Kuchnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
kuchnia
Tutaj łóżko a tam szafa,
tutaj dzieje się zabawa
Kilka słów i zdanek kilka
i opisu jest linijka
nie bądź gałgan dodaj opis,
Daj nam wyobraźni popis
tutaj dzieje się zabawa
Kilka słów i zdanek kilka
i opisu jest linijka
nie bądź gałgan dodaj opis,
Daj nam wyobraźni popis
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
#1 'k10' : 6
--------------------------------
#2 'Cienie' :
#1 'k10' : 6
--------------------------------
#2 'Cienie' :
W całym swoim dorosłym życiu nie przepuszczała, że straci wiarę we własną profesje. Była świadkiem wielu przekleństw, pogrążonych w cierpieniu rodzin, ludzi błagających o śmierć, dlatego, że nie wierzyli iż istnieje dla nich jakakolwiek nadzieja. W końcu to najgorsza rzeczy, która może człowieka spotkać. Całkowita utrata nadziei, poczucie braku sensu. Uspokajała każdego mówiąc, że nie istnieje klątwa, której nie można złamać. Jeżeli wiesz z czym masz do czynienia i wiesz co robić to masz stuprocentową szansę powodzenia. Klątwy nakładali ludzie i ludzie mogli się ich pozbyć. Nikt się z tym nie rodził, nikt nie stworzył jeszcze tak silnej klątwy, która byłaby nie do zdjęcia. Teraz zaczęła wątpić we własne myśli, czyny i słowa. Vincent był drugim łamaczem klątw, który próbował pozbyć się tego cholerstwa. Może fakt, że tym razem nie ludzkie dłonie kreśliły runy, nie ludzkie dłonie jej to zafundowały, przelewał czarę goryczy. Nigdy z czymś takim się nie spotkała. Nigdy czegoś podobnego nie doświadczyła i widziała po twarzy Vincenta, że on również. Tak samo jak Steffen. Jeśli trzech łamaczy klątw głowi się nad przekleństwem właściwie nie wiedząc od czego zacząć, to świadczy tylko o jednym – szansa powodzenia jest mała. Nie chciała rozpisywać w myślach jedynie czarnych scenariuszów. Wręcz przeciwnie. Przez bardzo długi czas starała się myśleć w pozytywny sposób, dać sobie czas na adaptację w tej cholernie trudnej sytuacji. Teraz jednak na własnej skórze mogła poczuć to jak czuli się ci wszyscy ludzie, którym pomagała. Wiedziała jak to jest tracić nadzieję, na szczęśliwe zakończenie, na koniec.
Wiedziała, że jedynie miesza mu w głowie. Zbyt wiele informacji, coraz to większy szok malujący się na twarzy jej towarzysza. Starał się to ukryć, ale Lucinda znała go aż nazbyt dobrze. Nie musiał zmuszać się do pewnej postawy choć pewnie robił to dla swojego i jej spokoju. Emocje w takich sytuacjach zawsze były wrogiem, stanowiły problem.
Zakon Feniksa funkcjonował teraz na wielu płaszczyznach. Walczyli z konkretnym wrogiem, mieli konkretnie ustalone cele. Nikt nie spodziewał się, że Oaza może być niebezpiecznym miejscem. Przeczyło to całkowicie założeniu jakie przyjęli. Sprowadzali tam ludzi dając im dach nad głową i nadzieje, że w końcu znajdą swój bezpieczny kawałek ziemi. Gdyby tylko wiedzieli co dzieje się pod ziemią, gdyby mieli choć przesłanki…
Nie miała dziś siły na rozgrzebywanie ich pogmatwanej relacji. Z jednej strony nie powinna mu mieć niczego za złe, nie powinna myśleć o tym jak bardzo się od siebie odsunęli, bo przecież mieli prawo żyć po swojemu. Brakowało jej jednak tej normalności. Zniknął z jej życia by później pojawić się niczym duch wspomnień. Wszyscy wytykali mu ucieczkę, krytykowali podjęte decyzje, ale nie ona. Sądziła, że w tamtym momencie swojego życia właśnie tego potrzebował. Zniknąć, zmienić swoje życie, być daleko od wspomnień. Teraz znów wyparował, całkowicie zniknął z jej życia, choć pozornie był obecny. Nie wiedziała czy chce nadstawiać kolejny policzek, pewnie i tak by to zrobiła, pewnie i tak to zrobi. Ta miłość względem ludzi kiedyś ją zgubi. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Może nawet czekała na ten moment.
Pokiwała głową, gdy wspomniał o tajemnicach, które magia przed nimi skrywa. Też się nad tym głowiła. To pytania z natury tych egzystencjonalnych. O ilu rzeczach jeszcze nie wiedzą? Ile magicznych niebezpieczeństw na nich czeka? Nigdy nie była przeraźliwie lękowa, ale dopiero jak doświadczyła tego na własnej skórze zrozumiała, że niczego nie można być w zupełności pewnym.
- Zniknęły… - zaczęła doskonale zdając sobie sprawę z tego, że ten fakt o niczym nie świadczył. – Wszystko wróciło do normy. Oczywiście szczelina jest do przebadania i zabezpieczenia, ale w obecnym stanie na niewiele się zdam. Myślę, że ktokolwiek kto był wtedy ze mną w szczelinie powinien brać udział w takich badaniach. Wiemy gdzie to się stało, wiem gdzie szukać run. Jeśli ta magia faktycznie została całkowicie zniszczona to skąd wiemy czy pozostawiła jakiś ślad? – to o czym rozmawiali było abstrakcyjne, całkowicie nierealne. Chyba ten fakt przerażał ją najbardziej. Nie wiedzieć, nie rozumieć.
W skupieniu przyglądała się zapiskom kreślonym przez Rinehearta. Pocieszał ją fakt, że widział coś podobnego. Oczywiście cała istota tej konkretnej klątwy była inna. Rzucona bez użycia krwi i to przez dusze, których moc nie powinna na to pozwolić. Westchnęła. – Jeśli coś zacznie się dziać… - zaczęła szukając wzrokiem jego spojrzenia. - … przerwiemy, dobrze? Wolę już ją nosić w sobie niż pozwolić, żeby komukolwiek stała się krzywda. – musiał wiedzieć, że nie będzie tych prób zbyt wiele. Może tego zwyczajnie nie dało się ściągnąć.
Mężczyzna wyciągnął w jej stronę różdżkę i Lucinda wiedziała, że już coś powinno się stać. Dostrzegła też pytanie malujące się w oczach mężczyzny. Dla niej nic się nie zmieniło. Sięgnęła po kubek stojący na blacie szafki i upiła łyk. Nic. Pokręciła głową. Poczuła jak wewnątrz cała się trzęsie, jak emocje targają nią niczym szmacianą lalkę. Chyba jednak do końca miała nadzieje. – Wszystko w porządku? – zapytała i liczyła, że tak właśnie jest. Patrząc na to co działo się ze Steffenem, patrząc na to jakie klątwy mogą mieć konsekwencje… nie chciała nawet myśleć. - Vinc?
Wiedziała, że jedynie miesza mu w głowie. Zbyt wiele informacji, coraz to większy szok malujący się na twarzy jej towarzysza. Starał się to ukryć, ale Lucinda znała go aż nazbyt dobrze. Nie musiał zmuszać się do pewnej postawy choć pewnie robił to dla swojego i jej spokoju. Emocje w takich sytuacjach zawsze były wrogiem, stanowiły problem.
Zakon Feniksa funkcjonował teraz na wielu płaszczyznach. Walczyli z konkretnym wrogiem, mieli konkretnie ustalone cele. Nikt nie spodziewał się, że Oaza może być niebezpiecznym miejscem. Przeczyło to całkowicie założeniu jakie przyjęli. Sprowadzali tam ludzi dając im dach nad głową i nadzieje, że w końcu znajdą swój bezpieczny kawałek ziemi. Gdyby tylko wiedzieli co dzieje się pod ziemią, gdyby mieli choć przesłanki…
Nie miała dziś siły na rozgrzebywanie ich pogmatwanej relacji. Z jednej strony nie powinna mu mieć niczego za złe, nie powinna myśleć o tym jak bardzo się od siebie odsunęli, bo przecież mieli prawo żyć po swojemu. Brakowało jej jednak tej normalności. Zniknął z jej życia by później pojawić się niczym duch wspomnień. Wszyscy wytykali mu ucieczkę, krytykowali podjęte decyzje, ale nie ona. Sądziła, że w tamtym momencie swojego życia właśnie tego potrzebował. Zniknąć, zmienić swoje życie, być daleko od wspomnień. Teraz znów wyparował, całkowicie zniknął z jej życia, choć pozornie był obecny. Nie wiedziała czy chce nadstawiać kolejny policzek, pewnie i tak by to zrobiła, pewnie i tak to zrobi. Ta miłość względem ludzi kiedyś ją zgubi. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Może nawet czekała na ten moment.
Pokiwała głową, gdy wspomniał o tajemnicach, które magia przed nimi skrywa. Też się nad tym głowiła. To pytania z natury tych egzystencjonalnych. O ilu rzeczach jeszcze nie wiedzą? Ile magicznych niebezpieczeństw na nich czeka? Nigdy nie była przeraźliwie lękowa, ale dopiero jak doświadczyła tego na własnej skórze zrozumiała, że niczego nie można być w zupełności pewnym.
- Zniknęły… - zaczęła doskonale zdając sobie sprawę z tego, że ten fakt o niczym nie świadczył. – Wszystko wróciło do normy. Oczywiście szczelina jest do przebadania i zabezpieczenia, ale w obecnym stanie na niewiele się zdam. Myślę, że ktokolwiek kto był wtedy ze mną w szczelinie powinien brać udział w takich badaniach. Wiemy gdzie to się stało, wiem gdzie szukać run. Jeśli ta magia faktycznie została całkowicie zniszczona to skąd wiemy czy pozostawiła jakiś ślad? – to o czym rozmawiali było abstrakcyjne, całkowicie nierealne. Chyba ten fakt przerażał ją najbardziej. Nie wiedzieć, nie rozumieć.
