Wydarzenia


Ekipa forum
Salon
AutorWiadomość
Salon [odnośnik]02.03.20 19:37
First topic message reminder :

salon

Na tę chwilę w największym z pokoi Kresu znajduje się tylko stolik z działającym magicznie gramofonem i stara, nieco zniszczona kanapa tuż przed okurzonym kominkiem.  


nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Marcella Figg
Marcella Figg
Zawód : Rebeliantka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
porysował czas ramiona
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t6925-marcella-figg#181615 https://www.morsmordre.net/t6971-arkady#183169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f104-szkocja-kres-w-john-o-groats https://www.morsmordre.net/t6991-skrytka-nr-1723#183527 https://www.morsmordre.net/t6972-marcella-figg#183216

Re: Salon [odnośnik]17.05.22 7:50
- Uważam, że ja jestem, a ty pewnie podłapałeś to i owo – odparła unosząc zaczepnie brew. Impulsywność była dobra kiedy kierowało się własną intuicją. Kiedyś często tak robiła. Teraz była o wiele bardziej przezorna, nie tak narwana. I tu chyba nie chodziło o wiek, a o doświadczenie. Jeszcze nim wojna rozgościła się u nich na dobre, a Lucinda z duszą na ramieniu oddała się sprawie, jej jedynym zajęciem były wyprawy, poszukiwania i klątwy. Często działała po omacku, bo taki właśnie był ten zawód. Opierasz się na mitach, legendach i podaniach, ale nigdy nie wiesz ile w nich jest prawdy i czy miejsce, do którego się wybierasz jest właśnie takie jakie jest ci przedstawione. Zawierzyła wtedy swojej intuicji. Traktowała ją jak oddzielny, rozumny byt. Czasem nawet bardziej rozumny niż ona cała. I na Merlina to działało. Wraz z przyjściem wojny jej myślenie się zmieniło. Przeszła wystarczająco by wiedzieć, że ostrożności nigdy za wiele, a ludzie naprawdę noszą w sobie cząstkę zła.
Blondynka zmarszczyła brwi, gdy mężczyzna wspomniał o własnym nekrologu. Ich tematy dzisiejszego dnia były dosłownie powalające. Lucinda nie chciała myśleć w takich kategoriach, zadręczać się myślami. Oczywiście, że się martwiła. O niego, o innych swoich bliskich, ale i o wszystkich w tym cholernym kraju. Czasami to zamartwianie się przyjmowało patologiczny wymiar i wtedy już wiedziała, że musi na nowo się w czymś zakotwiczyć. By zwyczajnie nie zwariować. – Nie ma mowy o żadnym nekrologu – zaczęła spoglądając na niego pewnym wzrokiem. – Chciałabym cię zobaczyć w długiej białej brodzie z setką na karku – dodała chociaż w myślach formowało jej się stwierdzenie, że sama nigdy takiego wieku nie dożyje. Nie ze stylem jej życia. Nie miała jednak zamiaru mówić tego głośno. Już i tak zbyt wiele śmierci przewijało się w ich rozmowach. A może to też był jakiś sposób? Oswoić się z nią i z dużą pewnością zwyczajnie śmiać jej się w twarz.
Cieszyła się, że był w tym wszystkim choć trochę optymistą. Ona jednak nie pokładała tak wielkiej wiary w ludzi. Wiedziała co to jest instynkt przetrwania. Topielec chcąc zaczerpnąć ostatni wdech powietrza wciągnie pod wodę swojego bohatera. Tak funkcjonowali ludzie, to wiązało się z ewolucją, a nie osobowością. Przynajmniej tak jej się wydawało. Wzruszyła nieznacznie ramionami. – Wszyscy mają już dość tej wojny. Widzę, że coraz więcej ludzi przywyka do tego stanu rzeczy, a to przeczy istocie walki. – odparła, ale po chwili szybko dodała. – Ale cieszę się, że tak myślisz. Może nie wszystko jeszcze stracone. – blondynka bardzo pilnowała się by jej myśli kierowały się w tę stronę. Dopóki się walczy jest szansa na zwycięstwo i w to właśnie chciała wierzyć.
Wbrew pozorom była zadowolona z jego obecności. Samotna krucjata była czymś narzuconym jej z góry. Chociaż może ona sama sobie ją narzucała każdego dnia. Chociaż nie chciała ściągać na niego niebezpieczeństwa to jednak upominała się w myślach, że Ellie i tak zrobi to na co ma tylko ochotę i ona nie będzie miała na niego żadnego wpływu. Mogła udawać, że jej nie zależy na tym by przy niej był, mogła uśmiechać się i pokazywać jak świetnie sobie radzi, ale oboje wiedzieli, że to pozory, za którymi kryje się trud. Miała dość odsuwania od siebie ludzi, bo całe życie ich potrzebowała. Stanowili dla niej najważniejszą jednostkę, robiła i robi wszystko w ich imieniu. Odkąd ponownie spotkali się w Niebieskim Lesie starała się odsunąć go od siebie chociaż nie zawsze jej to wychodziło. Teraz zrozumiała, że to i tak nie ma sensu, bo on podejmuje własne decyzje, a ona zwyczajnie siebie rani nie pozwalając mu się do siebie zbliżyć. Przykre, ale jak najbardziej prawdziwe.
Blondynka machnęła ręką na jego kolejne pytanie. – Daj spokój, jest wiele gorszych miejsc… - zaczęła, a na jej twarzy wymalowała się konsternacja. – Pamiętasz Cuthberta Binnsa? Nauczyciela ducha od Historii Magii? Wszyscy na jego lekcjach spali, bo mówił jedno słowo na pięć minut. Obok niego nie chciałabym zostać pochowana. Umierałabym za każdym razem, gdy otwierałby buzię. – dodała przewracając oczami.
Na wspomnienie Marcelli oblało ją ciepło. Przyjaciółka była dla niej dobra, wiedziała jak ważny jest dla niej indywidualizm i nawet gdy mieszkały razem Lucinda nigdy nie odczuła, że jest tutaj jedynie gościem. Teraz Figg wyjechała chcąc uchronić siostrę przed strasznym losem i blondynka całkowicie to rozumiała. Rozumiała, ale to nie znaczyło, że nie tęskniła. –Marcella Figg, pamiętasz ją? – zapytała chociaż Ellie był od nich starszy, a Lucinda otaczała się w szkole wieloma osobami. – Była z mojego domu. Mała, wyszczekana blondyneczka. – dodała jeszcze i machnęła dłonią, gdy na jego twarzy pojawiła się niepewność. – Właściwie to nieważne. Teraz wyjechała, a jej nazwisko też pojawiło się w gazecie. Nie jest możliwe by coś mogło się jej stać, ale… w tym świecie wszystko jest możliwe.- dodała i zakończyła temat, bo nie chciała ponownie wracać na ponure kwestie.
Kiedy złączył ich dłonie uśmiechnęła się. Był to przyjacielski gest chociaż Lucindzie na chwile zrobiło się gorąco. Nie zastanawiała się nad tym czy ich relacja może nabrać innego znaczenia. Ostatnim razem, gdy zaczęła się nad takimi kwestiami zastanawiać to skończyła z dziurą wielkości dłoni w miejscu, gdzie powinno być serce. Jednak Ellie nie był Drew i choć bardzo pragnęła wrzucić wszystkich do jednego worka, to z nim było to niemożliwe. Ufała mu chociaż obiecała sobie, że więcej nie popełni tego błędu. – Zimne? – zapytała gdy mężczyzna zaczął rozcierać w dłoniach jej dłonie. – Mi zawsze jest zimno – dodała.
Pufki skutecznie przywróciły ich na bezpieczny grunt. – Oczywiście, że nie wpuszczam ich do sypialni – odparła takim tonem jakby zapytał ją czy wiedziała, że Dumbledore tańczył nocami w Pubie pod trzema miotłami. – Karmię je, ale nie są to nazbyt wdzięczne stworzenia jak widać. – dodała, gdy udało im się uprzątnąć bałagan. Nigdzie nie mogła też znaleźć winowajców całego zamieszania dlatego odpuściła. – Pojawią się kiedy stąd wyjdziemy. Wbrew pozorom są bardzo inteligentne i wiedzą jak doprowadzić mnie do szału – dodała wzdychając głośno, nawet teatralnie.
Kiedy mężczyzna wspomniał o niejakiej Marlenie, blondynka uniosła pytająco brew. Nie wiedziała jak zrozumieć jego słowa i nie chciała być wścibska, ale jednak ciekawość zwyciężyła. – Panie Lovegood czy naprawdę mieszka Pan z kobietą i przybiega do mnie na złamanie karku sprawdzić czy nic mi nie jest? Mogę walczyć z Ministerstwem, z Rycerzami Walpurgii, a nawet z Sam Wiesz Kim, chociaż to byłaby krótka walka, ale nie mogę walczyć z hordą zazdrosnych kobiet. Nie umiem ciągnąć za włosy, jakieś to dla mnie niehumanitarne. – dodała i choć w jej głosie pobrzmiewał sarkazm, to jednak bardzo chciała poznać wyjaśnienie.


Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Salon - Page 3 Tumblr_on19yxR5PA1tj4hhyo2_500
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t3072-lucinda-lynn-selwyn https://www.morsmordre.net/t3145-sennett#51834 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f104-szkocja-kres-w-john-o-groats https://www.morsmordre.net/t4137-skrytka-bankowa-nr-806#82308 https://www.morsmordre.net/t3214-lucinda-selwyn#55539
Re: Salon [odnośnik]18.05.22 21:18
Nie uważał Lucy za impulsywną, przynajmniej już nie - choć tak charakterystyczna dla niej zadziorność i odwaga nie osłabły ani o jotę, nie była już równie prędka w podejmowaniu wiążących decyzji, nie dawała łatwo ponieść się chwili. Choć kto wie, może po prostu jeszcze jej na tym nie złapał, ostatecznie nie spędzili ze sobą nadal tyle czasu jako trzydziestolatkowie co wtedy, w innej rzeczywistości. Jak na razie jednak wydawała się wyjątkowo ostrożna, za co nie mógł jej obwiniać ani się specjalnie nie dziwił. Gdyby nawet nie zmusił do tego wiek, bo to przecież tylko liczba, z pewnością narzucała im to wojna. A już zwłaszcza aktywnej członkini ruchu oporu.
Czy decyzja o dołączeniu do tego ruchu mogła być impulsywna? Nie jemu było decydować, bo przecież nie było go wtedy przy niej. A tak cholernie żałował, nawet jeżeli wątpił, by był w stanie ją od tego pomysłu odwieść. Miał nadzieję, że przynajmniej rzuciła się w ten niebezpieczny świat z zaufanymi ludźmi u boku.
- Myślisz, że byłoby mi do twarzy w długiej brodzie? - zapytał, z zastanowieniem drapiąc się po swoim dwutygodniowym (a może dawniejszym?) zaroście. Starał się golić w miarę regularnie a choć bardzo rzadko pozbywał się tych włosów całkiem, zależało mu by wyglądać chociaż porządnie. - Bylebym za szybko nie osiwiał - Wzruszył ramieniem, uśmiechając się z ulgą, że nie nadwyrężył jej dobrego nastroju swoimi nieprzemyślanymi słowami.
Temat wojny powracał jednak jak ta ostatnia bahanka, która ciągle czai się Merlin jeden wie gdzie i wyskakuje na parapet wtedy, gdy jesteś już przekonany, że pozbyłeś się szkodników na stałe. Jedyne co mógł z tym zrobić to zachować szczerość. Nie wstydził się tego co sądzi, nie widział też powodu, by przy Lucindzie kłamać.
- Bardzo wiele rodzin chciałoby po prostu żyć w spokoju. Nie wszyscy są stworzeni do walki, zwłaszcza, gdy starają się za wszelką cenę chronić bliskich - ściszył głos, żeby podkreślić łagodność. W żadnym razie nie chciał zaprzeczać jej poświęceniu. - Dlatego wojna potrzebuje też swoich bohaterów. Niech będzie, że naszymi jest Zakon Feniksa i Harold Longbottom. I ty. - Wyciągnął dłoń, ale zaraz zatrzymał ją i niezręcznie oparł na poduszkach kanapy, przyłapując się na tym, że chciał założyć jej kosmyk blond włosów za ucho. - Nie wiem jeszcze kim jestem ja. Nie założyłem rodziny, a to stawia mnie w niejakim obowiązku - westchnął, pochmurniejąc.
Skoro już nawet jemu zaczął psuć się humor, to najwyższy pora, by porzucić te czarne myśli.
- Chyba czas dowiedzieć się, gdzie jest pochowany stary Binns - rzucił więc ze śmiechem, rozluźniając nieco ramiona, i odrzucając głowę, by przypomnieć sobie te pełne swobody szkolne czasy. - Chociaż nie, nie jestem aż tak okrutny, nie zrobiłbym ci tego. - Na wspomnienie Marcelli, która miała być Lucindy koleżanką z roku, zaczął się zastanawiać, próbując przywołać w pamięci twarz, którą mogła opisywać. - Ta piegowata? Bo miała piegi, prawda? Możliwe, że ją kojarzę. - Korciło spytać, czy naprawdę walczyła w ruchu oporu razem z nią, czy zaciągnęły się razem, ale ugryzł się w język, bo sam sobie przecież obiecał.
Nie zauważył, by Lucy spąsowiała, gdy chwycił ją za dłonie, ale mógł być, cholera, za bardzo zaaferowany własnymi emocjami, czułością, która ogarnęła go nagle, gdy się tak trzymali, gdy czuł jej miękką skórę, patrzył w oczy, wciąż tak samo jasne i pełne życia mimo przerażających trudów.
- Dlaczego? - zadał pytanie, trochę głupie. Dlaczego jest ci zimno? Może powstrzymał się w ten sposób od zadania innych pytań, mniej przewidywalnych.
Zaraz też miał na szczęście okazję do ukrycia nerwowości pod szczerym rozbawieniem z batalii przyjaciółki z jej adoptowanymi pufkami.
- No to zagadka rozwiązana. Musisz im pozwolić bardziej się ze sobą związać. - Rozłożył teatralnie ramiona, nie karcąc kobiety, a jedynie oferując bezinteresowną radę magizoologa. - Masz jednak rację, pufki są inteligentne i często niedoceniane - Usiadł z powrotem na czystej kanapie i wyciągnął się, może tylko odrobinę stykając łokciem z ręką Lucy. Zaraz ją jednak zabrał, oszołomiony zadanym pytaniem oraz tym złowieszczym tonem. - Z kobietą? Znaczy... co? O co chodzi? - Zmarszczył brwi, przez krótką chwilę wyglądając na autentycznie przestraszonego. Kiedy dotarło do niego, co Lucy musi mieć na myśli, pokładł się jednak ze śmiechu. Długo nie mógł dojść do słowa, tak mocno chichotał w zaciśniętą pięść. Spojrzał na nią, z trudem próbując odzyskać powagę. - Nie, kompletnie źle mnie zrozumiałaś, Lucy. Marlena to jest lelek wróżebnik! Moja towarzyszka niedoli, zawsze wyjąca, gdy nadchodzi deszcz, co ostatnio doprowadza do szału - Przygryzł wargę, czując jednak coś na kształt przyjemności. Nie powinien się cieszyć, że mogła być odrobinę zazdrosna, prawda? Nie, zdecydowanie nie. - Poza tym daj spokój... hordą? Wiesz dobrze, że jesteś jedyna - wypalił, a potem zaśmiał się znów, choć ciszej i jakoś tak smutno. Przez krótką chwilę unikał jej spojrzenia, spięty i zirytowany, a potem przetarł powieki kciukiem. - Ech, szlag... romantyzm to nie dla mnie, co? Merlinie, przepraszam, Lucy, nie chciałem cię... po prostu nie chciałem, zapomnij o tym.



This is my
home
and you can't
frighten me
Elric Lovegood
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
all of them dreams
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9649-elric-lovegood https://www.morsmordre.net/t9725-vincent#295249 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9724-skrytka-bankowa-nr-2210#295204 https://www.morsmordre.net/t9723-elric-lovegood#295203
Re: Salon [odnośnik]23.05.22 9:38
Lucinda zauważyła, że rzadko prowadzona przez nią rozmowa skupia się na jednym, konkretnym temacie. Miała talent do przechodzenia z jednej tematyki na inną z prędkością światła. Nigdy jej to jakoś nie przeszkadzało, może nawet urozmaicało prowadzoną konwersację. Zawsze jednak po takich spotkaniach była zwyczajnie wyczerpana. Każda zmiana tematu wiązała się z wejściem w inny stan emocjonalny, wiązała się też z masą myśli, których nie potrafiła objąć od razu rozumem. Raczej była z tych osób, które nie boją się mówić to co myślą, ale nie było to spowodowane roztargnieniem, nie rzucała słów na wiatr, nie paplała od rzeczy. Nawet jeśli dzieliła się swoimi przemyśleniami to były one zwarte i według niej miały jakiś logiczny sens. A jednak gdyby ktoś tak posłuchał prowadzonej przez nich rozmowy zastanowiłby się czy trafił na debatę szaleńców czy też rozmowę dawnych kochanków. Rozmawiali o wszystkim i o niczym zarazem.
Blondynka odchyliła się na kanapie by spojrzeć na mężczyznę z większej odległości. Zastanowiła się szczerze nad zadanym jej pytaniem i po chwili wzruszyła ramionami. – Nie mogłaby ci nie pasować – zaczęła unosząc kącik ust w leniwym uśmiechu. – W ogóle ciężko mi już wyobrazić sobie ciebie bez brody – zarost dodawał mu powagi i pewności, a gdy uśmiechał się delikatnie jego twarz łagodniała. Mogła swobodnie wyobrazić sobie, że znów są młodszymi wersjami samych siebie. Chyba nigdy tak naprawdę nie zakończyła tamtego rozdziału swojego życia. Z jednej strony nie świadczyło to dobrze o niej samej, bo łączyło ich zbyt wiele by na niezakończonych uczuciach budować przyjaźń, ale z drugiej strony odbierała to jako szansę na naprawę tej relacji. Teraz była o wiele bardziej świadoma samej siebie niżeli jeszcze kilka lat wcześniej. Może i widział w niej tą samą dziewczynę, ale ona czuła, że się zmieniła. Na lepsze.
Czarownica nie chciała mu mówić co ma robić. Znał jej zdanie na ten temat. Lucinda wcale nie chciałaby widzieć go w szeregach Zakonu Feniksa i oczywiście nie chodziło o to, że nie chciała walczyć obok niego o lepszą przyszłość. Chciała by mógł prowadzić normalne życie na tyle na ile jest to w ogóle możliwe, a Zakon mu to uniemożliwi. Zejście z tej ścieżki nie jest łatwe, czasem nawet niemożliwe. Skinęła głową gdy wspomniał o potrzebnych społeczeństwu bohaterach. Ona też tak uważała. Ludzie przede wszystkim pragną być wolni. Kiedy jednak wspomniał o obowiązku pokręciła głową tak szybko, że niemal poczuła jak sztywnieje jej kark. – Rozmawialiśmy już na ten temat – zaczęła dotykając delikatnie jego dłoni wierzchem swojej. – Nie jesteś do niczego zobligowany. W tym wszystkim chodzi właśnie o wybór. Jeżeli będziesz coś robił z poczucia obowiązku, bo powinieneś, a nie dlatego, że chcesz, to będziesz tego żałował. Uwierz mi, że jest to znacząca różnica, mi pojęcie tego zajęło naprawdę sporo czasu. – dodała i uśmiechnęła się do niego szeroko. Nie myślała o wojnie, ale o całym jej szlacheckim pochodzeniu. Ciągle wmawiała sobie, że musi. Musi chodzić na sabaty, musi zachowywać się nienagannie, musi robić to czego od niej wymagają. Odkąd uświadomiła sobie, że nic nie musi żyje jej się łatwiej. Bezpieczniej.
Lucinda pokiwała głową, gdy zapytał o Marcellę. – Tak, nawet mocno piegowata – dodała i wzruszyła ramionami. Mógł jej nie kojarzyć chociaż blondynka nie miała zbyt wiele osób w szkole, którymi tak mocno by się otaczała.
Kiedy dotykał jej dłoni czuła, że to jest w porządku. Nie miała żadnych oporów, nie czuła żeby to było nie na miejscu. Pewnie gdyby chodziło o kogoś innego to każdy dotyk, każde spojrzenie rozpatrywałaby w kategoriach powinności, ale nie z nim. Doskonale znała te dłonie, pewność w oczach i troskę jaką ją otaczał. Nie było w tym nic dziwnego i nowego. Zawsze był dla niej dobry. Blondynka utkwiła wzrok w ich złączonych dłoniach i wzruszyła delikatnie ramionami. – Pewnie przez śmiertelną bladość – odparła. Nigdy mówienie o chorobie nie było dla niej łatwe. Ta stanowiła słabość, do której nie chciała się przed nikim przyznawać. Była kobietą chcącą żyć życiem niejednego mężczyzny. Nie mogła mieć słabości.
Czarownica machnęła ręką kiedy wspomniał o pufkach i bliskości. Wiedziała, że ma racje. Wiedziała, że musi je do siebie dopuścić, żeby w ogóle zaczęły jej słuchać. Tak naprawdę sama nie do końca rozumiała swój upór. Przecież lubiła wszystkie magiczne stworzenia. Może nie chodziło o pufki same w sobie, a o obowiązek i opiekuńczość. Lucinda czasem nie potrafiła zająć się samą sobą, a co dopiero kimś innym.
Widząc zdezorientowanie na jego twarzy trochę zwątpiła w to jak zrozumiała jego słowa. Sama była zaskoczona własną reakcją. Czy by jej to przeszkadzało, gdyby kogoś miał? Z kimś żył? Przecież nie miała żadnego prawa mówić mu co powinien, a czego nie powinien robić. Była uczulona na manipulacje i kłamstwa i nie chciała żeby jakakolwiek kobieta musiała przechodzić przez to co ona kiedyś. Ellie był dobrym człowiekiem, miał wielkie serce i nie potrzebowała ku temu żadnych argumentów, po prostu to wiedziała. Mężczyzna wybuchł śmiechem, a teraz ona spojrzała na niego zdezorientowana. Wszelkie niepewności rozpłynęły się, gdy wyjaśnił jej kim tak naprawdę jest Marlena. Lucinda zachichotała i pokręciła głową nie wierząc we własną szaloną dedukcję. – Byłabym złym detektywem – skomentowała własne zachowanie.- Nie gniewaj się… - zaczęła wpatrując się w jego twarz. Nie zareagowała kiedy powiedział, że jest jedyna. Odebrała to jako żart, coś co niejednokrotnie słyszała od swoich najbliższych przyjaciół, ale nigdy nie odbierała tego w żaden romantyczny sposób. Bliscy sobie ludzie w taki sposób ze sobą rozmawiają, prawda? Widząc jednak jak ucieka od niej wzrokiem i nerwowo przeciera kciukiem powieki uniosła brew w pytającym geście. – Mam zapomnieć o czym? – zapytała nie wiedząc do końca czy chce znać odpowiedź na to pytanie. – Powiedz mi o co chodzi – dodała ściszając głos. Miała wrażenie, że nagle atmosfera się zmieniła. Nie chciała żeby między nimi zawisły niewypowiedziane pytania i niewyjaśnione słowa. To mogło przydarzyć się każdemu, ale nie im.


Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Salon - Page 3 Tumblr_on19yxR5PA1tj4hhyo2_500
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t3072-lucinda-lynn-selwyn https://www.morsmordre.net/t3145-sennett#51834 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f104-szkocja-kres-w-john-o-groats https://www.morsmordre.net/t4137-skrytka-bankowa-nr-806#82308 https://www.morsmordre.net/t3214-lucinda-selwyn#55539
Re: Salon [odnośnik]16.06.22 13:10
Nie zwrócił uwagi na chaotyczność rozmowy, gdyż w jego mniemaniu miała ona swój własny sens, nawet jeśli nie każdy byłby go w stanie dojrzeć. Taki już był po prostu, że gdy czuł się komfortowo w czyimś towarzystwie, skakanie po tematach wydawało się naturalne i przychodziło samo. Naturę miał raczej ekstrawertyczną, lubił rozmawiać, lubił wymieniać się opiniami, a chociaż szybkie lawirowanie od wojny i poświęcenia do żartów o śmierci i dobrych wspomnień nie było, cóż, stosowne, to czym mieliby się przejmować? Byli sami, nie mieli niczego do ukrycia - niczego do udowadniania. I dopóki jakaś sprawa, nieopatrznie rzucone słowo, nie wpływało na samopoczucie Lucy albo Elrica, powinni cieszyć się tym rzadkim momentem swobody.
- To chyba dobrze. Rzadko mi się zdarza pozbywać brody, wyglądam wtedy na dziesięć lat młodszego, ale nie w tym dobrym sensie - zaśmiał się pogodnie, przypominając sobie reakcje współpracowników i szefa gdy w lecie zgolił się na urodziny dziecka starszej siostry. Nieliczni byli dość bezpośredni, by mu wypomnieć, że nie wygląda dobrze. - Jestem starszym smokologiem, muszę trzymać fason, bo inaczej ktoś pomyśli, że jestem za młody na to stanowisko. Chociaż... pomylić można się i teraz. - Wzruszył ramieniem z żartobliwą pewnością siebie. Nie zamierzał udawać, że nie jest zadowolony z siebie, ale nie był też przesadnie próżny. Nie miał dla kogo, rzadko chodził na randki, głównie skupiał się na pracy i wypadach w teren; patrzył jednak uważnie na Lucy, bo chociaż spodziewał się sarkastycznej odpowiedzi, był ciekawy wyrazu oczu, którego mogłaby nie zdążyć ukryć. Co tak naprawdę o nim myślała? I czy miało to znaczenie?
Spoważniał, wspominając o poczuciu obowiązku. Choć od początku wojny nie splamił się żadnym czynem, który w jego mniemaniu wsparłby zbrodnie obecnego rządu i tego całego Lorda Voldemorta, taki był, że zdawało mu się, że robi zbyt mało. Zwłaszcza teraz, gdy spotkał się znów z Lucindą i zrozumiał ogrom jej odwagi i ofiarności. Uśmiechnął się nieco niechętnie, gdy oparła dłoń na jego dłoni, niemniej jednak nie mógł nie zgodzić się z nią w sprawie wyboru.
- I w tym jest sedno. Gdybym był pewny tego, że moje miejsce jest w ruchu oporu, pewnie już bym tam był. Nie nawykłem długo się wahać, gdy czuję, że coś jest właściwe. - Westchnął. - Zwyczajnie nie wiem czy to właściwe dla mnie. Czy moje miejsce nie jest na drugim planie. Wiesz, tam gdzie ludzie też potrzebują pomocy. Odkąd zaczął się ten cały kociokwik każdy wolny dzień i urlop od pracy w Peak District spędzam podróżując po hrabstwach za zleceniami i pogłoskami o tym, że potrzebna jest pomoc w okiełznaniu czarodziejskich stworzeń, które wymknęły się spod kontroli. - Spojrzał na Lucy poważnie; w ciepłych oczach na sekundę pojawił się ślad czegoś ciemnego, oschłego. - Samotne smoczęta, zagłodzone akromantule z deformacjami żywiące się ludźmi; i dlaczego? Może przez czyjeś eksperymenty, może przez przypadkowe wybuchy magii. To zdarza się coraz częściej i stworzenia cierpią na tym, że próbuje się je wykorzystywać do swoich celów, a potem porzuca, gdy przestają być użyteczne. A potem, zdesperowane, atakują ludzi, którzy nie mogą już liczyć na pomoc departamentu, bo departament pomaga tylko tam i tylko tym, którzy w mniemaniu Ministerstwa na tę pomoc zasłużyli. W wojnie wszystko jest poza kontrolą. Staram się przywracać tę równowagę chociaż minimalnie tam, gdzie nie przerasta to moich kompetencji. - Poruszył ramionami by nieco rozluźnić je po tej dłuższej i trudnej mowie. Nie chciał zabrzmieć tak jakby chwalił się tym, że mimo wszystko coś robi; ale od początku zabierał się za to, na czym się zna i z czym czuje się pewnie, bo to wydawało się najwłaściwsze. Gdzież tam miałoby być dla niego miejsce na froncie? Nigdy nie skrzywdził żadnego człowieka.
Był ciekaw, czy Lucinda została do tego zmuszona, ale nie zapytał, nie chciał w ten sposób wywoływać jej do zwierzeń. Nie zdziwiłby się, gdyby nie chciała o tym rozmawiać, nie mógłby jej za to winić.
Przez te wszystkie lata prawie zdążył zapomnieć o ciężkiej chorobie, która wciąż trawiła ciało przyjaciółki. Wydawała się tak silna, tak pełna życia, nawet teraz, jak słońce; niełatwo było przypomnieć sobie, że tak naprawdę pod tym całym ciepłem kryje się genetyczne piętno przekazane przez pokolenia zimnokrwistych salamander.
- No tak. Na pierwszy rzut oka można tego nie zobaczyć. Złapałaś trochę słońca od ostatniego czasu, co? Do twarzy ci z tym - powiedział szczerze, bo pamiętał ją dużo wątlejszą, jeszcze nie tak hardą i ukształtowaną przez ciężką pracę i wyzwania. Śmiech, jaki nadszedł po nieporozumieniu, zrzucił ogrom ciężaru z ich ramion i Elric dawno nie czuł się tak szczęśliwy. Nie potrafił jeszcze w pełni ubrać tego uczucia w słowa, ale świadomość kiełkowała w nim, bliska eksplozji. - Oczywiście, że się nie gniewam. Marlena to nie najlepsze imię dla lelka, ale Magdalene ma tak na drugie, a to ona kupiła mi to ptaszysko, więc chciałem ją w ten sposób uhonorować... albo się zemścić, bo chociaż uwielbiam lelki, potrafią być nad ranem skuteczniejsze niż kogut. - Wspominając siostrę uśmiechnął się z lekką nostalgią, która zaraz ustąpiła miejsca zażenowaniu. Ty i ta twoja niewyparzona gęba, Lovegood. Nie mógł patrzeć na to jak Lucinda się dystansuje, ścisza głos, ucieka. Zadawała mu pytania, a on po raz pierwszy nie mógł odgadnąć po jej twarzy czy są retoryczne, czy nie. Ale jak mogłaby nie znać na nie odpowiedzi? Chyba tylko wtedy, gdyby była tak samo rozdarta jak on. Musiał wziąć się w garść, nie zamierzał zostawiać jej z wątpliwościami, które weszłyby między nich jak drzazga. - Zaraz ci powiem. Tylko poczekaj jeszcze chwilę... - ściszył głos tak jak ona, chwytając ją palcami pod brodą i unosząc ją lekko, by musiała spojrzeć mu w oczy.
Wydawało się, że oboje w tej chwili wstrzymali oddechy: on na pewno, zdenerwowany, ale i coraz bardziej pewny, gdy tak przyglądał się jej zielonym tęczówkom, szukając i pytając bez słów. W końcu zbliżył się powoli, dając jej czas na reakcję, aby na krótką i boleśnie niewinną chwilę złączyć ich wargi. Pocałunek był subtelny, ale pełen uczucia, które ciężko było mu wyrazić na głos.
- Co myślisz? - szepnął zaraz, nie odsuwając się, ale gładząc szorstkimi palcami jej ciepłe policzki. Choć brzmiał spokojnie, jego serce pędziło w klatce piersiowej jakby miało zerwać się do biegu.



