Kuchnia II
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Niewielki kącik kuchenny. Mimo innych kolorów i braku funduszy na remont, Frances starała się aby kuchnia jako-tako pasowała do reszty mieszkanka. I tu jest pełno roślin, a centrum kuchni jest spory, drewniany stół który blondynka okleiła kolorową okleiną, aby ukryć porysowany blat. Wszystko zdaje się mieć swoje miejsce, nawet kilka książek walających się po jednej z półek. Kuchnia to jedno z ulubionych miejsc Frances w mieszkanku. Blondynka uwielbia siedzieć z herbatą przy stole bądź na blacie, opierając się o okienną ramę.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dudley westchnął przeciągle i jakby z lekkim rozżaleniem, mówiąc:
– Chyba tylko szlachta ma to szczęście, że udało im się tego uniknąć – stwierdził.
Nie miał zamiaru przyznawać się przed Drew o pochodzeniu swojej matki. Wtedy szlachetny brat Frances na pewno by go nie zaakceptował, a przecież nie o to chodziło! Nie kłamał jednak, bo to byłoby poniżej jego godności. Nikt nie kazał mu jednak przecież zwierzać się panu Burroughs. Jeśli był ciekawy jego pochodzenia, zawsze mógł go sprawdzić. W tych czasach takie rzeczy były całkiem jawne!
A może jednak Ministerstwo pilnowało papierów związanych z pochodzeniem i nie pokazywało ich byle komu? Ale, po pierwsze, Drew nie był byle kim (bo jak brat Frances mógłby być!), po drugie – to chyba mijałoby się z celem wprowadzenia rejestracji.
Przytaknął tylko na wieść o stryczku, powstrzymując wzdrygnięcie. No… tego nie był taki pewny. Lepiej byłoby, gdyby Ministerstwo wprowadziło jakiś zakaz rozmnażania się szlam… czy coś. Dudley, mimo wszystko, nie czuł aby był w stanie samodzielnie podnieść przeciw komuś rękę. Ale to pewnie tylko wiek. Może z czasem dojdzie do innych wniosków?
– Ooo, tak, tak! Powinni to sprawdzać tym… tym… eliksirem prawdomówności – pokiwał głową. – To byłoby dobre wyjście! Podawać go każdemu! Bo jest taki, Frances? Prawda? – dopytał. Wydawało mu się, że o takowym słyszał, ale przecież nie znał się na alchemii. Mógł coś namierzać. Ale Frances na pewno znała odpowiedź. Zdolna, utalentowana i piękna Frances!
Jedzenie pochłaniał szybciej, niż wydawać się to mogło możliwe. Nie był może wysoki, ale poddenerwowany całym tym spotkaniem, nic nie jadł od samego spotkania z dziewczyną. A teraz… cóż, jedzeniem chyba próbował maskować podenerwowanie wynikające ze spotkania z jej bratem.
– Oczywiście, bardzo chętnie! A jak pan nie miał nic wspólnego z szermierką to też mogę pokazać podstawy! – zaproponował natychmiast, kiwając gwałtownie głową.
Był gotów zrobić na Drew jak najlepsze wrażenie. Toż brat jest dla młodej damy prawie jak ojciec. A może nawet bliższy?
– No, Frances, mogłabyś ich uczyć… chociaż to chyba mogłoby być trochę niebezpieczne – przyznał. – Ale jak by co to mogę iść z tobą – zaoferował pomoc. Frances nie powinna samotnie chodzić po porcie, bo mogłoby stać jej się coś naprawdę bardzo złego. Ale przecież w jego towarzystwie nie mogło jej nic grozić. Na pewno by ją obronił. Bo jak nie on, to kto?
– Chyba tylko szlachta ma to szczęście, że udało im się tego uniknąć – stwierdził.
Nie miał zamiaru przyznawać się przed Drew o pochodzeniu swojej matki. Wtedy szlachetny brat Frances na pewno by go nie zaakceptował, a przecież nie o to chodziło! Nie kłamał jednak, bo to byłoby poniżej jego godności. Nikt nie kazał mu jednak przecież zwierzać się panu Burroughs. Jeśli był ciekawy jego pochodzenia, zawsze mógł go sprawdzić. W tych czasach takie rzeczy były całkiem jawne!
A może jednak Ministerstwo pilnowało papierów związanych z pochodzeniem i nie pokazywało ich byle komu? Ale, po pierwsze, Drew nie był byle kim (bo jak brat Frances mógłby być!), po drugie – to chyba mijałoby się z celem wprowadzenia rejestracji.
Przytaknął tylko na wieść o stryczku, powstrzymując wzdrygnięcie. No… tego nie był taki pewny. Lepiej byłoby, gdyby Ministerstwo wprowadziło jakiś zakaz rozmnażania się szlam… czy coś. Dudley, mimo wszystko, nie czuł aby był w stanie samodzielnie podnieść przeciw komuś rękę. Ale to pewnie tylko wiek. Może z czasem dojdzie do innych wniosków?
– Ooo, tak, tak! Powinni to sprawdzać tym… tym… eliksirem prawdomówności – pokiwał głową. – To byłoby dobre wyjście! Podawać go każdemu! Bo jest taki, Frances? Prawda? – dopytał. Wydawało mu się, że o takowym słyszał, ale przecież nie znał się na alchemii. Mógł coś namierzać. Ale Frances na pewno znała odpowiedź. Zdolna, utalentowana i piękna Frances!
Jedzenie pochłaniał szybciej, niż wydawać się to mogło możliwe. Nie był może wysoki, ale poddenerwowany całym tym spotkaniem, nic nie jadł od samego spotkania z dziewczyną. A teraz… cóż, jedzeniem chyba próbował maskować podenerwowanie wynikające ze spotkania z jej bratem.
– Oczywiście, bardzo chętnie! A jak pan nie miał nic wspólnego z szermierką to też mogę pokazać podstawy! – zaproponował natychmiast, kiwając gwałtownie głową.
Był gotów zrobić na Drew jak najlepsze wrażenie. Toż brat jest dla młodej damy prawie jak ojciec. A może nawet bliższy?
– No, Frances, mogłabyś ich uczyć… chociaż to chyba mogłoby być trochę niebezpieczne – przyznał. – Ale jak by co to mogę iść z tobą – zaoferował pomoc. Frances nie powinna samotnie chodzić po porcie, bo mogłoby stać jej się coś naprawdę bardzo złego. Ale przecież w jego towarzystwie nie mogło jej nic grozić. Na pewno by ją obronił. Bo jak nie on, to kto?
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W przeciwieństwie do Dudleya, panna Burroughs nie potrafiła powstrzymać wzdrygnięcia, gdy Drew wspomniał o stryczku. Nigdy nie była zwolennikiem przemocy, zwyczajnie w świecie jej nie rozumiejąc. Bo czy nie prościej było załatwiać sprawy odpowiednimi miksturami? Wszak eliksiry, przynajmniej w oczach młodej alchemiczki, mogły stać się rozwiązaniem wszelkich problemów. Zmuszały ludzi do prawdy, mogły ratować życie bądź je odbierać… Posiadały nawet zdolności wywoływania tak intymnego uczucia, jak miłość. Przemoc zaś była czymś nie pasującym do świata, jaki sobie stworzyła, nawet jeśli było w nim wiele niespójności. Szaroniebieskie tęczówki wodziły od twarzy Drew do twarzy Dudleya, gdy przysłuchiwała się ich rozmowie, zajęta swoim talerzem. Gdy jednak temat ponownie zahaczył o jej dziedzinę, upiła łyk wina ze swojego kieliszka.
- Tak, jest taki eliksir. Lecz i on potrafi być psotny. Widzisz, zmusza on do szczerych odpowiedzi na zadane pytania, te odpowiedzi są jednak szczere zgodnie ze sposobem postrzegania świata przez czarodzieja który mówi to, co on uważa za prawdziwe. - W kilku, zwięzłych słowach wyjaśniła, na czym polegają psoty veritaserum posyłając Sheridanowi ciepły uśmiech. Była pewna, że nawet wtedy pojawiałyby się jednostki, którym udałoby się podać inne odpowiedzi, niż te prawdziwe. Obdarzyła Drew dłuższym spojrzeniem, gdy ten wspomniał o truciznach, nadal nie pewna czy powinna z ów zainteresowaniem zdradzać się przed Sheridanem. Chciała, aby dalej ją lubił.
- Trucizny trzeba spożyć, aby zaczęły działać. Trzeba by było znaleźć więc odpowiedni sposób na podanie go takim petentom. Wlewanie ich na siłę postawiłoby Ministerstwo w złym świetle. - Dziewczę wzruszyło ramionami, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło w specyficzny sposób - Drew, po tak długiej współpracy mógł mieć pewność, że Frances wpadła co najmniej na trzy, bardziej subtelne sposoby podania trucizny, nie wypowiedziała jednak ich na głos.
Nie była pewna, co sądzi o pojedynku tej dwójki. Miała świadomość, że Drew gdy chce może być niebezpieczny, inaczej zapewne nie przyszłoby im współpracować w tej materii, w jakiej współpracowali, jednocześnie dziewczyna nie potrafiła wątpić w umiejętności Dudleya. W końcu, gdyby nie był w tym dobry, z pewnością wcześniej nie opowiadałby jej o Domu Pojedynków, czyż nie? Samo słowo pojedynek miało jednak dla niej dość ponure brzmienie.
- Jeśli dowiem się, że któryś z Was po tym pojedynku wylądował w Mungu, będziecie mieli ze mną do czynienia, moi drodzy. - Rzuciła tonem, jasno wskazującym na to, że nie są to czcze kłamstwa. Ponownie uniosła kieliszek do swych ust, czując przyjemne szumienie alkoholu w głosie.
Może to dlatego wypowiedziała te słowa? Nie wiedziała, obaj jednak byli jej bliscy i dziewczę nie chciało, aby którykolwiek ucierpiał… A z niewielkiego doświadczenia wiedziała, że mężczyźni potrafią mieć… Specyficzne pomysły.
- Och, po prostu przyznaj, że nie potrafisz beze mnie żyć braciszku. - W głosie blondynki pobrzmiewała wyraźna satysfakcja z uznania, z jakim wiązały się jego słowa. - Niedługo będę mieć kilka rzeczy, które z pewnością Cię zainteresują. Muszę tylko znaleźć nowego dostawcę. - Napomknęła jeszcze, posyłając Drew perskie oczko. Była pewna, że ten doskonale zrozumie to, co chciała mu przekazać, jednocześnie będąc przekonaną, że specyfiki o których nie mówiła jasno, z pewnością go zainteresują. Ufała mu i była pewna, że w jego towarzystwie jest bezpieczna, w przeciwieństwie do tych wszystkich portowych parszywców.
Szaroniebieskie spojrzenie przeniosło się na twarz Sheridana, gdy ten wyszedł z prozycją. Ach, gdyby tylko mogła z chęcią poprosiłaby go, aby towarzyszył jej zawsze, gdy przyjdzie jej poruszać się po porcie gdy zmrok spowije ulice. Z pewnością uniknęłaby wtedy wielu nieprzyjemnych sytuacji, miała jednak świadomość, że mężczyzna miał swoje życie i swoje obowiązki.
- Zapamiętam tę propozycję. - Odpowiedziała, posyłając chłopakowi kolejny, ciepły uśmiech. Ośmielona słodkim winem dyskretnie, jak gdyby Drew faktycznie był jej bratem, sięgnęła pod stołem ku dłoni Sheridana, aby zacisnąć na niej smukłe palce w silnym uścisku, który trwał zaledwie jedną, krótką chwilę, jakby chciała, aby mężczyzna dodał jej otuchy w tym wszystkim, co wiązało się z mieszkaniem w porcie.
- Tak, jest taki eliksir. Lecz i on potrafi być psotny. Widzisz, zmusza on do szczerych odpowiedzi na zadane pytania, te odpowiedzi są jednak szczere zgodnie ze sposobem postrzegania świata przez czarodzieja który mówi to, co on uważa za prawdziwe. - W kilku, zwięzłych słowach wyjaśniła, na czym polegają psoty veritaserum posyłając Sheridanowi ciepły uśmiech. Była pewna, że nawet wtedy pojawiałyby się jednostki, którym udałoby się podać inne odpowiedzi, niż te prawdziwe. Obdarzyła Drew dłuższym spojrzeniem, gdy ten wspomniał o truciznach, nadal nie pewna czy powinna z ów zainteresowaniem zdradzać się przed Sheridanem. Chciała, aby dalej ją lubił.
- Trucizny trzeba spożyć, aby zaczęły działać. Trzeba by było znaleźć więc odpowiedni sposób na podanie go takim petentom. Wlewanie ich na siłę postawiłoby Ministerstwo w złym świetle. - Dziewczę wzruszyło ramionami, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło w specyficzny sposób - Drew, po tak długiej współpracy mógł mieć pewność, że Frances wpadła co najmniej na trzy, bardziej subtelne sposoby podania trucizny, nie wypowiedziała jednak ich na głos.
Nie była pewna, co sądzi o pojedynku tej dwójki. Miała świadomość, że Drew gdy chce może być niebezpieczny, inaczej zapewne nie przyszłoby im współpracować w tej materii, w jakiej współpracowali, jednocześnie dziewczyna nie potrafiła wątpić w umiejętności Dudleya. W końcu, gdyby nie był w tym dobry, z pewnością wcześniej nie opowiadałby jej o Domu Pojedynków, czyż nie? Samo słowo pojedynek miało jednak dla niej dość ponure brzmienie.
- Jeśli dowiem się, że któryś z Was po tym pojedynku wylądował w Mungu, będziecie mieli ze mną do czynienia, moi drodzy. - Rzuciła tonem, jasno wskazującym na to, że nie są to czcze kłamstwa. Ponownie uniosła kieliszek do swych ust, czując przyjemne szumienie alkoholu w głosie.
Może to dlatego wypowiedziała te słowa? Nie wiedziała, obaj jednak byli jej bliscy i dziewczę nie chciało, aby którykolwiek ucierpiał… A z niewielkiego doświadczenia wiedziała, że mężczyźni potrafią mieć… Specyficzne pomysły.
- Och, po prostu przyznaj, że nie potrafisz beze mnie żyć braciszku. - W głosie blondynki pobrzmiewała wyraźna satysfakcja z uznania, z jakim wiązały się jego słowa. - Niedługo będę mieć kilka rzeczy, które z pewnością Cię zainteresują. Muszę tylko znaleźć nowego dostawcę. - Napomknęła jeszcze, posyłając Drew perskie oczko. Była pewna, że ten doskonale zrozumie to, co chciała mu przekazać, jednocześnie będąc przekonaną, że specyfiki o których nie mówiła jasno, z pewnością go zainteresują. Ufała mu i była pewna, że w jego towarzystwie jest bezpieczna, w przeciwieństwie do tych wszystkich portowych parszywców.
Szaroniebieskie spojrzenie przeniosło się na twarz Sheridana, gdy ten wyszedł z prozycją. Ach, gdyby tylko mogła z chęcią poprosiłaby go, aby towarzyszył jej zawsze, gdy przyjdzie jej poruszać się po porcie gdy zmrok spowije ulice. Z pewnością uniknęłaby wtedy wielu nieprzyjemnych sytuacji, miała jednak świadomość, że mężczyzna miał swoje życie i swoje obowiązki.
- Zapamiętam tę propozycję. - Odpowiedziała, posyłając chłopakowi kolejny, ciepły uśmiech. Ośmielona słodkim winem dyskretnie, jak gdyby Drew faktycznie był jej bratem, sięgnęła pod stołem ku dłoni Sheridana, aby zacisnąć na niej smukłe palce w silnym uścisku, który trwał zaledwie jedną, krótką chwilę, jakby chciała, aby mężczyzna dodał jej otuchy w tym wszystkim, co wiązało się z mieszkaniem w porcie.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ma szczęście, że udało im się tego uniknąć. – głównie te słowa zostały „zakodowane” w głowie szatyna, gdy towarzysz wspomniał o przywilejach szlachty. Czyżby miał coś do ukrycia skoro wiązał ów fakt ze szczęściem? Szatyn nie był zmuszony rejestrować swej różdżki ze względu na powiązanie z Rycerzami Walpurgii, jednakże nawet gdyby leżało to w jego obowiązku nie stresowałby się w żaden sposób. Potraktowałby wyjście do Ministerstwa tylko jako stratę własnego czasu, bowiem jego pochodzenie było klarownie czyste. Nawet jeśli plugawy ojciec szmacił się z przypadkowymi mugolkami, to żaden papier podobnego faktu nie ujawnił, co właściwie i tak nie miałoby większego znaczenia.
