Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica
Przedsionek
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Przedsionek
Nie za duży korytarzyk, który służy jako poczekalnia. Pomieszczenie jest bardzo schludne, znajduje się w nim kilka krzeseł i kominek podpięty do sieci Fiuu, a na ścianie wisi parę ramek zawierających anatomiczne ryciny i rysunki z zielników. Są dni, kiedy pomieszczenie zapełnione jest po brzegi, a potrzebujący stoją również i na zewnątrz niewielkiego budynku. Z pomieszczenia można przejść do gabinetu uzdrowicielskiego lub malutkiej łazienki. Tuż obok drzwi wejściowych zawieszony jest złoty dzwoneczek – pociągnięcie za łańcuszek sprawi, że rozbrzmi on czystym dźwiękiem, informując uzdrowicieli o przybyciu kolejnego pacjenta.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:39, w całości zmieniany 1 raz
| 12 kwietnia
Nie po raz pierwszy odwiedzała lecznicę Alexandra. No, może też nie była tu stałym gościem, ale w ostatnio czasem ją odwiedzała, przychodząc po medykamenty, książki i inne potrzebne w Oazie przedmioty. Czasem też pomagała przy remoncie, bo nowy nabytek gwardzisty wciąż był w trakcie remontu. W Oazie zaś wiecznie czegoś brakowało, a Gwen oferowała swoją pomoc, gdy tylko mogła. Nie potrafiła usiedzieć na miejscu, gdy w Anglii panował taki chaos, a na tworzenie brakowało jej po prostu weny. Tworzyła tylko rzeczy zamówione i absolutnie konieczne, prywatne koncepcje zostawiając na potem. Na po wojnie.
Nie miała dziś najlepszego humoru. Właściwie, ostatnio w ogóle rzadko kiedy miała naprawdę i szczerze dobry. Niewielka ilość snu, ogólne zdenerwowanie i trauma z ostatniego dnia marca robiły swoje. Panna Grey starała się zapomnieć o źle tego świata, pomagając Zakonnikom, jednak o niektórych rzeczach po prostu nie była w stanie pomyśleć.
Weszła do lecznicy, odziana w beżową, lekką sukienkę. Przez ramię miała przewieszoną torbę, a włosy spięła w kok n czubku głowy. Niezbyt elegancki – miał przede wszystkim nie przeszkadzać. Policzki dziewczyny były zarumienione od szybkiego marszu do drzwi lecznicy, a jej oczy wyraźnie podkrążone. Na jej twarzy brakowało uśmiechu, który ustąpił miejsca poważnej minie. Gwen była zdecydowanie skupiona na wykonaniu dzisiejszego zadania.
Nie zwróciła uwagi na siedzącego w przedsionku czarodzieja, w pierwszej chwili rzucając jedynie w przestrzeń grzecznościowe dzień dobry. Podeszła do drzwi, zapukała, pociągnęła za klamkę. Zamknięte! Och, na Boga, przecież nie miała czasu! Nikt, wprawdzie, w tym momencie nie umierał, ale w każdej sekundzie mógł zacząć!
Wzdychając nieco nerwowo, odwróciła się w stronę znajomego nieznajomego. Kojarzyła jego twarz; wiedziała, że jest Zakonnikiem. To byłoby jednak na tyle. W ostatnim czasie poznała wiele nowych osób i nawet, jeśli ktoś już jej o nim opowiadał, wyleciało to z głowy panny Grey. Skoro jednak był częścią rebelii i znajdował się w lecznicy Alexandra, Gwen miała pełne prawo podejrzewać, że zna młodego uzdrowiciela i być może wie, gdzie podziewa się on bądź ktokolwiek z jego personelu.
– Przepraszam, nikogo nie ma? – spytała, nieco nerwowo spoglądając na drzwi. – Pilnie potrzebuje rzeczy… – dla Oazy. W ostatniej chwili ugryzła się w język, orientując się, że nawet tutaj ktoś może ich przypadkiem podsłuchiwać. Lepiej było chuchać na zimne: – … dla potrzebujących.
Stała jak na szpilkach, gotowa podskoczyć na każdy głośniejszy dźwięk. NAPRAWDĘ potrzebowała tych rzeczy. Już, najlepiej teraz! Musiała wracać, nie miała czasu. A tak naprawdę… cóż, miała. Raczej samodzielnie wmawiała sobie to, że nie może pozwolić sobie na ani chwilę odpoczynku, pracując o wiele więcej, niż powinna. Co by o Gwen nie mówić, zawsze była człowiekiem czynu. Gdy coś ją męczyło, robiła coś; zwykle tworzyła. Teraz przekuwała to po prostu pomoc. Nie potrafiła usiedzieć zbyt długo w miejscu.
Przez zdenerwowanie i sytuacje w kraju, Gwen kompletnie zapomniała, że właściwie to dziś obchodzi urodziny. Z resztą, na ich świętowanie po prostu nie było czasu. Przynajmniej wedle samej zainteresowaniem.
Nie po raz pierwszy odwiedzała lecznicę Alexandra. No, może też nie była tu stałym gościem, ale w ostatnio czasem ją odwiedzała, przychodząc po medykamenty, książki i inne potrzebne w Oazie przedmioty. Czasem też pomagała przy remoncie, bo nowy nabytek gwardzisty wciąż był w trakcie remontu. W Oazie zaś wiecznie czegoś brakowało, a Gwen oferowała swoją pomoc, gdy tylko mogła. Nie potrafiła usiedzieć na miejscu, gdy w Anglii panował taki chaos, a na tworzenie brakowało jej po prostu weny. Tworzyła tylko rzeczy zamówione i absolutnie konieczne, prywatne koncepcje zostawiając na potem. Na po wojnie.
Nie miała dziś najlepszego humoru. Właściwie, ostatnio w ogóle rzadko kiedy miała naprawdę i szczerze dobry. Niewielka ilość snu, ogólne zdenerwowanie i trauma z ostatniego dnia marca robiły swoje. Panna Grey starała się zapomnieć o źle tego świata, pomagając Zakonnikom, jednak o niektórych rzeczach po prostu nie była w stanie pomyśleć.
Weszła do lecznicy, odziana w beżową, lekką sukienkę. Przez ramię miała przewieszoną torbę, a włosy spięła w kok n czubku głowy. Niezbyt elegancki – miał przede wszystkim nie przeszkadzać. Policzki dziewczyny były zarumienione od szybkiego marszu do drzwi lecznicy, a jej oczy wyraźnie podkrążone. Na jej twarzy brakowało uśmiechu, który ustąpił miejsca poważnej minie. Gwen była zdecydowanie skupiona na wykonaniu dzisiejszego zadania.
Nie zwróciła uwagi na siedzącego w przedsionku czarodzieja, w pierwszej chwili rzucając jedynie w przestrzeń grzecznościowe dzień dobry. Podeszła do drzwi, zapukała, pociągnęła za klamkę. Zamknięte! Och, na Boga, przecież nie miała czasu! Nikt, wprawdzie, w tym momencie nie umierał, ale w każdej sekundzie mógł zacząć!
Wzdychając nieco nerwowo, odwróciła się w stronę znajomego nieznajomego. Kojarzyła jego twarz; wiedziała, że jest Zakonnikiem. To byłoby jednak na tyle. W ostatnim czasie poznała wiele nowych osób i nawet, jeśli ktoś już jej o nim opowiadał, wyleciało to z głowy panny Grey. Skoro jednak był częścią rebelii i znajdował się w lecznicy Alexandra, Gwen miała pełne prawo podejrzewać, że zna młodego uzdrowiciela i być może wie, gdzie podziewa się on bądź ktokolwiek z jego personelu.
– Przepraszam, nikogo nie ma? – spytała, nieco nerwowo spoglądając na drzwi. – Pilnie potrzebuje rzeczy… – dla Oazy. W ostatniej chwili ugryzła się w język, orientując się, że nawet tutaj ktoś może ich przypadkiem podsłuchiwać. Lepiej było chuchać na zimne: – … dla potrzebujących.
Stała jak na szpilkach, gotowa podskoczyć na każdy głośniejszy dźwięk. NAPRAWDĘ potrzebowała tych rzeczy. Już, najlepiej teraz! Musiała wracać, nie miała czasu. A tak naprawdę… cóż, miała. Raczej samodzielnie wmawiała sobie to, że nie może pozwolić sobie na ani chwilę odpoczynku, pracując o wiele więcej, niż powinna. Co by o Gwen nie mówić, zawsze była człowiekiem czynu. Gdy coś ją męczyło, robiła coś; zwykle tworzyła. Teraz przekuwała to po prostu pomoc. Nie potrafiła usiedzieć zbyt długo w miejscu.
Przez zdenerwowanie i sytuacje w kraju, Gwen kompletnie zapomniała, że właściwie to dziś obchodzi urodziny. Z resztą, na ich świętowanie po prostu nie było czasu. Przynajmniej wedle samej zainteresowaniem.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Frustracja związana z ciążącymi nad nim ograniczeniami nie doskwierała mu tak, jak jeszcze tydzień temu. Nie był szczęśliwie z tych co uparcie dopatrywali się jedynie złych stron. Działał na odwrót. Zastanawiał się co mógł zrobić. Wciąż choć nie powinien zapędzał się do miasta, czasem nieco dalej by zaraz tego żałować. W gruncie rzeczy kręcił się jednak wokół mieszkania Alexa, jak i jego lecznicy. Może nie jak warujący pies mogący rzucić się do gardła, lecz zdecydowanie mogący w razie potrzeby zrobić więcej niż dużo hałasu. Czasami zatrzymywał się w przejściach badając drewno futryn, rozplanowując w mijanych pokojach czy korytarzach potencjalne pułapki oraz zabezpieczenia, które przetrzymywał wyłącznie w swojej wyobraźni - Alexander wciąż nie wydał na jakiekolwiek zgody do ich zaimplementowania. Może się to zmieni, a może nie. Kto wie...? By zajmować myśli częściej czytał, zaczął uczyć się rysunku, przysiadał się do fortepianu. Starał się robić co mógł niż użalać się nad swoim chwilowym kalectwem bo inaczej nie mógł nazwać odbierających dech w piersi ataków, plucia krwią czy słabnięcia w najmniej oczekiwanym momencie.
Dziś jego rutyna mijała nad trzymaniem pieczy nad lecznicą. Alexander wraz z Idą wyruszyli poza mury budynku do pilnego przypadku. Nie znał się na magicznej medycynie w sposób jakiś szczególny, lecz w razie konieczności był wstanie zaaplikować komuś mniej skomplikowany specyfik lub poinformować o konieczności uzbrojenia się w cierpliwość.
- Nie ma. Wyruszyli jakiś czas temu w teren. Trudno mi powiedzieć kiedy wrócą - zwrócił się do rudowłosej, która zdecydowanie była w bojowym nastroju - poczucie misji wręcz krzyczało na jej twarzy - Chodzi o Zakon, czy coś innego...? - spytał wprost ze swobodą na którą mógł sobie pozwolić bo znajdowali się tu przecież we dwójkę, a w niej samej rozpoznał sojuszniczkę - Jeżeli to coś prostego to może mogę zaradzić, a jeżeli nie to będziesz musiała uzbroić się w cierpliwość. - nie było za dużo możliwości. Patrzył na nią wyczekująco bo jeżeli Alex obiecał przygotowanie czegoś to może jakiś pakunek na zapleczu był już przygotowany, a w pójściu i przekazaniu go dalej nie było za wiele filozofii.
Dziś jego rutyna mijała nad trzymaniem pieczy nad lecznicą. Alexander wraz z Idą wyruszyli poza mury budynku do pilnego przypadku. Nie znał się na magicznej medycynie w sposób jakiś szczególny, lecz w razie konieczności był wstanie zaaplikować komuś mniej skomplikowany specyfik lub poinformować o konieczności uzbrojenia się w cierpliwość.
- Nie ma. Wyruszyli jakiś czas temu w teren. Trudno mi powiedzieć kiedy wrócą - zwrócił się do rudowłosej, która zdecydowanie była w bojowym nastroju - poczucie misji wręcz krzyczało na jej twarzy - Chodzi o Zakon, czy coś innego...? - spytał wprost ze swobodą na którą mógł sobie pozwolić bo znajdowali się tu przecież we dwójkę, a w niej samej rozpoznał sojuszniczkę - Jeżeli to coś prostego to może mogę zaradzić, a jeżeli nie to będziesz musiała uzbroić się w cierpliwość. - nie było za dużo możliwości. Patrzył na nią wyczekująco bo jeżeli Alex obiecał przygotowanie czegoś to może jakiś pakunek na zapleczu był już przygotowany, a w pójściu i przekazaniu go dalej nie było za wiele filozofii.
Find your wings
Słowa Skamandera wyraźnie nie ucieszyły młodej czarownicy, na której twarzy pojawiło się zakłopotanie. Zmarszczyła brwi, drapiąc się po głowie i nerwowo przechodząc z nogi na nogę. Musiała dostarczyć wszystko jak najszybciej. Musiała być w ruchu i nie mogła się zatrzymywać, aby nie myśleć o… o tym wszystkim. A jednak los postanowił z niej zakpić.
Westchnęła przeciągle, spoglądając na Anthony’ego tak, jakby szukała w jego osobie jakiegoś ratunku. Gdyby byli w mugolskiej klinice mogłaby się spytać, czy nie może zadzwonić do miejsca, do którego udał się Alexander, ale przecież czarodzieje nie korzystali z takich środków komunikacji. Powstrzymała się więc, mimo że pytanie o użycie niemagicznego przedmiotu miała na końcu języka.
– O Zakon – potwierdziła. Skoro były auror sam użył tego słowa, chyba nie musiała się obawiać.
Pokręciła głową.
– Nie… to znaczy… przyszłam po rzeczy, ale to Alex miał mi je przekazać. Chyba, że może coś mówił? – spytała z nadzieją w głosie. – Ja… właściwie miałam być dopiero za godzinę, ale… wyszło mi trochę szybciej. A potrzebujemy… właściwie wszystkiego, kolejni ludzie trafili do Oazy – wyjaśniła.
Jednocześnie nie uszło uwadze całkiem przecież spostrzegawczej dziewczyny, że głos mężczyzny jest co najmniej lekko zachrypnięty, a coś w jego zachowaniu nie było normalne. Faktycznie, od jakiegoś czasu chyba nie widywała go w Oazie, ale czy to nie był jedynie przypadek? Była jedynie sojuszniczką – nikt nie tłumaczył jej poczynań każdego z pojedynczych członków Zakonu.
– Eeem… właściwie… wszystko z panem w porządku? – zapytała ostrożnie. – Jest pan tu na leczeniu? – Przekrzywiła delikatnie głowę, a pojedynczy lok opadł jej na czoło.
Nie chciała mężczyzny urazić swoim pytaniem, a dobrze wiedziała, że w obecnych czasach wyjątkowo łatwo kogoś rozdrażnić. Sama czasem, przez zmęczenie i nerwy, ledwo potrafiła zapanować nad swoimi emocjami. Wolała jednak wiedzieć, jeśli ma do czynienia z pacjentem. Tak w razie czego, jakby przypadkiem zemdlał, albo… albo coś. Właściwie nie miała pojęcia, co mogłaby w takiej sytuacji zrobić. Nikt nie uczył jej nigdy leczenia, a jej znajomość anatomii skupiała się raczej na tym, gdzie znajdują się podstawowe kości i mięśnie, niż na tym, jak pomóc komuś przy nagłym wypadku.
Westchnęła przeciągle, spoglądając na Anthony’ego tak, jakby szukała w jego osobie jakiegoś ratunku. Gdyby byli w mugolskiej klinice mogłaby się spytać, czy nie może zadzwonić do miejsca, do którego udał się Alexander, ale przecież czarodzieje nie korzystali z takich środków komunikacji. Powstrzymała się więc, mimo że pytanie o użycie niemagicznego przedmiotu miała na końcu języka.
– O Zakon – potwierdziła. Skoro były auror sam użył tego słowa, chyba nie musiała się obawiać.
Pokręciła głową.
– Nie… to znaczy… przyszłam po rzeczy, ale to Alex miał mi je przekazać. Chyba, że może coś mówił? – spytała z nadzieją w głosie. – Ja… właściwie miałam być dopiero za godzinę, ale… wyszło mi trochę szybciej. A potrzebujemy… właściwie wszystkiego, kolejni ludzie trafili do Oazy – wyjaśniła.
Jednocześnie nie uszło uwadze całkiem przecież spostrzegawczej dziewczyny, że głos mężczyzny jest co najmniej lekko zachrypnięty, a coś w jego zachowaniu nie było normalne. Faktycznie, od jakiegoś czasu chyba nie widywała go w Oazie, ale czy to nie był jedynie przypadek? Była jedynie sojuszniczką – nikt nie tłumaczył jej poczynań każdego z pojedynczych członków Zakonu.
– Eeem… właściwie… wszystko z panem w porządku? – zapytała ostrożnie. – Jest pan tu na leczeniu? – Przekrzywiła delikatnie głowę, a pojedynczy lok opadł jej na czoło.
Nie chciała mężczyzny urazić swoim pytaniem, a dobrze wiedziała, że w obecnych czasach wyjątkowo łatwo kogoś rozdrażnić. Sama czasem, przez zmęczenie i nerwy, ledwo potrafiła zapanować nad swoimi emocjami. Wolała jednak wiedzieć, jeśli ma do czynienia z pacjentem. Tak w razie czego, jakby przypadkiem zemdlał, albo… albo coś. Właściwie nie miała pojęcia, co mogłaby w takiej sytuacji zrobić. Nikt nie uczył jej nigdy leczenia, a jej znajomość anatomii skupiała się raczej na tym, gdzie znajdują się podstawowe kości i mięśnie, niż na tym, jak pomóc komuś przy nagłym wypadku.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Skiną głową potakująco. A więc chodziło o zakon. Uważniej zaczął się wsłuchiwać w rzucane przez nią słowa starając sobie przypomnieć czy Alex wspominał mu o czymkolwiek. Ostatecznie był zmuszony jednak pokiwać przecząco głową.
- O niczym nie wiem, nic mi nie mówił - Był tego pewien, nie ulegało to wątpliwości. Uniósł wyżej jasną brew słuchając kolejnych rewelacji - Ktokolwiek z nowo przybyłych jest umierający...? - spytał rzeczowo, wprost. Osobiście nieco powątpiewał w tą możliwość - wydawała się na to za spokojna. Co prawda zdawała się poddawać się nadmiarowi emocji, lecz mogło to wynikać z czegoś innego. Mogła za poważnie brać swoją misję co nie było znów takie złe, lecz może na ten moment niekoniecznie potrzebne. Była w końcu świeża - Możemy sprawdzić czy jakiś pakunek nie został przyszykowany na zapleczu, lecz nie nastawiałbym się na to za szczególnie - powiedziawszy to zaczął kierować się w stronę wymienionego pomieszczenia. Początkowo wolnym krokiem tak by spoglądając za siebie zachęcić kobietę do podążenia za nim, a potem już pewniejszym. Nie oglądał się już za siebie - Grey - mrukną nie do końca potrafiąc przywołać sobie imię dziewczyny - To twoje nazwisko, prawda? - upewniał się kierując ich dwójkę z przedsionka do wąskiego korytarza w stronę schodów. Zaplecze znajdowało się na strychu. Czekała ich wspinaczka. Dla niego prawdopodobnie nieco trudniejsza niż dla niej.