This is my
home
and you can't
frighten me
Elric Lovegood
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
all of them dreams
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9649-elric-lovegood https://www.morsmordre.net/t9725-vincent#295249 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9724-skrytka-bankowa-nr-2210#295204 https://www.morsmordre.net/t9723-elric-lovegood#295203
Re: Salon [odnośnik]28.06.22 9:15
Lucinda poznała w swoim życiu kilkoro członków jego rodziny. Bliższych i dalszych krewnych. Lovegoodowie mieli w sobie coś specyficznego, iskrę, która nawet w świecie magii była uważana za wyjątkową. Delikatna uroda, ostre rysy twarzy i przejmujące spojrzenie. Elric również miał to wszystko w sobie, ale różnił się znacząco od reszty swojej rodziny. Nie chodziło o brodę czy kolor włosów, a o coś dostrzegalnego tylko przez nielicznych. Hardość, upór w dążeniu do celu, a przede wszystkim ofiarność, o której istnieniu mógł nawet nie wiedzieć. Lucinda jednak widziała to doskonale i wiedziała, że mężczyzna jest w stanie zrobić wszystko dla swoich bliskich, poświęcić się w pełni by zadbać o ich bezpieczeństwo. To od zawsze ją do niego przyciągało. Ta niesamowita energia, która nadawała sens wszystkiemu w jego otoczeniu. Nie musiał martwić się o zarost, bo ten i owszem dodawał mu kilka lat, dzięki niej wyglądał poważniej, może i bardziej kompetentnie, ale przecież to nie zarost świadczył o tym co Lovegood ma do zaoferowania. Ona widziała to za każdym razem, gdy ich oczy się spotykały. Uśmiechnęła się delikatnie i prychnęła słysząc jego słowa. – Nie jesteś aż tak młody – odparła, a jej usta drgnęły w rozbawieniu.
Wojna pokazała wszystkim, że granice nie istnieją. Była to obłuda narzucana przez ludzi po to by ograniczać własne popędy. Dawniej nie sądziła, że jest wystarczająco silna by wrócić do Londynu i nazwać to miejsce domem. Wszystko przypominało jej o przykrościach, których doświadczyła. O niewykorzystanych szansach. Zmieniła zdanie dopiero, gdy ten dom zaczęła tracić. Ta zasada dotyczyła wszystkich niepewności, wszelkiego zawahania. Nie pamiętała dnia, w którym pierwszy raz skrzywdziła jakiegoś człowieka. To zdarzało jej się już wcześniej, na szlaku lub przy klątwach. Czasami musiała działać by uchronić się od negatywnych skutków, a nawet by przeżyć. Pamiętała jednak dobrze dzień, w którym odebrała komuś życie i choć później było jej już z tym łatwiej, to to jedno wspomnienie będzie już zawsze ją prześladować. Nie wiedziała jak można czerpać z takiego okrucieństwa przyjemność, ona po wszystkim wymiotowała tak długo aż nie miała już nic w żołądku. Napędzana furią i w akcie samoobrony, ale wciąż. Blondynka skupiła się na poruszonym przez mężczyznę temacie nie pozwalając by myśli zawędrowały zbyt daleko. – Oczywiście, że się tym zajmujesz… - przyznała nie widząc w tym nic nadzwyczajnego. Zdziwiłaby się, gdyby nie podjął takiej aktywności. – Widzisz… zawsze taki byłeś, dostrzegałeś mniejszości. Nikogo nie obchodzili malutcy, ale ciebie interesowali wszyscy. Pomagasz ludziom, pomagasz magicznym stworzeniom. Może jako jedyny robisz coś dla tych, na których został postawiony krzyżyk. – odparła. Owszem, słyszała już niejednokrotnie o sytuacjach, w których wypuszczone bez kontroli stworzenia atakowały ludzi. Prawdopodobnie nie był jedyny podejmujący się takiej aktywności, ale jeśli miał myśli, że robił niewystarczająco, to się bardzo mylił. – Nawet jeśli miałbyś pomóc jednej osobie, uratować jedną w całym swoim życiu, to będzie wystarczające. – dodała ze skinieniem głowy. On to wszystko wiedział, nie potrzebował pochwały z jej ust, wskazania odpowiedniej ścieżki, a jednak dręczyły go nieuzasadnione wyrzuty. Wciąż szukał swojego miejsca w tym nowym, okrutnym świecie. Ona swojego też szukała. Może istota leżała gdzieś indziej, może nigdy takowego nie znajdą.
- Co zrobisz, gdy wojna się skończy? – zapytała dość optymistycznie. Miała szczerą nadzieje, że tak się stanie. Wbrew temu co wszyscy mówili o nadziei była często jedynym co mieli i w imię czego walczyli. Ona nie snuła już planów, nie karmiła się marzeniami, ale może powinna czasem się do tego zmusić. Może wizja przyszłości, tej dobrej przyszłości pozwoli im przetrwać to co najgorsze.
Blondynka dostrzegła w swoich wcześniejszych słowach nutę, która nie towarzyszyła jej od dawna. Ukryła się za ścianą z sarkazmu choć myśl, że Elric mógłby ułożyć sobie z kimś życie napawała ją niepokojem. Nie potrafiła powiedzieć dlaczego. W końcu po tym wszystkim nie miała prawa kierować jego życiem, nie miała prawa być zazdrosną. To ona zdecydowała się skreślić to co między nimi było, to ona poświęciła ich przyjaźń i zbudowała wokół nich mur, który dopiero kilka miesięcy temu skruszał. Widziała jak się miesza i może powinna to przerwać zamiast wymuszać na nim odpowiedzi na pytania, ale zrobiła to z czystego egoizmu. Wolała wiedzieć, zawsze wolała wiedzieć.
Już chciała zapytać na co właściwie mają czekać, gdy mężczyzna delikatnym ruchem dłoni uniósł jej brodę tak aby ich oczy się spotkały. Nie odrywała spojrzenia od ciemnych tęczówek, bała się poruszyć tak jakby przewidziała to co miało za chwile się wydarzyć. Szukał w jej oczach pozwolenia, dawał znać, że to ostatni moment by się wycofać, ale ona nie zrobiła nic. Wcale nie chciała się wycofać. Poczuła jego wargi na swoich i przymknęła delikatnie oczy. Ogień rozlał się po jej klatce piersiowej po chwili niczym powódź zalewając całe ciało – od czubka głowy aż po paliczki palców. Gdy odsunął się od niej by dostrzec reakcje nie była w stanie stwierdzić czy odwzajemniła pocałunek. Powiedzieć, że była w szoku to jak nie powiedzieć nic. Przyglądała się jego twarzy, lustrowała wzrokiem kości policzkowe, zatrzymała się na ustach, które tak dobrze znała, a jednak… nie znała. Co myślisz? To pytanie przywróciło jej grunt pod nogami. Zrobił krok i oczekiwał odpowiedzi, a ona nie mogła uspokoić chaosu w głowie. Co myślisz? A co to w ogóle za pytanie? Tak jakby miała teraz odpowiedzieć mu coś konstruktywnego. Pokręciła delikatnie głową tak by nie odtrącić jego dłoni gładzącej jej policzek. Może później uda jej się wpaść na coś konkretnego, może później powie mu co myśli. Teraz przysunęła się do niego jeszcze bliżej i ponownie złączyła ich usta w pocałunku. Chciała znowu poczuć ten ogień, który chwile wcześniej dotarł do każdej komórki jej ciała. Pod naciskiem rozchyliła delikatnie wargi. Teraz była już pewna, że odwzajemniła pocałunek.


Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Salon - Page 3 Tumblr_on19yxR5PA1tj4hhyo2_500
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t3072-lucinda-lynn-selwyn https://www.morsmordre.net/t3145-sennett#51834 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f104-szkocja-kres-w-john-o-groats https://www.morsmordre.net/t4137-skrytka-bankowa-nr-806#82308 https://www.morsmordre.net/t3214-lucinda-selwyn#55539
Re: Salon [odnośnik]06.07.22 20:54
Znacznie łatwiej było mu dostrzegać dobroć w ludziach, którymi się otaczał, niż w sobie samym. Nie był przesadnie skromny, nie - kiedy chciał, potrafił ubrać w bardzo kwieciste słowa to co w sobie najbardziej lubił. Niemniej jednak w swojej lovegoodowskiej naturze miał obserwowanie, poszukiwanie, wieczny niepokój ducha, który nie zadowalał się półśrodkami i chciał poznawać do głębi wszystko co stawało mu na drodze. Równie definitywnie odrzucał od siebie ludzi podłych co zatrzymywał śmiałych, szczerych i sympatycznych. Mało kogo mógłby jednak porównać do Lucindy Hensley. Wciąż i wciąż zaskakiwała go nonszalancją z jaką podejmowała się najtrudniejszych możliwych wyzwań, prostotą jej życzliwego serca i ciepłem, które nadal zdołała utrzymać wewnątrz swojego ognistego charakteru salamandry, nawet wtedy, gdy pozornie cały świat wraz z nimi pokrywał się lodem.
- Jestem młody duchem - skontrował, marszcząc brwi i udając urazę, choć ciężko byłoby uwierzyć w to, że go to ubodło, bo kąciki jego ust wciąż zdradziecko unosiły się w górę. Pomyśleć, że jeszcze zaledwie godzinę temu zamartwiał się o to co działo się z Lucy! Z perspektywy czasu wszystko to wydawało się głupie; jak mógłby uwierzyć w to, że ta kobieta tak szybko dałaby się ściągnąć na dno? Niby człowiek lepiej na tym wychodził jak spodziewał się najgorszego, ale Elric wcale spodziewać się najgorszego nie chciał. Dopóki los nie drwił sobie z niego okrutnymi wizjami, których nie był w stanie powstrzymać, dopóty będzie się chwytał nadziei. Choćby i była to nadzieja o wielkich, zielonych oczach.
Wylewając z siebie swobodny potok myśli nie oczekiwał wcale, że zostanie mu przyznana racja; gdyby był jej pewien, nie miałby tylu wątpliwości i pewnie by się też nie chwalił. Dobrze było jednak usłyszeć od kogoś bliskiego, że docenia jego wysiłki, których nie chciał porzucać nawet wtedy, gdy zdawało się, że są niewiele warte przy tym co robią prawdziwi rebelianci.
- Cieszę się, że to mówisz - powiedział, poważniejąc nieco, bo jego słowa były teraz zupełnie szczere, bez krztyny żartu. - I też uważam, że jedno życie potrafi być warte każdego zachodu. Ty również musisz o tym pamiętać. Nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim, nigdy tak nie będzie. Ale robimy co możemy na swój własny sposób, na tyle, na ile potrafimy, czy nie tak? - Jeśli podejrzewał, że stanęła przed koniecznością nie tylko ocalenia życia, ale także i jego odebrania, nie dał tego po sobie poznać. To nie był właściwy moment na taką rozmowę, a może sam nie był jeszcze na nią gotowy? Choć zdarzało mu się widzieć śmierć podczas rozlicznych podróży, nigdy nie skrzywdził drugiego człowieka. Nie własną różdżką. Przez cokolwiek przechodziła, nie potrafiłby sobie tego wyobrazić.
Pytanie go zaskoczyło, musiał się nad nim chwilę zastanowić, a gdy w końcu się odezwał, brzmiał tak jakby sam dziwił się prostotą tej odpowiedzi;
- Wrócę do podróżowania. Wojna zatrzymała mnie w kraju, nie biorę dłuższych urlopów w rezerwacie, bo nie chcę zostawiać chłopaków samych, kiedy już mam wolne dni wędruję tylko po kraju by robić to wszystko o czym mówiłem. Nawet mi przez myśl nie przyszło teraz wyjechać. Nie czułbym się w porządku. Poza tym, mógłbym już nie wrócić. - Bo może by go nie wpuszczono. - Wrócę do podróżowania i odwiedzę Australię. Wciąż jest na mojej liście miejsc, które muszę zobaczyć. - Uśmiechnął się jakoś tak niewesoło, a potem przechylił w jej kierunku i popatrzył na nią w przeciągającym się milczeniu. - A ty? - spytał w końcu cicho.
Musiała o czymś marzyć, musiała czegoś pragnąć. Nie chciał wierzyć w to, że nawet nie zakłada takiej możliwości, że uda jej się przeżyć do końca.
Nastrój tak szybko zmienił się z żartobliwego w poważny, a potem niepewny, duszny, pełen niewypowiedzianych pytań. Ogromny stres sparaliżował go tylko przez moment, poddał się bowiem mocy chwili i pozwolił by prowadziło go przeczucie - być może należało to do jego najlepszych decyzji w ostatnim czasie albo i od zawsze. Ich pierwszy pocałunek nie był nieporadny - byli na to za starzy - ale też nie w pełni prawdziwy. Czuł jak znieruchomiała pod jego palcami, niemal słyszał przyspieszone bicie kobiecego serca. Zadane szeptem pytanie zawisło w cieple ich mieszających się oddechów, ale odpowiedź nie nadeszła i nie była potrzebna. Gdy tym razem to ona go pocałowała, Elric paradoksalnie poczuł olbrzymi spokój; jakby coś, co od dawna było krzywe, wskoczyło na swoje właściwe miejsce. Całował ją długo i z nienasyceniem, które zaskoczyło nawet jego. Nie walczyli o dominację, wymieniali się, dopełniali, po to by później - po czasie, którego nie umiałby określić - odsunąć się na moment dla złapania tchu.
- Już nie musisz o niczym zapominać - szepnął znacznie niższym, nieco zachrypłym głosem. - Nawet bym wolał, żebyś nie zapominała. - Pocałował ją ostatni raz po to by potem zsunąć usta na jej policzek, brodę, szyję. Tylko na chwilę, zaraz się przecież odsunie. Tak wypadało, nie mógł pozwolić, by myślała, że chce ją wykorzystać.