W skupieniu przyglądała się zapiskom kreślonym przez Rinehearta. Pocieszał ją fakt, że widział coś podobnego. Oczywiście cała istota tej konkretnej klątwy była inna. Rzucona bez użycia krwi i to przez dusze, których moc nie powinna na to pozwolić. Westchnęła. – Jeśli coś zacznie się dziać… - zaczęła szukając wzrokiem jego spojrzenia. - … przerwiemy, dobrze? Wolę już ją nosić w sobie niż pozwolić, żeby komukolwiek stała się krzywda. – musiał wiedzieć, że nie będzie tych prób zbyt wiele. Może tego zwyczajnie nie dało się ściągnąć.
Mężczyzna wyciągnął w jej stronę różdżkę i Lucinda wiedziała, że już coś powinno się stać. Dostrzegła też pytanie malujące się w oczach mężczyzny. Dla niej nic się nie zmieniło. Sięgnęła po kubek stojący na blacie szafki i upiła łyk. Nic. Pokręciła głową. Poczuła jak wewnątrz cała się trzęsie, jak emocje targają nią niczym szmacianą lalkę. Chyba jednak do końca miała nadzieje. – Wszystko w porządku? – zapytała i liczyła, że tak właśnie jest. Patrząc na to co działo się ze Steffenem, patrząc na to jakie klątwy mogą mieć konsekwencje… nie chciała nawet myśleć. - Vinc?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pasja, odkryta podczas wieloletniej tułaczki, okazała się niemożliwym wyzwaniem, pełnym wyrzeczeń, rezygnacji, ciężkich emocji spoczywających na zmęczonych barkach. Profesja, w którą zaangażowali całych siebie, wymagała ogromnego poświęcenia: stalowej odporności fizycznej, a przede wszystkim psychicznej. Byli niczym uzdrowiciele, uwalniający od zupełnie innego wymiaru, istniejącego cierpienia. Odczuwali presję, przekazywaną przez zniecierpliwionych klientów. Wielowymiarowa postać przekleństwa, utrudniała żywot, niemalże w każdej postaci. Na własne oczy widywał szaleństwo, wymalowane w ludzkich źrenicach, nieodwracalną zmianę otoczenia, nienaturalne zachowanie statycznego przedmiotu, gubiącego swe zastosowanie. On sam, podświadomie, wierzył, iż wraz z wzrastającą i wystarczającą wiedzą, byliby w stanie pokonać każdą przeszkodę. Nie zważając na upływający czas, znaleźliby właściwe rozwiązanie. Pamiętał takowe wyprawy; miesiącami, wraz z ekipą badawczą, głowili się nad istotą nałożonej klątwy, nie reagującej na podstawowe czynności. W tym przypadku czuł się praktycznie tak samo: niepewny, ostrożny, rozkładający wszystko na czynniki pierwsze. I choć z pozoru, wydawał się standardową dolegliwością, informacje przekazane przez współtowarzyszkę, zmieniały całkowity punkt widzenia. Runy kreślone przez mistyczne byty, mogły być zwodnicze. Czar przejęty wskutek tragedii, niekontrolowany, lub uszkodzony. Nie miał pojęcia, z jak dużą ostrożnością powinni przystąpić do działania: zabezpieczyć dom, nałożyć zaklęcia ochronne? Martwił się przede wszystkim o nią. Niewymownie, niewylewnie, lecz prawdziwie. Wiedział, że w głębi duszy, boi się tak samo jak on – niepowodzenia, porażki, postępujących konsekwencji. Chciał ją w tym odciążyć, pozwolić na lekkość kolejnych dni, mimo ciężaru, spoczywającego w okolicy płuc i rozkołatanego serca.
Gdyby tylko dano mu trochę więcej czasu…
Informacje, choć przewrotne, mogły okazać się kluczowe. Wyciągał wnioski na bieżąco, angażując potencjał umysłu. Wszystko to, co zakomunikowała w przeciągu kilku minut, mogło składać się na ostateczne rozwiązanie. Dlatego też dopytywał, rozrysowywał, dziwił się, gdyż mnogi wymiar rebelianckiej organizacji, zaskakiwała – na nowo. Nie zachowywał się naturalnie. Sprawność działania, przyćmiona przygaszonym nastrojem, dystansem i małomównością, wyrażała się w niestabilnej, niepewnej energii. Czuł na sobie jej podejrzliwy, oceniający wzrok – czy mogła być zniesmaczona, a może zniechęcona? Do wielu spraw, podchodził zbyt samolubnie. Trawiony problemami i rozbrajającymi rozterkami, znikał z powierzchni ziemi, zakopując się w odległe podziemia. Przekonany, że ze wszystkim, poradzi sobie sam, przepuszczał kolejne wartości, kształtujące dorosłość. Ucieczka zakorzeniła się w cienkich, niebieskawych żyłach, już na zawsze. Zraniony tak wielokrotnie, nie rozumiał, że swoim zachowaniem, mógł robić to samo. Nie przyzwyczaił się do myśli, ż komuś naprawdę na nim zależało. Uniósł głowę i spojrzał gdzieś powyżej swej towarzyszki. Wsłuchał się w jej słowa i delikatnie pokiwał głową. Nie mieli pewności, czy cała, zwodnicza magia, zniknęła wraz z uwolnieniem dusz. Kolejne sprawdzenie terenu, przepytanie mieszkańców, było nieuniknione: - Pomogę. – wyrzucił w ruchu, przybierając pozycję, gotową do wykonania odpowiedniego zaklęcia. Odetchnął ciężko i podwinął rękawy cienkiej koszuli. Różdżkę wyciągnął przed siebie, aby czuć jej ciężar. Przymknął powieki, zatopił się w ciemności. W tym stanie, wypowiedział jeszcze zdanie: – Nie ruszę się stąd, dopóki się tego nie pozbędę. – przejął odpowiedzialność, chcąc odciążyć szlachciankę. Odczekał chwilę, aby następnie wykonać gest. Nie poczuł znajomego mrowienia, drżenia powietrza, zapachu czarnej magii, ulatującej w przestworza. Coś poszło nie tak. Otworzył oczy z bojaźliwą gwałtownością. Wyrzucił pytanie, zobaczył odpowiedź i nagle to poczuł…
Przeraźliwy, wielowymiarowy pisk, rozbrzmiał wewnątrz głowy, rozsadzając bębenki. Bez kontroli, złapał się za czoło, upuszczając różdżkę. Ból, który pojawił się znienacka, był pulsujący, przeszywający, powalił go na kolana. Wydał z siebie niekontrolowany dźwięk, gdy palce, zaciskały się na skręconych kosmykach, chcąc wyrwać je w całości. Coraz mocniej, coraz panicznej. Głowa, dotykała zimnej posadzki, przemieszczała się w prawo i w lewo, a one nie ustępowały… Nierozpoznane szepty powróciły – wpełzały we wszystkie warstwy, rozgościły się, syczały niczym węże, kusząc ku najgorszemu. Tak jak wtedy... – Odejdźcie… – wykrztusił przez zaciśnięte zęby, gdy dłonie, przesuwały się po całej twarzy. Zatykał uszy, chował głowę, aby tylko pozbyć się tych jęków, szeptów, zapełniających cały umysł. Brzmiały tak obco, obrzydliwie, nie potrafił tego kontrolować… Nie rozumiał... Łzy płynęły po policzku; od przeciążenia, od okrutnego nadciśnienia, rozsadzającego jego czaszkę. Po krótkiej chwili, ów zdarzenie, zmieniło swój wymiar: głosy zmieniły się we wrzask – nie słyszał już niczego. Tykania zegara, różnorodności otoczenia, kobiecego, zmartwionego nawoływania. Krzyczał, razem z nimi, tak głośno i złowrogo. Rozpłaszczony na zimnej posadzce, przewrócił się na bok. Zaciskał powieki, zaciskał palce, spinał ciało. Przez urwane dźwięki, dało się słyszeć jedynie błagalne: – Nie chcę, już nie chcę… – niech przestaną.