Zamilknął na chwilę oddając się krótkim przemyśleniom, lecz ani na moment nie odwrócił wzroku od swego rozmówcy. Nie przyszedł tutaj prowadzić inwigilacji, w końcu nie do niego należało podobne zadanie – jeśli ukrywał coś istotnego z pewnością w końcu przyjdzie mu stawić czoła prawdzie.
-To zwykła formalność.- skwitował ów kwestię i tym samym powędrował spojrzeniem do dziewczyny, która wyjaśniła na czym polegało działanie doskonale znanego mu eliksiru. Kwestia uwarzenia go i potrzebnych ku temu składników była dla niego tajemnicą, lecz same możliwości widział na własne oczy w niedalekiej przeszłości. Po dziś dzień pamiętał jak podał Lucindzie srebrzysty płyn i tym samym zdobył odpowiedzi na nartujące go pytania – wtem nie było już odwrotu, w słowach nie było krzty kłamstwa.
-Wystarczy ich zmusić.- rzucił nie widząc powodu, dla którego należałoby szczególnie gimnastykować się przy podawaniu trucizn. Najpotężniejsza z dziedzin magii miała w swych zasobach zaklęcia umożliwiające wpłynięcie na umysł drugiej osoby, a także inne, niezwykle cenne inkantacje, które nawet poradziłyby sobie z problemem bez konieczności tracenia cennych eliksirów. Był ciekaw, czy Dudley miał styczność z czarną magią, bo choć na takiego nie wyglądał, to pozory lubiły człowieka mylić.
Uśmiechnął się złowieszczo, gdy mężczyzna podniósł rękawicę. Nie zamierzał walczyć z nim do upadłego, a jedynie sprawdzić umiejętności – niekoniecznie związane z urokami padającymi w klubie pojedynków. Potrzebowali silnych sojuszników, a skoro Frances darzyła go zaufaniem, oby nie wywołanym dziecinnym zauroczeniem, to gotów był go sprawdzić i być może wprowadzić w szeregi Rycerzy Walpurgii. Z resztą dla dziewczyny też miał już tam miejsce i liczył, że nie będzie musiał korzystać z siły w celu uzmysłowienia jej swej przydatności sprawie. Potrzebowali eliksirów bojowych, leczniczych, wzmacniających – bez nich na polu walki było się zawsze krok za przeciwnikiem.
-Przyniosę Ci go w jednym kawałku.- zwrócił się bezpośrednio do kobiety, jakoby ignorując przy tym obecność mężczyzny. O dziwo nie irytował go nader bardzo, ale przez jakiś czas wolał mieć na niego oko. -Po tej lekcji szermierki rzecz jasna.- dodał nie ukrywając kpiącego tonu.
-Owszem, dlatego jeśli cokolwiek Ci się stanie lub ktokolwiek nadepnie Ci na odcisk musi zdawać sobie sprawę, iż będzie mieć do czynienia ze mną.- rzucił pewnym tonem spoglądając na chłopaka, który zaraz prawdopodobnie połknie nawet talerz. Frances tak dobrze gotowała, czy po prostu chciał się jej podlizać i czym prędzej utorować drogę do łóżka? Z tak pełnym brzuchem szybciej się ono pod nim zapadanie, jak zdąży ją chociażby rozebrać.
-Na mnie już pora. Odzywaj się jak już otrzymasz wspomniane rzeczy.- skinięciem głowy podziękował za kolację, po czym wstał od stołu i narzucił szatę na barki. -Pozwolę sobie posłać Ci sowę z konkretną datą oraz miejscem.- zwrócił się do Dudleya i ruszył w jego kierunku, by uścisnąć mu dłoń w ramach pożegnania, a następnie otulił ramieniem dziewczynę. Zwykle tego nie robił, ale ta mała gra i przekonanie chłopaka odnośnie ich wspólnych korzeni nieustannie go bawiła. -Bądźcie grzeczni.- dodał, a następnie nie tracąc czasu na zbędne spacery teleportował się wprost na Śmiertelny Nokturn.
/zt
Zamilknął na chwilę oddając się krótkim przemyśleniom, lecz ani na moment nie odwrócił wzroku od swego rozmówcy. Nie przyszedł tutaj prowadzić inwigilacji, w końcu nie do niego należało podobne zadanie – jeśli ukrywał coś istotnego z pewnością w końcu przyjdzie mu stawić czoła prawdzie.
-To zwykła formalność.- skwitował ów kwestię i tym samym powędrował spojrzeniem do dziewczyny, która wyjaśniła na czym polegało działanie doskonale znanego mu eliksiru. Kwestia uwarzenia go i potrzebnych ku temu składników była dla niego tajemnicą, lecz same możliwości widział na własne oczy w niedalekiej przeszłości. Po dziś dzień pamiętał jak podał Lucindzie srebrzysty płyn i tym samym zdobył odpowiedzi na nartujące go pytania – wtem nie było już odwrotu, w słowach nie było krzty kłamstwa.
-Wystarczy ich zmusić.- rzucił nie widząc powodu, dla którego należałoby szczególnie gimnastykować się przy podawaniu trucizn. Najpotężniejsza z dziedzin magii miała w swych zasobach zaklęcia umożliwiające wpłynięcie na umysł drugiej osoby, a także inne, niezwykle cenne inkantacje, które nawet poradziłyby sobie z problemem bez konieczności tracenia cennych eliksirów. Był ciekaw, czy Dudley miał styczność z czarną magią, bo choć na takiego nie wyglądał, to pozory lubiły człowieka mylić.
Uśmiechnął się złowieszczo, gdy mężczyzna podniósł rękawicę. Nie zamierzał walczyć z nim do upadłego, a jedynie sprawdzić umiejętności – niekoniecznie związane z urokami padającymi w klubie pojedynków. Potrzebowali silnych sojuszników, a skoro Frances darzyła go zaufaniem, oby nie wywołanym dziecinnym zauroczeniem, to gotów był go sprawdzić i być może wprowadzić w szeregi Rycerzy Walpurgii. Z resztą dla dziewczyny też miał już tam miejsce i liczył, że nie będzie musiał korzystać z siły w celu uzmysłowienia jej swej przydatności sprawie. Potrzebowali eliksirów bojowych, leczniczych, wzmacniających – bez nich na polu walki było się zawsze krok za przeciwnikiem.
-Przyniosę Ci go w jednym kawałku.- zwrócił się bezpośrednio do kobiety, jakoby ignorując przy tym obecność mężczyzny. O dziwo nie irytował go nader bardzo, ale przez jakiś czas wolał mieć na niego oko. -Po tej lekcji szermierki rzecz jasna.- dodał nie ukrywając kpiącego tonu.
-Owszem, dlatego jeśli cokolwiek Ci się stanie lub ktokolwiek nadepnie Ci na odcisk musi zdawać sobie sprawę, iż będzie mieć do czynienia ze mną.- rzucił pewnym tonem spoglądając na chłopaka, który zaraz prawdopodobnie połknie nawet talerz. Frances tak dobrze gotowała, czy po prostu chciał się jej podlizać i czym prędzej utorować drogę do łóżka? Z tak pełnym brzuchem szybciej się ono pod nim zapadanie, jak zdąży ją chociażby rozebrać.
-Na mnie już pora. Odzywaj się jak już otrzymasz wspomniane rzeczy.- skinięciem głowy podziękował za kolację, po czym wstał od stołu i narzucił szatę na barki. -Pozwolę sobie posłać Ci sowę z konkretną datą oraz miejscem.- zwrócił się do Dudleya i ruszył w jego kierunku, by uścisnąć mu dłoń w ramach pożegnania, a następnie otulił ramieniem dziewczynę. Zwykle tego nie robił, ale ta mała gra i przekonanie chłopaka odnośnie ich wspólnych korzeni nieustannie go bawiła. -Bądźcie grzeczni.- dodał, a następnie nie tracąc czasu na zbędne spacery teleportował się wprost na Śmiertelny Nokturn.
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
10 maja 1957 roku
Aktywnie spędzony dzień sprawił, że panna Burroughs wróciła do domu trochę obolała. Mięśnie wątłej dziewczyny nie były przyzwyczajone do ich nadmiernego używania, nic z resztą dziwnego, gdy większość swojego życia spędzało się przy stole alchemicznym bądź z nosem zanurzonym w książkach. Wycieczka do stajni Carrowów okazała się być przyjemną odmianą od codzienności która, co ważniejsze, pozwoliła jej odrobinę się odprężyć, dodając nowych sił których w ostatnich dniach potrzebowała.
Frances powróciła do swojego rytmu dnia, niemal od razu zamykając się w niewielkiej pracowni, będącej przerobioną, starą garderobą. Mimo przyjemności wcześniejszego spotkania nie zapomniała o zleceniu, jakie miała dziś przygotować. Jak zwykle, gdy chodziło o większe zamówienie, naszykowała niewielką skrzyneczkę z przegródkami, mającymi zapewnić bezpieczny transport szklanych fiolek z miksturami. Część zamówionych specyfików, będących głównie środkami leczniczymi (stanowiącymi dość dziwne połączenie, dziewczyna jednak nie wnikała w szczegóły) miała już przyrządzonych gdyż niektóre z nich wymagały dłuższego czasu warzenia. Uważnie sprawdziła zapisaną jej zgrabnym pismem listę, dochodząc do wniosku, że pozostało jej przyrządzić jeszcze jeden specyfik. Krótkie spojrzenie na zegar upewniło ją, że powinna zdążyć.
Gdy mikstura wrzała już nad ogniem, panna Burroughs usłyszała dźwięk dzwonka, informujący ją o przyjęciu klienta. W ostatnim czasie coraz bardziej odchodziła od współpracy z wujem zauważając, że ten pobierał sporą marżę, za zorganizowanie jej zamówień... A jeśli chciała wynieść się z portu i na poważniej zająć się tworzeniem nowych mikstur potrzebowała zapełnić swoją skrytkę.
- Dzień dobry! - Przywitała się ze stojącym za drzwiami mężczyzną, robiąc dwa kroki w tył, aby wpuścić do go mieszkania, by zamknąć za nim drzwi. Szaroniebieskie spojrzenie powiodło po postaci mężczyzny, na tyle... specyficznego, że nie była w stanie jasno stwierdzić, co o nim myśli.
- Proszę za mną. - Dodała, przechodząc przez niewielką kawalerkę wypełnioną donicami z najróżniejszymi roślinami które wyraźnie dominowały przestrzeń. - Większość mikstur mam już przygotowanych... - Dziewczę zaprowadziło mężczyznę do niewielkiej pracowni, jaką zorganizowała sobie w mieszkaniu. Pomieszczenie było niewielkie, znajdujący się w nim stół oraz wielki regał, przepełniony słoiczkami z ingrediencjami oraz osobną częścią, na której stały fiolki z eliksirami zajmowały większość miejsca sprawiając, że można było zrobić tu ledwie dwa kroki. - Jeden specyfik nie może być długo przygotowywany... - Jasnowłosa alchemiczka podeszła do stołu, by złożyć notatki którymi zajmowała się w międzyczasie, czekając aż eliksir osiągnie odpowiednią temperaturę bądź składniki rozgotują się, by mogła dodać kolejne. Ostrożnie zerknęła do kociołka, przyglądając się zawartości. - Powinien być gotowy za jakieś pięć minut, mam nadzieję, że nie będzie problemem, aby poczekał pan tę chwilę? - Szaroniebieskie tęczówki ponownie przeniosły się na buzię mężczyzny, a na ustach dziewczęcia wykwitł delikatny uśmiech. Wiedziała, że zwykle czas mocno wiązał się z pieniądzem a chwile czekania mogą być powiązane z niezręcznością, nie była jednak w stanie przyspieszyć procesu warzenia eliksiru.
Regał z pewnością mógł wydawać się rzeczą ciekawą, głównie przez wzgląd na jego zawartość. Słoiki z odzwierzęcymi ingrediencjami potrafiły wyglądać makabrycznie, a równo poukładane fiolki z pewnością przyciągały uwagę. Zwłaszcza te, skryte za szybą na półce opisanej mianem "prywatne".
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Na swoim koncie mam całe mnóstwo złych pomysłów. Ten konkretny plasuje się na zakurzonej półce gdzieś pomiędzy kategorią "kiepskie" a "niezbyt mądre". I, co tylko mnie dobija, jestem absolutnie świadom minusów podjętej przez siebie decyzji, a mimo tego i tak prę w zaparte.
Bo co może się stać?
Przecież wcale nie jestem uzależniony, ja tylko...
I tu pojawia się stara, wyświechtana śpiewka każdego ćpuna, który zasłania się poukładanym życiem od poniedziałku do piątku, odznakami prefekta sprzed piętnastu lat i świeżo przystrzyżonymi włosami. No, ja się już z tym chyba pogodziłem; nie zaczynam może dnia od działki, ale i nie odmawiam, gdy zamarzy mi się odjazd na wycieczkę przed wieczorną partią szachów z ojcem. Dziwne, ale literalnie wszyscy ćpuni, których znam to te same świetlane kariery, gładkie buzie, ambicje i przeważnie, szaty droższe niż utrzymanie czteroosobowej rodziny przez tydzień. Nie wiem, kto wymyślił mit przeżartych kwasem twarzy, wychudłych szkieletów i żółtych oczu: na to trzeba czasu, a my go nie mamy. Szybko, szybko i tak to jakoś leci, więc teraz, gdy postanowiłem zwolnić - czy ktoś w ogóle może żywić do mnie jakieś pretensje?
I tak z przyzwyczajenia dmucham na zimne i uciekam się do starej dobrej metody zmieniania dostawców. Sposobów. Połączeń. Jeszcze w szkole kiepsko mi szło na wróżbiarstwie, więc logiczne, że z patrzeniem w przyszłość radzę sobie średniawo, wzruszając ramionami i lejąc na swoje bezpieczeństwo. Co ma wisieć, nie utonie, więc jestem dziwnie spokojny o nerwowe połączenia w moim mózgu. Regularne gonitwy myśli robią tam większą sieczkę, niż to, co poczyni trochę chemii w proporcjach... rozmaitych.
Dziewczynę znajduję przypadkiem, sam nie jestem pewny, czy to ktoś szepnął mi słówko, czy podsłuchałem jakąś rozmowę toczącą się w barowej matni, a może przeczytałem drobne ogłoszenie w gazecie? Wszystko jedno, skoro zna się na rzeczy i nie zadaje pytań. Mógłbym dostać to wszystko na receptę i z pocałowaniem rodowego sygnetu, ale wolę się nie trućkać z uzdrowicielami i załatwić tą sprawę na własną rękę.
-Dzień dobry. Panna Burroughs, jak mniemam? - odpowiadam, dość to dziwne, wydawać zamówienia we własnym domu, ale przechodzę przez próg i zdejmuję kapelusz. W mojej dłoni tli się niedopalony papieros, z którego końca unosi się cienka stróżka dymu w kolorze dojrzałego groszku. Podążam za dziewczyną, która prowadzi mnie przez zagracone mieszkanie do części, w której najpewniej pracuje; na szerokim blacie stoi kociołek i perkocze wesoło, a niedaleko na trójnogu w kleszczach umieszczono kilka opieczętowanych fiolek, najpewniej z moim zamówienie.
-Absolutnie - zaprzeczam, nie przykładając większej wagi do słów dziewczyny i rozglądając się z zainteresowaniem dookoła. Słoje z dziwacznymi przetworami budzą moją niezdrową fascynację, większą, aniżeli bulgocząca leniwie maź w żeliwnym kociołku.
