Salon
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
salon
Na tę chwilę w największym z pokoi Kresu znajduje się tylko stolik z działającym magicznie gramofonem i stara, nieco zniszczona kanapa tuż przed okurzonym kominkiem.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Nie czuła się do końca pewnie – i to nie tylko dlatego, że wciąż nie radziła sobie z nabytymi w Tower urazami. Wspomnienia rozpaczliwych błagań umierającej więźniarki przyprawiały ją o szybsze bicie serca, odzywały się neurotycznym lękiem, który tylko nasilał się w samotności, nakazywał tłumić wyrywające się z gardła krzyki poduszką. Miała jej krew na rękach, wiedziała o tym. Gdyby tylko zareagowała szybciej, nie pozwoliła sobie na chwilę zawahania, może uciekłyby stamtąd obie. Musiała nauczyć się żyć z poczuciem winy za śmierć kolejnej osoby, choć po odejściu Caleba zarzekała się, że nigdy na to nie pozwoli, że był pierwszy i ostatni. Jak mogła być tak naiwna? Przenikający do szpiku kości chłód, przytłaczające, częste uczucie, że ktoś ją obserwuje, śledzi, skutecznie podkopywały wiarę w rychłą poprawę sytuacji. Była rozedrgana, niestabilna – i nikt nie powinien się o tym dowiedzieć, jeśli nie chciała zostać zepchnięta na boczny tor, odsunięta od czynnego udziału w walce.
Nie czuła się do końca pewnie, bo nie pamiętała już, kiedy ostatnio miały czas, by usiąść, porozmawiać w cztery oczy. Jeszcze w Hogwarcie? W ich ulokowanym na szczycie wieży, rozbrzmiewającym śmiechem dormitorium…? Wspomnienia dawnych lat zlewały się w jedno, niektóre momenty były jednak wyraźniejsze, bardziej jaskrawe. Na przykład – ten, kiedy Tiara przydzieliła je do tego samego domu, zasiadły przy jednym stole i, pełna dziecięcych lęków, przeżywała, z kim ma do czynienia. Z panienką Selwyn, salamandrą, dziewczyną, której rodzina opływała w luksusy. Na ile miała zadzierać nosa? Wywyższać się ponad zwykłe śmiertelniczki? Bała się jej, na tyle, na ile jedenastolatka może bać się odtrącenia i kpiny, szybko zrozumiała jednak, że wszelkie obawy, które zdążyły pojawić się na dźwięk nazwiska arystokratki, nie mają odzwierciedlenia w rzeczywistości. Dystans powoli topniał, aż wstydliwe obrazy ukradkowych spojrzeń i drżących z przejęcia dłoni zastąpiły bitwy na poduszki, nieporadne plecenie warkoczy i szeptane ściszonym głosem plotki, które pielęgnowała z nadzwyczajną skrupulatnością.
Tylko jak miało wyglądać to teraz? Po tych wszystkich latach rozłąki? Zmieniły się, obie. Los jednak zechciał, że ich ścieżki znów złączyły się w jedną. I nie zamierzała zmarnować drugiej szansy; im więcej ludzi znikało z jej życia, tym silniej doceniała relacje, które niegdyś miała, a którym pozwoliła wyciszyć się, a w końcu odejść w zapomnienie.
Skrzywiła się na wspomnienie dręczącej Lucindę choroby. Niemalże zapomniała o jej istnieniu, choć za czasów szkoły często obawiała się, że Selwynównę dopadnie atak – a ona nie będzie wiedziała, co z tym zrobić. – Cieszę się, że lepiej. Nadal jednak… daj sobie czas na odzyskanie pełni sił. Dobrze? – Zmarszczyła brwi, spoglądając ku jej twarzy z uwagą, szukając na niej oznak zmęczenia czy nerwów. – Masz zapas eliksirów? Kto ci z nimi teraz pomaga? – dopytała ostrożnie, siląc się na spokojny ton głosu, choć czuła, że temat ten może być nieco niezręczny. Nie była już tym, kim była kiedyś. Ograbiono ją z przywilejów i wygód, w tym – z prywatnego medyka. Wierzyła jednak, że nie brakowało zdolnych uzdrowicieli i alchemików po ich stronie barykady. – Bywało lepiej – przyznała po chwili milczenia, nie chcąc ani zbywać Lucindy chłodnym dystansem, ani też zrzucać jej na głowę dodatkowego ciężaru. Bała się przyznawać, również przed sobą samą, że jest kiepsko. Po prostu źle. – Tower było… trudne. Nie przywykłam do takich widoków – mruknęła, bezwiednie skubiąc rękawy swetra, uciekając wzrokiem w bok, w stronę milczącego gramofonu. Może poczułyby się lepiej, gdyby salon rozbrzmiał jakąś, jakąkolwiek muzyką? – Nie powinnam jednak narzekać. Udało nam się stamtąd uciec. Nie każdy miał tyle szczęścia – dodała powoli, wyginając usta w smutnym uśmiechu. Kieran, Pomona, Jessa, a to dopiero początek przygnębiającej wyliczanki.
Hensley zniknęła na chwilę, ledwie moment, ciągle słyszała jej kroki, nie mogła odejść daleko. Kiedy wróciła, trzymała w dłoniach dwie butelki. Wtedy jednak spojrzała w stronę kanapy – i coś uległo zmianie, sprawiło, że pobladła. Wzrokiem zdawała się śledzić jakieś ruchy, poświęcała uwagę fotelowi, który przecież stał pusty. A może zerkała za niego? Może ujrzała jakieś zwierzę, a może ducha…? Maeve nie miała pojęcia, czy ten dom miał jeszcze jakiś innych lokatorów, choćby i takich. – Lucy? – zapytała ostrożnie, marszcząc przy tym brwi. Spojrzała na stojący opodal mebel, szukając odpowiedzi, wskazówki. Szkło wymknęło się z uścisku palców gospodyni, wypadło na dywan, a ona zerwała się na równe nogi, spanikowana tym nieoczekiwanym, wzbudzającym niepokój zdarzeniem. – Co się dzieje? – dodała głośniej, tocząc dookoła podejrzliwym wzrokiem, sięgając dłonią po skrytą w kieszeni różdżkę. – Wszystko w porządku? – Podeszła bliżej, przemawiając do towarzyszki z wyraźnie wybrzmiewającą w głosie troską.
Nie czuła się do końca pewnie, bo nie pamiętała już, kiedy ostatnio miały czas, by usiąść, porozmawiać w cztery oczy. Jeszcze w Hogwarcie? W ich ulokowanym na szczycie wieży, rozbrzmiewającym śmiechem dormitorium…? Wspomnienia dawnych lat zlewały się w jedno, niektóre momenty były jednak wyraźniejsze, bardziej jaskrawe. Na przykład – ten, kiedy Tiara przydzieliła je do tego samego domu, zasiadły przy jednym stole i, pełna dziecięcych lęków, przeżywała, z kim ma do czynienia. Z panienką Selwyn, salamandrą, dziewczyną, której rodzina opływała w luksusy. Na ile miała zadzierać nosa? Wywyższać się ponad zwykłe śmiertelniczki? Bała się jej, na tyle, na ile jedenastolatka może bać się odtrącenia i kpiny, szybko zrozumiała jednak, że wszelkie obawy, które zdążyły pojawić się na dźwięk nazwiska arystokratki, nie mają odzwierciedlenia w rzeczywistości. Dystans powoli topniał, aż wstydliwe obrazy ukradkowych spojrzeń i drżących z przejęcia dłoni zastąpiły bitwy na poduszki, nieporadne plecenie warkoczy i szeptane ściszonym głosem plotki, które pielęgnowała z nadzwyczajną skrupulatnością.
Tylko jak miało wyglądać to teraz? Po tych wszystkich latach rozłąki? Zmieniły się, obie. Los jednak zechciał, że ich ścieżki znów złączyły się w jedną. I nie zamierzała zmarnować drugiej szansy; im więcej ludzi znikało z jej życia, tym silniej doceniała relacje, które niegdyś miała, a którym pozwoliła wyciszyć się, a w końcu odejść w zapomnienie.
Skrzywiła się na wspomnienie dręczącej Lucindę choroby. Niemalże zapomniała o jej istnieniu, choć za czasów szkoły często obawiała się, że Selwynównę dopadnie atak – a ona nie będzie wiedziała, co z tym zrobić. – Cieszę się, że lepiej. Nadal jednak… daj sobie czas na odzyskanie pełni sił. Dobrze? – Zmarszczyła brwi, spoglądając ku jej twarzy z uwagą, szukając na niej oznak zmęczenia czy nerwów. – Masz zapas eliksirów? Kto ci z nimi teraz pomaga? – dopytała ostrożnie, siląc się na spokojny ton głosu, choć czuła, że temat ten może być nieco niezręczny. Nie była już tym, kim była kiedyś. Ograbiono ją z przywilejów i wygód, w tym – z prywatnego medyka. Wierzyła jednak, że nie brakowało zdolnych uzdrowicieli i alchemików po ich stronie barykady. – Bywało lepiej – przyznała po chwili milczenia, nie chcąc ani zbywać Lucindy chłodnym dystansem, ani też zrzucać jej na głowę dodatkowego ciężaru. Bała się przyznawać, również przed sobą samą, że jest kiepsko. Po prostu źle. – Tower było… trudne. Nie przywykłam do takich widoków – mruknęła, bezwiednie skubiąc rękawy swetra, uciekając wzrokiem w bok, w stronę milczącego gramofonu. Może poczułyby się lepiej, gdyby salon rozbrzmiał jakąś, jakąkolwiek muzyką? – Nie powinnam jednak narzekać. Udało nam się stamtąd uciec. Nie każdy miał tyle szczęścia – dodała powoli, wyginając usta w smutnym uśmiechu. Kieran, Pomona, Jessa, a to dopiero początek przygnębiającej wyliczanki.
Hensley zniknęła na chwilę, ledwie moment, ciągle słyszała jej kroki, nie mogła odejść daleko. Kiedy wróciła, trzymała w dłoniach dwie butelki. Wtedy jednak spojrzała w stronę kanapy – i coś uległo zmianie, sprawiło, że pobladła. Wzrokiem zdawała się śledzić jakieś ruchy, poświęcała uwagę fotelowi, który przecież stał pusty. A może zerkała za niego? Może ujrzała jakieś zwierzę, a może ducha…? Maeve nie miała pojęcia, czy ten dom miał jeszcze jakiś innych lokatorów, choćby i takich. – Lucy? – zapytała ostrożnie, marszcząc przy tym brwi. Spojrzała na stojący opodal mebel, szukając odpowiedzi, wskazówki. Szkło wymknęło się z uścisku palców gospodyni, wypadło na dywan, a ona zerwała się na równe nogi, spanikowana tym nieoczekiwanym, wzbudzającym niepokój zdarzeniem. – Co się dzieje? – dodała głośniej, tocząc dookoła podejrzliwym wzrokiem, sięgając dłonią po skrytą w kieszeni różdżkę. – Wszystko w porządku? – Podeszła bliżej, przemawiając do towarzyszki z wyraźnie wybrzmiewającą w głosie troską.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Lucinda bardzo dobrze pamiętała szkolne lata. Najlepiej czuła się zawsze poza domem. Kiedy przychodziły święta, ferie czy wakacje czuła się samotna. To w szkole nauczyła się doceniać relacje z innymi ludźmi, to w szkole zrozumiała kim jest i czym chce się w życiu zajmować. Poznała znaczenie przyjaźni, a przede wszystkim zrozumiała, że to wszystko co wpajała jej rodzina od najmłodszych lat wcale nie jest prawdą. Ludzie nie dzielili się na lepszych i gorszych. Nie chodziło o krew czy status majątkowy. Bliscy od zawsze namawiali ją do szufladkowania ludzi. Trzymania się tylko z tymi, którzy w ich mniemaniu na to zasługują. Lucinda nawet na początku szła za ich przykładem, słuchała drogocennych rad będąc przekonana, że przecież są dorośli i wiedzą lepiej. To doświadczenie pokazało jej, że Hensley nie potrafi wytrzymywać ze szlachcicami w jednym pomieszczeniu dłużej niżeli to konieczne. Nie była w stanie znieść tego jak bardzo są w sobie zadufani, a rozmowa o strojach i fryzurach nudziła jej się po kilku sekundach. Maeve niemal od razu stała się jej bliska. Rozmawiały o wszystkim, nie czuły krępacji, a Lucinda w końcu nie musiała pamiętać o tych wszystkich szlacheckich rytuałach. Wbrew pozorom wcale nie przyszło jej to łatwo. Skoro Clearwater czuła się na początku skrępowana obecnością szlachcianki, to Lucinda czuła się podobnie w stosunku do niej. Zostały inaczej wychowane, w ich życiu panowały inne zasady, to były dwa różne światy. Z perspektywy czasu wcale nie powinna się temu dziwić. Od zawsze lepiej czuła się wśród ludzi różniących się od niej, wnoszących coś nowego, reprezentujących inne poglądy. Jak widać wychodziło jej to czasami na lepsze, a czasami na gorsze.
- Staram się – odpowiedziała zgodnie z prawdą i uśmiechnęła się do kobiety delikatnie. Ciężko było jej w ostatnim czasie odnaleźć się w samej sobie. Nie mogła spać, nie miała apetytu. Po tak wymagających starciach dojście do siebie zawsze trwało dłużej, ale tym razem czuła się inaczej. Miała wrażenie, że w pewnym momencie, w Tower, to wszystko ją przerosło. Poskładanie się w całość zajmie jej zbyt wiele czasu, ale tym nie chciała już nikogo martwić. – Z eliksirami akurat nie mam problemów. Zawsze znajdzie się jakaś dobra dusza w Zakonie, która mnie nimi poratuje. Potrzebuje jeszcze trochę czasu by całkiem stanąć na nogi. – dodała spoglądając na przyjaciółkę z zainteresowaniem. Zastanawiała się jak bardzo ta wyprawa wpłynęła na nią. Czego tam doświadczyła i przede wszystkim czy nie chce się wycofać. Nikt przecież nie miałby jej tego za złe. – Wątpię, że da się do tego przywyknąć. Takie rzeczy zawsze zostawiają ślady. Nie wszystkie blizny muszą być widoczne – odparła unosząc kącik ust w pokrzepiającym uśmiechu.
- Ja dołączyłam do Zakonu zaraz przed spaleniem Ministerstwa. Mało tego, byłam tam akurat, gdy wybuchł pożar. Nie bolały mnie tak poparzenia jak bolała psychika. Po jakimś czasie chyba jest łatwiej – nie chciała widzieć w tragedii czegoś w rodzaju chrztu. Wiedziała jednak, że na to nie ma idealnej recepty. Z czasem jest ponoć po prostu łatwiej.
Lucindzie już wcześniej zdarzało się widywać Jessę. Nie mogła przestać o niej myśleć. Zastanawiała się ciągle czy była w stanie zrobić więcej. Zastanawiała się czy nie zabił jej upadek, gdy ta przemieniła się ponownie w człowieka i wypadła z jej kieszeni. Blondynka miała do siebie wiele żalu. Nie sądziła jednak, że ten żal zmieni się w halucynacje. Widziała ją tak dokładnie, wierzyła w jej obecność. Z zaskoczenia wyrwała ją Maeve. Czarownica spojrzała na swoją towarzyszkę z dezorientacją. – Co? – powtórzyła zaskoczona. – Tak, ja… - zaczęła i schyliła się po leżącą na podłodze butelkę. Szybkim ruchem dłoni otworzyła jedną z nich i podała ją przyjaciółce w jakby bezwładnym geście. – Nie widzisz jej, prawda? Nikogo tu nie ma, prawda? – zapytała doskonale wiedząc, że zabrzmi jak wariatka. Potrzebowała potwierdzenia, bo Jessa nie zniknęła. Stawała się dla niej jeszcze bardziej realna.
- Staram się – odpowiedziała zgodnie z prawdą i uśmiechnęła się do kobiety delikatnie. Ciężko było jej w ostatnim czasie odnaleźć się w samej sobie. Nie mogła spać, nie miała apetytu. Po tak wymagających starciach dojście do siebie zawsze trwało dłużej, ale tym razem czuła się inaczej. Miała wrażenie, że w pewnym momencie, w Tower, to wszystko ją przerosło. Poskładanie się w całość zajmie jej zbyt wiele czasu, ale tym nie chciała już nikogo martwić. – Z eliksirami akurat nie mam problemów. Zawsze znajdzie się jakaś dobra dusza w Zakonie, która mnie nimi poratuje. Potrzebuje jeszcze trochę czasu by całkiem stanąć na nogi. – dodała spoglądając na przyjaciółkę z zainteresowaniem. Zastanawiała się jak bardzo ta wyprawa wpłynęła na nią. Czego tam doświadczyła i przede wszystkim czy nie chce się wycofać. Nikt przecież nie miałby jej tego za złe. – Wątpię, że da się do tego przywyknąć. Takie rzeczy zawsze zostawiają ślady. Nie wszystkie blizny muszą być widoczne – odparła unosząc kącik ust w pokrzepiającym uśmiechu.
- Ja dołączyłam do Zakonu zaraz przed spaleniem Ministerstwa. Mało tego, byłam tam akurat, gdy wybuchł pożar. Nie bolały mnie tak poparzenia jak bolała psychika. Po jakimś czasie chyba jest łatwiej – nie chciała widzieć w tragedii czegoś w rodzaju chrztu. Wiedziała jednak, że na to nie ma idealnej recepty. Z czasem jest ponoć po prostu łatwiej.
Lucindzie już wcześniej zdarzało się widywać Jessę. Nie mogła przestać o niej myśleć. Zastanawiała się ciągle czy była w stanie zrobić więcej. Zastanawiała się czy nie zabił jej upadek, gdy ta przemieniła się ponownie w człowieka i wypadła z jej kieszeni. Blondynka miała do siebie wiele żalu. Nie sądziła jednak, że ten żal zmieni się w halucynacje. Widziała ją tak dokładnie, wierzyła w jej obecność. Z zaskoczenia wyrwała ją Maeve. Czarownica spojrzała na swoją towarzyszkę z dezorientacją. – Co? – powtórzyła zaskoczona. – Tak, ja… - zaczęła i schyliła się po leżącą na podłodze butelkę. Szybkim ruchem dłoni otworzyła jedną z nich i podała ją przyjaciółce w jakby bezwładnym geście. – Nie widzisz jej, prawda? Nikogo tu nie ma, prawda? – zapytała doskonale wiedząc, że zabrzmi jak wariatka. Potrzebowała potwierdzenia, bo Jessa nie zniknęła. Stawała się dla niej jeszcze bardziej realna.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Z zainteresowaniem rozglądała się po skąpanym w promieniach zachodzącego słońca salonie, wodząc wzrokiem od gołych, jasnych ścian, przez samotny gramofon, na wygaszonym kominku kończąc. Pomieszczenie było przestronne, niewątpliwie, lecz brakowało w nim mebli – oprócz tych, na których przysiadły – mogących nadać mu jakiś charakter. Sprawić, że stałoby się bardziej przytulne. Dopiero po chwili zorientowała się, że przywodziło na myśl tę zamkową komnatę, w której uczyli się tańca przed bożonarodzeniowym balem i zalała ją fala słodko-gorzkich wspomnień. Tutaj również dałoby się ćwiczyć odpowiednie kroki bez obaw o wpadnięcie na szafę albo strącenie łokciem wazonu. Uśmiechnęła się, smutno, w zadumie, niemalże czując towarzyszącą im wtedy ekscytację. A także lęk, jej własny, czy ktokolwiek chciałby spędzić ten wieczór z nią u boku. Ponad dziesięć lat, tyle minęło od jakże poważnych dysput na temat sukienek, partnerów i prac zaliczeniowych, które musiały dokończyć zaraz po świętach. Ile oddałaby za to, by teraz móc wykrzesać z siebie tyle naiwności i beztroski, co za czasów szkoły. Nagle poczuła się stara, zmęczona natłokiem wrażeń. Ile jeszcze mogła znieść, nim się złamie? Tym razem na dobre. – Jak długo tu mieszkasz, Lucy? – Skierowała rozmowę na nieco inne tory, powracając wzrokiem ku twarzy czarownicy, bladej i zmarnowanej, lecz wciąż potrafiącej zdobyć się na zmuszenie kącików ust, by wzniosły się ku górze. Nie wiedziała jednak, na ile powinna ufać pozorom. Wolałaby zedrzeć wszelkie maski, choćby i te zakładane odruchowo, z przyzwyczajenia, i dotrzeć do prawdy. Nawet tej trudnej i niewygodnej. – Och, no tak – mruknęła, gdy Hensley potwierdziła jej przypuszczenia. – Nie miałam jeszcze wiele do czynienia z zakonnymi alchemikami… No oprócz tego spotkania przy Pomniku Pamięci… Ale cieszę się, że możesz na nich liczyć. Że wszyscy możemy – poprawiła się dość szybko; wciąż czuła, że stoi trochę obok, że musi się jeszcze wiele nauczyć, nim zacznie poruszać się w tematach dotyczących ich działań z pełną swobodą. Zostanie integralną częścią mechanizmu. Powoli przyswajała sobie kolejne informacje, poznawała Oazę i zamieszkujących ją ludzi, wypełniając luki, które ograniczały ją, kiedy jeszcze nie zaangażowała się w działania Zakonu w pełni. Wyrwało jej się ciche westchnienie, gdy towarzyszka obdarzyła ją nienachalnym wsparciem, a jednocześnie nie próbowała naginać prawdy, pocieszać na siłę. – A uodpornić? Czy kiedyś staje się to łatwiejsze...? – Nie odpuszczała, marszcząc brwi, bezwiednie skubiąc palce. Z zadumy wyrwała ją jednak dalsza część wypowiedzi Lucindy. Pożar w Ministerstwie? – Byłaś tam wtedy? – zapytała nagle, choć przecież znała już odpowiedź na swe pytanie, po prostu nie mogła, nie chciała, w nią uwierzyć. Odetchnęła głębiej, próbując przetrawić pozyskaną właśnie informację, a jednocześnie nie pozwolić koszmarom tamtego okresu zasnuć myśli mgłą zniechęcenia. – Przykro mi, że… – urwała, nieznacznie się przy tym garbiąc, zasępiając. Nie wiedziała, co chciała powiedzieć. Że współczuje, że musiała przez to przejść? Że to nie dolegliwości ciała okazały się najgorsze? – Mnie to ominęło. Ale nie spodziewałam się, że akurat ciebie przywieje wtedy do Ministerstwa. To był przypadek, czy…? – Nie odrywała od niej wzroku, dopiero teraz powoli łącząc ze sobą odpowiednie kropki. – Chyba – powtórzyła cicho, znów składając usta w smutnym uśmiechu. Czyli dla niej wciąż nie było, albo zmiana ta nie była szczególnie wyczuwalna. Lecz czy miały inny wybór niż łudzić się nadzieją? Że woja nie zniszczy w nich wszystkiego tego, co dobre? Nie doprowadzi do ostateczności?
Kiedy podrywała się z kanapy, zaniepokojona dziwnym zachowaniem Hensley, przypadkiem uraziła wciąż obolałą rękę. Syknęła cicho w reakcji na nieprzyjemne pulsowanie, nie przejęła się tym jednak zbytnio, wciąż szukając wzrokiem tego, co wybiło towarzyszkę z rytmu, sprawiło, że upuściła butelki. Jednak im dłużej rozglądała się po niemalże pustym salonie, tym większej nabierała pewności, że są zupełnie same. Żadnego kota, psa czy innego stworzenia, żadnego ducha ani tym bardziej intruza. Więc co było nie tak? – Nie, nikogo tu nie ma, Lucy – odpowiedziała miękko, uspokajająco, choć w piersi zakotłowała się niekłamana obawa o faktyczny stan dawnej przyjaciółki. Podchwyciła jej spojrzenie, próbując dostrzec w znajomych oczach jakąkolwiek wskazówkę. Bała się? Była smutna? – Kogo zobaczyłaś? – dodała po chwili, odbierając od niej jedną z butelek. Poprowadziła Hensley w stronę kanapy, czy raczej asekurowała ją, tak na wszelki wypadek. Sama jednak nie zajęła jeszcze miejsca obok, zamiast tego ruszyła w kierunku gramofonu, próbując zorientować się w sytuacji; muzyka mogłaby pomóc rozluźnić atmosferę, o ile miały pod ręką jakieś płyty.
Kiedy podrywała się z kanapy, zaniepokojona dziwnym zachowaniem Hensley, przypadkiem uraziła wciąż obolałą rękę. Syknęła cicho w reakcji na nieprzyjemne pulsowanie, nie przejęła się tym jednak zbytnio, wciąż szukając wzrokiem tego, co wybiło towarzyszkę z rytmu, sprawiło, że upuściła butelki. Jednak im dłużej rozglądała się po niemalże pustym salonie, tym większej nabierała pewności, że są zupełnie same. Żadnego kota, psa czy innego stworzenia, żadnego ducha ani tym bardziej intruza. Więc co było nie tak? – Nie, nikogo tu nie ma, Lucy – odpowiedziała miękko, uspokajająco, choć w piersi zakotłowała się niekłamana obawa o faktyczny stan dawnej przyjaciółki. Podchwyciła jej spojrzenie, próbując dostrzec w znajomych oczach jakąkolwiek wskazówkę. Bała się? Była smutna? – Kogo zobaczyłaś? – dodała po chwili, odbierając od niej jedną z butelek. Poprowadziła Hensley w stronę kanapy, czy raczej asekurowała ją, tak na wszelki wypadek. Sama jednak nie zajęła jeszcze miejsca obok, zamiast tego ruszyła w kierunku gramofonu, próbując zorientować się w sytuacji; muzyka mogłaby pomóc rozluźnić atmosferę, o ile miały pod ręką jakieś płyty.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Na zadane przez przyjaciółkę pytanie Lucinda musiała się chwile zastanowić. Miała zdolność wypierania nieprzyjemnych faktów ze swojego życia i często ciężko było jej dopasować datę do odpowiedniej sytuację. Datę, a nawet porę roku. – Jakoś od połowy maja – zaczęła ze wzruszeniem ramion. – Właściwie rok po tym jak dołączyłam do Zakonu Feniksa. To nie tak, że było to jakieś zaskoczenie. Chyba od dawna byłam już przygotowana na ten krok i nawet nie czułam się we własnym domu jak w domu. Nie spodziewałam się jednak, że to pójdzie w takim kierunku. Moja przekochana cioteczka stwierdziła chyba, że skoro jestem Selwynem, to mam zdradę we krwi. Postawiła mi ultimatum i to bardzo konkretne – albo wydam Zakonników, albo zabierają mi wszystko. To nie był trudny wybór. – odparła ze wzruszeniem ramion. Nigdy jakoś nie lubiła chwalić się swoim życiem, to było pogmatwane, trudne i często sama nie potrafiła zrozumieć tego czym się kieruje. Tak jak każdy potrzebowała bliskich ludzi w swoim życiu i wiedziała, że nie może zamykać się na wszystkich. – Żałujesz, Maeve? – zapytała zanim odpowiedziała jej na kolejne pytanie. Każdy potrzebował impulsu by znaleźć się w szeregach Zakonu. Taka decyzja nie przychodziła łatwo i nawet jeśli na początku tak się wszystkim wydawało, to czas i tak weryfikował wiele. Ona sama czasem zastanawiała się nad tym czy żałuje i choć odpowiedź była zwykle prosta, to jednak gdzieś w niej rodziły się wątpliwości. Świat nie był już przyjaznym miejscem i zaprzeczanie temu niczego nie zmieniało.
- Czasami myślę, że się da. Czasami idąc na misje mam wrażenie, że już przeżyłam wystarczająco dużo by nie odczuwać tego wszystkiego tak silnie, ale to nie jest prawda. – powiedziała zgodnie z własnymi uczuciami. Wyzbycie się emocji było bardzo trudne i często nie miało w ogóle racji bytu. Ona była zbyt wrażliwa by nauczyć się znosić ten okrutny świat. – Byłam tam przypadkiem i tylko przypadek uratował mi wtedy życie. – skwitowała.
Nawet jeśli Lucinda chciała, aby to spotkanie przebiegło w milszej atmosferze, to były w tym za głęboko zanurzone by ot tak przejść do luźnych tematów. Obie ostatnio wiele przeszły i oszukiwanie się nie miało żadnego sensu. Ba, Lucinda nie chciała wcale oszukiwać Maeve – nawet jeśli drogi na jakiś czas im się rozeszły, to finalnie i tak wróciły do tego samego. Inne, starsze, mądrzejsze. – Poradzisz sobie – zaczęła unosząc kącik ust w pokrzepiającym uśmiechu. – Nie powiem, że jest ci łatwiej, ale na pewno jesteś o wiele bardziej doświadczona niż ja. Jesteś zdolną czarownicą, Maeve i znam cię. Może nie tę wersję ciebie, może trochę młodszą, ale ludzie nie zmieniają się tak bardzo, a ta Maeve, którą znam skopałaby tyłki wszystkim. – dodała. Jak wszystko w życiu – ma swoje plusy i minusy. Nawet Zakon Feniksa.
Obecność Jessy działała na nią jak płachta na byka. Z jednej strony wierzyła w jej istnienie, chciała widzieć ją całą i zdrową, z drugiej strony, gdy dochodziło do niej, że to psychika płata jej figle, to była wściekła. Czym sobie na to zasłużyła? Naprawdę starała się ją uratować, naprawdę próbowała. Przepełniona żalem i smutkiem na siłę próbowała zmienić rzeczywistość. Tej nie dało się jednak już odwrócić. Lucinda wypiła spory łyk piwa i odetchnęła głośno. – Czy po powrocie z Tower… - zaczęła spoglądając na przyjaciółkę z dozą zwątpienia. – Miewasz jakieś halucynacje? – czy to pytanie było odpowiednie? Tego nie wiedziała, ale nie znała też innego sposobu na wyjaśnienie sytuacji w jakiej się znalazła. – Ja miewam. W lepsze dni słyszę kruki, w gorsze je widzę. Najgorzej jest wtedy, gdy widzę Jessę – to Zakonniczka, którą uratowaliśmy z Tower, ale która nie przeżyła. Pojawia się znikąd i wiem jak to brzmi, ale zachowuje się tak naturalnie, że mam wrażenie, że jest tutaj i żyje. – dodała nie będąc pewna czy nie zabrzmiała jak skończona wariatka. Na Merlina, przecież to było wariactwo.
- Czasami myślę, że się da. Czasami idąc na misje mam wrażenie, że już przeżyłam wystarczająco dużo by nie odczuwać tego wszystkiego tak silnie, ale to nie jest prawda. – powiedziała zgodnie z własnymi uczuciami. Wyzbycie się emocji było bardzo trudne i często nie miało w ogóle racji bytu. Ona była zbyt wrażliwa by nauczyć się znosić ten okrutny świat. – Byłam tam przypadkiem i tylko przypadek uratował mi wtedy życie. – skwitowała.
Nawet jeśli Lucinda chciała, aby to spotkanie przebiegło w milszej atmosferze, to były w tym za głęboko zanurzone by ot tak przejść do luźnych tematów. Obie ostatnio wiele przeszły i oszukiwanie się nie miało żadnego sensu. Ba, Lucinda nie chciała wcale oszukiwać Maeve – nawet jeśli drogi na jakiś czas im się rozeszły, to finalnie i tak wróciły do tego samego. Inne, starsze, mądrzejsze. – Poradzisz sobie – zaczęła unosząc kącik ust w pokrzepiającym uśmiechu. – Nie powiem, że jest ci łatwiej, ale na pewno jesteś o wiele bardziej doświadczona niż ja. Jesteś zdolną czarownicą, Maeve i znam cię. Może nie tę wersję ciebie, może trochę młodszą, ale ludzie nie zmieniają się tak bardzo, a ta Maeve, którą znam skopałaby tyłki wszystkim. – dodała. Jak wszystko w życiu – ma swoje plusy i minusy. Nawet Zakon Feniksa.
Obecność Jessy działała na nią jak płachta na byka. Z jednej strony wierzyła w jej istnienie, chciała widzieć ją całą i zdrową, z drugiej strony, gdy dochodziło do niej, że to psychika płata jej figle, to była wściekła. Czym sobie na to zasłużyła? Naprawdę starała się ją uratować, naprawdę próbowała. Przepełniona żalem i smutkiem na siłę próbowała zmienić rzeczywistość. Tej nie dało się jednak już odwrócić. Lucinda wypiła spory łyk piwa i odetchnęła głośno. – Czy po powrocie z Tower… - zaczęła spoglądając na przyjaciółkę z dozą zwątpienia. – Miewasz jakieś halucynacje? – czy to pytanie było odpowiednie? Tego nie wiedziała, ale nie znała też innego sposobu na wyjaśnienie sytuacji w jakiej się znalazła. – Ja miewam. W lepsze dni słyszę kruki, w gorsze je widzę. Najgorzej jest wtedy, gdy widzę Jessę – to Zakonniczka, którą uratowaliśmy z Tower, ale która nie przeżyła. Pojawia się znikąd i wiem jak to brzmi, ale zachowuje się tak naturalnie, że mam wrażenie, że jest tutaj i żyje. – dodała nie będąc pewna czy nie zabrzmiała jak skończona wariatka. Na Merlina, przecież to było wariactwo.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Temat, który poruszyła, mógł nie być przyjemny, wygodny, a mimo to zapytała, od jak dawna Lucinda mieszkała tutaj, w odległej Szkocji – nie zaś w Londynie, w którym niegdyś wynajmowała lokum, czy w rodowej posiadłości. Pamiętała przecież, że kiedy zbierała informacje na temat szczytu w Stonehenge, porządkowała je na potrzeby raportów – bo choć nie było jej wtedy na miejscu, to wspomniane wydarzenie miało niewątpliwy wpływ na całą czarodziejską społeczność, stanowiło przełom, zapowiedź czasów, które nastały po nim, musiało więc zostać starannie przeanalizowane i opisane; ostatnie chwile, nim w Wiedźmią Straż zaczęła zakradać się cenzura – towarzysząca jej czarownica nosiła jeszcze nazwisko, z którym się urodziła. Widniejące w skorowidzu czystej krwi, gwarantujące wszelkie wygody wynikające ze statusu lady. Nie mogła więc wyzbyć się ciekawości, kiedy zdecydowała się na ten niełatwy krok, zerwała relacje z otwarcie popierającymi nowe porządki krewnymi. Czy jednak chciała o tym rozmawiać? Czy była na to gotowa…? Czas, podobno, leczył rany, lecz wiedziała po sobie, że niekiedy nawet i upływające miesiące, zmieniające się za oknem pory roku, nie przynosiły wyczekiwanej ulgi. Słuchała jej w milczeniu, ofiarowując rozmówczyni całą swą uwagę, jednocześnie obserwując choćby najdrobniejsze zmiany w ułożeniu ciała czy mimice twarzy. Była czujna, lecz nie dlatego, że wątpiła w wypowiadane przez nią słowa, kwestionowała prawdomówność Lucindy, a z powodu chęci powstrzymania się przed przekroczeniem jakiejś granicy, z której istnienia mogła nie zdawać sobie sprawy. Otworzyła szerzej oczy, gdy padło wspomnienie ultimatum. – Co za… – nagle umilkła; nie chciała powiedzieć czegoś, czego później mogłaby pożałować, a na usta cisnęły się same zasłyszane w porcie epitety. Skrzywiła się jednak ze złością, odrazą, nie próbując nawet maskować swego oburzenia. Kolejny dowód na bezwzględność zaślepionych ideą czystej krwi możnych. – Chociaż z jednej strony nie mogę powiedzieć, bym była zaskoczona… Nie potrafię tego zrozumieć. Jak można potraktować w ten sposób członka rodziny? – burknęła, wykonując dłonią urwany, zdradzający ją ze wzburzeniem gest. Pierś zafalowała od gwałtowniejszego oddechu. – Nie potrafię też wyobrazić sobie, jak musiałaś się wtedy czuć. Mam tylko nadzieję, że odnalazłaś tutaj, w tym domu, namiastkę spokoju. – Ułożyła dłoń na przedramieniu przyjaciółki, wierząc, że niekiedy czyny były cenniejsze niż słowa, słowa zaś coraz częściej ją zawodziły. – Czujesz się tutaj jak u siebie? I czy Selwynowie nie próbowali… wyciągnąć z ciebie informacji o Zakonie w inny sposób? – dopytała ostrożnie, ściągając przy tym brwi, sprawiając, że pojawiła się między nimi niewielka zmarszczka. Bo skoro dowiedzieli się już o przynależności Lucindy do grona rebeliantów, czy pozwoliliby jej tak łatwo odejść? Bez napojenia veritaserum, bez bezlitosnej, bolesnej penetracji umysłu?
- To nie tak – sprostowała powoli, chcąc odnieść się do wrażenia, jakie mogła odnieść czarownica. Bała się, owszem, lecz nie żałowała. Im dłużej nad tym myślała, tym wyraźniej docierało do niej, że nie podjęła tej decyzji wtedy, gdy spotkała się pod szarodrzewem z Justine, że był to wynik trwającego od dawna procesu. Anomalie, bezksiężycowa noc, odejście z Ministerstwa. Każda kolejna bzdurna decyzja przełożonych czy współpracowników przybliżała ją do tego kroku w nieznane. – Nie wiem, co przyniesie przyszłość, Lucy. I martwię się, czy uniosę ciężar odpowiedzialności. Ale nie cofnęłabym czasu. Tak jak i ty. – Zakończyła z bladym, pozbawionym wesołości uśmiechem. Chciałaby spotkać się w innych okolicznościach, móc spotkać ją spełnioną, szczęśliwą. Wyglądało jednak na to, że najpierw będą musiały przebyć piekło, by zasłużyć sobie na normalność i beztroskę. Westchnęła cicho, naciągając na brodę materiał golfa, gdy rozmowa zboczyła na pożar Ministerstwa. – Rozumiem. Najważniejsze, że udało ci się stamtąd wydostać – skomentowała lakonicznie; zdawało jej się, że czuje ze strony blondynki opór przed kontynuowaniem tego tematu, wolała więc odpuścić. To była już tylko przeszłość, bolesna i jeżąca włos na głowie, lecz przeszłość. – Skopałaby tyłki? – powtórzyła po niej ze śmiechem, na poły zaskoczona doborem słów, na poły mile połechtana zdaniem, które Hensley miała na jej temat. Nie tak pamiętała czasy szkoły. Teraz jednak, po dekadzie szkoleń, pracy w terenie, pozbyła się pewnych oporów, które ograniczały ją za młodu. – Chciałabym, żeby tak było. Niedawno zaczęłam więcej trenować, wizyta w więzieniu uświadomiła mi, że mam pewne braki… Ale co z tobą? Słyszałam, że zajmowałaś się łamaniem klątw, jeździłaś po całym świecie. Czy nie czujesz się doświadczona? – odparła, chcąc wykorzystać okazję, pociągnąć ją trochę za język. Może i jej zawód nie polegał na szlifowaniu umiejętności pojedynkowych, wymagał jednak szerokiej wiedzy nie tylko na temat run, ale i – białej magii. Domyślała się więc, że Lucinda bez większego trudu zawstydziłaby na tym polu nie tylko ją, ale i wielu spośród pracowników departamentu przestrzegania prawa czarodziejów.
Kiedy pomogła pobladłej towarzyszce zająć miejsce na kanapie, ruszyła w stronę gramofonu, wciąż spoglądając ku czarownicy kątem oka – kontrolnie, z nieukrywanym przejęciem. Nie chciała przytłaczać jej swym zmartwieniem, a jednocześnie nie potrafiła zignorować tego, co się przed chwilą wydarzyło. Sięgnęła po skryte w papierowych kopertach płyty, wodziła wzrokiem po ich kolorowych okładkach, w końcu zdecydowała się na coś, czego nie znała, z opisu jednak wydawało się najspokojniejsze, najmniej rozpraszające. – Halucynacje? – powtórzyła po niej przez ściśnięte gardło, na moment tracąc rezon. Opuściła igłę na początek krążka, a salon rozbrzmiał cichą instrumentalną muzyką. – Przykro mi, nie zdawałam sobie z tego sprawy – odpowiedziała, kiedy już zasiadła obok, otworzyła butelkę z ofiarowanym przez gospodynię piwem. Jeszcze do niedawna pokręciłaby nosem na brak szkła, może i na sam alkohol, czasy jednak się zmieniały. Ona się zmieniała. – Twoje zdrowie, Lucy – mruknęła, rozważając wszelkie za i przeciw. Odczuwała pewien opór przed spowiadaniem się z własnych słabości, z drugiej jednak strony – było w tym coś pokrzepiającego, że nie jest z tym sama. I chciała to samo pokrzepienie zaoferować przyjaciółce. – Nadal ją widzisz? Teraz, gdy wiesz już, że jesteśmy same…? I tak. Ja też miewam takie problemy – kontynuowała po przerwie, zmuszając się do tego, by podchwycić wzrok rozmówczyni, nie uciec spojrzeniem w bok. – Ja… Słyszę kobietę. Krzyczy, wzywa pomocy. Kiedy jednak próbuję ją odnaleźć, nie jestem w stanie. Czasem jednak ją widzę, kątem oka, gdzieś na granicy wzroku. Wiem, że to ona. Więźniarka, której nie zdołaliśmy uratować w Tower. Umarła pod gruzami więzienia – rozwinęła głucho, swą wypowiedź kwitując kolejnym łykiem ale.
- To nie tak – sprostowała powoli, chcąc odnieść się do wrażenia, jakie mogła odnieść czarownica. Bała się, owszem, lecz nie żałowała. Im dłużej nad tym myślała, tym wyraźniej docierało do niej, że nie podjęła tej decyzji wtedy, gdy spotkała się pod szarodrzewem z Justine, że był to wynik trwającego od dawna procesu. Anomalie, bezksiężycowa noc, odejście z Ministerstwa. Każda kolejna bzdurna decyzja przełożonych czy współpracowników przybliżała ją do tego kroku w nieznane. – Nie wiem, co przyniesie przyszłość, Lucy. I martwię się, czy uniosę ciężar odpowiedzialności. Ale nie cofnęłabym czasu. Tak jak i ty. – Zakończyła z bladym, pozbawionym wesołości uśmiechem. Chciałaby spotkać się w innych okolicznościach, móc spotkać ją spełnioną, szczęśliwą. Wyglądało jednak na to, że najpierw będą musiały przebyć piekło, by zasłużyć sobie na normalność i beztroskę. Westchnęła cicho, naciągając na brodę materiał golfa, gdy rozmowa zboczyła na pożar Ministerstwa. – Rozumiem. Najważniejsze, że udało ci się stamtąd wydostać – skomentowała lakonicznie; zdawało jej się, że czuje ze strony blondynki opór przed kontynuowaniem tego tematu, wolała więc odpuścić. To była już tylko przeszłość, bolesna i jeżąca włos na głowie, lecz przeszłość. – Skopałaby tyłki? – powtórzyła po niej ze śmiechem, na poły zaskoczona doborem słów, na poły mile połechtana zdaniem, które Hensley miała na jej temat. Nie tak pamiętała czasy szkoły. Teraz jednak, po dekadzie szkoleń, pracy w terenie, pozbyła się pewnych oporów, które ograniczały ją za młodu. – Chciałabym, żeby tak było. Niedawno zaczęłam więcej trenować, wizyta w więzieniu uświadomiła mi, że mam pewne braki… Ale co z tobą? Słyszałam, że zajmowałaś się łamaniem klątw, jeździłaś po całym świecie. Czy nie czujesz się doświadczona? – odparła, chcąc wykorzystać okazję, pociągnąć ją trochę za język. Może i jej zawód nie polegał na szlifowaniu umiejętności pojedynkowych, wymagał jednak szerokiej wiedzy nie tylko na temat run, ale i – białej magii. Domyślała się więc, że Lucinda bez większego trudu zawstydziłaby na tym polu nie tylko ją, ale i wielu spośród pracowników departamentu przestrzegania prawa czarodziejów.
Kiedy pomogła pobladłej towarzyszce zająć miejsce na kanapie, ruszyła w stronę gramofonu, wciąż spoglądając ku czarownicy kątem oka – kontrolnie, z nieukrywanym przejęciem. Nie chciała przytłaczać jej swym zmartwieniem, a jednocześnie nie potrafiła zignorować tego, co się przed chwilą wydarzyło. Sięgnęła po skryte w papierowych kopertach płyty, wodziła wzrokiem po ich kolorowych okładkach, w końcu zdecydowała się na coś, czego nie znała, z opisu jednak wydawało się najspokojniejsze, najmniej rozpraszające. – Halucynacje? – powtórzyła po niej przez ściśnięte gardło, na moment tracąc rezon. Opuściła igłę na początek krążka, a salon rozbrzmiał cichą instrumentalną muzyką. – Przykro mi, nie zdawałam sobie z tego sprawy – odpowiedziała, kiedy już zasiadła obok, otworzyła butelkę z ofiarowanym przez gospodynię piwem. Jeszcze do niedawna pokręciłaby nosem na brak szkła, może i na sam alkohol, czasy jednak się zmieniały. Ona się zmieniała. – Twoje zdrowie, Lucy – mruknęła, rozważając wszelkie za i przeciw. Odczuwała pewien opór przed spowiadaniem się z własnych słabości, z drugiej jednak strony – było w tym coś pokrzepiającego, że nie jest z tym sama. I chciała to samo pokrzepienie zaoferować przyjaciółce. – Nadal ją widzisz? Teraz, gdy wiesz już, że jesteśmy same…? I tak. Ja też miewam takie problemy – kontynuowała po przerwie, zmuszając się do tego, by podchwycić wzrok rozmówczyni, nie uciec spojrzeniem w bok. – Ja… Słyszę kobietę. Krzyczy, wzywa pomocy. Kiedy jednak próbuję ją odnaleźć, nie jestem w stanie. Czasem jednak ją widzę, kątem oka, gdzieś na granicy wzroku. Wiem, że to ona. Więźniarka, której nie zdołaliśmy uratować w Tower. Umarła pod gruzami więzienia – rozwinęła głucho, swą wypowiedź kwitując kolejnym łykiem ale.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Patrząc na to z perspektywy czasu, to chyba wcale nie jestem jakoś zaskoczona takim obrotem sprawy. Nie jest to rodzina w jej tradycyjnym ujęciu. To bardziej transakcja. Dziwne, że jako dziecko myślałam inaczej. – odparła ze szczerością w głosie. Dzieciom o wiele łatwiej jest wierzyć, że wszystko ma jakiś cel. Nawet ona pragnęła ufać swoim korzeniom. W Selwynach zawsze było coś zepsutego choć przez długi czas potrafili umiejętnie się skrywać. Dopiero, gdy Morgana doszła do władzy, to cała trucizna z ich krwi spłynęła na pozostałych członków rodziny. Nikt się już nie ukrywał, nikt nie udawał, że pod maskami kryją się najlepsi z najlepszych. Skłamałaby mówiąc, że nie wraca wspomnieniami do dawnych czasów. Nauczyła się już jednak nie analizować tego co się wydarzyło w jej życiu. Starała za wszelką cenę zatrzymać się w teraźniejszości. Tutaj potrzebna była najbardziej. – Wcześniej mieszkałam na Pokątnej. Było tam pusto, biało i smętnie. Dopiero kiedy pakowałam rzeczy zdałam sobie sprawę z tego jak niewiele z nich należało tak naprawdę do mnie. Tu czuje się dobrze, zawsze mam też do kogo otworzyć buzię, a to pomaga. – zaśmiała się. Wbrew pozorom nauczyła się już rozmawiać o zmianach, przez które w ostatnim czasie przeszła. Zajęło jej to sporo czasu. Nie dlatego, że było jej żal, ale dlatego, że musiała nauczyć się być kimś innym. Na pytanie dotyczące wpływów Selwynów wzruszyła ramionami. – Nie mam pojęcia – zaczęła spoglądając na przyjaciółkę ze zmieszaniem. – Żyjemy w świecie, w którym zaklęciem jesteś w stanie usunąć komuś pamięć. Jeśli coś takiego miało miejsce, to nie w mojej świadomości. – dodała. Maeve doskonale wiedziała co ma na myśli Lucinda. Było wiele sposobów na to by wyciągnąć z niej prawdę, ale nie chciała zastanawiać się nad tym czy coś podobnego w ogóle miało miejsce. Zwariowałaby.
Blondynka doskonale rozumiała towarzyszkę. Ona sama często biła się z podobnymi myślami. Może i miały jakieś doświadczenie, może i zdążyły w pewnym stopniu przyzwyczaić się do wojny, która wywróciła im życie do góry nogami. Byli jednak jedynie ludźmi. Powinny odczuwać te wszystkie emocje. Powinny czuć smutek, radość, a przede wszystkim strach. Ona też wciąż się bała. Czarownica pokiwała głową, a na jej ustach pojawił się delikatny lecz pokrzepiający uśmiech. – Cały czas skupiamy się na tym by pomagać innym, ale musimy też pomagać sobie, wiesz? Ja sobie nie umiem, ty pewnie też masz z tym problem. Umówmy się… jakby byłoby ci zbyt ciężko, to daj mi znać. Poniosę ten ciężar z tobą, a ty w rekompensacie zrobisz to samo dla mnie. – nie był to warunek. I tak by jej pomogła, bez względu na okoliczności. Lucinda jednak wiedziała, że w najbliższym czasie nie doświadczą cudu. Nie będzie łatwiej.
- Nie bądź dla siebie zbyt surowa. Tak naprawdę nie jesteśmy w stanie przygotować się na to co nadejdzie. Ja też staram się trenować, ale przy treningach zwykle idzie mi idealnie. Moją najgorszą wadą są emocje. – odparła ze wzruszeniem ramion. Lucinda nie miała okazji zobaczyć Clearwater w akcji. Kiedy uciekali z Tower wszystko działo się bardzo szybko. Czuła jednak, że kobieta nie docenia własnych umiejętności. – Doświadczona? – powtórzyła nie wiedząc do końca co odpowiedzieć. – To inny zakres magii. Łamanie klątw było moją pasją, tak samo jak poszukiwanie artefaktów i w tym czuje się doświadczona. Jednak dopiero przynależność do Zakonu pokazała mi, że naprawdę jestem bardzo w tyle. Teraz jest już nieco lepiej, ale człowiek uczy się na własnych błędach. Uczy się, bo przeżył. – dodała. Czuła, że w tym kontekście także się nie różnią. Maeve była doświadczona w swoim zawodzie. Jej wiedza, umiejętności opierały się na innych aspektach. Teraz musiała to przewartościować, dostrzec braki, a przede wszystkim nauczyć się walczyć mając u boku ludzi, którzy nie podzielają tych samych umiejętności. Każdy w Zakonie był inny. Czasem było to zbawienne, czasem niestety wręcz przeciwnie.
Lucinda starała się wyprzeć ze świadomości swój problem. Miała nadzieje, że halucynacje szybko przeminą i to jedynie efekt ciężkich znamion psychicznych. Tak się jednak nie stało. Kolejne dni mijały, a ona coraz mocniej zatracała się w wizjach, których nie potrafiła pojąć. Blondynka upiła łyk piwa i utkwiła spojrzenie w wybierającej płytę czarownicy. Czuła się dobrze mogąc w końcu powiedzieć o tym głośno nawet jeśli przyjaciółka miała zacząć dostrzegać w niej szaleństwo. – Teraz… - zaczęła spoglądając w stronę fotela, na którym wcześniej siedziała Jessa. – …nie. Już jej nie ma. – widmo czarownicy pojawiało się i znikało. Zwykle całkowicie niezależnie od siebie. Teraz, gdy zdała sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nikogo obok nie ma, jej psychika wróciła do pracy na najwyższych obrotach.
Blondynka ze skupieniem wsłuchała się w słowa towarzyszki dotyczące jej konsekwencji wyprawy do Tower. Nosiły podobny ciężar, podobne brzemię. – Co robisz jak się pojawia? Masz wtedy świadomość, że to nie jest prawdziwe? – była ciekawa jej odczuć, spostrzeżeń. Może istniał jakiś złoty środek, którego teraz nie potrafiły dostrzec? Westchnęła i podsunęła butelkę w stronę przyjaciółki w kolejnym toaście. – Za normalność – tej było zbyt mało. A może Lucinda po prostu już nie wiedziała co jest normalnością?
Blondynka doskonale rozumiała towarzyszkę. Ona sama często biła się z podobnymi myślami. Może i miały jakieś doświadczenie, może i zdążyły w pewnym stopniu przyzwyczaić się do wojny, która wywróciła im życie do góry nogami. Byli jednak jedynie ludźmi. Powinny odczuwać te wszystkie emocje. Powinny czuć smutek, radość, a przede wszystkim strach. Ona też wciąż się bała. Czarownica pokiwała głową, a na jej ustach pojawił się delikatny lecz pokrzepiający uśmiech. – Cały czas skupiamy się na tym by pomagać innym, ale musimy też pomagać sobie, wiesz? Ja sobie nie umiem, ty pewnie też masz z tym problem. Umówmy się… jakby byłoby ci zbyt ciężko, to daj mi znać. Poniosę ten ciężar z tobą, a ty w rekompensacie zrobisz to samo dla mnie. – nie był to warunek. I tak by jej pomogła, bez względu na okoliczności. Lucinda jednak wiedziała, że w najbliższym czasie nie doświadczą cudu. Nie będzie łatwiej.
- Nie bądź dla siebie zbyt surowa. Tak naprawdę nie jesteśmy w stanie przygotować się na to co nadejdzie. Ja też staram się trenować, ale przy treningach zwykle idzie mi idealnie. Moją najgorszą wadą są emocje. – odparła ze wzruszeniem ramion. Lucinda nie miała okazji zobaczyć Clearwater w akcji. Kiedy uciekali z Tower wszystko działo się bardzo szybko. Czuła jednak, że kobieta nie docenia własnych umiejętności. – Doświadczona? – powtórzyła nie wiedząc do końca co odpowiedzieć. – To inny zakres magii. Łamanie klątw było moją pasją, tak samo jak poszukiwanie artefaktów i w tym czuje się doświadczona. Jednak dopiero przynależność do Zakonu pokazała mi, że naprawdę jestem bardzo w tyle. Teraz jest już nieco lepiej, ale człowiek uczy się na własnych błędach. Uczy się, bo przeżył. – dodała. Czuła, że w tym kontekście także się nie różnią. Maeve była doświadczona w swoim zawodzie. Jej wiedza, umiejętności opierały się na innych aspektach. Teraz musiała to przewartościować, dostrzec braki, a przede wszystkim nauczyć się walczyć mając u boku ludzi, którzy nie podzielają tych samych umiejętności. Każdy w Zakonie był inny. Czasem było to zbawienne, czasem niestety wręcz przeciwnie.
Lucinda starała się wyprzeć ze świadomości swój problem. Miała nadzieje, że halucynacje szybko przeminą i to jedynie efekt ciężkich znamion psychicznych. Tak się jednak nie stało. Kolejne dni mijały, a ona coraz mocniej zatracała się w wizjach, których nie potrafiła pojąć. Blondynka upiła łyk piwa i utkwiła spojrzenie w wybierającej płytę czarownicy. Czuła się dobrze mogąc w końcu powiedzieć o tym głośno nawet jeśli przyjaciółka miała zacząć dostrzegać w niej szaleństwo. – Teraz… - zaczęła spoglądając w stronę fotela, na którym wcześniej siedziała Jessa. – …nie. Już jej nie ma. – widmo czarownicy pojawiało się i znikało. Zwykle całkowicie niezależnie od siebie. Teraz, gdy zdała sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nikogo obok nie ma, jej psychika wróciła do pracy na najwyższych obrotach.
Blondynka ze skupieniem wsłuchała się w słowa towarzyszki dotyczące jej konsekwencji wyprawy do Tower. Nosiły podobny ciężar, podobne brzemię. – Co robisz jak się pojawia? Masz wtedy świadomość, że to nie jest prawdziwe? – była ciekawa jej odczuć, spostrzeżeń. Może istniał jakiś złoty środek, którego teraz nie potrafiły dostrzec? Westchnęła i podsunęła butelkę w stronę przyjaciółki w kolejnym toaście. – Za normalność – tej było zbyt mało. A może Lucinda po prostu już nie wiedziała co jest normalnością?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
– Rozumiem – mruknęła, choć wcale nie była pewna, czy naprawdę obejmuje to umysłem. Chyba nikt, kto nie był członkiem szlachty, nie mógł w pełni zdać sobie sprawy z ciężaru ich losu. Bo choć nie brakowało im wygód, nie musieli martwić się przyziemnymi problemami szarych obywateli, to zostali ograbieni z beztroski, spętani łańcuchami konwenansów i powinności. Czy dla wszystkich wyglądało to tak samo? Czy arystokracja, która stała po ich stronie, która powinna mieć sumienie, również traktowała konstrukt rodziny w kategorii... transakcji? – Cieszę się, że tutaj czujesz się lepiej, Lucy – dodała, kiedy czarownica wspomniała Pokątną, a później ulgę, która nadeszła wraz z przeprowadzką. Wraz z wypowiedzianymi przez nią słowami pojawiła się ciekawość. Dom był duży, na tyle duży, by mogło w nim mieszkać przynajmniej kilka osób. Pierwszym, co przyszło jej do głowy, było towarzystwo jakiegoś mężczyzny. Lecz czy słusznie? Nie, pewnie nie. Pewnie nie mówiłaby o nim w taki sposób. – Z kim tu mieszkasz? Znam tę osobę? Lub te osoby? – dopytała konspiracyjnym tonem głosu, mimowolnie spoglądając w kierunku wejścia do salonu, próbując wyłapać w tle jakieś odgłosy, które świadczyłyby o obecności kogoś jeszcze. – Tak czy inaczej... Mieszkając samemu łatwo pogrążyć się w... – urwała, szukając właściwego słowa. W rozpaczy? We własnych myślach, które coraz częściej okazywały się zdradliwe? – Łatwo zdziczeć – dokończyła, uśmiechając się przy tym krzywo. Sama coś o tym wiedziała. Zaraz jednak zreflektowała się, dostrzegając zmieszanie na twarzy Lucindy. – Oczywiście, masz rację – urwała temat, nie chcąc wprawiać towarzyszki w zakłopotanie, dokładać więcej zmartwień. Choćby Selwynowie przekroczyli kolejną granicę, siłą zmusili do wyspowiadania się z najpilniej strzeżonych tajemnic, nie musiała o tym wiedzieć. Mogły gdybać, martwić się hipotezami, to jednak nie miało sensu. Była na siebie zła, że zwerbalizowała swe obawy; dobrze rzucone Obliviate pozwalało skutecznie pozbawić i najgorszych, najboleśniejszych wspomnień.
Chwila powagi, wyrzutów sumienia, została przerwana przez kolejną wypowiedź Hensley. Zaśmiała się krótko, lekko, bez śladu zwątpienia czy kpiny – zaskoczyła ją. Zaskoczyła obserwacją, doborem słów, ale nie mogła się z nią nie zgodzić. Łatwo było zapomnieć o sobie, swoich potrzebach, przeoczyć objawy nadciągającego wielkimi krokami załamania, kiedy poświęcało się tyle energii i czasu na pomoc innym. – Brakowało mi cię, Lucy – odpowiedziała po chwili, już bez rozbawienia, odnajdując spojrzeniem znajome oczy, przelotnie ściskając dłoń. Była wdzięczna i za to spotkanie, i za obietnicę wzajemnego wsparcia. – Będę obok, kiedy będziesz mnie potrzebować – dodała, wieńcząc wypowiedź namiastką uśmiechu.
I znów, miała rację. Nic nie mogło przygotować ich na to, co nadejdzie. Przekonała się o tym, gdy Malfoy pozwolił swym sługusom mordować mugolaków, gdy wybiła godzina zero, a ulice Londynu zaścieliły się trupami. Mówiono jej, że szkolenie wiedźmiej straży zapewni odpowiedzi na pytania i pozwoli zachować spokój w najtrudniejszych sytuacjach. Że jest w stanie poradzić sobie ze wszystkim, co w nią rzucą. A później ta iluzja runęła, unaoczniając braki i niedostatki. Pokiwała głową na znak, że rozumie; trening nie oddawał w pełni tego, z czym przyjdzie im się mierzyć w prawdziwej walce, zaś emocje potrafiły skutecznie rozproszyć, zdekoncentrować nawet najbardziej doświadczonych czarodziejów. – Może następnym razem musimy spotkać się na treningu – zaproponowała niemrawo, próbując zmusić wargi do złożenia się w uśmiechu. – Ale wiem, o czym mówisz... Tam, w Tower, to nie umiejętności były najważniejsze, nie praktyka uroków. Cieszę się, że nerwy nas nie zawiodły. – A przynajmniej nie na tyle, by nie zdołać stamtąd uciec. Bo czy naprawdę nad sobą panowała, gdy wykrzykiwała groźby pod adresem zarządcy więzienia? Gdy straszyła, że pogrzebie ich wszystkich pod ruinami kamiennych korytarzy? Nie mogła wiedzieć, z czym mierzyły się Lucinda i Hannah, jak poradziły sobie po zniknięciu Rinehearta, nim spotkali się na zatłoczonym dziedzińcu i odlecieli. Na pewno jednak nie miały łatwo. – Wychodzi na to, że dopiero stanięcie twarzą w twarz z przeciwnikiem, który nie będzie miał oporów przed potraktowaniem cię najpaskudniejszymi klątwami, naprawdę otwiera oczy – mruknęła kwaśno. – Postaram się nie być dla siebie zbyt surowa, jeśli ty zrobisz to samo – dodała. Czy była w tyle, nie wiedziała, nie miała okazji, by widzieć ją w walce. Przeżyła jednak pożar Ministerstwa, a teraz samobójczą wyprawę do Tower. To było najlepszym dowodem siły woli, a także posiadanych zdolności.
Mimo wszystko nie spodziewała się, że dzielą podobne problemy – tak wstydliwe, dziwne. Naiwnie sądziła, że jest jedyną, która mierzy się z dyktowanymi wyrzutami sumienia halucynacjami. Westchnęła cicho, wsłuchując się w pierwsze takty muzyki, którą rozbrzmiał niemalże pusty salon. – To dobrze. Że zniknęła. – Marna to pociecha, lecz zawsze jakaś. Upiła łyk otrzymanego piwa, kątem oka spoglądając ku twarzy siedzącej obok czarownicy. Chwilę później podchwyciła jej wzrok, spowiadając się z własnych objawów. – Nie mam. Przynajmniej zwykle nie mam. Czasem znika sama, a czasem ktoś musi mi uświadomić, że to tylko wymysł mojej wyobraźni... – To przerażające, jak realistyczne, zwodnicze omamy potrafiły na nie zesłać ich własne umysły. – Za normalność, to dobry toast – zgodziła się, nieco rozbawiona tym wyborem. Lecz czy potrzebowałyby czegoś więcej?
| zt
Chwila powagi, wyrzutów sumienia, została przerwana przez kolejną wypowiedź Hensley. Zaśmiała się krótko, lekko, bez śladu zwątpienia czy kpiny – zaskoczyła ją. Zaskoczyła obserwacją, doborem słów, ale nie mogła się z nią nie zgodzić. Łatwo było zapomnieć o sobie, swoich potrzebach, przeoczyć objawy nadciągającego wielkimi krokami załamania, kiedy poświęcało się tyle energii i czasu na pomoc innym. – Brakowało mi cię, Lucy – odpowiedziała po chwili, już bez rozbawienia, odnajdując spojrzeniem znajome oczy, przelotnie ściskając dłoń. Była wdzięczna i za to spotkanie, i za obietnicę wzajemnego wsparcia. – Będę obok, kiedy będziesz mnie potrzebować – dodała, wieńcząc wypowiedź namiastką uśmiechu.
I znów, miała rację. Nic nie mogło przygotować ich na to, co nadejdzie. Przekonała się o tym, gdy Malfoy pozwolił swym sługusom mordować mugolaków, gdy wybiła godzina zero, a ulice Londynu zaścieliły się trupami. Mówiono jej, że szkolenie wiedźmiej straży zapewni odpowiedzi na pytania i pozwoli zachować spokój w najtrudniejszych sytuacjach. Że jest w stanie poradzić sobie ze wszystkim, co w nią rzucą. A później ta iluzja runęła, unaoczniając braki i niedostatki. Pokiwała głową na znak, że rozumie; trening nie oddawał w pełni tego, z czym przyjdzie im się mierzyć w prawdziwej walce, zaś emocje potrafiły skutecznie rozproszyć, zdekoncentrować nawet najbardziej doświadczonych czarodziejów. – Może następnym razem musimy spotkać się na treningu – zaproponowała niemrawo, próbując zmusić wargi do złożenia się w uśmiechu. – Ale wiem, o czym mówisz... Tam, w Tower, to nie umiejętności były najważniejsze, nie praktyka uroków. Cieszę się, że nerwy nas nie zawiodły. – A przynajmniej nie na tyle, by nie zdołać stamtąd uciec. Bo czy naprawdę nad sobą panowała, gdy wykrzykiwała groźby pod adresem zarządcy więzienia? Gdy straszyła, że pogrzebie ich wszystkich pod ruinami kamiennych korytarzy? Nie mogła wiedzieć, z czym mierzyły się Lucinda i Hannah, jak poradziły sobie po zniknięciu Rinehearta, nim spotkali się na zatłoczonym dziedzińcu i odlecieli. Na pewno jednak nie miały łatwo. – Wychodzi na to, że dopiero stanięcie twarzą w twarz z przeciwnikiem, który nie będzie miał oporów przed potraktowaniem cię najpaskudniejszymi klątwami, naprawdę otwiera oczy – mruknęła kwaśno. – Postaram się nie być dla siebie zbyt surowa, jeśli ty zrobisz to samo – dodała. Czy była w tyle, nie wiedziała, nie miała okazji, by widzieć ją w walce. Przeżyła jednak pożar Ministerstwa, a teraz samobójczą wyprawę do Tower. To było najlepszym dowodem siły woli, a także posiadanych zdolności.
Mimo wszystko nie spodziewała się, że dzielą podobne problemy – tak wstydliwe, dziwne. Naiwnie sądziła, że jest jedyną, która mierzy się z dyktowanymi wyrzutami sumienia halucynacjami. Westchnęła cicho, wsłuchując się w pierwsze takty muzyki, którą rozbrzmiał niemalże pusty salon. – To dobrze. Że zniknęła. – Marna to pociecha, lecz zawsze jakaś. Upiła łyk otrzymanego piwa, kątem oka spoglądając ku twarzy siedzącej obok czarownicy. Chwilę później podchwyciła jej wzrok, spowiadając się z własnych objawów. – Nie mam. Przynajmniej zwykle nie mam. Czasem znika sama, a czasem ktoś musi mi uświadomić, że to tylko wymysł mojej wyobraźni... – To przerażające, jak realistyczne, zwodnicze omamy potrafiły na nie zesłać ich własne umysły. – Za normalność, to dobry toast – zgodziła się, nieco rozbawiona tym wyborem. Lecz czy potrzebowałyby czegoś więcej?
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie wiedziała skąd brała się w niej ta wiara skoro samej ciężko było jej czasem uwierzyć. Chyba zawsze tak było. Obdarowywała ludzi uśmiechami, dawała im wsparcie i wskazywała drogę, a sama błądziła po omacku. Prawdą jednak jest, że do wielu rzeczy dochodziła po czasie. Gdy było już za późno lub gdy emocje opadły razem z wojennym kurzem. Zwykle jednak nie miała w zwyczaju wracać do tego co działo się w trakcie. Może właśnie dlatego nie wychodziła jej nauka na jakichkolwiek błędach, ale znała się zbyt dobrze by wiedzieć, że żadna analiza nie przyniesie jej ukojenia. Pojawiał się wewnętrzny bunt i mnóstwo wyrzutów sumienia, nad którymi nie umiała zapanować. Nigdy też nie powiedziała, że jest lekkim człowiekiem. Patrząc na to teraz, z perspektywy czasu, bez szukania jakiekolwiek wymówki widziała, że samoakceptacja przyjdzie jej z trudem, o ile w ogóle ma na to jakąkolwiek szansę. – Tak – zaczęła z delikatnym uśmiechem. – Mieszkam tu z Marcellą. Możesz kojarzyć ją ze szkoły. Przyjaźnimy się i właściwie spadłam jej na głowę, ale nie mam zamiaru pozwolić by ten stan trwał wiecznie. Muszę po prostu stanąć na nogi – dodała. To było trudne zważywszy na to, że jej myśli ciągle ogarniała wojna. Nie skupiała się na innych, przyziemnych rzeczach. Nie myślała o przeprowadzce, urządzaniu się czy przyszłości.
- Mi ciebie też brakowało – dodała z uśmiechem i lekko wzruszyła ramionami. – Wciąż mi wstyd, że musiała połączyć nas ponownie wojna. Zadziwia mnie fakt jak bardzo rozchodzą się ludzkie drogi, ale chyba kryzysy to najlepszy sposób na pojednania. – zaśmiała się chyba nie do końca sama przekonana do własnych słów. Polegała na przeznaczeniu, wierzyła w przekorny los i niejednokrotnie stała się jego ofiarą. Dawniej widziała w nim jedynie negatywne oblicza, ale chyba to też powoli zaczęło się zmieniać.
Lucinda w ostatnim czasie wiele trenowała. Czuła, że jest to jej potrzebne by poczuć się lepiej psychicznie. Być przygotowanym na to co może nadejść. Nie chciała w kontakcie z jakimkolwiek przeciwnikiem poczuć się bezbronna. Choroba wiele jej odebrała, fakt, że chowali ją pod kloszem także miał spore znaczenie. Teraz jak nigdy chciała wykrzesać z siebie siłę, nawet jeśli nie zawsze była do tego fizycznie zdolna. – Dobrze, w takim razie jesteśmy umówione. Może połączymy przyjemne z pożytecznym? Nadal jest wiele miejsc, które potrzebują interwencji ze strony Zakonu. – zaproponowała choć tak naprawdę jeśli kobieta będzie wolała najzwyklejszy trening, to Lucinda nie będzie protestować. Przerażał ją trochę fakt, że nie mogła oderwać się myślami od konfliktu. Wyglądało to trochę tak jakby nie potrafiła już o niczym innym rozmawiać.
- To prawda – zaczęła, gdy czarownica wspomniała o braku skrupułów u przeciwników. – Moment, gdy musisz ufać tylko sobie. – sama niejednokrotnie mierzyła się z tym uczuciem. Zastanawiała się czy Maeve tak jak Lucinda bała się, że może być niewystarczająca. Brak wiary w siebie często kończy się tragicznie.
Blondynka uniosła butelkę i uśmiechnęła się delikatnie. Piwo nie smakowało dawną normalnością, ale czuła, że może być dobrym początkiem.
z.t
- Mi ciebie też brakowało – dodała z uśmiechem i lekko wzruszyła ramionami. – Wciąż mi wstyd, że musiała połączyć nas ponownie wojna. Zadziwia mnie fakt jak bardzo rozchodzą się ludzkie drogi, ale chyba kryzysy to najlepszy sposób na pojednania. – zaśmiała się chyba nie do końca sama przekonana do własnych słów. Polegała na przeznaczeniu, wierzyła w przekorny los i niejednokrotnie stała się jego ofiarą. Dawniej widziała w nim jedynie negatywne oblicza, ale chyba to też powoli zaczęło się zmieniać.
Lucinda w ostatnim czasie wiele trenowała. Czuła, że jest to jej potrzebne by poczuć się lepiej psychicznie. Być przygotowanym na to co może nadejść. Nie chciała w kontakcie z jakimkolwiek przeciwnikiem poczuć się bezbronna. Choroba wiele jej odebrała, fakt, że chowali ją pod kloszem także miał spore znaczenie. Teraz jak nigdy chciała wykrzesać z siebie siłę, nawet jeśli nie zawsze była do tego fizycznie zdolna. – Dobrze, w takim razie jesteśmy umówione. Może połączymy przyjemne z pożytecznym? Nadal jest wiele miejsc, które potrzebują interwencji ze strony Zakonu. – zaproponowała choć tak naprawdę jeśli kobieta będzie wolała najzwyklejszy trening, to Lucinda nie będzie protestować. Przerażał ją trochę fakt, że nie mogła oderwać się myślami od konfliktu. Wyglądało to trochę tak jakby nie potrafiła już o niczym innym rozmawiać.
- To prawda – zaczęła, gdy czarownica wspomniała o braku skrupułów u przeciwników. – Moment, gdy musisz ufać tylko sobie. – sama niejednokrotnie mierzyła się z tym uczuciem. Zastanawiała się czy Maeve tak jak Lucinda bała się, że może być niewystarczająca. Brak wiary w siebie często kończy się tragicznie.
Blondynka uniosła butelkę i uśmiechnęła się delikatnie. Piwo nie smakowało dawną normalnością, ale czuła, że może być dobrym początkiem.
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
03.04
Miewał czasem wyrzuty sumienia z powodu subskrypcji Walczącego Maga - świadomości, że drobne pieniądze, które na nią przeznacza mogą finansować dalszy rozwój wojny i zbrodnicze działania Ministerstwa. Nie miał żadnych złudzeń co do tego, kto naprawdę kontroluje tę prasę, ale subskrybując równocześnie nielegalnego Proroka a nawet Czarownicę lubił myśleć, że robi to wszystko po to, by pozostać doinformowanym. Dobrze było znać bieg wydarzeń z każdego punktu widzenia, choćby i w tym celu, by nie dać się zaskoczyć kolejnym reformom, zasadom wprowadzanym bez ładu i składu. I może, tylko może, liczył na to, że w chwilach, gdy Lucinda nie mogła odpowiadać na jego listy, gdy nie widział jej od wielu dni, w Proroku znajdzie informacje o kolejnej skutecznej misji, w której wzięła udział. Za żadne skarby nie chciał przyznawać sam przed sobą, że z trwogą przerzucał w tym celu też Walczącego Magda.
Nie powinien się oszukiwać, wiedział od początku na co naraża się Lucinda, widywał jej twarze na plakatach, sam też wielokrotnie pytał jej, czy naprawdę chce żyć czując każdego dnia oddech śmierci na karku. Wydawała się pewna obranej drogi, a on nie zamierzał, nie miał prawa zmuszać jej do tego, by zbaczała z podjętych postanowień.
Kiedy jednak w oczy rzuciło mu się jej nazwisko w gazecie wydanej początkiem kwietnia, w klatce zabolało go niczym przy początkach zapaści. Z poddenerwowaniem wędrował tam i z powrotem po mieszkaniu, długo czytając w kółko te same linijki i nie rozumiejąc ich znaczenia. Słowa rozmywały mu się przed oczami, ale zmuszał się do koncentracji. Nie była jedyna, martwych rebeliantów wspomniano tak wielu, zbyt wielu, by wydawało się to prawdziwe. Czy naprawdę Ministerstwo mogło osiągnąć nagle taką potęgę i skuteczność? Dopiero, gdy zmoczył twarz w zimnej wodzie i upił porządny łyk miodu pitnego jego myśli rozjaśniły się na tyle, by powiązał nazwisko Wright, Moore i Tonks z tym co sam wiedział. Przecież, gdyby Benjamin umarł, wiedziałby o tym jako jeden z pierwszych, czy nie tak? Jeszcze nie tak dawno, wczoraj albo przedwczoraj rozmawiali z Percivalem w rezerwacie. Percy na pewno nie zareagowałby tak spokojnie. To się po prostu nie mogło wydarzyć, nie miało najmniejszego sensu.
Tak olbrzymia tragedia powinna mu się przyśnić i po raz pierwszy od dawna żałował, że przeklęte senne mary nie okazały się litościwe wieszcze.
Nie zasnąłby spokojnie, gdyby nie sprawdził tego na własne oczy. Na pożegnanie poklepał Marlenę po dziobie, założył płaszcz z grubej skóry chroniącej przed deszczem i teleportował się zza granic własnego podwórka, lądując spory kawałek od ścieżki, która - jak wiedział po ich styczniowej wyprawie - prowadziła wprost do domu, w którym mieszkała Lucinda.
W Szkocji wiatr dął silniej, deszcz zacinał w oczy, ale szedł wytrwale, niepewny tego jak zareaguje, jeżeli zastanie budynek opuszczonym. Mogło po prostu jej nie być, czy tak? Często podróżowała i może lepiej byłoby, gdyby wysłał sowę, zastanowił się, nie działał pochopnie...
Wstępując na stopnie ganku nie mógł już jednak zmienić zdania. Mocno zastukał w drzwi, wysuwając różdżkę z rękawa i ściskając drewno w palcach. Oby tylko nie musiał jej używać, nie chciał tego robić.
- Lucy? Lucy, to ja! - zawołał do najbliższego okna. Powinna rozpoznać go po głosie, jeżeli tylko tu była.
When the night was full of terrors
And your eyes were filled with tears
When you had not touched me yet
Oh, take me back to the night we met
And your eyes were filled with tears
When you had not touched me yet
Oh, take me back to the night we met
Miewał czasem wyrzuty sumienia z powodu subskrypcji Walczącego Maga - świadomości, że drobne pieniądze, które na nią przeznacza mogą finansować dalszy rozwój wojny i zbrodnicze działania Ministerstwa. Nie miał żadnych złudzeń co do tego, kto naprawdę kontroluje tę prasę, ale subskrybując równocześnie nielegalnego Proroka a nawet Czarownicę lubił myśleć, że robi to wszystko po to, by pozostać doinformowanym. Dobrze było znać bieg wydarzeń z każdego punktu widzenia, choćby i w tym celu, by nie dać się zaskoczyć kolejnym reformom, zasadom wprowadzanym bez ładu i składu. I może, tylko może, liczył na to, że w chwilach, gdy Lucinda nie mogła odpowiadać na jego listy, gdy nie widział jej od wielu dni, w Proroku znajdzie informacje o kolejnej skutecznej misji, w której wzięła udział. Za żadne skarby nie chciał przyznawać sam przed sobą, że z trwogą przerzucał w tym celu też Walczącego Magda.
Nie powinien się oszukiwać, wiedział od początku na co naraża się Lucinda, widywał jej twarze na plakatach, sam też wielokrotnie pytał jej, czy naprawdę chce żyć czując każdego dnia oddech śmierci na karku. Wydawała się pewna obranej drogi, a on nie zamierzał, nie miał prawa zmuszać jej do tego, by zbaczała z podjętych postanowień.
Kiedy jednak w oczy rzuciło mu się jej nazwisko w gazecie wydanej początkiem kwietnia, w klatce zabolało go niczym przy początkach zapaści. Z poddenerwowaniem wędrował tam i z powrotem po mieszkaniu, długo czytając w kółko te same linijki i nie rozumiejąc ich znaczenia. Słowa rozmywały mu się przed oczami, ale zmuszał się do koncentracji. Nie była jedyna, martwych rebeliantów wspomniano tak wielu, zbyt wielu, by wydawało się to prawdziwe. Czy naprawdę Ministerstwo mogło osiągnąć nagle taką potęgę i skuteczność? Dopiero, gdy zmoczył twarz w zimnej wodzie i upił porządny łyk miodu pitnego jego myśli rozjaśniły się na tyle, by powiązał nazwisko Wright, Moore i Tonks z tym co sam wiedział. Przecież, gdyby Benjamin umarł, wiedziałby o tym jako jeden z pierwszych, czy nie tak? Jeszcze nie tak dawno, wczoraj albo przedwczoraj rozmawiali z Percivalem w rezerwacie. Percy na pewno nie zareagowałby tak spokojnie. To się po prostu nie mogło wydarzyć, nie miało najmniejszego sensu.
Tak olbrzymia tragedia powinna mu się przyśnić i po raz pierwszy od dawna żałował, że przeklęte senne mary nie okazały się litościwe wieszcze.
Nie zasnąłby spokojnie, gdyby nie sprawdził tego na własne oczy. Na pożegnanie poklepał Marlenę po dziobie, założył płaszcz z grubej skóry chroniącej przed deszczem i teleportował się zza granic własnego podwórka, lądując spory kawałek od ścieżki, która - jak wiedział po ich styczniowej wyprawie - prowadziła wprost do domu, w którym mieszkała Lucinda.
W Szkocji wiatr dął silniej, deszcz zacinał w oczy, ale szedł wytrwale, niepewny tego jak zareaguje, jeżeli zastanie budynek opuszczonym. Mogło po prostu jej nie być, czy tak? Często podróżowała i może lepiej byłoby, gdyby wysłał sowę, zastanowił się, nie działał pochopnie...
Wstępując na stopnie ganku nie mógł już jednak zmienić zdania. Mocno zastukał w drzwi, wysuwając różdżkę z rękawa i ściskając drewno w palcach. Oby tylko nie musiał jej używać, nie chciał tego robić.
- Lucy? Lucy, to ja! - zawołał do najbliższego okna. Powinna rozpoznać go po głosie, jeżeli tylko tu była.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Propaganda była narzędziem psychologicznym. Dobrze wykreowana potrafiła zmieniać przekonania, wzbudzać gniew, a nawet nienawiść. Wymuszała spokój w chwilach, gdy powinno go być najmniej, a co najważniejsze trzymała w ryzach całe społeczeństwo tworząc podwaliny solidnego państwa, kiedy tak naprawdę jest ono zbudowane z kartonów. Nie dziwiła się już ludziom. Wiara w coś dobrego jest lepsza od ciągłego przeżywania bezsensowych śmierci i cierpienia. Ludzie mieli już dosyć walki, chcieli wierzyć, że zło zostało już raz na zawsze pokonane, nawet za cenę przewartościowania swojego systemu. Lucinda była zdania, że to wszystko musi się w końcu obrócić, a historia wszystkich osądzi. Jeżeli przyjdzie im żyć w takim świecie, walczyć każdego dnia i nie doczekać końca, to trudno. Bo przecież wszystko kiedyś będzie jedynie stroną zapisaną w książce. Pogodziła się z tym. Merlin jej świadkiem, że się pogodziła.
O nowym wydaniu Walczącego Maga nie wiedziała zbyt wiele. Słyszała, że pojawiły się tam informacje jakoby większość członków Zakonu Feniksa zostało złapanych, osądzonych i zabitych. Lucinda znalazła się wśród tego zacnego grona. Z jednej strony rozbawił ją fakt jak mocno muszą zachodzić im za skórę skoro postanowili jednym wydaniem gazety zakończyć wojnę. Z drugiej strony było jej to na rękę. Skoro cały świat myśli, że ona nie żyje, to może przestać snuć się jak cień w nadziei, że przypadkiem jej twarz na plakatach komuś nazbyt mocno nie zapadnie w pamięć. Nie przemyślała jednak, że treść gazety może wpłynąć przede wszystkim na osoby jej bliskie. Pewnie dlatego, że większość sama się w niej znalazła, a jej rodzina niezbyt przejęłaby się tym, że umarła. Chyba nawet odetchnęliby z ulgą.
Nie zapomniała o Lovegoodzie. Tak naprawdę ciężko było o nim zapomnieć. Mało miała w swoim życiu ludzi ze swojej przeszłości, mało miała ludzi, których nie chciała wplątywać w teraźniejszość. Nie była teraz najlepszym wyborem i noc sylwestrowa tylko jej to pokazała. Dogadywali się praktycznie bez słów i czasem miała wrażenie, że nic się przez te lata nie zmieniło. Chciała być egoistką i pozwolić rozwijać się tej relacji, ale namiastka racjonalnego myślenia ją przed tym chroniła. Nie miało znaczenia kim byli dla siebie kiedyś, nie miało znaczenia kim są teraz, bo tak naprawdę bez względu na wszystko, to w jaki sposób żyła skazywało go na cierpienie. Niejednokrotnie brała pióro do ręki by nakreślić list, opowiedzieć mu o czymś, ponarzekać na rzeczywistość, albo zwyczajnie zaproponować spotkanie. Nie robiła tego chyba z premedytacją bojąc się kontynuacji tej historii, a przecież nie mogła powiedzieć tego wprost, bo zapytana o to czy nie chce tej przyjaźni nie zaprzeczyła. Wtedy też by przecież skłamała. Chciała jej bardzo, potrzebowała jej bardzo, ale… no właśnie, ale.
Przyszła wiosna i choć pogoda za oknem wcale tego nie zwiastowała, to jednak Lucinda wierzyła w magię pór roku. Nadzieja zawsze przychodzi z wiosną. Siedziała na werandzie ubrana w znoszone ogrodniczki. Przesypywała świeżą ziemie do doniczek chcąc przesadzić kwiatki, które właściwie zdążyły już umrzeć. Robiła to pierwszy raz w życiu. Wcześniej nigdy nie dbała by w jej mieszkaniu na parapecie znajdowały się jakiekolwiek kwiatki. Wiedziała, że te tego nie przeżyją. Te zostawiła jej Figg i Lucinda nie miała zbyt dużego wyboru. Usłyszała stukanie do drzwi i niemal od razu zerwała się na równe nogi. Wyciągnęła z kieszeni różdżkę brudząc przy tym wszystko ziemią. Kiedy zbliżyła się do drzwi usłyszała znajomy głos, ale co dziwne był on niecierpliwy i podniesiony. Otworzyła drzwi nie opuszczając różdżki. Wyraz twarzy Elrica nie zwiastował niczego dobrego. – Co się stało? – zapytała od razu mając w głowie sto okropnych scenariuszy. – Na Merlina, wszystko w porządku?
O nowym wydaniu Walczącego Maga nie wiedziała zbyt wiele. Słyszała, że pojawiły się tam informacje jakoby większość członków Zakonu Feniksa zostało złapanych, osądzonych i zabitych. Lucinda znalazła się wśród tego zacnego grona. Z jednej strony rozbawił ją fakt jak mocno muszą zachodzić im za skórę skoro postanowili jednym wydaniem gazety zakończyć wojnę. Z drugiej strony było jej to na rękę. Skoro cały świat myśli, że ona nie żyje, to może przestać snuć się jak cień w nadziei, że przypadkiem jej twarz na plakatach komuś nazbyt mocno nie zapadnie w pamięć. Nie przemyślała jednak, że treść gazety może wpłynąć przede wszystkim na osoby jej bliskie. Pewnie dlatego, że większość sama się w niej znalazła, a jej rodzina niezbyt przejęłaby się tym, że umarła. Chyba nawet odetchnęliby z ulgą.
Nie zapomniała o Lovegoodzie. Tak naprawdę ciężko było o nim zapomnieć. Mało miała w swoim życiu ludzi ze swojej przeszłości, mało miała ludzi, których nie chciała wplątywać w teraźniejszość. Nie była teraz najlepszym wyborem i noc sylwestrowa tylko jej to pokazała. Dogadywali się praktycznie bez słów i czasem miała wrażenie, że nic się przez te lata nie zmieniło. Chciała być egoistką i pozwolić rozwijać się tej relacji, ale namiastka racjonalnego myślenia ją przed tym chroniła. Nie miało znaczenia kim byli dla siebie kiedyś, nie miało znaczenia kim są teraz, bo tak naprawdę bez względu na wszystko, to w jaki sposób żyła skazywało go na cierpienie. Niejednokrotnie brała pióro do ręki by nakreślić list, opowiedzieć mu o czymś, ponarzekać na rzeczywistość, albo zwyczajnie zaproponować spotkanie. Nie robiła tego chyba z premedytacją bojąc się kontynuacji tej historii, a przecież nie mogła powiedzieć tego wprost, bo zapytana o to czy nie chce tej przyjaźni nie zaprzeczyła. Wtedy też by przecież skłamała. Chciała jej bardzo, potrzebowała jej bardzo, ale… no właśnie, ale.
Przyszła wiosna i choć pogoda za oknem wcale tego nie zwiastowała, to jednak Lucinda wierzyła w magię pór roku. Nadzieja zawsze przychodzi z wiosną. Siedziała na werandzie ubrana w znoszone ogrodniczki. Przesypywała świeżą ziemie do doniczek chcąc przesadzić kwiatki, które właściwie zdążyły już umrzeć. Robiła to pierwszy raz w życiu. Wcześniej nigdy nie dbała by w jej mieszkaniu na parapecie znajdowały się jakiekolwiek kwiatki. Wiedziała, że te tego nie przeżyją. Te zostawiła jej Figg i Lucinda nie miała zbyt dużego wyboru. Usłyszała stukanie do drzwi i niemal od razu zerwała się na równe nogi. Wyciągnęła z kieszeni różdżkę brudząc przy tym wszystko ziemią. Kiedy zbliżyła się do drzwi usłyszała znajomy głos, ale co dziwne był on niecierpliwy i podniesiony. Otworzyła drzwi nie opuszczając różdżki. Wyraz twarzy Elrica nie zwiastował niczego dobrego. – Co się stało? – zapytała od razu mając w głowie sto okropnych scenariuszy. – Na Merlina, wszystko w porządku?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie chciał obwiniać Lucindy za wszystkie te dni milczenia, niedopowiedzenia pozostawiane w rozmowach, czy wciąż tak uparcie podtrzymywaną skrytość. Zagryzał język za każdym razem, gdy w jego głowie formowała się pretensja. Nie był takim przyjacielem, który wymusza na ukochanej osobie odsłonienie wszystkich kart, opowiadanie o tym, o czym opowiadać nie chciała bądź nie mogła. Zgodził się z tym już na samym początku, gdy spotkali się przypadkiem w Niebieskim Lesie, toteż wycofanie się teraz z tej wyrozumiałości byłoby przejawem bezczelności, na jaką nie umiał się zdobyć. Nie chciał jej ranić, przede wszystkim natomiast nie chciał zmuszać jej do stawania przed wyborem, czy powinna się od niego całkiem odsunąć czy złamać wartości i przyrzeczenia których się podjęła. Nie oznaczało to, że był cholernie wzniosłym altruistą, miał swoje wątpliwości, tę złość, którą chował głęboko pod ciepłym uśmiechem i żartobliwymi przytykami.
Tyle dobrze, że miał wentyl, w który mógł przelać najgorsze z emocji. Obwiniał bowiem wojnę, wojnę, która zabrała im spokój i szansę na normalne życie. Trudno byłoby nie zastanawiać się, czy gdyby wszystko potoczyło się inaczej ich relacja też nie wyglądałaby lepiej. Może Lucinda nigdy nie zostałaby wydziedziczona, może wyszłaby w końcu za jakiegoś szlachcica, a może - tylko może - zachowałaby ten płomień przekory i odeszła od rodziny, chcącej zmusić ją do zaakceptowania złotej klatki. Wtedy... cóż, wtedy. Rozmyślanie nad tym nie miało większego sensu, bo w rzeczywistości nic nie było tak proste jak się zdawało. Zbyt wiele ryzykowali, choć wciąż odczuwał wstyd, że ona poświęciła znacznie więcej niż on.
Kiedy zmartwiony i zdenerwowany pojawił się na progu domu Lucy nie zrobił tego po to, by czynić jej wyrzuty. Chciał tylko przekonać się i na własne oczy zobaczyć, że jest bezpieczna. Że kolejny raz udało jej się umknąć przed zagrożeniem, nawet jeżeli ta ucieczka była chwilowa i niepewna. Nawet jeśli gazeta obwieściła jej śmierć fałszywie, byliby wszyscy durni, gdyby założyli, że ci, którzy znali prawdę - a na pewno było ich mnóstwo - nie zamierzali nadal na nią polować.
Odetchnął z ulgą, gdy otworzyła mu właśnie Lucy, z wyciągniętą różdżką (zawsze czujna!) i lekko umazana ziemią. W najmniejszym stopniu nie przeszkodziło mu to w schwytaniu ją w ramiona. Objął przyjaciółkę nieco zbyt mocno, przyciskając jej głowę do własnego ramienia. Chwila ta trwała niezręcznie długo, ale w końcu odsunął się, wypuścił z myśli jej słodki (i nieco ziemisty) zapach, nie mogąc powstrzymać uśmiechu wpełzającego na usta.
Teraz miał ochotę zaśmiać się z własnej głupoty - jak mógł choć przez chwilę zakładać, że Walczący Mag napisze prawdę?
- Wiedziałem, że to raczej ściema, ale musiałem... musiałem się przekonać, czy na pewno nic ci nie jest - wyjaśnił nieco tylko zażenowany, stojąc na progu i czekając, czy go zaprosi. Nie wątpił w to, że to zrobi, ale nie chciał być na tyle nieuprzejmy, by wepchać się do czyjegoś domu, choćby był to dom osoby tak mu bliskiej. - Kiedy przeczytałem te bzdury przez chwilę naprawdę myślałem... ech, jestem idiotą. - Machnął ręką i wsunął dłonie do kieszeni, chowając różdżkę, którą długo trzymał w pogotowiu. - A co ty o tym myślisz? - zreflektował się.
Jak czuła się z tym, że najczęściej czytana gazeta w kraju podała informacje o jej śmierci?
Tyle dobrze, że miał wentyl, w który mógł przelać najgorsze z emocji. Obwiniał bowiem wojnę, wojnę, która zabrała im spokój i szansę na normalne życie. Trudno byłoby nie zastanawiać się, czy gdyby wszystko potoczyło się inaczej ich relacja też nie wyglądałaby lepiej. Może Lucinda nigdy nie zostałaby wydziedziczona, może wyszłaby w końcu za jakiegoś szlachcica, a może - tylko może - zachowałaby ten płomień przekory i odeszła od rodziny, chcącej zmusić ją do zaakceptowania złotej klatki. Wtedy... cóż, wtedy. Rozmyślanie nad tym nie miało większego sensu, bo w rzeczywistości nic nie było tak proste jak się zdawało. Zbyt wiele ryzykowali, choć wciąż odczuwał wstyd, że ona poświęciła znacznie więcej niż on.
Kiedy zmartwiony i zdenerwowany pojawił się na progu domu Lucy nie zrobił tego po to, by czynić jej wyrzuty. Chciał tylko przekonać się i na własne oczy zobaczyć, że jest bezpieczna. Że kolejny raz udało jej się umknąć przed zagrożeniem, nawet jeżeli ta ucieczka była chwilowa i niepewna. Nawet jeśli gazeta obwieściła jej śmierć fałszywie, byliby wszyscy durni, gdyby założyli, że ci, którzy znali prawdę - a na pewno było ich mnóstwo - nie zamierzali nadal na nią polować.
Odetchnął z ulgą, gdy otworzyła mu właśnie Lucy, z wyciągniętą różdżką (zawsze czujna!) i lekko umazana ziemią. W najmniejszym stopniu nie przeszkodziło mu to w schwytaniu ją w ramiona. Objął przyjaciółkę nieco zbyt mocno, przyciskając jej głowę do własnego ramienia. Chwila ta trwała niezręcznie długo, ale w końcu odsunął się, wypuścił z myśli jej słodki (i nieco ziemisty) zapach, nie mogąc powstrzymać uśmiechu wpełzającego na usta.
Teraz miał ochotę zaśmiać się z własnej głupoty - jak mógł choć przez chwilę zakładać, że Walczący Mag napisze prawdę?
- Wiedziałem, że to raczej ściema, ale musiałem... musiałem się przekonać, czy na pewno nic ci nie jest - wyjaśnił nieco tylko zażenowany, stojąc na progu i czekając, czy go zaprosi. Nie wątpił w to, że to zrobi, ale nie chciał być na tyle nieuprzejmy, by wepchać się do czyjegoś domu, choćby był to dom osoby tak mu bliskiej. - Kiedy przeczytałem te bzdury przez chwilę naprawdę myślałem... ech, jestem idiotą. - Machnął ręką i wsunął dłonie do kieszeni, chowając różdżkę, którą długo trzymał w pogotowiu. - A co ty o tym myślisz? - zreflektował się.
Jak czuła się z tym, że najczęściej czytana gazeta w kraju podała informacje o jej śmierci?
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Lucinda przestała się już zastanawiać nad tym jak wyglądałoby jej życie gdyby nie wojna. Zmieniła się, nie była już tą samą naiwną sobą. Wcześniej o wiele łatwiej było jej wierzyć w ludzi, myślała, że każdy kto stanie przed wyborem czy zrobić coś złego czy odpuścić i pozostać neutralnym wybierze to drugie. Do dobroci nikogo przecież nie zmuszała. Zło było jednak skrajnością, a według jej wcześniejszych wierzeń nikt nie rodził się dobry, albo zły. Liczyło się tylko to w jaki sposób żył. Teraz nabrała do ludzi dystansu, nie ufała im tak skrajnie, wolała nastawić się negatywnie i się zaskoczyć niż po raz kolejny się rozczarować. Życie pokazała jej, że najbardziej potrafią zranić najbliżsi. Nie dlatego, że tak wiele znaczą, ale dlatego, że się nikt tego nie spodziewa. Nie miała zamiaru popełnić tego błędu po raz kolejny, tego nauczyła ją właśnie wojna. Zaufanie było towarem deficytowym i trzeba było na nie bardzo zasłużyć. Oczywiście jawnie marzyła o tym, żeby ta wojna w końcu dobiegła końca. Miała dosyć patrzenia na cierpienie, na ból innych osób. Chciała obudzić się rano bez ciężaru na piersiach, chociaż szczerze zastanawiała się czy kiedykolwiek będzie w stanie iść ulicą i nie obracać się by sprawdzić czy ktoś za nią nie kroczy.
Widok mężczyzny na progu jej mieszkania lekko ją zaniepokoił. Nie powinna być jednak zaskoczona i zaraz w duchu sama siebie za to skarciła. Czy to źle, że się ktoś o nią martwi? Czy to źle, że był na świecie ktoś kto chciał sprawdzić czy aby na pewno wszystko z nią w porządku? Odzwyczaiła się od tego. Tak naprawdę nie za swoje myśli teraz się karciła, a za zachowanie. Może gdyby wychodziła z inicjatywą, pisała listy, dawała znaki życia to by nie musiał się o nią martwić. Tak przecież robią przyjaciele. Tak zachowują się bliskie osoby. Ona też w końcu martwiła się o niego i miała szczerą nadzieje, że nic złego mu się nie przytrafi. Chociaż te bzdury o byciu przeklętą wyparła ze swojej świadomości, to jednak potrafiła sprowadzać na innych pecha. Nie zdarzały się takie zrządzenia losu.
Blondynka odwzajemniła uścisk wciąż lekko zbita z tropu. – Nic mi nie jest – odparła uśmiechając się delikatnie. Dostrzegła też jak jego zaniepokojone spojrzenie zmienia się w ulgę. Poczuła delikatny ucisk w żołądku. To zwykle ona zamartwiała się o wszystkich, o wszystko. – Przepraszam, powinnam była… - urwała i pokręciła głową. – Nie jesteś. Pod tą całą warstwą brudu może znajdować się prawda. To sztuka propagandy, nie ma znaczenia czy piszesz prawdę czy kłamiesz, bo ludzie i tak uwierzą w to co tylko chcą. – dodała robiąc krok w głąb mieszkania. – Wejdź, nie stójmy tu – dodała i skinieniem głowy zaprosiła go do siebie. – Właściwie powinnam cię przeprosić – dodała od razu nim zdążył jej przerwać. – Chyba nie potrafię się w tym wszystkim odnaleźć. Spędziliśmy cudowny wieczór, wszystko zaplanowałeś, a ja… przepraszam, że się martwiłeś, powinnam napisać od razu jak się dowiedziałam o tym artykule. W ogóle powinna była napisać… -odparła gdy znaleźli się już w salonie.
Nie była najlepsza w mówieniu o tym co czuje. Wychodziło jej to jedynie wtedy gdy robiła to w złości. Wtedy potrafiła wylewać wszystkie możliwe żale, mówić o tym co ją zabolało, albo o tym jak się aktualnie czuje. W innych sytuacjach przychodziło jej to z trudem. Tak naprawdę nikt jej tego nie nauczył. W jej rodzinie wszystko zamiatało się pod dywan, a uczucia nic tak naprawdę nie znaczyły. – Szczerze mówiąc to mi ulżyło. Lepiej być martwym w tym świecie. Trupów nikt nie ściga. Wracamy do punktu wyjścia. – odparła, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. Nie było w tej sytuacji nic zabawnego, ale najwyraźniej znieczuliła się na wiele spraw. – Muszę zadać ci pytanie – zaczęła siadając na kanapie i wskazując miejsce tuż obok siebie. – Co by się stało gdyby to co przeczytałeś… gdyby to okazało się prawdą? – musiała to wiedzieć. On też musiał być świadomy tego, że styl życia jaki prowadzi może ją ku takiemu zakończeniu zaprowadzić. Nie chciała go zachęcać do relacji, która ma mu przynieść więcej bólu niż pożytku.
Widok mężczyzny na progu jej mieszkania lekko ją zaniepokoił. Nie powinna być jednak zaskoczona i zaraz w duchu sama siebie za to skarciła. Czy to źle, że się ktoś o nią martwi? Czy to źle, że był na świecie ktoś kto chciał sprawdzić czy aby na pewno wszystko z nią w porządku? Odzwyczaiła się od tego. Tak naprawdę nie za swoje myśli teraz się karciła, a za zachowanie. Może gdyby wychodziła z inicjatywą, pisała listy, dawała znaki życia to by nie musiał się o nią martwić. Tak przecież robią przyjaciele. Tak zachowują się bliskie osoby. Ona też w końcu martwiła się o niego i miała szczerą nadzieje, że nic złego mu się nie przytrafi. Chociaż te bzdury o byciu przeklętą wyparła ze swojej świadomości, to jednak potrafiła sprowadzać na innych pecha. Nie zdarzały się takie zrządzenia losu.
Blondynka odwzajemniła uścisk wciąż lekko zbita z tropu. – Nic mi nie jest – odparła uśmiechając się delikatnie. Dostrzegła też jak jego zaniepokojone spojrzenie zmienia się w ulgę. Poczuła delikatny ucisk w żołądku. To zwykle ona zamartwiała się o wszystkich, o wszystko. – Przepraszam, powinnam była… - urwała i pokręciła głową. – Nie jesteś. Pod tą całą warstwą brudu może znajdować się prawda. To sztuka propagandy, nie ma znaczenia czy piszesz prawdę czy kłamiesz, bo ludzie i tak uwierzą w to co tylko chcą. – dodała robiąc krok w głąb mieszkania. – Wejdź, nie stójmy tu – dodała i skinieniem głowy zaprosiła go do siebie. – Właściwie powinnam cię przeprosić – dodała od razu nim zdążył jej przerwać. – Chyba nie potrafię się w tym wszystkim odnaleźć. Spędziliśmy cudowny wieczór, wszystko zaplanowałeś, a ja… przepraszam, że się martwiłeś, powinnam napisać od razu jak się dowiedziałam o tym artykule. W ogóle powinna była napisać… -odparła gdy znaleźli się już w salonie.
Nie była najlepsza w mówieniu o tym co czuje. Wychodziło jej to jedynie wtedy gdy robiła to w złości. Wtedy potrafiła wylewać wszystkie możliwe żale, mówić o tym co ją zabolało, albo o tym jak się aktualnie czuje. W innych sytuacjach przychodziło jej to z trudem. Tak naprawdę nikt jej tego nie nauczył. W jej rodzinie wszystko zamiatało się pod dywan, a uczucia nic tak naprawdę nie znaczyły. – Szczerze mówiąc to mi ulżyło. Lepiej być martwym w tym świecie. Trupów nikt nie ściga. Wracamy do punktu wyjścia. – odparła, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. Nie było w tej sytuacji nic zabawnego, ale najwyraźniej znieczuliła się na wiele spraw. – Muszę zadać ci pytanie – zaczęła siadając na kanapie i wskazując miejsce tuż obok siebie. – Co by się stało gdyby to co przeczytałeś… gdyby to okazało się prawdą? – musiała to wiedzieć. On też musiał być świadomy tego, że styl życia jaki prowadzi może ją ku takiemu zakończeniu zaprowadzić. Nie chciała go zachęcać do relacji, która ma mu przynieść więcej bólu niż pożytku.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Skłamałby, gdyby sam przed sobą nie przyznał, że zmartwiła go łatwość z jaką dał się ogarnąć emocjom po przeczytaniu tych banialuków w propagandowej gazecie. Całe lata spędził przecież daleko od Lucindy na jej własne (a teoretycznie ich wspólne, uzgodnione) życzenie. Nie należał do tych szekspirowskich bohaterów, którzy nie mogli żyć bez jakiejś jednej przyjaźni (miłości?), miał życie, całkiem dobre zresztą, nawet wtedy, kiedy ich drogi się rozeszły. Wierzył w przeznaczenie, musiał, przeklęte sny nigdy nie dały mu możliwości wyboru, więc to że spotkali się ponownie w środku lasu musiało się zdarzyć i może nawet miało jakieś większe znaczenie, choć jeszcze go nie dostrzegał. Czuł się jednak inaczej, młodziej, gdy tak pognał do Szkocji na samą tylko myśl o tym, że może nie spotkać Lucy ponownie, jakby znowu mieli po dwadzieścia lat i marzyli o wspólnych podróżach. Zależało mu na niej, oczywiście, że tak, ale powinien pomyśleć więcej zanim rzucił się pod dom, który czysto teoretycznie mógł być już przejęty przez kogoś innego. Napisać list? Idiotyzm. Dlaczego gdy przychodziło do ich dwójki każda instynktowna reakcja wydawała się tą bardziej lekkomyślną?
Ale chociaż pluł sobie w brodę za panikowanie, nie żałował, że tu przyszedł. Jej towarzystwo i znajomy głos sprawiały mu tyle przyjemności, jakby naprawdę cofnął się w czasie o kilka lat.
- Nie przepraszaj. Skąd mogłaś wiedzieć, że przylecę tu już rano? Rozsądniejszy człowiek poczekałby przysłowiowe dwadzieścia cztery godziny - zażartował, żeby nieco rozładować napięcie, które sam wzbudził i pozwolił Lucindzie odsunąć się, nabrać dystansu, spojrzeć mu w oczy. Dopiero teraz tak naprawdę zauważył jaka była brudna, musiał przerwać jej w jakiejś pracy. Miał więc już obowiązek jej w niej pomóc. Uśmiechnął się kątem ust, gdy tłumaczyła się dalej, ale nie mógłby dłużej udawać, że go to wszystko nie obeszło, byłoby to nie w porządku wobec niej. - Mogłaś, ale z drugiej strony ja również. Oboje jesteśmy równie winni. To znaczy, jeśli można mówić o winie. To nie tak, że miałaś obowiązek... ech. - Wzruszył ramieniem i powiódł niezręcznie spojrzeniem po suficie. Jak do cholery miał nazwać tę tęsknotę, którą czuł za ich relacją? Jak, żeby nie zabrzmieć zbyt tkliwie? - Nie drążmy. Jestem tu teraz. Każdy dzień to nowa szansa, tak zwykł mówić profesor, u którego robiłem specjalizację. Zwłaszcza wtedy, kiedy któryś z jego adeptów zawalał egzamin. Nie ja oczywiście, ja jestem sumienny. - Mrugnął do niej, na ślepo podążając do salonu, bo choć był w tym domu raz, zdołał go już zapamiętać.
Przysiadł na kanapie, dając jej czas, żeby się namyśliła nad tym, jakie emocje budzi w niej sprawa tego pieprzonego szmatławca. Opierając się o poduszkę, zauważył, że wyturlała się spod niej mała czarna kuleczka, ale formujące się w myślach pytania zostawił na później.
- Myślisz, że naprawdę nikt cię nie ściga? - Nie chciała zabrzmieć aż tak sceptycznie jak zabrzmiał, więc zaraz zmarszczył brwi i się poprawił: - To znaczy, na pewno zwykli ludzie nie będą już obsesyjnie się rozglądać za twoją twarzą, to fakt. - Uśmiechnął się zachęcająco, gdy zechciała zadać mu pytanie, ale uśmiech ten zaraz stał się sztywny i wymuszony. Długo milczał, przesuwając dłonią wzdłuż brody, bo co właściwie powinien odpowiedzieć? - Jeśli myślisz, że bym się załamał, to by tak nie było. Wiem ile ryzykujesz - mruknął wreszcie niechętnie, patrząc gdzieś w okolicę jej obojczyków. - Na pewno czułbym żałobę, straciłbym kogoś, kogo nie będzie mi w stanie zastąpić nikt inny. - Odszukał jej spojrzenie. - Chyba chciałbym dowiedzieć się co zrobiono z twoim ciałem. Jeśli by się go nie dało odzyskać, to zrobiłbym ci cenotaf w jakimś ładnym miejscu. Starałbym się znaleźć takie, które było dla ciebie ważne. - Westchnął. Niechętnie wyobrażał sobie jej śmierć. - Ale to teraz nieistotne. Żyjesz dzisiaj, tutaj, mogę z tobą porozmawiać, złapać cię za rękę. - Tak też zrobił, trochę instynktownie, żeby nadać znaczenia słowom, i oparł dłoń na jej dłoni, na chwilę. - A teraz mi powiedz... - Znów spojrzał w jej oczy, uśmiechając się nieznacznie lżej. - ...czy ty masz pufki? Bo na kanapie są pufcze bobki. - Niechże ona się uśmiechnie. Czuł się winny, że zaskoczył ją tak swoim nagłym przybyciem.
Ale chociaż pluł sobie w brodę za panikowanie, nie żałował, że tu przyszedł. Jej towarzystwo i znajomy głos sprawiały mu tyle przyjemności, jakby naprawdę cofnął się w czasie o kilka lat.
- Nie przepraszaj. Skąd mogłaś wiedzieć, że przylecę tu już rano? Rozsądniejszy człowiek poczekałby przysłowiowe dwadzieścia cztery godziny - zażartował, żeby nieco rozładować napięcie, które sam wzbudził i pozwolił Lucindzie odsunąć się, nabrać dystansu, spojrzeć mu w oczy. Dopiero teraz tak naprawdę zauważył jaka była brudna, musiał przerwać jej w jakiejś pracy. Miał więc już obowiązek jej w niej pomóc. Uśmiechnął się kątem ust, gdy tłumaczyła się dalej, ale nie mógłby dłużej udawać, że go to wszystko nie obeszło, byłoby to nie w porządku wobec niej. - Mogłaś, ale z drugiej strony ja również. Oboje jesteśmy równie winni. To znaczy, jeśli można mówić o winie. To nie tak, że miałaś obowiązek... ech. - Wzruszył ramieniem i powiódł niezręcznie spojrzeniem po suficie. Jak do cholery miał nazwać tę tęsknotę, którą czuł za ich relacją? Jak, żeby nie zabrzmieć zbyt tkliwie? - Nie drążmy. Jestem tu teraz. Każdy dzień to nowa szansa, tak zwykł mówić profesor, u którego robiłem specjalizację. Zwłaszcza wtedy, kiedy któryś z jego adeptów zawalał egzamin. Nie ja oczywiście, ja jestem sumienny. - Mrugnął do niej, na ślepo podążając do salonu, bo choć był w tym domu raz, zdołał go już zapamiętać.
Przysiadł na kanapie, dając jej czas, żeby się namyśliła nad tym, jakie emocje budzi w niej sprawa tego pieprzonego szmatławca. Opierając się o poduszkę, zauważył, że wyturlała się spod niej mała czarna kuleczka, ale formujące się w myślach pytania zostawił na później.
- Myślisz, że naprawdę nikt cię nie ściga? - Nie chciała zabrzmieć aż tak sceptycznie jak zabrzmiał, więc zaraz zmarszczył brwi i się poprawił: - To znaczy, na pewno zwykli ludzie nie będą już obsesyjnie się rozglądać za twoją twarzą, to fakt. - Uśmiechnął się zachęcająco, gdy zechciała zadać mu pytanie, ale uśmiech ten zaraz stał się sztywny i wymuszony. Długo milczał, przesuwając dłonią wzdłuż brody, bo co właściwie powinien odpowiedzieć? - Jeśli myślisz, że bym się załamał, to by tak nie było. Wiem ile ryzykujesz - mruknął wreszcie niechętnie, patrząc gdzieś w okolicę jej obojczyków. - Na pewno czułbym żałobę, straciłbym kogoś, kogo nie będzie mi w stanie zastąpić nikt inny. - Odszukał jej spojrzenie. - Chyba chciałbym dowiedzieć się co zrobiono z twoim ciałem. Jeśli by się go nie dało odzyskać, to zrobiłbym ci cenotaf w jakimś ładnym miejscu. Starałbym się znaleźć takie, które było dla ciebie ważne. - Westchnął. Niechętnie wyobrażał sobie jej śmierć. - Ale to teraz nieistotne. Żyjesz dzisiaj, tutaj, mogę z tobą porozmawiać, złapać cię za rękę. - Tak też zrobił, trochę instynktownie, żeby nadać znaczenia słowom, i oparł dłoń na jej dłoni, na chwilę. - A teraz mi powiedz... - Znów spojrzał w jej oczy, uśmiechając się nieznacznie lżej. - ...czy ty masz pufki? Bo na kanapie są pufcze bobki. - Niechże ona się uśmiechnie. Czuł się winny, że zaskoczył ją tak swoim nagłym przybyciem.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Skłamałaby mówiąc, że fakt iż się o nią martwi jej przeszkadza, sprawia przykrość lub irytuje. Właściwie to było całkiem przyjemne uczucie. Zaskakiwał ją fakt, że tak szybko przyszło im odbudowanie tej znajomości, tak szybko stali się przyjaciółmi. W końcu porzucili ją również w dość szybkim tempie. Właściwie to ona ją porzuciła na rzecz jakichś chorych ideałów, myśli, które teraz nie miały dla niej żadnego, ale to żadnego znaczenia. Musiała zmądrzeć, nabrać dystansu, zrozumieć, że to świat powinien się ugiąć, ona nie musiała się przecież dostosowywać do reguł rozgrywanej gry. Kiedy w końcu udało jej się je zmienić zrozumiała ile tak naprawdę straciła. Żal mieszał się w niej z rozwagą. Gdyby nie znalazła się w tym miejscu, w którym jest teraz nigdy nie zrozumiałaby wielu ważnych aspektów jej istnienia. Nie stałaby się tym kim jest teraz, a wbrew wszystkiemu pierwszy raz od długiego czasu mogła powiedzieć, że lubi siebie, po prostu… jako człowieka.
Blondynka utkwiła spojrzenie w mężczyźnie i pokręciła głową. – Dwadzieścia cztery godziny? – zapytała, a w kącikach jej ust zatańczył delikatny uśmiech. – Nigdy byś tyle nie wytrzymał. – powiedziała to dlatego, że go znała i wiedziała, że dla osób, które są mu bliskie jest w stanie zrobić niemal wszystko. Powiedziała tak też, bo znała to uczucie, które go ogarnęło. Wiedziała jak to jest martwić się o drugą osobę. Widzieć oczami wyobraźni najgorsze scenariusze.
Kiedy uciął ich słowną przepychankę dotyczącą tego kto i kiedy powinien zrobić krok Lucinda przyjęła to z wyraźną ulgą. Czuła się źle z tym w jaki sposób poprowadziła ich relacje. Teraz widziała to jeszcze jaśniej. Nie chciała też, żeby pomyślał, że jest niewdzięczna i to w kwestii zorganizowanego przez niego sylwestra i w kwestii dzisiejszej sytuacji, dlatego szybko dodała. – Cieszę się, że przyszedłeś, następnym razem może nie będziemy musieli czekać na nekrolog w gazecie, żeby się zobaczyć. – dodała z lekkim przekąsem i szturchnęła go ramieniem.
Gdy usiedli na kanapie Lucinda jeszcze raz zastanowiła się nad własnymi słowami. – Ci co znają prawdę to na pewno będą – zaczęła oglądając własne dłonie. – Ale wiesz… dla nich to dobry sposób na przeciągnięcie ludzi na swoją stronę. Głośny przekaz: nikt was już nie ochroni, nie ma już stron, jest tylko jedna. Może trzeba było zostać dziennikarzem? To kolejna władza w naszym kraju. – dodała z przekąsem uśmiechając się do mężczyzny. Nie mogła przestać myśleć o tych wszystkich nazwiskach wymienionych w gazecie. Pozostało jej wierzyć, że to wszystko to bajka napisana przez nieobliczalnego człowieka.
Blondynka wyczekiwała jego odpowiedzi, bo po części nie wiedziała czy mężczyzna zdaje sobie sprawę z ryzyka jakie ona podejmuje. Rozumiała jego impulsywność dzisiejszego dnia, prawdopodobnie sama zachowałaby się podobnie, ale jeżeli naprawdę coś by jej się stało to nie chciała, żeby się narażał. Brał na siebie jakieś brzemię, które ciężko byłoby unieść. Nawet ona nie chciałaby być tym brzemieniem. Westchnęła z ulgą i wzruszyła ramionami. – Jakbyś postawił go w jakimś okropnym miejscu to nawiedzałabym cię do końca życia. – dodała dla rozluźnienia sytuacji i uścisnęła jego dłoń. Rozmowa o śmierci nie należała do najprzyjemniejszych dlatego sama miała zmienić już temat i zaproponować mu coś do picia lub jedzenia, ale ten nagle wspomniał o Pufkach i Lucinda mimowolnie spojrzała na brązową kulkę na jej jasnej kanapie. Poniosła się rozzłoszczona i zaczęła wypatrywać niesfornych stworzeń. – Na Merlina, co ja się z nimi mam… - zaczęła i westchnęła głośno. – Marcella mi je zostawiła zanim wyjechała, właściwie to jej dom, a ja się tutaj przypałętałam gdy zabrano mi moje mieszkanie. Wyjechała teraz z kraju i zostawiła mi dwie pufki. Nie lubią mnie zbytnio… - dodała spoglądając na mężczyznę. Korzystając z różdżki szybko uprzątnęła sofę i załamała ręce. – Nie chcesz czasem pufek? – zapytała uśmiechając się szeroko do mężczyzny. Pewnie by ich nikomu nie oddała bo poczucie obowiązku grało w jej życiu naprawdę dużą rolę, ale… można było spróbować.
Blondynka utkwiła spojrzenie w mężczyźnie i pokręciła głową. – Dwadzieścia cztery godziny? – zapytała, a w kącikach jej ust zatańczył delikatny uśmiech. – Nigdy byś tyle nie wytrzymał. – powiedziała to dlatego, że go znała i wiedziała, że dla osób, które są mu bliskie jest w stanie zrobić niemal wszystko. Powiedziała tak też, bo znała to uczucie, które go ogarnęło. Wiedziała jak to jest martwić się o drugą osobę. Widzieć oczami wyobraźni najgorsze scenariusze.
Kiedy uciął ich słowną przepychankę dotyczącą tego kto i kiedy powinien zrobić krok Lucinda przyjęła to z wyraźną ulgą. Czuła się źle z tym w jaki sposób poprowadziła ich relacje. Teraz widziała to jeszcze jaśniej. Nie chciała też, żeby pomyślał, że jest niewdzięczna i to w kwestii zorganizowanego przez niego sylwestra i w kwestii dzisiejszej sytuacji, dlatego szybko dodała. – Cieszę się, że przyszedłeś, następnym razem może nie będziemy musieli czekać na nekrolog w gazecie, żeby się zobaczyć. – dodała z lekkim przekąsem i szturchnęła go ramieniem.
Gdy usiedli na kanapie Lucinda jeszcze raz zastanowiła się nad własnymi słowami. – Ci co znają prawdę to na pewno będą – zaczęła oglądając własne dłonie. – Ale wiesz… dla nich to dobry sposób na przeciągnięcie ludzi na swoją stronę. Głośny przekaz: nikt was już nie ochroni, nie ma już stron, jest tylko jedna. Może trzeba było zostać dziennikarzem? To kolejna władza w naszym kraju. – dodała z przekąsem uśmiechając się do mężczyzny. Nie mogła przestać myśleć o tych wszystkich nazwiskach wymienionych w gazecie. Pozostało jej wierzyć, że to wszystko to bajka napisana przez nieobliczalnego człowieka.
Blondynka wyczekiwała jego odpowiedzi, bo po części nie wiedziała czy mężczyzna zdaje sobie sprawę z ryzyka jakie ona podejmuje. Rozumiała jego impulsywność dzisiejszego dnia, prawdopodobnie sama zachowałaby się podobnie, ale jeżeli naprawdę coś by jej się stało to nie chciała, żeby się narażał. Brał na siebie jakieś brzemię, które ciężko byłoby unieść. Nawet ona nie chciałaby być tym brzemieniem. Westchnęła z ulgą i wzruszyła ramionami. – Jakbyś postawił go w jakimś okropnym miejscu to nawiedzałabym cię do końca życia. – dodała dla rozluźnienia sytuacji i uścisnęła jego dłoń. Rozmowa o śmierci nie należała do najprzyjemniejszych dlatego sama miała zmienić już temat i zaproponować mu coś do picia lub jedzenia, ale ten nagle wspomniał o Pufkach i Lucinda mimowolnie spojrzała na brązową kulkę na jej jasnej kanapie. Poniosła się rozzłoszczona i zaczęła wypatrywać niesfornych stworzeń. – Na Merlina, co ja się z nimi mam… - zaczęła i westchnęła głośno. – Marcella mi je zostawiła zanim wyjechała, właściwie to jej dom, a ja się tutaj przypałętałam gdy zabrano mi moje mieszkanie. Wyjechała teraz z kraju i zostawiła mi dwie pufki. Nie lubią mnie zbytnio… - dodała spoglądając na mężczyznę. Korzystając z różdżki szybko uprzątnęła sofę i załamała ręce. – Nie chcesz czasem pufek? – zapytała uśmiechając się szeroko do mężczyzny. Pewnie by ich nikomu nie oddała bo poczucie obowiązku grało w jej życiu naprawdę dużą rolę, ale… można było spróbować.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Sugerujesz, że jestem w gorącej wodzie kąpany? - rzucił z pokątnym uśmieszkiem, odpowiadając na zaczepkę. I już zrobiło się lżej, gdy tylko opadły pierwsze emocje, ten cały lęk, ulga okazała się na tyle przytłaczająca, że nie można było poradzić sobie z nią inaczej niż tylko obracając ją w żart. Jako dorośli od wielu lat ludzie mieli wprawę w obracanie poważnych uczuć w coś lekkiego, prawie nieznaczącego, czasami tylko w ten sposób można było sobie z nimi poradzić. Nie byli nastolatkami, nie mogli sobie już pozwalać na gorącą głowę i rzucanie wprost w wir życia. W pewnym momencie każde z nich otrzymało lekcję, że cierpliwość popłaca, a czasami jest wręcz niezbędna. - Chciałbym ci powiedzieć, że nie jestem już taki impulsywny, ale jak dla mnie są dobre i złe rodzaje impulsywności. Nie można czekać, kiedy nie jest się pewnym bezpieczeństwa bliskich - wyznał wreszcie prostodusznie, szczerzej niż dotąd, strząsając z barków gruby płaszcz, dostosowany do surowego szkockiego klimatu.
Poprawił mankiety spranej koszuli, przeczesał palcami wilgotne wciąż od mżawki włosy, a potem pozwolił poprowadzić się wgłąb domu.
- Mam taką nadzieję, Lucy. Chociaż mój nekrolog raczej się nie pojawi w gazecie, nie jestem taki ważny - rzucił żartobliwie, ale i nierozważnie, przygryzając język już po fakcie, aż na podniebieniu posmakował krew. - Znaczy... cholera, wiesz co miałem na myśli - Zamknął oczy, przeklinając durny dobór słów. - Nie martw się o mnie, nie zanosi się na to, żebym miał umierać. A przynajmniej nie mam na to większej szansy niż każdy inny mieszkaniec tego zwariowanego kraju - Opadł na kanapę. Na końcu języka zawisło pytanie, czy zastanawiała się nad wyprowadzką, nad ucieczką, ale nie zadał go, bo przecież znał odpowiedź. Poświęciła się dla tego co uważała za słuszne, sianie w jej sercu wątpliwości byłoby formą zawoalowanego narzekania. Przyznał już przecież, że będzie szanował jej decyzje. A to że korciło go dodać do tego wszystkiego, że wyjechałby razem z nią, gdyby była potrzeba, było chyba najgłupszą rzeczą, jaką mógłby teraz powiedzieć.
- Nie wydaje się, by ludzie, którym zależy i którzy szukają waszej pomocy, mogli uwierzyć bredniom pisanym w Walczącym Magu. Może przez pierwsze kilka dni, jak ja dzisiaj, z impulsu. Ale potem zaczną się zastanawiać - zauważył, trochę z nadzieją, a trochę wręcz przeciwnie. Sama przyznała, że anonimowość dana przez pozorowaną śmierć mogła jej służyć między obcymi dotąd znającymi ją jedynie z plakatów.
Roześmiał się szczerze, odrzucając głowę, gdy z taką prostotą odpowiedziała na jego - oby czysto hipotetyczną - wizję. Nie chciał sobie nawet wyobrażać co by poczuł, gdyby przyśniło mu się proroctwo śmierci Lucindy i jak na razie nie musiał. Nie było sensu ścigać koszmarów, miały zwyczaj dopadać człowieka same.
- Teraz mnie skusiłaś. Gdzie najbardziej nie chciałabyś zostać pochowana? W moim ogródku? Na szczycie Ben Navis? A może między kamieniami murów gospody w Hogsmeade? - Te pomysły były tak absurdalne, że rozbawienie przylgnęło do niego na dobre, razem z tą dziwaczną lekkością. Kiedy ścisnęła go za dłoń mimowolnie splótł ich palce. Jej skóra była miękka i chłodniejsza od jego, więc zaczął z troską rozcierać jej dłonie, żeby trochę je rozgrzać. Patrzył na nią przy tym, doszukując się oznak dyskomfortu, ale zamiast tego ich spojrzenia spotkały się na długo i gdyby nie atmosfera rozładowana przez niesforne pufki, nie wiedział, jaką głupotę mógłby popełnić.
- Marcella... przyjaciółka? - zapytał, bo nie słyszał o niej wcześniej, a potem zaklęciem pomógł Lucy sprzątać pozostałości bobków. Nie były śmierdzące ani nawet szczególnie rzucające się w oczy, pufki były relatywnie prostymi w opiece stworzonkami, nie trzeba ich było nawet karmić, jeżeli pozwalało im się spać blisko siebie, żeby mogły karmić się w nocy tym co zebrało się w nosie właściciela. - Nie lubią? Niemożliwe - uśmiechnął się z powątpiewaniem, ale i słabo skrywanym rozbawieniem. - A wpuszczasz je na noc do sypialni? Potrzebują kontaktu z właścicielem, wtedy czują się najbezpieczniej, poza tym żywią się głównie ludzkimi wydzielinami z nosa, czasem z uszu, więc najlepiej im jak mogą pożywiać się w nocy, kiedy człowiek śpi - powiedział z kamienną twarzą, no bo takie były fakty. - Nie wiem, czy Marlena zgodziłaby się na pufki - dodał z zamyśleniem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Poprawił mankiety spranej koszuli, przeczesał palcami wilgotne wciąż od mżawki włosy, a potem pozwolił poprowadzić się wgłąb domu.
- Mam taką nadzieję, Lucy. Chociaż mój nekrolog raczej się nie pojawi w gazecie, nie jestem taki ważny - rzucił żartobliwie, ale i nierozważnie, przygryzając język już po fakcie, aż na podniebieniu posmakował krew. - Znaczy... cholera, wiesz co miałem na myśli - Zamknął oczy, przeklinając durny dobór słów. - Nie martw się o mnie, nie zanosi się na to, żebym miał umierać. A przynajmniej nie mam na to większej szansy niż każdy inny mieszkaniec tego zwariowanego kraju - Opadł na kanapę. Na końcu języka zawisło pytanie, czy zastanawiała się nad wyprowadzką, nad ucieczką, ale nie zadał go, bo przecież znał odpowiedź. Poświęciła się dla tego co uważała za słuszne, sianie w jej sercu wątpliwości byłoby formą zawoalowanego narzekania. Przyznał już przecież, że będzie szanował jej decyzje. A to że korciło go dodać do tego wszystkiego, że wyjechałby razem z nią, gdyby była potrzeba, było chyba najgłupszą rzeczą, jaką mógłby teraz powiedzieć.
- Nie wydaje się, by ludzie, którym zależy i którzy szukają waszej pomocy, mogli uwierzyć bredniom pisanym w Walczącym Magu. Może przez pierwsze kilka dni, jak ja dzisiaj, z impulsu. Ale potem zaczną się zastanawiać - zauważył, trochę z nadzieją, a trochę wręcz przeciwnie. Sama przyznała, że anonimowość dana przez pozorowaną śmierć mogła jej służyć między obcymi dotąd znającymi ją jedynie z plakatów.
Roześmiał się szczerze, odrzucając głowę, gdy z taką prostotą odpowiedziała na jego - oby czysto hipotetyczną - wizję. Nie chciał sobie nawet wyobrażać co by poczuł, gdyby przyśniło mu się proroctwo śmierci Lucindy i jak na razie nie musiał. Nie było sensu ścigać koszmarów, miały zwyczaj dopadać człowieka same.
- Teraz mnie skusiłaś. Gdzie najbardziej nie chciałabyś zostać pochowana? W moim ogródku? Na szczycie Ben Navis? A może między kamieniami murów gospody w Hogsmeade? - Te pomysły były tak absurdalne, że rozbawienie przylgnęło do niego na dobre, razem z tą dziwaczną lekkością. Kiedy ścisnęła go za dłoń mimowolnie splótł ich palce. Jej skóra była miękka i chłodniejsza od jego, więc zaczął z troską rozcierać jej dłonie, żeby trochę je rozgrzać. Patrzył na nią przy tym, doszukując się oznak dyskomfortu, ale zamiast tego ich spojrzenia spotkały się na długo i gdyby nie atmosfera rozładowana przez niesforne pufki, nie wiedział, jaką głupotę mógłby popełnić.
- Marcella... przyjaciółka? - zapytał, bo nie słyszał o niej wcześniej, a potem zaklęciem pomógł Lucy sprzątać pozostałości bobków. Nie były śmierdzące ani nawet szczególnie rzucające się w oczy, pufki były relatywnie prostymi w opiece stworzonkami, nie trzeba ich było nawet karmić, jeżeli pozwalało im się spać blisko siebie, żeby mogły karmić się w nocy tym co zebrało się w nosie właściciela. - Nie lubią? Niemożliwe - uśmiechnął się z powątpiewaniem, ale i słabo skrywanym rozbawieniem. - A wpuszczasz je na noc do sypialni? Potrzebują kontaktu z właścicielem, wtedy czują się najbezpieczniej, poza tym żywią się głównie ludzkimi wydzielinami z nosa, czasem z uszu, więc najlepiej im jak mogą pożywiać się w nocy, kiedy człowiek śpi - powiedział z kamienną twarzą, no bo takie były fakty. - Nie wiem, czy Marlena zgodziłaby się na pufki - dodał z zamyśleniem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Salon
Szybka odpowiedź