Gdyby tylko dano mu trochę więcej czasu…
Informacje, choć przewrotne, mogły okazać się kluczowe. Wyciągał wnioski na bieżąco, angażując potencjał umysłu. Wszystko to, co zakomunikowała w przeciągu kilku minut, mogło składać się na ostateczne rozwiązanie. Dlatego też dopytywał, rozrysowywał, dziwił się, gdyż mnogi wymiar rebelianckiej organizacji, zaskakiwała – na nowo. Nie zachowywał się naturalnie. Sprawność działania, przyćmiona przygaszonym nastrojem, dystansem i małomównością, wyrażała się w niestabilnej, niepewnej energii. Czuł na sobie jej podejrzliwy, oceniający wzrok – czy mogła być zniesmaczona, a może zniechęcona? Do wielu spraw, podchodził zbyt samolubnie. Trawiony problemami i rozbrajającymi rozterkami, znikał z powierzchni ziemi, zakopując się w odległe podziemia. Przekonany, że ze wszystkim, poradzi sobie sam, przepuszczał kolejne wartości, kształtujące dorosłość. Ucieczka zakorzeniła się w cienkich, niebieskawych żyłach, już na zawsze. Zraniony tak wielokrotnie, nie rozumiał, że swoim zachowaniem, mógł robić to samo. Nie przyzwyczaił się do myśli, ż komuś naprawdę na nim zależało. Uniósł głowę i spojrzał gdzieś powyżej swej towarzyszki. Wsłuchał się w jej słowa i delikatnie pokiwał głową. Nie mieli pewności, czy cała, zwodnicza magia, zniknęła wraz z uwolnieniem dusz. Kolejne sprawdzenie terenu, przepytanie mieszkańców, było nieuniknione: - Pomogę. – wyrzucił w ruchu, przybierając pozycję, gotową do wykonania odpowiedniego zaklęcia. Odetchnął ciężko i podwinął rękawy cienkiej koszuli. Różdżkę wyciągnął przed siebie, aby czuć jej ciężar. Przymknął powieki, zatopił się w ciemności. W tym stanie, wypowiedział jeszcze zdanie: – Nie ruszę się stąd, dopóki się tego nie pozbędę. – przejął odpowiedzialność, chcąc odciążyć szlachciankę. Odczekał chwilę, aby następnie wykonać gest. Nie poczuł znajomego mrowienia, drżenia powietrza, zapachu czarnej magii, ulatującej w przestworza. Coś poszło nie tak. Otworzył oczy z bojaźliwą gwałtownością. Wyrzucił pytanie, zobaczył odpowiedź i nagle to poczuł…
Przeraźliwy, wielowymiarowy pisk, rozbrzmiał wewnątrz głowy, rozsadzając bębenki. Bez kontroli, złapał się za czoło, upuszczając różdżkę. Ból, który pojawił się znienacka, był pulsujący, przeszywający, powalił go na kolana. Wydał z siebie niekontrolowany dźwięk, gdy palce, zaciskały się na skręconych kosmykach, chcąc wyrwać je w całości. Coraz mocniej, coraz panicznej. Głowa, dotykała zimnej posadzki, przemieszczała się w prawo i w lewo, a one nie ustępowały… Nierozpoznane szepty powróciły – wpełzały we wszystkie warstwy, rozgościły się, syczały niczym węże, kusząc ku najgorszemu. Tak jak wtedy... – Odejdźcie… – wykrztusił przez zaciśnięte zęby, gdy dłonie, przesuwały się po całej twarzy. Zatykał uszy, chował głowę, aby tylko pozbyć się tych jęków, szeptów, zapełniających cały umysł. Brzmiały tak obco, obrzydliwie, nie potrafił tego kontrolować… Nie rozumiał... Łzy płynęły po policzku; od przeciążenia, od okrutnego nadciśnienia, rozsadzającego jego czaszkę. Po krótkiej chwili, ów zdarzenie, zmieniło swój wymiar: głosy zmieniły się we wrzask – nie słyszał już niczego. Tykania zegara, różnorodności otoczenia, kobiecego, zmartwionego nawoływania. Krzyczał, razem z nimi, tak głośno i złowrogo. Rozpłaszczony na zimnej posadzce, przewrócił się na bok. Zaciskał powieki, zaciskał palce, spinał ciało. Przez urwane dźwięki, dało się słyszeć jedynie błagalne: – Nie chcę, już nie chcę… – niech przestaną.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Tak bardzo chciałaby móc poradzić sobie z tym wszystkim sama. Nigdy nie lubiła prosić o pomoc. To było przecież absurdalne, bo sama uwielbiała pomagać innym. Prosząc jednak o ratunek czuła się tak jakby okazywała swoje słabości, podawała jak na tacy to co ktoś mógł z łatwością wykorzystać. Z jednej strony darzyła ludzi miłością i zaufaniem, a z drugiej… bała się skrzywdzenia. Doskonale wiedziała skąd się to w niej wzięło. Oczywiście oskarżanie rodziców o nieporadności życia dorosłego były rzeczą powszechną, ale spróbujcie powiedzieć małej dziewczynce, że ma zawsze sobie radzić, że jest ze wszystkim sama i zobaczcie jakie żniwo przyjdzie wam zbierać. Lucinda od dziecka musiała radzić sobie ze wszystkim sama. Prośba o pomoc kończyła się przede wszystkim długiem, którego nigdy nie była w stanie spłacić. Wszyscy powtarzają, że ciemne czasy rodu Selwynów zaczęły się wraz z panowaniem Morgany, ale wcale tak nie było. Szlachta zawsze była zepsuta, a ich działania intencjonalne. Doskonale pamiętała moment, w którym trafiła do szpitala po ataku w Karczmie kilka lat temu. Pamiętała jak odwiedziła ją matka by wypłakiwać łzy nad jej marnym losem, a ojciec kilkukrotnie podkreślił, że tylko dzięki jego wpływom i pieniądzom dostaje tak należytą opiekę. Wiedziała, że cała troska i wypowiadane wtedy słowa były obłudą, określeniem warunków jej dalszego egzystowania. Na to nie wyraziła zgody, nigdy przed tym i nigdy po tym. Jeżeli miała cokolwiek własnego w życiu to była to niezależność. Każdy moment, w którym musiała ofiarować komuś swoje życie, narazić kogoś na niebezpieczeństwo, a samą siebie na dług, był dla niej agonią. Tym razem dla samej siebie nie mogła zrobić wiele. Merlin jej świadkiem, że próbowała. Chciała zdjąć z siebie to przekleństwo, pozbyć się tego nawet jeśli ceną byłaby śmierć. Na nic się zdały próby, na nic się zdały błagania. Nie płakała nad swym losem, bo nadzwyczaj w świecie brakowało jej łez. A może bała się płakać? Może bała się, że jeśli już zacznie to nie będzie w stanie przestać?
Wiedziała, że Rineheart nie będzie jej oceniał, nie będzie oczekiwał niczego w zamian. Mogli milczeć, przepychać się, okazywać wzajemną urazę, ale jednocześnie potrafili się o siebie troszczyć i chronić siebie nawzajem. Nie wiedziała czy na to zasługuje, nie wiedziała czy powinna go narażać. Zgodził się bez zadawania pytań, złożył obietnice właściwie nawet nie wiedząc na co się pisze. Nie mogła wyrazić swojej wdzięczności. Nie wyobrażała sobie jednak życia z klątwą. Bez wzroku, słuchu, smaku, węchu i magii. Nie bez powodu nazwano to przekleństwo Klątwą Żywego Trupa. Czy mogłaby więc odebrać sobie życie? Takiej opcji również nie brała pod uwagę. Tylu ludzi walczyło o swój los każdego dnia, tylu ludzi żyło bez dachu nad głową, głodując, martwiąc się o następny dzień. Z szacunku do samej siebie i właśnie tych ludzi nie mogłaby się zabić. Co więc mogła zrobić w tej sytuacji? Kończyły jej się możliwe opcje. Bezradność była najgorszym ze stanów w jakich mógł znaleźć się człowiek. W końcu póki działasz masz cel.
Widziała w oczach przyjaciela skupienie. Starał się znaleźć rozwiązanie sytuacji, która wydawała się nie mieć wyjścia. Blondynka pokręciła głową, gdy ten oświadczył, że nie odpuści póki klątwa nie zostanie zdjęta. Nie chcąc rozpraszać jego uwagi postanowiła się nie kłócić. Próbowała postawić się na jego miejscu. Zrobiłaby to samo. Zrobiłaby wszystko co w jej mocy by mu pomóc. Ruch różdżki był bezbłędny. Wiedziała, że wypowiedziana inkantacja powinna przynieść jej ulgę, ale tak się nie stało. Nic się nie zmieniło. Patrzyła na przyjaciela ze zmartwieniem malującym się w oczach. Zadane pytania nie doczekały się odpowiedzi. Mężczyzna złapał się za włosy, odrzucił różdżkę i padł na kolana. Z jego ust wyrwał się przeraźliwy krzyk. Blondynka nie wiedząc co może więcej zrobić upadła obok przyjaciela i chwyciła go za ramię. Przeżywał katusze, błagał, krzyczał, z jego oczu popłynęły łzy. – To moja wina – to moja wina, moja wina, moja, wina. Nie słyszał jej. Wiedziała, że głosy, które atakują jego umysł są dalekie od rzeczywistych. Szarpał się, darł włosy z głowy, by w końcu paść bez sił i energii. – Proszę… - zaczęła nie wiedząc czy prosi jego, siebie czy inne bóstwa. - … wszystko będzie dobrze. Jestem tutaj. – chwyciła go za dłoń i splotła swoje palce z jego. Wydawał się być nieobecny, nie reagował na jej głos, nie otwierał oczu. Tego właśnie się bała. Wiedziała, że prosząc o pomoc ponownie narazi kogoś na cierpienie. Tak bardzo nie chciała by cierpiał. Wcześniej podobne katusze przeżywał Steffen. Może to było coś czego nie dało się zdjąć? Może powinna pogodzić się z tym, że została przeklęta na zawsze. Dlaczego musiała sprawiać swoim bliskim ból? Była tym bólem. Była ich cierpieniem. Z jej oczu polały się łzy. Nie łkała, nie szlochała, łzy lały się strumieniami. Jak mogła na to patrzeć? Co mogła zrobić? Chwyciła za różdżkę i z całkowitym brakiem rozwagi rzuciła – Magicus – chciała wzmocnić jego magię. Chciała, żeby się z tego wyzwolił. Różdżka jedynie delikatnie się zatliła i od razu zgasła. Wiedziała, że przegrała. – Wszystko będzie dobrze – załkała głośniej. – Jestem tutaj – parę łez spłynęło na jego policzki. Mam dość. Mam dość. Mam dość. – Proszę…
magicus
Wiedziała, że Rineheart nie będzie jej oceniał, nie będzie oczekiwał niczego w zamian. Mogli milczeć, przepychać się, okazywać wzajemną urazę, ale jednocześnie potrafili się o siebie troszczyć i chronić siebie nawzajem. Nie wiedziała czy na to zasługuje, nie wiedziała czy powinna go narażać. Zgodził się bez zadawania pytań, złożył obietnice właściwie nawet nie wiedząc na co się pisze. Nie mogła wyrazić swojej wdzięczności. Nie wyobrażała sobie jednak życia z klątwą. Bez wzroku, słuchu, smaku, węchu i magii. Nie bez powodu nazwano to przekleństwo Klątwą Żywego Trupa. Czy mogłaby więc odebrać sobie życie? Takiej opcji również nie brała pod uwagę. Tylu ludzi walczyło o swój los każdego dnia, tylu ludzi żyło bez dachu nad głową, głodując, martwiąc się o następny dzień. Z szacunku do samej siebie i właśnie tych ludzi nie mogłaby się zabić. Co więc mogła zrobić w tej sytuacji? Kończyły jej się możliwe opcje. Bezradność była najgorszym ze stanów w jakich mógł znaleźć się człowiek. W końcu póki działasz masz cel.
Widziała w oczach przyjaciela skupienie. Starał się znaleźć rozwiązanie sytuacji, która wydawała się nie mieć wyjścia. Blondynka pokręciła głową, gdy ten oświadczył, że nie odpuści póki klątwa nie zostanie zdjęta. Nie chcąc rozpraszać jego uwagi postanowiła się nie kłócić. Próbowała postawić się na jego miejscu. Zrobiłaby to samo. Zrobiłaby wszystko co w jej mocy by mu pomóc. Ruch różdżki był bezbłędny. Wiedziała, że wypowiedziana inkantacja powinna przynieść jej ulgę, ale tak się nie stało. Nic się nie zmieniło. Patrzyła na przyjaciela ze zmartwieniem malującym się w oczach. Zadane pytania nie doczekały się odpowiedzi. Mężczyzna złapał się za włosy, odrzucił różdżkę i padł na kolana. Z jego ust wyrwał się przeraźliwy krzyk. Blondynka nie wiedząc co może więcej zrobić upadła obok przyjaciela i chwyciła go za ramię. Przeżywał katusze, błagał, krzyczał, z jego oczu popłynęły łzy. – To moja wina – to moja wina, moja wina, moja, wina. Nie słyszał jej. Wiedziała, że głosy, które atakują jego umysł są dalekie od rzeczywistych. Szarpał się, darł włosy z głowy, by w końcu paść bez sił i energii. – Proszę… - zaczęła nie wiedząc czy prosi jego, siebie czy inne bóstwa. - … wszystko będzie dobrze. Jestem tutaj. – chwyciła go za dłoń i splotła swoje palce z jego. Wydawał się być nieobecny, nie reagował na jej głos, nie otwierał oczu. Tego właśnie się bała. Wiedziała, że prosząc o pomoc ponownie narazi kogoś na cierpienie. Tak bardzo nie chciała by cierpiał. Wcześniej podobne katusze przeżywał Steffen. Może to było coś czego nie dało się zdjąć? Może powinna pogodzić się z tym, że została przeklęta na zawsze. Dlaczego musiała sprawiać swoim bliskim ból? Była tym bólem. Była ich cierpieniem. Z jej oczu polały się łzy. Nie łkała, nie szlochała, łzy lały się strumieniami. Jak mogła na to patrzeć? Co mogła zrobić? Chwyciła za różdżkę i z całkowitym brakiem rozwagi rzuciła – Magicus – chciała wzmocnić jego magię. Chciała, żeby się z tego wyzwolił. Różdżka jedynie delikatnie się zatliła i od razu zgasła. Wiedziała, że przegrała. – Wszystko będzie dobrze – załkała głośniej. – Jestem tutaj – parę łez spłynęło na jego policzki. Mam dość. Mam dość. Mam dość. – Proszę…
magicus
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W tym jednym, wyjątkowym aspekcie, byli do siebie, niezwykle podobni. Nieumiejętność proszenia o pomoc, przyznania się, nawet do niewielkiej słabości, nie stanowiła ich przewrotnej codzienności. On sam, ukształtowany przez wyboistą, wielowymiarową przeszłość, preferował odrobinę samolubny styl postępowania. Wolał zaniechać kontaktów, odnaleźć własną drogę, wspomagającą rozwiązanie tak głębokich problemów. Chciał ukryć się w obszerności przemierzanego świata, nie pozwalając, aby jakakolwiek jednostka, trafiła na jego unikalny trop. Uciekał od odpowiedzialności, gubiąc się w ciężkości napotykanych wyzwań. Nienauczony prawdziwej miłości, odnotowywał problemy z zaufaniem, przekształcone w małą wiarę i stosowaną podejrzliwość. Przez większość czasu, musiał uważać na każdy krok, najdrobniejszy ruch, wykonywany wśród nieznanych, obiecujących jednostek: nieuczciwych żeglarzy, krętackich handlarzy, niepewnych klientów, czekających na ułamek słabości. Nabierał doświadczenia, licząc tylko i wyłącznie na siebie. Samotny, wyrzucony na krańce innego świata, opuszczony i niezrozumiany. Przekrój negatywnych emocji, przewijał się przez męską świadomość, dopełnioną faktem, iż nie posiada żadnego, osobistego miejsca na tym ogromnym, ziemskim padole. Z biegiem czasu nauczył się to zmieniać. Zauważył, że niezwykle ciężko, zatuszować wrodzoną wrażliwość i wzmożoną uczuciowość. Dostrzegał przywiązanie, ogromny sentyment, łączący go z opuszczaną jednostką. Inni, pokazywali mu odmienny wymiar człowieczeństwa, którego nie rozumiał nie pojmował, którego nie doznawał, budząc się z kłamliwego snu. Od tamtej pory, już zawsze, stawiał się na drugim miejscu. Najbliżsi, kreowali jego drogę, dyrygowali postępowaniem. Chcąc odpłacić swe winy, postanowił być jak najbliżej, na każde zawołanie. Dostosował postawę, podstawowe poglądy, dołączył do organizacji, przyczyniając się do czynnej walki. Starał się, wychodził na ratunek, martwił się każdego dnia. Dlatego też, gdy tylko, dowiedział się o przeklętym, narzuconym niebezpieczeństwie, zerwał się na równe nogi, aby wspomóc tą, którą nigdy nie zostawiłaby go w potrzebie.
Nigdy nie oceniał; i choć przez większość czasu, nie wypuszczał do kuchennej przestrzeni, zbyt wielu słów, błękitne tęczówki, wyrażały zrozumienie, połączone z ogromnym współczuciem. Nie zasługiwała na tak bolesną karę, chcąc ocalić niewinną ludność ochronnej Oazy. Nie oczekiwał niczego w zamian. Był to zwyczajny gest, wyrażający przywiązanie, głęboką przyjaźń, przeżywającą te gorsze dni. W każdej, możliwej sytuacji, zgodziłby się na rychłe przybycie i rozpoczęcie poszukiwania trafnego rozwiązania. Przez godzinę, dzień, przez cały tydzień - pracując nieustannie. Ustalony priorytet, był dla niego najważniejszy, dlatego też, z charakterystyczną skrupulatnością, przekładał zapisane kartki, badał każde zdanie. Wyrzucał pojedyncze odpowiedzi, na które nie znajdował sprzeciwu. Odetchnął z ulgą; nie wyobrażał sobie paść ofiarą nieplanowanej kłótni. Na takie przepychanki, nie miałby już siły. Kiedy idealny plan, trzymany w statycznych myślach, nabrał pewności, zajął odpowiednią pozycję, wykonał ruch, który powinien przynieść upragnione ukojenie. Nie wiedział ile czasu minęło, między przenikliwą ciszą, przeczącym kiwnięciem głowy, upadkiem na chłodną posadzkę w agonii bólu i wykrzyczanego cierpienia. Krzyki, szepty, wrzaski, wszczepiły się w głębię czaszki, odcinając go od rzeczywistości. Nie wiedział co się dzieje: ciało kuliło się nieznośnie, dłonie przyciskały uszy, chcąc zatrzymać te przeraźliwe dźwięki. Wszystko malowało się na jego twarzy: w zaciśniętych powiekach, spiętej szczęce, marszczonych policzkach, płytkim, urwanym, siłowym oddechu, wspomagającym przetrwanie. Praktycznie nie słyszał jej słów, jednakże poczuł subtelność dotyku. Dłoń, zacisnęła się na wąskich, kobiecych palcach – mogła poczuć ogromną, zmienną siłę, równoważną z nadchodzącym wyrzutem. Wszystko będzie dobrze. Pokiwał głową przecząco, nie otwierał oczu, bojąc się, że przeraźliwe istoty, szepczące tak złowrogo, ukażą się w materialnej, ludzkiej postaci, zabierając prezentowane żywoty. - Proszę… – powtórzył za nią. Łzy wypływały z głębin oczodołów, niekontrolowanie, w niemocy, przemęczeniu. Katusze, trwały jeszcze jakiś czas. W tym jednym, nieprzewidzianym, niemożliwym momencie ustały. Skronie pulsowały od przeciążenia. Brak hałasu okazał się zatrważający – czuł niewyobrażalną pustkę, wypełniającą każdą warstwę umysłu. Jego ciało leżało na podłodze – rozpostarte, wykręcone w dziwnej pozycji. Oczy otworzyły się gwałtownie, skierowane w wybielony sufit - mrugały energicznie. Na swych policzkach poczuł wyraźną, słoną wilgoć. Starł ją wierzchem lewej dłoni, gdyż prawa, pozostawała w zakleszczeniu kobiecego uścisku. Dopiero po chwili usłyszał, cichsze łkanie, pociąganie nosem. Nie pojmował, co takiego wydarzyło się przed chwilą… Wszystko, pamiętał niczym przez mgłę, jak nieistniejące wydarzenie. Podniósł się odrobinę, gdy kłujący ból, przeszedł całą, przednią część czoła., Spojrzał na blondynkę, nieco niemrawo, nieswojo, wypatrując wypukłych łez i udręczonej mimiki. Bolało go serce. – Nie płacz… – zaczął delikatnie, wyraźnie zachrypniętym tonem. Nie puszczał jej uścisku: podniósł splecione dłonie, aby wytrzeć krople, pędzącą ku szyi: – Nie wiem co się tu wydarzyło, ale już po wszystkim Lucy… – tłumaczył, normując oddech, krzywiąc się co jakiś czas, gdy ruch okazywał się zbyt gwałtowny. Nie chciał, aby się martwiła, aby płakała przez jego niekompetencję. – No już… – dorzucił jeszcze, ścierając drugą kroplę. - Nic się nie stało… Choć nic nie pamiętam… Oprócz bólu. – wyjawił zaraz, odkręcając głowę w bok. Czy było mu wstyd? Czy właśnie przedstawił jej arsenał słabości? Czy atak, był spowodowany czarną magią, a może konsekwencją nieudanego zaklęcia? Zdobywając się na blady uśmiech, z kontrolowaną lekkością, wypuścił jej dłoń. Postanowił dźwignąć się do góry: rozchwiany, niestabilny, podtrzymując się oparcia, krzesła, na którym zasiadł pospiesznie. Odetchnął ciężko, sięgnął po resztki ostygniętej herbaty, aby zwilżyć, bolące od krzyku gardło. Bez zawahania, wyrzucił nagle: – Spróbuję jeszcze raz. – przecież obiecał, że pozbędzie się tego feralnego przekleństwa. Wiedział, że będzie chciała go powstrzymać, dlatego nie zważając na reakcję, na dyskomfort, na paniczne zmęczenie – pospiesznie sięgnął po różdżkę, znalezioną pod stołem i bez wahania, wypowiedział ponowne: – Finite Incantatem. – przez moment, ponownie nie poczuł niczego. Palce zadrżały nieznacznie, a on zmarszczył brwi w skupieniu, modlitwie o powodzenie. Magia była dziś kapryśna – kazała wyczekiwać na siebie długie, upływające sekundy. I wtedy to poczuł: wiązki spływające z najdalszych partii organizmu, wibrujące powietrze, jasność wypełniającą cały jego umysł, mknącą w kierunku byłej szlachcianki. Czuł – a był to najlepszy dowód powodzenia. Czekał tylko na potwierdzenie.
Rzut: tutaj - połowicznie udane: klątwa została zdjęta.
Nigdy nie oceniał; i choć przez większość czasu, nie wypuszczał do kuchennej przestrzeni, zbyt wielu słów, błękitne tęczówki, wyrażały zrozumienie, połączone z ogromnym współczuciem. Nie zasługiwała na tak bolesną karę, chcąc ocalić niewinną ludność ochronnej Oazy. Nie oczekiwał niczego w zamian. Był to zwyczajny gest, wyrażający przywiązanie, głęboką przyjaźń, przeżywającą te gorsze dni. W każdej, możliwej sytuacji, zgodziłby się na rychłe przybycie i rozpoczęcie poszukiwania trafnego rozwiązania. Przez godzinę, dzień, przez cały tydzień - pracując nieustannie. Ustalony priorytet, był dla niego najważniejszy, dlatego też, z charakterystyczną skrupulatnością, przekładał zapisane kartki, badał każde zdanie. Wyrzucał pojedyncze odpowiedzi, na które nie znajdował sprzeciwu. Odetchnął z ulgą; nie wyobrażał sobie paść ofiarą nieplanowanej kłótni. Na takie przepychanki, nie miałby już siły. Kiedy idealny plan, trzymany w statycznych myślach, nabrał pewności, zajął odpowiednią pozycję, wykonał ruch, który powinien przynieść upragnione ukojenie. Nie wiedział ile czasu minęło, między przenikliwą ciszą, przeczącym kiwnięciem głowy, upadkiem na chłodną posadzkę w agonii bólu i wykrzyczanego cierpienia. Krzyki, szepty, wrzaski, wszczepiły się w głębię czaszki, odcinając go od rzeczywistości. Nie wiedział co się dzieje: ciało kuliło się nieznośnie, dłonie przyciskały uszy, chcąc zatrzymać te przeraźliwe dźwięki. Wszystko malowało się na jego twarzy: w zaciśniętych powiekach, spiętej szczęce, marszczonych policzkach, płytkim, urwanym, siłowym oddechu, wspomagającym przetrwanie. Praktycznie nie słyszał jej słów, jednakże poczuł subtelność dotyku. Dłoń, zacisnęła się na wąskich, kobiecych palcach – mogła poczuć ogromną, zmienną siłę, równoważną z nadchodzącym wyrzutem. Wszystko będzie dobrze. Pokiwał głową przecząco, nie otwierał oczu, bojąc się, że przeraźliwe istoty, szepczące tak złowrogo, ukażą się w materialnej, ludzkiej postaci, zabierając prezentowane żywoty. - Proszę… – powtórzył za nią. Łzy wypływały z głębin oczodołów, niekontrolowanie, w niemocy, przemęczeniu. Katusze, trwały jeszcze jakiś czas. W tym jednym, nieprzewidzianym, niemożliwym momencie ustały. Skronie pulsowały od przeciążenia. Brak hałasu okazał się zatrważający – czuł niewyobrażalną pustkę, wypełniającą każdą warstwę umysłu. Jego ciało leżało na podłodze – rozpostarte, wykręcone w dziwnej pozycji. Oczy otworzyły się gwałtownie, skierowane w wybielony sufit - mrugały energicznie. Na swych policzkach poczuł wyraźną, słoną wilgoć. Starł ją wierzchem lewej dłoni, gdyż prawa, pozostawała w zakleszczeniu kobiecego uścisku. Dopiero po chwili usłyszał, cichsze łkanie, pociąganie nosem. Nie pojmował, co takiego wydarzyło się przed chwilą… Wszystko, pamiętał niczym przez mgłę, jak nieistniejące wydarzenie. Podniósł się odrobinę, gdy kłujący ból, przeszedł całą, przednią część czoła., Spojrzał na blondynkę, nieco niemrawo, nieswojo, wypatrując wypukłych łez i udręczonej mimiki. Bolało go serce. – Nie płacz… – zaczął delikatnie, wyraźnie zachrypniętym tonem. Nie puszczał jej uścisku: podniósł splecione dłonie, aby wytrzeć krople, pędzącą ku szyi: – Nie wiem co się tu wydarzyło, ale już po wszystkim Lucy… – tłumaczył, normując oddech, krzywiąc się co jakiś czas, gdy ruch okazywał się zbyt gwałtowny. Nie chciał, aby się martwiła, aby płakała przez jego niekompetencję. – No już… – dorzucił jeszcze, ścierając drugą kroplę. - Nic się nie stało… Choć nic nie pamiętam… Oprócz bólu. – wyjawił zaraz, odkręcając głowę w bok. Czy było mu wstyd? Czy właśnie przedstawił jej arsenał słabości? Czy atak, był spowodowany czarną magią, a może konsekwencją nieudanego zaklęcia? Zdobywając się na blady uśmiech, z kontrolowaną lekkością, wypuścił jej dłoń. Postanowił dźwignąć się do góry: rozchwiany, niestabilny, podtrzymując się oparcia, krzesła, na którym zasiadł pospiesznie. Odetchnął ciężko, sięgnął po resztki ostygniętej herbaty, aby zwilżyć, bolące od krzyku gardło. Bez zawahania, wyrzucił nagle: – Spróbuję jeszcze raz. – przecież obiecał, że pozbędzie się tego feralnego przekleństwa. Wiedział, że będzie chciała go powstrzymać, dlatego nie zważając na reakcję, na dyskomfort, na paniczne zmęczenie – pospiesznie sięgnął po różdżkę, znalezioną pod stołem i bez wahania, wypowiedział ponowne: – Finite Incantatem. – przez moment, ponownie nie poczuł niczego. Palce zadrżały nieznacznie, a on zmarszczył brwi w skupieniu, modlitwie o powodzenie. Magia była dziś kapryśna – kazała wyczekiwać na siebie długie, upływające sekundy. I wtedy to poczuł: wiązki spływające z najdalszych partii organizmu, wibrujące powietrze, jasność wypełniającą cały jego umysł, mknącą w kierunku byłej szlachcianki. Czuł – a był to najlepszy dowód powodzenia. Czekał tylko na potwierdzenie.
Rzut: tutaj - połowicznie udane: klątwa została zdjęta.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Cienie' :
'Cienie' :
Aspektów, w których dostrzec można podobieństwo było znacznie więcej. Oboje byli uparci, oboje walczyli o siłę przeżycia, mierzyli się z własnymi demonami i demonami ich rodzin. Dusili się narzucanymi obowiązkami, przyklejanymi łatkami, na które nigdy nie dali przyzwolenia. Uciekali czując, że brakuje im tlenu, ale nigdy wewnętrznie nie przyznaliby się do ucieczki. Zawsze było coś ważnego, zawsze było coś co stanowiło idealną wymówkę. Łączyła ich również niechęć do okazywania słabości. Tak jak każdego zachęcałaby do wyrażania swoich emocji, do krzyku, lamentu i płaczu, tak sobie nie dawała na to przyzwolenia. W niektórych momentach miała wrażenie, że nie ma już łez by płakać, ale w innych czuła się tak jakby ktoś obdzierał ją ze skrzętnie dobranych mechanizmów obronnych. Kiedy pozwalasz sobie na łzy stajesz się bezbronny, a ona nie chciała taka być. Chciała uchodzić za silną, za niezależną, za kobietę zdolną przenosić góry i burzyć mury jeśli tylko przyjdzie jej na to ochota. Ta maska nie wychodziła jej zbyt często. Była nazbyt naiwna, a może i nazbyt emocjonalna, by uchodzić za twardoskórą. Merlin jej świadkiem, że próbowała. Jeśli coś miało stanowić o jej wewnętrznym buncie, to właśnie brak łez. To była choroba. Nikt nie mógł tak funkcjonować, takie przekonania nie przynosiły niczego dobrego, a jednak moment dzisiejszego rozdarcia przyjdzie jej przeżywać przez wiele miesięcy. Rozpoczętej lawiny nie da się zatrzymać. Ona zabiera wszystko na swojej drodze, a moment błogiej ciszy, który przychodzi zaraz po niej jest również momentem oceny strat, rannych.
Czuła, że to jej wina. Nigdy nie wierzyła w snute plotki na temat jej przekleństwa. Śmiała się z tego głośno wątpiąc w zdrowy rozsądek jej bliskich. Teraz doświadczyła tego na własnej skórze, ale nawet nie o tej klątwie myślała. Miała wrażenie, że zawodzi ludzi na swej drodze, przysparza im tak wiele cierpienia i bólu, że to nie do opisania. Może właśnie dlatego tak ciężko przychodziło jej podejmowanie jakikolwiek decyzji i może właśnie dlatego wybierała takie osoby na swej drodze, które choć w małym stopniu odczuwają to co ona sama. Patrząc na przyjaciela wijącego się w agonii na zimnej posadzce żałowała. Żałowała, że poprosiła go o pomoc, żałowała, że pomyślała o samej sobie po tym co spotkało Steffena. Powinna być mądrzejsza, powinna zamknąć wolę życia głęboko w sobie. Nikomu przecież nie wyszło to na dobre. Czuła jak łzy płyną jej strumieniami. Chciała być wsparciem, zapewnić go, że to wszystko minie, ale nie była wcale tego pewna. W końcu wszystko to czego doświadczyła przez działanie klątwy było mocniejsze, bardziej intensywne i całkowicie nieprzewidywalne. W innym wypadku pewnie już leciałaby po uzdrowiciela, szukała pomocy, ale bezradność całkowicie ją sparaliżowała. Nie mogła zrobić nic prócz błagania o koniec, o szczęśliwe zakończenie.
Nagle krzyk ucichł, a Vincent znieruchomiał. Słyszała urwany oddech, a wierzchem dłoni czuła pędzący pod skórą puls. Mężczyzna podniósł wzrok całkowicie zdezorientowany. Ona prawdopodobnie wyglądała tak samo. Nie mogła nic powiedzieć. Czuła jak głos uwiązł jej w gardle. Nie płacz. Nic się nie stało. Oprócz bólu. Pokręciła głową, a kiedy puścił jej dłoń sama zaczęła wycierać wciąż napływające do kącików ust łzy. Nie podniosła się z podłogi chcąc wpierw się uspokoić. Cieszyła się, że to już koniec. Koniec prób, koniec tego szaleństwa. Nie sądziła przecież, że Vincent postanowi spróbować jeszcze raz. Głupota, całkowita mania. Zmrużyła brwi gdy dotarły do niej jego słowa. – Co.. – zaczęła i uniosła dłoń w geście sprzeciwu, ale ten już wypowiedział inkantacje. Głupi. Głupi. Głupi. Przecież doskonale oboje wiedzieli, że rzucanie jakichkolwiek zaklęć w takim stanie wiązało się z ogromnym ryzykiem, a już w szczególności łamanie klątwy. Takiej klątwy. Otworzyła szerzej oczy w oczekiwaniu na to co nastąpi. Nawet się nie łudziła, że poczuje ulgę. Bardziej spodziewała się, że spotka ich jeszcze większa tragedia. Coś czego już nie udźwigną. Nic takiego jednak nie nadeszło.
Poczuła się tak jakby oberwała obuchem. Wszystko zaczęło do niej wracać. Słyszała wszystko mocniej, widziała wszystko żywiej. Na języku pojawił się delikatny posmak mięty, którą jeszcze chwile wcześniej wyjadała z kubka po herbacie. Na ustach czarownicy pojawił się szeroki uśmiech i choć serce wciąż gnało jej w piersi to czuła przeraźliwą ulgę. Oboje czuli, że tym razem się udało. – Ty… zwariowałeś? – zapytała mrużąc oczy gniewnie. Liczył na podziękowania? Może później. – Jak mogłeś być tak lekkomyślny, tak niemądry… - doskonale wiedział co miała na myśli. Dlaczego tak bardzo się zdenerwowała. Oczywiście była mu wdzięczna i tej wdzięczności nie będzie w stanie opisać w żadnych słowach, ale to co zrobił było dalekie od tego co racjonalne. Nie zdążyła skończyć jednak zdania, bo kłęby czarnego dymu najpierw pokryły podłogę, a już po chwili zaciemniły całe pomieszczenie. Czuła jak ciemność dosięga do jej skóry, szyi i otula twarz. Zaczęła dusić się tą ciemnością, brakowało tlenu by choć powiedzieć słowo. Podniosła się z ziemi by po chwili znów na nią opaść. Czuła, że słabnie.
Czuła, że to jej wina. Nigdy nie wierzyła w snute plotki na temat jej przekleństwa. Śmiała się z tego głośno wątpiąc w zdrowy rozsądek jej bliskich. Teraz doświadczyła tego na własnej skórze, ale nawet nie o tej klątwie myślała. Miała wrażenie, że zawodzi ludzi na swej drodze, przysparza im tak wiele cierpienia i bólu, że to nie do opisania. Może właśnie dlatego tak ciężko przychodziło jej podejmowanie jakikolwiek decyzji i może właśnie dlatego wybierała takie osoby na swej drodze, które choć w małym stopniu odczuwają to co ona sama. Patrząc na przyjaciela wijącego się w agonii na zimnej posadzce żałowała. Żałowała, że poprosiła go o pomoc, żałowała, że pomyślała o samej sobie po tym co spotkało Steffena. Powinna być mądrzejsza, powinna zamknąć wolę życia głęboko w sobie. Nikomu przecież nie wyszło to na dobre. Czuła jak łzy płyną jej strumieniami. Chciała być wsparciem, zapewnić go, że to wszystko minie, ale nie była wcale tego pewna. W końcu wszystko to czego doświadczyła przez działanie klątwy było mocniejsze, bardziej intensywne i całkowicie nieprzewidywalne. W innym wypadku pewnie już leciałaby po uzdrowiciela, szukała pomocy, ale bezradność całkowicie ją sparaliżowała. Nie mogła zrobić nic prócz błagania o koniec, o szczęśliwe zakończenie.
Nagle krzyk ucichł, a Vincent znieruchomiał. Słyszała urwany oddech, a wierzchem dłoni czuła pędzący pod skórą puls. Mężczyzna podniósł wzrok całkowicie zdezorientowany. Ona prawdopodobnie wyglądała tak samo. Nie mogła nic powiedzieć. Czuła jak głos uwiązł jej w gardle. Nie płacz. Nic się nie stało. Oprócz bólu. Pokręciła głową, a kiedy puścił jej dłoń sama zaczęła wycierać wciąż napływające do kącików ust łzy. Nie podniosła się z podłogi chcąc wpierw się uspokoić. Cieszyła się, że to już koniec. Koniec prób, koniec tego szaleństwa. Nie sądziła przecież, że Vincent postanowi spróbować jeszcze raz. Głupota, całkowita mania. Zmrużyła brwi gdy dotarły do niej jego słowa. – Co.. – zaczęła i uniosła dłoń w geście sprzeciwu, ale ten już wypowiedział inkantacje. Głupi. Głupi. Głupi. Przecież doskonale oboje wiedzieli, że rzucanie jakichkolwiek zaklęć w takim stanie wiązało się z ogromnym ryzykiem, a już w szczególności łamanie klątwy. Takiej klątwy. Otworzyła szerzej oczy w oczekiwaniu na to co nastąpi. Nawet się nie łudziła, że poczuje ulgę. Bardziej spodziewała się, że spotka ich jeszcze większa tragedia. Coś czego już nie udźwigną. Nic takiego jednak nie nadeszło.
Poczuła się tak jakby oberwała obuchem. Wszystko zaczęło do niej wracać. Słyszała wszystko mocniej, widziała wszystko żywiej. Na języku pojawił się delikatny posmak mięty, którą jeszcze chwile wcześniej wyjadała z kubka po herbacie. Na ustach czarownicy pojawił się szeroki uśmiech i choć serce wciąż gnało jej w piersi to czuła przeraźliwą ulgę. Oboje czuli, że tym razem się udało. – Ty… zwariowałeś? – zapytała mrużąc oczy gniewnie. Liczył na podziękowania? Może później. – Jak mogłeś być tak lekkomyślny, tak niemądry… - doskonale wiedział co miała na myśli. Dlaczego tak bardzo się zdenerwowała. Oczywiście była mu wdzięczna i tej wdzięczności nie będzie w stanie opisać w żadnych słowach, ale to co zrobił było dalekie od tego co racjonalne. Nie zdążyła skończyć jednak zdania, bo kłęby czarnego dymu najpierw pokryły podłogę, a już po chwili zaciemniły całe pomieszczenie. Czuła jak ciemność dosięga do jej skóry, szyi i otula twarz. Zaczęła dusić się tą ciemnością, brakowało tlenu by choć powiedzieć słowo. Podniosła się z ziemi by po chwili znów na nią opaść. Czuła, że słabnie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wszystkie aspekty, wykazujące niewyobrażalne podobieństwo, potwierdzały przesłanki o nierozerwalnej przyjaźni, mogącej przetrwać najokropniejsze przeciwności: dalekie rozłąki, rozległe kłótnie, tworzące kilkutygodniową przepaść. Swoboda działania, była w tym przypadku, niezwykle cenna. I choć niejednokrotnie, bał się, iż cienka granica chwiejnego zaufania, została przekroczona, zaprzepaszczona, ona, udowadniała mu, iż wybaczenie, jest zdecydowanie ważniejsze; silniejsze niż wielowymiarowa, utrzymywana, piekielnie bolesna zawiść. Pogubiony we własnych myślach, głębokich odczuciach, sam narzucał na siebie pewne zachowania: małomówność, skrytość, wyraźny dystans, ukazywany w skrępowanych ruchach, ucieczkach wzroku, zgarbionych plecach, chowających część zarośniętej twarzy. Popadaø w swe wrodzone skupienie, naukową zawziętość, pragnącą odnaleźć rozwiązanie, doprowadzić ów sprawę, do samego końca. Ciężkie, urwane oddechy, wydobywały się na kuchenną powierzchnię, za każdym razem, gdy runiczny zapis, sprawiał nieprzekraczalny kłopot. Palce tonęły w plątaninie włosów, a kawałek ołówka, ślizgał się po żółtawej kartce, zostawiając rozmazane ślady. Gdy jednak postanowił przejść do ostatecznego działania, również przestraszył się momentu tej błogiej ciszy. Była wymownym przerywnikiem, niosła odpowiedź, która mogła doprowadzić do wyznaczonego celu. Nie wiedział jednak, że niewygodne uczucie, w zbyt szybkim tempie, zmieni się w coś niewyobrażalnego – szemrzącego, syczącego, zgryźliwego, wypełniającego każdy milimetr czaszki i wrażliwych bębenków. W tej jednej chwili witał się z pewnością – że umiera.
Atak, którego doświadczył, wyrzucając dobrze znaną inkantację, był niespodziewany – odbierał całkowitą świadomość, kontakt z rzeczywistością. To jego wina, wykazująca braki w umiejętnościach, w błędnym zrozumieniu klątwy, nieprecyzyjnym ruchu, narażającym na niebezpieczeństwo, jego szlachetną towarzyszkę. Nie miała prawa, poczuwać się do odpowiedzialności, padając ofiarą tak zmyślnego przekleństwa. Szukała pomocy, wzywała specjalistów, którzy powinni znać się na najbardziej skrajnych przypadkach, pokazywać profesjonalizm, połączony z opanowaniem oraz odpowiednim wyczuciem. Gdy promień, rozpierzchnięty po całym pomieszczeniu, nie rozedrgał powietrza, nie przeszył go wibrującym promieniem, nie rozniecił delikatnego światła, wysysającego czaronmagiczne wiązki – wiedział, że doczekali się bolesnej porażki. Niczego od niej nie wymagał – nie żądał reakcji, wołania o pomoc, emocji, które targnęły całym jej ciałem. Otrzymując potęgę konsekwencji, powinien zrozumieć, zachować jeszcze większą ostrożność i dbałość o szczegóły. To wszystko miało okazać się niezapomnianą lekcją, do natychmiastowego przepracowania.
Nie pamiętał momentu, w którym całość piekielnych reakcji, dzikości spazmów, opuściły jego ciało, rozciągnięte na chłodzie kafelkowej posadzki. Wytrzeszczone oczy, wpatrywały się w biel sufitu, poszukując odpowiedzi, potwierdzenia, przyrzeczenia, że to co złe, już nie powróci. Klatka piersiowa unosiła się nierównomiernie, gardło bolało go od wzmożonych krzyków. Czyjś szloch, wyrwał go z konsternacji: pustka jasnego błękitu, zatrzymała się na kobiecie – klęczącej tuż obok, zapłakanej, zdezorientowanej. Co się właściwie stało? Uniósł brew, ignorując ból głowy. Przekonywał ją wielorakim szeptem, ścierając łzy, pocieszając dotykiem i niemym zapewnieniem. Nie mogli tracić czasu, zaprzepaścić okazji. Nie wierzył w szybkość swojej reakcji – podźwignięcie do pionu, chwycenie różdżki, wypowiedzenie zaklęcia, w pośpiechu, spod przymkniętych powiek. Już po wszystkim, pomyślał wewnątrz siebie, dysząc lekko, spinając ciało, zaciskając pięści w oczekiwaniu, na potwierdzenie. Lekko otępiały wzrok, utknął w przeciwległej sylwetce. On sam zgiął się odrobinę, opierając dłonie na kolanach, oddychając ciężko, aby zniwelować ogromną falę stresu, uderzającą w każą kończynę. Zobaczył szok, wstępną reakcję, udokumentowaną szerokim uśmiechem, za którym tęsknił. Uniósł brew, a z jego gardła wyrwały się słowa: – I co? – jednakże, dziewczęca odpowiedź okazała się, zupełnie inna. Odchrząknął krótko i pokręcił głową, podnosząc się do pionu. Spojrzał na nią wymownie, nie wierząc, że mogła mieć do niego, jakiekolwiek pretensje. Wiedział, że zaryzykował wiele, ale czy mieli jeszcze wyjście? Przekręcił oczami i usiadł na brzegu stołka, odpowiadając nieco zniecierpliwionym tonem. Martwiła się, nie miał do tego żadnych przeciwskazań, lecz całość komplikacji ów sytuacji, dopiero do niego docierała: – Taki jestem. - rzucił dosadnie. – Ale już po wszystkim. – dodał szybko i nie czekając już na nic więcej, rozpoczął przeglądanie i zbieranie kartek, rozrzuconych na stole. Chciał spakować je do skórzanej torby, upewnić się, że jest bezpieczna i zaszyć się w czterech ścianach, niewielkiej noclegowni. Nie czuł się najlepiej, jednakże ten fakt, zostawił, tylko i wyłączne dla siebie. Już na nią nie patrzył, chcąc uniknąć, niepotrzebnych prowokacji. Nie zanotował kolejnych zmian, które pojawiły się w przestrzeni – czyżby popełnił fatalny błąd? Jego lekkomyślność ukarano karmiczną ciemnością? Wiązki szarawego dymu, spowiły kuchenną przestrzeń, rozlewając się długimi wstęgami. Pochodziły z niewiadomego miejsca, nie czyniły krzywdy. Rozglądał się z uwagą, ale też przerażeniem… Chciał dotrzeć do współtowarzyszki, wydyszając urwane: – Lucy… – zanim sam, osunął się z krzesła, opadając tuż obok – z bezradnością, słabością, jakby coś wysysało z niego życie. Dym, krążył wokół ciała, owijał się na nadgarstki, kostki w okolicy szyi i zaczerwienionych policzków. Nie mógł zadziałać, nie wiedział co się dzieje. Ciemność zakleszczała się na gardle, a on nie mógł zerwać z siebie tych przeklętych macek. Zawiódł, teraz poczuł to tak dokładnie; w dotkliwej słabości.
Żywotność: 191/207
Atak, którego doświadczył, wyrzucając dobrze znaną inkantację, był niespodziewany – odbierał całkowitą świadomość, kontakt z rzeczywistością. To jego wina, wykazująca braki w umiejętnościach, w błędnym zrozumieniu klątwy, nieprecyzyjnym ruchu, narażającym na niebezpieczeństwo, jego szlachetną towarzyszkę. Nie miała prawa, poczuwać się do odpowiedzialności, padając ofiarą tak zmyślnego przekleństwa. Szukała pomocy, wzywała specjalistów, którzy powinni znać się na najbardziej skrajnych przypadkach, pokazywać profesjonalizm, połączony z opanowaniem oraz odpowiednim wyczuciem. Gdy promień, rozpierzchnięty po całym pomieszczeniu, nie rozedrgał powietrza, nie przeszył go wibrującym promieniem, nie rozniecił delikatnego światła, wysysającego czaronmagiczne wiązki – wiedział, że doczekali się bolesnej porażki. Niczego od niej nie wymagał – nie żądał reakcji, wołania o pomoc, emocji, które targnęły całym jej ciałem. Otrzymując potęgę konsekwencji, powinien zrozumieć, zachować jeszcze większą ostrożność i dbałość o szczegóły. To wszystko miało okazać się niezapomnianą lekcją, do natychmiastowego przepracowania.
Nie pamiętał momentu, w którym całość piekielnych reakcji, dzikości spazmów, opuściły jego ciało, rozciągnięte na chłodzie kafelkowej posadzki. Wytrzeszczone oczy, wpatrywały się w biel sufitu, poszukując odpowiedzi, potwierdzenia, przyrzeczenia, że to co złe, już nie powróci. Klatka piersiowa unosiła się nierównomiernie, gardło bolało go od wzmożonych krzyków. Czyjś szloch, wyrwał go z konsternacji: pustka jasnego błękitu, zatrzymała się na kobiecie – klęczącej tuż obok, zapłakanej, zdezorientowanej. Co się właściwie stało? Uniósł brew, ignorując ból głowy. Przekonywał ją wielorakim szeptem, ścierając łzy, pocieszając dotykiem i niemym zapewnieniem. Nie mogli tracić czasu, zaprzepaścić okazji. Nie wierzył w szybkość swojej reakcji – podźwignięcie do pionu, chwycenie różdżki, wypowiedzenie zaklęcia, w pośpiechu, spod przymkniętych powiek. Już po wszystkim, pomyślał wewnątrz siebie, dysząc lekko, spinając ciało, zaciskając pięści w oczekiwaniu, na potwierdzenie. Lekko otępiały wzrok, utknął w przeciwległej sylwetce. On sam zgiął się odrobinę, opierając dłonie na kolanach, oddychając ciężko, aby zniwelować ogromną falę stresu, uderzającą w każą kończynę. Zobaczył szok, wstępną reakcję, udokumentowaną szerokim uśmiechem, za którym tęsknił. Uniósł brew, a z jego gardła wyrwały się słowa: – I co? – jednakże, dziewczęca odpowiedź okazała się, zupełnie inna. Odchrząknął krótko i pokręcił głową, podnosząc się do pionu. Spojrzał na nią wymownie, nie wierząc, że mogła mieć do niego, jakiekolwiek pretensje. Wiedział, że zaryzykował wiele, ale czy mieli jeszcze wyjście? Przekręcił oczami i usiadł na brzegu stołka, odpowiadając nieco zniecierpliwionym tonem. Martwiła się, nie miał do tego żadnych przeciwskazań, lecz całość komplikacji ów sytuacji, dopiero do niego docierała: – Taki jestem. - rzucił dosadnie. – Ale już po wszystkim. – dodał szybko i nie czekając już na nic więcej, rozpoczął przeglądanie i zbieranie kartek, rozrzuconych na stole. Chciał spakować je do skórzanej torby, upewnić się, że jest bezpieczna i zaszyć się w czterech ścianach, niewielkiej noclegowni. Nie czuł się najlepiej, jednakże ten fakt, zostawił, tylko i wyłączne dla siebie. Już na nią nie patrzył, chcąc uniknąć, niepotrzebnych prowokacji. Nie zanotował kolejnych zmian, które pojawiły się w przestrzeni – czyżby popełnił fatalny błąd? Jego lekkomyślność ukarano karmiczną ciemnością? Wiązki szarawego dymu, spowiły kuchenną przestrzeń, rozlewając się długimi wstęgami. Pochodziły z niewiadomego miejsca, nie czyniły krzywdy. Rozglądał się z uwagą, ale też przerażeniem… Chciał dotrzeć do współtowarzyszki, wydyszając urwane: – Lucy… – zanim sam, osunął się z krzesła, opadając tuż obok – z bezradnością, słabością, jakby coś wysysało z niego życie. Dym, krążył wokół ciała, owijał się na nadgarstki, kostki w okolicy szyi i zaczerwienionych policzków. Nie mógł zadziałać, nie wiedział co się dzieje. Ciemność zakleszczała się na gardle, a on nie mógł zerwać z siebie tych przeklętych macek. Zawiódł, teraz poczuł to tak dokładnie; w dotkliwej słabości.
Żywotność: 191/207
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wiedziała, że łączy ich upór. Właściwie nie zrobił nic czego sama w odwrotnej sytuacji by nie zrobiła. Ludzie są gotowi na wiele niebezpieczeństw jeśli chodzi o swoich najbliższych. Niekoniecznie jednak chciała tego doświadczać na własnej skórze. Być biernym obserwatorem, w momencie gdy to on ryzykuje. Nie martwiła się, że konsekwencje dopadną jej samej. Czasem zastanawiała się nawet czy sama się nie prosi o ich obecność. Zamartwiała się jednak tym w co znów go wciągnęła i jakie niebezpieczeństwa ściągnęła na wszystkich otaczających ją ludzi. Nie, żeby właściwie miała jakieś wyjście. Pożegnała wyrzuty sumienia wiedząc, że po zniszczeniu Anomalii nie mogli przewidzieć dalszych konsekwencji. Nikt ich nie uprzedził, że na ścianach więzienia znajdują się runy mające za zadanie chronić więźniów przed śmiercią. Może, gdyby wiedzieli, że coś takiego tam się znajduje, to podjęliby działania mające na celu dogłębniejsze zbadanie terenu zanim sprowadzili tam ludzi. Teraz nie mogła pozwolić by poczucie winy całkowicie przejęło nad nią kontrolę, to jednak nie tyczyło się myśli. W ostatnim czasie jej myśli kierowały się w różne rejony. Analizowała, zastanawiała się, szukała rozwiązań.
Oczywiście, że była mu wdzięczna za to, że jej pomógł. Czuła jak klątwa opuszcza jej ciało, a na jej miejscu pojawia się ulga. Choć wcześniej starała się być opanowana, obiecywała i sobie i jemu, że próba zdjęcia przekleństwa będzie ostatnią, to w głębi ducha nie umiała się pogodzić z tym jaki przyjdzie jej dzierżyć los. Traciłaby powoli wszystko co czyniło ją człowiekiem, a później oddałaby się szaleństwu nie będąc w stanie choć wyobrazić sobie życia niczym żywy trup. Nie bez powodu właśnie tak nazwano tę klątwę. Później była to jedynie namiastka egzystencji.
Po jej reakcji mógł jednak uznać, że nie do końca jest szczęśliwa z tego co udało się osiągnąć. Wręcz przeciwnie. Nie mogła jednak wyrzucić z głowy ryzyka, którego się podjął. Wycieńczony po wcześniejszej próbie, w jakimś stopniu rozkojarzony ogromnym bólem. Szansa na powodzenie zmalała do minimum i jedyne co ich w tej sytuacji uratowało, to szczęście. Nie wiedziała jak tego dokonał, nie zastanawiała się nad determinacją, która musiała kierować jego różdżką. Westchnęła słysząc beznamiętne wyjaśnienie. Taki jestem. Ale już po wszystkim. Wpatrywała się w niego chcąc wyczytać więcej, zrozumieć postawę i chłód jaki ogarnął całe jego ciało. Cóż… sama podobnym emanowała. Nie zdążyła mu podziękować, bo dym zabrał jej widoczność, słowa i tlen.
To była jedynie chwila, ale miała wrażenie, jakby trwali w tym wieczność. Usłyszała cichy głos przyjaciela, ale nie potrafiła go nigdzie zlokalizować. Czuła się słaba. Każda komórka jej ciała prosiła o tlen, błagała o przetrwanie. Zawsze dziwił ją fakt jak bardzo chciała żyć w momentach, gdy to życie było jej odbierane. W innych sytuacjach śmiała się głośno ze swojego losu, nie martwiła się o to czy ponury żniwiarz zapuka do jej drzwi. Czasem sama nawet go zapraszała. Były jednak momenty, gdy wola życia przedzierała się przez jej nie do końca zdrowe popędy. Instynkt kazał jej walczyć. Próbowała podnieść się z podłogi, ale mgła skutecznie jej to uniemożliwiała odbierając resztkę sił. Nim zdążyła znaleźć w sobie choć trochę samozaparcia wszystko minęło. Mgła zniknęła równie szybko jak się pojawiła. Przez chwile wciąż walczyła z oddechem chcąc by jej płuca przygotowały się na kolejny atak, ale tak się nie stało. Nic więcej się nie wydarzyło. Leżała na podłodze przyciskając dłoń do piersi i w końcu zmusiła się do otworzenia oczu. Przeczołgała się do Vincenta, gdy ten zaczął już wstawać z podłogi. Przytuliła się do niego z siłą nie zważając już na ich kłótnie i spory. Na chwile chciała o tym zapomnieć. Przez chwile chciała być zwyczajnie wdzięczna za ratunek. Nie skupiała się na tym czy mężczyzna odwzajemnia jej uścisk, wczepiła się w niego jak rzep i nie podnosząc wzroku powiedziała tylko. – Na Merlina… tak bardzo ci dziękuje. – nie było słów jakimi mogłaby wyrazić ów wdzięczność. Teraz było już po wszystkim. Naprawdę po wszystkim.
żywotność: 171
zt x2
Oczywiście, że była mu wdzięczna za to, że jej pomógł. Czuła jak klątwa opuszcza jej ciało, a na jej miejscu pojawia się ulga. Choć wcześniej starała się być opanowana, obiecywała i sobie i jemu, że próba zdjęcia przekleństwa będzie ostatnią, to w głębi ducha nie umiała się pogodzić z tym jaki przyjdzie jej dzierżyć los. Traciłaby powoli wszystko co czyniło ją człowiekiem, a później oddałaby się szaleństwu nie będąc w stanie choć wyobrazić sobie życia niczym żywy trup. Nie bez powodu właśnie tak nazwano tę klątwę. Później była to jedynie namiastka egzystencji.
Po jej reakcji mógł jednak uznać, że nie do końca jest szczęśliwa z tego co udało się osiągnąć. Wręcz przeciwnie. Nie mogła jednak wyrzucić z głowy ryzyka, którego się podjął. Wycieńczony po wcześniejszej próbie, w jakimś stopniu rozkojarzony ogromnym bólem. Szansa na powodzenie zmalała do minimum i jedyne co ich w tej sytuacji uratowało, to szczęście. Nie wiedziała jak tego dokonał, nie zastanawiała się nad determinacją, która musiała kierować jego różdżką. Westchnęła słysząc beznamiętne wyjaśnienie. Taki jestem. Ale już po wszystkim. Wpatrywała się w niego chcąc wyczytać więcej, zrozumieć postawę i chłód jaki ogarnął całe jego ciało. Cóż… sama podobnym emanowała. Nie zdążyła mu podziękować, bo dym zabrał jej widoczność, słowa i tlen.
To była jedynie chwila, ale miała wrażenie, jakby trwali w tym wieczność. Usłyszała cichy głos przyjaciela, ale nie potrafiła go nigdzie zlokalizować. Czuła się słaba. Każda komórka jej ciała prosiła o tlen, błagała o przetrwanie. Zawsze dziwił ją fakt jak bardzo chciała żyć w momentach, gdy to życie było jej odbierane. W innych sytuacjach śmiała się głośno ze swojego losu, nie martwiła się o to czy ponury żniwiarz zapuka do jej drzwi. Czasem sama nawet go zapraszała. Były jednak momenty, gdy wola życia przedzierała się przez jej nie do końca zdrowe popędy. Instynkt kazał jej walczyć. Próbowała podnieść się z podłogi, ale mgła skutecznie jej to uniemożliwiała odbierając resztkę sił. Nim zdążyła znaleźć w sobie choć trochę samozaparcia wszystko minęło. Mgła zniknęła równie szybko jak się pojawiła. Przez chwile wciąż walczyła z oddechem chcąc by jej płuca przygotowały się na kolejny atak, ale tak się nie stało. Nic więcej się nie wydarzyło. Leżała na podłodze przyciskając dłoń do piersi i w końcu zmusiła się do otworzenia oczu. Przeczołgała się do Vincenta, gdy ten zaczął już wstawać z podłogi. Przytuliła się do niego z siłą nie zważając już na ich kłótnie i spory. Na chwile chciała o tym zapomnieć. Przez chwile chciała być zwyczajnie wdzięczna za ratunek. Nie skupiała się na tym czy mężczyzna odwzajemnia jej uścisk, wczepiła się w niego jak rzep i nie podnosząc wzroku powiedziała tylko. – Na Merlina… tak bardzo ci dziękuje. – nie było słów jakimi mogłaby wyrazić ów wdzięczność. Teraz było już po wszystkim. Naprawdę po wszystkim.
żywotność: 171
zt x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Kuchnia
Szybka odpowiedź