-Pozwoli panienka, że się rozejrzę? - pytam zaciekawiony i nie czekając na odpowiedź, zaczynam swój obchód. Muskam ususzone rośliny, oglądam egzemplarze wygrzewające się na parapecie, podnoszę do oczu słoiki z niewiadomą zawartością, a nawet pokusiłem się o otwarcie czerwonej puszki z napisem "ciasteczka". Ciastek niestety w niej nie znajduję, pełna jest za to pomarańczowego pyłu. Wącham ten proszek, co kończy się potężnym kichnięciem, na całe szczęście w kieszeni zawsze noszę chusteczkę - mama mnie tego nauczyła.
-O, a co tam jest? - pytam podekscytowany, zarumieniony jak dzieciak, wskazując szafę z przeszklonymi drzwiami. Tam wyraźnie napisano, że grzebać nie wolno, więc niechętnie, ale się dostosowuję, licząc, że panna Burroughs zaspokoi moje pragnienie wiedzy. Albo moje wścibstwo - au - syczę z bólu, wypuszczając papierosa na podłogę. Zapominam o nim, a żar dociera aż do samego końca, parząc mnie w palce.
Bo co może się stać?
Przecież wcale nie jestem uzależniony, ja tylko...
I tu pojawia się stara, wyświechtana śpiewka każdego ćpuna, który zasłania się poukładanym życiem od poniedziałku do piątku, odznakami prefekta sprzed piętnastu lat i świeżo przystrzyżonymi włosami. No, ja się już z tym chyba pogodziłem; nie zaczynam może dnia od działki, ale i nie odmawiam, gdy zamarzy mi się odjazd na wycieczkę przed wieczorną partią szachów z ojcem. Dziwne, ale literalnie wszyscy ćpuni, których znam to te same świetlane kariery, gładkie buzie, ambicje i przeważnie, szaty droższe niż utrzymanie czteroosobowej rodziny przez tydzień. Nie wiem, kto wymyślił mit przeżartych kwasem twarzy, wychudłych szkieletów i żółtych oczu: na to trzeba czasu, a my go nie mamy. Szybko, szybko i tak to jakoś leci, więc teraz, gdy postanowiłem zwolnić - czy ktoś w ogóle może żywić do mnie jakieś pretensje?
I tak z przyzwyczajenia dmucham na zimne i uciekam się do starej dobrej metody zmieniania dostawców. Sposobów. Połączeń. Jeszcze w szkole kiepsko mi szło na wróżbiarstwie, więc logiczne, że z patrzeniem w przyszłość radzę sobie średniawo, wzruszając ramionami i lejąc na swoje bezpieczeństwo. Co ma wisieć, nie utonie, więc jestem dziwnie spokojny o nerwowe połączenia w moim mózgu. Regularne gonitwy myśli robią tam większą sieczkę, niż to, co poczyni trochę chemii w proporcjach... rozmaitych.
Dziewczynę znajduję przypadkiem, sam nie jestem pewny, czy to ktoś szepnął mi słówko, czy podsłuchałem jakąś rozmowę toczącą się w barowej matni, a może przeczytałem drobne ogłoszenie w gazecie? Wszystko jedno, skoro zna się na rzeczy i nie zadaje pytań. Mógłbym dostać to wszystko na receptę i z pocałowaniem rodowego sygnetu, ale wolę się nie trućkać z uzdrowicielami i załatwić tą sprawę na własną rękę.
-Dzień dobry. Panna Burroughs, jak mniemam? - odpowiadam, dość to dziwne, wydawać zamówienia we własnym domu, ale przechodzę przez próg i zdejmuję kapelusz. W mojej dłoni tli się niedopalony papieros, z którego końca unosi się cienka stróżka dymu w kolorze dojrzałego groszku. Podążam za dziewczyną, która prowadzi mnie przez zagracone mieszkanie do części, w której najpewniej pracuje; na szerokim blacie stoi kociołek i perkocze wesoło, a niedaleko na trójnogu w kleszczach umieszczono kilka opieczętowanych fiolek, najpewniej z moim zamówienie.
-Absolutnie - zaprzeczam, nie przykładając większej wagi do słów dziewczyny i rozglądając się z zainteresowaniem dookoła. Słoje z dziwacznymi przetworami budzą moją niezdrową fascynację, większą, aniżeli bulgocząca leniwie maź w żeliwnym kociołku.
-Pozwoli panienka, że się rozejrzę? - pytam zaciekawiony i nie czekając na odpowiedź, zaczynam swój obchód. Muskam ususzone rośliny, oglądam egzemplarze wygrzewające się na parapecie, podnoszę do oczu słoiki z niewiadomą zawartością, a nawet pokusiłem się o otwarcie czerwonej puszki z napisem "ciasteczka". Ciastek niestety w niej nie znajduję, pełna jest za to pomarańczowego pyłu. Wącham ten proszek, co kończy się potężnym kichnięciem, na całe szczęście w kieszeni zawsze noszę chusteczkę - mama mnie tego nauczyła.
-O, a co tam jest? - pytam podekscytowany, zarumieniony jak dzieciak, wskazując szafę z przeszklonymi drzwiami. Tam wyraźnie napisano, że grzebać nie wolno, więc niechętnie, ale się dostosowuję, licząc, że panna Burroughs zaspokoi moje pragnienie wiedzy. Albo moje wścibstwo - au - syczę z bólu, wypuszczając papierosa na podłogę. Zapominam o nim, a żar dociera aż do samego końca, parząc mnie w palce.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Do tej pory panna Burroughs nie śmiała spotykać się z klientami w swoim domu. W ostatnim jednak czasie wiele zmieniło się w jej życiu. Klientami coraz częściej stawali się Ci, których dziewczę dobrze znała bądź osoby, przybywające z ich polecenia a to mieszkanie, miało pozostać jej jedynie przez kilka, może kilkanaście dni więcej, gdyż widmo upragnionej wyprowadzki z podłego portu stawało się coraz bardziej realne i niemal namacalne… Co związało się z pozornym zmniejszeniem ostrożności, gdy odliczała dni do momentu, kiedy będzie mogła spakować swoje walizki i zmienić miejsce zamieszkania na takie, w którym lepiej się od najdzie oraz - co najważniejsze - nie będzie musiała bać się o swoje życie na każdym, kolejnym rogu jaki mijała.
Panna Burroughs skinęła głową, słysząc pytanie, jakie padło z jego ust nim jeszcze przekroczył próg jej niewielkiej kawalerki. Niewielki, dziewczęcy nosek zmarszczył się w drodze do pracowni, gdy zielony dym do niego doleciał. Nie przepadała za papierosowym dymem, samej nigdy nie mając okazji spróbować ich smaku bądź działania, w swoim życiu nie przechodząc okresu buntu bądź głupiego okresu imponowania rówieśnikom, większość swojego życia poświęcając zdobywaniu wykształcenia, które teraz miało pomóc jej opuścić to podłe otoczenie.
Szaroniebieskie spojrzenie powiodło do postaci mężczyzny, gdy kolejne pytanie padło z jego ust, by po chwili jej brew uniosła się w wyrazie zaciekawienia. Czyżby jej gość należał do tego nieprzyjemnie wścibskiego typu?
- Nie, proszę tylko… - Zaczęła, za późno jednak rozpoczęła odpowiedź, gdyż przerwało jej kichnięcie mężczyzny. -…Niczego nie dotykać. - Dokończyła z rezygnacją w głosie, by zrobić krok (na więcej nie pozwalał metraż pomieszczenia) i odebrać od mężczyzny pojemniczek z pomarańczowym pyłem, upewniając się, że nie uległ on uszkodzeniu. Szaroniebieskie tęczówki upewniły się, że mężczyzna nie dopiera się do składnika, który mógłby zniszczyć. Rozumiała ciekawość, w tych jednak czasach ciężko było o niektóre ingrediencje, bez których nie mogła ani pracować ani prowadzić swoich badań naukowych. W czasie gdy Francis zwiedzał jej niewielką pracownię alchemiczną, dziewczę zajęło się doglądaniem gotującego się eliksiru. Ostrożnie zamieszała w kociołku upewniając się, że mikstura przybiera odpowiednią klarowność oraz odpowiedni kolor, gdy jej uwaga ponownie została przyciągnięta przez, widocznie bardzo zainteresowanego jej rzeczami, gościa.
Spojrzenie dziewczyny powiodło w miejsce, które wskazał. Mimowolnie usta panny Burroughs uniosły się w delikatnym uśmiechu, gdy ponownie wykonywała krok w jego stronę.
- To moje eliksiry. - Zaczęła, przenosząc spojrzenie z przeszklonej półki na twarz mężczyzny. - Od niedawna zajmuję się tworzeniem nowych receptur alchemicznych. Ta przeźroczysta mikstura wywołuje zaufanie, miałam okazję przetestować ją na kilku czarodziejach, a skutki jej działania są… zaskakujące. - Uśmiech na jej buzi stał się pewniejszy, za sprawą wspomnień z poprzednich testów. - Ten burgundowy, wyglądający jak wino, ma na celu sprawiać, że po jego zażyciu wydarzenia nie zapiszą się w pamięci, tak jakby nigdy nie miały miejsca… A przynajmniej mam wielką nadzieję, że tak właśnie działa gdyż nie miałam okazji go jeszcze przetestować. Rozumie pan, nie każdy ma na tyle odwagi by spróbować dopiero tworzonej mikstury. - Wątłe ramiona uniosły się w delikatnym wzruszeniu. Fakt, że czasem niektóre testy przeprowadzała w zupełnej nieświadomości osoby testującej wolała pominąć, nie chcąc szczycić się takimi możliwościami na dzień dobry. Wolała, aby ludzie uważali ją za niewinną oraz zupełnie niepozorną gdyż to wiązało się z bezpieczeństwem oraz spokojem, przynajmniej do dnia, gdy wynajdzie eliksir, który zaskoczyłby czarodziejskie społeczeństwo, pozwalając jej zapisać się na kartach historii.
Panna Burroughs skinęła głową, słysząc pytanie, jakie padło z jego ust nim jeszcze przekroczył próg jej niewielkiej kawalerki. Niewielki, dziewczęcy nosek zmarszczył się w drodze do pracowni, gdy zielony dym do niego doleciał. Nie przepadała za papierosowym dymem, samej nigdy nie mając okazji spróbować ich smaku bądź działania, w swoim życiu nie przechodząc okresu buntu bądź głupiego okresu imponowania rówieśnikom, większość swojego życia poświęcając zdobywaniu wykształcenia, które teraz miało pomóc jej opuścić to podłe otoczenie.
Szaroniebieskie spojrzenie powiodło do postaci mężczyzny, gdy kolejne pytanie padło z jego ust, by po chwili jej brew uniosła się w wyrazie zaciekawienia. Czyżby jej gość należał do tego nieprzyjemnie wścibskiego typu?
- Nie, proszę tylko… - Zaczęła, za późno jednak rozpoczęła odpowiedź, gdyż przerwało jej kichnięcie mężczyzny. -…Niczego nie dotykać. - Dokończyła z rezygnacją w głosie, by zrobić krok (na więcej nie pozwalał metraż pomieszczenia) i odebrać od mężczyzny pojemniczek z pomarańczowym pyłem, upewniając się, że nie uległ on uszkodzeniu. Szaroniebieskie tęczówki upewniły się, że mężczyzna nie dopiera się do składnika, który mógłby zniszczyć. Rozumiała ciekawość, w tych jednak czasach ciężko było o niektóre ingrediencje, bez których nie mogła ani pracować ani prowadzić swoich badań naukowych. W czasie gdy Francis zwiedzał jej niewielką pracownię alchemiczną, dziewczę zajęło się doglądaniem gotującego się eliksiru. Ostrożnie zamieszała w kociołku upewniając się, że mikstura przybiera odpowiednią klarowność oraz odpowiedni kolor, gdy jej uwaga ponownie została przyciągnięta przez, widocznie bardzo zainteresowanego jej rzeczami, gościa.
Spojrzenie dziewczyny powiodło w miejsce, które wskazał. Mimowolnie usta panny Burroughs uniosły się w delikatnym uśmiechu, gdy ponownie wykonywała krok w jego stronę.
- To moje eliksiry. - Zaczęła, przenosząc spojrzenie z przeszklonej półki na twarz mężczyzny. - Od niedawna zajmuję się tworzeniem nowych receptur alchemicznych. Ta przeźroczysta mikstura wywołuje zaufanie, miałam okazję przetestować ją na kilku czarodziejach, a skutki jej działania są… zaskakujące. - Uśmiech na jej buzi stał się pewniejszy, za sprawą wspomnień z poprzednich testów. - Ten burgundowy, wyglądający jak wino, ma na celu sprawiać, że po jego zażyciu wydarzenia nie zapiszą się w pamięci, tak jakby nigdy nie miały miejsca… A przynajmniej mam wielką nadzieję, że tak właśnie działa gdyż nie miałam okazji go jeszcze przetestować. Rozumie pan, nie każdy ma na tyle odwagi by spróbować dopiero tworzonej mikstury. - Wątłe ramiona uniosły się w delikatnym wzruszeniu. Fakt, że czasem niektóre testy przeprowadzała w zupełnej nieświadomości osoby testującej wolała pominąć, nie chcąc szczycić się takimi możliwościami na dzień dobry. Wolała, aby ludzie uważali ją za niewinną oraz zupełnie niepozorną gdyż to wiązało się z bezpieczeństwem oraz spokojem, przynajmniej do dnia, gdy wynajdzie eliksir, który zaskoczyłby czarodziejskie społeczeństwo, pozwalając jej zapisać się na kartach historii.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Znam dobrze tą okolicę, nie kłamiąc, raczej parszywą i na pierwszy rzut oka nie pasującą do gładkiej buźki panny Burroughs. Dzielącej przestrzeń oraz nazwisko z Keatem, przez moment nawet kusi mnie, by o niego zagadać, lecz po krótkiej chwili zadumy stwierdzam, że to bez sensu. Londyn jest wielki, a samo nazwisko, popularne. No i Keat nigdy o siostrze nie wspominał, podczas gdy ja naprodukowałem o swojej całe mnóstwo historii. Po części zmyślonych, po części prawdziwych, ale nigdy w słowo mi nie wszedł, o hipotetycznej krewnej nie opowiadał. Sprawę uznaję za zamkniętą, zarówno kwestie rodzinne, jak i te tyczące się stacjonowania. Alchemicy w dziewięciu przypadkach na dziesięć mają nierówno pod sufitem, kryją się po jakichś zawilgotniałych piwnicach, norach i strychach (na jeden procent żyjących godnie ciężko pracują szlachetne córy i mężowie), a przy tych siedzibach, mieszkanko panny Burroughs aż zachęca, by rozsiąść się wygodnie, napić herbatki (albo wina, zależnie od pory dnia), zalec na kanapie i zatopić się w pogaduszkach. Co z tego, że okna pokoju wychodzą na zamknięte z czterech stron podwórze, na którym stoi trzepak, pordzewiała balia i blaszane kosze na śmieci, a z zewnątrz zapewne dość często można usłyszeć przyśpiewki podchmielonych wilków morskich i awantury o nierówny podział ostatniego łupu. Moje klimaty, więc czuję się całkiem swobodnie, chociaż dziś mam na sobie skrojone na miarę szaty Franca. Morgan nie jest lekomanem, nie miesza, nie jedzie po całości. Ma więcej instynktu samozachowawczego niż ja, paradoksalnie, na zdrowie by mi wyszło, gdybym wziął i się od niego czegoś w końcu nauczył.
Zaciągam się fajką i wydycham chmurę przyjemnie pastelowego zielonego dymu - chyba powinienem spytać, ale w pokoju i tak wypełnionym kociołkowymi oparami, to nie ma większego znaczenia? - czując, jak w nozdrza łaskocze mnie ta mieszanina rozmaitych zapachów. Mdłych, słodkawych, tak też to zapamiętałem. Jak inaczej może pachnieć otępienie? Trochę melon, trochę kaszka na mleku, trochę charakterystyczny szpitalny krochmal. Dobry zapach, na tyle neutralny, że nie będę bał się łykać tych eliksirków. Pomyśleć, że niegdyś podlewałem nimi roślinki - po mojej kuracji nie dało się ich niestety odratować.