This is my
home
and you can't
frighten me
Elric Lovegood
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
all of them dreams
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9649-elric-lovegood https://www.morsmordre.net/t9725-vincent#295249 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9724-skrytka-bankowa-nr-2210#295204 https://www.morsmordre.net/t9723-elric-lovegood#295203
Re: Salon [odnośnik]27.07.22 0:03
Wszyscy powtarzali jej, że jest dobrym człowiekiem, że ma wielkie serce. Nigdy głośno tego nie kwestionowała. To było coś co chciałby usłyszeć każdy bez względu na to czym się parał. Ona nie oczekiwała wdzięczności, nie chciała, żeby ludzie dostrzegali w niej bohatera, bo nigdy za takiego siebie nie uznawała. Walczyła, ale daleko jej było do aurorów czy strażników, którzy od początku wybrali sobie taki zawód. Ona uczyła się wszystkiego sama, popełniała masę błędów i przez to budziła się w nocy z krzykiem. Dawniej sama powtarzała, że według niej ludzie nie dzielą się na dobrych albo złych. Nie rodzą się tacy, nie ma magii, która mogłaby kogoś na którąś ze ścieżek naprowadzić. Szybko zmieniła zdanie, bo na własnej skórze przekonała się czym jest zło, a przecież punkt widzenia zawsze zależy od punktu siedzenia. Merlin jeden jej świadkiem ile czasu zajęło jej pojęcie, że to nie jest walka dobra ze złem a idei z inną ideą. W oczach jej wrogów była równie zła co oni w jej. W końcu też walczyła, rzucała zaklęcia z zamiarem zrobienia komuś krzywdy, wiedziała jakie to uczucie gdy przez jej zaklęcie ktoś się wykrwawia. Nie robiła tego z przyjemnością, ale dlatego, że wierzyła, że robi to co należy zrobić. Ona sama nie nazwałaby się dobrym człowiekiem, nie nazwałaby się nawet odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu. Żyła, funkcjonowała, robiła co mogła by pomóc tym, którzy są ścigani i mordowani. Sama jednak wbrew pozorom działała podobnie. Co za przekorność losu, żywa anomalia.
Uśmiechnęła się delikatnie widząc urazę wymalowaną na jego twarzy. Wiedziała, że to jedynie gra, że nie nabrał sobie przez jej słowa żalu do serca. Prawda była jednak taka, że czasy ich młodzieńczych lat minęły bezpowrotnie. Bez względu na to jak bardzo chcieliby do tych czasów wrócić to było niemożliwe. – Tego akurat ci zazdroszczę – dodała unosząc kącik ust w szczerym uśmiechu. Bycia młodym duchem. Ona też czasem się tak czuła. Szczególnie podczas takich rozmów jak ta i takich spotkań jak ich wcześniejsze. Bez wojny na horyzoncie. Bez krwawych opowieści. Jedynie beztroska. A przynajmniej jej przedsmak.
Czy o czymś marzyła? Słysząc jego odpowiedź na zadane przez nią pytanie zamyśliła się. Oboje tak bardzo chcieliby uciec, zostawić wszystko za sobą, a jednak wiedzą, że… nie mogą. Ona nie wyobrażała sobie życia w Anglii. Uciekała kiedy tylko mogła, wracała na krótką chwile, a po chwili znów znikała by wypuścić toksyczne powietrze z płuc. Wróciła kiedy zdała sobie sprawę z tego, że robi już zbyt wiele rzeczy mechanicznie, w pośpiechu. Wróciła kiedy jej własne „ja” zaczęło zmieniać się w „my”. Myślała, że to na chwile, że ruszy znów w drogę, ale tu zaczęło się dziać zbyt wiele rzeczy. On też został z podobnych pobudek i nie mogła mu się dziwić. – Australia? – zapytała unosząc brew w geście zainteresowania. – Pociągają cię gigantyczne akromantule? – dodała z lekkim przekąsem, bo słyszała, że nigdzie nie ma tak ogromnych okazów jak właśnie w Australii. – Myślisz, że świat nam kiedyś to wszystko wynagrodzi? – mówiła o podróżach, o domu na kółkach, o ciągłej zmianie miejsca, o spełnianiu marzeń. Czasem zastanawiała się jakimi ludźmi będą gdy to wszystko się skończy. Gdy zapytał o jej plany zamyśliła się, a na jej twarzy pojawiło się rozmarzenie. – Chciałabym tańczyć do rana na ulicach Rio, pić stęchły rum w porcie w Los Cabos, przefrunąć nad Gardą i poczytać poezję w Dzielnicy Sztuki w Maladze. Chciałabym nic nie planować, chciałabym wiedzieć, że jestem wolna. – odparła prawie na jednym tchu. Jeśli myślał, że o niczym nie marzyła to się mylił. Marzyła o wielu rzeczach, ale nigdy nie mówiła o tym głośno, bo nie widziała w tym sensu. Nie wiedziała co przyniesie jej los.
Może i była dość naiwna, ale nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Dawniej zaprzepaściła szansę na jakąkolwiek przyszłość z nim. Teraz chyba nie śmiała nawet o takiej pomyśleć. Nie była w idealnym położeniu, nie chciała nikogo od siebie uzależniać. Kiedy jednak poczuła jego usta na swoich zapragnęła na jeden moment być pieprzoną egoistką. Poczuć się dobrze choćby przez te kilka sekund. Wyciągnęła dłoń by położyć ją delikatnie na jego karku i przyciągnąć go do siebie bliżej. Zamknęła oczy, ale wciąż miała wrażenie jakby go widziała. Gdy w końcu się od siebie odsunęli, a on zachrypniętym głosem poprosił ją by tego nie zapominała w odpowiedzi jedynie się roześmiała. Nie wiedziała jak będą się czuć jutro, jak będą wyglądały ich kolejne spotkania i czy istniał w ogóle sens roztrząsania tego co się dziś wydarzyło. Chciała jednak dać sobie szansę na poznanie własnych uczuć, na zrozumienie ich relacji. Bo jeśli czegoś się nauczyła przez te wszystkie lata i dzięki tym wszystkim złamanym sercom, to tego, że należy słuchać przede wszystkim samej siebie. – Chodź… - zaczęła wstając i wyciągając do niego dłoń. - … pomożesz mi posadzić te nieznośne chwasty – dodała i pociągnęła go w stronę tarasu. Musiała ochłonąć.


z.t x2


Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Salon - Page 3 Tumblr_on19yxR5PA1tj4hhyo2_500
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t3072-lucinda-lynn-selwyn https://www.morsmordre.net/t3145-sennett#51834 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f104-szkocja-kres-w-john-o-groats https://www.morsmordre.net/t4137-skrytka-bankowa-nr-806#82308 https://www.morsmordre.net/t3214-lucinda-selwyn#55539
Re: Salon [odnośnik]07.11.23 18:02
11 lipca 58