Początkowo ściągną ku sobie brwi nie wiedząc, co miało by być z nim nie w porządku ale przecież kontekst był tak bardzo oczywisty. Przyłożył dłoń do piersi w miejscu w którym pod materiałem szaty i bandaży ślimaczyła się czarnomagiczna rana. - Tak. Ostatnia akcja nie poszła zbyt... pomyślnie. Wróg sprawniej operował magią. Czarną magią - poprawił się - Rany po takich zaklęciach nie goją się szybko - ciągnął wypełniając cisze pomiędzy nimi tak by ta nie wydawała się zbyt dziwna, kanciasta. Ostatecznie podróż na szczyt nie była znów tak długa. Machnięciem różdżki odblokował drzwi zaplecza uchylając skrzydło na tyle szeroko by i towarzysząca mu dziewczyna mogła wyciągnąć takie same wnioski co on - prócz rzędów regałów wypełnionych ingrediencjami nie znajdowało się tam nic - żadnego pakunku, żadnego zawiniątka, worka, czegokolwiek - Wygląda na to, że będziesz musiała uzbroić się w cierpliwość. Chodź, zagramy w magiczne szach - zaproponował lekko, swobodnie choć w jakiś sposób propozycja ta wydawała się być absurdalna jeżeliby ją zestawić z przejęciem Grey oscylującym wokół potrzebujących
- O niczym nie wiem, nic mi nie mówił - Był tego pewien, nie ulegało to wątpliwości. Uniósł wyżej jasną brew słuchając kolejnych rewelacji - Ktokolwiek z nowo przybyłych jest umierający...? - spytał rzeczowo, wprost. Osobiście nieco powątpiewał w tą możliwość - wydawała się na to za spokojna. Co prawda zdawała się poddawać się nadmiarowi emocji, lecz mogło to wynikać z czegoś innego. Mogła za poważnie brać swoją misję co nie było znów takie złe, lecz może na ten moment niekoniecznie potrzebne. Była w końcu świeża - Możemy sprawdzić czy jakiś pakunek nie został przyszykowany na zapleczu, lecz nie nastawiałbym się na to za szczególnie - powiedziawszy to zaczął kierować się w stronę wymienionego pomieszczenia. Początkowo wolnym krokiem tak by spoglądając za siebie zachęcić kobietę do podążenia za nim, a potem już pewniejszym. Nie oglądał się już za siebie - Grey - mrukną nie do końca potrafiąc przywołać sobie imię dziewczyny - To twoje nazwisko, prawda? - upewniał się kierując ich dwójkę z przedsionka do wąskiego korytarza w stronę schodów. Zaplecze znajdowało się na strychu. Czekała ich wspinaczka. Dla niego prawdopodobnie nieco trudniejsza niż dla niej.
Początkowo ściągną ku sobie brwi nie wiedząc, co miało by być z nim nie w porządku ale przecież kontekst był tak bardzo oczywisty. Przyłożył dłoń do piersi w miejscu w którym pod materiałem szaty i bandaży ślimaczyła się czarnomagiczna rana. - Tak. Ostatnia akcja nie poszła zbyt... pomyślnie. Wróg sprawniej operował magią. Czarną magią - poprawił się - Rany po takich zaklęciach nie goją się szybko - ciągnął wypełniając cisze pomiędzy nimi tak by ta nie wydawała się zbyt dziwna, kanciasta. Ostatecznie podróż na szczyt nie była znów tak długa. Machnięciem różdżki odblokował drzwi zaplecza uchylając skrzydło na tyle szeroko by i towarzysząca mu dziewczyna mogła wyciągnąć takie same wnioski co on - prócz rzędów regałów wypełnionych ingrediencjami nie znajdowało się tam nic - żadnego pakunku, żadnego zawiniątka, worka, czegokolwiek - Wygląda na to, że będziesz musiała uzbroić się w cierpliwość. Chodź, zagramy w magiczne szach - zaproponował lekko, swobodnie choć w jakiś sposób propozycja ta wydawała się być absurdalna jeżeliby ją zestawić z przejęciem Grey oscylującym wokół potrzebujących
Find your wings
Zmarszczyła brwi, niepocieszona. Cóż, nie spodziewała się niczego innego, ale wewnątrz przynajmniej tliła się iskierka nadziei, że jednak tak, którą Anthony gwałtownie zgasił. Wyraźnie niespokojna, wzięła głęboki oddech.
– Nie wiem – przyznała. – Rannymi zajęli się uzdrowiciele, a ja… ja się na tym nie znam. Nie wpuścili mnie do namiotów – wyjaśniła. Jak na czarownicę, która przez sporą część swojego życia funkcjonowała niemal jako mugolka, potrafiła całkiem sporo. Warzyła eliksiry, znała magię ofensywną i defensywną, mając wiedzę na większość podstawowych zagadnień. Nie dane było jej jednak nigdy sięgnąć po magię leczniczą. Może i dobrze? Nie wiedziała, czy udźwignęłaby taką odpowiedzialność za cudze życie, choć jednocześnie byłoby chyba łatwiej, gdyby Hogwart uczył podstaw tego typu magii. Choćby po to, aby móc skutecznie radzić sobie w nagłych sytuacjach.
Energicznie pokiwała głową, słysząc propozycje Anthony’ego i przytakując pod nosem, ruszyła za byłym aurorem. Zrobiło jej się przy tym trochę głupio. Coraz mocniej dostrzegała, że mężczyzna nie jest u szczytu swoich sił i powinien raczej odpoczywać, a nie oprowadzać ją po dopiero przygotowywanej przez Alexa lecznicy.
– Tak – przytaknęła, słysząc swoje nazwisko: – Ale wolę po imieniu, Gwen, jeśli można – dodała, uśmiechając się ostrożnie. Mówienie po nazwisku, zwłaszcza bez słowa panna bądź pani na początku, kojarzyło jej się z niezbyt miłymi nauczycielami z czasów szkolnych. A to wcale nie wróżyło dobrze zawieranym znajomościom.
Przygryzła wargę, słysząc wytłumaczenie Anthony’ego.
– Słyszałam o tym. – Zamilkła na chwilę, aby dodać: – W ostatni dzień marca… funkcjonariusze ministerstwa chyba używali takich zaklęć. – Zadrżała mimowolnie, wspominając walkę w podziemiach Londynu. Ugryzła się jednak w język, nie mając zamiaru więcej o tym mówić, niepytana. To nie była przecież jego sprawa. Z resztą, chyba nie czuła się na siłach, aby wgłębiać się w tamte wspomnienia.
Na zapleczu nie znaleźli żadnego pakunku. Chcąc nie chcąc, musiała więc poczekać, aż do lecznicy przybędzie ktoś, kto udzieli jej pomocy. Na szczęście w nieszczęściu, nie była tu sama, co oznaczało, że od niewygodnych myśli będzie nieco łatwiej się oderwać.
– Och – wydostało się z jej gardła, gdy Anthony oznajmił brak jakiejkolwiek przygotowanej paczki. – Ma pan tu takie? – spytała, nieco zaskoczona. – Nie widziałam żadnej magicznej szachownicy od czasów szkoły – przyznała. – A w domu… mój tata uczył mnie, jak grać – wyjaśniła. Choć faktycznie w kontekście pomocy potrzebujących tego typu rozrywka mogła wydawać się absurdalna to w gruncie rzeczy co lepszego jej teraz pozostało? Nie było zaś złego sposobu na oderwanie myśli od sytuacji panującej w kraju.
– Nie wiem – przyznała. – Rannymi zajęli się uzdrowiciele, a ja… ja się na tym nie znam. Nie wpuścili mnie do namiotów – wyjaśniła. Jak na czarownicę, która przez sporą część swojego życia funkcjonowała niemal jako mugolka, potrafiła całkiem sporo. Warzyła eliksiry, znała magię ofensywną i defensywną, mając wiedzę na większość podstawowych zagadnień. Nie dane było jej jednak nigdy sięgnąć po magię leczniczą. Może i dobrze? Nie wiedziała, czy udźwignęłaby taką odpowiedzialność za cudze życie, choć jednocześnie byłoby chyba łatwiej, gdyby Hogwart uczył podstaw tego typu magii. Choćby po to, aby móc skutecznie radzić sobie w nagłych sytuacjach.
Energicznie pokiwała głową, słysząc propozycje Anthony’ego i przytakując pod nosem, ruszyła za byłym aurorem. Zrobiło jej się przy tym trochę głupio. Coraz mocniej dostrzegała, że mężczyzna nie jest u szczytu swoich sił i powinien raczej odpoczywać, a nie oprowadzać ją po dopiero przygotowywanej przez Alexa lecznicy.
– Tak – przytaknęła, słysząc swoje nazwisko: – Ale wolę po imieniu, Gwen, jeśli można – dodała, uśmiechając się ostrożnie. Mówienie po nazwisku, zwłaszcza bez słowa panna bądź pani na początku, kojarzyło jej się z niezbyt miłymi nauczycielami z czasów szkolnych. A to wcale nie wróżyło dobrze zawieranym znajomościom.
Przygryzła wargę, słysząc wytłumaczenie Anthony’ego.
– Słyszałam o tym. – Zamilkła na chwilę, aby dodać: – W ostatni dzień marca… funkcjonariusze ministerstwa chyba używali takich zaklęć. – Zadrżała mimowolnie, wspominając walkę w podziemiach Londynu. Ugryzła się jednak w język, nie mając zamiaru więcej o tym mówić, niepytana. To nie była przecież jego sprawa. Z resztą, chyba nie czuła się na siłach, aby wgłębiać się w tamte wspomnienia.
Na zapleczu nie znaleźli żadnego pakunku. Chcąc nie chcąc, musiała więc poczekać, aż do lecznicy przybędzie ktoś, kto udzieli jej pomocy. Na szczęście w nieszczęściu, nie była tu sama, co oznaczało, że od niewygodnych myśli będzie nieco łatwiej się oderwać.
– Och – wydostało się z jej gardła, gdy Anthony oznajmił brak jakiejkolwiek przygotowanej paczki. – Ma pan tu takie? – spytała, nieco zaskoczona. – Nie widziałam żadnej magicznej szachownicy od czasów szkoły – przyznała. – A w domu… mój tata uczył mnie, jak grać – wyjaśniła. Choć faktycznie w kontekście pomocy potrzebujących tego typu rozrywka mogła wydawać się absurdalna to w gruncie rzeczy co lepszego jej teraz pozostało? Nie było zaś złego sposobu na oderwanie myśli od sytuacji panującej w kraju.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Wszystko jest więc pewnie pod względną kontrolą skoro są tam uzdrowiciele. Gdyby było któryś przyszedłby osobiście zamiast próbować się wyręczać się ochotnikiem - stwierdził z pewnością i spokojem, który z założenia miał się udzielić i jej samej. Mogło to brzmieć nieco protekcjonalnie, lecz Skamander nie wnioskował przecież z powietrza. Sądząc po tym co usłyszał obecnie w Oazie było co robić, prawdopodobnie uzdrowiciele nie potrzebowali by ktoś kręcił się im pod nogami w namiocie, jednocześnie wszystko co mogła zrobić w tamtym miejscu Gwen prawdopodobnie było już zrobione więc przysłali ją po zapasy. Tak to przynajmniej widział.
Nie wiedział czy gwardzista czy jakikolwiek inny medyk lecznicy coś przygotował, lecz wolał nie zakładać, że tak nie jest. Postanowił więc, że dobrym posunięciem będzie po prostu pójść i sprawdzić zaplecze.
- Będę się trzymał nazwiska - pomimo zgrzytającego głosu starał się się brzmieć rzeczowo, uprzejmie. Nie chciał by jego wybór został odebrany inaczej jak zwykła informacja. Nie miał nic przeciwko otwartości dziewczyny, jej preferencji. Zwyczajnie nie było to wygodne dla niego: nie chciał się zaprzyjaźniać, traktować jej inaczej niż sojuszniczką, którą była. Przejście na ty oraz podpieranie się nazwiskiem budowało wygodny dystans dzięki któremu łatwo było oddzielić to co prywatne od tego co związane z Zakonem, rebelią - Nie mieliśmy chyba jeszcze okazji spotkać się twarzą w twarz. Jestem Anthony Skamander. Może w przyszłości będziemy mieli okazję pracować w terenie. Jeżeli interesuje cię walka - bąkną samemu nie wiedząc, czy to było możliwe, czy planowała podążać tą ścieżka rebelii czy jednak chciała trzymać się w bezpiecznym cieniu.
Na krótką chwilę przed oczami pojawiła mu się twarz Sophii, która właśnie wraz z końcem marca, a początkiem kwietnia podczas owych zamieszek oddała swoje życie. Zamrugał raz za razem, tak, jakby dzięki temu jakaś klisza wewnątrz niego ulegała zastąpieniu - Tak, to prawda. Nie nazwałbym tych ludzi jednak funkcjonariuszami ministerstwa. To zwykli czarnoksiężnicy. Nic ponad to - i tak też, prędzej czy później mieli skończyć: jak zwykli czarnoksiężnicy - ich ciała miały gnić przez wieki w lochach lub w bardziej optymistycznym scenariuszu mieli zginąć podczas zatrzymania. Szczęśliwie dla nich Skamander umiał zaoferować im od swojej strony miłosierdzie.
Gdy znaleźli się na piętrze i okazało się, że żadnego przygotowanego pakunku nie ma przyszło mu na myśl, że skoro są we dwójkę to być może zabiją jakoś nudę. Chcąc nie chcąc też się czasem tu nudził, a Gwen świadomie czy nie stała się źródłem potencjalnej rozrywki - Ja nie, lecz Sewe... Farley już tak. Na nocnym czuwaniu zabijają czas grając. Możemy zrobić to samo za dnia. Nikt nas za to nie zabije - pośpieszył z wyjaśnieniem by zaraz poruszyć różdżką wywołując accio. Drewniana szachownica w formie pudełka przybyła jak na rozkaz. Były auror zaczął ją roztwierać pozwalając sobie na podejście do stolika przy którym było już jedno krzesło - Przywołaj drugie, chyba że wolisz stać i nie przejmowałbym się - sam też grałem chyba własnie w szkole po raz ostatni, a wydaje mi się, że jestem nieco starszy
Nie wiedział czy gwardzista czy jakikolwiek inny medyk lecznicy coś przygotował, lecz wolał nie zakładać, że tak nie jest. Postanowił więc, że dobrym posunięciem będzie po prostu pójść i sprawdzić zaplecze.
- Będę się trzymał nazwiska - pomimo zgrzytającego głosu starał się się brzmieć rzeczowo, uprzejmie. Nie chciał by jego wybór został odebrany inaczej jak zwykła informacja. Nie miał nic przeciwko otwartości dziewczyny, jej preferencji. Zwyczajnie nie było to wygodne dla niego: nie chciał się zaprzyjaźniać, traktować jej inaczej niż sojuszniczką, którą była. Przejście na ty oraz podpieranie się nazwiskiem budowało wygodny dystans dzięki któremu łatwo było oddzielić to co prywatne od tego co związane z Zakonem, rebelią - Nie mieliśmy chyba jeszcze okazji spotkać się twarzą w twarz. Jestem Anthony Skamander. Może w przyszłości będziemy mieli okazję pracować w terenie. Jeżeli interesuje cię walka - bąkną samemu nie wiedząc, czy to było możliwe, czy planowała podążać tą ścieżka rebelii czy jednak chciała trzymać się w bezpiecznym cieniu.
Na krótką chwilę przed oczami pojawiła mu się twarz Sophii, która właśnie wraz z końcem marca, a początkiem kwietnia podczas owych zamieszek oddała swoje życie. Zamrugał raz za razem, tak, jakby dzięki temu jakaś klisza wewnątrz niego ulegała zastąpieniu - Tak, to prawda. Nie nazwałbym tych ludzi jednak funkcjonariuszami ministerstwa. To zwykli czarnoksiężnicy. Nic ponad to - i tak też, prędzej czy później mieli skończyć: jak zwykli czarnoksiężnicy - ich ciała miały gnić przez wieki w lochach lub w bardziej optymistycznym scenariuszu mieli zginąć podczas zatrzymania. Szczęśliwie dla nich Skamander umiał zaoferować im od swojej strony miłosierdzie.
Gdy znaleźli się na piętrze i okazało się, że żadnego przygotowanego pakunku nie ma przyszło mu na myśl, że skoro są we dwójkę to być może zabiją jakoś nudę. Chcąc nie chcąc też się czasem tu nudził, a Gwen świadomie czy nie stała się źródłem potencjalnej rozrywki - Ja nie, lecz Sewe... Farley już tak. Na nocnym czuwaniu zabijają czas grając. Możemy zrobić to samo za dnia. Nikt nas za to nie zabije - pośpieszył z wyjaśnieniem by zaraz poruszyć różdżką wywołując accio. Drewniana szachownica w formie pudełka przybyła jak na rozkaz. Były auror zaczął ją roztwierać pozwalając sobie na podejście do stolika przy którym było już jedno krzesło - Przywołaj drugie, chyba że wolisz stać i nie przejmowałbym się - sam też grałem chyba własnie w szkole po raz ostatni, a wydaje mi się, że jestem nieco starszy
Find your wings
Nie czuła, aby ktokolwiek się nią wyręczał. Wszyscy mieli pełne ręce roboty, ona także. Nie była w stanie ani faktycznie pomóc przy leczeniu, ani nawet pomóc w transporcie rannych czy czymkolwiek podobnym, w związku z czym na miejscu nie była potrzebna. Za to mogła przysłużyć się w inny sposób, prawda? Skupiona jednak raczej na tu i teraz nie pomyślała, aby zwrócić na to mężczyźnie uwagę. Zwłaszcza, że mimo wszystko wygodniej było mu uwierzyć. W końcu myślenie o tym, że w Oazie ponowne ktoś umiera bądź jest śmierci bliski nie było wcale miłe.
– Może. – Westchnęła, nawet nie próbując na ten temat dyskutować. Lepiej być dobrej myśli, prawda?
Mimo wszystko, słowa Skamandera uspokoiły nieco Gwen. W końcu raczej znał prawa rządzące Oazą lepiej od niej, jak z resztą każdy współpracujący z Zakonem dłużej. Anthony mógł więc zauważyć, że ruchy dziewczyny jakby spowolniły, stając się mniej nerwowe, choć też nie w pełni. Zmęczenie i nocne koszmary wciąż robiły swoje.
Nie miała zamiaru, rzecz jasna, obrażać się za nazywanie po nazwisku, choć poczuła jakieś dziwne ukłucie. Większość Zakonników przyjmowała ją wręcz z entuzjazmem, pytając, jak się wśród nich czuje i czy mogą jej pomóc w aklimatyzacji. Były auror był zaś o wiele chłodniejszy, inny; jakby wręcz nie pasował do całej tej układanki. Ale ludzie byli przecież różni, a Anthony (jak sam się przyznał) niedawno doznał dość poważnych obrażeń. Może po prostu był nie w sosie?
– Jeśli tak, możemy uznać, że nazywam się Red, nie Grey – stwierdziła nieco żartobliwie, przeczesując dłonią rude włosy: – To chyb bardziej pasuje. I lepiej nie dać innym poznać swoich prawdziwych personaliów, prawda? – Uniosła brew. W jej tonie pobrzmiewał zaczepny ton, choć nie była w stanie wyzbyć się z niego tej odrobiny niepewności i nerwowości. – Ja… tak… to znaczy… nie wiem, to… to trudne. Miło mi pana poznać, w każdym razie. Ja… och, przepraszam… ostatnio ćwiczyłam trochę magii defensywnej… i… i obronnej, ale… jestem malarką i… – tłumaczyła się trochę niepotrzebne. Zorientowawszy się jednak, że tylko pląta się w zeznaniach, zamilkła.
Pokiwała głowa.
– T… tak, chyba… tak powinniśmy ich nazywać – przyznała. – To… trochę zabawne… że nawet ludzie z półświatka… zdają się być lepsi od urzędników. Ja… tamtego dnia… myślałam, że wezwę Marcellę, albo… któregoś z braci Tonksów… nie wiem. – Zamilkła, orientując się, że chyba naprawdę ani nie powinna, ani nie chciała o tym porozmawiać. A może jednak? Wszak spowiedź czasem była lepsza od trzymania wszystkiego w sobie.
Gdy Anthony przywołał krzesło, Gwen poszła w jego ślady, bez wahania słuchając jego drobnego polecenia. Wyciągnęła swoją raczej zadbaną, choć w niektórych miejscach pobrudzoną odrobinkami farby różdżkę.
– Accio – poleciła, kierując magicznym przedmiotem w stronę krzesła. – Właściwie to nie było w szkole. Nie grałam w szkole. – Wzruszyła ramionami, obserwując rozkładaną przez Skamandera szachownicę. – Ale mój ojciec lubił szachy, a moja mama ich nie lubiła, więc…
To były miłe wspomnienia. Nigdy nie stała się mistrzem w dziedzinie, woląc inne, ale lubiła te chwilę spędzane z ojcem. Zwłaszcza teraz, gdy go zabrakło, chociaż ostatnio nieczęsto sięgała do nich pamięcią.
– Może. – Westchnęła, nawet nie próbując na ten temat dyskutować. Lepiej być dobrej myśli, prawda?
Mimo wszystko, słowa Skamandera uspokoiły nieco Gwen. W końcu raczej znał prawa rządzące Oazą lepiej od niej, jak z resztą każdy współpracujący z Zakonem dłużej. Anthony mógł więc zauważyć, że ruchy dziewczyny jakby spowolniły, stając się mniej nerwowe, choć też nie w pełni. Zmęczenie i nocne koszmary wciąż robiły swoje.
Nie miała zamiaru, rzecz jasna, obrażać się za nazywanie po nazwisku, choć poczuła jakieś dziwne ukłucie. Większość Zakonników przyjmowała ją wręcz z entuzjazmem, pytając, jak się wśród nich czuje i czy mogą jej pomóc w aklimatyzacji. Były auror był zaś o wiele chłodniejszy, inny; jakby wręcz nie pasował do całej tej układanki. Ale ludzie byli przecież różni, a Anthony (jak sam się przyznał) niedawno doznał dość poważnych obrażeń. Może po prostu był nie w sosie?
– Jeśli tak, możemy uznać, że nazywam się Red, nie Grey – stwierdziła nieco żartobliwie, przeczesując dłonią rude włosy: – To chyb bardziej pasuje. I lepiej nie dać innym poznać swoich prawdziwych personaliów, prawda? – Uniosła brew. W jej tonie pobrzmiewał zaczepny ton, choć nie była w stanie wyzbyć się z niego tej odrobiny niepewności i nerwowości. – Ja… tak… to znaczy… nie wiem, to… to trudne. Miło mi pana poznać, w każdym razie. Ja… och, przepraszam… ostatnio ćwiczyłam trochę magii defensywnej… i… i obronnej, ale… jestem malarką i… – tłumaczyła się trochę niepotrzebne. Zorientowawszy się jednak, że tylko pląta się w zeznaniach, zamilkła.
Pokiwała głowa.
– T… tak, chyba… tak powinniśmy ich nazywać – przyznała. – To… trochę zabawne… że nawet ludzie z półświatka… zdają się być lepsi od urzędników. Ja… tamtego dnia… myślałam, że wezwę Marcellę, albo… któregoś z braci Tonksów… nie wiem. – Zamilkła, orientując się, że chyba naprawdę ani nie powinna, ani nie chciała o tym porozmawiać. A może jednak? Wszak spowiedź czasem była lepsza od trzymania wszystkiego w sobie.
Gdy Anthony przywołał krzesło, Gwen poszła w jego ślady, bez wahania słuchając jego drobnego polecenia. Wyciągnęła swoją raczej zadbaną, choć w niektórych miejscach pobrudzoną odrobinkami farby różdżkę.
– Accio – poleciła, kierując magicznym przedmiotem w stronę krzesła. – Właściwie to nie było w szkole. Nie grałam w szkole. – Wzruszyła ramionami, obserwując rozkładaną przez Skamandera szachownicę. – Ale mój ojciec lubił szachy, a moja mama ich nie lubiła, więc…
To były miłe wspomnienia. Nigdy nie stała się mistrzem w dziedzinie, woląc inne, ale lubiła te chwilę spędzane z ojcem. Zwłaszcza teraz, gdy go zabrakło, chociaż ostatnio nieczęsto sięgała do nich pamięcią.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 41
'k100' : 41
- Na pewno - Nie potrzebował wiedzieć, jak zorganizowana jest Oaza by mógł odważyć się wycenić sytuację. Jako auror, detektyw nieustannie to robił - wyciągał wnioski na podstawie informacji, doświadczenia, jak i wiedzy zamykającej się wokół ludzkich zachować. Spokojnie z wyrachowaniem kalkulował, przewidywał. Tak było i tym razem. Domyślał się, że ktokolwiek ma pieczę nad całością po prostu robi to co do niego należy, a jako że jest to najpewniej uzdrowicie z krwi i kości - ratuje tylu ilu jest w stanie kierując się rozsądkiem, jak i spokojem wypracowanym niegdyś w Mungu bądź kursie. Skoro umówieni byli z Alexem na konkretną porę dostawy i nie informowali go o jakichkolwiek zmianach w tej materii to oznaczało, że wszystko było pod względną kontrolą. Panika nie była potrzebna.
Tak jak pseudo-zabawy w dom. Ten element organizacji wyjątkowo mu przeszkadzał. Męczyło go to, że wszyscy chcieli być dla siebie przebranymi siostrami, braćmi, matkami czy też ojcami tylko po to by kolejnej chwili dziwić się dlaczego zebrania zamiast toczyć się wokół konkretów skupiały się na przeżyciach, uzewnętrznieniach i innych, mniej lub bardziej, urażonych uczuciach wylewanych przez rodzinną brać. Nie chciał brać w tym udziału. Tak postanowił i tego zamierzał się trzymać utrzymując w zdrowym dystansie swoich sojuszników, zakonników, gwardzistów.
- Prawda - przyznał ostatecznie tak, że trudno było oszacować czy zgadzał się na używanie pseudonimu, przyznał rację co do jego dopasowania, czy też jednak chodziło o kwestie bezpieczeństwa. A może o wszystko na raz. Uśmiechną się zagadkowo zerkając na podążającą za nim czarownicę będąc w jakiś sposób zadowolony z siebie. tez potrafił być zaczepny. Na swój, pewnie bawiący tylko jego sposób ale jednak. Zmarszczył jednak czoło odnosząc wrażenie, że może przesadził. Dziewczyna wydawała się bardzo poddenerwowana, rozemocjonowana - Spokojnie, przecież cię nie zjem. Dobrze, że się zastanawiasz - skwitował bo chyba tak mógł podsumować jej wywód, prawda...? - Walczyć można na wiele sposobów. Niekoniecznie na pierwszej linii, a nim na tą się wskoczy warto być pewnym swoich umiejętności. Dobrze, że ćwiczysz - pochwalił, lecz jednocześnie jakby też przestrzegł. Choć nie powiedział tego wprost to niewerbalne trochę magii defensywnej mogło nie wystarczyć zawisło gdzieś w powietrzu.
- Nie byliśmy na to przygotowani - osądził bo taka też była prawda. Nikt się nie spodziewał ze strony radykałów podjęcia się takich środków przymusu. Ta magiczna wojna przełamywała każde możliwe tabu czarodziejskiego świata - Jeżeli masz do siebie żal, że tamtego dnia nie zrobiłaś więcej to niepotrzebnie. To była zorganizowana akcja zakrojona na całe miasto. Nawet jakbyś wezwała całą trójkę - i Marcellę, i obydwu Tonksów - to nie wiele by to wniosło w ostateczny rozrachunek chyba, że gdzieś po drodze byś ich sklonowała w jakąś zgrabną armię - taka była prawda i żadne rozmyślanie co by było gdyby nie mogło tego zmienić.
-... więc graliście, kiedy nie było jej obok lub miał chwilę wolnego...? - dokończył pytająco rozstawiając figury na szachownicy
Tak jak pseudo-zabawy w dom. Ten element organizacji wyjątkowo mu przeszkadzał. Męczyło go to, że wszyscy chcieli być dla siebie przebranymi siostrami, braćmi, matkami czy też ojcami tylko po to by kolejnej chwili dziwić się dlaczego zebrania zamiast toczyć się wokół konkretów skupiały się na przeżyciach, uzewnętrznieniach i innych, mniej lub bardziej, urażonych uczuciach wylewanych przez rodzinną brać. Nie chciał brać w tym udziału. Tak postanowił i tego zamierzał się trzymać utrzymując w zdrowym dystansie swoich sojuszników, zakonników, gwardzistów.
- Prawda - przyznał ostatecznie tak, że trudno było oszacować czy zgadzał się na używanie pseudonimu, przyznał rację co do jego dopasowania, czy też jednak chodziło o kwestie bezpieczeństwa. A może o wszystko na raz. Uśmiechną się zagadkowo zerkając na podążającą za nim czarownicę będąc w jakiś sposób zadowolony z siebie. tez potrafił być zaczepny. Na swój, pewnie bawiący tylko jego sposób ale jednak. Zmarszczył jednak czoło odnosząc wrażenie, że może przesadził. Dziewczyna wydawała się bardzo poddenerwowana, rozemocjonowana - Spokojnie, przecież cię nie zjem. Dobrze, że się zastanawiasz - skwitował bo chyba tak mógł podsumować jej wywód, prawda...? - Walczyć można na wiele sposobów. Niekoniecznie na pierwszej linii, a nim na tą się wskoczy warto być pewnym swoich umiejętności. Dobrze, że ćwiczysz - pochwalił, lecz jednocześnie jakby też przestrzegł. Choć nie powiedział tego wprost to niewerbalne trochę magii defensywnej mogło nie wystarczyć zawisło gdzieś w powietrzu.
- Nie byliśmy na to przygotowani - osądził bo taka też była prawda. Nikt się nie spodziewał ze strony radykałów podjęcia się takich środków przymusu. Ta magiczna wojna przełamywała każde możliwe tabu czarodziejskiego świata - Jeżeli masz do siebie żal, że tamtego dnia nie zrobiłaś więcej to niepotrzebnie. To była zorganizowana akcja zakrojona na całe miasto. Nawet jakbyś wezwała całą trójkę - i Marcellę, i obydwu Tonksów - to nie wiele by to wniosło w ostateczny rozrachunek chyba, że gdzieś po drodze byś ich sklonowała w jakąś zgrabną armię - taka była prawda i żadne rozmyślanie co by było gdyby nie mogło tego zmienić.
-... więc graliście, kiedy nie było jej obok lub miał chwilę wolnego...? - dokończył pytająco rozstawiając figury na szachownicy
Find your wings
Gwen wcale nie nazwałaby zachowania Zakonników pseudo-zabawą. Pozbawiona bliskiej rodziny w Anglii dziewczyna niezwykle doceniała to, jak ciepło była traktowana w Oazie. Gdyby było inaczej, pewnie prędko zaczęłaby się zamykać w sobie. Dlatego też właściwie każdego poznawanego członka wyjętej spod prawa organizacji niemal odruchowo chciała traktować w ten sposób, choć Anthony zdawał się budować dystans. Tym większy, że przez zmęczenie i ogólną nerwowość, panna Grey odbierała wszystko intensywniej. Jednak mimo pewnej szorstkości w byciu właściwie nie wydawał się niemiły. Zaproponował przecież szachy. No i był wyraźnie pokiereszowany, a współczucie kierowane w czyjąś stronę zawsze pomagało przełamać pierwsze lody.
Zaakceptował jej ten głupi pomysł z przezwiskiem. Chyba. A może i nie? Nie ważne – byleby nie mówił na nią Grey. To było jakieś takie… nieładne.
– Ja wiem – powiedziała krótko na wzmiankę o tym, że Anthony jej nie zje. Wiedziała o tym, ale co z tego, skoro nerwy robiły swoje? – Staram się. I chyba jest coraz lepiej – dodała, starając się brzmieć pewniej.
Te trochę to w końcu nie było takie zupełne trochę. Starała się jak tylko mogła, próbując ćwiczyć w każdej wolnej chwili. Niestety, tych po prostu czasem brakowało i Gwen bezustannie czuła wyrzuty sumienia, że jeśli dojdzie co do czego to nie będzie w stanie pomóc tak, jak powinna.
Westchnęła.
– Myśli pan? – spytała, marszcząc brwi. – Zaklęcie klonujące… przydałoby się nam. Albo jakiś taki eliksir. Ale gdybym wtedy była w domu… przynajmniej nie narobiłabym więcej kłopotów. A narobiłam. Sobie i innym. – Pokręciła głowa.
Właściwie chyba to właśnie było najgorsze. Poczucie, że przez siebie samą, że przez własną chaotyczność i brak orientacji w terenie, doprowadziła do tak groźnej sytuacji, w którym innym też mogła stać się krzywda.
– Mhm – przytaknęła. – Pan gra białymi? – spytała. – Właściwie nie miała nic przeciwko, ale jak była w domu tata zawsze miał dużo zajęć. Nie dawała mu spokoju. – Uśmiechnęła się nieco smutno pod nosem. Po chwili jej oczy zabłyszczały, a Gwen pochyliła się nad planszą: – Och, śliczne są te figury. Ta wieża ma tu nawet jakieś runy. To chyba dźwięk odpowiadający A… albo runa oznaczająca słońce? Rzadko z nich korzystam, ale… są robione ręcznie, prawda? – Uniosła wzrok na Skamandera. Szachy były naprawdę śliczne i Gwen nawet nie przeszło przez myśl, że rebeliant może nie być zainteresowany takimi detalami. W każdym razie skupienie się na wspomnieniach o grze w szachy oraz na ładnych figurkach pozwoliło pannie Grey przynajmniej trochę się rozluźnić.
Zaakceptował jej ten głupi pomysł z przezwiskiem. Chyba. A może i nie? Nie ważne – byleby nie mówił na nią Grey. To było jakieś takie… nieładne.
– Ja wiem – powiedziała krótko na wzmiankę o tym, że Anthony jej nie zje. Wiedziała o tym, ale co z tego, skoro nerwy robiły swoje? – Staram się. I chyba jest coraz lepiej – dodała, starając się brzmieć pewniej.
Te trochę to w końcu nie było takie zupełne trochę. Starała się jak tylko mogła, próbując ćwiczyć w każdej wolnej chwili. Niestety, tych po prostu czasem brakowało i Gwen bezustannie czuła wyrzuty sumienia, że jeśli dojdzie co do czego to nie będzie w stanie pomóc tak, jak powinna.
Westchnęła.
– Myśli pan? – spytała, marszcząc brwi. – Zaklęcie klonujące… przydałoby się nam. Albo jakiś taki eliksir. Ale gdybym wtedy była w domu… przynajmniej nie narobiłabym więcej kłopotów. A narobiłam. Sobie i innym. – Pokręciła głowa.
Właściwie chyba to właśnie było najgorsze. Poczucie, że przez siebie samą, że przez własną chaotyczność i brak orientacji w terenie, doprowadziła do tak groźnej sytuacji, w którym innym też mogła stać się krzywda.
– Mhm – przytaknęła. – Pan gra białymi? – spytała. – Właściwie nie miała nic przeciwko, ale jak była w domu tata zawsze miał dużo zajęć. Nie dawała mu spokoju. – Uśmiechnęła się nieco smutno pod nosem. Po chwili jej oczy zabłyszczały, a Gwen pochyliła się nad planszą: – Och, śliczne są te figury. Ta wieża ma tu nawet jakieś runy. To chyba dźwięk odpowiadający A… albo runa oznaczająca słońce? Rzadko z nich korzystam, ale… są robione ręcznie, prawda? – Uniosła wzrok na Skamandera. Szachy były naprawdę śliczne i Gwen nawet nie przeszło przez myśl, że rebeliant może nie być zainteresowany takimi detalami. W każdym razie skupienie się na wspomnieniach o grze w szachy oraz na ładnych figurkach pozwoliło pannie Grey przynajmniej trochę się rozluźnić.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Jakbyś potrzebowała merytorycznej konsultacji lub kogoś, kto wyceni twoje postępy to nie krępuj się mi o tym wspomnieć. Zwłaszcza, jakbyś chciała rozwijać się w magii ofensywnej - Samokształcenie wymagało dużo samodyscypliny. Jeżeli rudowłosa czarownica sama brnęła w tym kierunku to dobrze, jednak to nie oznaczało, że nie powinna co jakiś czas poddać się wycenie kogoś bardziej doświadczonego. Kogoś kto mógłby skorygować złe nawyki, wytyczyć dalsze cele których ze swojego poziomu umiejętności mogła nie dostrzegać, albo nawet wyobrażać sobie, że te mogą znajdować się w jej zasięgu. Wiedział to bo przecież własnych umiejętności również nie zbudował sam.
- Gdybyś w tym momencie dostała możliwość cofnięcia się w czasie, zostanie w domu i niezrobienia niczego to byś to zrobiła...? Cofnęła czas? - zaczął podnosząc na nią zaciekawione spojrzenie - Jesteś przekonana, że wtedy byś nie narobiła kłopotu? Albo, że byłabyś w ogóle wciąż żywa...? - dlaczego tak wielu ludzi myślało, że popełniony błąd lub decyzję dałoby się wymazać z ich życia z taką łatwością. Skąd pewność, że po cofnięciu się do chwili z przed dokonania czegoś, nie zrobilibyśmy tego samego po prostu później? O ile mieliby taką możliwość. Gwendolyn ta mogłaby zostać odebrana, gdyby tak po prostu została w domu. Mogłaby być już martwa - Zostaw to - takie gdybanie na temat przeszłości. Nic w ten sposób nie zmienisz, zawsze będziesz miała wątpliwości co do tego co zrobiłaś, tego czy faktycznie chcesz to cofnąć, tego jak wyglądałoby to wszystko gdybyś postąpiła inaczej. Możliwości jest zbyt wiele i nie zawsze zależą wyłącznie od ciebie. - to się nigdy nie kończyło, donikąd nie prowadziło. Oddawanie się takim myślom było jak kopanie dołu, kiedy to wszyscy wspinali się w górę. Przerabiał to sam - Teraz jesteś tu. Żyjesz, ćwiczysz magię, czekasz na Farleya by ten przekazał ci eliksiry, byś mogła je zanieść tam, gdzie są potrzebne... Nie chcesz tego przekreślać, Red - stwierdził za nią, zupełnie jakby wyciągał z jej podświadomości podobny pomysł, a może tak właściwie wypalał w niej tą świadomość. Nie mogła żałować. Uśmiechnął się miękko bo tez snuł te przemyślenia równie lekko, tak jakby przetaczał opowieść. Nie chciał brzmieć zbyt patetycznie, wymądrzająco, lecz nie mógł też przejść obojętnie obok problematyki gdybania. Takie praktyki należało plewić jak chwasty w ogródku. Co zrobi z tym Gwendolyn, to już jednak zależało od niej
- Mhm, zagram białymi - przytakną rozsiadając się na krześle. Założył nogę na nogę. Podparł łokieć na kolanie, a na zwiniętej w pięść dłoni brodę - Należą do Faleya więc kto wie, może wyniósł je jeszcze z rodowej posiadłości i są jakoś dodatkowo zaklęte...? - może pionki przy byciu zbitymi wykonywały jakieś ożywione ruchy...? Przesunął biały pionek e-2 na e-4. Ciekawe czy uda im się skończyć partię przed powrotem uzdrowiciela. W głębi duszy liczył na to, że tak. Nie lubił niedokończonych spraw.
zt x2?