-Och, jasne, przepraszam - reflektuję się, kiedy panna Burroughs zwraca mi uwagę. Ciekawość jest jednak silniejsza niż przyzwoitość, moje odruchy warunkowe są nieco stępione, choć przecież powinienem umieć się zachować. Prawie dwadzieścia lat na salonach nauczyły mnie jednak tylko tego, że warto trzymać się blisko bufetu i zawsze mieć oko na kelnerów z alkoholem. Na trzeźwo niestety każda zabawa to tylko stypa.
Nie wiem, czy ja to wymyśliłem, ale te imprezy naprawdę nie są od tego, by się na nich bawić.
Bez żalu daję sobie odebrać puszkę, a odwracając się od dziewczyny, wydmuchuję nos. Na chusteczce zostają ślady, jakbym niezbyt wprawnie wciągnął swoją pierwszą kreskę, marszczę lekko brew, a materiał składam na pół i wkładam do kieszeni. Dyskretnie przeglądam się przy tym w przeszklonych drzwiach szafki, czy aby na pewno nie jestem już nigdzie ujebany, bo przez tą część portu nie chodzi się w barwach wojennych na twarzy. To, no, prowokuje.
-Sama panienka nad nimi pracuje? - pytam, bo robi na mnie spore wrażenie, choć teraz zerkam na sekretarzyk wraz z całą jego zawartością nieco podejrzliwie - niesamowite. I jak dokładnie działa? - drążę, czując nagły zastrzyk entuzjazmu do eliksirotwórstwa. Krótkotrwały zapał, potrwa może do czasu aż minę kolejne dwie przecznice, ale teraz mogę robić za najbardziej zaangażowanego studenta-słuchacza.
-Ciekawe... - przygryzam lekko wargę, bo świta mi w głowie niepokojąca myśl, do czego taki specyfik posłużyć może. Ale, w złych rękach nawet łyżeczka do kawy ma potencjał stać się śmiercionośnym narzędziem - właściwie, to ja bym mógł - urywam, patrząc na wskazówki ściennego zegara. No faktycznie, mógłbym. Tylko czy to dobry pomysł? Skoro powiedziałem a, trzeba powiedzieć be? Zdaję się na nią - ile ona w ogóle ma lat? - że po wypiciu obudzę się po prostu z dziurą w pamięci, a nie w sercu albo w płucu.
- Powinienem coś podpisać?
Zaciągam się fajką i wydycham chmurę przyjemnie pastelowego zielonego dymu - chyba powinienem spytać, ale w pokoju i tak wypełnionym kociołkowymi oparami, to nie ma większego znaczenia? - czując, jak w nozdrza łaskocze mnie ta mieszanina rozmaitych zapachów. Mdłych, słodkawych, tak też to zapamiętałem. Jak inaczej może pachnieć otępienie? Trochę melon, trochę kaszka na mleku, trochę charakterystyczny szpitalny krochmal. Dobry zapach, na tyle neutralny, że nie będę bał się łykać tych eliksirków. Pomyśleć, że niegdyś podlewałem nimi roślinki - po mojej kuracji nie dało się ich niestety odratować.
-Och, jasne, przepraszam - reflektuję się, kiedy panna Burroughs zwraca mi uwagę. Ciekawość jest jednak silniejsza niż przyzwoitość, moje odruchy warunkowe są nieco stępione, choć przecież powinienem umieć się zachować. Prawie dwadzieścia lat na salonach nauczyły mnie jednak tylko tego, że warto trzymać się blisko bufetu i zawsze mieć oko na kelnerów z alkoholem. Na trzeźwo niestety każda zabawa to tylko stypa.
Nie wiem, czy ja to wymyśliłem, ale te imprezy naprawdę nie są od tego, by się na nich bawić.
Bez żalu daję sobie odebrać puszkę, a odwracając się od dziewczyny, wydmuchuję nos. Na chusteczce zostają ślady, jakbym niezbyt wprawnie wciągnął swoją pierwszą kreskę, marszczę lekko brew, a materiał składam na pół i wkładam do kieszeni. Dyskretnie przeglądam się przy tym w przeszklonych drzwiach szafki, czy aby na pewno nie jestem już nigdzie ujebany, bo przez tą część portu nie chodzi się w barwach wojennych na twarzy. To, no, prowokuje.
-Sama panienka nad nimi pracuje? - pytam, bo robi na mnie spore wrażenie, choć teraz zerkam na sekretarzyk wraz z całą jego zawartością nieco podejrzliwie - niesamowite. I jak dokładnie działa? - drążę, czując nagły zastrzyk entuzjazmu do eliksirotwórstwa. Krótkotrwały zapał, potrwa może do czasu aż minę kolejne dwie przecznice, ale teraz mogę robić za najbardziej zaangażowanego studenta-słuchacza.
-Ciekawe... - przygryzam lekko wargę, bo świta mi w głowie niepokojąca myśl, do czego taki specyfik posłużyć może. Ale, w złych rękach nawet łyżeczka do kawy ma potencjał stać się śmiercionośnym narzędziem - właściwie, to ja bym mógł - urywam, patrząc na wskazówki ściennego zegara. No faktycznie, mógłbym. Tylko czy to dobry pomysł? Skoro powiedziałem a, trzeba powiedzieć be? Zdaję się na nią - ile ona w ogóle ma lat? - że po wypiciu obudzę się po prostu z dziurą w pamięci, a nie w sercu albo w płucu.
- Powinienem coś podpisać?
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Na temat swojego brata panna Burroughs była w stanie powiedzieć wiele, ciężko było jednak w tym szukać jakichkolwiek, pozytywnych określeń. Zwłaszcza teraz, gdy jej złość na Keata z dnia na dzień rosła coraz bardziej, a do zarzucenia miała mu wiele. Bardzo wiele. Lepiej więc, że pan Lestrange nie poruszył tego tematu, kto wie, czym mogłoby się to skończyć.
Dziewczę kiwnęło jedynie głową na słowa przeproszenia, przezornie odkładając pomarańczowy pył z daleko od jego rąk. Skupiona na przyglądaniu się zawartości kociołka, przerwała jedynie na chwilę, aby opowiedzieć mężczyźnie o swoich badaniach. Nie miała wielu okazji, aby porozmawiać z kimś na temat swoich odkryć, nadal uważając, że powinna zachować je dla siebie, ewentualnie najbliższego otoczenia. Przynajmniej do czasu, dopóki wojna się nie zakończy, gdy będzie bezpieczniej wychylać się z takimi odkryciami, które mogłyby zwrócić na nią uwagę tych, której uwagi z pewnością by nie chciała.
-Tak, pracuję nad nimi sama. - Zaczęła, wracając do przyrządzanego eliksiru, by przemieszać jego zawartość oraz ostrożnie zdjąć kociołek znad ognia. - Niektórzy szydełkują, ja tworzę nowe receptury, to takie… hobby, przynajmniej dopóki sytuacja w Londynie się nie ustabilizuje. - Dodała, posyłając w kierunku swojego gościa ciepły uśmiech. Wydawał jej się na tyle inteligentny, że doskonale zrozumie, o co jej chodzi. Mikstury choć niepozorne, mogły nieść za sobą poważne konsekwencje, jeśli znalazłyby się w niepowołanych rękach.
- Pierwsza osoba, która testowała ten pierwszy eliksir wyjawiła mi rzeczy, o których nikt nie powinien wiedzieć, druga osoba uznała mnie za bardzo bliskiego przyjaciela, mimo iż widzieliśmy się ledwie raz w życiu. Ostatni tester zaczął mi się zwierzać. Zaufanie to potężna siła. - Bardzo pobieżnie opowiedziała o pierwszym eliksirze, który przyszło jej przyrządzić, żądna rozmów dotyczących alchemii oraz jej nowych tworów. Rodzinie, niestety, nie mogła się pochwalić, gdyż Ci zdawali się nie popierać… W zasadzie całego istnienia panny Burroughs. Podczas tych słów, ostrożnie, nie roniąc ani kropelki dziewczę przelało zamówiony eliksir do fiolki, by włożyć go do pudełeczka. Słowa mężczyzny skutecznie przykuły jej uwagę, gdyż już po chwili Frances rzuciła mu pełne błysku, szaroniebieskie spojrzenie. - Fantastycznie! - Blondynka z entuzjazmem klasnęła w dłonie, by przez zakręcić się po pomieszczeniu. Sięgnęła po rolkę pergaminu, kałamarz oraz pióro okładając je na pudełku, by ostatecznie sięgnąć po fiolkę burgundowego eliksiru.
- Nie, nie trzeba. Zapraszam, tu jest zbyt wiele cennych dla mnie rzeczy. - Kolejny uśmiech powędrował w kierunku mężczyzny, gdy dziewczę przeszło do kuchni. Ułożyła pudełko z przyborami na blacie stołu. Panna Burroughs wyjęła kieliszek z szafki po czym wskazała mężczyźni jedno z miejsc, samej po chwili zasiadając przy stole. Dziewczę założyło nogę na nogę, by palcami wygładzić skrawek błękitnej sukienki na jej udzie.
- Będę zapisywać szczegóły, abyśmy mogli sprawdzić ile pan nie zapamiętał oraz reakcje organizmu. Jeśli poczuje się pan źle, bądź nienaturalnie proszę mi o tym powiedzieć. - Zaczęła, objaśniając mężczyźnie, dlaczego naszykowała pióro, kałamarz oraz rolkę pergaminu. Ostrożnie przelała zawartość fiolki do kieliszka, wiedząc, że taki sposób spożywania jest przystępniejszy dla osób testujących eliksiry. - Do dna. - Smukłe palce podsunęły mężczyźnie kieliszek, by chwilę później zanotować kilka rzeczy na rolce pergaminu. Szaroniebieskie spojrzenie miękko spoczęło na buzi mężczyzny.
- Jak minął panu dzień? - Spytała z zaciekawieniem w momencie, gdy eliksir powinien zacząć działać.
Dziewczę kiwnęło jedynie głową na słowa przeproszenia, przezornie odkładając pomarańczowy pył z daleko od jego rąk. Skupiona na przyglądaniu się zawartości kociołka, przerwała jedynie na chwilę, aby opowiedzieć mężczyźnie o swoich badaniach. Nie miała wielu okazji, aby porozmawiać z kimś na temat swoich odkryć, nadal uważając, że powinna zachować je dla siebie, ewentualnie najbliższego otoczenia. Przynajmniej do czasu, dopóki wojna się nie zakończy, gdy będzie bezpieczniej wychylać się z takimi odkryciami, które mogłyby zwrócić na nią uwagę tych, której uwagi z pewnością by nie chciała.
-Tak, pracuję nad nimi sama. - Zaczęła, wracając do przyrządzanego eliksiru, by przemieszać jego zawartość oraz ostrożnie zdjąć kociołek znad ognia. - Niektórzy szydełkują, ja tworzę nowe receptury, to takie… hobby, przynajmniej dopóki sytuacja w Londynie się nie ustabilizuje. - Dodała, posyłając w kierunku swojego gościa ciepły uśmiech. Wydawał jej się na tyle inteligentny, że doskonale zrozumie, o co jej chodzi. Mikstury choć niepozorne, mogły nieść za sobą poważne konsekwencje, jeśli znalazłyby się w niepowołanych rękach.
- Pierwsza osoba, która testowała ten pierwszy eliksir wyjawiła mi rzeczy, o których nikt nie powinien wiedzieć, druga osoba uznała mnie za bardzo bliskiego przyjaciela, mimo iż widzieliśmy się ledwie raz w życiu. Ostatni tester zaczął mi się zwierzać. Zaufanie to potężna siła. - Bardzo pobieżnie opowiedziała o pierwszym eliksirze, który przyszło jej przyrządzić, żądna rozmów dotyczących alchemii oraz jej nowych tworów. Rodzinie, niestety, nie mogła się pochwalić, gdyż Ci zdawali się nie popierać… W zasadzie całego istnienia panny Burroughs. Podczas tych słów, ostrożnie, nie roniąc ani kropelki dziewczę przelało zamówiony eliksir do fiolki, by włożyć go do pudełeczka. Słowa mężczyzny skutecznie przykuły jej uwagę, gdyż już po chwili Frances rzuciła mu pełne błysku, szaroniebieskie spojrzenie. - Fantastycznie! - Blondynka z entuzjazmem klasnęła w dłonie, by przez zakręcić się po pomieszczeniu. Sięgnęła po rolkę pergaminu, kałamarz oraz pióro okładając je na pudełku, by ostatecznie sięgnąć po fiolkę burgundowego eliksiru.
- Nie, nie trzeba. Zapraszam, tu jest zbyt wiele cennych dla mnie rzeczy. - Kolejny uśmiech powędrował w kierunku mężczyzny, gdy dziewczę przeszło do kuchni. Ułożyła pudełko z przyborami na blacie stołu. Panna Burroughs wyjęła kieliszek z szafki po czym wskazała mężczyźni jedno z miejsc, samej po chwili zasiadając przy stole. Dziewczę założyło nogę na nogę, by palcami wygładzić skrawek błękitnej sukienki na jej udzie.
- Będę zapisywać szczegóły, abyśmy mogli sprawdzić ile pan nie zapamiętał oraz reakcje organizmu. Jeśli poczuje się pan źle, bądź nienaturalnie proszę mi o tym powiedzieć. - Zaczęła, objaśniając mężczyźnie, dlaczego naszykowała pióro, kałamarz oraz rolkę pergaminu. Ostrożnie przelała zawartość fiolki do kieliszka, wiedząc, że taki sposób spożywania jest przystępniejszy dla osób testujących eliksiry. - Do dna. - Smukłe palce podsunęły mężczyźnie kieliszek, by chwilę później zanotować kilka rzeczy na rolce pergaminu. Szaroniebieskie spojrzenie miękko spoczęło na buzi mężczyzny.
- Jak minął panu dzień? - Spytała z zaciekawieniem w momencie, gdy eliksir powinien zacząć działać.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ręce mam lepkie, choć to nie kwestia skłonności kleptomańskich, a upodobania do wtykania nosa w nie swoje sprawy. Taka sama ze mnie plotkara jak z przekupki na targu, przy czym nie wypada mi się do tego przyznawać bo: a) jestem mężczyzną, b)arystokratą.
Jakby to cokolwiek zmieniało - prócz stereotypów silnie powiązanych z płcią. A guzik prawda, bo faceci to straszne pleciuchy, a po alkoholu, gdy już im się język rozwiąże, opory legną, a mury runą... Wtedy to ło-ho, panie, nic, tylko żyć nadzieją, że noc zwierzeń będzie również tą, której później się nie pamięta. Moje buszowanie raczej jej nie zaszkodzi, tusza pozwala mi na zgrabne tańcowanie wśród zagraconej przestrzeni: jeśli to jest skład porcelany, to ja mogę być, dajmy na to, sarenką. Co znaczy, że wszystkie specyfiki panny Burroughs są absolutnie bezpieczne i nienarażone na bliskie spotkanie trzeciego stopnia ze zdradliwą podłogą. Ewentualnie mnie dotkną przykre konsekwencje, bo, jak sądzę, kichnięcie wywołane powąchaniem pomarańczowego proszku to mała część przykrości, jakie mogą mnie tu spotkać. Konsekwencje naturalnie w moim słowniku istnieją wybiórczo: pojawiają się i znikają, zupełnie jak ten Józek, w tym momencie magicznie wyparowują, zero śladu. Odpowiedzialność rzadko bierze u mnie górę, zwłaszcza, jeśli swoim postępowaniem tylko sobie mogę zrobić kuku.
-Nie postawiłbym własnoręcznego komponowania eliksirów na tej samej półce, co wyszywania. Za igielne operacje nie trafi się do Horyzontów Zaklęć, ale za wynalezienie konkretnego specyfiku do Czarownicy już można - zauważam trzeźwo, wciąż będąc pod wrażeniem. Gdybym uczył się więcej... Nie, wtedy też nie.
-Ciekawe... - zamyślam się, palcami przeczesując włosy opadające mi na czoło. Machinalny gest, jakiego zamierzam się oduczyć, a o czym przypominam się zazwyczaj wieczorem, gdy czuprynę mam tłustą od nieustannego tarmoszenia - czym się różni ten eliksir od serum prawdy? Czy ktoś, kto wiedziałby, że danej informacji wyjawić nie powinien, po zażyciu tego specyfiku mógłby ją zdradzić? - drążę, widząc w tym furtkę dla sprawdzenia swoich podejrzeń. A przy okazji, jakże wdzięczny i zainteresowany ze mnie rozmówca; uśmiecham się promiennie do panny Burroughs, kompletnie zapominając o zleceniu i całkowicie pogrążony w rozważaniu pewnych opcji - jak długo utrzymuje się efekt tego eliksiru? Jak go panienka nazwała, proszę przypomnieć - uprzejmy risercz to podstawa, a nóż, coś z tego będzie, tymczasem, wcale nie udaję zaaferowania alchemicznymi dokonaniami dziewczyny. Zapewne łechcząc jej ego, należy jej się. I mi też, trafiam w końcu na coś lepszego niż brzęczące fiolki z płynnym otępieniem. Prawda jest taka, że parę kropel tego czy tamtego, to odprężenie równe kilku piwom w barze. Trust me, znam się na tym.
-Znaczy, że mogę po tym odlecieć? Zemdleć? - pytam, bo nagle oblatuje mnie strach. Ja wiem, że Frances, znaczy panna Burroughs młoda jest i tak dalej, imię ma podobne do mnie, więc zła być nie może, ale kurczę. Blackouty nie są moim ulubionym momentem poimprezowego powrotu do żywych. Ale dobra, raz kozie śmierć. Teraz to wycofać za bardzo się nie mogę, prawda? Przysiadam posłusznie na stołku, chwytam podsunięty kieliszek i przechylam dzielnie na raz. Shot16challenge, jeden przeszedł, piętnaście pozostało. Przynajmniej słodkie - gdyby wszystkie tak smakowały, a nie, pijesz i czujesz śluz ropuchy na języku.
-Całkowicie przeciętnie, chociaż kucharz przesolił dziś jajka - no, zaczęło się serio gównianie. Poprzedni wyleciał za przypalenie bekonu, nie wiem, gdzie na liście przewinień plasuje się przesolenie potraw. Zresztą, trochę pomarudziłem, ale zjadłem - matka za to po jednym kęsie odstawiła talerz. Ale no o tych szczegółach, to już jej nie opowiem - może wyjdźmy na miasto? - proponuję, bo co się wydarzy, jeśli pozostaniemy zamknięci w mieszkaniu? Raczej... nic ciekawego.
Jakby to cokolwiek zmieniało - prócz stereotypów silnie powiązanych z płcią. A guzik prawda, bo faceci to straszne pleciuchy, a po alkoholu, gdy już im się język rozwiąże, opory legną, a mury runą... Wtedy to ło-ho, panie, nic, tylko żyć nadzieją, że noc zwierzeń będzie również tą, której później się nie pamięta. Moje buszowanie raczej jej nie zaszkodzi, tusza pozwala mi na zgrabne tańcowanie wśród zagraconej przestrzeni: jeśli to jest skład porcelany, to ja mogę być, dajmy na to, sarenką. Co znaczy, że wszystkie specyfiki panny Burroughs są absolutnie bezpieczne i nienarażone na bliskie spotkanie trzeciego stopnia ze zdradliwą podłogą. Ewentualnie mnie dotkną przykre konsekwencje, bo, jak sądzę, kichnięcie wywołane powąchaniem pomarańczowego proszku to mała część przykrości, jakie mogą mnie tu spotkać. Konsekwencje naturalnie w moim słowniku istnieją wybiórczo: pojawiają się i znikają, zupełnie jak ten Józek, w tym momencie magicznie wyparowują, zero śladu. Odpowiedzialność rzadko bierze u mnie górę, zwłaszcza, jeśli swoim postępowaniem tylko sobie mogę zrobić kuku.
-Nie postawiłbym własnoręcznego komponowania eliksirów na tej samej półce, co wyszywania. Za igielne operacje nie trafi się do Horyzontów Zaklęć, ale za wynalezienie konkretnego specyfiku do Czarownicy już można - zauważam trzeźwo, wciąż będąc pod wrażeniem. Gdybym uczył się więcej... Nie, wtedy też nie.
-Ciekawe... - zamyślam się, palcami przeczesując włosy opadające mi na czoło. Machinalny gest, jakiego zamierzam się oduczyć, a o czym przypominam się zazwyczaj wieczorem, gdy czuprynę mam tłustą od nieustannego tarmoszenia - czym się różni ten eliksir od serum prawdy? Czy ktoś, kto wiedziałby, że danej informacji wyjawić nie powinien, po zażyciu tego specyfiku mógłby ją zdradzić? - drążę, widząc w tym furtkę dla sprawdzenia swoich podejrzeń. A przy okazji, jakże wdzięczny i zainteresowany ze mnie rozmówca; uśmiecham się promiennie do panny Burroughs, kompletnie zapominając o zleceniu i całkowicie pogrążony w rozważaniu pewnych opcji - jak długo utrzymuje się efekt tego eliksiru? Jak go panienka nazwała, proszę przypomnieć - uprzejmy risercz to podstawa, a nóż, coś z tego będzie, tymczasem, wcale nie udaję zaaferowania alchemicznymi dokonaniami dziewczyny. Zapewne łechcząc jej ego, należy jej się. I mi też, trafiam w końcu na coś lepszego niż brzęczące fiolki z płynnym otępieniem. Prawda jest taka, że parę kropel tego czy tamtego, to odprężenie równe kilku piwom w barze. Trust me, znam się na tym.
-Znaczy, że mogę po tym odlecieć? Zemdleć? - pytam, bo nagle oblatuje mnie strach. Ja wiem, że Frances, znaczy panna Burroughs młoda jest i tak dalej, imię ma podobne do mnie, więc zła być nie może, ale kurczę. Blackouty nie są moim ulubionym momentem poimprezowego powrotu do żywych. Ale dobra, raz kozie śmierć. Teraz to wycofać za bardzo się nie mogę, prawda? Przysiadam posłusznie na stołku, chwytam podsunięty kieliszek i przechylam dzielnie na raz. Shot16challenge, jeden przeszedł, piętnaście pozostało. Przynajmniej słodkie - gdyby wszystkie tak smakowały, a nie, pijesz i czujesz śluz ropuchy na języku.
-Całkowicie przeciętnie, chociaż kucharz przesolił dziś jajka - no, zaczęło się serio gównianie. Poprzedni wyleciał za przypalenie bekonu, nie wiem, gdzie na liście przewinień plasuje się przesolenie potraw. Zresztą, trochę pomarudziłem, ale zjadłem - matka za to po jednym kęsie odstawiła talerz. Ale no o tych szczegółach, to już jej nie opowiem - może wyjdźmy na miasto? - proponuję, bo co się wydarzy, jeśli pozostaniemy zamknięci w mieszkaniu? Raczej... nic ciekawego.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Eteryczna blondynka wzruszyła delikatnie ramionami pewna, że przynajmniej na razie porównanie to było w miarę odpowiednie. Wzbudzenie zaufania czy sprawienie, że dane wspomnienia nie zapiszą się w pamięci zdawało się jej czymś, w miarę prostym. Nijak to miało się chociażby do osiągnięć jej idola, Nicolasa Flammela. Panna Burroughs czuła, że jej magnum opus jest jeszcze przed nią. I nie miała zamiaru odpuszczać, dopóki go nie osiągnie.
- To co stworzyłam do tej pory, wydaje mi się niczym w porównaniu do niektórych, obecnie istniejących specyfików. Mam wrażenie, że do Horyzontów Zaklęć jeszcze mi daleko. - Wyjaśniła skromnie, jak na nią przystało. Doskonale wiedziała, że może więcej. Sporo wiedzy z interesującej ją dziedziny pozostawało jeszcze jej nieznajomej, jeszcze więcej rzeczy mogła udoskonalić, zwłaszcza przy tworzeniu nowych receptur. Nie chciała jednak zanudzić swojego gościa swoimi, zapewne niezdrowymi, ambicjami.
- Veritaserum zmusza do wyjawienia prawdy, w czasie gdy mój eliksir jest jak przyjaźń w fiolce. Oczywiście istnieje szansa, że osoba mogłaby wyjawić informacje, których nie powinna. Zależy to jednak od odpowiedniego pokierowania rozmową oraz podejściem danej osoby. Rozumie pan, jedni są bardziej skłonni do zwierzania się przyjaciołom, inni mniej. - Z delikatnym uśmiechem wymalowanym na malinowych wargach, ciepłym tonem wyjaśniła różnicę między eliksirami, dla niej będącą niemal oczywistą.
Szaroniebieskie spojrzenie ponownie powiodło po twarzy towarzyszącego jej mężczyzny, gdy usłyszała drugie pytanie.
- Ten pierwszy nazywa się Fides, działa mniej więcej trzydzieści minut. Tego drugiego, wpływającego na pamięć jeszcze nie nazwałam, nie mam też danych, dotyczących czasu jego działania. - Zwięzła odpowiedź, niestety nie kompletna, przez brak odpowiednich danych. Zapisków z pierwszych testów nie zdążyła jeszcze przejrzeć, była jednak pewna, że dziś zbierze kolejne dane, które pozwolą jej wyliczyć przypuszczalny czas działania eliksiru.
- Och, oczywiście, że nie! - Zaprotestowała od razu, gdy ten zasugerował możliwe komplikacje. Doskonale znała składniki, jakie powędrowały do kociołka i zwykłe omdlenie z pewnością nie wchodziło w grę. Fakt, że mógł uszkodzić pewne funkcje mózgu bądź układu nerwowego wolała przemilczeć. W końcu, po tylu tygodniach przygotowania nie mogło wydarzyć się nic złego, czyż nie?
Uważnie przyglądała się, jak mężczyzna wypija całą zawartość fiolki, notując w swych notatkach niewielkie fakty, takie jak chociażby godzina spożycia, oraz czas po jakim zadała pierwsze, orientacyjne pytanie wraz z jego treścią.
- Przesolone jajka brzmią niefortunnie, posiadanie kucharza brzmi jednak całkiem przyjemnie. - Odparła, nadal delikatnie się uśmiechając. Panna Burroughs należała do kobiet gotujących, jak na pełnoprawną czarownicę przystało robiła to jednak z zwiewnych sukienkach, przy pomocy różdżki. Gdyby jednak było ją na to stać, nie pogardziłaby kimś, kto przyrządzałby dla niej posiłki - z pewnością mogłaby wtedy wygospodarować chociaż niewielką odrobinkę czasu wolnego, którego zawsze jej brakowało.
I już miała coś powiedzieć, gdy mężczyzna wyszedł z kolejną propozycją. Och, panna Burroughs nie należała do osób spontanicznych. Każdą decyzję zwykła rozważać, nie inaczej było i tym razem.
- Dobrze, ale nie do Parszywego. I proszę trzymać się blisko mnie. - Poprosiła, nie chcąc przegapić żadnego, nawet najmniejszego efektu działania jej eliksiru. W końcu to test był rzeczą najważniejszą, przynajmniej dla panny Burroughs.
Dziewczę zarzuciło na ramiona granatowy płaszczyk oraz zmieniło lekkie, domowe pantofle na takie, posiadające niewielki obcasik, by w towarzystwie mężczyzny wyjść z niewielkiej kawalerki. Po trzeszczących schodkach, wprost na podłą, portową ulicę.
- Często bywa pan w tej części miasta? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Nie wyglądał na kogoś, kto tu bywał, tak samo jak Frances nie wyglądała na kogoś kto pochodziłby z tych stron.
Decyzję co do tego gdzie pójdą w uprzejmym geście pozostawiła Francisowi.
- To co stworzyłam do tej pory, wydaje mi się niczym w porównaniu do niektórych, obecnie istniejących specyfików. Mam wrażenie, że do Horyzontów Zaklęć jeszcze mi daleko. - Wyjaśniła skromnie, jak na nią przystało. Doskonale wiedziała, że może więcej. Sporo wiedzy z interesującej ją dziedziny pozostawało jeszcze jej nieznajomej, jeszcze więcej rzeczy mogła udoskonalić, zwłaszcza przy tworzeniu nowych receptur. Nie chciała jednak zanudzić swojego gościa swoimi, zapewne niezdrowymi, ambicjami.
- Veritaserum zmusza do wyjawienia prawdy, w czasie gdy mój eliksir jest jak przyjaźń w fiolce. Oczywiście istnieje szansa, że osoba mogłaby wyjawić informacje, których nie powinna. Zależy to jednak od odpowiedniego pokierowania rozmową oraz podejściem danej osoby. Rozumie pan, jedni są bardziej skłonni do zwierzania się przyjaciołom, inni mniej. - Z delikatnym uśmiechem wymalowanym na malinowych wargach, ciepłym tonem wyjaśniła różnicę między eliksirami, dla niej będącą niemal oczywistą.
Szaroniebieskie spojrzenie ponownie powiodło po twarzy towarzyszącego jej mężczyzny, gdy usłyszała drugie pytanie.
- Ten pierwszy nazywa się Fides, działa mniej więcej trzydzieści minut. Tego drugiego, wpływającego na pamięć jeszcze nie nazwałam, nie mam też danych, dotyczących czasu jego działania. - Zwięzła odpowiedź, niestety nie kompletna, przez brak odpowiednich danych. Zapisków z pierwszych testów nie zdążyła jeszcze przejrzeć, była jednak pewna, że dziś zbierze kolejne dane, które pozwolą jej wyliczyć przypuszczalny czas działania eliksiru.
- Och, oczywiście, że nie! - Zaprotestowała od razu, gdy ten zasugerował możliwe komplikacje. Doskonale znała składniki, jakie powędrowały do kociołka i zwykłe omdlenie z pewnością nie wchodziło w grę. Fakt, że mógł uszkodzić pewne funkcje mózgu bądź układu nerwowego wolała przemilczeć. W końcu, po tylu tygodniach przygotowania nie mogło wydarzyć się nic złego, czyż nie?
Uważnie przyglądała się, jak mężczyzna wypija całą zawartość fiolki, notując w swych notatkach niewielkie fakty, takie jak chociażby godzina spożycia, oraz czas po jakim zadała pierwsze, orientacyjne pytanie wraz z jego treścią.
- Przesolone jajka brzmią niefortunnie, posiadanie kucharza brzmi jednak całkiem przyjemnie. - Odparła, nadal delikatnie się uśmiechając. Panna Burroughs należała do kobiet gotujących, jak na pełnoprawną czarownicę przystało robiła to jednak z zwiewnych sukienkach, przy pomocy różdżki. Gdyby jednak było ją na to stać, nie pogardziłaby kimś, kto przyrządzałby dla niej posiłki - z pewnością mogłaby wtedy wygospodarować chociaż niewielką odrobinkę czasu wolnego, którego zawsze jej brakowało.
I już miała coś powiedzieć, gdy mężczyzna wyszedł z kolejną propozycją. Och, panna Burroughs nie należała do osób spontanicznych. Każdą decyzję zwykła rozważać, nie inaczej było i tym razem.
- Dobrze, ale nie do Parszywego. I proszę trzymać się blisko mnie. - Poprosiła, nie chcąc przegapić żadnego, nawet najmniejszego efektu działania jej eliksiru. W końcu to test był rzeczą najważniejszą, przynajmniej dla panny Burroughs.
Dziewczę zarzuciło na ramiona granatowy płaszczyk oraz zmieniło lekkie, domowe pantofle na takie, posiadające niewielki obcasik, by w towarzystwie mężczyzny wyjść z niewielkiej kawalerki. Po trzeszczących schodkach, wprost na podłą, portową ulicę.
- Często bywa pan w tej części miasta? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Nie wyglądał na kogoś, kto tu bywał, tak samo jak Frances nie wyglądała na kogoś kto pochodziłby z tych stron.
Decyzję co do tego gdzie pójdą w uprzejmym geście pozostawiła Francisowi.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To, co się gotuje, można zjeść. Lub wypić. Taką oto podstawową wiedzę przyswajam, zaś cała reszta procesów zachodzących w kociołku to dla mnie jedna wielka niewiadoma. Tajemnica do rozszyfrowania: oczywiście w każdej sekundzie mogę sięgnąć po książkę, przekartkować parę stron i dojść do tej wiedzy, pojąć, co i dlaczego tak syczy, czemu buchająca w górę para ma barwę moreli i choć wygląda tak rozkosznie, daje zgniłymi resztkami obiadu. Zostawiam jednak alchemikom to, co do nich należy, mądrość wyszarpnięta z książek to dawne czasy, faktycznie biedzę się tylko nad atlasami mórz i podręcznikami żeglarstwa, czytanymi konsekwentnie do poduszki i do jedzenia.
-Środek na czyraki dziś to może i pryszcz, ale nadal go używamy - zauważam, chcąc zbić trochę skromność panny Burroughs. Są alchemicy o złotych rękach, którym brakuje jednak wyobraźni, by pójść o ten kroczek dalej. A tu proszę, młodziutka panieneczka zajmuje się wynalazkami na pełen etat, grając na nosie wszystkim zafajdanym chłopom, buczącym, że miejsce baby jest w kuchni. Akurat horyzontów nie przeglądam tak entuzjastycznie, jak Czarownicy, lecz i to się zdarza (przeważnie w łazience) i jakoś nie przypominam sobie, by ostatnie doniesienia ze świata alchemii sprawiły, by klapki mi spadły.
-A co z dawką? Bo zakładam, że już opracowała panienka właściwe proporcje? - dopytuję uparcie, goszcząc się jednocześnie odrobinę samowolnie i zasiadając na wysokim stołku przy barowym blacie. Nieświadoma manifestacja niższości - w tej dziedzinie, bez dwóch zdań - oraz, w znacznym stopniu, wygodnictwo. Zakładam nogę na nogę i wychylam się ku niej, grzebiąc dalej we właściwościach specyfiku - czy gdyby na przykład ją podwoić, to ta chwilowa więź byłaby silniejsza? - drążę, skupiony na wyciągnięciu wszelkich informacji, które gdzieś, kiedyś - może uratują mi dupę. Pomijam kwestię podania tak, by nikt nie zauważył i moralności podobnego czynu, cóż, wybieram strony, jak mi pasuje. Niezbyt to chwalebne, ale przynajmniej mam się dobrze. Kiwam głową, okej, przyjąłem.
Dociera szybko, tak, jak szybkie są moje decyzje. Żyje się tylko raz, a co to za życie, skoro w używki uciekam już nie z nudy a z chwytającej kurczowo rozpaczy? Mogę i za testera robić, uczynić coś dobrego dla ludzi, mieć jakiś-tam-minimalny wkład w naukę, inny niż sypnięcie złotem i dofinansowanie tego czy innego przyjaciela rodziny. Kieliszek, hop-siup; panieneczka doskonale wie, jak mnie podejść. No, nie muszę też sobie wyobrażać, że piję coś innego, a tylko dla spokoju ducha to robię, bo jednak coś tam drga we mnie niespokojnie.
-Nawet tego nie zauważam - wyznaję z rozbrajającą szczerością, co mam się kryć? Przychodzę do Frances jako jej mocodawca, lord Lestrange, więc trochę bufoniady nie zaszkodzi. Ale tylko trochę, ot tak, na posmakowanie, Filipce już tak bym nie odpowiedział - aczkolwiek nie znam nikogo, kto wzgardziłby profesjonalną obsługą i ulubionymi słodkościami na jedno skinienie - dodaję z łakomym uśmiechem, bo Pierre przechodzi samego siebie, jeżeli chodzi o desery. Na wytrawnie zdarzają mu się fakapy, nie jest, na przykład, specjalistą od sosów - właściwe mógłbym podsunąć to starym, w Wenus naturalnie pracuje oddzielny szef, który się tym zajmuje - ale ciasta piecze, suflety i wszelkie słodkie przekąski robi boskie.
-Dlaczego nie do Parszywego? - dopytuję, rzucając jej zaintrygowane spojrzenie. Mój wzrok zatrzymuje się na stopach Frances, gdy zmienia buty na gustowne pantofelki, ja sam muszę jedynie narzucić na ramiona wierzchnią szatę i poprawić szal, spływający z mojej szyi. Która godzina, zerkam jeszcze na zegarek, gdyż wędrówki w tej mojej wersji po porcie mają szansę skończyć się źle.
-Raczej nie. Nie mieszkam w Londynie, a te okolice są, cóż, niezbyt ciekawe - kłamię i wydymam usta, gdy mijamy jakiegoś żebrzącego kalekę. Morgan pewnie rzuciłby mu parę ostatnich groszy, ale ja raczę go wystudiowanym, obojętnym spojrzeniem. Wybieram uliczki na chybił trafił, tak, by wyglądało, że miotam się niezbyt zorientowany w tych portowych labiryntach - ale skoro panienka tu mieszka, może to panienka powinna przejąć stery? - proponuję, z lekkością przerzucając ciężar krajoznawczej wycieczki na szczuplutkie barki Frances.
-Środek na czyraki dziś to może i pryszcz, ale nadal go używamy - zauważam, chcąc zbić trochę skromność panny Burroughs. Są alchemicy o złotych rękach, którym brakuje jednak wyobraźni, by pójść o ten kroczek dalej. A tu proszę, młodziutka panieneczka zajmuje się wynalazkami na pełen etat, grając na nosie wszystkim zafajdanym chłopom, buczącym, że miejsce baby jest w kuchni. Akurat horyzontów nie przeglądam tak entuzjastycznie, jak Czarownicy, lecz i to się zdarza (przeważnie w łazience) i jakoś nie przypominam sobie, by ostatnie doniesienia ze świata alchemii sprawiły, by klapki mi spadły.
-A co z dawką? Bo zakładam, że już opracowała panienka właściwe proporcje? - dopytuję uparcie, goszcząc się jednocześnie odrobinę samowolnie i zasiadając na wysokim stołku przy barowym blacie. Nieświadoma manifestacja niższości - w tej dziedzinie, bez dwóch zdań - oraz, w znacznym stopniu, wygodnictwo. Zakładam nogę na nogę i wychylam się ku niej, grzebiąc dalej we właściwościach specyfiku - czy gdyby na przykład ją podwoić, to ta chwilowa więź byłaby silniejsza? - drążę, skupiony na wyciągnięciu wszelkich informacji, które gdzieś, kiedyś - może uratują mi dupę. Pomijam kwestię podania tak, by nikt nie zauważył i moralności podobnego czynu, cóż, wybieram strony, jak mi pasuje. Niezbyt to chwalebne, ale przynajmniej mam się dobrze. Kiwam głową, okej, przyjąłem.
Dociera szybko, tak, jak szybkie są moje decyzje. Żyje się tylko raz, a co to za życie, skoro w używki uciekam już nie z nudy a z chwytającej kurczowo rozpaczy? Mogę i za testera robić, uczynić coś dobrego dla ludzi, mieć jakiś-tam-minimalny wkład w naukę, inny niż sypnięcie złotem i dofinansowanie tego czy innego przyjaciela rodziny. Kieliszek, hop-siup; panieneczka doskonale wie, jak mnie podejść. No, nie muszę też sobie wyobrażać, że piję coś innego, a tylko dla spokoju ducha to robię, bo jednak coś tam drga we mnie niespokojnie.
-Nawet tego nie zauważam - wyznaję z rozbrajającą szczerością, co mam się kryć? Przychodzę do Frances jako jej mocodawca, lord Lestrange, więc trochę bufoniady nie zaszkodzi. Ale tylko trochę, ot tak, na posmakowanie, Filipce już tak bym nie odpowiedział - aczkolwiek nie znam nikogo, kto wzgardziłby profesjonalną obsługą i ulubionymi słodkościami na jedno skinienie - dodaję z łakomym uśmiechem, bo Pierre przechodzi samego siebie, jeżeli chodzi o desery. Na wytrawnie zdarzają mu się fakapy, nie jest, na przykład, specjalistą od sosów - właściwe mógłbym podsunąć to starym, w Wenus naturalnie pracuje oddzielny szef, który się tym zajmuje - ale ciasta piecze, suflety i wszelkie słodkie przekąski robi boskie.
-Dlaczego nie do Parszywego? - dopytuję, rzucając jej zaintrygowane spojrzenie. Mój wzrok zatrzymuje się na stopach Frances, gdy zmienia buty na gustowne pantofelki, ja sam muszę jedynie narzucić na ramiona wierzchnią szatę i poprawić szal, spływający z mojej szyi. Która godzina, zerkam jeszcze na zegarek, gdyż wędrówki w tej mojej wersji po porcie mają szansę skończyć się źle.
-Raczej nie. Nie mieszkam w Londynie, a te okolice są, cóż, niezbyt ciekawe - kłamię i wydymam usta, gdy mijamy jakiegoś żebrzącego kalekę. Morgan pewnie rzuciłby mu parę ostatnich groszy, ale ja raczę go wystudiowanym, obojętnym spojrzeniem. Wybieram uliczki na chybił trafił, tak, by wyglądało, że miotam się niezbyt zorientowany w tych portowych labiryntach - ale skoro panienka tu mieszka, może to panienka powinna przejąć stery? - proponuję, z lekkością przerzucając ciężar krajoznawczej wycieczki na szczuplutkie barki Frances.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Tajemniczy uśmiech zagościł na ustach panny Burroughs, gdy jej gość zaczął zadawać bardzo interesujące pytania. Jasnowłose dziewczę uwielbiało takie podejście do tematu, drążenie we właściwościach specyfików oraz poszukiwanie nowych ścieżek związanych z miksturami powoli stawało się jej coraz większą pasją. Szaroniebieskie oczy błysnęły zainteresowaniem, kto wie, może zyska nowego, stałego klienta?
- Podwojenie nie wchodzi w grę, mogłoby to doprowadzić do niezbyt ciekawych efektów ubocznych, ale ponowne podanie specyfiku w momencie, gdy ten przestaje działać powinno być już możliwe. - Nie pomyślała, aby i ten aspekt przetestować, była jednak pewna, że podanie kolejnej porcji po pewnym czasie nie powinno wyrządzić większych szkód. Nie dodawała składników, posiadających silne, czynne substancje tak jak w tym drugim eliksirze, którzy będą dziś testować.
Ach, takich dzielnych klientów mogłaby mieć częściej! Doceniała chęci pomocy, nawet jeśli nie to było głównym czynnikiem kierującym młodym mężczyzną, liczył się fakt, że będzie mogła sprawdzić działanie przygotowanego specyfiku.
Co jakiś czas jej dłoń wędrowała do pióra, aby zapisać kolejne informacje, nawet jeśli pozornie mogłyby one nie stanowić większego sensu. Dla niej jednak, nawet nieistotne sprawy potrafiły zawierać potrzebne informacje, jakże potrzebne przy dopracowywaniu receptury, nim uzna ją za zakończoną. Gdyby nie czasy, w jakich przyszło jej żyć, zapewne chętnie opublikowałaby swoje dokonania, teraz jednak nie chciała ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi.
- Mi chyba również nie przyszło kogoś takiego poznać. - Życie w dobrobycie kusiło każdego, nawet naukowy umysł panny Burroughs. Dziewczyna dorastająca w parszywym porcie, do którego nigdy nie pasowała od piętnastu długich lat marzyła, aby się z niego wynieść. Gdzieś, gdzie nie będzie bała się wracać wieczorem z pracy…
- To podłe miejsce należy do mojego wujostwa. Pan Boyle jest bratem mojej matki. - Odpowiedziała wzruszając ramionami, nie mając problemów ze szczerością. W końcu i tak za kilkanaście, może kilkadziesiąt minut Francis Lestrange nie będzie pamiętał ani jednej rzeczy, która wydarzy się w tym ciągu zdarzeń. - Miałam nieprzyjemność tam pracować, żeby zarobić na kursy alchemiczne. Tamtejsza klientela ma bardzo lepkie ręce… Z czym radziłam sobie truciznami. - Frances wzruszyła wątłymi ramionami, jak gdyby przyszło jej mówić o pogodzie, a nie dolewaniu trucizn do kufli niektórych klientów. Nie sądziła jednak, aby było to czymś dziwnym. Sama jej prezencja wręcz krzyczała, że nie pasuje i z pewnością nie powinna pokazywać się w takich miejscach.
- Nie musi mi pan tego mówić. - Odpowiedziała z wyraźnym niezadowoleniem na twarzy. I jak jej starszy brat szybko wsiąknął w portowy chlew, tak panna Burroughs zawsze opierała się wszelkim wpływom, jakie to paskudne otoczenie próbowało na nią wywrzeć. Pozostawała sobą, z utęsknieniem czekając na moment, gdy będzie mogła wyprowadzić się do jakiejś bezpieczniejszej dla niej dzielnicy.
- W której części Anglii pan mieszka? - Zapytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Sama nie miała wielu okazji, aby zwiedzić Anglię zwykle przez zwyczajny oraz prosty brak wolnego czasu. Te podróże, o których najbardziej marzyła, od lat pozostawały po za jej zasięgiem, przez przykre brzemię chorej matki.
Odruchowo przysunęła się do mężczyzny gdy obok nich przeszła grupka nie ciekawie wyglądających marynarzy. Na jej bladej buzi pojawił się rumieniec, jakby była zawstydzona naturalnym strachem przez nieznaną grupką mężczyzn. Ostatnie jej powroty do domu nie należały do przyjemnych, raz uchodząc z życiem jedynie dzięki interwencji pewnego czarodzieja.
- Szczerze mówiąc, nie najlepiej znam port. Oscyluję między pracą a bibliotekami. - Wyznała, przenosząc szaroniebieskie spojrzenie na buzię mężczyzny. Instynktownie jednak skręciła w jedną z bezpieczniejszych uliczek, kierując się ku tej, przynajmniej w jej odczuciu przyjemniejszej części portu. Cały czas jednak mając na uwadze kierunek powrotny, gdyby nagle stan testującego uległ pogorszeniu.
- Czy mogę spytać, czym się pan zajmuje? - Zapytała, ponownie zerkając na towarzyszącego jej mężczyznę, aby podtrzymać rozmowę.
- Podwojenie nie wchodzi w grę, mogłoby to doprowadzić do niezbyt ciekawych efektów ubocznych, ale ponowne podanie specyfiku w momencie, gdy ten przestaje działać powinno być już możliwe. - Nie pomyślała, aby i ten aspekt przetestować, była jednak pewna, że podanie kolejnej porcji po pewnym czasie nie powinno wyrządzić większych szkód. Nie dodawała składników, posiadających silne, czynne substancje tak jak w tym drugim eliksirze, którzy będą dziś testować.
Ach, takich dzielnych klientów mogłaby mieć częściej! Doceniała chęci pomocy, nawet jeśli nie to było głównym czynnikiem kierującym młodym mężczyzną, liczył się fakt, że będzie mogła sprawdzić działanie przygotowanego specyfiku.
Co jakiś czas jej dłoń wędrowała do pióra, aby zapisać kolejne informacje, nawet jeśli pozornie mogłyby one nie stanowić większego sensu. Dla niej jednak, nawet nieistotne sprawy potrafiły zawierać potrzebne informacje, jakże potrzebne przy dopracowywaniu receptury, nim uzna ją za zakończoną. Gdyby nie czasy, w jakich przyszło jej żyć, zapewne chętnie opublikowałaby swoje dokonania, teraz jednak nie chciała ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi.
- Mi chyba również nie przyszło kogoś takiego poznać. - Życie w dobrobycie kusiło każdego, nawet naukowy umysł panny Burroughs. Dziewczyna dorastająca w parszywym porcie, do którego nigdy nie pasowała od piętnastu długich lat marzyła, aby się z niego wynieść. Gdzieś, gdzie nie będzie bała się wracać wieczorem z pracy…
- To podłe miejsce należy do mojego wujostwa. Pan Boyle jest bratem mojej matki. - Odpowiedziała wzruszając ramionami, nie mając problemów ze szczerością. W końcu i tak za kilkanaście, może kilkadziesiąt minut Francis Lestrange nie będzie pamiętał ani jednej rzeczy, która wydarzy się w tym ciągu zdarzeń. - Miałam nieprzyjemność tam pracować, żeby zarobić na kursy alchemiczne. Tamtejsza klientela ma bardzo lepkie ręce… Z czym radziłam sobie truciznami. - Frances wzruszyła wątłymi ramionami, jak gdyby przyszło jej mówić o pogodzie, a nie dolewaniu trucizn do kufli niektórych klientów. Nie sądziła jednak, aby było to czymś dziwnym. Sama jej prezencja wręcz krzyczała, że nie pasuje i z pewnością nie powinna pokazywać się w takich miejscach.
- Nie musi mi pan tego mówić. - Odpowiedziała z wyraźnym niezadowoleniem na twarzy. I jak jej starszy brat szybko wsiąknął w portowy chlew, tak panna Burroughs zawsze opierała się wszelkim wpływom, jakie to paskudne otoczenie próbowało na nią wywrzeć. Pozostawała sobą, z utęsknieniem czekając na moment, gdy będzie mogła wyprowadzić się do jakiejś bezpieczniejszej dla niej dzielnicy.
- W której części Anglii pan mieszka? - Zapytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Sama nie miała wielu okazji, aby zwiedzić Anglię zwykle przez zwyczajny oraz prosty brak wolnego czasu. Te podróże, o których najbardziej marzyła, od lat pozostawały po za jej zasięgiem, przez przykre brzemię chorej matki.
Odruchowo przysunęła się do mężczyzny gdy obok nich przeszła grupka nie ciekawie wyglądających marynarzy. Na jej bladej buzi pojawił się rumieniec, jakby była zawstydzona naturalnym strachem przez nieznaną grupką mężczyzn. Ostatnie jej powroty do domu nie należały do przyjemnych, raz uchodząc z życiem jedynie dzięki interwencji pewnego czarodzieja.
- Szczerze mówiąc, nie najlepiej znam port. Oscyluję między pracą a bibliotekami. - Wyznała, przenosząc szaroniebieskie spojrzenie na buzię mężczyzny. Instynktownie jednak skręciła w jedną z bezpieczniejszych uliczek, kierując się ku tej, przynajmniej w jej odczuciu przyjemniejszej części portu. Cały czas jednak mając na uwadze kierunek powrotny, gdyby nagle stan testującego uległ pogorszeniu.
- Czy mogę spytać, czym się pan zajmuje? - Zapytała, ponownie zerkając na towarzyszącego jej mężczyznę, aby podtrzymać rozmowę.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przemiła pogadanka z jasnowłosą panieneczką, która samodzielnie w wesołej kuchni pędzi eliksiry, tak samo intryguje, jak jeży włosy na głowie. Posiadanie pachołka do testowania spożywanych posiłków oraz napojów już nie wydaje mi się równie niedorzeczne, jak jeszcze pięć minut temu. Ale to nie jedyne wyjście, prawda?
Na truciznę można się uodparniać - w Hiszpanii poznałem wariata, który nosił ze sobą miniaturową akromantulę, jakiś dziwaczny podgatunek tego pająka i dawał mu się gryźć, tak normalnie i całkiem bez strachu - a przecież i królowie obsesyjnie zafiksowani na punkcie swego bezpieczeństwa dokładnie to czynili.
-A osoba już wcześniej otumaniona wypije wszystko, co jej podamy - podsumowuję tą myśl, ciekawe. Jednakowoż, to nie takie wzmocnienie, o które mi chodzi. Sam zresztą dokładnie nie wiem, za co się zabieram, ów eliksir, może, lecz nie musi okazać się przydatny. Posiada zaś jeden niewątpliwy plus: niewiele czarodziejów o nim słyszało. A to kolejny trop, który zaraz sprawdzę - chwaliła się już komuś panienka swymi sukcesami? Może pojawili się już chętni kupcy, skoro Fides pomyślnie przeszedł testy? - dopytuję nienachalnie, wyjmując zza pazuchy fajki. Skoro jej nie przeszkadza, to sobie zapalę, zajmę czymś ręce, żebym przez przypadek nie pokusił się o sięgnięcie po coś, po co nie powinienem.
-Opowie mi później panienka, o czym dyskutowaliśmy? Nie chciałbym mieć poczucia straconego czasu - chyba mi się to należy, daję sobie wlać niewiadomy specyfik do gardła i - halo - nie żądam niczego w zamian. Nie wiem, gdzie jeszcze znalazłaby równie ofiarnego królika doświadczalnego, bo taki jak ja, to się zdarza jeden na milion. Możliw, że jebię tą statystykę, lecz konkluzja pozostaje jasna. Nie proszę o zbyt wiele, ot, taki zadatek na dobry początek. Bo reszta to przecież prosto z dobroci mego serca.
Hipogryf by się uśmiał.
-Och rozumiem. Z rodziną najlepiej na zdjęciu, hę? - stwierdzam, dopalając papierosa. Czyli jednak coś wspólnego z Keatem ma - szkoda, że ta wiedza zaraz odleci w niebyt, a pewny nie jestem, czy Frances mi o tym przypomni. Chociaż, żadnych znamion szkodliwości owe informacje nie wnoszą. Ale kolejna, już owszem.
Gdybym coś pił, to pewnie bym się opluł, wytrzeszczam oczy na Frances i w pale mi się nie mieści, to, co powiedziała.
-Ale że co? - pytam i dałbym wiele, żeby to okazało się pokpieniem sprawy przez moje uszy - jakich trucizn? Bo chyba nie takich, co mogą - tu bardzo wymownie ukazuję, jak w moim mniemaniu wygląda przekręcenie się od toksycznego napoju. Dżizys, co ja zrobiłem? Oblewam się zimnym potem, kompletnie przerażony bezwzględnością tej małej blondyneczki. Radzić sobie trzeba, ale żeby tak? Wow. No, naprawdę, wow.
Tylko na tyle mnie stać w tej sytuacji, cofam się lekko, zastanawiając się, co myśleć. W efekcie dochodzę do wniosku, że nie moja sprawa i martwić się nie powinienem. Jeśli były z tego trupy, to już dawna spuchły, rozdęły się i przeszły do historii. Ja póki co żyję i chcę zachować taki stan rzeczy. Lepiej więc Frances nie wkurwić przypadkiem i udawać, że wszystko gra. A później trzymać się z daleka.
-Niektóre sytuacje wymagają od nas specyficznych rozwiązań. Przetrwała panienka, więc nic tylko gratulować - zbieram się w sobie i plotę jakieś farmazony. Co prawda, gdyby ktoś dotknął nie tak Evandrę, to rzuciłbym się na typa bez wahania, korzystając z różdżki, cegły, czy butelki, ale taka zapobiegliwość... Nadal robi na mnie kind of niemiłe wrażenie.
-Na wyspie Wight. To na południe od Hampshire, przez cieśninę Solent - odpowiadam, nieco zdziwiony, że tego nie wie. Znaczy, że wiedza o administracyjnym podziale Wielkiej Brytanii i o tym, co komu przypadło w udziale obowiązuje tylko arystokratów? Ale chyba zdaje sobie sprawę z tego, że jestem lordem? Sądząc po tym, jak się do mnie zwraca - jednak nie. Ale może to i lepiej.
-Panienko? - oferuję jej ramię, choć za jej plecami mrugam do jednego z tych wilków morskich. Strach dziewczyny wydaje mi się ze wszech miar nieuzasadniony, ale przypuszczam, że ma swoje powody. Inaczej się patrzy na kobietę, inaczej się patrzy na kobietę tu. Nie mogę jej winić.
-Prowadzę restaurację - odpowiadam lekko - przy magicznej części Notting Hill - uzupełniam, lokalizacja jak zwykle, mówi sama za siebie - jak na razie wszystko idzie znakomicie, prawda? Nic mi nie jest - krótko podsumowuję swój stan, ani nie kołysze, ani nie buja. Czyżbym miał to przejść bezobjawowo?
Na truciznę można się uodparniać - w Hiszpanii poznałem wariata, który nosił ze sobą miniaturową akromantulę, jakiś dziwaczny podgatunek tego pająka i dawał mu się gryźć, tak normalnie i całkiem bez strachu - a przecież i królowie obsesyjnie zafiksowani na punkcie swego bezpieczeństwa dokładnie to czynili.
-A osoba już wcześniej otumaniona wypije wszystko, co jej podamy - podsumowuję tą myśl, ciekawe. Jednakowoż, to nie takie wzmocnienie, o które mi chodzi. Sam zresztą dokładnie nie wiem, za co się zabieram, ów eliksir, może, lecz nie musi okazać się przydatny. Posiada zaś jeden niewątpliwy plus: niewiele czarodziejów o nim słyszało. A to kolejny trop, który zaraz sprawdzę - chwaliła się już komuś panienka swymi sukcesami? Może pojawili się już chętni kupcy, skoro Fides pomyślnie przeszedł testy? - dopytuję nienachalnie, wyjmując zza pazuchy fajki. Skoro jej nie przeszkadza, to sobie zapalę, zajmę czymś ręce, żebym przez przypadek nie pokusił się o sięgnięcie po coś, po co nie powinienem.
-Opowie mi później panienka, o czym dyskutowaliśmy? Nie chciałbym mieć poczucia straconego czasu - chyba mi się to należy, daję sobie wlać niewiadomy specyfik do gardła i - halo - nie żądam niczego w zamian. Nie wiem, gdzie jeszcze znalazłaby równie ofiarnego królika doświadczalnego, bo taki jak ja, to się zdarza jeden na milion. Możliw, że jebię tą statystykę, lecz konkluzja pozostaje jasna. Nie proszę o zbyt wiele, ot, taki zadatek na dobry początek. Bo reszta to przecież prosto z dobroci mego serca.
Hipogryf by się uśmiał.
-Och rozumiem. Z rodziną najlepiej na zdjęciu, hę? - stwierdzam, dopalając papierosa. Czyli jednak coś wspólnego z Keatem ma - szkoda, że ta wiedza zaraz odleci w niebyt, a pewny nie jestem, czy Frances mi o tym przypomni. Chociaż, żadnych znamion szkodliwości owe informacje nie wnoszą. Ale kolejna, już owszem.
Gdybym coś pił, to pewnie bym się opluł, wytrzeszczam oczy na Frances i w pale mi się nie mieści, to, co powiedziała.
-Ale że co? - pytam i dałbym wiele, żeby to okazało się pokpieniem sprawy przez moje uszy - jakich trucizn? Bo chyba nie takich, co mogą - tu bardzo wymownie ukazuję, jak w moim mniemaniu wygląda przekręcenie się od toksycznego napoju. Dżizys, co ja zrobiłem? Oblewam się zimnym potem, kompletnie przerażony bezwzględnością tej małej blondyneczki. Radzić sobie trzeba, ale żeby tak? Wow. No, naprawdę, wow.
Tylko na tyle mnie stać w tej sytuacji, cofam się lekko, zastanawiając się, co myśleć. W efekcie dochodzę do wniosku, że nie moja sprawa i martwić się nie powinienem. Jeśli były z tego trupy, to już dawna spuchły, rozdęły się i przeszły do historii. Ja póki co żyję i chcę zachować taki stan rzeczy. Lepiej więc Frances nie wkurwić przypadkiem i udawać, że wszystko gra. A później trzymać się z daleka.
-Niektóre sytuacje wymagają od nas specyficznych rozwiązań. Przetrwała panienka, więc nic tylko gratulować - zbieram się w sobie i plotę jakieś farmazony. Co prawda, gdyby ktoś dotknął nie tak Evandrę, to rzuciłbym się na typa bez wahania, korzystając z różdżki, cegły, czy butelki, ale taka zapobiegliwość... Nadal robi na mnie kind of niemiłe wrażenie.
-Na wyspie Wight. To na południe od Hampshire, przez cieśninę Solent - odpowiadam, nieco zdziwiony, że tego nie wie. Znaczy, że wiedza o administracyjnym podziale Wielkiej Brytanii i o tym, co komu przypadło w udziale obowiązuje tylko arystokratów? Ale chyba zdaje sobie sprawę z tego, że jestem lordem? Sądząc po tym, jak się do mnie zwraca - jednak nie. Ale może to i lepiej.
-Panienko? - oferuję jej ramię, choć za jej plecami mrugam do jednego z tych wilków morskich. Strach dziewczyny wydaje mi się ze wszech miar nieuzasadniony, ale przypuszczam, że ma swoje powody. Inaczej się patrzy na kobietę, inaczej się patrzy na kobietę tu. Nie mogę jej winić.
-Prowadzę restaurację - odpowiadam lekko - przy magicznej części Notting Hill - uzupełniam, lokalizacja jak zwykle, mówi sama za siebie - jak na razie wszystko idzie znakomicie, prawda? Nic mi nie jest - krótko podsumowuję swój stan, ani nie kołysze, ani nie buja. Czyżbym miał to przejść bezobjawowo?
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Panna Burroughs kiwnęła głową, w potwierdzeniu słów mężczyzny. Osoby pod wpływem tego eliksiru mogły być skłonne do przyjęcia różnych substancji, jeśli odpowiednio dobrało się słowa. Kto wie, do czego możnaby go wykorzystać, na razie jednak zanosiło się na to aby szersze grono miało okazję go poznać bądź wypróbować - niepewne czasy sprawiały, że Frances nie chciała wychylać się ze swoimi odkryciami, w obawie przed ściągnięciem na siebie nieodpowiedniej uwagi.
- Nie, nie wychylam się ze swoimi odkryciami. Rozumie pan, obecne czasy są niepewne, a ja wolałabym nie ściągać na siebie uwagi nieodpowiednich osób. - Wyjawiła wzruszając ramionami. Była pewna, że nadejdzie czas, kiedy otwarcie będzie mogła mówić o swoich odkryciach oraz, kto wie, może nawet zaistnieć w towarzystwie naukowym? Miała nadzieję, że wszelkie niepogody szybko ustaną, pozwalając jej otwarcie cieszyć się sukcesami.
Kolejne kiwnięcie głowy potwierdziło kolejne pytanie, jakie padło z ust mężczyzny. Musiała opowiedzieć mu o tym, o czym rozmawiali aby była w stanie stwierdzić czy eliksir działał poprawnie, bez protestów przystała więc na jego propozycję.
- Dokładnie. - Odpowiedziała, na słowa dotyczące rodziny. Ona nie raz czuła, że zupełnie nie pasuje do swoich, podobno najbliższych przez długie lata mając wrażenie, że zwyczajnie jej nie rozumieją, jednocześnie chcąc ukrócić jej ambicję oraz naukowe zapędy. Wszak kobieta winna być panią domu i matką, a nie odnosić sukcesy zawodowe oraz naukowe.
Ciepły i przyjazny uśmiech pojawił się na wargach panny Burroughs, trochę… Zaskoczona reakcją mężczyzny. W końcu trucizny to również eliksiry, czyż nie?
- Och, nie, nie takich! - Żywo zaprzeczyła, nie chcąc wiązać ze sobą takich podejrzeń. Nie mijało się to z resztą z prawdą. - Jeśli widziałam, że ktoś mi nie odpuści korzystałam ze specyfików wywołujących coś w rodzaju silnego, kilkugodzinnego kaca albo lekkie zatrucie pokarmowe. Raz odpuściłam i następnego dnia zostałam napadnięta… Rozumie pan, bycie zaszlachtowaną w portowej uliczce nie jest czymś, czego chciałabym doświadczyć. - Jej zapobiegliwość w czasach pracy w Parszywym nie brała się znikąd. Gdyby nie pomoc wujostwa nie byłaby w stanie opłacić kursów w Ministerstwie gdy ten organizowany przez Munga przepadł jej przez ignorancję jej brata. I mimo iż knajpa należała do jej wujostwa, czuła się w niej jeszcze mniej bezpiecznie, niż na portowych ulicach. A to było wielkie osiągnięcie.
Kolejny uśmiech powędrował w kierunku pana Lestrange. Jasnowłosa alchemiczka nie była przekonana do tytułów szlacheckich, samej wiedząc… Raczej niewiele w tym temacie. Nigdy nie interesowała się polityką, historię magii zakończyła w momencie, gdy nie musiała już kontynuować tego przedmiotu skupiając się na alchemii oraz astronomii. Nie rozumiała również, jak można darzyć szacunkiem kogoś jedynie przez posiadane nazwisko a nie faktyczne osiągnięcia oraz zasługi, nigdy jednak nie wypowiadała tych myśli głośno, choć parę razy, współpracując z Zacharym miała ochotę zadać mu to pytanie. - To musi być piękne miejsce. - Stwierdziła, gdyż mimo iż w Hampshire ani na wyspie nigdy nie była, miała okazję gdzieś o nich przeczytać.
Smukłe palce ostrożnie zacisnęły się na przedramieniu mężczyzny, w czasie gdy szaroniebieskie spojrzenie uważnie przesunęło się po portowej uliczce by zatrzymać się na twarzy swojego towarzysza.
- Co sprawiło, że wybrał pan ten zawód? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Szybko jednak kolejne jego słowa przykuły jej uwagę sprawiając, że spojrzenie dziewczęcia uważnie zlustrowało jego twarz, poszukując w niej wszelkich możliwych odstępstw od normy. W śmiałym geście wyciągnęła dłoń by przyłożyć ją na chwilę do czoła Francisa sprawdzając, czy przypadkiem nie ma podwyższonej temperatury. A gdy skończyła krótkie oględziny, uśmiechnęła się po raz kolejny.
- Tak, wszystko idzie dokładnie tak, jak powinno. - Kojącym tonem odpowiedziała towarzyszowi. Mężczyzna nie miał żadnych, nawet najmniejszych oznak skutków ubocznych, co do tej pory wróżyło całkiem dobrze. - Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie pańska odwaga. Nie wiem również, jak panu podziękować za pomoc. - Szaroniebieskie spojrzenie ponownie zatrzymało się na twarzy mężczyzny. Frances nie wyobrażała sobie, aby nie podziękować za pomoc przy jej pracy naukowej, nawet jeśli nie wpadła na pomysł, jak mogłaby się odwdzięczyć mężczyźnie.
- Nie, nie wychylam się ze swoimi odkryciami. Rozumie pan, obecne czasy są niepewne, a ja wolałabym nie ściągać na siebie uwagi nieodpowiednich osób. - Wyjawiła wzruszając ramionami. Była pewna, że nadejdzie czas, kiedy otwarcie będzie mogła mówić o swoich odkryciach oraz, kto wie, może nawet zaistnieć w towarzystwie naukowym? Miała nadzieję, że wszelkie niepogody szybko ustaną, pozwalając jej otwarcie cieszyć się sukcesami.
Kolejne kiwnięcie głowy potwierdziło kolejne pytanie, jakie padło z ust mężczyzny. Musiała opowiedzieć mu o tym, o czym rozmawiali aby była w stanie stwierdzić czy eliksir działał poprawnie, bez protestów przystała więc na jego propozycję.
- Dokładnie. - Odpowiedziała, na słowa dotyczące rodziny. Ona nie raz czuła, że zupełnie nie pasuje do swoich, podobno najbliższych przez długie lata mając wrażenie, że zwyczajnie jej nie rozumieją, jednocześnie chcąc ukrócić jej ambicję oraz naukowe zapędy. Wszak kobieta winna być panią domu i matką, a nie odnosić sukcesy zawodowe oraz naukowe.
Ciepły i przyjazny uśmiech pojawił się na wargach panny Burroughs, trochę… Zaskoczona reakcją mężczyzny. W końcu trucizny to również eliksiry, czyż nie?
- Och, nie, nie takich! - Żywo zaprzeczyła, nie chcąc wiązać ze sobą takich podejrzeń. Nie mijało się to z resztą z prawdą. - Jeśli widziałam, że ktoś mi nie odpuści korzystałam ze specyfików wywołujących coś w rodzaju silnego, kilkugodzinnego kaca albo lekkie zatrucie pokarmowe. Raz odpuściłam i następnego dnia zostałam napadnięta… Rozumie pan, bycie zaszlachtowaną w portowej uliczce nie jest czymś, czego chciałabym doświadczyć. - Jej zapobiegliwość w czasach pracy w Parszywym nie brała się znikąd. Gdyby nie pomoc wujostwa nie byłaby w stanie opłacić kursów w Ministerstwie gdy ten organizowany przez Munga przepadł jej przez ignorancję jej brata. I mimo iż knajpa należała do jej wujostwa, czuła się w niej jeszcze mniej bezpiecznie, niż na portowych ulicach. A to było wielkie osiągnięcie.
Kolejny uśmiech powędrował w kierunku pana Lestrange. Jasnowłosa alchemiczka nie była przekonana do tytułów szlacheckich, samej wiedząc… Raczej niewiele w tym temacie. Nigdy nie interesowała się polityką, historię magii zakończyła w momencie, gdy nie musiała już kontynuować tego przedmiotu skupiając się na alchemii oraz astronomii. Nie rozumiała również, jak można darzyć szacunkiem kogoś jedynie przez posiadane nazwisko a nie faktyczne osiągnięcia oraz zasługi, nigdy jednak nie wypowiadała tych myśli głośno, choć parę razy, współpracując z Zacharym miała ochotę zadać mu to pytanie. - To musi być piękne miejsce. - Stwierdziła, gdyż mimo iż w Hampshire ani na wyspie nigdy nie była, miała okazję gdzieś o nich przeczytać.
Smukłe palce ostrożnie zacisnęły się na przedramieniu mężczyzny, w czasie gdy szaroniebieskie spojrzenie uważnie przesunęło się po portowej uliczce by zatrzymać się na twarzy swojego towarzysza.
- Co sprawiło, że wybrał pan ten zawód? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Szybko jednak kolejne jego słowa przykuły jej uwagę sprawiając, że spojrzenie dziewczęcia uważnie zlustrowało jego twarz, poszukując w niej wszelkich możliwych odstępstw od normy. W śmiałym geście wyciągnęła dłoń by przyłożyć ją na chwilę do czoła Francisa sprawdzając, czy przypadkiem nie ma podwyższonej temperatury. A gdy skończyła krótkie oględziny, uśmiechnęła się po raz kolejny.
- Tak, wszystko idzie dokładnie tak, jak powinno. - Kojącym tonem odpowiedziała towarzyszowi. Mężczyzna nie miał żadnych, nawet najmniejszych oznak skutków ubocznych, co do tej pory wróżyło całkiem dobrze. - Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie pańska odwaga. Nie wiem również, jak panu podziękować za pomoc. - Szaroniebieskie spojrzenie ponownie zatrzymało się na twarzy mężczyzny. Frances nie wyobrażała sobie, aby nie podziękować za pomoc przy jej pracy naukowej, nawet jeśli nie wpadła na pomysł, jak mogłaby się odwdzięczyć mężczyźnie.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Mam ochotę uśmiechnąć się szeroko, jak w Szczękach, lecz zamiast tego kąciki mych ust drgają leciutko, ot, uprzejmie. W duchu zaś zacieram ręce i kminię nad tym, czy uda mi się jakoś zachachmęcić fiolkę tego specyfiku, na dobry humor, na dobry dzień. Mam pomysł, komu mógłbym go podać, od kogo zgarnąć odrobinę wiedzy, kogo wykorzystać, ach, podwójna moralność i jej znakomite standardy. Przeważnie jednak takie sytuacje prowokuje troska nie o moje szanowne cztery litery, więc czuję się odrobinę rozgrzeszony.
-Naturalnie. Czy to jednak znaczy, że nie dopuści panienka owego specyfiku do użytku? Nie kryję się z tym, że chętnie sprawdziłbym jego działanie w warunkach innych niż kontrolowane - mówię, rozglądając się prędko po regałach zawalonych buteleczkami i fiolkami, zastanawiając się, czy gdzieś tam pośród tego dobra znajduje się także kuszący Fides. Najlepiej zaś, gdyby jeszcze mi pomachał, bo raczej nie odróżniłbym go od rosołu, no, ewentualnie po zapachu.
-I radzi sobie teraz panienka zupełnie sama? - dopytuję grzecznie, robiąc przy tym wielkie oczy. Nie znam wielu pracujących kobiet, a jeśli już, to zawsze funkcjonują one gdzieś pod kuratelą rodziców, opieką braci czy kuzynów. Przynajmniej takie młode. A Borgia, Borgia to Borgia, więc się nie liczy. Z Hogwartu jej nie pamiętam, ale pewnie już wtedy mogłaby spakować manatki, pożegnać się z rodzicami i iść na swoje. Południowa krew... -godne podziwu - dodaję ciepło, wcale nie prześmiewczo. W tą stronę świat zdecydowanie powinien dreptać, może nawet szybciej, niż obecnie. Samodzielna wynalazczyni to dobry przykład dla innych dam. Cynthia na pewno byłaby zachwycona, no i wiedziałaby, skąd ewentualnie brać trutki. Na szczury, na mężczyzn - nie widzę różnicy.
-Sprytnie - komentuję, a wielki kamień spada mi z serca. Nie cierpię stresujących sytuacji, lecz odczucie ulgi jest mi bardzo bliskie. Bardzo przypomina wciągnięcie kreski po dłuższym odstawieniu, ożywcze i kojące. Mniam - a panienki wujostwo pozwalało, by takie rzeczy działy się w ich lokalu? I narażali na to panienkę? - hm, Philippa radzi sobie znakomicie, zaś pani Boyle wydaje się czujną, surową matką. Czyżby odpuszczała, gdy chodziło o czysty zysk i to na dodatek kosztem krewniaczki? Nieładnie.
-Och, jest absolutnie cudowne - odpowiadam z entuzjazmem, dalej przemierzając portowe labirynty raźnym krokiem - niech panienka wyobrazi sobie wszystkie charakterystyczne dla Anglii krajobrazy zebrane w jednym miejscu, otoczone morzem - mam trzydzieści lat i ani myślę o ucieczce, nie chcę dla siebie innego domu, tam mi dobrze, swojsko, naturalnie. Wybrzeże należy do mnie, wrosłem tam na amen.
-Eee - jąkam się, gdy zadaje mi trudne pytanie, zmuszające do myślenia - cenię sobie niezależność, panno Burroughs - wyjawiam w końcu, licząc, że zabrzmi to co najmniej poważnie - jeśli ktoś ma być moim przełożonym, to tylko ja sam - i proszę, udaje mi się całkiem elegancko pogadać o tym, jak to niczego innego się nie nadaję. Jestem czarodziejską miernotą, no - bywa - może i dlatego bujdy o wyższości czystej krwi niespecjalnie są mi bliskie. Stanowię żywy dowód na to, że urodzenie z talentem nic wspólnego nie ma. Byłbym bardzo złym przykładem, choć na plakatach prezentowałbym się wyśmienicie. Przystojny jestem, no tyle chociaż we mnie z Lestrange'ów zostało.
Pozwalam jej na czułe dotknięcie czoła - kiedy ostatni raz ktoś mi tak mierzył temperaturę? - bez obaw, czuję się wspaniale. Powiedziałbym, gdyby coś było nie tak, na to się w końcu umówiliśmy. I nagle, bez ostrzeżenia: jebs, jakbym dostał patelnią w łeb. Głowa zaczyna mnie boleć, w ustach robi się sucho, szlag napiłbym się czegoś. No i te uliczne odgłosy, marynarskie pokrzyki, dlaczego jest aż tak [i]głośno?[/b]
-Drobiazg. Co najwyżej może mi panienka odpalić jakiś miły eliksir, jak będzie ich miała panienka w nadmiarze - stwierdzam, krzywiąc się - możemy wracać? Muszę napić się wody - dodaję niepewnie, macając się po gardle - jakbym nagle dostał kaca - informuję ją, drepcząc, przy czym z każdym krokiem nogi robią się cięższe, drewniane, zdrętwiałe. No i nie czuję też ramienia, na którym opiera się Frances - oho, coś się zaczyna dziać - mruczę - pośpieszmy się, nie chcę rzygać na ulicy - dodaję, a chuj wie, co jeszcze może mnie dosięgnąć. Wolałbym, na osobności.
-Naturalnie. Czy to jednak znaczy, że nie dopuści panienka owego specyfiku do użytku? Nie kryję się z tym, że chętnie sprawdziłbym jego działanie w warunkach innych niż kontrolowane - mówię, rozglądając się prędko po regałach zawalonych buteleczkami i fiolkami, zastanawiając się, czy gdzieś tam pośród tego dobra znajduje się także kuszący Fides. Najlepiej zaś, gdyby jeszcze mi pomachał, bo raczej nie odróżniłbym go od rosołu, no, ewentualnie po zapachu.
-I radzi sobie teraz panienka zupełnie sama? - dopytuję grzecznie, robiąc przy tym wielkie oczy. Nie znam wielu pracujących kobiet, a jeśli już, to zawsze funkcjonują one gdzieś pod kuratelą rodziców, opieką braci czy kuzynów. Przynajmniej takie młode. A Borgia, Borgia to Borgia, więc się nie liczy. Z Hogwartu jej nie pamiętam, ale pewnie już wtedy mogłaby spakować manatki, pożegnać się z rodzicami i iść na swoje. Południowa krew... -godne podziwu - dodaję ciepło, wcale nie prześmiewczo. W tą stronę świat zdecydowanie powinien dreptać, może nawet szybciej, niż obecnie. Samodzielna wynalazczyni to dobry przykład dla innych dam. Cynthia na pewno byłaby zachwycona, no i wiedziałaby, skąd ewentualnie brać trutki. Na szczury, na mężczyzn - nie widzę różnicy.
-Sprytnie - komentuję, a wielki kamień spada mi z serca. Nie cierpię stresujących sytuacji, lecz odczucie ulgi jest mi bardzo bliskie. Bardzo przypomina wciągnięcie kreski po dłuższym odstawieniu, ożywcze i kojące. Mniam - a panienki wujostwo pozwalało, by takie rzeczy działy się w ich lokalu? I narażali na to panienkę? - hm, Philippa radzi sobie znakomicie, zaś pani Boyle wydaje się czujną, surową matką. Czyżby odpuszczała, gdy chodziło o czysty zysk i to na dodatek kosztem krewniaczki? Nieładnie.
-Och, jest absolutnie cudowne - odpowiadam z entuzjazmem, dalej przemierzając portowe labirynty raźnym krokiem - niech panienka wyobrazi sobie wszystkie charakterystyczne dla Anglii krajobrazy zebrane w jednym miejscu, otoczone morzem - mam trzydzieści lat i ani myślę o ucieczce, nie chcę dla siebie innego domu, tam mi dobrze, swojsko, naturalnie. Wybrzeże należy do mnie, wrosłem tam na amen.
-Eee - jąkam się, gdy zadaje mi trudne pytanie, zmuszające do myślenia - cenię sobie niezależność, panno Burroughs - wyjawiam w końcu, licząc, że zabrzmi to co najmniej poważnie - jeśli ktoś ma być moim przełożonym, to tylko ja sam - i proszę, udaje mi się całkiem elegancko pogadać o tym, jak to niczego innego się nie nadaję. Jestem czarodziejską miernotą, no - bywa - może i dlatego bujdy o wyższości czystej krwi niespecjalnie są mi bliskie. Stanowię żywy dowód na to, że urodzenie z talentem nic wspólnego nie ma. Byłbym bardzo złym przykładem, choć na plakatach prezentowałbym się wyśmienicie. Przystojny jestem, no tyle chociaż we mnie z Lestrange'ów zostało.
Pozwalam jej na czułe dotknięcie czoła - kiedy ostatni raz ktoś mi tak mierzył temperaturę? - bez obaw, czuję się wspaniale. Powiedziałbym, gdyby coś było nie tak, na to się w końcu umówiliśmy. I nagle, bez ostrzeżenia: jebs, jakbym dostał patelnią w łeb. Głowa zaczyna mnie boleć, w ustach robi się sucho, szlag napiłbym się czegoś. No i te uliczne odgłosy, marynarskie pokrzyki, dlaczego jest aż tak [i]głośno?[/b]
-Drobiazg. Co najwyżej może mi panienka odpalić jakiś miły eliksir, jak będzie ich miała panienka w nadmiarze - stwierdzam, krzywiąc się - możemy wracać? Muszę napić się wody - dodaję niepewnie, macając się po gardle - jakbym nagle dostał kaca - informuję ją, drepcząc, przy czym z każdym krokiem nogi robią się cięższe, drewniane, zdrętwiałe. No i nie czuję też ramienia, na którym opiera się Frances - oho, coś się zaczyna dziać - mruczę - pośpieszmy się, nie chcę rzygać na ulicy - dodaję, a chuj wie, co jeszcze może mnie dosięgnąć. Wolałbym, na osobności.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia II
Szybka odpowiedź