Wiedziała, że przyszedł na nią czas. Nie mogła dłużej udawać, że świat zewnętrzny nie istnieje, że nie dobija się do niej z każdej możliwej strony. Przez długi czas starała się zagłuszać w sobie zdrowy rozsądek, nie dopuszczała do siebie żadnych logicznych myśli. O wiele łatwiejsze okazało się zakopanie ich głęboko wewnątrz własnego umysłu. Rozpraszana, wiedziona pokusą, nierealistycznymi wizjami przeszłości i przyszłości - nie widziała nic złego we własnym zachowaniu. To zaskakujące jak człowiek potrafi okłamać samego siebie dla wygody, która może zniknąć równie szybko jak się pojawiła. Nikt jej do tego nie zmusił, nie postawił pod ścianą z różdżką przyciśniętą do skroni, nikt nie kontrolował jej ruchów, słów, a tym bardziej czynów. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że wszystko co zrobiła od momentu wyjścia z domu dwa dni wcześniej leżało na jej barkach. Tylko ona była za to odpowiedzialna i tylko jej przyjdzie ponieść za to konsekwencje. Skłamałaby mówiąc, że się ich nie boi, ale to nie one zajmowały jej myśli w tej chwili. Przekroczenie progu Schroniska okazało się być nie lada wyzwaniem. Myślała, że ma to już za sobą. Ten ból w klatce piersiową, niemożność złapania głębszego oddechu, tęsknotę, która dawniej rozrywała ją od środka. Głupia. Tak bardzo głupia. Masochistycznie zgodziła się na to spotkanie chcąc po raz ostatni spojrzeć mu w oczy, usłyszeć parę słów, pokłócić się o bzdury. Może żal zjadłby ją od środka, gdyby tego nie zrobiła, ale może… tylko może byłaby teraz szczęśliwsza. Spokojniejsza. Czy żałowała tego na co się zdecydowała? Na ten moment nie była w stanie skierować swoich myśli na krytykę. Skupiła się przede wszystkim na rozdzierającym ją od środka bólu. Teleportowała się z tym bólem w okolice Kresu. Nie pod same drzwi trochę przez wzgląd na bezpieczeństwo, a trochę dlatego, że wiedziała co czeka ją po otworzeniu drzwi, a nie była na to gotowa. Potrzebowała jeszcze chwili dla siebie, spaceru, który pomoże jej odsunąć od siebie uczucia. Uczucia, które przecież widać było jak na tacy. Boli. Dobrze, że boli. Powinno.
Nie wiedziała jak długo przemierzała okolice, ile kółek wokół własnego domu zrobiła nie mogąc się zmusić do wejścia na posesje. Z każdym okrążeniem czuła jak dopadają ją wyrzuty sumienia, jak zaczyna pojmować swoją popieprzoną sytuację. Po co ci to było, Lucy? Dlaczego to sobie zrobiłaś? Dla kilku chwil przyjemności, wyrwania momentu czułości, zatopienia się w tak dobrze znanych uczuciach poświęciłaś miesiące cierpienia. Tak przecież było ostatnim razem, gdy w Zamglonej Dolinie przestali udawać szczęśliwe zakończenie. Odchorowała to i w śnie i na jawie. Zawsze taka była. Ciężko było jej komuś zaufać, obdarzyć uczuciem, dopuścić do siebie bliżej, a kiedy finalnie kończyło się to jej złamanym sercem obiecywała sobie, że nigdy nie dopuści do tego ponownie. Mrzonka, gadanie dla gadania. Wystarczyły dwa spotkania by ponownie zapomniała o wszystkim co istotne, co przecież było najważniejsze. Nawet nie próbowała się racjonalizować. Wiedziała, że to by jej pomogło. Znalezienie jakiegoś sposobu by zrzucić choć odrobinę odpowiedzialności z własnych ramion, ale nie była tak wielką hipokrytką.
Ciągle wracała w myślach do momentu pożegnania. Do świadomości, że już nigdy nie znajdą się w podobnej sytuacji, w podobnym czasie. Z jednej strony poczuła ulgę, bo nie mogłaby sobie zrobić tego po raz kolejny, ale z drugiej wciąż czuła niedosyt. Odwracając się na pięcie poczuła, że robi coś źle, a każda komórka jej ciała dosłownie krzyczała, że powinna tam zostać. Świat poczeka. Wszystko poczeka.
Pogrążona w myślach, z płytkim oddechem dotarła do drzwi własnego domu. Nigdy nie czuła się tu jak w domu. Nigdy nie nadała temu miejscu emocjonalnego ładunku, a jednak moment, w którym nacisnęła na klamkę sprawił, że całkowicie się w sobie rozpadła. Wyrzuty sumienia mieszały jej się z cierpieniem. Przekroczyła próg, gdy za oknem ledwie świtało. Nie starała się być cicho, choć przecież powinna. Nie mieszkała sama i nie miała pojęcia czy w domu kogoś zastanie. Ta wizja w ogóle nie pojawiła się w jej myślach, chociaż niejednokrotnie myślała o tym, że Vincent musiał się zastanawiać co takiego się z nią stało, że zniknęła na dwie długie doby. W nos uderzył ją zapach starego drewna, który bardzo kojarzył jej się z tym miejscem. Oparła się plecami o zamknięte drzwi i wpatrywała się ślepo w ścianę przed sobą. – Kurwa – powiedziała pod nosem i osunęła się po drzwiach prosto na podłogę chowając przy tym twarz w dłoniach. Czemu to sobie zrobiłaś? Po co ci to było?  – Kurwa – zaklęła ponownie i uderzyła zaciśniętą dłonią we własne kolano. Nie poczuła bólu, a tylko większą irytacje. Ból jest dobry. Dobrze, że boli.


Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Salon - Page 3 Tumblr_on19yxR5PA1tj4hhyo2_500
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t3072-lucinda-lynn-selwyn https://www.morsmordre.net/t3145-sennett#51834 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f104-szkocja-kres-w-john-o-groats https://www.morsmordre.net/t4137-skrytka-bankowa-nr-806#82308 https://www.morsmordre.net/t3214-lucinda-selwyn#55539
Re: Salon [odnośnik]05.12.23 0:57
Dobrze znał to uczucie.
Ten irracjonalny, nienormalny stan, popychający do niezrozumiałej bezmyślności. Zestaw sprzeczności dyrygujący każdą, najmniejszą komórką ludzkiego ciała. Pamiętał ów specyficzne emocje piętrzące się w okolicy splotu słonecznego – rozdygotane, rozchwiane, uderzające w obszarze skroni, odurzające zmysły i drobne receptory. To one przejmowały kontrolę nad krokami, drobnymi gestami, kluczowymi decyzjami, skłóconymi z głosem rozsądku i własnym sumieniem. Pewne aspekty ludzkiego jestestwa, odchodziły na drugi, nic nieznaczący plan. Wyznawane ideologie, twarde poglądy, szeroko pojęta filozofia, stawały się elastyczne, zmienne, dopasowane do własnych, tymczasowych potrzeb. Spajały się z przebiegiem nadzwyczajnej sytuacji, zwodzonej pragnieniem, drganiem głupkowatego serca, ciągotą stęsknionego ciała, które pamiętało niejeden, rozpalający bodziec. W tym wyjątkowym, intrygującym momencie, świat zmieniał się nie do poznania: przyjmował niedostrzegalne barwy, był wyrazisty, rozjaśniony, skropiony drobinkami najcudowniejszego brokatu. Umysł wydawał się spoczywać pod delikatną, niewidzialną kotarą, wyciszającą zdrowy rozsądek, wyrzuty sumienia oraz realizm codziennego myślenia. Liczyło się to wspaniałe przodujące odczucie, skoncentrowane na konkretnej osobie – tej niemożliwej, tej wybranej, dla której przekraczano najtwardsze i najbardziej niebezpieczne granice. Dla której z łatwością ryzykowano swe życie, zmieniano strony, wchodzono w nieznane, stając się zagorzałym zwolennikiem obcej organizacji. Miłość, choć trudna, popychała do najgorszego. Była przecież tak różnorodna, tak złożona, często niewypowiedziana, ukryta przed okrutną, otaczającą rzeczywistością. Nie dało się z nią wygrać – przechytrzała sprytnymi sztuczkami, ciągnąc w nieznane, plątając ścieżki i nieadekwatne plany. Nie lubiła zbyt wielu rozmyślań, głębokich dywagacji, mówiących o słuszności ów czynów. Uwielbiała porywy duszy, niepowściągliwe, energetyczne zrywy, pchające w przeciwległe ramiona. On też znalazł się w tej sytuacji, stąpając po grząskim, nieuregulowanym gruncie. I właśnie na tą niestabilną ziemię stanęła też ona – bezmyślnie, niepotrzebnie, a może wręcz przeciwnie? Właściwie, wymaganie, szukając strzępków prawdziwego, wewnętrznego szczęścia, które odezwało się po tylu latach, po tak długim czasie. Czy powinna obarczać się tą winą i twardą odpowiedzialnością? Czy powinien przyjmować tą osądzającą rygorystyczną postawę, stawiającą przed osądem? Czy jakiekolwiek rozwiązanie, mogło okazać się właściwie?
Naiwne serce potrzebowało utraconego zderzenia. Ono nie znało pojęcia ukrywającego się za przemijającym czasem. Kilka minut, godzin, długich dni, miesięcy, a może lat? Wszystko to nie miało najmniejszego znaczenia, gdy gorące pragnienia przejmowały kontrolę; gdy niewyjaśnione potrzeby, stawały na pierwszy plan. Wszechświat reagował na niewypowiadane afirmacje, słowa rzucane w między zdaniach, zamkniętych myślach, proszących o więcej. Kierował zdarzeniami tak, aby zetknąć ze sobą ów personalne przeznaczenie. Wykonywał zadanie, nie zważając na otoczenie i zwaśnione okoliczności. W tym schemacie nie miał przecież żadnego znaczenia.
Tego dnia nie opuszczał tymczasowego domostwa. Od dwóch dni ograniczał interesowne spotkania, starając się pozostawać w okolicy drewnianej chatki. Nie ustalali żadnego harmonogramu, nie kontrolowali własnego życia, wypytując o każde, najdrobniejsze szczegóły. Byli dorośli, skupieni na własnej pracy, codziennych zadaniach, które wymagały zaangażowania. Jako nowi współlokatorzy, spotykali się codziennie, o nietypowych godzinach przemijającego dnia, wymieniając pojedyncze słowa, drobne dywagacje, pozdrowienia, czy głębokie rozmowy. Rzadko kiedy zdarzało się, aby znikali na kilka dni, bez wcześniejszej zapowiedzi, lub drobnej, informującej wzmianki. Mimo zawieszenia broni pozostawał ostrożny, czujny na każde nietypowe zachowanie, wezwanie, czy niezrozumiałą sytuację. Zjednoczeni pod szyldem rebelianckiej organizacji, skoligaceni z jawnymi terrorystami, zdrajcami stanu, niebezpiecznymi jednostkami, pozostawali w centrum uwagi, punkcie odstrzału, który nie znał dnia, ani godziny. W ogromnej mierze martwił się również o nią – byłą szlachciankę, której urocza twarz, zdobiła nie jeden słup, obskurny mur, czy pień zamszonego drzewa. Była charakterystyczna, rozpoznawalna, wyceniona na grube galeony. Stanowiła żywy cel dla nieustępliwych łowców nagród, bezmyślnych szmalcowników, niepojmujących wagi panujących ustaleń. I choć znał te niebanalne umiejętności waleczne, zaradność oraz siłę testowaną w boju, miał złe przeczucia. A te odzywały się w jego ciele, wykręcając wnętrzności, spędzając sen, nakazując krążyć po niewielkim, salonowym pokoju, wyczekując jakiejkolwiek informacji. Czy powinien wysłać za nią swą śnieżnobiałą sowę? Nie wiedział co robić. Kobieta nie wracała od dwóch dni, nie dawała znaku życia. Nie było jej w pobliżu, nie wykonywała żadnej misji. Zapewne nie zjawiła się również na Festiwalu, ani w żadnej, dobrze znanej posiadłości. Przepadła, a on pozwolił narazić ją na jawne niebezpieczeństwo. Ile czasu minęło? Przestarzały, ścienny zegar odliczał te podłe minuty. Mężczyzna opadł na jeden z foteli, wyściełanych kraciastym materiałem. Odetchnął ciężko dotykając pulsującej skroni. Jego palce prześlizgnęły się po zielonej okładce zielarskiego poradnika. Od niechcenia otworzył go na zaznaczonej stronie, próbując wczytać się w zamazane litery. Zdania zlewały się ze sobą; miał wrażenie, że przez cały ten czas, krąży wokół jednego pojęcia, nie zapamiętując jego przodującej istoty. Był zmęczony, niewyspany i wycieńczony. Powieki kleiły się do zabrązowionej skóry, pragnąć choć chwili wytchniętego odpoczynku. Uchylone okno wpuszczało skrawki świeżego, porannego powietrza. Pierwsze ptaki budziły się do żywych, witając rozgrzewające słońce. I właśnie w tym  momencie, gdy niezgrabnie przekręcał się na niewygodnym siedzisku, usłyszał trzask. Charakterystyczny dźwięk skrzypiących drzwi, prześlizgnął się po korytarzu, zwiastując nadejście obcej osoby, prawowitej mieszkanki, a może kogoś zupełnie innego? Zamarł, nasłuchiwał – czy to aby na pewno ona? Czy mógł rozpoznać te kroki? Wstał całkowicie rozbudzony, odkładając książkę. Chwycił za różdżkę leżącą na niewielkiej szafce i z rozdygotanym sercem, postanowił sprawdzić ów zdarzenie, nakryć intruza, powiązanego z zaginięciem przyjaciółki. Przemieszczał się dość ostrożnie, niepewnie, starając się przewidzieć każde zagranie. Broń uniesiona na wysokość policzka, czekała w gotowości. Nie spodziewał się jednak, aż takiego widoku: blondynka siedziała na podłodze, z głową opartą na kolanach, skulona, zmizerniała, a może płacząca? Coś się stało, czyżby była ranna: – Luc… – wybełkotał, zauważając, że zmęczony głos zastał mu w gardle. Podszedł jeszcze bliżej z szeroko otwartymi oczami, zatroskany, z błękitem zatrzymanym na jej nieodczytanej sylwetce: – Co się stało, coś cię boli, jesteś ranna? – mówił dalej, pospiesznie gdy znalazł się obok niej, przykucając w odpowiedniej odległości. Czuć było to zniecierpliwienie.   – Możesz wstać? – bał się, że stało się coś okropnego. Był w gotowości, aby pomóc jej dźwignąć się na  nogi, odprowadzić do sypialni. Czy ktoś ją skrzywdził? Gdzie była? Jak się tu znalazła? Tak wiele pytań cisnęło mu się na język, gdy zatroskana twarz znajdowała się tak blisko – tej cierpiącej.