- Gdybyś w tym momencie dostała możliwość cofnięcia się w czasie, zostanie w domu i niezrobienia niczego to byś to zrobiła...? Cofnęła czas? - zaczął podnosząc na nią zaciekawione spojrzenie - Jesteś przekonana, że wtedy byś nie narobiła kłopotu? Albo, że byłabyś w ogóle wciąż żywa...? - dlaczego tak wielu ludzi myślało, że popełniony błąd lub decyzję dałoby się wymazać z ich życia z taką łatwością. Skąd pewność, że po cofnięciu się do chwili z przed dokonania czegoś, nie zrobilibyśmy tego samego po prostu później? O ile mieliby taką możliwość. Gwendolyn ta mogłaby zostać odebrana, gdyby tak po prostu została w domu. Mogłaby być już martwa - Zostaw to - takie gdybanie na temat przeszłości. Nic w ten sposób nie zmienisz, zawsze będziesz miała wątpliwości co do tego co zrobiłaś, tego czy faktycznie chcesz to cofnąć, tego jak wyglądałoby to wszystko gdybyś postąpiła inaczej. Możliwości jest zbyt wiele i nie zawsze zależą wyłącznie od ciebie. - to się nigdy nie kończyło, donikąd nie prowadziło. Oddawanie się takim myślom było jak kopanie dołu, kiedy to wszyscy wspinali się w górę. Przerabiał to sam - Teraz jesteś tu. Żyjesz, ćwiczysz magię, czekasz na Farleya by ten przekazał ci eliksiry, byś mogła je zanieść tam, gdzie są potrzebne... Nie chcesz tego przekreślać, Red - stwierdził za nią, zupełnie jakby wyciągał z jej podświadomości podobny pomysł, a może tak właściwie wypalał w niej tą świadomość. Nie mogła żałować. Uśmiechnął się miękko bo tez snuł te przemyślenia równie lekko, tak jakby przetaczał opowieść. Nie chciał brzmieć zbyt patetycznie, wymądrzająco, lecz nie mógł też przejść obojętnie obok problematyki gdybania. Takie praktyki należało plewić jak chwasty w ogródku. Co zrobi z tym Gwendolyn, to już jednak zależało od niej
- Mhm, zagram białymi - przytakną rozsiadając się na krześle. Założył nogę na nogę. Podparł łokieć na kolanie, a na zwiniętej w pięść dłoni brodę - Należą do Faleya więc kto wie, może wyniósł je jeszcze z rodowej posiadłości i są jakoś dodatkowo zaklęte...? - może pionki przy byciu zbitymi wykonywały jakieś ożywione ruchy...? Przesunął biały pionek e-2 na e-4. Ciekawe czy uda im się skończyć partię przed powrotem uzdrowiciela. W głębi duszy liczył na to, że tak. Nie lubił niedokończonych spraw.
zt x2?
Find your wings
stąd
Deportował się sprzed oczu Sallowa i dyszał, tak jakby właśnie z niego schodziło powietrze, jednak pewien szaleńczy uśmiech, który teraz przybrała twarz Becketta, mówił jedynie o tym, że był z siebie najzwyczajniej w świecie dumny. Już nie był tym samym dzieckiem co kiedyś w szkole, nie musiał uciekać. Teraz mógł działać, ale nie mógł działać sam. W głowie czarodzieja urodził się plan, chociaż nie był pewien czy będzie on możliwy do realizacji. Nie mniej, nie mógł pozwolić na to, by Cornelius doniósł o wszystkim Ministerstwu Magii, o tym, że go tam widział. Nie... Nie mógł ryzykować, zresztą nie chodziło nawet o niego. Chodziło o Trixie.
Farley i tak całe dnie spędzał w lecznicy, Beckett wiedział, zresztą tak jak wszyscy przyjaciele z Doliny Godryka. Nie było więc dziwnym, że i tym razem zastał go właśnie w leśnej chacie. Nie mógł jednak czekać, nie było czasu. Czemu nigdy nie było czasu?
Wiele mógłby dać, byleby się nigdy w podobną sytuację nie wpakować, o wiele bardziej wolał działać na zimno, na spokojnie, z obliczeniami, ale nie było czasu. Gdy dostrzegł przemienionego Alexandra przez chwilę zgubił wątek. Oczywiście znał tę twarz, mieszkali obok siebie, działali w Zakonie, ale adrenalina wzięła górę i przez chwile zwyczajnie o niej zapomniał.
Szybko świadomość wróciła... Farley!
- Al... Ale... Alo... No. Mam coś... Mam kogoś - dalej dyszał, próbując uspokoić oddech - Mam coś co chcesz zobaczyć. Chodź ze mną, zaufaj mi, proszę. To adres - przed nim położył kopertę od Pearl z jej adresem, którą od rana miał w kieszeni. - Muszę tylko zabrać coś z domu, na wszelki wypadek. Spotkajmy się tam - już chciał wybiegać, gdy jednak zatrzymał się na chwilę. - Trzymaj. Nie uwierzysz do kogo należy - na biurko mężczyzny położył różdżkę Corneliusa Sallowa.
Nie był pewien czy Farley go posłucha, chociaż żyli przecież w zgodzie to jednak... Alexander był w końcu Gwardzistą. Z drugiej jednak strony, był pierwszą osobą o której Beckett pomyślał, gdy w jego głowie pojawiła się pewna idea. Farley miał takie umiejętności o jakich nie śniło się wielu czarodziejom, chociaż był jeszcze bardzo młody. Miał talent, miał upór i, co najważniejsze, miał dobre serce. Oddany sprawie, poświęcający jej niemal wszystko. Tak. Musiał poprosić właśnie Alexandra Farleya o tę przysługę.
Z lecznicy wypadł równie szybko jak do niej wpadł. Teraz musiał jeszcze polecieć do domu i zabrać jeden z przedmiotów bez którego nigdy nie powinien z domu wychodzić. Następnym razem zabezpieczy się lepiej. O ile będzie następny raz.
dotąd
Deportował się sprzed oczu Sallowa i dyszał, tak jakby właśnie z niego schodziło powietrze, jednak pewien szaleńczy uśmiech, który teraz przybrała twarz Becketta, mówił jedynie o tym, że był z siebie najzwyczajniej w świecie dumny. Już nie był tym samym dzieckiem co kiedyś w szkole, nie musiał uciekać. Teraz mógł działać, ale nie mógł działać sam. W głowie czarodzieja urodził się plan, chociaż nie był pewien czy będzie on możliwy do realizacji. Nie mniej, nie mógł pozwolić na to, by Cornelius doniósł o wszystkim Ministerstwu Magii, o tym, że go tam widział. Nie... Nie mógł ryzykować, zresztą nie chodziło nawet o niego. Chodziło o Trixie.
Farley i tak całe dnie spędzał w lecznicy, Beckett wiedział, zresztą tak jak wszyscy przyjaciele z Doliny Godryka. Nie było więc dziwnym, że i tym razem zastał go właśnie w leśnej chacie. Nie mógł jednak czekać, nie było czasu. Czemu nigdy nie było czasu?
Wiele mógłby dać, byleby się nigdy w podobną sytuację nie wpakować, o wiele bardziej wolał działać na zimno, na spokojnie, z obliczeniami, ale nie było czasu. Gdy dostrzegł przemienionego Alexandra przez chwilę zgubił wątek. Oczywiście znał tę twarz, mieszkali obok siebie, działali w Zakonie, ale adrenalina wzięła górę i przez chwile zwyczajnie o niej zapomniał.
Szybko świadomość wróciła... Farley!
- Al... Ale... Alo... No. Mam coś... Mam kogoś - dalej dyszał, próbując uspokoić oddech - Mam coś co chcesz zobaczyć. Chodź ze mną, zaufaj mi, proszę. To adres - przed nim położył kopertę od Pearl z jej adresem, którą od rana miał w kieszeni. - Muszę tylko zabrać coś z domu, na wszelki wypadek. Spotkajmy się tam - już chciał wybiegać, gdy jednak zatrzymał się na chwilę. - Trzymaj. Nie uwierzysz do kogo należy - na biurko mężczyzny położył różdżkę Corneliusa Sallowa.
Nie był pewien czy Farley go posłucha, chociaż żyli przecież w zgodzie to jednak... Alexander był w końcu Gwardzistą. Z drugiej jednak strony, był pierwszą osobą o której Beckett pomyślał, gdy w jego głowie pojawiła się pewna idea. Farley miał takie umiejętności o jakich nie śniło się wielu czarodziejom, chociaż był jeszcze bardzo młody. Miał talent, miał upór i, co najważniejsze, miał dobre serce. Oddany sprawie, poświęcający jej niemal wszystko. Tak. Musiał poprosić właśnie Alexandra Farleya o tę przysługę.
Z lecznicy wypadł równie szybko jak do niej wpadł. Teraz musiał jeszcze polecieć do domu i zabrać jeden z przedmiotów bez którego nigdy nie powinien z domu wychodzić. Następnym razem zabezpieczy się lepiej. O ile będzie następny raz.
dotąd
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Dzień nie należał do tych bardzo zajmujących, na całe szczęście. Alexander miał czas na to aby pomiędzy pojedynczymi dziś pacjentami pozajmować się też odrobiną porządków. Najprawdopodobniej był to jeden z ostatnich takich dni kiedy mógł pozwolić sobie na coś innego niż zajmowanie się pacjentami: zaczynał się grudzień i oznaczało to, że do listy obrażeń i urazów, z którymi trafiali do lecznicy pacjenci dojść miały odmrożenia i złamania, a także jeszcze więcej stłuczeń. Farley korzystał więc z okazji do porządkowania i odpowiedniego zabezpieczania magicznego dokumentacji oraz dalszego inwentaryzowania kurczących się zapasów medykamentów. Odczuli nasilenie się konfliktu w Anglii: zdobywanie ingrediencji dla Zakonu i do leśnej lecznicy było niezwykle utrudnione, a jeżeli jeszcze dołożyć do tego fakt, że nie ze wszystkich zdobytych zasobów udało się z sukcesem przygotować mikstury to ich sytuacja pogorszyła się znacząco. Oderwał się od swoich zadań gdy do lecznicy przyszedł kolejny pacjent, na szczęście tylko z magicznym katarem, na który Farley nie był i tak w stanie za bardzo zaradzić. Mógł mężczyźnie wydać nieco eliksiru pieprzowego, Auxiliku i polecenie by inhalować się olejkiem lawendowym lub wyciągiem z igliwia, które przynosiły ulgę w katarze. kiedy pacjent opuścił gabinet, Alexander pod postacią Aloysiusa miał już zabierać się dalej za porządki, lecz nie miało mu być to dane.
Stevie wpadł do gabinetu jak burza, wprawiając Farleya i towarzyszącą mu Isabellę w zadziwienie. Alexander spojrzał na Becketta, a następnie na kopertę i na różdżkę, rozumiejąc tylko tyle, że Steviemu udało się kogoś... pochwycić? Chciała zapytać Becketta o więcej szczegółów, lecz widać było, że czasu nie mieli pod dostatkiem. Alexander przyjrzał się więc dokładnie adresowi: wydawało mu się, że brzmiał znajomo. Czym prędzj wyciągnął mapę, którą trzymali dla łatwiejszej nawigacji przy nagłych przypadkach. Adres podany przez Steviego znajdował się bardzo blisko wiatraka, który Farley kojarzył. Zgarnął więc oba przedmioty z biurka i wstał, powierzając lecznicę w opiekę Isabelli. Różdżkę tajemniczej persony i kopertę schował dobrze w kieszeni płaszcza i pochwycił swoją własną różdżkę, aby następnie ubrać się ciepło i czym prędzej opuścić Lecznicę, poza wzrokiem postronnych przemienić się znów w siebie i udać się na wskazane miejsce.
| zt, idę tutaj
Stevie wpadł do gabinetu jak burza, wprawiając Farleya i towarzyszącą mu Isabellę w zadziwienie. Alexander spojrzał na Becketta, a następnie na kopertę i na różdżkę, rozumiejąc tylko tyle, że Steviemu udało się kogoś... pochwycić? Chciała zapytać Becketta o więcej szczegółów, lecz widać było, że czasu nie mieli pod dostatkiem. Alexander przyjrzał się więc dokładnie adresowi: wydawało mu się, że brzmiał znajomo. Czym prędzj wyciągnął mapę, którą trzymali dla łatwiejszej nawigacji przy nagłych przypadkach. Adres podany przez Steviego znajdował się bardzo blisko wiatraka, który Farley kojarzył. Zgarnął więc oba przedmioty z biurka i wstał, powierzając lecznicę w opiekę Isabelli. Różdżkę tajemniczej persony i kopertę schował dobrze w kieszeni płaszcza i pochwycił swoją własną różdżkę, aby następnie ubrać się ciepło i czym prędzej opuścić Lecznicę, poza wzrokiem postronnych przemienić się znów w siebie i udać się na wskazane miejsce.
| zt, idę tutaj
| 24 listopada
Nie chciała zwlekać. Z Marceliusem widziała się ledwie wczoraj, lecz poruszony przez niego temat wymagał pilnej uwagi – chłopak, o którym wspomniał, wciąż przebywał gdzieś w Londynie. Może wpadł już w ręce funkcjonariuszy magicznej policji, a może wprawnie wymykał się kolejnym obławom, zaszywając w najbrudniejszych portowych norach. Gdyby tylko Carrington mógł go odnaleźć, obdarować eliksirem wężowych ust i nakłonić do zarejestrowania różdżki pod zmyślonym nazwiskiem, zyskaliby szansę na zaskarbienie sobie sympatii kogoś, kto chadzał swoimi ścieżkami i mógł dotrzeć do informacji, które leżały poza jej zasięgiem.
Nie chciała wybiegać myślami w przyszłość, miała już dość zawodów, z niecierpliwością miała jednak czekać na jakiekolwiek informacje dotyczące porywczego nieznajomego. Czy uda się go odnaleźć, czy obdarzy akrobatę zaufaniem – i czy postanowi pozostać w stolicy, czy raczej zrobi wszystko, byle tylko się z niej wydostać. Nie chciała przekazywać eliksiru listownie; ryzyko przechwycenia sowy lub roztrzaskania fiolki w trakcie podróży było zbyt duże, by chciała się go podejmować. Zamiast tego przeteleportowała się na obrzeża Doliny Godryka, by stamtąd – pod zmienioną twarzą – ruszyć w kierunku skrytej wśród drzew lecznicy. Nie była w niej od październikowej konsultacji z Roselyn, właściwą drogę odnalazła jednak bez trudu. Zegarek wskazywał kwadrans po ósmej, gdy przekraczała próg przedsionka, mimo to na ustawionych pod ścianą krzesłach oczekiwało już kilku pacjentów. Uśmiechnęła się blado, na poły przepraszająco; nie mogła poczekać na swoją kolej. Kiedy tylko drzwi do gabinetu otworzyły się, ujrzała w nich znajomą twarz uzdrowicielki, bezceremonialnie skróciła dzielącą je odległość, musiała zająć jej kilka minut – kiedy już zostały tylko we dwójkę, oszczędnie wyjaśniła całą sytuację, prosząc o przechowanie eliksiru i o przekazanie go tylko i wyłącznie Marceliusowi, którego wygląd pokrótce opisała. Jeśli powoła się na Emer, będzie można mu zaufać.
Nie chciała zajmować jej dużo czasu, w prostych słowach upewniła się, czy wszystko w porządku, po czym żwawo opuściła budynek lecznicy, nie chcąc przebywać w Dolinie Dogryka dłużej niż to niezbędne.
| zt, zostawiam dla Marceliusa eliksir wężowych ust
Nie chciała zwlekać. Z Marceliusem widziała się ledwie wczoraj, lecz poruszony przez niego temat wymagał pilnej uwagi – chłopak, o którym wspomniał, wciąż przebywał gdzieś w Londynie. Może wpadł już w ręce funkcjonariuszy magicznej policji, a może wprawnie wymykał się kolejnym obławom, zaszywając w najbrudniejszych portowych norach. Gdyby tylko Carrington mógł go odnaleźć, obdarować eliksirem wężowych ust i nakłonić do zarejestrowania różdżki pod zmyślonym nazwiskiem, zyskaliby szansę na zaskarbienie sobie sympatii kogoś, kto chadzał swoimi ścieżkami i mógł dotrzeć do informacji, które leżały poza jej zasięgiem.
Nie chciała wybiegać myślami w przyszłość, miała już dość zawodów, z niecierpliwością miała jednak czekać na jakiekolwiek informacje dotyczące porywczego nieznajomego. Czy uda się go odnaleźć, czy obdarzy akrobatę zaufaniem – i czy postanowi pozostać w stolicy, czy raczej zrobi wszystko, byle tylko się z niej wydostać. Nie chciała przekazywać eliksiru listownie; ryzyko przechwycenia sowy lub roztrzaskania fiolki w trakcie podróży było zbyt duże, by chciała się go podejmować. Zamiast tego przeteleportowała się na obrzeża Doliny Godryka, by stamtąd – pod zmienioną twarzą – ruszyć w kierunku skrytej wśród drzew lecznicy. Nie była w niej od październikowej konsultacji z Roselyn, właściwą drogę odnalazła jednak bez trudu. Zegarek wskazywał kwadrans po ósmej, gdy przekraczała próg przedsionka, mimo to na ustawionych pod ścianą krzesłach oczekiwało już kilku pacjentów. Uśmiechnęła się blado, na poły przepraszająco; nie mogła poczekać na swoją kolej. Kiedy tylko drzwi do gabinetu otworzyły się, ujrzała w nich znajomą twarz uzdrowicielki, bezceremonialnie skróciła dzielącą je odległość, musiała zająć jej kilka minut – kiedy już zostały tylko we dwójkę, oszczędnie wyjaśniła całą sytuację, prosząc o przechowanie eliksiru i o przekazanie go tylko i wyłącznie Marceliusowi, którego wygląd pokrótce opisała. Jeśli powoła się na Emer, będzie można mu zaufać.
Nie chciała zajmować jej dużo czasu, w prostych słowach upewniła się, czy wszystko w porządku, po czym żwawo opuściła budynek lecznicy, nie chcąc przebywać w Dolinie Dogryka dłużej niż to niezbędne.
| zt, zostawiam dla Marceliusa eliksir wężowych ust
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Przedsionek
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica