Kuchnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
kuchnia
Tutaj łóżko a tam szafa,
tutaj dzieje się zabawa
Kilka słów i zdanek kilka
i opisu jest linijka
nie bądź gałgan dodaj opis,
Daj nam wyobraźni popis
tutaj dzieje się zabawa
Kilka słów i zdanek kilka
i opisu jest linijka
nie bądź gałgan dodaj opis,
Daj nam wyobraźni popis
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
20.04?
Nie umiem ostatnio spać. Gniecie mnie zastana rzeczywistość i obca poduszka wżynająca się w obolały kark. Denerwują mnie zapachy nienależące do mojego domu, teraz opustoszałego na obrzeżach Londynu. Wkurza mnie brak ukochanego stawu oraz tarasu, na którym można odpłynąć w inną rzeczywistość. Złości mnie panujący wszędzie chaos i zniszczenie, prześladowania, panoszenie się idiotów po stolicy - nic mi nie daje spać. Nie ma niczego. Ani odrobiny dobra, namiastki jakiejś, zwykłej serdeczności. W kółko tylko przemoc, nienawiść i inne ohydztwa; nie dając nic w zamian. Nie istnieje ani jeden powód, dla którego mógłbym tak po prostu zmrużyć oczy, odpłynąć w złote piaski Morfeusza. Ani jednej przyjemnej myśli, idealnej do przywołania na kojący sen. Jestem więc rozedrgany, zalegający na bratowej kanapie - niepamiętającej mojego kształtu, więc z miejsca niewygodnej. Staram się jednak nie być niewdzięcznym sukinkotem, nie mówię nic. Ani jedno groźne warknięcie nie wydobywa się spomiędzy ust, chociaż tak uwielbiam narzekać. Na wszystko, na zbyt twarde bułki w sklepie i zbyt zieloną pościel. Na zbędne bibeloty szpecące (tymczasowe?) lokum. Jestem więc gniewny, smutny i zbyt wypłowiały. Jak wszyscy wokół. To nie jest dobry czas dla nikogo - i Merlin raczy wiedzieć jak długo będzie trwał w tej swojej beznadziei. Ile jeszcze ludzkich istnień przyjdzie nam pochować nim sytuacja się ustabilizuje? Czy kiedykolwiek będzie już normalnie? Wątpliwe. Ludzie na tym padole są tak cholernie popaprani, że to kwestia czasu, aż kolejnym odbije. Już zawsze będziemy walczyć - o siebie, o innych. Z idiotami, z samym sobą, ze światem. Z nową sytuacją oraz poczuciem wyobcowania w miejscu, które powinno być mi bliskie. Kiedyś było, ale potem między mną a Lyallem powstała niezrozumiała przepaść; jestem winowajcą.
Kiedyś na pewno odpokutuję za wszystkie grzechy.
Na razie ich ciężar przyciska mnie do ziemi. Bolą mnie od nich plecy, bo serca już od dawna przecież nie mam. Zamknąłem ten miękki, wyjątkowo niewygodny teren. Facetowi nie wypada przeżywać na okrągło tę samą, łzawą historię. Powinienem wreszcie pogodzić się z tym, że umarła. Nie wróci już. Nigdy. To brzmi tak ostatecznie, tak cholernie długo. Tęsknię każdego dnia, ale zamiatam te tęsknoty pod dywan codzienności. Kawa, trening, kawa, czasem coś zjem od niechcenia. Czy Marcela ma teraz podobnie? Na pewno tak. Wojna odciska swe parszywe piętno na wszystkich.
Nie wiem dlaczego wysyłam ten list. Cześć, jesteś w domu? Ja też. Znaczy, w twoim domu. Znaczy, pod nim. Znaczy, pod drzwiami. Na pewno nie chcesz, żeby się zniszczyły więc wpuść mnie, dobrze?
Brzmi głupio, nie mylę się? Wszystko ostatnio w moim wydaniu brzmi idiotycznie. Przestałem się tym już przejmować. - Cześć - rzucam więc, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. Jakbyśmy żyli w normalności. - Pięknie wyglądasz - dodaję, wiedząc, że to dziwny komplement patrząc na stan byłej już policjantki. Jednak jestem mistrzem przedzierania się przez powierzchnię, aż do wnętrza. Czy raczej to sobie wmawiam. - Zrobiłem pierniczki. I kupiłem trochę wina jakbyśmy chcieli się znieczulić - objaśniam istotę papierowych toreb lądujących na stole w kuchni. Zupełnie, jakbym mieszkał tu od dawna. - Wiem, że jest źle, ale chciałem upewnić się, że sobie radzisz. Znaczy, nie wątpię, że sobie radzisz, ale wiesz jak jest. Czasem lepiej sobie radzić w towarzystwie. Zwłaszcza tak olśniewającym jak ja - bredzę sobie w najlepsze, dopiero po dłuższej chwili nabierając powagi oraz uważnego spojrzenia lustrującego figgową twarz. To chyba zmartwienie.
Nie umiem ostatnio spać. Gniecie mnie zastana rzeczywistość i obca poduszka wżynająca się w obolały kark. Denerwują mnie zapachy nienależące do mojego domu, teraz opustoszałego na obrzeżach Londynu. Wkurza mnie brak ukochanego stawu oraz tarasu, na którym można odpłynąć w inną rzeczywistość. Złości mnie panujący wszędzie chaos i zniszczenie, prześladowania, panoszenie się idiotów po stolicy - nic mi nie daje spać. Nie ma niczego. Ani odrobiny dobra, namiastki jakiejś, zwykłej serdeczności. W kółko tylko przemoc, nienawiść i inne ohydztwa; nie dając nic w zamian. Nie istnieje ani jeden powód, dla którego mógłbym tak po prostu zmrużyć oczy, odpłynąć w złote piaski Morfeusza. Ani jednej przyjemnej myśli, idealnej do przywołania na kojący sen. Jestem więc rozedrgany, zalegający na bratowej kanapie - niepamiętającej mojego kształtu, więc z miejsca niewygodnej. Staram się jednak nie być niewdzięcznym sukinkotem, nie mówię nic. Ani jedno groźne warknięcie nie wydobywa się spomiędzy ust, chociaż tak uwielbiam narzekać. Na wszystko, na zbyt twarde bułki w sklepie i zbyt zieloną pościel. Na zbędne bibeloty szpecące (tymczasowe?) lokum. Jestem więc gniewny, smutny i zbyt wypłowiały. Jak wszyscy wokół. To nie jest dobry czas dla nikogo - i Merlin raczy wiedzieć jak długo będzie trwał w tej swojej beznadziei. Ile jeszcze ludzkich istnień przyjdzie nam pochować nim sytuacja się ustabilizuje? Czy kiedykolwiek będzie już normalnie? Wątpliwe. Ludzie na tym padole są tak cholernie popaprani, że to kwestia czasu, aż kolejnym odbije. Już zawsze będziemy walczyć - o siebie, o innych. Z idiotami, z samym sobą, ze światem. Z nową sytuacją oraz poczuciem wyobcowania w miejscu, które powinno być mi bliskie. Kiedyś było, ale potem między mną a Lyallem powstała niezrozumiała przepaść; jestem winowajcą.
Kiedyś na pewno odpokutuję za wszystkie grzechy.
Na razie ich ciężar przyciska mnie do ziemi. Bolą mnie od nich plecy, bo serca już od dawna przecież nie mam. Zamknąłem ten miękki, wyjątkowo niewygodny teren. Facetowi nie wypada przeżywać na okrągło tę samą, łzawą historię. Powinienem wreszcie pogodzić się z tym, że umarła. Nie wróci już. Nigdy. To brzmi tak ostatecznie, tak cholernie długo. Tęsknię każdego dnia, ale zamiatam te tęsknoty pod dywan codzienności. Kawa, trening, kawa, czasem coś zjem od niechcenia. Czy Marcela ma teraz podobnie? Na pewno tak. Wojna odciska swe parszywe piętno na wszystkich.
Nie wiem dlaczego wysyłam ten list. Cześć, jesteś w domu? Ja też. Znaczy, w twoim domu. Znaczy, pod nim. Znaczy, pod drzwiami. Na pewno nie chcesz, żeby się zniszczyły więc wpuść mnie, dobrze?
Brzmi głupio, nie mylę się? Wszystko ostatnio w moim wydaniu brzmi idiotycznie. Przestałem się tym już przejmować. - Cześć - rzucam więc, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. Jakbyśmy żyli w normalności. - Pięknie wyglądasz - dodaję, wiedząc, że to dziwny komplement patrząc na stan byłej już policjantki. Jednak jestem mistrzem przedzierania się przez powierzchnię, aż do wnętrza. Czy raczej to sobie wmawiam. - Zrobiłem pierniczki. I kupiłem trochę wina jakbyśmy chcieli się znieczulić - objaśniam istotę papierowych toreb lądujących na stole w kuchni. Zupełnie, jakbym mieszkał tu od dawna. - Wiem, że jest źle, ale chciałem upewnić się, że sobie radzisz. Znaczy, nie wątpię, że sobie radzisz, ale wiesz jak jest. Czasem lepiej sobie radzić w towarzystwie. Zwłaszcza tak olśniewającym jak ja - bredzę sobie w najlepsze, dopiero po dłuższej chwili nabierając powagi oraz uważnego spojrzenia lustrującego figgową twarz. To chyba zmartwienie.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Czasami po prostu bywa głupio. Nie umiała tego wytłumaczyć, głupota po prostu przychodziła, zalewała cały świat, zmieniała go w coś, czego nie chciała zaakceptować. Z każdym dniem było coraz gorzej. Gorzej było w rozmowach z ludźmi. Nic się nie zgadzało.
Zrywała kontakty z rodziną, by nie musieli gubić się razem z nią. To była jej walka - i właściwie ona przynosiła jej namiastkę chęci do tego, by coś nadal robić ze swoim życiem. W jednej chwili sypało się wszystko. Wiedziała, że będzie poszukiwana, więc odcięła się od brata i sióstr. Nie miała już pracy. Znaczy miała, ale już nie tak jak kiedyś. I chociaż pieniędzy pewnie zaraz zacznie brakować, osiedliła się daleko od wszystkiego.
Tutaj na drewnianym ganku słychać było szum morza. Cichy, stary dom otulał jak miękkie futro. Ale nie było ucieczki. Nawet tutaj dopadała ją rzeczywistość, nawet tutaj popełniała głupie błędy, ponownie zamykając się w głupim, błędnym kole. Naprawdę chciałaby już zapomnieć o problemach, ale one nie odpuszczały. Nie pozwalały o sobie zapomnieć. Ostatnio przytłaczały coraz bardziej, nie pozwalając jej zapomnieć, że nie jest idealną wersją siebie. Nie, jest pięknie nieidealna. Chociaż czy piękno w tej formie jest w ogóle odpowiednie?
Nie chciała nikogo dzisiaj widzieć. Wciąż czuła na ciele dotyk, który palił. Był taki dziwny. Niechciany, choć w tamtym momencie głowę miała zalaną tylko jednym tematem. Nim. Nim jednym, facetem, którego imię ledwo znała. Znała już ten stan, nie sądziła jednak, że ktoś może zaatakować ją nim w taki sposób. Jednak czuła się jak upita, słodko upita, przez kilka godzin pozwalając by wszystko zniknęło. Wojna, strach, cierpienie. Ale teraz miała kaca. Potężnego, morderczego kaca. List był zaskakujący i sprawił, że z irytacją przymknęła oczy. Nie chciała nikogo widzieć...
Ani dzisiaj ani jutro.
Cieszyła się, że chwilowo mieszkała sama.
Otworzyło mu nieszczęście. Rozczochrana grzywka tworzyła niemal koguci straszak na samym środku głowy, zaś całość byłej policjantki stała się otulonym kocem burrito. Przynajmniej nie śmierdziała, bo od paru dni codziennie próbowała zszorować z siebie palący wstyd swoich głupich poczynań. - Co Ty tu robisz. - To nie jest dobra odpowiedź na komplement. Ale miała rację - nie powinno go tu być. Nie spytał jej czy w ogóle ma ochotę się z nim spotkać. Mogła go spokojnie nie wpuścić, ale z drugiej strony jak chciał rozwalić drzwi... To co? Mogła go potraktować Commotio po pośladkach najwyżej, bo policji nie wezwie.
Zabawne.
- Ty pieczesz? - spytała, unosząc brew. Zastanawiała się czy pod stwierdzeniem zrobiłem pierniczki nie ma przypadkiem kupienia ich w Miodowym Królestwie. - I jak przeszedłeś przez zabezpieczenia w ogóle... - Jej głos był zmęczony. I choć wcale tak nie było, brzmiała jakby wybudził ją z głębokiego snu. Za to wyglądała jakby nie spała cztery dni. - Słuchaj... - Zatrzymała się. Wzięła głęboki oddech. To koniec z udawaniem, że wszystko jest pięknie i słodko, Marcy. Była zmęczona tym wszystkim. Chciała się przytulić do swoich nowych zwierzaków i po prostu zasnąć. Taki był humor tego wieczora. Spać też nie mogła. Jak na złość. - Naprawdę nie mam nastroju. Jest do dupy. I nie mam ochoty się z tego zwierzać. - Chyba pierwszy raz przy nim nie ukryła swojego złego humoru pod dogryzaniem i uśmiechem.
Zrywała kontakty z rodziną, by nie musieli gubić się razem z nią. To była jej walka - i właściwie ona przynosiła jej namiastkę chęci do tego, by coś nadal robić ze swoim życiem. W jednej chwili sypało się wszystko. Wiedziała, że będzie poszukiwana, więc odcięła się od brata i sióstr. Nie miała już pracy. Znaczy miała, ale już nie tak jak kiedyś. I chociaż pieniędzy pewnie zaraz zacznie brakować, osiedliła się daleko od wszystkiego.
Tutaj na drewnianym ganku słychać było szum morza. Cichy, stary dom otulał jak miękkie futro. Ale nie było ucieczki. Nawet tutaj dopadała ją rzeczywistość, nawet tutaj popełniała głupie błędy, ponownie zamykając się w głupim, błędnym kole. Naprawdę chciałaby już zapomnieć o problemach, ale one nie odpuszczały. Nie pozwalały o sobie zapomnieć. Ostatnio przytłaczały coraz bardziej, nie pozwalając jej zapomnieć, że nie jest idealną wersją siebie. Nie, jest pięknie nieidealna. Chociaż czy piękno w tej formie jest w ogóle odpowiednie?
Nie chciała nikogo dzisiaj widzieć. Wciąż czuła na ciele dotyk, który palił. Był taki dziwny. Niechciany, choć w tamtym momencie głowę miała zalaną tylko jednym tematem. Nim. Nim jednym, facetem, którego imię ledwo znała. Znała już ten stan, nie sądziła jednak, że ktoś może zaatakować ją nim w taki sposób. Jednak czuła się jak upita, słodko upita, przez kilka godzin pozwalając by wszystko zniknęło. Wojna, strach, cierpienie. Ale teraz miała kaca. Potężnego, morderczego kaca. List był zaskakujący i sprawił, że z irytacją przymknęła oczy. Nie chciała nikogo widzieć...
Ani dzisiaj ani jutro.
Cieszyła się, że chwilowo mieszkała sama.
Otworzyło mu nieszczęście. Rozczochrana grzywka tworzyła niemal koguci straszak na samym środku głowy, zaś całość byłej policjantki stała się otulonym kocem burrito. Przynajmniej nie śmierdziała, bo od paru dni codziennie próbowała zszorować z siebie palący wstyd swoich głupich poczynań. - Co Ty tu robisz. - To nie jest dobra odpowiedź na komplement. Ale miała rację - nie powinno go tu być. Nie spytał jej czy w ogóle ma ochotę się z nim spotkać. Mogła go spokojnie nie wpuścić, ale z drugiej strony jak chciał rozwalić drzwi... To co? Mogła go potraktować Commotio po pośladkach najwyżej, bo policji nie wezwie.
Zabawne.
- Ty pieczesz? - spytała, unosząc brew. Zastanawiała się czy pod stwierdzeniem zrobiłem pierniczki nie ma przypadkiem kupienia ich w Miodowym Królestwie. - I jak przeszedłeś przez zabezpieczenia w ogóle... - Jej głos był zmęczony. I choć wcale tak nie było, brzmiała jakby wybudził ją z głębokiego snu. Za to wyglądała jakby nie spała cztery dni. - Słuchaj... - Zatrzymała się. Wzięła głęboki oddech. To koniec z udawaniem, że wszystko jest pięknie i słodko, Marcy. Była zmęczona tym wszystkim. Chciała się przytulić do swoich nowych zwierzaków i po prostu zasnąć. Taki był humor tego wieczora. Spać też nie mogła. Jak na złość. - Naprawdę nie mam nastroju. Jest do dupy. I nie mam ochoty się z tego zwierzać. - Chyba pierwszy raz przy nim nie ukryła swojego złego humoru pod dogryzaniem i uśmiechem.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Wszystko jest nie takie, jakie powinno być. Sprawiedliwość przepadła, nikt jej nie widział i nie wiedział dokąd poszła, los kopał mocno po kostkach i nie tylko tam - nie przejmował się zatem absolutnie niczym, żadnym złamanym sercem ani pokiereszowaną dumą. Jest więc beznadziejnie, szaro i ponuro pomimo świecącego, wiosennego słońca; w dodatku brakuje upragnionych elementów swobody. Możliwości oparcia się o coś, co nam znane i drogie, co wywołałoby jeszcze uśmiech na twarzach. Trochę jakby minione wydarzenia przeniosły nas do innej rzeczywistości - tej z krzywego zwierciadła, gdzie uschnięte drzewa straszą nagimi gałęziami, zaś tajemnicza, gęsta mgła wiruje wokół nóg. Jakże mrocznie, jakże poetycko. Szkoda, że w ponurym świecie brakuje romantyzmu, został jedynie chłód wspinający się dreszczem po skórze. Mógłbym ją przecież zmienić, stać się kimś innym - to nic, że w kłamstwie nigdy nie byłem dobry. Może jakimś cudem potrafiłbym zacząć życie całkiem od nowa. Tylko… po co? Dla kogo i dla czego? Wszystko konsekwentnie znika, każda przyjazna twarz, bliska osoba. Część odpychamy świadomie, część ucieka sama, ale konsekwencja pozostaje ta sama. Samotność, poczucie wyobcowania. Wreszcie nadchodzi również poczucie winy, konieczność przewijania w kółko tych samych taśm, żeby odnaleźć powód. Popełniony błąd. Przecież nie lubimy żyć bez celu. Każde działanie musi mieć jakiś motyw, żeby nikt nie uznał, że to całkowicie bez sensu. Zatem działamy, wpadamy w pułapki oraz sidła własnych potrzeb. To nigdy nie może skończyć się dobrze.
Tak jak nasza brawura, chęć niesienia pomocy lub nawet bardziej egoistycznie - chęć zapomnienia na ułamek sekundy. Nie wiem co może trapić Marcelę, ale gdybym wiedział, przyznałbym, że to nic złego. Może rzeczywiście niezbyt mądrego, może niekoniecznie wartego pochwały, ale czy to ma jakieś znaczenie? Czy w tej rzeczywistości powinniśmy rozgraniczać swoje działania na wypada i nie wypada? Granice między powinnościami, a zachciankami, zacierają się coraz wyraźniej. Każdy chwyta się czego może, żeby uśpić wewnętrzny niepokój. Zlęknionego potwora z wielkimi oczami, lubującego się w straszeniu - już nie tylko w nocy podczas potrzeby zmrużenia powiek. Nie powinniśmy oceniać siebie nawzajem; nie, kiedy robią to za nas inni. Szufladkując oraz decydując czy jesteśmy wartościowi czy wręcz przeciwnie.
- Stoję - odpowiadam po prostu, z niesłabnącym jak dotąd uśmiechem. - Wiesz, byłem w okolicy to pomyślałem, że umilę ci dzień. - Kłamstwo. Nie, żebym nie umilał dnia, skądże znowu… dobrze, to kłamstwo całkowite, całościowe, niech będzie. - Tak, piekę czasem. To znaczy, żaden ze mnie ekspert, ale są zjadliwe. Nie, żebym je upiekł specjalnie dla ciebie, skąd… - Oto jak szybko prawda sama wychodzi na jaw. Wywracam oczami na samego siebie. Nawet języka nie umiem trzymać za zębami. To cud, że jeszcze żyję. - Oczarowałem je moją nieskazitelną aparycją - wyznaję żartobliwym tonem, bo tak, jeszcze chwilę pozwalam sobie na sztucznie wesołą atmosferę. Do czasu, aż opieram się o blat poważniejąc. Przyglądając się nadciągającym chmurom. W ostateczności wzruszam jednak ramionami. - Świetnie, żadnych zwierzeń - przytakuję. Odpowiednia notatka odnajduje drogę do mojego umysłu. Zapamiętać. - Ale pierniczków spróbuj, naprawdę są niezłe. Patrz, specjalnie dla ciebie polukrowałem je w kształcie gwiazdy szeryfa - paplam więc, otwierając pudełeczko, którym delikatnie potrząsam. No, już, Figg, weź. Odrobinkę tylko. - Chyba, że mam cię nakarmić? - rzucam z głupkowatym uśmiechem. Mam nadzieję, że mnie nie zabije za te marne próby poprawy humoru. To tylko tak na chwilę, tak troszeczkę tylko. Żebyśmy obydwoje nie zwariowali już całkiem.
Tak jak nasza brawura, chęć niesienia pomocy lub nawet bardziej egoistycznie - chęć zapomnienia na ułamek sekundy. Nie wiem co może trapić Marcelę, ale gdybym wiedział, przyznałbym, że to nic złego. Może rzeczywiście niezbyt mądrego, może niekoniecznie wartego pochwały, ale czy to ma jakieś znaczenie? Czy w tej rzeczywistości powinniśmy rozgraniczać swoje działania na wypada i nie wypada? Granice między powinnościami, a zachciankami, zacierają się coraz wyraźniej. Każdy chwyta się czego może, żeby uśpić wewnętrzny niepokój. Zlęknionego potwora z wielkimi oczami, lubującego się w straszeniu - już nie tylko w nocy podczas potrzeby zmrużenia powiek. Nie powinniśmy oceniać siebie nawzajem; nie, kiedy robią to za nas inni. Szufladkując oraz decydując czy jesteśmy wartościowi czy wręcz przeciwnie.
- Stoję - odpowiadam po prostu, z niesłabnącym jak dotąd uśmiechem. - Wiesz, byłem w okolicy to pomyślałem, że umilę ci dzień. - Kłamstwo. Nie, żebym nie umilał dnia, skądże znowu… dobrze, to kłamstwo całkowite, całościowe, niech będzie. - Tak, piekę czasem. To znaczy, żaden ze mnie ekspert, ale są zjadliwe. Nie, żebym je upiekł specjalnie dla ciebie, skąd… - Oto jak szybko prawda sama wychodzi na jaw. Wywracam oczami na samego siebie. Nawet języka nie umiem trzymać za zębami. To cud, że jeszcze żyję. - Oczarowałem je moją nieskazitelną aparycją - wyznaję żartobliwym tonem, bo tak, jeszcze chwilę pozwalam sobie na sztucznie wesołą atmosferę. Do czasu, aż opieram się o blat poważniejąc. Przyglądając się nadciągającym chmurom. W ostateczności wzruszam jednak ramionami. - Świetnie, żadnych zwierzeń - przytakuję. Odpowiednia notatka odnajduje drogę do mojego umysłu. Zapamiętać. - Ale pierniczków spróbuj, naprawdę są niezłe. Patrz, specjalnie dla ciebie polukrowałem je w kształcie gwiazdy szeryfa - paplam więc, otwierając pudełeczko, którym delikatnie potrząsam. No, już, Figg, weź. Odrobinkę tylko. - Chyba, że mam cię nakarmić? - rzucam z głupkowatym uśmiechem. Mam nadzieję, że mnie nie zabije za te marne próby poprawy humoru. To tylko tak na chwilę, tak troszeczkę tylko. Żebyśmy obydwoje nie zwariowali już całkiem.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
| 20.10.1957
Wiecie, lubię Szkocję. Zimna i niegościnna kraina, gdzie lato bywa krótkie, a zima długa oraz mroźna. Kraj wiatru, wzgórz oraz zapomnianych legend. John o'Groats przycupnęło na samym krańcu wyspy, jakby chciało wyrwać się gdzieś chen na północ, z dala od tego wszystkiego, pognać wraz morskimi prądami ku odległym krańcom świata. Czego tu nie kochać?
Na tej ziemi jednak był mały punkcik, niegdyś zauważalnie cieplejszy od innych - Kres, gdzie mieszkała Marcella Figg. Oczywiście wojna odcisnęła piętno i tutaj, a sama właścicielka była zbyt zaangażowana w całą sprawę, by można było o tym wszystkim zapomnieć. Gdzieś uleciała dawna lekkość, radość przesłonił smutek... nadal to jednak było dobre miejsce. Dalekie od parszywego Londynu, Rycerzy, Lorda Voldemorta i innych ślepców, którzy wyłupili sobie oczy w imię nienawiści.
Wiedziałem jednak dobrze, że cała ta sytuacja odciskała na nas bardzo prozaiczne piętno - brakowało żywności. Podejrzewałem, że Marcella mogłaby nie przyjąć pomocy zaoferowanej wprost, wiedziałem po sobie jak delikatna potrafiła być duma. Poza tym, i tak wiele już przeszła, nie chciałem aby myślała, iż ktoś się nad nią lituje. Tak więc uknułem iście ślizgoński plan, na którym oczywiście miałem skorzystać. Poprosiłem, aby Marcella nauczyła mnie gotować, samemu zapewniając na to składniki. Poza okazją na zjedzenie czegoś dobrego, w końcu kuchnia panny Figg była ponoć niezrównana, miałem nadzieję opanować podstawy tej praktycznej umiejętności.
Przybyłem więc z paczką, której "główną atrakcją" był oprawiony królik, choć znalazło się tam kilka innych wartych wymienienia dodatków - butelka oliwy, słoik musztardy, pół kilo pomidorków cherry. Miałem nadzieję, że zabrałem przydatne do zrobienia konkretnego obiadu rzeczy, w końcu jeszcze się na tym nie znałem.
Po krótkim powitaniu od razu przeszliśmy do kuchni, wolałem nie zostawać na ganku. Nazwiecie mnie paranoikiem, ja to nazwę zdrowym rozsądkiem podczas wojny. Kuchnia była przyjemnym wnętrzem, rozejrzałem się po niej zaciekawiony, odruchowo szukając drogi ucieczki. Moja poprzednia wizyta w kuchni jakiejś panny była... skomplikowana.
- Gdzie to odłożyć? - spytałem, ciągle niosąc paczkę. - Jak się czujesz na tym krańcu świata? - zagadnąłem na dobry początek rozmowy.
Wiecie, lubię Szkocję. Zimna i niegościnna kraina, gdzie lato bywa krótkie, a zima długa oraz mroźna. Kraj wiatru, wzgórz oraz zapomnianych legend. John o'Groats przycupnęło na samym krańcu wyspy, jakby chciało wyrwać się gdzieś chen na północ, z dala od tego wszystkiego, pognać wraz morskimi prądami ku odległym krańcom świata. Czego tu nie kochać?
Na tej ziemi jednak był mały punkcik, niegdyś zauważalnie cieplejszy od innych - Kres, gdzie mieszkała Marcella Figg. Oczywiście wojna odcisnęła piętno i tutaj, a sama właścicielka była zbyt zaangażowana w całą sprawę, by można było o tym wszystkim zapomnieć. Gdzieś uleciała dawna lekkość, radość przesłonił smutek... nadal to jednak było dobre miejsce. Dalekie od parszywego Londynu, Rycerzy, Lorda Voldemorta i innych ślepców, którzy wyłupili sobie oczy w imię nienawiści.
Wiedziałem jednak dobrze, że cała ta sytuacja odciskała na nas bardzo prozaiczne piętno - brakowało żywności. Podejrzewałem, że Marcella mogłaby nie przyjąć pomocy zaoferowanej wprost, wiedziałem po sobie jak delikatna potrafiła być duma. Poza tym, i tak wiele już przeszła, nie chciałem aby myślała, iż ktoś się nad nią lituje. Tak więc uknułem iście ślizgoński plan, na którym oczywiście miałem skorzystać. Poprosiłem, aby Marcella nauczyła mnie gotować, samemu zapewniając na to składniki. Poza okazją na zjedzenie czegoś dobrego, w końcu kuchnia panny Figg była ponoć niezrównana, miałem nadzieję opanować podstawy tej praktycznej umiejętności.
Przybyłem więc z paczką, której "główną atrakcją" był oprawiony królik, choć znalazło się tam kilka innych wartych wymienienia dodatków - butelka oliwy, słoik musztardy, pół kilo pomidorków cherry. Miałem nadzieję, że zabrałem przydatne do zrobienia konkretnego obiadu rzeczy, w końcu jeszcze się na tym nie znałem.
Po krótkim powitaniu od razu przeszliśmy do kuchni, wolałem nie zostawać na ganku. Nazwiecie mnie paranoikiem, ja to nazwę zdrowym rozsądkiem podczas wojny. Kuchnia była przyjemnym wnętrzem, rozejrzałem się po niej zaciekawiony, odruchowo szukając drogi ucieczki. Moja poprzednia wizyta w kuchni jakiejś panny była... skomplikowana.
- Gdzie to odłożyć? - spytałem, ciągle niosąc paczkę. - Jak się czujesz na tym krańcu świata? - zagadnąłem na dobry początek rozmowy.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bardzo lubiła jak odległy był świat jej małego domu od angielskiej zawieruchy. Choć nigdy w jej rodzinnym domu nie poruszało się typowo stereotypowego gorszego traktowania angoli (nawet jej matka przecież nie była szkotką), to ona najlepiej jednak czuła się we własnym mroźnym sosie. Co swoją drogą również było trochę przekłamane, choć to o wietrze w tym momencie już w ogóle. Zimna bryza zawsze otulała chatkę na samym końcu Wielkiej Brytanii. A jej jedyną towarzyszką niedoli była stara, murowana latarnia morska. I może jeszcze dwie czarownice zamieszkujące Kres. I to, że nie była tutaj zupełnie sama naprawdę jej pomagało to wszystko przetrwać. Lucinda była jak lek na przytłaczającą samotność. Najchętniej przyjęłaby tu jeszcze więcej ludzi, dlatego w okolicy był również obóz dla uchodźców z Anglii. Mnóstwo zmęczonych ludzi, potrzebujących pomocy.
- Postaw to na blacie. - powiedziała w momencie, gdy zawiązywała sobie biały fartuch w talii. Gdy zaś całe jedzenie wylądowało na blacie, zaczęła przyglądać się temu, co tam znalazła. Była naprawdę... Zaskoczona. - Lubisz stawiać sobie wysoko poprzeczkę? - Spytała. Żaden z tych produktów nie był prosty do przyrządzenia. - Ile razy gotowałeś w życiu?
Zawiązała jeszcze opaskę ze złożonej chusty na głowie. Królik, musztarda, pomidory. Pokrojenie pomidorów to nie będzie problem, ale królik to bardzo szlachetne mięso, bardzo trudne do przyrządzenia i przede wszystkim potrzebna była do niego odpowiednia marynata. A ona jej raczej ze swoich marnych kilku bochenków chleba nie zrobi. Z resztą byłoby jej chyba głupio posiadać więcej niż tego potrzebowała w momencie, gdy w niedalekiej wiosce ludzie nie mieli co jeść. Choć w Szkocji nie było jeszcze tak trudno o zapasy jak w niektórych hrabstwach Anglii.
- Nie musisz się martwić tym miejscem. Zabezpieczeń jest tutaj więcej niż w Tower of London za mojej kadencji. Nikt Cię nie zastrzeli z huśtawki. - Powiedziała z rozbawieniem. Dla mieszkania dwóch poszukiwanych listem gończym czarownic to był priorytet - bezpieczeństwo. - Idealnie się tu czuję. Zawsze chciałam być na końcu świata. A nad tymi klifami lata się niesamowicie.
- Postaw to na blacie. - powiedziała w momencie, gdy zawiązywała sobie biały fartuch w talii. Gdy zaś całe jedzenie wylądowało na blacie, zaczęła przyglądać się temu, co tam znalazła. Była naprawdę... Zaskoczona. - Lubisz stawiać sobie wysoko poprzeczkę? - Spytała. Żaden z tych produktów nie był prosty do przyrządzenia. - Ile razy gotowałeś w życiu?
Zawiązała jeszcze opaskę ze złożonej chusty na głowie. Królik, musztarda, pomidory. Pokrojenie pomidorów to nie będzie problem, ale królik to bardzo szlachetne mięso, bardzo trudne do przyrządzenia i przede wszystkim potrzebna była do niego odpowiednia marynata. A ona jej raczej ze swoich marnych kilku bochenków chleba nie zrobi. Z resztą byłoby jej chyba głupio posiadać więcej niż tego potrzebowała w momencie, gdy w niedalekiej wiosce ludzie nie mieli co jeść. Choć w Szkocji nie było jeszcze tak trudno o zapasy jak w niektórych hrabstwach Anglii.
- Nie musisz się martwić tym miejscem. Zabezpieczeń jest tutaj więcej niż w Tower of London za mojej kadencji. Nikt Cię nie zastrzeli z huśtawki. - Powiedziała z rozbawieniem. Dla mieszkania dwóch poszukiwanych listem gończym czarownic to był priorytet - bezpieczeństwo. - Idealnie się tu czuję. Zawsze chciałam być na końcu świata. A nad tymi klifami lata się niesamowicie.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Zgodnie z poleceniem mojej kuchennej mistrzyni, postawiłem wszystko na blacie. Dostrzegłem, że Marcella zakładała biały fartuch. No tak, gotowanie było niebezpieczną robotą.
- Też mam założyć? - zapytałem. Magia pozwalała uporać się z większością zabrudzeń, ale to nie oznaczało, że czarodzieje powinni być flejami. - Naprawdę? - zdziwiłem się, nie bardzo zdając sobie sprawę, czym była w gotowaniu "wysoko postawiona poprzeczka". Raz widziałem w tym rzecz błahą, innym razem tajemną sztukę równą warzeniu najtrudniejszych eliksirów. Ostatecznie wzruszyłem ramionami i postawiłem na rozbrajający uśmiech. - Kanapki się liczą?
Zerknąłem na królika, logicznie wnioskując, że będzie potrzebny do niego nóż. Sięgnąłem największy jaki zobaczyłem i czekałem na dalsze instrukcje Marcelli "Władczyni Kuchni" Figg, gotów wypełniać jej wolę. Mając w ręku nóż poczułem się pewniej, prawie jakbym wiedział co robię.
Nieświadomy rozważań Marcysi myślałem nad tym jak wspaniałe owoce może wydać nasza współpraca. Oczywiście ja tu mogłem co najwyżej przeszkadzać, ale moja mistrzyni była kucharką niezrównaną, więc mogła zrekompensować mój brak doświadczenia.
- Dobrze słyszeć. Może powinniśmy tu zrobić siedzibę Zakonu, jeśli to tak dobrze zabezpieczone miejsce - podzielałem dobry humor panny Figg. - Poza tym, nie boję już broni mugoli, trochę się na jej temat dowiedziałem. Wystarczy, że założę kamizelkę, one czynią kuloodpornym - powtórzyłem zasłyszane brednie, tak głupie, że nie zdołałem zachować powagi. Jak niby kamizelki mają być kuloodporne, to jest zwykły materiał! - Dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, żyła sobie Marcella... - chciałem zażartować, ale mój ton okazał się niespodziewanie ciepły. Naprawdę robiłem się miękki i sentymentalny. - Brzmi niesamowicie, taki lot na końcu świata... - stwierdziłem, zerkając za okno, prosto w niebo. - Wiem, że to chyba nadmiar optymizmu, ale w tak obficie zabezpieczonym domu to chyba nie dziwi... myślałaś co zrobisz po wojnie? Kiedy uporamy się... z tym wszystkim... - zapytałem, wracając spojrzeniem na towarzyszkę broni.
- Też mam założyć? - zapytałem. Magia pozwalała uporać się z większością zabrudzeń, ale to nie oznaczało, że czarodzieje powinni być flejami. - Naprawdę? - zdziwiłem się, nie bardzo zdając sobie sprawę, czym była w gotowaniu "wysoko postawiona poprzeczka". Raz widziałem w tym rzecz błahą, innym razem tajemną sztukę równą warzeniu najtrudniejszych eliksirów. Ostatecznie wzruszyłem ramionami i postawiłem na rozbrajający uśmiech. - Kanapki się liczą?
Zerknąłem na królika, logicznie wnioskując, że będzie potrzebny do niego nóż. Sięgnąłem największy jaki zobaczyłem i czekałem na dalsze instrukcje Marcelli "Władczyni Kuchni" Figg, gotów wypełniać jej wolę. Mając w ręku nóż poczułem się pewniej, prawie jakbym wiedział co robię.
Nieświadomy rozważań Marcysi myślałem nad tym jak wspaniałe owoce może wydać nasza współpraca. Oczywiście ja tu mogłem co najwyżej przeszkadzać, ale moja mistrzyni była kucharką niezrównaną, więc mogła zrekompensować mój brak doświadczenia.
- Dobrze słyszeć. Może powinniśmy tu zrobić siedzibę Zakonu, jeśli to tak dobrze zabezpieczone miejsce - podzielałem dobry humor panny Figg. - Poza tym, nie boję już broni mugoli, trochę się na jej temat dowiedziałem. Wystarczy, że założę kamizelkę, one czynią kuloodpornym - powtórzyłem zasłyszane brednie, tak głupie, że nie zdołałem zachować powagi. Jak niby kamizelki mają być kuloodporne, to jest zwykły materiał! - Dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, żyła sobie Marcella... - chciałem zażartować, ale mój ton okazał się niespodziewanie ciepły. Naprawdę robiłem się miękki i sentymentalny. - Brzmi niesamowicie, taki lot na końcu świata... - stwierdziłem, zerkając za okno, prosto w niebo. - Wiem, że to chyba nadmiar optymizmu, ale w tak obficie zabezpieczonym domu to chyba nie dziwi... myślałaś co zrobisz po wojnie? Kiedy uporamy się... z tym wszystkim... - zapytałem, wracając spojrzeniem na towarzyszkę broni.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Nie nie musisz... - Czy to była niebezpieczna robota? Nie. Po prostu łatwiej było otrzeć ręce o fartuch i później wyczyścić go zaklęciem po skończonej robocie, niż robić to za każdym razem. A wycieranie rąk o koszulkę lub spodnie jest uważane za niekulturalne po prostu, a w fartuch to nawet ma się przyzwolenie. Podobno to w ogóle jest oznaka dobrego kucharza - czyste rękawy i brudny fartuch.
- Tak, oczywiście. Królik to bardzo delikatne, szlachetne mięso, wymaga czasu i dobrego przygotowania, inaczej będzie twarde i nieprzyjemne. Mogłeś jeszcze przynieść piwo, bo trochę sobie poczekamy. - Podchodziła do zadania dosyć pragmatycznie. Bardzo długo nie jadła wiele poza zupą rybną i bardzo kombinowanymi potrawami, żeby choć trochę nie zwariować od jedzenia ciągle tego samego, a królik... To mięso było drogie jeszcze przed wojną... Artur musiał mieć dojścia w naprawdę wielu miejscach. A ona ostatnio była świadkiem naprawdę strasznej biedy.
Aż przykro patrzeć, że nazwisko upoważnia do tego, że nie będziesz chodzić głodny.
Parsknęła cichym śmiechem, słysząc jego propozycję. Jej dom nie był nawet trochę podobnie zabezpieczony jak Stara Chata, ale doceniała żart. Nie bez powodu starała się, by to miejsce było tak bardzo bezpieczne. W końcu mieszkała tutaj jej ukochana siostra, przynajmniej do niedawna, a ona potrzebowała dużo opieki. Zwłaszcza, że nie była też kotem ani puffkiem, którego zamknie się w domu i wie, że jeśli się niczego nie spieprzyło to nie wyjdzie. Nie, ona wychodziła. A Marcy nie mogła jej pilnować cały czas. - Musimy sprasować czosnek, dodać do tego oliwę i zioła, a następnie natrzeć mięso z królika. - Podała mu miseczkę i dokładnie wskazywała jak ma mieszać łyżeczką składniki, by były odpowiednio przygotowane. Dodatkowo z pomocą różdżki uniosła i rozniotła czosnek, który dodała do mikstury i wrzuciła do niej też porcję suszonych ziół - głównie liści. - Musisz wziąć to na ręce i porządnie wetrzeć w mięso... Poradzisz sobie, prawda? - Uśmiechnęła się. W końcu to ona go miała uczyć, a nie wyręczać.
Uparła się plecami o kuchenny blat i skrzyżowała ręce na piersi. Przez chwilę wyglądała na bardzo zamyśloną, ale trudno było wywnioskować, w którą stronę płyną jej myśli. - Nie.
- Tak, oczywiście. Królik to bardzo delikatne, szlachetne mięso, wymaga czasu i dobrego przygotowania, inaczej będzie twarde i nieprzyjemne. Mogłeś jeszcze przynieść piwo, bo trochę sobie poczekamy. - Podchodziła do zadania dosyć pragmatycznie. Bardzo długo nie jadła wiele poza zupą rybną i bardzo kombinowanymi potrawami, żeby choć trochę nie zwariować od jedzenia ciągle tego samego, a królik... To mięso było drogie jeszcze przed wojną... Artur musiał mieć dojścia w naprawdę wielu miejscach. A ona ostatnio była świadkiem naprawdę strasznej biedy.
Aż przykro patrzeć, że nazwisko upoważnia do tego, że nie będziesz chodzić głodny.
Parsknęła cichym śmiechem, słysząc jego propozycję. Jej dom nie był nawet trochę podobnie zabezpieczony jak Stara Chata, ale doceniała żart. Nie bez powodu starała się, by to miejsce było tak bardzo bezpieczne. W końcu mieszkała tutaj jej ukochana siostra, przynajmniej do niedawna, a ona potrzebowała dużo opieki. Zwłaszcza, że nie była też kotem ani puffkiem, którego zamknie się w domu i wie, że jeśli się niczego nie spieprzyło to nie wyjdzie. Nie, ona wychodziła. A Marcy nie mogła jej pilnować cały czas. - Musimy sprasować czosnek, dodać do tego oliwę i zioła, a następnie natrzeć mięso z królika. - Podała mu miseczkę i dokładnie wskazywała jak ma mieszać łyżeczką składniki, by były odpowiednio przygotowane. Dodatkowo z pomocą różdżki uniosła i rozniotła czosnek, który dodała do mikstury i wrzuciła do niej też porcję suszonych ziół - głównie liści. - Musisz wziąć to na ręce i porządnie wetrzeć w mięso... Poradzisz sobie, prawda? - Uśmiechnęła się. W końcu to ona go miała uczyć, a nie wyręczać.
Uparła się plecami o kuchenny blat i skrzyżowała ręce na piersi. Przez chwilę wyglądała na bardzo zamyśloną, ale trudno było wywnioskować, w którą stronę płyną jej myśli. - Nie.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
- Królik jest taki mały... dlaczego się długo robi? Nie jest też tłusty, nie powinien się robić jak, bo ja wiem, kurczak? - zapytałem niepewnie, świadom, że zapewne teraz się nieźle wygłupiam w oczach Marcelli. - Tego błędu nie mogę sobie wybaczyć - przyznałem rozbawiony na uwagę o piwie. - Właśnie, odnośnie używek, dobrze pamiętam, że palisz? Czasem trafia mi się tytoń, a ja z niego nie korzystam, szkoda żeby się zmarnowało... - zacząłem swobodnie, jednak za moimi słowami kryła się ostrożność.
Nie chciałem, żeby Marcella to źle odebrała, nie była to żadna forma jałmużny, ot logiczna sprawa między znajomymi, w końcu średnio podczas wojny coś wyrzucać, kiedy komuś może się przydać. Byłem szlachcicem, ale mimo wszystko w moim rodzie nie przepadano za marnotrawstwem.