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Salon [odnośnik]05.12.23 14:41
Ludziom wydawało się, że gdyby znali przyszłość nigdy nie popełniliby podobnych błędów. Sama przez długi czas właśnie tak myślała. Kto wiedząc jakie czekają go konsekwencje postanowiłby świadomie się z nimi mierzyć? Jeśli przed skokiem z wzniesienia wiedziałbyś, że połamiesz sobie nogę, skoczyłbyś? Nie można powiedzieć, że się tego nie spodziewała. Decydując się na kolejne spotkania mogła przewidzieć jak te się zakończą. Doskonale pamiętała jak się czuła, gdy rozstawali się w Zamglonej Dolinie. Pamiętała, jak skończyły się wytłumaczenia, dryfowanie w obłokach i szukanie alternatyw. Cierpiała choć nigdy nie powiedziałaby tego głośno. W końcu była na to nazbyt dumna, zbyt zamknięta w sobie by opowiadać o tym co nosiła w sobie. Wydawało jej się, że dojście do siebie zajęło jej długie miesiące, ale może tak naprawdę nigdy do końca tego nie zrobiła? Może zostawiła tam odłamek serca, który nie wrócił na swoje miejsce, aż do spotkania w Warren Lodge. Była na niego wtedy taka zła, taka wściekła. Za co? Za to, że im nie wyszło? Za to, że miał śmiałość wciąż ją nawiedzać? Ta złość pewnie po części dotyczyła jej samej. Był przypomnieniem jej słabości, przypomnieniem, że znów jej się nie udało. Nieważne stały się wymierzane sobie kary, bo moment, w którym poczuła jak ten odłamek wraca na swoje miejsce był wart wszelkich niepokojów. Może była w tym hipokryzja, może dla osób niedoświadczających tego na własnej skórze było to głupotą. Nawet jej racjonalna część w taki sposób oceniała to co się wydarzyło. Teraz do stracenia miała o wiele więcej. Byli w innych momentach życia, a ich decyzje mogły wpłynąć na istnienie innych. Dlaczego zawsze musiała myśleć o innych? Chciałaby czasem umieć być egoistką, samolubnie spoglądać jedynie na własne potrzeby. Szczęście ponoć należało się każdemu i sama niejednokrotnie o tym mówiła, dlaczego więc czuła się ze swoim tak źle?
Nie sądziła, że minęło tak wiele czasu. Nie była przyzwyczajona do tego, że w domu ktoś na nią czekał. Wymówek było wiele, ale wszystkie nikły pod fałdami wyrzutów sumienia. Przecież wystarczyło postawić się na miejscu Vincenta. Gdyby ten zniknął na całe dwa dni sama wpadłaby w panikę. Szukałaby go, starałaby się wyłapać z ich rozmów coś co mogłoby ją nakierować na jego ślad. Mogła być nieprzyzwyczajona do tego, że ktoś się o nią martwi, ale to niczego nie zmieniało. Bez względu na to w jakim momencie życia się znajdowali – myślał o niej. To tylko głowa podpowiadająca jej, że jest sama i nie zajmuje myśli innych osób, była winna tej całej sytuacji. Może faktycznie stworzyła z Drew bańkę, z której nie chciała się uwolnić? Poinformowanie Rinehearta byłoby równoznaczne z wpuszczeniem go do środka, a przecież tego właśnie chciała uniknąć. To przypomniałoby jej o wszystkim o czym próbowała zapomnieć. Choć na chwile być egoistką.
Dotarł do niej dźwięk kroków. Uniosła delikatnie wzrok, gdy mężczyzna zbliżył się do niej. Nie podniosła głowy, nie ruszyła się z miejsca. Na początku jedynie spoglądała na znajomą twarz. Niby w głowie miała wiele słów, które mogłaby w tej chwili wypowiedzieć, ale jej usta nie chciały podzielić się żadnym z nich. Dotarło do niej, że raczej nigdy nie była przed nim tak odsłonięta. Serce tłukło jej w piersi, a zimny dreszcz przebiegł powoli po kręgosłupie całkowicie ją paraliżując. Pokręciła głową, gdy zapytał czy coś ją boli, czy jest ranna. Oparła policzek o kolano odwracając na chwile wzrok. Czuła się jak porcelanowa lalka – jeden dotyk mógł roztrzaskać ją w drobny mak. Wstydziła się tego jak wygląda, jak się zachowuje. To nie była ona. Nie tak chciała być postrzegana.
- Mogę – powiedziała w końcu, gdy znalazł się obok niej. Dźwignęła się na dłoni by po chwili znów usiąść na tyłku. Nie była ranna, nie była chora, nie bolało ją nic – no może prawie nic. Dlaczego więc czuła się jak kaleka? Westchnęła zirytowana własną postawą i znów spróbowała podnieść się z ziemi. Tym razem jej się udało. – Nic mi nie jest. Obiecuje. – dodała spoglądając na mężczyznę, u którego zniecierpliwienie zastępowało troskę. Miał ku temu wszelkie prawo. – Przepraszam, jeśli cię obudziłam – właściwie to tych przeprosin powinno być o wiele więcej, ale rozdrażnienie, które czuła zepchnęło to na drugi plan. Nie mogła znieść jego spojrzenia, dlatego ruszyła w stronę kuchni. Nagle zapragnęła napić się wody, odbudować mur wokół siebie, zniknąć i utkać odpowiednią dla tego zdarzenia historię. Nie robiła tego celowo, nie chodziło o brak zaufania. Ufała Vincentowi jak mało komu. Nie ufała jednak sobie. Serce tłukło jej się w piersi tak głośno, że była niemal pewna, iż mężczyzna je słyszy. Cała Szkocja je słyszy i wszyscy wiedzą co sobie uczyniła.


Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Salon - Page 3 Tumblr_on19yxR5PA1tj4hhyo2_500
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t3072-lucinda-lynn-selwyn https://www.morsmordre.net/t3145-sennett#51834 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f104-szkocja-kres-w-john-o-groats https://www.morsmordre.net/t4137-skrytka-bankowa-nr-806#82308 https://www.morsmordre.net/t3214-lucinda-selwyn#55539
Re: Salon [odnośnik]15.03.24 13:51
Przyszłość prawdopodobnie nigdy nie była dla niego szczególnie istotna. Zablokowany w wyrażaniu najgłębszych odczuć, skrywanych pragnień i najprawdziwszych marzeń, nie nastawiał się na gromkie sukcesy, owocne lata i cudowną karierę. Pogodzony z ludzką nieprzychylnością, niskim poczuciem własnej wartości, wierzył, iż dni jego wątłego żywota są przecież policzone. Nadzieja – choć mizerna, tliła się w samym środku ściśniętego, nastoletniego serca, próbującego podjąć ostatnie próby nieustępliwej walki. I choć los rzucił go na odległe, niezbadane terytoria, pełne trudnych i niepoznanych niebezpieczeństw, nie poddawał się zdobywając tak cenne doświadczenie; ucząc się najprawdziwszej sztuki życia z dala od karcącego osądu i wyimaginowanych nakazów. Ryzyko splątało się z cienką wiązką mieszanej krwi płynącej wewnątrz rosłego, lecz chuderlawego ciała. Nie martwił się o nadchodzące dni, żył różnorodną, umykającą chwilą chwytaną z pomnożoną ochotą. Nie miał przecież żadnych zobowiązań, nie pełnił roli wyjątkowo istotnej persony w żywocie drugiego człowieka. Nie wzbudzał skrajnej mieszanki odczuć, nikt nie martwił się o jego przetrwanie. Zaprzestał przyjmowania jakiejkolwiek korespondencji. Nie odpowiadał na głośne wezwania, jawiące się w pierwszych, tęsknych miesiącach. Wszystko zmieniło się diametralnie, podczas gdy czubek zimowego obuwia, znalazł się w tym przeklętym mieście. Wierzchołek londyńskiej zabudowy wystawał wtedy spod ciężkich okruchów rozbielonego puchu. Błotnista, rozwilgocona breja rozmywała niepewne ślady, stawiane tak posępnie i ostrożnie. W tym jednym, kluczowym momencie przekroczył te niewidzialną granicę. Zaprosił zapomniane, niechciane demony, rzutujące na każdą sekundę spędzoną na tej obskurnej obczyźnie. Coś niezrozumiałego przywiodło go właśnie tu, nakłoniło do rychłego powrotu, zbadania i sprawdzenia tak zapomnianej rzeczywistości. Niema, porzucona cząstka postawiła przed najgorszym osądem. Skonfrontowała z inną linią wiodącego uniwersum, stawającego w roli kata, a także ofiary. Bardzo szybko zatracił swą pewność, zaprzestał jednostkowego podejścia do sprawy, związał się z obcym bytem, zatracając samego siebie. Próbował przekonać się, że właśnie tu odnajdzie swoje szczęście. I choć przez krótki moment, ulotną chwilę zatracił się w ów mniemaniu, zwodniczy los ściągnął go na ziemię, wylewając kubeł zimnej i otrzeźwiającej wody. Szczęście należało się każdemu, lecz nie zawsze znajdujemy się na etapie, aby móc po nie sięgnąć bez żadnych, bolesnych konsekwencji.
Odkąd ponownie pojawił się na macierzystych terenach wojennej Anglii, niejednokrotnie współdzielił tymczasowe, zaproponowane domostwo. Oprócz ogromnej, niewyrażonej wdzięczności, czuł tą silną współodpowiedzialność ukazywaną w codziennej, organizacyjnej pomocy, uzupełnianiu zaopatrzenia, trosce o pozostałych domowników krzątających się między znajomymi kątami. Dlatego też każda nieobecność widoczna wśród niewielkich, drewnianych ścian, wydawała się niepokojąca, powiązana z nieoczekiwanymi i niebezpiecznymi zdarzeniami krążącymi po jego głowie. A przecież – mogła być na celowniku: ścigana jawnym listem gończym, powiązana z niebezpieczną rebelią, pochodząca z jednego z najznamienitszych, szlacheckich rodów, nie cierpiących zdrady i bezczelnego wykluczenia. Czy ktoś odważyłby się do tak bezmyślnego kroku?
Najbliższe jednostki potrafiły wykrzesać w nim niewyobrażalne pokłady empatii oraz rozdzierających emocji. Mimo spokojnej i opanowanej postawy, wnętrze rozpadało i rozdzierało się na miliony drobnych kawałków. Udowadniało, że zachował w sobie zalążki człowieczeństwa. Że w jego życiu były jeszcze osoby, na których naprawdę mu zależało.
Drewniana broń opadła bezwładnie, skonfrontowana z nieobecną domowniczką. Sprawnym ruchem wsunął ją do tylnej kieszeni spodni i skupił się na zaistniałej sytuacji. Niepewna postawa i zadziwione spojrzenie osiadło nad rozpostartą sylwetkę podpierającą drewniane drzwi. Prawa brew powędrowała do góry, kończyny rwały się do pomocy – nie wiedział przecież czy nie stało się coś strasznego? Pozwolił sobie na przykucnięcie w odpowiedniej odległości. Pierwsze słowa posypały się na poranną powierzchnię przeciętą długim promieniem jaskrawego słońca. Jasny, spokojny błękit, krzyżował się z tym nieobecnym, niepoznanym, niewyrażonym spojrzeniem, skrywającym tak wielką tajemnicę. Wyczekiwał jednego słowa, cichego dźwięku, drobnego gestu, który po chwili spłynął na wyrośniętą posturę z poczuciem nieopanowanej ulgi. Odetchnął ciężko i przymknął powieki dziękując Merlinowi, iż nie musieli iść w tę stronę. Nie wydawał osądu, nie wiedział co się dzieje. Nie rozumiał jej stanu, nie zadawał zbyt gwałtownych pytań. Nie spodziewał się również jej nieoczekiwanych poczynań – chciał pomóc jej dźwignąć się na równe nogi, jednakże ta, postanowiła poradzić sobie sama – niezdarnie, niezgrabnie z dozą upartości i odtrącenia. Podejrzliwy grymas ujawnił się na zarośniętej twarzy. Sam podniósł się do góry, robiąc jej więcej miejsca, przechodząc na bok, aby nie wejść jej w drogę. Odchrząknął krótko, a niepewny cień uśmiechu wstąpił na jego usta: nie wierzył w żadne jej słowo. – Nie obudziłaś… – wyjąkał krótko, unosząc głowę i ponownie wlepiając w nią przeszywające błękity. Zdążył jedynie poprawić niesforny kosmyk, gdy ta, ewakuowała się z miejsca zdarzenia, zmierzając prosto do kuchni. Czego się bała, co ukrywała? Dlaczego unikała jakichkolwiek wyjaśnień? Zatrzymał się w drzwiach, opierając się o malowaną framugę, zakładając ręce na klatce piersiowej. Widział jej plecy, drżące palce, rękę sięgającą po wolny, gliniany kubek. To nie było przesłuchanie, a jej zachowanie nie było naturalne: – Powiesz mi co się stało, czy będziemy ganiać się po całym domu? – ton głosu, choć opanowany zdradzał zniecierpliwienie. Glowa przesuwała się po kuchennych przedmiotach, suficie, zużytej posadzce, aby na długo zawiesić się na niej, zmusić do ostatecznej przemowy.



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Salon [odnośnik]10.04.24 21:14
Wolny duch. Przekraczanie granic zwykle przychodziło jej z łatwością. Konsekwencje nie były jej obce, ale gdy w ogólnym rozrachunku dochodziła do wniosku, że zysków zdawało się być więcej niż strat, to była w stanie je ponieść. Nie chowała głowy w piasek. Strach potrafił sparaliżować wątłe ciało, odebrać siły i spokój ducha, ale kiedy wiedziała, że wina leży po jej stronie, to potrafiła unieść ten ciężar, znieść moc własnych decyzji. Prosto było akceptować to co tu i teraz. Nie było w jej głowie myśli o przyszłości. Odebrała jej to chyba wojna, a może od zawsze trudno było jej spoglądać w przód, skoro wszystko co robiła było przepełnione ryzykiem, ciągłym zagrożeniem dla dnia następnego. Nie potrzebowała myśleć o tym czy kolejnej nocy rozpali ogień po udanych poszukiwaniach, czy wróci do domu po misji zrzuconej jej przez Zakon Feniksa. Może w obawie przed czarnowidztwem, a może z uciechy własnego życia. Zdawało jej się, że potrafi kontrolować własny los. Wierzyła w jego moc, wiedziała, że niektóre ścieżki będą kręte, niezbadane, ale przyjmowała to niemal z wyczekiwaniem. Nie przewidziała jednak tego, że jej własne serce okaże się być największą słabością jej ciała, a zarówno tak wielką siłą, że zaćmi jej umysł. Logiczne i racjonalne myślenie. Dlaczego tego nie przewidziała?
Przyjaźnić się z Vincentem było łatwo choć często różnili się od siebie niczym ogień i woda. Nie był obecny w każdym momencie jej życia, a okresy wypełnione ciszą i niewiadomą często przedłużały się w nieskończoność. Dawał jej jednak to czego nigdy od nikogo nie wymagała – uwagę. Interesował się jej losem, nie dawał się zbyć na szybko wymyślonym kłamstwem. Ta uwaga dla kogoś kto zwykle jej nie dostawał, nawet jej nie chciał zdawała się być przekleństwem. Znał ją zbyt dobrze by nie wiedzieć, że w swym zachowaniu jest irracjonalna. Znał ją zbyt dobrze by nie wymagać odpowiedzi, bowiem pozwolenie jej na obejście tematu wiązało się z przeżywaniem tego w samotności, a na to nigdy się nie godził. Sam niósł na swoich barkach ciężar doświadczeń. Ostatnie miesiące nie były dla niego łaskawe. Zdarzało jej się myśleć o tym jak wyglądałoby jego życie, gdyby to wszystko nie runęło niczym domek z kart. Może zamiast smutku czającego się pod skórą zobaczyłaby rozświetlający twarz uśmiech? Pomimo wielu różnic było w nich coś identycznego. Iskierka buntu i szaleństwa w oczach, a może to, że bronili się rękami i nogami przed emocjami atakującymi ich duszę. Stawiali mury, uciekali w objęcia używek, mierzyli się z uczuciami niczym z wrogiem nie dając im szansy na akceptację. Cóż mogła poradzić na to co się wydarzyło?
Do spotkania w Suffolk nigdy nie powinno dojść. Nie była na tyle głupia by myśleć, że nigdy w życiu ich ścieżki się nie skrzyżują, ale ostatnie czego dla siebie chciała to powrotu do uczuć, z którymi przez tak długi czas nie mogła sobie poradzić. Spotkali się w trakcie zawieszenia broni i to zdawało się być najgorszą z opcji. Nie miała powodu do wyciągnięcia różdżki, nie mogła okazać swojej złości w bezpośredni i po części bezpieczny dla siebie sposób. Z własnej winy wdała się w dyskusję – jedną, a potem kolejną i kolejną. Jej głowa jak w amoku zaczęła sobie przypominać o tych wszystkich momentach, w których czuła się przy nim dobrze. Nie baczyła na sygnały ostrzegawcze, bo te mogłyby ją przecież uchronić, a ona zwyczajnie nie chciała być uratowana.
Relacja z Drew była tajemnicą. Z nikim o niej nie rozmawiała, nikomu się nie zwierzyła. Przeżywała to w samotności całkowicie świadomie oceniając ją jako złą. Stali po przeciwnych stronach toczącej się wojny i wątpiła by ktokolwiek był w stanie pojąć to co działo się w jej wnętrzu. Sama przecież nie potrafiła tego zrozumieć. Łatwa do wyobrażenia była reakcja Vincenta, gdyby z jej ust wypłynęła prawda. Całkowita prawda. Oceniłby jej głupotę i podjęte w emocjach ryzyko. Była skłonna przetrwać ofensywę, ponieść konsekwencje, ale im dłużej o tym myślała tym bardziej te istotne szczegóły pragnęła pozostawić dla siebie. Drżącą dłonią sięgnęła po kubek, ale na plecach wciąż czuła palące spojrzenie. Zasługiwał na wyjaśnienia, choć jedno słowo. Odwróciła się w jego kierunku, gdy w głosie rozpoznała zniecierpliwienie. – Nie będziemy się ganiać – westchnęła. Gula w gardle skutecznie pozbyła ją pewności siebie, bowiem nic co miała powiedzieć nie było łatwe. – Spotkałam się z kimś z kim obiecałam się już nigdy nie spotkać. Obiecałam to sobie. – odparła na jednym wdechu skupiając wzrok na jego tęczówkach. Szukała zrozumienia? – Jestem wściekła, bo miesiące zajęło mi pozbieranie się, a teraz wiem, że znowu będę przechodzić przez ten cały… - ból. - Niekończące się sny, gonitwa myśli. Mądra dziewczynka znów okazała się być głupia – wzruszyła nieznacznie ramionami, bo pomimo deklaracji uczuć nie było w niej ani grama złości. Była smutna.


Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Salon - Page 3 Tumblr_on19yxR5PA1tj4hhyo2_500
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t3072-lucinda-lynn-selwyn https://www.morsmordre.net/t3145-sennett#51834 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f104-szkocja-kres-w-john-o-groats https://www.morsmordre.net/t4137-skrytka-bankowa-nr-806#82308 https://www.morsmordre.net/t3214-lucinda-selwyn#55539

Strona 3 z 3 Previous  1, 2, 3

Salon
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach