojnych szatach brylującego na salonach, potrafiła też widzieć go jako oddanego pasji smokologa. Ale nie potrafiła wyobrazić go sobie jak zabijał takich jak ona. Jej umysł nie dopuszczał czegoś takiego do wiadomości, bo przecież w jej przekonaniu Percival był dobry. Wychował się w konserwatywnej rodzinie, wpojono mu chore poglądy, które w dorosłości odrzucił, ale chciała wierzyć że nawet wtedy w głębi duszy był dobry.
- Ale masz rację, nic nie usprawiedliwia okrucieństwa, żadne poglądy, żadne wychowanie – przytaknęła. Bo przecież nawet jeśli czarodzieje czystej krwi uważali się za lepszych i chcieli kultywować swoje tradycje, to czy musieli przez to zabijać? Nie, w jej mniemaniu nie musieli. Przecież parę lat temu wszyscy jakoś potrafili żyć obok siebie w pokoju i najgorszym co spotykało czarodziejów nieczystej krwi były sporadyczne drwiny i wyzwiska, a to jeszcze dało się przeżyć. Niestety z jakiegoś powodu sytuacja zaczęła eskalować i świat który znali dotąd się rozsypał, a między czarodziejami powstawała coraz głębsza wyrwa.
- Wiem, ja też bym wolała żeby byli obok, ale myślę że bezpieczniej dla nich będzie, jeśli tak się nie stanie. Wolę żeby byli daleko, ale żywi i bezpieczni. Choćbym miała już nigdy ich nie zobaczyć, pragnę żeby nic złego im się nie stało. – To było ważniejsze niż jej egoistyczne pragnienie zatrzymania bliskich w swoim życiu. A krewni Zakonników nie mogli być teraz bezpieczni. Dlatego musiała chyba zacząć ich przekonywać do wyjazdu. Matce dobrze by to zrobiło niezależnie od zagrożenia, może inne otoczenie szybciej pomogłoby jej pokonać głęboką depresję. A w domu wszystko przypominało o Helen i Verze.
W domku powitał ich nieporządek, ale dobrze, że Percival nie miał nic przeciwko.
- Naprawdę? – zdziwiła się. Ona sama lubiła porządek przede wszystkim w pracowni alchemicznej. Jeśli chodzi o resztę domu bywało z tym różnie, choć też zwykle nie pozwalała by zarastał brudem, choć po zaginięciu Very i po tym, jak zamieszkała sama, mniej dbała o swoje otoczenie. A jak będzie tutaj, to dopiero się przekona. Póki co nie miała zbytnio motywacji do rozpakowywania się i pewnie trochę potrwa nim wyjmie z pudeł inne rzeczy niż te niezbędne.
- Ale czy wtedy ja będę mogła uciec z pomocą teleportacji? – zastanowiła się. – Ale ogólnie to co mówisz ma sens. Ja mogę się zmienić w kota i uciec przez klapkę albo przez okno, ale dobrze byłoby jak najbardziej spowolnić kogoś innego, kto chciałby tu wejść bez mojej wiedzy i zgody. – Wyglądało na to, że Percival znał się na zabezpieczeniach dużo lepiej od niej. Ona znała tylko takie związane z eliksirami, o transmutacyjnych musiała się doedukować, bo wiedziała że są, ale jeszcze nie umiała ich nałożyć.
- Więc odszukam wasz dom i was w przyszłości odwiedzę – obiecała. – Ja chyba też nie mam zbyt wielu sąsiadów. Celowo kupiłam dom położony daleko od innych domów. – Nie tylko dlatego że lubiła ciszę i spokój, których brakowało w Londynie, ale przede wszystkim dla bezpieczeństwa. Nigdy nie wiadomo kto mógł okazać się wrogiem i nawet Kornwalia wbrew pozorom nie musiała być bezpieczna.
- Oczywiście poszperam w książkach, może znajdę coś, co mogłoby się okazać przydatne – odezwała się po chwili, gdy temat zboczył na kolejną trudną kwestię. Zacisnęła palce na gorącej filiżance i uniosła ją do ust, po czym odstawiła ją z powrotem na stolik. – Jeśli chodzi o veritaserum, jego działanie przełamują łzy nimfy, ale są bardzo rzadkie i drogie – podsunęła mu rozwiązanie jej znane, niestety nie tak proste do zrealizowania, chyba że miałoby się pokaźną sakiewkę. – O ile veritaserum mogłabym uwarzyć w każdej chwili, tak nie ma eliksiru który go niweluje. Ewentualnie możesz spróbować się pozbawić głosu. A oklumencja… to chyba bardzo trudna umiejętność, prawda? – spojrzała na niego z podziwem. Ona pewnie nie dałaby rady się tego nauczyć. Opanowała animagię, ale kosztowało ją to parę lat ciężkiej pracy mimo że transmutacja zawsze bardzo ją ciekawiła i dobrze sobie z nią radziła. – Cieszę się, że jesteś jednym z nas, Percivalu. I podejrzewam że mimo wszystko będziesz lepszym Zakonnikiem ode mnie. Jesteś odważny i utalentowany. Ja zdecydowanie bardziej wolę trzymać się z boku i warzyć eliksiry, walka nie jest dla mnie i nie sądzę, żeby to się zmieniło.
Pokręciła głową. Bez względu na to że niektórzy Zakonnicy mogliby być zawiedzeni jej postawą, Charlie nie miała walecznej duszy. Była typem naukowca, nie aurora. Jej żywiołem były eliksiry i pokrewna wiedza.
- Rozumiem to, Percivalu – powiedziała cicho. – Ja chyba też bym taka była. Gdybym urodziła się jako Malfoy, Nott czy Black, pewnie wcale nie byłabym lepsza, a podążałabym za tym, co mi wpojono w rodzinnym domu, bo nie znając niczego innego nie miałabym pewnie powodu, by kwestionować zdanie rodziny. Chyba że tak jak ty poznałabym ludzi, którzy pokazaliby mi, że istnieje inna droga, ale i tak podejrzewam że nie znalazłabym w sobie tyle odwagi co ty. – Jeśli urodziłaby się ze swoją naturą, spokojną, pozbawioną buntu i odwagi niezbędnej do płynięcia pod prąd, pewnie byłaby przykładną lady żyjącą tak, jak ją nauczono. Bo Charlie należała do tych, którzy płyną z prądem i brakowało jej przekory i buntowniczości. Ale że urodziła się w tolerancyjnej rodzinie i nikt nie wpoił jej krzywdzących podziałów, to zawsze żyła w pełnej zgodzie z duchem Leightonów. Spokojna, zachowawcza, wyznająca wartość intelektu i wiedzy, kochająca piękno świata natury i bulgoczących mikstur, a także życzliwa wobec każdego bez względu na krew. Ale gdyby urodziła się w innym środowisku, mogłaby być dzisiaj inną osobą. A Percival z pewnością był odważny, skoro potrafił się wyłamać, zmienić swoje myślenie i zaryzykował wszystko, by żyć w zgodzie ze swoim sumieniem. Ale nie każdy miał tyle odwagi. Może było wielu takich, którzy niekoniecznie zgadzali się z tym co się działo, ale nie mieli odwagi się temu przeciwstawić, bo nie znali niczego innego, nie mieli żadnej alternatywy dla poglądów wyniesionych z domu. Niektórzy zapewne oceniliby ich bardzo surowo, ale Charlie starała się rozumieć. Bo sama też nie była osobą dzielną, przez większość życia pozostawała bierna, woląca wybierać te mniej ryzykowne ścieżki. A to nie bierni byli naprawdę niebezpieczni, tylko ci, którzy faktycznie wierzyli w chore idee i byli gotowi dla nich zabijać.
- Nie umiem sobie wyobrazić ciebie jako okrutnego. Kłóci mi się to z obrazem Percivala którego poznałam – odezwała się, przyglądając mu się. Owszem, potrafiłaby go sobie wyobrazić w strojnych szatach brylującego na salonach, potrafiła też widzieć go jako oddanego pasji smokologa. Ale nie potrafiła wyobrazić go sobie jak zabijał takich jak ona. Jej umysł nie dopuszczał czegoś takiego do wiadomości, bo przecież w jej przekonaniu Percival był dobry. Wychował się w konserwatywnej rodzinie, wpojono mu chore poglądy, które w dorosłości odrzucił, ale chciała wierzyć że nawet wtedy w głębi duszy był dobry.
- Ale masz rację, nic nie usprawiedliwia okrucieństwa, żadne poglądy, żadne wychowanie – przytaknęła. Bo przecież nawet jeśli czarodzieje czystej krwi uważali się za lepszych i chcieli kultywować swoje tradycje, to czy musieli przez to zabijać? Nie, w jej mniemaniu nie musieli. Przecież parę lat temu wszyscy jakoś potrafili żyć obok siebie w pokoju i najgorszym co spotykało czarodziejów nieczystej krwi były sporadyczne drwiny i wyzwiska, a to jeszcze dało się przeżyć. Niestety z jakiegoś powodu sytuacja zaczęła eskalować i świat który znali dotąd się rozsypał, a między czarodziejami powstawała coraz głębsza wyrwa.
- Wiem, ja też bym wolała żeby byli obok, ale myślę że bezpieczniej dla nich będzie, jeśli tak się nie stanie. Wolę żeby byli daleko, ale żywi i bezpieczni. Choćbym miała już nigdy ich nie zobaczyć, pragnę żeby nic złego im się nie stało. – To było ważniejsze niż jej egoistyczne pragnienie zatrzymania bliskich w swoim życiu. A krewni Zakonników nie mogli być teraz bezpieczni. Dlatego musiała chyba zacząć ich przekonywać do wyjazdu. Matce dobrze by to zrobiło niezależnie od zagrożenia, może inne otoczenie szybciej pomogłoby jej pokonać głęboką depresję. A w domu wszystko przypominało o Helen i Verze.
W domku powitał ich nieporządek, ale dobrze, że Percival nie miał nic przeciwko.
- Naprawdę? – zdziwiła się. Ona sama lubiła porządek przede wszystkim w pracowni alchemicznej. Jeśli chodzi o resztę domu bywało z tym różnie, choć też zwykle nie pozwalała by zarastał brudem, choć po zaginięciu Very i po tym, jak zamieszkała sama, mniej dbała o swoje otoczenie. A jak będzie tutaj, to dopiero się przekona. Póki co nie miała zbytnio motywacji do rozpakowywania się i pewnie trochę potrwa nim wyjmie z pudeł inne rzeczy niż te niezbędne.
- Ale czy wtedy ja będę mogła uciec z pomocą teleportacji? – zastanowiła się. – Ale ogólnie to co mówisz ma sens. Ja mogę się zmienić w kota i uciec przez klapkę albo przez okno, ale dobrze byłoby jak najbardziej spowolnić kogoś innego, kto chciałby tu wejść bez mojej wiedzy i zgody. – Wyglądało na to, że Percival znał się na zabezpieczeniach dużo lepiej od niej. Ona znała tylko takie związane z eliksirami, o transmutacyjnych musiała się doedukować, bo wiedziała że są, ale jeszcze nie umiała ich nałożyć.
- Więc odszukam wasz dom i was w przyszłości odwiedzę – obiecała. – Ja chyba też nie mam zbyt wielu sąsiadów. Celowo kupiłam dom położony daleko od innych domów. – Nie tylko dlatego że lubiła ciszę i spokój, których brakowało w Londynie, ale przede wszystkim dla bezpieczeństwa. Nigdy nie wiadomo kto mógł okazać się wrogiem i nawet Kornwalia wbrew pozorom nie musiała być bezpieczna.
- Oczywiście poszperam w książkach, może znajdę coś, co mogłoby się okazać przydatne – odezwała się po chwili, gdy temat zboczył na kolejną trudną kwestię. Zacisnęła palce na gorącej filiżance i uniosła ją do ust, po czym odstawiła ją z powrotem na stolik. – Jeśli chodzi o veritaserum, jego działanie przełamują łzy nimfy, ale są bardzo rzadkie i drogie – podsunęła mu rozwiązanie jej znane, niestety nie tak proste do zrealizowania, chyba że miałoby się pokaźną sakiewkę. – O ile veritaserum mogłabym uwarzyć w każdej chwili, tak nie ma eliksiru który go niweluje. Ewentualnie możesz spróbować się pozbawić głosu. A oklumencja… to chyba bardzo trudna umiejętność, prawda? – spojrzała na niego z podziwem. Ona pewnie nie dałaby rady się tego nauczyć. Opanowała animagię, ale kosztowało ją to parę lat ciężkiej pracy mimo że transmutacja zawsze bardzo ją ciekawiła i dobrze sobie z nią radziła. – Cieszę się, że jesteś jednym z nas, Percivalu. I podejrzewam że mimo wszystko będziesz lepszym Zakonnikiem ode mnie. Jesteś odważny i utalentowany. Ja zdecydowanie bardziej wolę trzymać się z boku i warzyć eliksiry, walka nie jest dla mnie i nie sądzę, żeby to się zmieniło.
Pokręciła głową. Bez względu na to że niektórzy Zakonnicy mogliby być zawiedzeni jej postawą, Charlie nie miała walecznej duszy. Była typem naukowca, nie aurora. Jej żywiołem były eliksiry i pokrewna wiedza.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Chciałby, żeby to była prawda; to, w jaki sposób go widziała, na tyle dobry, że trudno było jej uwierzyć, że mógł bywać okrutny. Uśmiechnął się w reakcji na jej słowa, trochę ze smutkiem, trochę z żalem, odrobinę z wdzięcznością, wiedząc, że nie miała racji; nie tak do końca – bo chociaż nie czerpał satysfakcji z zadawania cierpienia, to przecież w przeszłości zdarzało mu się to robić. Kto, jeśli nie on, schwytał i zastraszył właściciela manufaktury kominków, żeby później pozostawić go na niemal pewną śmierć? Wtedy nie obejrzał się za siebie, nie chcąc tracić twarzy w obecności innych Rycerzy, ale przerażone rysy wiszącego głową w dół czarodzieja wracały do niego do dzisiaj, tym wyraźniej, że do tej pory nie udało mu się poznać jego losów. Nienawidził tej strony samego siebie, tej zepsutej, zgniłej części, która pozwalała mu patrzeć bez mrugnięcia okiem, gdy Tom Riddle mordował mugola w piwnicy Białej Wywerny, ale wiedział, że istniała – i że choć mógł ją uciszyć, to nigdy nie będzie w stanie pozbyć się jej całkowicie. – Znasz mnie od niedawna, Charlie – powiedział tylko, po chwili przedłużającej się ciszy. Dopiero później na nią spojrzał, starając się odnaleźć spojrzeniem jej oczy. – Ale postaram się zrobić wszystko, żeby cię nie zawieść. – Jej – i samego siebie, oraz tej garstki innych ludzi, którzy postanowili dać mu drugą szansę.
Kiwnął głową, kiedy się z nim zgodziła, nie komentując już jednak w żaden sposób jej słów. Nie było to potrzebne – oczywistości nie trzeba było podpierać dodatkowymi argumentami.
Chociaż poruszali tematy trudne, to im dłużej rozmawiali, tym wyraźniej odczuwał jakąś dziwną lekkość, związaną prawdopodobnie z faktem, że Charlene – nawet w chwilach, w których świat walił jej się na głowę – była niezwykle dobrym słuchaczem. Nie oceniała, nie próbowała na siłę wywołać u niego wyrzutów sumienia; być może dostrzegała, że i tak tam były – a może zwyczajnie nie leżało to w jej naturze. Dobrej, prostolinijnej; chciałby mieć chociaż część towarzyszącego jej spokoju, zamiast gorącej porywczości, która niejednokrotnie sprawiała, że pakował się w kłopoty. – Rozumiem – przytaknął wreszcie, choć chyba wcale nie rozumiał do końca; ludzie dla niego ważni, którzy znajdowali się po tej samej stronie wojny, już i tak tkwili w samym jej środku. Ci z kolei, o których się bał – Isabelle, James, Elaine – pozostawali daleko poza jego zasięgiem, a on sam mógł liczyć jedynie, że przed jego wrogami ochroni ich status. Były to wątłe nadzieje, oparte w dużej mierze na resztkach zdrowego rozsądku Eddarda, kruszące się tym bardziej, im więcej czasu mijało; gdyby mógł, zapewne również wysłałby ich wszystkich daleko stąd, do Francji, lub jeszcze dalej – ale wiedział, że dobrowolnie z tego prawa zrezygnował, kiedy ściągał z palca srebrny pierścień z symbolami Nottów. – Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Wojna – dodał jeszcze, już w chwili wypowiadania tych słów zdając sobie sprawę, że było to kłamstwo; nie miał już takiej nadziei, nie łudził się już od dawna, że uda im się rozwiązać ten konflikt szybko i sprawnie. Ale nie miał zamiaru roztaczać podobnych wizji przed Charlie; nie, kiedy dopiero co podobne myśli nie ściągnęły jej w dół pionowego klifu.
Zdecydowanie bardziej wolał skupić się na tym, w czym faktycznie mógł pomóc. – Można uniemożliwić jedynie aportację, jednocześnie pozwalając na deportację – doprecyzował w odpowiedzi na jej pytanie, ostateczną decyzję co do wybranych zabezpieczeń rzecz jasna pozostawiając jej samej. Rozglądając się i myśląc o możliwych sposobach spowolnienia ewentualnego intruza, potrzebował dłuższej chwili, żeby zrozumieć w pełni słowa wypowiedziane przez Charlene. – Zaraz, zmienić się w kota? – powtórzył, marszcząc ciemne brwi i przenosząc spojrzenie na kobietę. Wyglądało na to, że nie miała przestać go zaskakiwać. – Jesteś animagiem? – upewnił się, że nie zinterpretował mylnie jej słów – a później gwizdnął cicho z podziwem. Sam nigdy nawet nie rozważał ewentualności nauki tej niezwykle rzadkiej i trudniej umiejętności, wiedział jednak, że wiązała się z koniecznością posiadania ogromnej wiedzy w dziedzinie transmutacji. – Czy jest coś, czego nie potrafisz? – zapytał z lekkim rozbawieniem; do tej pory sądził, że całą swoją uwagę skupiała na alchemii, ale wyglądało na to, że miała również parę ukrytych talentów.
– Jak tylko będziesz miała ochotę, napisz list. Zaprowadzę cię – dom jest ukryty, może być trudno odszukać go w pojedynkę – powiedział, nie precyzując, ze był to zabieg celowy, mający zapewnić im bezpieczeństwo. Wszyscy wiedzieli, że obaj z Benem mieli cele wymalowane na plecach.
Zastanowił się przez chwilę. – Tylko raz z nich korzystałem. Z łez nimfy – powiedział, przypominając sobie długie przygotowania przed misją w Albury. Wtedy dostał je jednak od Samaela Avery’ego; aktualnie nie miał ani pieniędzy, ani koneksji, żeby zdobyć tak rzadką substancję. – Ale wątpię, żeby znajdowały się teraz w moim zasięgu – dodał, wzruszając ramionami i unosząc do ust przestygnięty już nieco kubek z herbatą. – Oklumencja okazała się trudniejsza niż myślałem – przytaknął, odstawiając ostrożnie naczynie. – Ale Lucinda i Alexander sporo mi pomogli. – Nie wyobrażał sobie, by był w stanie opanować sztukę zamykania umysłu bez ćwiczeń z nimi, wciąż pamiętając, jak mozolnie szła mu samodzielna nauka.
Kiedy na dnie jego kubka zamajaczyło dno, podniósł się z krzesła; robiło się późno, jeśli więc chciał pomóc Charlie w zabezpieczeniach i jeszcze zdążyć wrócić do domu przed północą, musiał zabrać się do pracy. Coś w jej słowach zatrzymało go jednak w miejscu. – Nie dzielmy się na lepszych i gorszych, Charlie. Wystarczy, że inni to robią – odpowiedział spokojnie. Nie wiedział, skąd brał się w niej ten brak pewności siebie; on sam był pewien, że eliksiry, które warzyła, niejednokrotnie uratowały już życie walczącym Zakonnikom. – Każdy z nas robi, co może. I pewnie każdemu z nas wydaje się, że to za mało. Mi na pewno tak. – Czy nie wyrzucał sobie wciąż, po każdej misji i walce, że mógł zrobić więcej? – Ale musimy próbować dalej. I mieć nadzieję na to, że pewnego dnia zrobimy jakąś różnicę – podzielił się z nią swoimi myślami, posyłając jej jeszcze uśmiech – i dopiero później wyciągając z kieszeni różdżkę.
Zgodnie z tym, co ustalili wcześniej, zaczął od Cave Inimicum – co nie było trudne, ale okazało się czasochłonne, bo żeby otoczyć ochronną magią cały budynek, musiał go obejść, upewniając się, że nie było nawet jednego sposobu na dostanie się do środka tak, by ominąć pułapkę. Wspomagał się przy tym wiedzą Charlie, która – choć mieszkała tu od niedawna – z pewnością znała to miejsce lepiej od niego. Kiedy skończył, obszedł całą posesję raz jeszcze, upewniając się, że zaklęcie szczelnie ją otulało.
Nad progiem przy drzwiach wejściowych spędził dodatkowe pół godziny, mamrocząc pod nosem inkantacje i rysując na drewnie staranne symbole; nie był wyszkolonym zielarzem, Lignumo nie nakładał jednak po raz pierwszy, wiedział więc, że będzie w stanie zrobić to poprawnie. Kiedy już skończył, pozostał w dokładnie tym samym miejscu, tym razem skupiając się na Nigdziebądź – chcąc, żeby przyklejony do progu intruz mógł dodatkowo podziwiać utkaną z magii iluzję. Kiedy już oznaczył wejście jako aktywator zaklęcia, obszedł jeszcze wszystkie pomieszczenia, które były z niego dostrzegalne, dopracowując szczegóły mającego utworzyć się obrazu.
Zabezpieczenie domu za pomocą Araneamortem zabrało mu najwięcej czasu – pułapka należała do tych złożonych i skomplikowanych, wymagała tez znalezienia odpowiednich kryjówek dla pająków – ale towarzystwo Charlene, którą raz po raz pytał o radę, sprawiło, że wcale nie odczuł upływu kolejnych minut. Trochę trudności sprawiło mu przekonanie jej kotów, by nie zjadły nowych, schowanych w najciemniejszych kątach lokatorów, kiedy jednak już to mieli z głowy, cała reszta poszła sprawnie – na tyle, że był pewien, że jeśli ktoś ośmieli się zakłócić spokój lokatorów domu, będzie tego gorzko żałował.
Z Charlie pożegnał się grubo po północy, pozwalając sobie na krótkie przyciągnięcie jej do siebie i objęcie ramionami; mając nadzieję, że udało mu się odgonić przynajmniej część dręczących ją demonów – ale wsiadając na grzbiet Cienia obiecał sobie napisać do niej z samego rana, żeby upewnić się, że wciąż czuła się dobrze.
| zt x2
(Percy nałożył: Cave Inimicum (na całą posesję), Lignumo (na próg w drzwiach wejściowych), Nigdziebądź (na drzwi wejściowe), Araneamortem (na całą posesję))
Kiwnął głową, kiedy się z nim zgodziła, nie komentując już jednak w żaden sposób jej słów. Nie było to potrzebne – oczywistości nie trzeba było podpierać dodatkowymi argumentami.
Chociaż poruszali tematy trudne, to im dłużej rozmawiali, tym wyraźniej odczuwał jakąś dziwną lekkość, związaną prawdopodobnie z faktem, że Charlene – nawet w chwilach, w których świat walił jej się na głowę – była niezwykle dobrym słuchaczem. Nie oceniała, nie próbowała na siłę wywołać u niego wyrzutów sumienia; być może dostrzegała, że i tak tam były – a może zwyczajnie nie leżało to w jej naturze. Dobrej, prostolinijnej; chciałby mieć chociaż część towarzyszącego jej spokoju, zamiast gorącej porywczości, która niejednokrotnie sprawiała, że pakował się w kłopoty. – Rozumiem – przytaknął wreszcie, choć chyba wcale nie rozumiał do końca; ludzie dla niego ważni, którzy znajdowali się po tej samej stronie wojny, już i tak tkwili w samym jej środku. Ci z kolei, o których się bał – Isabelle, James, Elaine – pozostawali daleko poza jego zasięgiem, a on sam mógł liczyć jedynie, że przed jego wrogami ochroni ich status. Były to wątłe nadzieje, oparte w dużej mierze na resztkach zdrowego rozsądku Eddarda, kruszące się tym bardziej, im więcej czasu mijało; gdyby mógł, zapewne również wysłałby ich wszystkich daleko stąd, do Francji, lub jeszcze dalej – ale wiedział, że dobrowolnie z tego prawa zrezygnował, kiedy ściągał z palca srebrny pierścień z symbolami Nottów. – Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Wojna – dodał jeszcze, już w chwili wypowiadania tych słów zdając sobie sprawę, że było to kłamstwo; nie miał już takiej nadziei, nie łudził się już od dawna, że uda im się rozwiązać ten konflikt szybko i sprawnie. Ale nie miał zamiaru roztaczać podobnych wizji przed Charlie; nie, kiedy dopiero co podobne myśli nie ściągnęły jej w dół pionowego klifu.
Zdecydowanie bardziej wolał skupić się na tym, w czym faktycznie mógł pomóc. – Można uniemożliwić jedynie aportację, jednocześnie pozwalając na deportację – doprecyzował w odpowiedzi na jej pytanie, ostateczną decyzję co do wybranych zabezpieczeń rzecz jasna pozostawiając jej samej. Rozglądając się i myśląc o możliwych sposobach spowolnienia ewentualnego intruza, potrzebował dłuższej chwili, żeby zrozumieć w pełni słowa wypowiedziane przez Charlene. – Zaraz, zmienić się w kota? – powtórzył, marszcząc ciemne brwi i przenosząc spojrzenie na kobietę. Wyglądało na to, że nie miała przestać go zaskakiwać. – Jesteś animagiem? – upewnił się, że nie zinterpretował mylnie jej słów – a później gwizdnął cicho z podziwem. Sam nigdy nawet nie rozważał ewentualności nauki tej niezwykle rzadkiej i trudniej umiejętności, wiedział jednak, że wiązała się z koniecznością posiadania ogromnej wiedzy w dziedzinie transmutacji. – Czy jest coś, czego nie potrafisz? – zapytał z lekkim rozbawieniem; do tej pory sądził, że całą swoją uwagę skupiała na alchemii, ale wyglądało na to, że miała również parę ukrytych talentów.
– Jak tylko będziesz miała ochotę, napisz list. Zaprowadzę cię – dom jest ukryty, może być trudno odszukać go w pojedynkę – powiedział, nie precyzując, ze był to zabieg celowy, mający zapewnić im bezpieczeństwo. Wszyscy wiedzieli, że obaj z Benem mieli cele wymalowane na plecach.
Zastanowił się przez chwilę. – Tylko raz z nich korzystałem. Z łez nimfy – powiedział, przypominając sobie długie przygotowania przed misją w Albury. Wtedy dostał je jednak od Samaela Avery’ego; aktualnie nie miał ani pieniędzy, ani koneksji, żeby zdobyć tak rzadką substancję. – Ale wątpię, żeby znajdowały się teraz w moim zasięgu – dodał, wzruszając ramionami i unosząc do ust przestygnięty już nieco kubek z herbatą. – Oklumencja okazała się trudniejsza niż myślałem – przytaknął, odstawiając ostrożnie naczynie. – Ale Lucinda i Alexander sporo mi pomogli. – Nie wyobrażał sobie, by był w stanie opanować sztukę zamykania umysłu bez ćwiczeń z nimi, wciąż pamiętając, jak mozolnie szła mu samodzielna nauka.
Kiedy na dnie jego kubka zamajaczyło dno, podniósł się z krzesła; robiło się późno, jeśli więc chciał pomóc Charlie w zabezpieczeniach i jeszcze zdążyć wrócić do domu przed północą, musiał zabrać się do pracy. Coś w jej słowach zatrzymało go jednak w miejscu. – Nie dzielmy się na lepszych i gorszych, Charlie. Wystarczy, że inni to robią – odpowiedział spokojnie. Nie wiedział, skąd brał się w niej ten brak pewności siebie; on sam był pewien, że eliksiry, które warzyła, niejednokrotnie uratowały już życie walczącym Zakonnikom. – Każdy z nas robi, co może. I pewnie każdemu z nas wydaje się, że to za mało. Mi na pewno tak. – Czy nie wyrzucał sobie wciąż, po każdej misji i walce, że mógł zrobić więcej? – Ale musimy próbować dalej. I mieć nadzieję na to, że pewnego dnia zrobimy jakąś różnicę – podzielił się z nią swoimi myślami, posyłając jej jeszcze uśmiech – i dopiero później wyciągając z kieszeni różdżkę.
Zgodnie z tym, co ustalili wcześniej, zaczął od Cave Inimicum – co nie było trudne, ale okazało się czasochłonne, bo żeby otoczyć ochronną magią cały budynek, musiał go obejść, upewniając się, że nie było nawet jednego sposobu na dostanie się do środka tak, by ominąć pułapkę. Wspomagał się przy tym wiedzą Charlie, która – choć mieszkała tu od niedawna – z pewnością znała to miejsce lepiej od niego. Kiedy skończył, obszedł całą posesję raz jeszcze, upewniając się, że zaklęcie szczelnie ją otulało.
Nad progiem przy drzwiach wejściowych spędził dodatkowe pół godziny, mamrocząc pod nosem inkantacje i rysując na drewnie staranne symbole; nie był wyszkolonym zielarzem, Lignumo nie nakładał jednak po raz pierwszy, wiedział więc, że będzie w stanie zrobić to poprawnie. Kiedy już skończył, pozostał w dokładnie tym samym miejscu, tym razem skupiając się na Nigdziebądź – chcąc, żeby przyklejony do progu intruz mógł dodatkowo podziwiać utkaną z magii iluzję. Kiedy już oznaczył wejście jako aktywator zaklęcia, obszedł jeszcze wszystkie pomieszczenia, które były z niego dostrzegalne, dopracowując szczegóły mającego utworzyć się obrazu.
Zabezpieczenie domu za pomocą Araneamortem zabrało mu najwięcej czasu – pułapka należała do tych złożonych i skomplikowanych, wymagała tez znalezienia odpowiednich kryjówek dla pająków – ale towarzystwo Charlene, którą raz po raz pytał o radę, sprawiło, że wcale nie odczuł upływu kolejnych minut. Trochę trudności sprawiło mu przekonanie jej kotów, by nie zjadły nowych, schowanych w najciemniejszych kątach lokatorów, kiedy jednak już to mieli z głowy, cała reszta poszła sprawnie – na tyle, że był pewien, że jeśli ktoś ośmieli się zakłócić spokój lokatorów domu, będzie tego gorzko żałował.
Z Charlie pożegnał się grubo po północy, pozwalając sobie na krótkie przyciągnięcie jej do siebie i objęcie ramionami; mając nadzieję, że udało mu się odgonić przynajmniej część dręczących ją demonów – ale wsiadając na grzbiet Cienia obiecał sobie napisać do niej z samego rana, żeby upewnić się, że wciąż czuła się dobrze.
| zt x2
(Percy nałożył: Cave Inimicum (na całą posesję), Lignumo (na próg w drzwiach wejściowych), Nigdziebądź (na drzwi wejściowe), Araneamortem (na całą posesję))
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Okolice domu
Szybka odpowiedź