Nazwisko miało w naszym świecie moc, czy tego chcieliśmy czy nie. Od wartości wyznawanych przez daną osobę, po to czy może sobie ktoś pozwolić na królika. Niezbyt mi ten stan rzeczy odpowiadał, jednak ze swojej definicji świat był niesprawiedliwym miejscem... wolałbym jednak, aby czyjeś przywileje wynikały z zasług, nie drzewa genealogicznego.
- Jasne, w ten sposób mięso przejdzie tym smakiem? - dopytałem, ukrywając jednak, że sprasowanie skojarzyło mi się w pierwszej chwili z żelazkiem i rozważałem zapytanie o prasowanie czosnku jak ubrania. To jednak pozostanie moją tajemnicą.
Zgodnie z instrukcjami zacząłem mieszać składniki, starannie przykuwając uwagę do odpowiedniego ich wymieszania. - Często korzystasz z magii przy gotowaniu? - zagadnąłem, widząc jak z jej pomocą rozgniatała czosnek. - Jasne - zgodziłem się i wziąłem za robotę, w końcu rzeczywiście nie miała mnie wyręczać.
Przez chwilę milczałem, nieco zaskoczony odpowiedzią Marcelli. Zająłem się pracą, ale w końcu nie wytrzymałem:
- Naprawdę? Kompletnie nic? - dopytywałem zdziwiony. - Brzmi to trochę, jakbyś nie spodziewała się szczęśliwego zakończenia... - rzuciłem lekko, choć sam się zastanawiałem na ile rozsądnym jest zakładać, że nam się uda.
Nie chciałem, żeby Marcella to źle odebrała, nie była to żadna forma jałmużny, ot logiczna sprawa między znajomymi, w końcu średnio podczas wojny coś wyrzucać, kiedy komuś może się przydać. Byłem szlachcicem, ale mimo wszystko w moim rodzie nie przepadano za marnotrawstwem.
Nazwisko miało w naszym świecie moc, czy tego chcieliśmy czy nie. Od wartości wyznawanych przez daną osobę, po to czy może sobie ktoś pozwolić na królika. Niezbyt mi ten stan rzeczy odpowiadał, jednak ze swojej definicji świat był niesprawiedliwym miejscem... wolałbym jednak, aby czyjeś przywileje wynikały z zasług, nie drzewa genealogicznego.
- Jasne, w ten sposób mięso przejdzie tym smakiem? - dopytałem, ukrywając jednak, że sprasowanie skojarzyło mi się w pierwszej chwili z żelazkiem i rozważałem zapytanie o prasowanie czosnku jak ubrania. To jednak pozostanie moją tajemnicą.
Zgodnie z instrukcjami zacząłem mieszać składniki, starannie przykuwając uwagę do odpowiedniego ich wymieszania. - Często korzystasz z magii przy gotowaniu? - zagadnąłem, widząc jak z jej pomocą rozgniatała czosnek. - Jasne - zgodziłem się i wziąłem za robotę, w końcu rzeczywiście nie miała mnie wyręczać.
Przez chwilę milczałem, nieco zaskoczony odpowiedzią Marcelli. Zająłem się pracą, ale w końcu nie wytrzymałem:
- Naprawdę? Kompletnie nic? - dopytywałem zdziwiony. - Brzmi to trochę, jakbyś nie spodziewała się szczęśliwego zakończenia... - rzuciłem lekko, choć sam się zastanawiałem na ile rozsądnym jest zakładać, że nam się uda.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
10 czerwca 1958
Teraz dopiero przekonała się jak to jest znaleźć się po drugiej stronie. Wcześniej już doświadczała działania klątw. Zwykle były to jednak skutki uboczne ściągania przekleństwa. Teraz sama musiała się mierzyć z tym przed czym ratowała ludzi. Nie spodziewała się, że brak magii tak mocno na nią wpłynie. Oczywiście wciąż mogła próbować zdejmować z siebie przekleństwo, ale chyba bała się konsekwencji swoich czynów. W końcu nawet najprostsze zaklęcia sprawiały jej aktualnie tak wiele trudności. Nie czuła się dobrze. Traciła powoli wszystkie zmysły, wiedziała, że im dłużej będzie tkwić w tym stanie tym istniało większe prawdopodobieństwo, że to będzie permanentne. Nienawidziła bezradności, nienawidziła być ciężarem, nie lubiła prosić o pomoc chociaż wiedziała, że nie ma innego wyjścia. Miała wrażenie jakby przez własną nieuwagę narażała bliskie jej osoby. Steffen próbował zdjąć z niej klątwę, oberwał rykoszetem i miał wizję. Nie wiedziała co wtedy zobaczył i dlaczego rzucił w nią kulą ognia, ale podejrzewała, że nie był to przyjemny widok. Dodatkowo naraziła go na sinice i wiedziała, że sam będzie musiał udać się do uzdrowiciela. Nie mogła narażać go na kolejne ryzyko, nie mogła prosić o więcej.
Po powrocie do domu ponownie próbowała przeanalizować swoje objawy pod kątem klątwy. Dlaczego była tak ciężka do zdjęcia? Dlaczego tak uzdolniony łamacz klątw miał tak wielki problem z pozbyciem się tego cholerstwa? Podejrzewała, że to wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. Podejrzewała, że to magia, której oni do końca nie znają. W końcu ukryte w kokonie dusze nie potrzebowały nawet krwi by obdarować ich przekleństwem. Im dłużej nad tym myślała tym większą miała pustkę w głowie. Nie wiedziała czy jest to spowodowane jej stanem zdrowia czy może niemożnością zrozumienia problemu. I jedno i drugie wzbudzało w niej poczucie bezużyteczności. Wiedziała, że musi prosić o pomoc jedyną osobę, która mogłaby rozwiązać jej problem. Uratować ją przed popadnięciem w obłęd. Z Vincentem nie widziała się od misji w Sennej Dolinie. Wcześniej również bardzo długo się nie widzieli. Właściwie nie wiedziała dlaczego ich relacje się zmieniły. Wojna wpływała na wszystkie strefy, a oni byli w samym jej środku. Wiedziała, że zawsze może go poprosić o pomoc, wiedziała, że nigdy jej tej pomocy nie odmówi. To samo tyczyło się jej, bo bez względu na to jak wyglądałby ich relacje ona i tak zawsze stanęłaby na wysokości zadania. Taka była, tacy byli.
Usłyszała ciche pukanie do drzwi i od razu ruszyła w tamtą stronę. Szczerze chciała mieć już to wszystko za sobą. Chciała wiedzieć czy dziś zaśnie w końcu ze spokojną głową. Wszystko co jadła było bez smaku, nie czuła żadnych zapachów, miała szczęście, że wciąż widzi to co dzieje się przed nią. Uchyliła drzwi i spojrzała na stojącego przed nią mężczyznę. – To musiało się w końcu tak skończyć. Alchemik umiera od trucizny, astronom od odłamka meteorytu, a łamacz klątw… - nie skończyła, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. – Oczywiście żartuje – dodała prowadząc mężczyznę do kuchni. Na stole miała rozłożone wszystkie manuskrypty, w których znalazła chociażby wzmiankę o tej klątwie. – Dziękuje, że się zgodziłeś. Myślę, że to klątwa żywego trupa, bo wszystkie objawy się zgadzają. Problem polega na tym, że rzuciły ją na mnie dusze z byłego Azkabanu nie wykorzystując do tego krwi. Najpierw poczułam osłabienie, potem straciłam smak, a teraz nawet węch. No i moja magia… właściwie jej nie mam. – dodała obracając się w stronę przyjaciela. Dopiero teraz przyjrzała się jego twarzy. Nie wyglądał najlepiej, była pewna, że sam w ostatnim czasie nie miał lekko. Nie wiedziała czy powinna w ogóle pytać.
Teraz dopiero przekonała się jak to jest znaleźć się po drugiej stronie. Wcześniej już doświadczała działania klątw. Zwykle były to jednak skutki uboczne ściągania przekleństwa. Teraz sama musiała się mierzyć z tym przed czym ratowała ludzi. Nie spodziewała się, że brak magii tak mocno na nią wpłynie. Oczywiście wciąż mogła próbować zdejmować z siebie przekleństwo, ale chyba bała się konsekwencji swoich czynów. W końcu nawet najprostsze zaklęcia sprawiały jej aktualnie tak wiele trudności. Nie czuła się dobrze. Traciła powoli wszystkie zmysły, wiedziała, że im dłużej będzie tkwić w tym stanie tym istniało większe prawdopodobieństwo, że to będzie permanentne. Nienawidziła bezradności, nienawidziła być ciężarem, nie lubiła prosić o pomoc chociaż wiedziała, że nie ma innego wyjścia. Miała wrażenie jakby przez własną nieuwagę narażała bliskie jej osoby. Steffen próbował zdjąć z niej klątwę, oberwał rykoszetem i miał wizję. Nie wiedziała co wtedy zobaczył i dlaczego rzucił w nią kulą ognia, ale podejrzewała, że nie był to przyjemny widok. Dodatkowo naraziła go na sinice i wiedziała, że sam będzie musiał udać się do uzdrowiciela. Nie mogła narażać go na kolejne ryzyko, nie mogła prosić o więcej.
Po powrocie do domu ponownie próbowała przeanalizować swoje objawy pod kątem klątwy. Dlaczego była tak ciężka do zdjęcia? Dlaczego tak uzdolniony łamacz klątw miał tak wielki problem z pozbyciem się tego cholerstwa? Podejrzewała, że to wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. Podejrzewała, że to magia, której oni do końca nie znają. W końcu ukryte w kokonie dusze nie potrzebowały nawet krwi by obdarować ich przekleństwem. Im dłużej nad tym myślała tym większą miała pustkę w głowie. Nie wiedziała czy jest to spowodowane jej stanem zdrowia czy może niemożnością zrozumienia problemu. I jedno i drugie wzbudzało w niej poczucie bezużyteczności. Wiedziała, że musi prosić o pomoc jedyną osobę, która mogłaby rozwiązać jej problem. Uratować ją przed popadnięciem w obłęd. Z Vincentem nie widziała się od misji w Sennej Dolinie. Wcześniej również bardzo długo się nie widzieli. Właściwie nie wiedziała dlaczego ich relacje się zmieniły. Wojna wpływała na wszystkie strefy, a oni byli w samym jej środku. Wiedziała, że zawsze może go poprosić o pomoc, wiedziała, że nigdy jej tej pomocy nie odmówi. To samo tyczyło się jej, bo bez względu na to jak wyglądałby ich relacje ona i tak zawsze stanęłaby na wysokości zadania. Taka była, tacy byli.
Usłyszała ciche pukanie do drzwi i od razu ruszyła w tamtą stronę. Szczerze chciała mieć już to wszystko za sobą. Chciała wiedzieć czy dziś zaśnie w końcu ze spokojną głową. Wszystko co jadła było bez smaku, nie czuła żadnych zapachów, miała szczęście, że wciąż widzi to co dzieje się przed nią. Uchyliła drzwi i spojrzała na stojącego przed nią mężczyznę. – To musiało się w końcu tak skończyć. Alchemik umiera od trucizny, astronom od odłamka meteorytu, a łamacz klątw… - nie skończyła, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. – Oczywiście żartuje – dodała prowadząc mężczyznę do kuchni. Na stole miała rozłożone wszystkie manuskrypty, w których znalazła chociażby wzmiankę o tej klątwie. – Dziękuje, że się zgodziłeś. Myślę, że to klątwa żywego trupa, bo wszystkie objawy się zgadzają. Problem polega na tym, że rzuciły ją na mnie dusze z byłego Azkabanu nie wykorzystując do tego krwi. Najpierw poczułam osłabienie, potem straciłam smak, a teraz nawet węch. No i moja magia… właściwie jej nie mam. – dodała obracając się w stronę przyjaciela. Dopiero teraz przyjrzała się jego twarzy. Nie wyglądał najlepiej, była pewna, że sam w ostatnim czasie nie miał lekko. Nie wiedziała czy powinna w ogóle pytać.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Potrzebuję twojej pomocy – kilka istotnych słów, wyryło się w nadwrażliwej, nadszarpniętej podświadomości, gdy stojąc na skrzypiących deskach drewnianej podłogi, odczytywał zmięty pergamin, zapisany kształtnym, kobiecym pismem. Zmarszczone brwi, śledziły atramentowe szlaki, informując o nabytym przekleństwie, nieudanej próbie oraz propozycji naglącego spotkania. Przez moment nie poruszył się nawet o milimetr, przyjmując ciepłe podmuchy wieczornego wiatru, płynącego z uchylonego okna. Ignorując gromkie pohukiwanie wygłodniałej sowy, wzmożone dźwięki pochodzące z oblężonego obiektu irlandzkiej noclegowni. Zamyślił się. Nie miał wyjścia. Odkąd w niefortunny sposób, utracił dostęp do zakupionego domostwa, korzystał z tymczasowej pomocy. Nie miał planu na odzyskanie posiadłości, nie miał wystarczającej motywacji, siły, aby skonfrontować się ze stróżami magicznego prawa. Wolał trwać w nieprzekraczalnej beznadziei, która w chwili obecnej zaatakowała niemalże każdy aspekt wątłego żywota. W przeciągu kilku miesięcy utracił wiarę w swe możliwości, podupadł na zdrowiu, pozostawił najwierniejszych przyjaciół, przepuścił dach nad głową, wypuścił jedyną miłość, nadającej sens parszywej egzystencji. A jednak, drobna iskierka nadziei, tliła się w niepozornej kartce, stworzonej przez brakujące ogniwo. Osobę, którą zignorował, pogrzebał, nie uwierzył w jej przetrwanie, mimo konfrontacji podczas rebelianckiej misji w Sennej Dolinie. Co takiego wydarzyło się w między czasie? Jakim cudem tak zmyślna klątwa, znalazła się na jej barkach? Dlaczego stanęła do walki? Kto był jej przeciwnikiem? Biorąc głęboki oddech, zmiął wycinek w zaciśniętej dłoni. Niemalże natychmiastowo, odpowiedział na korespondencję, przywiązując poszarpany zwitek, do nóżki obcego ptaszyska. Zbierając najpotrzebniejszy ekwipunek, wszedł w malowniczą, czerwcową przestrzeń. Prawa dłoń przytrzymywała opasły notatnik, w którym kilka lat temu opisał przypadek tej samej klątwy. Chciał do tego wrócić, odświeżyć wiedzę, aby stanąć na wysokości zadania. Nie wiedzieć kiedy, pobudzająca adrenalina, wsiąknęła w cienkie, niebieskawe żyły. Był gotowy.
Przestudiowanie notatek zajęło mu kilkadziesiąt minut, spędzonych w akompaniamencie natury, niedaleko nowego miejsca zamieszkania. Usiadł pod potężnym grabem, zasłonięty strzelistymi ździebłami nieskoszonej trawy. Z uwagą, przesuwał się między zdaniami, śledzonymi koniuszkiem głogowej różdżki. Przypomniał sobie wykrywalne objawy, w postaci utraty podstawowych zmysłów. Wczytywał się w przypadek przeklętego mężczyzny, z którym miał styczność w innej przestrzeni, poza granicami Wysp Brytyjskich. Sprawa, nie należała do najłatwiejszych. Westchnął ciężko, coraz bardziej zaniepokojony – jak długo nosiła ją na sobie? Próbował poznać złożoność przekleństwa, rozważyć opcje powiązane z nałożoną nieprzyjemnością. Identyfikował runy, kreślił znaki, przypuszczał utrudnienia, które mogły pojawić się na jego drodze. Może młody Łamacz, nie spotkał się z wielowymiarowością występujących przekleństw? Pominął zatuszowaną runę, źle odczytał jej znaczenie? Czas nie sprzyjał nadmiernej analizie, dlatego też dość sprawnie podniósł się do góry, zapominając o kłującym bólu w klatce piersiowej, poprzedzonym serią niekontrolowanych kaszlnięć. Ostatnie wydarzenia, odcisnęły bolesne piętno. Kobieta, którą za kilka minut, spotka w progu dawno niewidzianego domostwa, zapewne zobaczy oznaki permanentnego przemęczenia, zaniedbania, słabego nastroju i nadmiernej mrukliwości. Nie był sobą. Snuł się pomiędzy przemijającymi dniami, walcząc o przetrwanie. Jej prośba, mogła choć na krótki, ulotny moment przerwać złą passę, pozwolić, aby na nowo poczuł się istotny.
Charakterystyczny trzask, przeniósł pod wskazaną lokalizację. Wyglądała obłędnie, skąpana w letnim kwieciu, zachodzącym słońcu i rozłożystej zieleni. Lubił ten klimat – podstarzała hacjenda pełna tajemnic, historii i odległego sentymentu. Z wskazaną delikatnością, pchnął metalową bramę, która uchyliła się dopiero pod większym naporem. Z niepewnością, pokonywał dróżkę, wytyczoną przez kamienie, wkopane w brunatną ziemię. Nie miał odwrotu. Pięść zbliżyła się do farbowanego wrota, pukając bez przekonania. Opuścił głowę, spoglądając na zbutwiałe deski. Nerwowość objawiała się w niespokojnej postawie, rozgrzanych palcach, przekręcających przedmioty, pochowane w cienkiej, sztruksowej kurtce. Drzwi otworzyły się nieśmiało, a znajome lico przywitało niespodziewanego gościa. Żyła. Stała tu, cała i zdrowa, nietknięta, nie do zdarcia. Przetrwała walki, niedogodności, które stanęły na jej drodze, przezwyciężyła przeciwności, perfidne kłamstwa rzucone na scenę całego kraju. Praktycznie w nie uwierzył, kilka tygodni temu, dzierżąc świeży wydruk propagandowej gazety. Jak długo jeszcze będą musieli to znosić? Podniósł głowę, aby zatrzymać na niej błękit zamglonych tęczówek, aby pokazać się w całej, mizernej okazałości, którą musiała zaakceptować. Taki był, połamany, popsuty, rozsypany. Nie odmówił pomocy – nigdy nie zdobyłby się na taki krok. Gdy wypowiedziała coś w rodzaju żartu, nie zareagował. Stał w statycznej pozycji, nie spuszczając z niej wzroku, który na moment zmienił się w nieco bardziej zaskoczony, a może zatrwożony? Nie wyłapał lekkiego humoru, płynącego z jej oblicza. Nie zrozumiał, nie w tej, konkretnej sytuacji: – Mogę wejść? – zapytał zaraz z wyraźną dozą nieśmiałości. Blondynka, przepuściła go w drzwiach, a on wszedł ostrożnie, zrzucając skórzaną torbę, ściągając nieco ubłocone buty. Rozejrzał się tylko pobieżnie, gdyż prowadziła go do najważniejszego pomieszczenia. Od razu je zauważył: manuskrypty, zapiski, notatki, rozłożone na głównym blacie. Kącik ust, wykrzywił się w przelotnym grymasie, gdy w tej samej chwili znalazł się tuż obok. Wziął kilka z nich, wczytując się w treść. Nie mówił nic. Kiwał głową, marszczył brwi, pocierał kark, gdy znajdował się w nieco głębszym zamyśleniu. – Przechodziłem dziś również przez swoje notatki. W większości… – zatrzymał, aby rozszyfrować mniej zrozumiały wers: – W większości traktują o tym samym. Opisują podstawowy przypadek klątwy. Pierwsze objawy, bóle, runiczne ciągi... – wyjaśnił, odkładając papiery. Odchrząknął kilkukrotnie i przeniósł wzrok na kobietę. Chciał wysłuchać jej obserwacji: – Dusze byłego Azkabanu? – powtórzył po niej w zwolnionym tempie, nie rozumiejąc ani jednego słowa. – Jak to się stało? – dodał zaraz, a ton wypowiedzi zmienił się w nutę niedowierzenia, połączonego z przerażeniem. Jak potężne anomalie, pojawiły się w ich świecie? Czy to wina cieni krążących po hrabstwach? – Czy dobrze rozumiem, iż klątwa została ci zesłana bez żadnej bazy, czynnika aktywującego? Nie zostałaś dotknięta, nie padły żadne słowa? – wyrzucił z siebie, aby jednocześnie, myśleć na głos. Zaczął krążyć po kuchni, zbierając przesłanki. Po cichu, bardziej do siebie, dodał: – Jak to możliwe? – nie spotkał się z takowym przypadkiem. Klątwy potrzebowały bazy, pewnych składników formujących urok, moc, zastosowanie. Czym były ów dusze, wymienione przez Zakonniczkę? Odrębnym bytem, nasączonym niewytłumaczalną magią? Przymknął powieki, aby powoli, układać wszystkie informacje, lecz ta, dokładała kolejne, niepokojące wytyczne: – Nie możesz czarować? Jesteś pewna, że ciąży na tobie, tylko jedna klątwa? – wyrzucił od razu, zatrzymując się w miejscu. – Jesteś pewna, że odkryliście wszystkie znaki, zaszyte pod tym plugastwem? Co takiego ustalił Cattermole? – poprosił jeszcze o wyjaśnienie, znów wprawiając się w ruch. Drewniana broń, znalazła się w jego dłoni. Potrzebował potwierdzenia, wstępnej pewności. Odkaszlnął chrapliwie, i wykonując zamach nadgarstka, wyrecytował: – Hexa Revelio - czekał, aż mleczna mgła, uformuje dowody. Czarna magia wisiała w powietrzu, czuł ją.
Rzut: tutaj
Ekwipunek:
- Magiczna torba
- Eliksir przeciwbólowy (1 porcja)
- Eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 40)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 20)
- Eliksir uspokajający (1 porcja, moc 57)
- Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 40)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przestudiowanie notatek zajęło mu kilkadziesiąt minut, spędzonych w akompaniamencie natury, niedaleko nowego miejsca zamieszkania. Usiadł pod potężnym grabem, zasłonięty strzelistymi ździebłami nieskoszonej trawy. Z uwagą, przesuwał się między zdaniami, śledzonymi koniuszkiem głogowej różdżki. Przypomniał sobie wykrywalne objawy, w postaci utraty podstawowych zmysłów. Wczytywał się w przypadek przeklętego mężczyzny, z którym miał styczność w innej przestrzeni, poza granicami Wysp Brytyjskich. Sprawa, nie należała do najłatwiejszych. Westchnął ciężko, coraz bardziej zaniepokojony – jak długo nosiła ją na sobie? Próbował poznać złożoność przekleństwa, rozważyć opcje powiązane z nałożoną nieprzyjemnością. Identyfikował runy, kreślił znaki, przypuszczał utrudnienia, które mogły pojawić się na jego drodze. Może młody Łamacz, nie spotkał się z wielowymiarowością występujących przekleństw? Pominął zatuszowaną runę, źle odczytał jej znaczenie? Czas nie sprzyjał nadmiernej analizie, dlatego też dość sprawnie podniósł się do góry, zapominając o kłującym bólu w klatce piersiowej, poprzedzonym serią niekontrolowanych kaszlnięć. Ostatnie wydarzenia, odcisnęły bolesne piętno. Kobieta, którą za kilka minut, spotka w progu dawno niewidzianego domostwa, zapewne zobaczy oznaki permanentnego przemęczenia, zaniedbania, słabego nastroju i nadmiernej mrukliwości. Nie był sobą. Snuł się pomiędzy przemijającymi dniami, walcząc o przetrwanie. Jej prośba, mogła choć na krótki, ulotny moment przerwać złą passę, pozwolić, aby na nowo poczuł się istotny.
Charakterystyczny trzask, przeniósł pod wskazaną lokalizację. Wyglądała obłędnie, skąpana w letnim kwieciu, zachodzącym słońcu i rozłożystej zieleni. Lubił ten klimat – podstarzała hacjenda pełna tajemnic, historii i odległego sentymentu. Z wskazaną delikatnością, pchnął metalową bramę, która uchyliła się dopiero pod większym naporem. Z niepewnością, pokonywał dróżkę, wytyczoną przez kamienie, wkopane w brunatną ziemię. Nie miał odwrotu. Pięść zbliżyła się do farbowanego wrota, pukając bez przekonania. Opuścił głowę, spoglądając na zbutwiałe deski. Nerwowość objawiała się w niespokojnej postawie, rozgrzanych palcach, przekręcających przedmioty, pochowane w cienkiej, sztruksowej kurtce. Drzwi otworzyły się nieśmiało, a znajome lico przywitało niespodziewanego gościa. Żyła. Stała tu, cała i zdrowa, nietknięta, nie do zdarcia. Przetrwała walki, niedogodności, które stanęły na jej drodze, przezwyciężyła przeciwności, perfidne kłamstwa rzucone na scenę całego kraju. Praktycznie w nie uwierzył, kilka tygodni temu, dzierżąc świeży wydruk propagandowej gazety. Jak długo jeszcze będą musieli to znosić? Podniósł głowę, aby zatrzymać na niej błękit zamglonych tęczówek, aby pokazać się w całej, mizernej okazałości, którą musiała zaakceptować. Taki był, połamany, popsuty, rozsypany. Nie odmówił pomocy – nigdy nie zdobyłby się na taki krok. Gdy wypowiedziała coś w rodzaju żartu, nie zareagował. Stał w statycznej pozycji, nie spuszczając z niej wzroku, który na moment zmienił się w nieco bardziej zaskoczony, a może zatrwożony? Nie wyłapał lekkiego humoru, płynącego z jej oblicza. Nie zrozumiał, nie w tej, konkretnej sytuacji: – Mogę wejść? – zapytał zaraz z wyraźną dozą nieśmiałości. Blondynka, przepuściła go w drzwiach, a on wszedł ostrożnie, zrzucając skórzaną torbę, ściągając nieco ubłocone buty. Rozejrzał się tylko pobieżnie, gdyż prowadziła go do najważniejszego pomieszczenia. Od razu je zauważył: manuskrypty, zapiski, notatki, rozłożone na głównym blacie. Kącik ust, wykrzywił się w przelotnym grymasie, gdy w tej samej chwili znalazł się tuż obok. Wziął kilka z nich, wczytując się w treść. Nie mówił nic. Kiwał głową, marszczył brwi, pocierał kark, gdy znajdował się w nieco głębszym zamyśleniu. – Przechodziłem dziś również przez swoje notatki. W większości… – zatrzymał, aby rozszyfrować mniej zrozumiały wers: – W większości traktują o tym samym. Opisują podstawowy przypadek klątwy. Pierwsze objawy, bóle, runiczne ciągi... – wyjaśnił, odkładając papiery. Odchrząknął kilkukrotnie i przeniósł wzrok na kobietę. Chciał wysłuchać jej obserwacji: – Dusze byłego Azkabanu? – powtórzył po niej w zwolnionym tempie, nie rozumiejąc ani jednego słowa. – Jak to się stało? – dodał zaraz, a ton wypowiedzi zmienił się w nutę niedowierzenia, połączonego z przerażeniem. Jak potężne anomalie, pojawiły się w ich świecie? Czy to wina cieni krążących po hrabstwach? – Czy dobrze rozumiem, iż klątwa została ci zesłana bez żadnej bazy, czynnika aktywującego? Nie zostałaś dotknięta, nie padły żadne słowa? – wyrzucił z siebie, aby jednocześnie, myśleć na głos. Zaczął krążyć po kuchni, zbierając przesłanki. Po cichu, bardziej do siebie, dodał: – Jak to możliwe? – nie spotkał się z takowym przypadkiem. Klątwy potrzebowały bazy, pewnych składników formujących urok, moc, zastosowanie. Czym były ów dusze, wymienione przez Zakonniczkę? Odrębnym bytem, nasączonym niewytłumaczalną magią? Przymknął powieki, aby powoli, układać wszystkie informacje, lecz ta, dokładała kolejne, niepokojące wytyczne: – Nie możesz czarować? Jesteś pewna, że ciąży na tobie, tylko jedna klątwa? – wyrzucił od razu, zatrzymując się w miejscu. – Jesteś pewna, że odkryliście wszystkie znaki, zaszyte pod tym plugastwem? Co takiego ustalił Cattermole? – poprosił jeszcze o wyjaśnienie, znów wprawiając się w ruch. Drewniana broń, znalazła się w jego dłoni. Potrzebował potwierdzenia, wstępnej pewności. Odkaszlnął chrapliwie, i wykonując zamach nadgarstka, wyrecytował: – Hexa Revelio - czekał, aż mleczna mgła, uformuje dowody. Czarna magia wisiała w powietrzu, czuł ją.
Rzut: tutaj
Ekwipunek:
- Magiczna torba
- Eliksir przeciwbólowy (1 porcja)
- Eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 40)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 20)
- Eliksir uspokajający (1 porcja, moc 57)
- Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 40)
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 14.03.23 19:03, w całości zmieniany 3 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Była niecierpliwa, zmęczona i zła. Chciałaby mieć to już za sobą, zapomnieć o tych przepełnionych absurdem dniach. Nie miała zamiaru mówić tego głośno, ale czuła się rozczarowana po ostatniej próbie. Oczywiście to uczucie nie dotyczyło łamacza klątw, ale samej klątwy. Ciężko było jej pojąć naturę tego przekleństwa, zrozumieć jej sens, a jeszcze ciężej było komukolwiek o tym opowiedzieć. Mógł odnieść wrażenie, że mówi bez ładu i składu, ale niechęć, którą odczuwała wraz z powrotem do wspomnień była przeraźliwie namacalna. Miała ochotę powiedzieć mu by nie pytał tylko po prostu się tego pozbył, ale wiedziała, że nie jest to możliwe. Musiała o wszystkim opowiedzieć, musiał zrozumieć z czym się mierzy, a później podjąć decyzję czy w ogóle chce się tym zająć. Widziała co stało się ze Steffenem i nie chciałaby patrzeć na to ponownie. Z myślą o Rineheartcie i z czystego egoizmu. A może właśnie o egoizm w tym wszystkim chodziło? Może trafiał ją po prostu szlag bo nie mogła tego rozgryźć? Każdy łamacz, który na własnej skórze doświadczyłby tego co ona zachodziłby w głowę nad sensem wiedzy jaką już posiadali. To przewracało wszystko do góry nogami. Może właśnie to wzbudzało w niej tak silne emocje?
Blondynka utkwiła wzrok w przyjacielu. To dziwne. Kiedyś mówiła mu o wszystkim, później już nie musiała, bo i tak o wszystkim wiedział, potem zniknął na długi czas i nastała między nimi cisza, a teraz? Teraz niby byli blisko siebie, niby znajdowali się w tej samej strefie czasowej i oddychali tym samym powietrzem, a jednak było tak jakby ich nie było. Jakby znów nastała cisza. Może właśnie dlatego czuła się skrępowana prosząc go o jakąkolwiek pomoc, może nie chciała być tą która ów ciszę przerwie. Na szczęście nie była tak głupio dumna, a do masochistki było jej zdecydowanie daleko.
Rineheart w skupieniu wertował pozostawione przez nią na stole manuskrypty. Nie podała mu zbyt wielu szczegółów w liście, właściwie teraz też tego nie zrobiła. Wyglądał na zbitego z tropu, ale przede wszystkim pobitego. Chciałaby wiedzieć co doprowadziło go do takiego stanu, chciałaby, żeby on też przerwał ciszę, ale zanim jakiekolwiek słowa opuściły jej usta, blondynka odwróciła się do szafki i wyciągnęła z niej dwa kubki. Wypełniła je gorącą herbatą, a kiedy mężczyzna odłożył pergamin ponownie na stół podała mu kubek. – Ostrzegam. Może być fatalna w smaku. – w końcu sama aktualnie nie posiadała tego zmysłu. Odetchnęła. – To może od początku. Pod koniec maja byłam w Oazie. W Ratuszu odbyło się krótkie spotkanie. Nagle poczuliśmy silny wstrząs. Przy łące białych kwiatów powstała wielka szczelina. Podzieliśmy się na oddziały. Ja wraz z Billym, Aidenem i Steffenem poszliśmy sprawdzić szczelinę. Jak pewnie wiesz Oaza powstała na gruzach dawnego Azkabanu, który wcześniej opanowany był przez anomalię. Kiedy Zakon pokonał anomalię cały Azkaban runął, a na jego miejscu powstała Oaza. – nabrała powietrza i odstawiła gorący kubek na blat przed sobą. – Po dotarciu na miejsce zauważyliśmy, że szczelina jest niebezpieczna. Ziemia trzęsła się co chwile, huragan giął drzewa, a pioruny uderzały o ziemię jeden po drugim. Później… - przerwała nie chcąc opowiadać o tym, że jeden z piorunów dosięgnął i jej samej. - … wielka fala zbliżała się do Oazy i nie wiem. Wszyscy zginęliśmy, ale lord Longbottom cofnął… czas. Wiem jak to brzmi, ale tak właśnie było. Znów znaleźliśmy się nad szczeliną. Ja i Billy postanowiliśmy polecieć do wnętrza szczeliny. Tam był kokon. Uwierz mi Vince… nigdy czegoś takiego nie widziałam. To był kokon w środku którego znajdowały się dusze. Znalazłam runę, która miała chronić więźniów Azkabanu przed odebraniem sobie życia kiedy ci odbywali tam karę. Po zniszczeniu więzienia wszystkie dusze tam zostały. Nalegały na to by je uwolnić, szantażowały nas tym, że zniszczą Oazę jeśli tego nie zrobimy. Pewnie podjęlibyśmy taką decyzję, bo widzieliśmy do czego są zdolne, ale Sam posłał patronusa i ten zniszczył kokon. Rozerwał go na strzępy. Dusze zniknęły, wszystko wróciło do normy, a jednak nie do końca. Niedługo po tym zaczęły pojawiać się pierwsze objawy klątwy. Nie tylko ja je mam, bo i Billy i Sam przechodzą przez to samo. Nie wiem jaką mocą dysponowały te dusze, ale skoro były zdolne sprowadzić na Oazę tak wielkie zło to myślę, że były również zdolne nas przekląć. – dodała spoglądając na mężczyznę z nadzieją, że to co usłyszał było choć trochę zrozumiałe. Nie liczyła na wiele. W końcu była tam obecna, przeżyła to, a jednak sama miała problem z pojęciem tej rzeczywistości. – Steffen próbował ją ze mnie zdjąć, ale przy pierwszej próbie wpadł w jakiś trans. Nie wiem czego dokładnie on dotyczył, ale to co zobaczył przeraziło go tak bardzo, że potraktował mnie Ignitio. Oczywiście nie mam mu tego za złe, widziałam, że nie jest sobą. Druga próba również skończyła się niepowodzeniem. Nie wiem czy w ogóle uda się to zdjąć. – chciała wierzyć, że tym razem będzie inaczej. Chciała wierzyć, że był to jedynie przypadek. – Mogę czarować, ale właściwie niewiele zaklęć udaje mi się rzucić. Jestem wyczerpana. To tak jakbym chorowała. – dodała. Czekała na jego reakcję, czekała na to co pokaże mu rzucone zaklęcie. Może spotkał się kiedyś z czymś podobnym? Może tak naprawdę nie było to tak mocno skomplikowane jak jej się wydawało?
Blondynka utkwiła wzrok w przyjacielu. To dziwne. Kiedyś mówiła mu o wszystkim, później już nie musiała, bo i tak o wszystkim wiedział, potem zniknął na długi czas i nastała między nimi cisza, a teraz? Teraz niby byli blisko siebie, niby znajdowali się w tej samej strefie czasowej i oddychali tym samym powietrzem, a jednak było tak jakby ich nie było. Jakby znów nastała cisza. Może właśnie dlatego czuła się skrępowana prosząc go o jakąkolwiek pomoc, może nie chciała być tą która ów ciszę przerwie. Na szczęście nie była tak głupio dumna, a do masochistki było jej zdecydowanie daleko.
Rineheart w skupieniu wertował pozostawione przez nią na stole manuskrypty. Nie podała mu zbyt wielu szczegółów w liście, właściwie teraz też tego nie zrobiła. Wyglądał na zbitego z tropu, ale przede wszystkim pobitego. Chciałaby wiedzieć co doprowadziło go do takiego stanu, chciałaby, żeby on też przerwał ciszę, ale zanim jakiekolwiek słowa opuściły jej usta, blondynka odwróciła się do szafki i wyciągnęła z niej dwa kubki. Wypełniła je gorącą herbatą, a kiedy mężczyzna odłożył pergamin ponownie na stół podała mu kubek. – Ostrzegam. Może być fatalna w smaku. – w końcu sama aktualnie nie posiadała tego zmysłu. Odetchnęła. – To może od początku. Pod koniec maja byłam w Oazie. W Ratuszu odbyło się krótkie spotkanie. Nagle poczuliśmy silny wstrząs. Przy łące białych kwiatów powstała wielka szczelina. Podzieliśmy się na oddziały. Ja wraz z Billym, Aidenem i Steffenem poszliśmy sprawdzić szczelinę. Jak pewnie wiesz Oaza powstała na gruzach dawnego Azkabanu, który wcześniej opanowany był przez anomalię. Kiedy Zakon pokonał anomalię cały Azkaban runął, a na jego miejscu powstała Oaza. – nabrała powietrza i odstawiła gorący kubek na blat przed sobą. – Po dotarciu na miejsce zauważyliśmy, że szczelina jest niebezpieczna. Ziemia trzęsła się co chwile, huragan giął drzewa, a pioruny uderzały o ziemię jeden po drugim. Później… - przerwała nie chcąc opowiadać o tym, że jeden z piorunów dosięgnął i jej samej. - … wielka fala zbliżała się do Oazy i nie wiem. Wszyscy zginęliśmy, ale lord Longbottom cofnął… czas. Wiem jak to brzmi, ale tak właśnie było. Znów znaleźliśmy się nad szczeliną. Ja i Billy postanowiliśmy polecieć do wnętrza szczeliny. Tam był kokon. Uwierz mi Vince… nigdy czegoś takiego nie widziałam. To był kokon w środku którego znajdowały się dusze. Znalazłam runę, która miała chronić więźniów Azkabanu przed odebraniem sobie życia kiedy ci odbywali tam karę. Po zniszczeniu więzienia wszystkie dusze tam zostały. Nalegały na to by je uwolnić, szantażowały nas tym, że zniszczą Oazę jeśli tego nie zrobimy. Pewnie podjęlibyśmy taką decyzję, bo widzieliśmy do czego są zdolne, ale Sam posłał patronusa i ten zniszczył kokon. Rozerwał go na strzępy. Dusze zniknęły, wszystko wróciło do normy, a jednak nie do końca. Niedługo po tym zaczęły pojawiać się pierwsze objawy klątwy. Nie tylko ja je mam, bo i Billy i Sam przechodzą przez to samo. Nie wiem jaką mocą dysponowały te dusze, ale skoro były zdolne sprowadzić na Oazę tak wielkie zło to myślę, że były również zdolne nas przekląć. – dodała spoglądając na mężczyznę z nadzieją, że to co usłyszał było choć trochę zrozumiałe. Nie liczyła na wiele. W końcu była tam obecna, przeżyła to, a jednak sama miała problem z pojęciem tej rzeczywistości. – Steffen próbował ją ze mnie zdjąć, ale przy pierwszej próbie wpadł w jakiś trans. Nie wiem czego dokładnie on dotyczył, ale to co zobaczył przeraziło go tak bardzo, że potraktował mnie Ignitio. Oczywiście nie mam mu tego za złe, widziałam, że nie jest sobą. Druga próba również skończyła się niepowodzeniem. Nie wiem czy w ogóle uda się to zdjąć. – chciała wierzyć, że tym razem będzie inaczej. Chciała wierzyć, że był to jedynie przypadek. – Mogę czarować, ale właściwie niewiele zaklęć udaje mi się rzucić. Jestem wyczerpana. To tak jakbym chorowała. – dodała. Czekała na jego reakcję, czekała na to co pokaże mu rzucone zaklęcie. Może spotkał się kiedyś z czymś podobnym? Może tak naprawdę nie było to tak mocno skomplikowane jak jej się wydawało?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Podświadomie czuł skłębione emocje, krążące po niewielkiej kuchni. Wysoka empatia wybudzona z szeregu traumatycznych wydarzeń, pozwalała na wyodrębnienie zniecierpliwienia, zmieszanego z całkowitym wyczerpaniem, podszytym promieniami rozłożystego strachu. Nie musiał widzieć jej twarzy, aby wiedzieć, iż funkcjonuje na granicy szaleństwa, połączonego z kpiącym absurdem. Przekleństwo, które spoczęło na kobiecych barkach, było nieprzewidywalne, odbierało namacalny sens ludzkiego egzystowania, zamykając otaczające, intensywne doznania. Wyniszczało powoli, zmyślnie, podtapiając siłę ludzkiego ciała, potęgę chłonnego umysłu. Nie dziwił się, że słowa, przychodziły dziś z nadmierną trudnością – on sam, nie wypowiadał ich zbyt wiele, gubiąc się w gonitwie myśli i nienaturalnie zaciśniętym gardle. Napięcie spowodowane zbyt długą rozłąką, wisiało w powietrzu, przesiąkniętym zapachem wilgoci oraz kurzu, rozświetlonego przez letnie słońce. Odetchnął ciężko, rozumiejąc odczucia, krążącą po spiętych kończynach. Stres blokował naturalny przepływ, zmuszał do oddalenia się od blondynki, wejścia w rytm pracy, przekładającej kolejne, skomplikowane zapiski; jakby bał się, że przekroczy te newralgiczną granicę, zrobi coś niestosownego, przywoła wspomnienie, które sparaliżuje na dobre. Potrzebowali bezwzględnego skupienia, siły, która rozłoży ów problem, na najdrobniejsze, mikroskopijne części. Nie odwzajemnił spojrzenia, które błądziło po przygarbionych plecach, odzianych w sztruksową kurtkę. Zmarszczone brwi, zdradzały oznakę intensywnego myślenia, rozszyfrowywania skomplikowanych znaków, zlepionych w tak różne konfiguracje. Wiele z tych informacji, pokrywało się z jego własnymi. Napotykał na wyjątki, utrudnienia, przeszkody, które mogły kryć się również tu – na niej, odbierając to, co najcenniejsze. Nie wiedział jak wiele wyczytała z jego obecnego stanu. Nie zachowywał się normalnie, nie tuszował emocji, widocznych na bladej twarzy, skulonych ramionach, czy niecodziennej postawie. Jedyne co przed nią ukrywał to oczy – zabarwione szarością, mętne, jakby nieobecne. Przepełnione smutkiem, rezygnacją, całkowitą bezradnością wobec wykreowanej rzeczywistości. Tym razem nie umiał znaleźć odpowiedniego rozwiązania. Kuchenny stukot, nie wybudził go z zadumy. Dopiero gdy czyjaś obecność, zbliżyła się na niewielką odległość, poczuł to dziwne, paraliżujące odczucie. Odwrócił się profilem i przyjął kubek herbaty, którą od razu odstawił na sam róg obszernego stołu: – Dziękuję. – wymamrotał szybko, podnosząc kącik ust do góry. Gdy kontynuowała, postanowił wyprostować się do pozycji stojącej. Złapał za kawałek pergaminu, leżący ołówek i wynotowywał: – Chcesz powiedzieć, że nikt, nigdy dokładnie nie sprawdził tego terenu? – wtrącił w między czasie, zastanawiając się nad przedstawionymi faktami. Azkaban – magiczne więzienie, było miejscem niemożliwym, nieprzewidywalnym, napromieniowanym potężną, piekielną magią, rozpierającą stare, jak i nowe mury. Rozumiał, iż główną przyczyną, mogły być anomalie, lecz będąc w samym środku kamiennego szaleństwa, zrozumiał, iż miejsce to, zostało przeklęte na wieki. Gdy historia nabierała tempa, usiadł na najbliższym krześle, na samym jego brzegu. Zapisał kilka wolnych słów, a lewa rękę, sięgnęła po herbatę, z której upił kilka, pokaźnych łyków. Faktycznie, była odrobinę za słodka. W pewnym momencie, o mały włos nie wypluł zawartości. Zakrztusił się i zamrugał oczami, odstawiając naczynie. Rozkasłał się w niebogłosy, ale nie pozwolił sobie pomóc. Szok, który wykręcił jego ciało, był nie do opanowania: – Umarliście… – powtórzył cicho, nie formułując pytania. Głos był przytłumiony, niesiony niespodziewanym incydentem. Umarli? Wielka fala, trzęsienie ziemi? – Cofnięcie czasu… Jak? – zapytał zaraz, kiwając głową, masują skronie i odchylając się na oparcie. Odetchnął długo – a jeśli to wszystko, ma wpływ na intensyfikację, anomalię samej klątwy? Historia, nie pomagała wysunąć logicznych wniosków. Im dalej w las, tym więcej niewyobrażalnych szczegółów, wypadało z kobiecych ust. – Czy te dusze… – przerwał znowu, a pytanie formowało się na bieżąco. Wzrok skierowany w dół, wskazywał, że fakty, zostawały rozkładane na czynniki pierwsze. Szukał, drążył, chciał zrozumieć: – Czy one były tam od zawsze? – wnioskował. Gdyby szczelina, nie rozstąpiła się na dwie części, czyżby nigdy nie przekonali się jak potężne zło, drzemało w ziemskim podziemiu? – Czyli te dusze, one… – zatrzymał i utkwił w niej swój błękit. – One były przeklęte, same w sobie? Gdyby nie zniszczenie tego czegoś, to… – zamilkł, wybiegając w nieistniejącą przyszłość. Coś, mogło rozprzestrzenić się po całej Oazie, wpłynąć na cały teren, mieszkańców, zainfekować wszelkie przedmioty… Gdyby nie zadziałali zawczasu: – Kokon… Czyli nie jesteś w tym sama? – byli inni, potrzebujący pozbycia się ów problemu. Odetchnął głośno, po czym wstał, zaczynając przechadzać się po niewielkiej przestrzeni. Nigdy czegoś takiego nie widział, nigdy o czymś takim nie słyszał. A jeśli ich wiedza, to za mało? Nie miał pojęcia, czy to, co zdążą wspólnie ustalić, będzie wystarczające. Zmartwił się, spojrzał na kobietę kątem oka, czując, iż nie może jej zawieść. Będą potrzebować czasu, ale przecież nigdzie się nie wybierał. Pokiwał głową ze zrozumieniem: – Jego siła, musiała być zbyt słaba. Klątwy również potrafią się bronić… – wspomniał po chwili, gdy znalazł się po drugiej stronie stołu i wziął do ręki jeden z zapisków. Przyglądał mu się w ciszy, aby zaraz zapytać: – Czy Steffen coś odkrył, potwierdził, odnośnie kodu klątwy? – chciał skonfrontować to, co zaraz zobaczy. Mieć pewność, że idzie w dobrą stronę. Różdżka pojawiła się w jego dłoni, a on przymknął powieki. Skupił się, wydobył potencjał magiczny i szepnął znajome zaklęcie. Gdy otworzył oczy, przez moment nic się nie działo, jednakże zaraz po tym, poczuł charakterystyczny zawrót głowy, niewygodne mrowienie, przechodzące przez całe ciało. Zachwiał się, gdyż coś, zaburzyło jego równowagę. Wyłączył się z rzeczywistości. Usiadł na krześle, profilaktycznie, dla bezpieczeństwa, zamykając oczy i oddychając rytmicznie – przekleństwo dawało o sobie znać. Gdy rozchylił je ponownie, mrużąc brwi, zauważył jak cała kuchnia, spowita jest białawą mgłą. Apogeum przydymionych stróżek, koncentrowało się na Zakonniczce – wiło się wokół jej ciała, niczym serpentyna, ukazując źródło. Inkantacja ujawniła wiodącą runę; była świetlista ogromna, powielona na każdym skrawku. Mężczyzna złożył usta w linijkę i oddychał płytko: – Jest ciężka… – skomentował, ale zaraz przeszedł dalej: – Thurisaz, kojarzysz te runę? – sięgnął po kartkę i narysował widoczny znak, aby pokazać ją współtowarzyszce. – Jest bardzo wyraźny, powielony, widzę go na cały, twoim ciele. Mogę narysować ten wzór, w który jest ułożony… Niczym mandala. – dodał i natychmiast, nakreślił ów schemat. Koła, połączenia, wszystko z jedną, wiodącą runą. – Sprawdzę jeszcze raz, czy na pewno coś, nie jest ukryte głębiej. Nie mam pojęcia, czy całe zdarzenie, nie zintensyfikowało przekleństwa, dodało jakieś wielowarstwowe skomplikowanie. Hexa Revelio… – wymamrotał ponownie, lecz w tym przypadku, po odczekaniu chwili nic się nie zadziało. Zaklęcie spowodowało to samo działanie. – Nic nie widzę. – nie miał pewności, lecz musiał kontynuować: – Zerknijmy na ten schemat. – położył kartkę na środku blatu i nachylił się nad nim – klątwa żywego trupa, od dzisiaj stanie się ich bolączką.
Zaklęcie: tutaj
Zaklęcie: tutaj
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zdawała sobie sprawę z tego jak niewyobrażalnie brzmiało to o czym mówiła. Samej ciężko byłoby jej w to uwierzyć, gdyby nie fakt, że tego doświadczyła. Żyli w świecie magii. Dziwów było wiele. Szaleństw jeszcze więcej. Nikt jednak nie sprzeczał się ze śmiercią. Nie pukała do drzwi, nie uprzedzała, nie było miejsca na sprzeciw. Przychodził na kogoś odpowiedni czas i tyle. Nie wchodziło w grę żadne targowanie, a już na pewno igranie z czasem. A jednak stała tu przed nim i opowiadała mu o tym jak cała Oaza zniknęła pod wielką falą. Sama tego nie widziała, bo już dawno była martwa. Przez długi czas nie potrafiła poukładać tego w głowie, nadal chyba nie do końca jej to wychodziło. Prawda była jednak taka, że w duchu liczyła na fajerwerki. Przyzwyczaiła się do magii, liczyła, że po śmierci jest ona jeszcze większa, ale… nic się nie stało. Była ciemność i nic więcej. Starała się o tym nie myśleć, nie było to coś na co miała jakikolwiek wpływ. Doświadczenie tego na własnej skórze było jednak zatrważające.
- Byłam wtedy w Azkabanie gdy pokonaliśmy anomalię. Ciężko to określić. Wydawało nam się, że jest bezpiecznie, że zniszczyliśmy wszystko co złe na wyspie. Dlatego powstała tam Oaza, bo nikt nie spodziewał się, że starego więzienia cokolwiek pozostało. – odparła sama zastanawiając się nad tym czy nie popełnili błędu zakładając iż Azkaban był przejęty jedynie przez anomalię. Niejednokrotnie tworząc Oazę badali ziemię, na której miały powstać chaty. Nikt jednak nie zastanawiał się nad tym co znajduje się pod ziemią. Może gdyby to wszystko nie działo się w takim chaosie. Wtedy też prawie umarła, wykrwawiła się na ziemiach Azkabanu i tylko dzięki Alexowi wróciła do żywych. Po tym zdarzeniu nosiła wielkie blizny na własnym ciele. To miejsce nie było jej przychylne. Najbardziej jednak miała żal do siebie za to, że wpuścili tam ludzi nie mając pojęcia o tym co dzieje się pod ziemią. Nic już teraz nie mogli na to poradzić. Nawet obiecanie sobie, że nic takiego więcej się nie powtórzy nie miało sensu. Skąd mogli wiedzieć?
Widziała jak jej opowieść bardzo na niego wpłynęła. Nie spodziewał się tego i ona nie mogła się mu dziwić. Szukał odpowiedzi i była mu za to wdzięczna, bo ją to w pewnym momencie przerosło. Od spotkania ze Steffenem próbowała podjąć się jakichkolwiek działań, znaleźć rozwiązanie i poznać naturę przekleństwa, które ją dopadło. Im dłużej się nad tym zastanawiała tym mniej rzeczy składało jej się w całość. Potrzebowała innego spojrzenia na sprawę, kogoś innego u jej boku. Słowo „umarliście” na chwile zawisło wokół nich. Nie mogła zaprzeczyć, ale nie chciała by ten fakt go zdekoncentrował. Pokręciła głową nie wiedząc co właściwie mogłaby mu odpowiedzieć. – Nie wiem. Nie mam pojęcia dlaczego czas się cofnął, nie wiem dlaczego przeżyliśmy. To magia, której nie rozumiem i chyba nawet nie chcę rozumieć. – odparła starając się skupić spojrzenie w jego oczach. Właściwie to starała się je skupić bo ten w ogóle na nią nie patrzył. Nie wiedziała czy jest to spowodowane chęcią przestudiowania jak największej ilości materiału czy może niechęcią do rozgrzebywania ich relacji?
Wzruszyła nieznacznie ramionami i odwróciła wzrok. – Pewnie tak. Słyszałeś wcześniej o takim wykorzystaniu eihwaz? Bo to właśnie ta runa widniała na ścianie Azkabanu, to ona chroniła więźniów przed śmiercią. Rozumiem zamysł, pewnie gdyby więźniowie mieli wybór woleliby sami odebrać sobie życie niż zdać się na łaskę dementorów. Myślę, że w momencie, gdy zniszczyliśmy Azkaban te dusze tam zostały, nie wiem… może potrzebowały czasu, może czerpały magię z tego miejsca? – pragnęły uwolnienia, ale Merlin jeden wie co by się wydarzyło, gdyby faktycznie do tego uwolnienia doszło. Uważała, że patronus, który zniszczył kokon był dla nich wybawieniem. Tak naprawdę nawet ta klątwa była mniejszym złem niż to co mogło ich czekać, gdyby wszystko potoczyło się inaczej.
Szok, niedowierzanie i zagubienie były normalną reakcją. Miała jedynie nadzieje, że to nie wpłynie na jego koncentrację. – Jeśli potrzebujesz przerwy… - zaczęła, a mężczyzna zdążył zadać już kolejne pytanie. – Tak, wiem, że Sam i Billy przechodzą przez to samo, myślę, że wszyscy, którzy znajdowali się w szczelinie. Był tam z nami jeszcze Marcel, ale od niego nie mam żadnych wiadomości. – liczyła na to, że kiedy uda mu się zdjąć klątwę z niej, to będzie mogła zająć się przekleństwem u innych. Będą już wiedzieli czego potrzebują. Nie naraziłaby na to wszystko nikogo innego.
Blondynka pokręciła głową. – Nie wspomniał o tym co dostrzegł po rzuceniu zaklęcia. Przeszedł od razu do jej zdejmowania. Opowiedz co widzisz – odparła i czekała. Sama próbowała dojrzeć klątwę na swym ciele, ale po kilku próbach zwyczajnie się poddała. Skoro najprostsze zaklęcia jej nie wychodziły to jakie było prawdopodobieństwo, że uda jej się rozpracować tę klątwę? Pokiwała domyślając się, że nie jest to pojedyncza runa. Domyślała się, że coś tak silnego musiało mieć odzwierciedlenie na jej ciele. – Widziałeś coś takiego kiedyś? – uniosła brew. Ciężko było jej ocenić czy było to coś niezwykłego. Każda klątwa była wyjątkowa, w pewnym sensie indywidualna. Runy się powtarzały, ale wzór za każdym razem mógł być inny. Zależy od predyspozycji osoby objętej klątwą i tej która ów klątwę rzucała.
Westchnęła pochylając się nad schematem, który pokazał jej Vincent. Sama klątwa przecież nie była im niczym obcym. Niejednokrotnie spotykała się z tym przekleństwem podczas swojej pracy. – Trudność polega na tym, że nie wiemy w jaki sposób została ona rzucona. Klątwa to nie choroba. Nie przenosi się w powietrzu, nie można się nią zarazić. Bez względu na to jakiego schematu użyjemy, jakie połączenia dostrzeżemy, to tej części nie przeskoczymy. Spróbuj uwzględnić to podczas zdejmowania, dobrze? Może lepiej podejść do tego tak jakbyś zdejmował klątwę z miejsca lub przedmiotu, a nie z osoby? Może to był błąd? – zamyśliła się i spojrzała wyczekująco na mężczyznę. Chciała usłyszeć jego opinie.
- Byłam wtedy w Azkabanie gdy pokonaliśmy anomalię. Ciężko to określić. Wydawało nam się, że jest bezpiecznie, że zniszczyliśmy wszystko co złe na wyspie. Dlatego powstała tam Oaza, bo nikt nie spodziewał się, że starego więzienia cokolwiek pozostało. – odparła sama zastanawiając się nad tym czy nie popełnili błędu zakładając iż Azkaban był przejęty jedynie przez anomalię. Niejednokrotnie tworząc Oazę badali ziemię, na której miały powstać chaty. Nikt jednak nie zastanawiał się nad tym co znajduje się pod ziemią. Może gdyby to wszystko nie działo się w takim chaosie. Wtedy też prawie umarła, wykrwawiła się na ziemiach Azkabanu i tylko dzięki Alexowi wróciła do żywych. Po tym zdarzeniu nosiła wielkie blizny na własnym ciele. To miejsce nie było jej przychylne. Najbardziej jednak miała żal do siebie za to, że wpuścili tam ludzi nie mając pojęcia o tym co dzieje się pod ziemią. Nic już teraz nie mogli na to poradzić. Nawet obiecanie sobie, że nic takiego więcej się nie powtórzy nie miało sensu. Skąd mogli wiedzieć?
Widziała jak jej opowieść bardzo na niego wpłynęła. Nie spodziewał się tego i ona nie mogła się mu dziwić. Szukał odpowiedzi i była mu za to wdzięczna, bo ją to w pewnym momencie przerosło. Od spotkania ze Steffenem próbowała podjąć się jakichkolwiek działań, znaleźć rozwiązanie i poznać naturę przekleństwa, które ją dopadło. Im dłużej się nad tym zastanawiała tym mniej rzeczy składało jej się w całość. Potrzebowała innego spojrzenia na sprawę, kogoś innego u jej boku. Słowo „umarliście” na chwile zawisło wokół nich. Nie mogła zaprzeczyć, ale nie chciała by ten fakt go zdekoncentrował. Pokręciła głową nie wiedząc co właściwie mogłaby mu odpowiedzieć. – Nie wiem. Nie mam pojęcia dlaczego czas się cofnął, nie wiem dlaczego przeżyliśmy. To magia, której nie rozumiem i chyba nawet nie chcę rozumieć. – odparła starając się skupić spojrzenie w jego oczach. Właściwie to starała się je skupić bo ten w ogóle na nią nie patrzył. Nie wiedziała czy jest to spowodowane chęcią przestudiowania jak największej ilości materiału czy może niechęcią do rozgrzebywania ich relacji?
Wzruszyła nieznacznie ramionami i odwróciła wzrok. – Pewnie tak. Słyszałeś wcześniej o takim wykorzystaniu eihwaz? Bo to właśnie ta runa widniała na ścianie Azkabanu, to ona chroniła więźniów przed śmiercią. Rozumiem zamysł, pewnie gdyby więźniowie mieli wybór woleliby sami odebrać sobie życie niż zdać się na łaskę dementorów. Myślę, że w momencie, gdy zniszczyliśmy Azkaban te dusze tam zostały, nie wiem… może potrzebowały czasu, może czerpały magię z tego miejsca? – pragnęły uwolnienia, ale Merlin jeden wie co by się wydarzyło, gdyby faktycznie do tego uwolnienia doszło. Uważała, że patronus, który zniszczył kokon był dla nich wybawieniem. Tak naprawdę nawet ta klątwa była mniejszym złem niż to co mogło ich czekać, gdyby wszystko potoczyło się inaczej.
Szok, niedowierzanie i zagubienie były normalną reakcją. Miała jedynie nadzieje, że to nie wpłynie na jego koncentrację. – Jeśli potrzebujesz przerwy… - zaczęła, a mężczyzna zdążył zadać już kolejne pytanie. – Tak, wiem, że Sam i Billy przechodzą przez to samo, myślę, że wszyscy, którzy znajdowali się w szczelinie. Był tam z nami jeszcze Marcel, ale od niego nie mam żadnych wiadomości. – liczyła na to, że kiedy uda mu się zdjąć klątwę z niej, to będzie mogła zająć się przekleństwem u innych. Będą już wiedzieli czego potrzebują. Nie naraziłaby na to wszystko nikogo innego.
Blondynka pokręciła głową. – Nie wspomniał o tym co dostrzegł po rzuceniu zaklęcia. Przeszedł od razu do jej zdejmowania. Opowiedz co widzisz – odparła i czekała. Sama próbowała dojrzeć klątwę na swym ciele, ale po kilku próbach zwyczajnie się poddała. Skoro najprostsze zaklęcia jej nie wychodziły to jakie było prawdopodobieństwo, że uda jej się rozpracować tę klątwę? Pokiwała domyślając się, że nie jest to pojedyncza runa. Domyślała się, że coś tak silnego musiało mieć odzwierciedlenie na jej ciele. – Widziałeś coś takiego kiedyś? – uniosła brew. Ciężko było jej ocenić czy było to coś niezwykłego. Każda klątwa była wyjątkowa, w pewnym sensie indywidualna. Runy się powtarzały, ale wzór za każdym razem mógł być inny. Zależy od predyspozycji osoby objętej klątwą i tej która ów klątwę rzucała.
Westchnęła pochylając się nad schematem, który pokazał jej Vincent. Sama klątwa przecież nie była im niczym obcym. Niejednokrotnie spotykała się z tym przekleństwem podczas swojej pracy. – Trudność polega na tym, że nie wiemy w jaki sposób została ona rzucona. Klątwa to nie choroba. Nie przenosi się w powietrzu, nie można się nią zarazić. Bez względu na to jakiego schematu użyjemy, jakie połączenia dostrzeżemy, to tej części nie przeskoczymy. Spróbuj uwzględnić to podczas zdejmowania, dobrze? Może lepiej podejść do tego tak jakbyś zdejmował klątwę z miejsca lub przedmiotu, a nie z osoby? Może to był błąd? – zamyśliła się i spojrzała wyczekująco na mężczyznę. Chciała usłyszeć jego opinie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dziwił się, choć w głębi duszy, wiedział, iż żadne, magiczne wynaturzenie, nie powinno być dla niego zaskoczeniem. Odkąd powrócił na smagane wojną, macierzyste tereny Wysp Brytyjskich, zetknął się z niemożliwym - zahaczającym o wariactwo, niepoprawność, jak i halucynogenne mary, krążące wewnątrz zbyt pobudzonej świadomości. Śmierć, była czymś zupełnie innym – nieprawdopodobnym, odległym, niedopuszczalnym wśród panującej rzeczywistości, wymagającej poświęcenia, całkowitej kontroli, przetrwania dla dobra ludzkości i samego siebie. Wydawało mu się, iż niejednokrotnie, przeżył ją na własnej skórze: doświadczając zbyt przytłaczających emocji, tracąc ukochaną osobę, znajdują się w nierozwiązalnym zagrożeniu, upuszczając nadzieję, męcząc się z przeszywającym bólem otwartych ran, głębokich skaleczeń, czy ciężkich chorób. Historia, zaprezentowana przez towarzyszkę, okazała się czymś nieprawdopodobnym, nowym. Wydarzeniem, którego nie był w stanie przyjąć bez cienia skrajnych emocji. Nie potrafił wyobrazić sobie świadomości, ów rozbrajającego odczucia, towarzyszącego ostatecznemu odejściu. Nie potrafił pojąć zastosowania potęgi ów magii, zezwalającej na odrodzenie, przeobrażenie, czy reinkarnacje. Dlatego też nie zadawał pytań. Oczy, zdradzały tu najwięcej: rozszerzone, wpatrzone w przeciwległą sylwetkę, ogarnięte niepokojem i lekkim niezrozumieniem – jakby nie dowierzał, iż Zakonniczka, stojąca przecież tak blisko, która częstowała go czarną herbatą, naprawdę istniała.
Gdy wypowiadała kolejne słowa, on przyglądał się rycinie, widniejącej na jednym z leżących dokumentów. Złapał za róg żółtawego pergaminu i marszcząc brwi, wczytał się w plątaninę runicznych znaków. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Pytanie było wynikiem ciekawości, lekkiej wątpliwości, która krążyła po całym ciele: – Rozumiem. – rzucił krótko, konfrontując nowe informacje. Nie uczestniczył w procesie naprawiania anomalii. Dla niego, były jedynie odległą historią, odbitą w różnorodności niektórych lokalizacji, sylabach, wypowiadanych przez poszkodowanych. Bez zawahania, wierzył w umiejętności, obecnych współpracowników, jak i profesjonalność ów działania. Magia, zakopana daleko pod ziemią, mogła wybudzić się, przyczyną wielu czynników. Mogła nie dawać o sobie znać, zasnąć na kilka lat, aby następnie, zaatakować, ze zdwojoną siłą. Nie byli niczemu winni – świat rządził się niezabiadaną i nieujarzmioną losowością. Mimo wszystko: przejął się. Martwił się o najbliższe jednostki, karcił za brak działania czy czynnej pomocy. Chciał choć w niewielki sposób odciążyć ją od jarzma, które niespodziewanie, spadło na kobiece barki. Przekleństwo, z którym przyszło się im mierzyć, było zmyślne, przebiegłe, rozciągnięte w czasie, aby odbierać to co najważniejsze powoli, statycznie, doprowadzając do całkowitego szaleństwa. Westchnął ciężko, długo, filtrując płuca, unosząc brwi. To wszystko wydawało się prawdziwym koszmarem, śnionym na jawie. Skonfrontował spojrzenie z jej zaniepokojoną zielenią, tylko na chwilę, przelotnie, unikając infiltracji, wejścia zbyt głęboko. Znała go praktycznie na wylot. Znów pokiwał głową, ukazując coś w rodzaju zrozumienia, zmieszanego z tą samą niewiedzą: – Nie sądziłem, że magia będzie miała przed nami jeszcze tak wiele tajemnic... – skomentował jedynie, próbując nadać słowom odrobinę pokrzepiającego tonu. Gubił się w sprzeczności sygnałów, jednakże przyszedł tu, aby zająć się problemem, myśleć zadaniowo i pragmatycznie. Bał się, że zbyt wiele skrajnych emocji, rozproszy go w przyjętej misji, ujarzmieniu magii. Przejmował się każdym jej słowem, tęsknił za relacją, którą tak skrupulatnie budowali, którą w tym jednym momencie, odpychał w dal, z każdą, nową rewelacją. Pokiwał głową przecząco: - Eihwaz? Nie przypominam sobie... – odpowiedział szczerze. – Myślisz, że gdyby faktycznie, czerpały magię z tego miejsca, bylibyście w stanie, w jakikolwiek sposób je unicestwić? Dlaczego więc nie pokazały się wcześniej? – pytał retorycznie, rzucał je w przestrzeń - nieprawdopodobne informacje, których nie pojmowali. Magia, była niepojęta, a on nie zbliżał się do żadnej konkluzji. Mogli jedynie przypuszczać, kreślić domniemane scenariusze. Pokiwał głową przecząco, podnosząc kolejną kartkę: – Postaram się pomóc również pozostałym. – razem z nią, jeśli klątwa zostanie zdjęta bez większych problemów. – Nie widzę nic ukrytego – żadnej runy, żadnego przekleństwa, wzmacniającego główne. Runy wydają się być ułożone w podstawowej konfiguracji, w tym schemacie, który widzisz. – mówił. – Takiej konfiguracji, nie widziałem. Stykałem się z czymś podobnym, wtedy... – nachylił się nad schematem i narysował odpowiednie strzałki, aby namacalnie, pokazać jej o co mu chodziło: – W tamtym przypadku, u osoby, wyglądało to właśnie tak. – pokiwał głową. – Postaram się, mieć to na uwadze, zrobię to klasycznie, lecz z innym sposobem kreślenia drogi moją różdżką. – odsunął się na kilka kroków, w róg kuchni. Głogowa broń spoczęła w prawej dłoni, a on rozluźnił ramiona i przymknął oczy. W lewej dłoni, nadal przytrzymywał narysowany schemat. Pozwolił, aby magia, wypełniła wszystkie komórki. Skoncentrował się na zaklęciu i wyrzucił pewne: – Finite Incantatem... – wypuścił wiązki magii, które pomknęły w jej stronę. Nie poczuł znajomego drżenia, zmiany w powietrzu, aktywacji plugawej magii, wypływającej z przekleństwa. Nastała cisza... Otworzył oczy i spojrzał na Zakonniczkę, wymownie, pytająco. Coś poszło nie tak – o czym przekonali się w nadchodzących sekundach.
Rzut: tutaj (nieudane)
Rzucam: k10 na konsekwencję klątwy oraz na Cienie (Finite jako poziom III)
Obrażenia: rzut; 201/207 PŻ
[bylobrzydkobedzieladnie]
Gdy wypowiadała kolejne słowa, on przyglądał się rycinie, widniejącej na jednym z leżących dokumentów. Złapał za róg żółtawego pergaminu i marszcząc brwi, wczytał się w plątaninę runicznych znaków. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Pytanie było wynikiem ciekawości, lekkiej wątpliwości, która krążyła po całym ciele: – Rozumiem. – rzucił krótko, konfrontując nowe informacje. Nie uczestniczył w procesie naprawiania anomalii. Dla niego, były jedynie odległą historią, odbitą w różnorodności niektórych lokalizacji, sylabach, wypowiadanych przez poszkodowanych. Bez zawahania, wierzył w umiejętności, obecnych współpracowników, jak i profesjonalność ów działania. Magia, zakopana daleko pod ziemią, mogła wybudzić się, przyczyną wielu czynników. Mogła nie dawać o sobie znać, zasnąć na kilka lat, aby następnie, zaatakować, ze zdwojoną siłą. Nie byli niczemu winni – świat rządził się niezabiadaną i nieujarzmioną losowością. Mimo wszystko: przejął się. Martwił się o najbliższe jednostki, karcił za brak działania czy czynnej pomocy. Chciał choć w niewielki sposób odciążyć ją od jarzma, które niespodziewanie, spadło na kobiece barki. Przekleństwo, z którym przyszło się im mierzyć, było zmyślne, przebiegłe, rozciągnięte w czasie, aby odbierać to co najważniejsze powoli, statycznie, doprowadzając do całkowitego szaleństwa. Westchnął ciężko, długo, filtrując płuca, unosząc brwi. To wszystko wydawało się prawdziwym koszmarem, śnionym na jawie. Skonfrontował spojrzenie z jej zaniepokojoną zielenią, tylko na chwilę, przelotnie, unikając infiltracji, wejścia zbyt głęboko. Znała go praktycznie na wylot. Znów pokiwał głową, ukazując coś w rodzaju zrozumienia, zmieszanego z tą samą niewiedzą: – Nie sądziłem, że magia będzie miała przed nami jeszcze tak wiele tajemnic... – skomentował jedynie, próbując nadać słowom odrobinę pokrzepiającego tonu. Gubił się w sprzeczności sygnałów, jednakże przyszedł tu, aby zająć się problemem, myśleć zadaniowo i pragmatycznie. Bał się, że zbyt wiele skrajnych emocji, rozproszy go w przyjętej misji, ujarzmieniu magii. Przejmował się każdym jej słowem, tęsknił za relacją, którą tak skrupulatnie budowali, którą w tym jednym momencie, odpychał w dal, z każdą, nową rewelacją. Pokiwał głową przecząco: - Eihwaz? Nie przypominam sobie... – odpowiedział szczerze. – Myślisz, że gdyby faktycznie, czerpały magię z tego miejsca, bylibyście w stanie, w jakikolwiek sposób je unicestwić? Dlaczego więc nie pokazały się wcześniej? – pytał retorycznie, rzucał je w przestrzeń - nieprawdopodobne informacje, których nie pojmowali. Magia, była niepojęta, a on nie zbliżał się do żadnej konkluzji. Mogli jedynie przypuszczać, kreślić domniemane scenariusze. Pokiwał głową przecząco, podnosząc kolejną kartkę: – Postaram się pomóc również pozostałym. – razem z nią, jeśli klątwa zostanie zdjęta bez większych problemów. – Nie widzę nic ukrytego – żadnej runy, żadnego przekleństwa, wzmacniającego główne. Runy wydają się być ułożone w podstawowej konfiguracji, w tym schemacie, który widzisz. – mówił. – Takiej konfiguracji, nie widziałem. Stykałem się z czymś podobnym, wtedy... – nachylił się nad schematem i narysował odpowiednie strzałki, aby namacalnie, pokazać jej o co mu chodziło: – W tamtym przypadku, u osoby, wyglądało to właśnie tak. – pokiwał głową. – Postaram się, mieć to na uwadze, zrobię to klasycznie, lecz z innym sposobem kreślenia drogi moją różdżką. – odsunął się na kilka kroków, w róg kuchni. Głogowa broń spoczęła w prawej dłoni, a on rozluźnił ramiona i przymknął oczy. W lewej dłoni, nadal przytrzymywał narysowany schemat. Pozwolił, aby magia, wypełniła wszystkie komórki. Skoncentrował się na zaklęciu i wyrzucił pewne: – Finite Incantatem... – wypuścił wiązki magii, które pomknęły w jej stronę. Nie poczuł znajomego drżenia, zmiany w powietrzu, aktywacji plugawej magii, wypływającej z przekleństwa. Nastała cisza... Otworzył oczy i spojrzał na Zakonniczkę, wymownie, pytająco. Coś poszło nie tak – o czym przekonali się w nadchodzących sekundach.
Rzut: tutaj (nieudane)
Rzucam: k10 na konsekwencję klątwy oraz na Cienie (Finite jako poziom III)
Obrażenia: rzut; 201/207 PŻ
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 14.03.23 22:25, w całości zmieniany 3 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Kuchnia
Szybka odpowiedź