Pokój motyli
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pokój motyli
Ulubione pomieszczenie w rezydencji, zwłaszcza pań. Utrzymane w ciemnych barwach przywodzi na myśl spokój oraz odprężenie - jakie dopełniają wygodne szezlongi oraz miękkie kanapy. Meble wykonane z ciemnego drewna skrywają w sobie niezliczoną ilość ksiąg, raczej o lekkiej tematyce; także łagodne alkohole dla ukojenia ewentualnych nerwów. Srebrne dodatki, głównie lustra, sprawiają, że pokój wydaje się optycznie większy niż w rzeczywistości. W podobnym stylu prezentuje się zabytkowy gramofon wygrywający nostalgiczne melodie z ubiegłych wieków - przynajmniej raz na dobę sączy się z niego utwór Greensleeves.
Za to i tak największą atrakcją są kolorowe malunki motyli, które po dotknięciu ręką, ożywają wypełniając przestrzeń pomieszczenia, zostawiając przy tym gołe ściany. Wystarczy ponownie musnąć dłonią ciemnej elewacji, żeby powróciły na swoje miejsce.
Za to i tak największą atrakcją są kolorowe malunki motyli, które po dotknięciu ręką, ożywają wypełniając przestrzeń pomieszczenia, zostawiając przy tym gołe ściany. Wystarczy ponownie musnąć dłonią ciemnej elewacji, żeby powróciły na swoje miejsce.
— Felix zasnął.
Cichy głos Mare zbiegł się z lekkim stukotem pantofelków o posadzkę. Dochodziła dwudziesta, zmierzch na dobre oplótł Derby swymi ramionami, lecz tlące się w pokoju motyli światła nadawały pomieszczeniu jeszcze bardziej kameralną i ciepłą atmosferę niż za dnia.
Krótkie westchnienie wydostało się spomiędzy ust kobiety, gdy złota spinka w kształcie motyla z cichym szczęknięciem wypuściła taflę miedzianych loków ze swych upięć. Te opadły swobodnie na plecy damy, która nie zaprzestając swej wędrówki po pomieszczeniu, przeczesała je tymczasowo własnymi palcami.
— Saoirse też. Nianie pilnują, by śnili spokojnie, wreszcie możemy porozmawiać — dodała, zasiadając wreszcie na jednym z ulokowanych w pokoju szezlongów. Długa suknia — dziś bladozielona — rozlała się po meblu, lecz materiał był na tyle długi, że starczyło go jeszcze na obdarowanie fragmentu podłogi. Oparłszy się o podłokietnik, uniosła bladą dłoń ku swym skroniom, jednakże najpierw potarła nieco kąciki ust. Dzisiejszy dzień był bardzo zajmujący, lecz nic nie zapowiadało, by w następnych dniach, czy nawet miesiącach miało to ulec zmianie. Wojna nie oszczędzała nikogo, nawet arystokratów zamkniętych w bezpiecznych murach Grove Street 12. Mare była ponadto zdania, że powinna ona nie oszczędzać przede wszystkim ich. Byli bowiem ludźmi siły — rodzina męża przeżyła wiele tragedii, które w jej mniemaniu uczyniły ich więzi jeszcze silniejszymi, a samych Greengrassów naznaczyły bardzo specjalnym rodzajem niezłomności. Takim, który widziała także w zielonych oczach swoich krewniaków, odbijającym się przede wszystkim w oczach Archibalda, Roratio, Procelli i dziadka Brena.
— Napijesz się czegoś? — spytała wreszcie, posyłając szwagrowi długie spojrzenie spod półprzymkniętych powiek i wachlarza jasnych rzęs. Ustawione na stoliku między nimi były karafka z winem oraz butelka szampana, prawdopodobnie pozostałość po sylwestrze. Do tego dwa rodzaje kieliszków — węższe do szampana, szersze do wina. Wystarczyło tylko po nie sięgnąć i rozkoszować się nie tylko ich smakiem, ale odprężeniem, które ze sobą niosły.
Bo tego przecież oczekiwali.
Chwili wytchnienia, momentu spokoju.
Cieszyło ją to, że Isaiah wyglądał lepiej. Lepiej jednak było pojęciem względnym, daleko przecież było mu do tego radosnego mężczyzny, którym był jeszcze za życia Isoldy, nawet przed ich ślubem. Nie chciała wypytywać go o szczegóły samopoczucia, licząc, że uzna szwagierkę za zaufaną osobę i sam podejmie decyzję o ewentualnych zwierzeniach. Nic na siłę, mówiła sobie wtedy, sięgając pamięcią do czasów, w których próbowała wyciągać sekrety ze swej siostry. Zazwyczaj podobne starania nic nie dawały. Należało najpierw przygotować odpowiednio bezpieczną atmosferę, czasem pobyć po prostu w ciszy, z piekącym od języka alkoholem w ustach i zimnym kieliszkiem w dłoni.
Tego wieczoru mieli cały czas świata i wszystkie jego aspekty do poruszenia.
Gdy igła gramofonu dotknęła chropowatej powierzchni płyty, rozpoczynając tym samym powolną wędrówkę po melodii zapisanej w jej rowkach, Isaiah pozwolił sobie na głębokie westchnienie, jakby wypompowując z siebie wszystkie zgromadzone w sobie tego dnia emocje. Na jego twarzy na krótką chwilę pojawił się cień: odbicie zmęczenia, opadającej maski, pod którą kryły się poprzecinane rozpaczą rysy, refleksy niepewności wobec czekającej jego rodzinę przyszłości. Musiał być jednak silny. Niezłomny, jak każdy z Greengrassów po cichu szykujący się na wojnę. Doskonale wiedzieli jak wielkie podejmowali ryzyko, jak wielkie groziło im niebezpieczeństwo. Właśnie dlatego doskonale zdawał sobie sprawę, że miał prawo do wątpliwości, usilnie próbował jednak okiełznać w sobie tę chwilową bezsilność i rozgoryczenie, które niekiedy kazało mu kwestionować podejmowane przez nich wybory. Chociaż nawet nie przyszło mu na myśl, żeby się wycofać. Obawiał się raczej o innych niż od samego siebie. Przez miesiące tkwił w bolesnym letargu, stanie wewnętrznego permanentnego zawieszenia, choć z zewnątrz zdawał się zachowywać jedynie twarz zatopionego w żałobie wdowca. Mimo że chwilami nie czuł kompletnie niczego. Nienawidził tej przeklętej pustki, która zżerała go od środka. Odkąd jednak Greengrassowie zdecydowali otwarcie sprzeciwić się działaniom Rycerzy, coś w nim na nowo drgnęło. Od dawna nienaoliwiany mechanizm ruszył wyrywając go z otępienia i otchłani ognistych, malowanych przez siebie obrazów.
Na jego twarz powrócił uśmiech, gdy usłyszał za sobą kroki Mare. Kobieta znała go jednak na tyle, aby móc dostrzec pozostałości wcześniejszego cienia, jego odbicie wciąż rysujące się w jednym z luster. Odwrócił się od gramofonu, równocześnie rozluźniając krawat.
- Cieszę się. Czasem zazdroszczę im tej dziecięcej beztroski. Wystarczy jedynie nasza obecność, aby poczuli się bezpiecznie - powiedział, ściągając z ramion ciężką marynarkę. Ciekawe jak długo będziemy w stanie im owo bezpieczeństwo zapewnić, przemknęło mu przez myśl, gdy rozpinał spinki od mankietów i lekko podwijał rękawy białej koszuli uwalniając się z ucieleśnienia zamykających go w swych kajdanach konwenansów. Potrzebował chwili oddechu, pozbawionej tej całej arystokratycznej otoczki, którą z dumą na co dzień na siebie wdziewał. Musiał się rozluźnić, wiedział, że Mare wybaczy mu ten pełen swobody gest, gdy rozmasowując nadgarstki zajął miejsce obok niej.
- O niczym innym nie marzę - odpowiedział szczerze. - Powiedz mi jednak najpierw, Lady Mare, na co ty masz ochotę? - Podniósł się z miejsca, aby podać wskazany przez nią trunek. Wciąż gotów był zachować się jak prawdziwy dżentelmen i spełnić życzenie szwagierki. Następnie sam sięgnął po smukły kieliszek szampana i nalał sobie alkoholu, z ulgą ponownie usadawiając się wygodnie na szezlongu. - Chciałbym, żeby ich dalsze bezpieczeństwo nie pozostało dla nas jedynie w sferze marzeń.
Rzeczywiście zapowiadała się długa noc, pełna pogłębionych, niekoniecznie przewidzianych zawczasu refleksji.
| ja na pewno kończę butelkę szampana z zaopatrzenia
Na jego twarz powrócił uśmiech, gdy usłyszał za sobą kroki Mare. Kobieta znała go jednak na tyle, aby móc dostrzec pozostałości wcześniejszego cienia, jego odbicie wciąż rysujące się w jednym z luster. Odwrócił się od gramofonu, równocześnie rozluźniając krawat.
- Cieszę się. Czasem zazdroszczę im tej dziecięcej beztroski. Wystarczy jedynie nasza obecność, aby poczuli się bezpiecznie - powiedział, ściągając z ramion ciężką marynarkę. Ciekawe jak długo będziemy w stanie im owo bezpieczeństwo zapewnić, przemknęło mu przez myśl, gdy rozpinał spinki od mankietów i lekko podwijał rękawy białej koszuli uwalniając się z ucieleśnienia zamykających go w swych kajdanach konwenansów. Potrzebował chwili oddechu, pozbawionej tej całej arystokratycznej otoczki, którą z dumą na co dzień na siebie wdziewał. Musiał się rozluźnić, wiedział, że Mare wybaczy mu ten pełen swobody gest, gdy rozmasowując nadgarstki zajął miejsce obok niej.
- O niczym innym nie marzę - odpowiedział szczerze. - Powiedz mi jednak najpierw, Lady Mare, na co ty masz ochotę? - Podniósł się z miejsca, aby podać wskazany przez nią trunek. Wciąż gotów był zachować się jak prawdziwy dżentelmen i spełnić życzenie szwagierki. Następnie sam sięgnął po smukły kieliszek szampana i nalał sobie alkoholu, z ulgą ponownie usadawiając się wygodnie na szezlongu. - Chciałbym, żeby ich dalsze bezpieczeństwo nie pozostało dla nas jedynie w sferze marzeń.
Rzeczywiście zapowiadała się długa noc, pełna pogłębionych, niekoniecznie przewidzianych zawczasu refleksji.
| ja na pewno kończę butelkę szampana z zaopatrzenia
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dźwięki płynące z gramofonu przynosiły ukojenie z zaskakującą łatwością. Spokojne nuty wypełniały pomieszczenie, wygłuszały krążące wokół szwagra i szwagierki natrętne myśli. Czy kiedyś uda im się od nich odgonić na dobre? Złożyć głowy na poduszkach z myślą, że przecież jutro musi być lepiej i nie ma się o co martwić? Jeżeli tak, moment ten nie nadejdzie w najbliższej przyszłości. Nerwowość przyległa do Derby, wczepiła się w mury rezydencji z równą mocą, co wilk wciskający zęby w szyję ofiary na chwilę przed powaleniem. Coś złego wisiało w powietrzu, czuli to wszyscy dorośli mieszkańcy zamku, ale nikt z nich nie potrafił przewidzieć, skąd zło nadchodzi i kiedy stanie u ich bram.
Krótki uśmiech przemknął po barwionych na kolor chłodnego różu wargach kobiety, w odpowiedzi na słowa szwagra. Lubiła, gdy dzielił się z nią swoimi przemyśleniami, choć bardzo często potrafiły one dotykać najgłębiej chowanych lęków. Soczysta zieleń spojrzenia zatrzymała się więc na jego sylwetce, przyglądając się badawczo wszelkim gestom, które wykonywał. Czy chciał zdradzić jej tym samym jedną ze swych obaw? Tę, którą po śmierci Isoldy dzielili ze sobą w milczącej komitywie? Nie wierzyła, że nie męczy go to samo pytanie — co się stanie z dzieckiem, gdy mnie zabraknie?.
— Korzystaj, póki możesz. Nim się obejrzysz, twój syn wyrośnie na dzielnego i mężnego czarodzieja, tata zejdzie na dalszy plan i może uda ci się wyprosić od niego konną przejażdżkę raz w miesiącu — choć głos nosił pierwsze oznaki zmęczenia, Mare pozwoliła sobie na krótki chichot, wracając do własnych wspomnień. Czasu, gdy ważniejsi od rodziców okazywali się przyjaciele, gdy tragedie tego świata zamykały się w krzywym spojrzeniu rzucanym przez znajomą czarownicę, albo otrzymaniem zaproszenia na bal zimowy od nie tego chłopca, co trzeba. — Pamiętasz, jaki byłeś gdy dostałeś list ze szkoły? Chciałbyś, by Felix też taki był?
W teoretycznie niewinnym pytaniu zawisło widmo zwierzeń. Lady Greengrass nie zwykła pytać wprost o niektóre interesujące ją kwestie, zazwyczaj czerpiąc przyjemność ze słuchania opowieści, które pletli jej rozmówcy. Zsunęła spojrzenie z twarzy szwagra, przyglądając się mu, gdy ten radził sobie ze spinkami do mankietów i podwijał rękawy. Nie musieli się spieszyć, atmosfera względnego relaksu nie mogła ulec rozbiciu przez jedno czy drugie nagięcie etykiety. Byli przecież rodziną, mogli sobie pozwolić na więcej, gdy nie znajdowali się w sytuacjach oficjalnych.
— Gdyby pytał mnie mój szwagier, miałabym ochotę na szampana — jedna z jej dłoni ta, która służyła tymczasowo za oparcie dla głowy, dotknęła momentalnie ściany zaraz za kanapą. Mnogość motyli oderwała się od ścian, wirując w powietrzu w rytm sączącej się z gramofonu muzyki. — Jednakże jeżeli pytanie zadaje mi sam lord Greengrass, wino będzie dobrym rozwiązaniem.
Nie mogła odmówić sobie przywileju podroczenia się nieco ze szwagrem. Przymknęła oczy, pozwalając delikatnie złośliwemu, lecz dalej urokliwemu uśmiechowi znaleźć swe miejsce wśród niemal spokojnej lineatury twarzy. Do czasu, aż Isaiah znów poruszył temat dziecięcego bezpieczeństwa.
— Ostatnio sporo o tym myślałam. Jak dobrze wiesz, mój brat również ma dwójkę dzieci. Weymouth zawsze było bezpieczne, graniczy z hrabstwami, które opowiedziały się za naszym ideałami. Jestem przekonana, że Archibald i Lorraine nie odmówiliby nam pomocy, gdyby miało stać się źle.
Krótki uśmiech przemknął po barwionych na kolor chłodnego różu wargach kobiety, w odpowiedzi na słowa szwagra. Lubiła, gdy dzielił się z nią swoimi przemyśleniami, choć bardzo często potrafiły one dotykać najgłębiej chowanych lęków. Soczysta zieleń spojrzenia zatrzymała się więc na jego sylwetce, przyglądając się badawczo wszelkim gestom, które wykonywał. Czy chciał zdradzić jej tym samym jedną ze swych obaw? Tę, którą po śmierci Isoldy dzielili ze sobą w milczącej komitywie? Nie wierzyła, że nie męczy go to samo pytanie — co się stanie z dzieckiem, gdy mnie zabraknie?.
— Korzystaj, póki możesz. Nim się obejrzysz, twój syn wyrośnie na dzielnego i mężnego czarodzieja, tata zejdzie na dalszy plan i może uda ci się wyprosić od niego konną przejażdżkę raz w miesiącu — choć głos nosił pierwsze oznaki zmęczenia, Mare pozwoliła sobie na krótki chichot, wracając do własnych wspomnień. Czasu, gdy ważniejsi od rodziców okazywali się przyjaciele, gdy tragedie tego świata zamykały się w krzywym spojrzeniu rzucanym przez znajomą czarownicę, albo otrzymaniem zaproszenia na bal zimowy od nie tego chłopca, co trzeba. — Pamiętasz, jaki byłeś gdy dostałeś list ze szkoły? Chciałbyś, by Felix też taki był?
W teoretycznie niewinnym pytaniu zawisło widmo zwierzeń. Lady Greengrass nie zwykła pytać wprost o niektóre interesujące ją kwestie, zazwyczaj czerpiąc przyjemność ze słuchania opowieści, które pletli jej rozmówcy. Zsunęła spojrzenie z twarzy szwagra, przyglądając się mu, gdy ten radził sobie ze spinkami do mankietów i podwijał rękawy. Nie musieli się spieszyć, atmosfera względnego relaksu nie mogła ulec rozbiciu przez jedno czy drugie nagięcie etykiety. Byli przecież rodziną, mogli sobie pozwolić na więcej, gdy nie znajdowali się w sytuacjach oficjalnych.
— Gdyby pytał mnie mój szwagier, miałabym ochotę na szampana — jedna z jej dłoni ta, która służyła tymczasowo za oparcie dla głowy, dotknęła momentalnie ściany zaraz za kanapą. Mnogość motyli oderwała się od ścian, wirując w powietrzu w rytm sączącej się z gramofonu muzyki. — Jednakże jeżeli pytanie zadaje mi sam lord Greengrass, wino będzie dobrym rozwiązaniem.
Nie mogła odmówić sobie przywileju podroczenia się nieco ze szwagrem. Przymknęła oczy, pozwalając delikatnie złośliwemu, lecz dalej urokliwemu uśmiechowi znaleźć swe miejsce wśród niemal spokojnej lineatury twarzy. Do czasu, aż Isaiah znów poruszył temat dziecięcego bezpieczeństwa.
— Ostatnio sporo o tym myślałam. Jak dobrze wiesz, mój brat również ma dwójkę dzieci. Weymouth zawsze było bezpieczne, graniczy z hrabstwami, które opowiedziały się za naszym ideałami. Jestem przekonana, że Archibald i Lorraine nie odmówiliby nam pomocy, gdyby miało stać się źle.
Chciał choć na chwilę zanurzyć się w iluzji, w której nad ich życiem nie zbierałyby się czarne chmury. Melodia płynąca z gramofonu tworzyła choć namiastkę takiej aury pozwalając wierzyć, że jeszcze nie wszystko stracone, że jeszcze kiedyś wrócą do dawnego, beztroskiego Derby spoglądając na świat nie targany wojną, z wznoszących się nad hrabstwem Smoczych wzgórz.
Musieli jednak w końcu pogodzić się z czekającym ich chaosem.
Ale nie dzisiaj, nie tego wietrznego wieczoru, gdy z nieba prószył śnieg nadając całej okolicy jeszcze bardziej magicznego charakteru, tworząc puchowy krajobraz, który rysował się gdzieś za oknem, przeszywany światłem latarnii rozstawionych wzdłuż ścieżki prowadzącej do posiadłości.
Roześmiał się słysząc jej odpowiedź.
- O ile w ogóle będę mógł na nią liczyć. Pewnie będzie wolał przejażdżkę z kuzynostwem niż ze starym ojcem - odparł z rozbawieniem.Uśmiechnął się, samo towarzystwo Mare było dla niego uspokajające. Nawet, gdy jedynie milczeli, zatopieni w myślach, w powietrzu unosiła się między nimi nić porozumienia, zupełnie jakby czytali sobie w myślach. Wystarczył prosty gest, a Lady Greengrass potrafiła wyczuć jego nastrój. Nie tylko Elroy miał szczęście, on również nie mógłby sobie wymarzyć lepszej bratowej. Zamyślił się na moment, słysząc jej kolejne pytanie. - W tamtych czasach wolałem spędzać czas na łonie natury, łapać promienie słońca i przechadzać się po pobliskich lasach niż pochylać się nad stosem książek o historii rodów i przyswajać sobie odpowiednie ułożenie sztućców na stole. Isolda zawsze mówiła mi, że była taka sama. Ciekaw jestem, co w takim razie wyniknie z podwójnej dawki marzycielstwa pomieszanego z rozkojarzeniem, z którego na szczęście obydwoje wyrośliśmy. Chciałbym… Chciałbym, żeby był szczęśliwy, żeby jego lata nastolenie przebiegły w epoce pokoju. Nie wyobrażam sobie jak dzisiaj żyją te biedne dzieciaki, nierzadko już pozbawione rodziców, nie mogąc liczyć na niczyje wsparcie. Nasze pociechy mają o tyle łatwiej, że w ich krwi płynie błękit szlachectwa. A ty, chciałabyś wrócić do tamtych czasów?
Przez dźwięki muzyki przebiło się echo wina nalewanego do kieliszka. Podniósł wzrok, śledząc spojrzeniem taniec, w który Mare wprawiła zdobiące ściany motyle. Uwielbiał magię tego pomieszczenia, szelest filigranowych skrzydeł, widok kolorowych stworzeń wyrywających się ku wolności, wznosząc się coraz wyżej i wyżej, gdy niemal czuł na policzku delikatny powiew powietrza. Przeniósł wzrok na jej twarz, urokliwy uśmiech i lekko przymknięte oczy, gdy pozwalała sobie odetchnąć. Była tak młoda, a już nosiła w sobie tyle dostojeństwa i nauk wyniesionych z życia.
- Miło mi to słyszeć. Myślę, że powinniśmy poważnie rozważyć tę opcję. Najważniejsze, żeby Saoirse i Felix wciąż byli bezpieczni, nie możemy ich narażać.
Musieli jednak w końcu pogodzić się z czekającym ich chaosem.
Ale nie dzisiaj, nie tego wietrznego wieczoru, gdy z nieba prószył śnieg nadając całej okolicy jeszcze bardziej magicznego charakteru, tworząc puchowy krajobraz, który rysował się gdzieś za oknem, przeszywany światłem latarnii rozstawionych wzdłuż ścieżki prowadzącej do posiadłości.
Roześmiał się słysząc jej odpowiedź.
- O ile w ogóle będę mógł na nią liczyć. Pewnie będzie wolał przejażdżkę z kuzynostwem niż ze starym ojcem - odparł z rozbawieniem.Uśmiechnął się, samo towarzystwo Mare było dla niego uspokajające. Nawet, gdy jedynie milczeli, zatopieni w myślach, w powietrzu unosiła się między nimi nić porozumienia, zupełnie jakby czytali sobie w myślach. Wystarczył prosty gest, a Lady Greengrass potrafiła wyczuć jego nastrój. Nie tylko Elroy miał szczęście, on również nie mógłby sobie wymarzyć lepszej bratowej. Zamyślił się na moment, słysząc jej kolejne pytanie. - W tamtych czasach wolałem spędzać czas na łonie natury, łapać promienie słońca i przechadzać się po pobliskich lasach niż pochylać się nad stosem książek o historii rodów i przyswajać sobie odpowiednie ułożenie sztućców na stole. Isolda zawsze mówiła mi, że była taka sama. Ciekaw jestem, co w takim razie wyniknie z podwójnej dawki marzycielstwa pomieszanego z rozkojarzeniem, z którego na szczęście obydwoje wyrośliśmy. Chciałbym… Chciałbym, żeby był szczęśliwy, żeby jego lata nastolenie przebiegły w epoce pokoju. Nie wyobrażam sobie jak dzisiaj żyją te biedne dzieciaki, nierzadko już pozbawione rodziców, nie mogąc liczyć na niczyje wsparcie. Nasze pociechy mają o tyle łatwiej, że w ich krwi płynie błękit szlachectwa. A ty, chciałabyś wrócić do tamtych czasów?
Przez dźwięki muzyki przebiło się echo wina nalewanego do kieliszka. Podniósł wzrok, śledząc spojrzeniem taniec, w który Mare wprawiła zdobiące ściany motyle. Uwielbiał magię tego pomieszczenia, szelest filigranowych skrzydeł, widok kolorowych stworzeń wyrywających się ku wolności, wznosząc się coraz wyżej i wyżej, gdy niemal czuł na policzku delikatny powiew powietrza. Przeniósł wzrok na jej twarz, urokliwy uśmiech i lekko przymknięte oczy, gdy pozwalała sobie odetchnąć. Była tak młoda, a już nosiła w sobie tyle dostojeństwa i nauk wyniesionych z życia.
- Miło mi to słyszeć. Myślę, że powinniśmy poważnie rozważyć tę opcję. Najważniejsze, żeby Saoirse i Felix wciąż byli bezpieczni, nie możemy ich narażać.
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiech tańczył na jasnych wargach lady Mare, gdy przysłuchiwała się słowom swego szwagra. Dzieci rosły jak na drożdżach, wydawało się czasami, że wystarczyło tylko mrugnąć, a tak Felix, jak i Saoirse stawiali kolejne wielkie kroki w swym rozwoju. I może faktycznie już niedługo przyjdzie ich rodzicom zasiąść raz jeszcze w pokoju motyli, może znów przy butelce szampana, lecz nie będzie to zimowy wieczór, gdy biały puch opada na ziemię, chowając ją pod bielą. Będzie jeszcze ciepło, lato nie zdąży odejść daleko, bo będzie to pierwszy września, a oni właśnie po raz pierwszy od jedenastu lat pozostaną w dworku sami.
Dziwne to było uczucie. Mare odrzuciła myśli o rozłące na rzecz czegoś znacznie przyjemniejszego.
— Może niedługo będzie miał bliższego wiekiem kuzyna? — spytała, przekrzywiając głowę w bok. Isaiah musiał wiedzieć, że jego brat i bratowa starali się o kolejne dziecko. Saoirse była ich małym cudem, skórą zdjętą z matki, lecz lady Greengrass wiedziała, że jej głównym obowiązkiem jako żony było urodzenie Elroyowi dziedzica. Odczekała odpowiednio długi czas od pierwszej ciąży, gotowa była więc na kolejną. — U nas, w Weymouth, zawsze czegoś brakowało — odezwała się nagle, lecz po jej licu przemknął smutek. Mare westchnęła krótko, przysuwając kieliszek alkoholu do ust i upijając z niego niewielki łyk. Odstawiła go ze szczęknięciem na stolik przed nimi, zanim kontynuowała. — Moja biedna matka miała piątkę dzieci. Przeżyła czwórka. Archibald, Julia, ja i Roratio. Mój najstarszy brat, Lacus... Zginął gdy miał osiem lat. Archibald miał wtedy sześć, ja i Julia ledwo rok? Może mniej... Słyszałeś kiedyś o tym, jak smok Rosierów nadleciał nad plażę pełną mugoli w Dorset? Jesteście w tym samym wieku z Archibaldem, to może... To był 1932 rok. Wszyscy lordowie i lady Prewett ruszyli na plażę, by ochronić mugoli. Lacus i Archibald zostali razem z nami w Weymouth, ale... Lacus chciał pomóc. I ten smok...
Głos jej zadrżał. Podobnie dłonie, które ułożyła na płasko na dolnej części swej szaty. Łzy zaskrzyły się w zielonym spojrzeniu, które najpierw oparła na butelce stojącej przed nią, a później przeniosła w kierunku swego szwagra.
— Ten smok go zabił. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Ostatecznie udało się go pokonać, moi krewni otrzymali zbiorowo Order Merlina Pierwszej Klasy... Za odwagę... Ja nie pamiętam Lacusa. Ale zawsze mi go brakowało. Chciałabym, by Saoirse mogła wejść w dorosłość z pełną rodziną. To moje największe marzenie — powiedziała wreszcie, z trudem przełykając ślinę. Isaiah nie spodziewał się pewnie, że niewinne pytanie i zaproszenie w podróż po wspomnieniach ujawni to, co wiedział jej mąż, a czego domyślała się reszta Greengrassów.
Mare wciąż obawiała się smoków, a przyszło jej żyć wśród nich.
Palce raz jeszcze dotknęły ściany; motyle powróciły na swe miejsca, zastygły w locie, cierpliwie oczekując kolejnego momentu, gdy łaskawy lord czy lady o wielkim sercu podarują im wolność. Westchnęła jednak z ulgą, gdy jej pomysł został przyjęty przez Isaiaha.
— Oczywiście to tylko wyjście awaryjne. Wiem, że wolałbyś mieć go przy sobie jak najdłużej. Ja nie wyobrażam sobie sytuacji, w której Saoirse byłaby poza domem. Jednakże... Nie sądzisz, że myśląc o minimum dwa kroki do przodu... nie damy się zaskoczyć?[bylobrzydkobedzieladnie]
Dziwne to było uczucie. Mare odrzuciła myśli o rozłące na rzecz czegoś znacznie przyjemniejszego.
— Może niedługo będzie miał bliższego wiekiem kuzyna? — spytała, przekrzywiając głowę w bok. Isaiah musiał wiedzieć, że jego brat i bratowa starali się o kolejne dziecko. Saoirse była ich małym cudem, skórą zdjętą z matki, lecz lady Greengrass wiedziała, że jej głównym obowiązkiem jako żony było urodzenie Elroyowi dziedzica. Odczekała odpowiednio długi czas od pierwszej ciąży, gotowa była więc na kolejną. — U nas, w Weymouth, zawsze czegoś brakowało — odezwała się nagle, lecz po jej licu przemknął smutek. Mare westchnęła krótko, przysuwając kieliszek alkoholu do ust i upijając z niego niewielki łyk. Odstawiła go ze szczęknięciem na stolik przed nimi, zanim kontynuowała. — Moja biedna matka miała piątkę dzieci. Przeżyła czwórka. Archibald, Julia, ja i Roratio. Mój najstarszy brat, Lacus... Zginął gdy miał osiem lat. Archibald miał wtedy sześć, ja i Julia ledwo rok? Może mniej... Słyszałeś kiedyś o tym, jak smok Rosierów nadleciał nad plażę pełną mugoli w Dorset? Jesteście w tym samym wieku z Archibaldem, to może... To był 1932 rok. Wszyscy lordowie i lady Prewett ruszyli na plażę, by ochronić mugoli. Lacus i Archibald zostali razem z nami w Weymouth, ale... Lacus chciał pomóc. I ten smok...
Głos jej zadrżał. Podobnie dłonie, które ułożyła na płasko na dolnej części swej szaty. Łzy zaskrzyły się w zielonym spojrzeniu, które najpierw oparła na butelce stojącej przed nią, a później przeniosła w kierunku swego szwagra.
— Ten smok go zabił. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Ostatecznie udało się go pokonać, moi krewni otrzymali zbiorowo Order Merlina Pierwszej Klasy... Za odwagę... Ja nie pamiętam Lacusa. Ale zawsze mi go brakowało. Chciałabym, by Saoirse mogła wejść w dorosłość z pełną rodziną. To moje największe marzenie — powiedziała wreszcie, z trudem przełykając ślinę. Isaiah nie spodziewał się pewnie, że niewinne pytanie i zaproszenie w podróż po wspomnieniach ujawni to, co wiedział jej mąż, a czego domyślała się reszta Greengrassów.
Mare wciąż obawiała się smoków, a przyszło jej żyć wśród nich.
Palce raz jeszcze dotknęły ściany; motyle powróciły na swe miejsca, zastygły w locie, cierpliwie oczekując kolejnego momentu, gdy łaskawy lord czy lady o wielkim sercu podarują im wolność. Westchnęła jednak z ulgą, gdy jej pomysł został przyjęty przez Isaiaha.
— Oczywiście to tylko wyjście awaryjne. Wiem, że wolałbyś mieć go przy sobie jak najdłużej. Ja nie wyobrażam sobie sytuacji, w której Saoirse byłaby poza domem. Jednakże... Nie sądzisz, że myśląc o minimum dwa kroki do przodu... nie damy się zaskoczyć?[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mare Greengrass dnia 28.11.21 14:28, w całości zmieniany 1 raz
Gdy po raz pierwszy trzymał w ramionach swojego pierworodnego nie podejrzewał, że wszystkie wydarzenia, będące kamieniami milowymi w życiu każdego czarodzieja, będzie musiał przeżywać w rodzicielskiej samotności, nie mogąc dzielić tych momentów z Isoldą. Tak naprawdę wciąż to do niego nie docierało, nawet o poranku szukał na poduszce obok odbicia jej kształtnej, okalanej czarnymi lokami głowy. Miał już za sobą pierwszy krok Felixa, zachwyt w rozpłomienionych oczach, gdy trzymał w ramionach malca z rozdziawioną w zdumieniu buzią, pozwalając mu lepiej obserwować lot smoków wykonujących swój niesamowity taniec ponad wzgórzami. Miało przyjść jeszcze pierwsze w całości wypowiedziane zdanie, pierwszy lot na miotle, dzień, w którym po raz pierwszy przejawi się jego dotąd uśpiona magia, czy pierwszy dzień w szkole. Tyle pierwszych razów, które Isaiah będzie obserwował z perspektywy otaczającej go samotności. Samotności pozornej, bo przecież będzie miał z kim dzielić te chwile. Żałował jednak, że jego ukochana nie będzie wtedy razem z nim.
- Wspieram wasze starania z całego serca - odpowiedział z uśmiechem. Wiedział jak bardzo zależało im na dziedzicu, chociaż Saoirse od urodzenia była oczkiem w głowie nie tylko rodziców, ale i pozostałych mieszkańców posiadłości Greengrassów. Podejrzewał jednak, że Mare musiała odczuwać pewnego rodzaju presję, uczucie, od którego on sam już dawno się uwolnił. Felix miał przekazać dalej ich szlachetne nazwisko, ale z drugiej strony Isaiahowi wciąż towarzyszyła szczególna pustka, w rozmowach z Isoldą zawsze napomykali o tym, że ich rodzina w przeciągu najbliższych lat na pewno jeszcze się powiększy.
Spoważniał nagle, gdy dostrzegł na twarzy Mare cień smutku. Milczał jednak, uważnie wsłuchując się w jej opowieść. Pamiętał tę historię jak przez mgłę, nigdy jednak nie poznał jej dokładnych szczegółów. Był wtedy w końcu małym chłopcem, sam prawie umarł strawiony smoczym ogniem. Takie tragedie rzadko ponownie wychodziły na światło dzienne, niewiele się o nich mówiło, w ich przypadku może wynikało to także z faktu, że na ziemiach Greengrassów zamieszkiwały smoki. Nie chciano więc, aby ta historia wzbudziła w kimkolwiek niepokój czy nieufność wobec stworzeń, które od wieków znajdowały się pod ich opieką.
- Bardzo mi przykro - powiedział w końcu, spoglądając na nią dobrodusznie. - Nasze doświadczenia nie są może identyczne, ale mogę sobie wyobrazić co czujesz i pustkę jaką w sobie nosisz… Śmierć równie nagle wyrwała Lisette, naszą najstarsza siostrę, z naszego życia - odparł. Jego wzrok zagubił się gdzieś w przestrzeni, na moment podążył za lotem motyli, które z powrotem osiadły na ścianach pomieszczenia. - Do dzisiaj łapię się na tym, że szukam jej sylwetki przy kominku w salonie południowym. To tam zwykła zimowymi wieczorami siadać w otoczeniu naszej czwórki i z pasją opowiadać nam bajki. - Rozpromienił się nagle, uśmiechnął się do własnych myśli, gdy obraz starszej siostry znowu stanął mu przed oczami. - Pamiętam smutek jaki opanował całą naszą rodzinę po jej nagłej śmierci… Ja przynajmniej mam co wspominać, ty nie masz nawet przebłysków Lacusa, podejrzewam, że to dla ciebie bardzo bolesne. To musi być przedziwne, tęsknić za kimś, kogo się nawet nie poznało - wymruczał to ostatnie zdanie zdjęty nagłą, bolesną refleksją. Tego rodzaju rozważania w pewnym momencie zawsze naprowadzały jego myśli na Isoldę, za każdym razem miał wrażenie, że na nowo rozdrapuje ledwo zasklepione rany. - Rozumiem, co masz na myśli. Sam bardzo żałuję, że Felix nigdy nie pozna swojej matki. - Głos zadrżał mu lekko, próbował jednak na powrót przybrać pogodny wyraz twarzy, dać kobiecie do zrozumienia, że nie powinna się przejmować tym, że ich rozmowa przeszła właśnie na podobne tematy. Zdawał sobie sprawę z jej wrażliwości i delikatności, miał głęboką nadzieję, że nie poczuła się nawet odrobinę zmieszana. - Na pewno czasem brakuje ci Weymouth?] - zapytał z wyraźnie wyczuwalnym w jego słowach zrozumieniem. Nie pragnął w ten sposób dyskretnie zmieniać tematu, po prostu uczucie nagle ogarniającej go nostalgii nasunęło mu myśl o tęsknocie odczuwanej najpewniej przez swą szwagierkę.
- Masz absolutną rację. Lepiej się zabezpieczyć, nie zakładając jednak najgorszego. Będę mimo wszystko o wiele spokojniejszy wiedząc, że bez względu na wszystko, będziemy w stanie zapewnić im bezpieczeństwo.
- Wspieram wasze starania z całego serca - odpowiedział z uśmiechem. Wiedział jak bardzo zależało im na dziedzicu, chociaż Saoirse od urodzenia była oczkiem w głowie nie tylko rodziców, ale i pozostałych mieszkańców posiadłości Greengrassów. Podejrzewał jednak, że Mare musiała odczuwać pewnego rodzaju presję, uczucie, od którego on sam już dawno się uwolnił. Felix miał przekazać dalej ich szlachetne nazwisko, ale z drugiej strony Isaiahowi wciąż towarzyszyła szczególna pustka, w rozmowach z Isoldą zawsze napomykali o tym, że ich rodzina w przeciągu najbliższych lat na pewno jeszcze się powiększy.
Spoważniał nagle, gdy dostrzegł na twarzy Mare cień smutku. Milczał jednak, uważnie wsłuchując się w jej opowieść. Pamiętał tę historię jak przez mgłę, nigdy jednak nie poznał jej dokładnych szczegółów. Był wtedy w końcu małym chłopcem, sam prawie umarł strawiony smoczym ogniem. Takie tragedie rzadko ponownie wychodziły na światło dzienne, niewiele się o nich mówiło, w ich przypadku może wynikało to także z faktu, że na ziemiach Greengrassów zamieszkiwały smoki. Nie chciano więc, aby ta historia wzbudziła w kimkolwiek niepokój czy nieufność wobec stworzeń, które od wieków znajdowały się pod ich opieką.
- Bardzo mi przykro - powiedział w końcu, spoglądając na nią dobrodusznie. - Nasze doświadczenia nie są może identyczne, ale mogę sobie wyobrazić co czujesz i pustkę jaką w sobie nosisz… Śmierć równie nagle wyrwała Lisette, naszą najstarsza siostrę, z naszego życia - odparł. Jego wzrok zagubił się gdzieś w przestrzeni, na moment podążył za lotem motyli, które z powrotem osiadły na ścianach pomieszczenia. - Do dzisiaj łapię się na tym, że szukam jej sylwetki przy kominku w salonie południowym. To tam zwykła zimowymi wieczorami siadać w otoczeniu naszej czwórki i z pasją opowiadać nam bajki. - Rozpromienił się nagle, uśmiechnął się do własnych myśli, gdy obraz starszej siostry znowu stanął mu przed oczami. - Pamiętam smutek jaki opanował całą naszą rodzinę po jej nagłej śmierci… Ja przynajmniej mam co wspominać, ty nie masz nawet przebłysków Lacusa, podejrzewam, że to dla ciebie bardzo bolesne. To musi być przedziwne, tęsknić za kimś, kogo się nawet nie poznało - wymruczał to ostatnie zdanie zdjęty nagłą, bolesną refleksją. Tego rodzaju rozważania w pewnym momencie zawsze naprowadzały jego myśli na Isoldę, za każdym razem miał wrażenie, że na nowo rozdrapuje ledwo zasklepione rany. - Rozumiem, co masz na myśli. Sam bardzo żałuję, że Felix nigdy nie pozna swojej matki. - Głos zadrżał mu lekko, próbował jednak na powrót przybrać pogodny wyraz twarzy, dać kobiecie do zrozumienia, że nie powinna się przejmować tym, że ich rozmowa przeszła właśnie na podobne tematy. Zdawał sobie sprawę z jej wrażliwości i delikatności, miał głęboką nadzieję, że nie poczuła się nawet odrobinę zmieszana. - Na pewno czasem brakuje ci Weymouth?] - zapytał z wyraźnie wyczuwalnym w jego słowach zrozumieniem. Nie pragnął w ten sposób dyskretnie zmieniać tematu, po prostu uczucie nagle ogarniającej go nostalgii nasunęło mu myśl o tęsknocie odczuwanej najpewniej przez swą szwagierkę.
- Masz absolutną rację. Lepiej się zabezpieczyć, nie zakładając jednak najgorszego. Będę mimo wszystko o wiele spokojniejszy wiedząc, że bez względu na wszystko, będziemy w stanie zapewnić im bezpieczeństwo.
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nikt nie spodziewał się, że na ich rodzinę (Mare prędko związała się z tymi, którzy mogli poszczycić się nie tylko nazwiskiem, ale i krwią panów Derbyshire oraz Staffordshire) spadnie taka tragedia. Pożar, który wybuchł w Londynie, nie był do przewidzenia. Sama pamiętała, jak bardzo przerażona była, gdy się o nim dowiedziała. Archibald był wtedy jeszcze w stolicy, rozwijał się w swoim zawodzie, tym samym, którego poskąpili jej rodzice. Ale nie miała im tego za złe. Nie w momencie, w którym okazało się, że ta łamiąca niegdyś serce decyzja pozwoliła jej w pewnym sensie na zachowanie życia. Zresztą, nie miała czasu roztrząsać spraw sprzed lat, gdy jedną z ofiar była Isolda. Całe siły skupione zostały więc na jej godnym upamiętnieniu, na upewnieniu się, że Felix mimo utraty mamy będzie wciąż otoczony odpowiednią, choć substytucyjną względem biologicznej matki opieką. Że Isaiah nie zostanie z tragedią sam. Szwagierka i brat przyglądali mu się uważnie częściej, niż wdowiec mógłby się tego spodziewać. Były jednak na świecie takie rzeczy, których nie dało się naprawić nawet magią.
Ku ich wspólnej rozpaczy.
Słowa wsparcia zawsze stanowiły coś pięknego, coś, co na moment potrafiło ściągnąć z ramion nawet największy ciężar. I tak oto Isaiah spowodował zakwitnięcie kolejnego uśmiechu na twarzy Mare, która stuknęła ich kieliszkami o siebie, wznosząc przy tym toast. Po wypiciu kolejnej porcji alkoholu pozwoliła sobie na poruszenie pewnej kwestii. Kwestii, która mogła być oczywiście drażliwa, choć przy odpowiednim podejściu może ujdzie im ona na sucho.
— Postanowiłeś już co w kwestii twego stanu? — wdowcy mieli znacznie większą swobodę od wdów. Zwłaszcza tacy, którzy posiadali już dziedziców swej linii. — Wuj Ofer jest zdania, że nie należy nikogo popędzać w zamiarach, przekonana więc jestem, że gdybyś z szacunku do Isoldy pragnął pozostać w samotności, nie będzie z tego tytułu problemów.
Głos zniżony do szeptu ledwie pływał nad dźwiękami sączącymi się z gramofonu. Ale nie było potrzeby poruszania tak delikatnych kwestii głośniej, nie gdy siedzieli w tak niewielkiej odległości od siebie.
— Niezależnie od tego, co postanowisz, tak ja jak i Elroy jesteśmy zawsze po twojej stronie — przełożyła kieliszek z jednej ręki do drugiej, by teraz móc ułożyć uwolnioną dłoń na tej należącej do szwagra. Palce zacisnęły się lekko na dłoni męskiej, a gdyby tylko Isaiah zechciał podnieść na nią wzrok, zobaczyłby ciepły uśmiech szwagierki, odbijające się w oczach iskry wsparcia. Nie chciała, by kiedykolwiek czuł się, że jest wobec jakiejś kwestii zupełnie sam. Że nie może liczyć na pomoc.
Tak samo jak pomoc otrzymała Mare. Nie spodziewała się podobnego wyznania ze strony Isaiaha, lecz poruszywszy kwestie, które leżały im na sercach już od długich lat, mogli spróbować odnaleźć spokój, którego tak im brakowało. Poruszona szczerością wyznania, pustką, którą czuł również on — straciwszy nie tylko siostrę, ale i żonę — lady Greengrass nie mogła dłużej zwlekać. Objęła szwagra. Nie wiedziała, które z nich bardziej tego potrzebowało. Może on, może ona, może oboje po trochu. Cieszyła się, że wkraczając do tej rodziny, wspólny język odnalazła nie tylko z mężem, który obiecywał jej opiekę w trakcie małżeńskiej przysięgi, że mogła również liczyć na pozostałych krewnych.
— Mi również przykro. To... wszystko jest takie niesprawiedliwe — jej głos był pełen żalu, lecz mimo to odsunęła się od szwagra. Zbolały uśmiech zafalował na jej wargach, lecz niedługo później padło pytanie o Weymouth. Miejsce, które zawsze kojarzyło się jej z najlepszym dzieciństwem, na jakie można było sobie pozwolić. Z morską bryzą przetaczającą się przez rezydencję, z piknikami na plaży, pływaniem w lato i łyżwami w zimę.
— Weymouth jest zupełnie inne od Derby. Wychowaliśmy się nad morzem tak jak wy wśród wzgórz. W pierwszym roku naprawdę trudno było się przyzwyczaić... Powietrze jest zupełnie inne. Ale im dłużej tu jestem, tym mocniej czuję, że jest to też moje miejsce... — odpowiedziała zgodnie z prawdą, układając obie dłonie na materiale sukni na wysokości kolan. Instytucja małżeństwa, opuszczanie jednej rodziny, by związać się z drugą... Była przygotowywana do takiej decyzji całe swe życie, a jednak przez pewne kwestie trudno było przeskoczyć. Jej się udało. Inne panny nie miały tyle szczęścia.
— Będą tam bezpieczni. Miriam i Edwin na pewno zajmą się kuzynostwem. A moja mama będzie zachwycona, mogąc znów bawić się z berbeciami... Piątka dzieci... Wyobrażasz sobie, jak byłoby tu głośno? — zaśmiała się krótko, zasłaniając usta wierzchem dłoni. Może nie zostało tak wiele czasu, by zdołali się przekonać, z czym wiąże się duża ilość dzieci pod jednym dachem?
Ku ich wspólnej rozpaczy.
Słowa wsparcia zawsze stanowiły coś pięknego, coś, co na moment potrafiło ściągnąć z ramion nawet największy ciężar. I tak oto Isaiah spowodował zakwitnięcie kolejnego uśmiechu na twarzy Mare, która stuknęła ich kieliszkami o siebie, wznosząc przy tym toast. Po wypiciu kolejnej porcji alkoholu pozwoliła sobie na poruszenie pewnej kwestii. Kwestii, która mogła być oczywiście drażliwa, choć przy odpowiednim podejściu może ujdzie im ona na sucho.
— Postanowiłeś już co w kwestii twego stanu? — wdowcy mieli znacznie większą swobodę od wdów. Zwłaszcza tacy, którzy posiadali już dziedziców swej linii. — Wuj Ofer jest zdania, że nie należy nikogo popędzać w zamiarach, przekonana więc jestem, że gdybyś z szacunku do Isoldy pragnął pozostać w samotności, nie będzie z tego tytułu problemów.
Głos zniżony do szeptu ledwie pływał nad dźwiękami sączącymi się z gramofonu. Ale nie było potrzeby poruszania tak delikatnych kwestii głośniej, nie gdy siedzieli w tak niewielkiej odległości od siebie.
— Niezależnie od tego, co postanowisz, tak ja jak i Elroy jesteśmy zawsze po twojej stronie — przełożyła kieliszek z jednej ręki do drugiej, by teraz móc ułożyć uwolnioną dłoń na tej należącej do szwagra. Palce zacisnęły się lekko na dłoni męskiej, a gdyby tylko Isaiah zechciał podnieść na nią wzrok, zobaczyłby ciepły uśmiech szwagierki, odbijające się w oczach iskry wsparcia. Nie chciała, by kiedykolwiek czuł się, że jest wobec jakiejś kwestii zupełnie sam. Że nie może liczyć na pomoc.
Tak samo jak pomoc otrzymała Mare. Nie spodziewała się podobnego wyznania ze strony Isaiaha, lecz poruszywszy kwestie, które leżały im na sercach już od długich lat, mogli spróbować odnaleźć spokój, którego tak im brakowało. Poruszona szczerością wyznania, pustką, którą czuł również on — straciwszy nie tylko siostrę, ale i żonę — lady Greengrass nie mogła dłużej zwlekać. Objęła szwagra. Nie wiedziała, które z nich bardziej tego potrzebowało. Może on, może ona, może oboje po trochu. Cieszyła się, że wkraczając do tej rodziny, wspólny język odnalazła nie tylko z mężem, który obiecywał jej opiekę w trakcie małżeńskiej przysięgi, że mogła również liczyć na pozostałych krewnych.
— Mi również przykro. To... wszystko jest takie niesprawiedliwe — jej głos był pełen żalu, lecz mimo to odsunęła się od szwagra. Zbolały uśmiech zafalował na jej wargach, lecz niedługo później padło pytanie o Weymouth. Miejsce, które zawsze kojarzyło się jej z najlepszym dzieciństwem, na jakie można było sobie pozwolić. Z morską bryzą przetaczającą się przez rezydencję, z piknikami na plaży, pływaniem w lato i łyżwami w zimę.
— Weymouth jest zupełnie inne od Derby. Wychowaliśmy się nad morzem tak jak wy wśród wzgórz. W pierwszym roku naprawdę trudno było się przyzwyczaić... Powietrze jest zupełnie inne. Ale im dłużej tu jestem, tym mocniej czuję, że jest to też moje miejsce... — odpowiedziała zgodnie z prawdą, układając obie dłonie na materiale sukni na wysokości kolan. Instytucja małżeństwa, opuszczanie jednej rodziny, by związać się z drugą... Była przygotowywana do takiej decyzji całe swe życie, a jednak przez pewne kwestie trudno było przeskoczyć. Jej się udało. Inne panny nie miały tyle szczęścia.
— Będą tam bezpieczni. Miriam i Edwin na pewno zajmą się kuzynostwem. A moja mama będzie zachwycona, mogąc znów bawić się z berbeciami... Piątka dzieci... Wyobrażasz sobie, jak byłoby tu głośno? — zaśmiała się krótko, zasłaniając usta wierzchem dłoni. Może nie zostało tak wiele czasu, by zdołali się przekonać, z czym wiąże się duża ilość dzieci pod jednym dachem?
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Doskonale pamiętał tamten moment, gdy ziemia osunęła mu się spod nóg, w zielonkawych oczach na moment zaświeciła pustka, a po kilku sekundach jego spojrzenie zaszło mgłą. Wtedy nie wiedział, że słowa - Isolda nie żyje - mogą złamać serce. Chociaż wcześniej dotarła do niego wiadomość o wybuchu pożaru w Ministerstwie, zmuszając go do godzenia się z myślą, że mąż Lisette znajdował się w budynku, to nie podejrzewał, że mogło go spotkać jeszcze coś gorszego, czyniąc go nieszczęśliwym wdowcem niemal wszędzie ciągnącym za sobą żałobny całun. Nie był w stanie na nowo poskładać w całość fragmentów serca - milionów odłamków kruchego lustra, w których wciąż przeglądała się rozpacz.
Mimo że błądził wtedy po omacku jak dziecko we mgle, zdawał sobie sprawę, jak wielkie miał w Mare i w Elroyu wsparcie. Zwłaszcza w pierwszych tygodniach, gdy nie był w stanie w należyty sposób zająć się Felixem. Teraz więc odwzajemnił uśmiech i wzniósł wraz z szwagierką toast, mając nadzieję, że w przyszłości nie dotkną ich już tak ogromne tragedie. Nie wiedział, jak bardzo się mylił.
Uniósł lekko brwi, przez moment nieco zaskoczony jej pytaniem, zanim zdał sobie sprawę, że było ono w końcu zupełnie na miejscu, mimo że od śmierci Isoldy minęły niespełna dwa lata. Wciąż był w końcu całkiem młody, Elroy w wieku trzydziestu lat dopiero szykował się do ślubu, i tak mocno odsuwając go w czasie, ku rozpaczy nie tylko Mare, ale i samego Isaiaha, który sam pragnął jak najszybciej stanąć na ślubnym kobiercu. Wbrew sobie dostosował się jednak do należnego starszemu bratu pierwszeństwa, chociaż pewność, że przeznaczenia postawiło mu na drodze miłość jego życia nie opuszczała go ani na chwilę. Nie dopuszczał więc do siebie myśli, że jakakolwiek kobieta, bez względu na to jak szlachetnie inteligentna i piękna, mogłaby zastąpić niegdysiejszą pannę Slughorn.
- Szczerze mówiąc nawet się jeszcze nad tym nie zastanawiałem - odparł, spoglądając na Mare smutno. - Rana jest jeszcze wyjątkowo świeża. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że ktoś mógłby zapełnić tamtą pustkę… - Nie wypowiedział tej myśli na głos, ale miał wrażenie, że jego zastałe w bezruchu, nienaoliwione uniesieniem serce nie było już zdolne do miłosnych drgnień i bicia w rytmie dopasowującym się do tempa nakazującego mu dzielenie życia z kimś innym. Nie mógł jednak wykluczyć, że w przyszłości jeszcze się to zmieni. - Zdaję sobie jednak sprawę, że Felix potrzebuje matki, nawet jeśli jego ciocia tak wspaniale odnajduje się w tej roli, biorąc go pod swoje skrzydła. Musisz wiedzieć jak bardzo jestem ci za to wdzięczny.
Podniósł wzrok, odwracając rękę i z wdzięcznością na moment splatając ją z dłonią szwagierki, odwzajemniając uścisk. Drobny gest, który tylko dla nielicznych nie miałby żadnego znaczenia, jego zaś dodatkowo utwierdzał w przekonaniu, że nie mógł lepiej trafić, jak wielkim skarbem była Mare dla rodu Greengrass. Dostrzegł iskry wsparcia niemal sypiące się ze spojrzenia zielonych oczu, w których - choć wiedział, że to tylko wyobraźnia podsuwa mu tak sugestywny obraz - na moment dostrzegł cień smoczego ognia. Nie miał wątpliwości, że kobieta na przestrzeni ostatnich lat, a zwłaszcza kilkunastu miesięcy poprzedzających ten szczególny wieczór, stała się nieodłączną częścią rzeczywistości Derby. Poczuł jej ciepło, gdy objęła go swobodnie, odwzajemnił ten gest zamykając ją na moment w swoim uścisku będącym jakby przypieczętowaniem coraz mocniej zawiązującej się między nimi nici porozumienia.
- Masz niestety rację - odparł ze smutkiem, gdy odsunęli się od siebie. Sięgnął ponownie po kieliszek i pociągnął z niego kolejny łyk szampana, który zaczynał nieco uderzać mu do głowy. Starał się jednak odsunąć od siebie to nagłe uczucie smutku i żalu, mieli w końcu z czego się cieszyć, co świętować. Nowy rok miał z pewnością przynieść ze sobą wiele zmian, z którymi najlepiej było zmierzyć się z uśmiechem, a nie żalem bezsensownie noszonym w sercu.
- Jesteś nieoderwalną częścią Derby - odparł z uśmiechem. Tym razem to on wyciągnął rękę i na moment zacisnął ją na drobnej kobiecej dłoni. - Isolda czuła się podobnie, początkowo bardzo ją drażnił ta wszechobecna woń siarki… Jakby w szpitalu nie miała do czynienia z gorszymi zapachami. - Roześmiał się ciepło, z nieskrywanym rozbawieniem na samo wspomnienie lekko zmarszczonego nosa i warg wykrzywionych w udawanym grymasie.
Wyprostował się wygodnie na szezlongu, odkładając rękę, w której trzymał kieliszek na jego oparcie. Spoglądał w zamyśleniu w sufit, czując przez moment napływające do ciała zmęczenie.
- Dzięki temu może nie będą nawet świadomi tego, że wokół toczy się wojna. - Uśmiechnął się z zadowoleniem, po chwili wtórując jej śmiechem. - Jeszcze przyjdą takie czasy - odpowiedział z nagłą pewnością, posyłając jej szeroki uśmiech spod lekko przymkniętych powiek.
Mimo że błądził wtedy po omacku jak dziecko we mgle, zdawał sobie sprawę, jak wielkie miał w Mare i w Elroyu wsparcie. Zwłaszcza w pierwszych tygodniach, gdy nie był w stanie w należyty sposób zająć się Felixem. Teraz więc odwzajemnił uśmiech i wzniósł wraz z szwagierką toast, mając nadzieję, że w przyszłości nie dotkną ich już tak ogromne tragedie. Nie wiedział, jak bardzo się mylił.
Uniósł lekko brwi, przez moment nieco zaskoczony jej pytaniem, zanim zdał sobie sprawę, że było ono w końcu zupełnie na miejscu, mimo że od śmierci Isoldy minęły niespełna dwa lata. Wciąż był w końcu całkiem młody, Elroy w wieku trzydziestu lat dopiero szykował się do ślubu, i tak mocno odsuwając go w czasie, ku rozpaczy nie tylko Mare, ale i samego Isaiaha, który sam pragnął jak najszybciej stanąć na ślubnym kobiercu. Wbrew sobie dostosował się jednak do należnego starszemu bratu pierwszeństwa, chociaż pewność, że przeznaczenia postawiło mu na drodze miłość jego życia nie opuszczała go ani na chwilę. Nie dopuszczał więc do siebie myśli, że jakakolwiek kobieta, bez względu na to jak szlachetnie inteligentna i piękna, mogłaby zastąpić niegdysiejszą pannę Slughorn.
- Szczerze mówiąc nawet się jeszcze nad tym nie zastanawiałem - odparł, spoglądając na Mare smutno. - Rana jest jeszcze wyjątkowo świeża. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że ktoś mógłby zapełnić tamtą pustkę… - Nie wypowiedział tej myśli na głos, ale miał wrażenie, że jego zastałe w bezruchu, nienaoliwione uniesieniem serce nie było już zdolne do miłosnych drgnień i bicia w rytmie dopasowującym się do tempa nakazującego mu dzielenie życia z kimś innym. Nie mógł jednak wykluczyć, że w przyszłości jeszcze się to zmieni. - Zdaję sobie jednak sprawę, że Felix potrzebuje matki, nawet jeśli jego ciocia tak wspaniale odnajduje się w tej roli, biorąc go pod swoje skrzydła. Musisz wiedzieć jak bardzo jestem ci za to wdzięczny.
Podniósł wzrok, odwracając rękę i z wdzięcznością na moment splatając ją z dłonią szwagierki, odwzajemniając uścisk. Drobny gest, który tylko dla nielicznych nie miałby żadnego znaczenia, jego zaś dodatkowo utwierdzał w przekonaniu, że nie mógł lepiej trafić, jak wielkim skarbem była Mare dla rodu Greengrass. Dostrzegł iskry wsparcia niemal sypiące się ze spojrzenia zielonych oczu, w których - choć wiedział, że to tylko wyobraźnia podsuwa mu tak sugestywny obraz - na moment dostrzegł cień smoczego ognia. Nie miał wątpliwości, że kobieta na przestrzeni ostatnich lat, a zwłaszcza kilkunastu miesięcy poprzedzających ten szczególny wieczór, stała się nieodłączną częścią rzeczywistości Derby. Poczuł jej ciepło, gdy objęła go swobodnie, odwzajemnił ten gest zamykając ją na moment w swoim uścisku będącym jakby przypieczętowaniem coraz mocniej zawiązującej się między nimi nici porozumienia.
- Masz niestety rację - odparł ze smutkiem, gdy odsunęli się od siebie. Sięgnął ponownie po kieliszek i pociągnął z niego kolejny łyk szampana, który zaczynał nieco uderzać mu do głowy. Starał się jednak odsunąć od siebie to nagłe uczucie smutku i żalu, mieli w końcu z czego się cieszyć, co świętować. Nowy rok miał z pewnością przynieść ze sobą wiele zmian, z którymi najlepiej było zmierzyć się z uśmiechem, a nie żalem bezsensownie noszonym w sercu.
- Jesteś nieoderwalną częścią Derby - odparł z uśmiechem. Tym razem to on wyciągnął rękę i na moment zacisnął ją na drobnej kobiecej dłoni. - Isolda czuła się podobnie, początkowo bardzo ją drażnił ta wszechobecna woń siarki… Jakby w szpitalu nie miała do czynienia z gorszymi zapachami. - Roześmiał się ciepło, z nieskrywanym rozbawieniem na samo wspomnienie lekko zmarszczonego nosa i warg wykrzywionych w udawanym grymasie.
Wyprostował się wygodnie na szezlongu, odkładając rękę, w której trzymał kieliszek na jego oparcie. Spoglądał w zamyśleniu w sufit, czując przez moment napływające do ciała zmęczenie.
- Dzięki temu może nie będą nawet świadomi tego, że wokół toczy się wojna. - Uśmiechnął się z zadowoleniem, po chwili wtórując jej śmiechem. - Jeszcze przyjdą takie czasy - odpowiedział z nagłą pewnością, posyłając jej szeroki uśmiech spod lekko przymkniętych powiek.
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spodziewała się usłyszeć właśnie takie słowa. Mężczyźni podchodzili do swego stanu matrymonialnego w sposób zupełnie inny od kobiet — nie, żeby szczególnie dziwiła się podobnemu stanowisku, w końcu ich pozycja zależała przede wszystkim od nazwiska, z którym się urodzili, nie od tego, które przyjdzie im przyjąć i od osoby, która im je odda. Arystokracja była pełna pięknych historii miłosnych spisanych na przestrzeni dziejów, jednak zdecydowana większość związków w tej warstwie społecznej była zawierana nie przez wielkie porywy serca tego czy owego lorda oraz takiej lub owakiej lady. Polityka matrymonialna wciąż miała się w najlepsze, a Mare przeczuwała, że wuj Isaiaha będzie mógł niedługo ponownie podnieść ten problem. Cieszyła się jednak, że ich rodzina pielęgnowała szczególnie sztukę dyskusji oraz wyprowadzania argumentów. Choć i w Derby kobiety miały mniej do powiedzenia niż mężczyźni, wspaniałe było to, że mogły mówić w ogóle. Dla osoby takiej jak Mare czerpiącej garściami z wychowania, w którym wzrosła pod herbem z paprocią, możliwość swobodnego wyrażania swego zdania, z zachowaniem szacunku do zasad rządzących ich małym światem, była nieoceniona.
— Nie martw się tym — szepnęła więc miękko, próbując uratować resztki dobrego humoru szwagra. Widziała smutek w jego oczach, widziała go zdecydowanie zbyt często, niż by tego chciała. Ale taka była kolej rzeczy. Ona sama nie mogła wyobrazić sobie bólu, który musiał toczyć Isaiaha w obliczu śmierci kobiety, z którą chciał spędzić resztę życia, matki jego dziecka. Myśl, że Elroy mógłby kiedyś nie powrócić do domu, nie stanąć w drzwiach ich małżeńskich komnat — zmęczony, ale zadowolony — rozrywała jej serce, choć w głębi duszy wiedziała, że tak się nie stanie.
Słowa o Felixie potrzebującym matki zaskoczyły Mare na tyle, że w mgnieniu oka przybrała minę raczej posągową.
— Felix to wspaniały młody lord. Ale nie możesz używać tego argumentu, Isaiah... Jeżeli zwiążesz się z jakąś kobietą wyłącznie dla dobra syna, wyrządzisz jemu, sobie i jej największą krzywdę. Twój syn potrzebuje przede wszystkim obecnego, zdrowego ojca. Człowieka, który pokaże mu najpierw jak być dobrym człowiekiem, a później jak przynieść dumę rodzinie — nie było we wszechświecie nic gorszego niż związki zawierane wyłącznie dla dobra kogoś innego. Nawet dama z największym instynktem macierzyńskim, która obdarowałaby Felixa najlepszą opieką na świecie, a nie zagrzała miejsca w sercu jego ojca, byłaby kobietą nieszczęśliwą. Nie wątpiła, że romantyczna dusza szwagra również by na tym ucierpiała. Znów jednak rozumiała, że przede wszystkim chciał kierować się dobrem krewnych i wizerunkiem rodziny. Ale na to jeszcze przyjdzie pora.
Uśmiech pojawił się na jej wargach ponownie, gdy wspomniał o wdzięczności za pomoc w opiece nad synem. Mare nieco zaskoczona takim wyznaniem opuściła wzrok na ich dłonie, przyglądając się splecionym w zażyłym geście palcom. Jeżeli kiedykolwiek Isaiah będzie czuł się gotowy na danie sobie drugiej szansy, jakakolwiek kobieta skupi jego uwagę, będzie z pewnością najszczęśliwszą damą na całym świecie. Co do tego nie miała nawet najmniejszych wątpliwości. Odpowiedziała na gest delikatnym ściśnieniem jego dłoni, gdzieś na krańcu świadomości zastanawiając się, jak to możliwe, że Isaiah zachował w sobie tyle wrażliwości pomimo upływu lat i nieodstępliwego towarzystwa brata o kontrastującej osobowości.
— To dzięki wam, mój drogi. Gdyby nie ty, Elroy, wasi rodzice, rodzeństwo... — czuła, że i jej gardło powoli zaciska się w pierwszych oznakach wzruszenia. Nigdy nie wspominała Greengrassom jak bardzo jest im wdzięczna za przyjęcie do rodziny. Za wsparcie, które jej okazano, pomimo początkowych trudności w małżeństwie. Za to wszystko chciała podziękować, wierną służbą rodzinie wynagrodzić każdą trudność, którą z jej powodu przechodzili. — Gdyby nie serce, które mi okazaliście, nie miałabym siły stać się tą wersją siebie. Wiem, że jeszcze długa droga przede mną, ale zawsze jest miło wiedzieć, że gdybyśmy znaleźli się w tarapatach, ktoś zawsze wyciągnie do nas pomocną dłoń.
Kolejne zaciśnięcie dłoni na dłoni. Zielone oczy Mare raz jeszcze uniosły się na twarz mężczyzny.
— Dziękuję. Z całego serca dziękuję — wyszeptała, w rytm sączącego się w dalszym ciągu z gramofonu Greensleeves. Niedługo później Isaiah wspomniał o zapachu siarki, o reakcji Isoldy, a Mare nie mogła powstrzymać się od chichotu. Wolną dłoń przyłożyła natychmiastowo do różanych warg, zakrywając je opuszkami palców. — Archibald opowiadał mi czasem o tym, jakie rzeczy potrafią pojawić się w szpitalu... I powiem ci szczerze, że bywały momenty, w których żałowałam, że tak na niego naciskałam.
A w momentach takie jak tamte, gdy Archibald ze szczegółami i miną sugerującą ponowne przeżywanie tych okropnych obrazów opowiadał jej o własnych doświadczeniach, dziękowała rodzicom, że nie pozwolili jej na podjęcie drogi uzdrowicielskiej.
Przeciągnęła się w miejscu, tłumiąc ziewnięcie.
— Póki co śpią snem sprawiedliwych. My również powinniśmy, zobacz, która godzina — zbliżała się pora, w której Elroy powracał z szeroko pojętego zewnątrz. Dziś w rezerwacie zatrzymały go jakieś ważne obowiązki, których naturę pominął z szacunku do żony. Cokolwiek to było, musiało skończyć się za kilka chwil. Mare podniosła się z miejsca, po czym podeszła do drzwi. Gdy jasna dłoń spoczęła na klamce, raz jeszcze zwróciła się w kierunku szwagra.
— Dobrej nocy, Isaiah.
| z/t
— Nie martw się tym — szepnęła więc miękko, próbując uratować resztki dobrego humoru szwagra. Widziała smutek w jego oczach, widziała go zdecydowanie zbyt często, niż by tego chciała. Ale taka była kolej rzeczy. Ona sama nie mogła wyobrazić sobie bólu, który musiał toczyć Isaiaha w obliczu śmierci kobiety, z którą chciał spędzić resztę życia, matki jego dziecka. Myśl, że Elroy mógłby kiedyś nie powrócić do domu, nie stanąć w drzwiach ich małżeńskich komnat — zmęczony, ale zadowolony — rozrywała jej serce, choć w głębi duszy wiedziała, że tak się nie stanie.
Słowa o Felixie potrzebującym matki zaskoczyły Mare na tyle, że w mgnieniu oka przybrała minę raczej posągową.
— Felix to wspaniały młody lord. Ale nie możesz używać tego argumentu, Isaiah... Jeżeli zwiążesz się z jakąś kobietą wyłącznie dla dobra syna, wyrządzisz jemu, sobie i jej największą krzywdę. Twój syn potrzebuje przede wszystkim obecnego, zdrowego ojca. Człowieka, który pokaże mu najpierw jak być dobrym człowiekiem, a później jak przynieść dumę rodzinie — nie było we wszechświecie nic gorszego niż związki zawierane wyłącznie dla dobra kogoś innego. Nawet dama z największym instynktem macierzyńskim, która obdarowałaby Felixa najlepszą opieką na świecie, a nie zagrzała miejsca w sercu jego ojca, byłaby kobietą nieszczęśliwą. Nie wątpiła, że romantyczna dusza szwagra również by na tym ucierpiała. Znów jednak rozumiała, że przede wszystkim chciał kierować się dobrem krewnych i wizerunkiem rodziny. Ale na to jeszcze przyjdzie pora.
Uśmiech pojawił się na jej wargach ponownie, gdy wspomniał o wdzięczności za pomoc w opiece nad synem. Mare nieco zaskoczona takim wyznaniem opuściła wzrok na ich dłonie, przyglądając się splecionym w zażyłym geście palcom. Jeżeli kiedykolwiek Isaiah będzie czuł się gotowy na danie sobie drugiej szansy, jakakolwiek kobieta skupi jego uwagę, będzie z pewnością najszczęśliwszą damą na całym świecie. Co do tego nie miała nawet najmniejszych wątpliwości. Odpowiedziała na gest delikatnym ściśnieniem jego dłoni, gdzieś na krańcu świadomości zastanawiając się, jak to możliwe, że Isaiah zachował w sobie tyle wrażliwości pomimo upływu lat i nieodstępliwego towarzystwa brata o kontrastującej osobowości.
— To dzięki wam, mój drogi. Gdyby nie ty, Elroy, wasi rodzice, rodzeństwo... — czuła, że i jej gardło powoli zaciska się w pierwszych oznakach wzruszenia. Nigdy nie wspominała Greengrassom jak bardzo jest im wdzięczna za przyjęcie do rodziny. Za wsparcie, które jej okazano, pomimo początkowych trudności w małżeństwie. Za to wszystko chciała podziękować, wierną służbą rodzinie wynagrodzić każdą trudność, którą z jej powodu przechodzili. — Gdyby nie serce, które mi okazaliście, nie miałabym siły stać się tą wersją siebie. Wiem, że jeszcze długa droga przede mną, ale zawsze jest miło wiedzieć, że gdybyśmy znaleźli się w tarapatach, ktoś zawsze wyciągnie do nas pomocną dłoń.
Kolejne zaciśnięcie dłoni na dłoni. Zielone oczy Mare raz jeszcze uniosły się na twarz mężczyzny.
— Dziękuję. Z całego serca dziękuję — wyszeptała, w rytm sączącego się w dalszym ciągu z gramofonu Greensleeves. Niedługo później Isaiah wspomniał o zapachu siarki, o reakcji Isoldy, a Mare nie mogła powstrzymać się od chichotu. Wolną dłoń przyłożyła natychmiastowo do różanych warg, zakrywając je opuszkami palców. — Archibald opowiadał mi czasem o tym, jakie rzeczy potrafią pojawić się w szpitalu... I powiem ci szczerze, że bywały momenty, w których żałowałam, że tak na niego naciskałam.
A w momentach takie jak tamte, gdy Archibald ze szczegółami i miną sugerującą ponowne przeżywanie tych okropnych obrazów opowiadał jej o własnych doświadczeniach, dziękowała rodzicom, że nie pozwolili jej na podjęcie drogi uzdrowicielskiej.
Przeciągnęła się w miejscu, tłumiąc ziewnięcie.
— Póki co śpią snem sprawiedliwych. My również powinniśmy, zobacz, która godzina — zbliżała się pora, w której Elroy powracał z szeroko pojętego zewnątrz. Dziś w rezerwacie zatrzymały go jakieś ważne obowiązki, których naturę pominął z szacunku do żony. Cokolwiek to było, musiało skończyć się za kilka chwil. Mare podniosła się z miejsca, po czym podeszła do drzwi. Gdy jasna dłoń spoczęła na klamce, raz jeszcze zwróciła się w kierunku szwagra.
— Dobrej nocy, Isaiah.
| z/t
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Dzisiaj już przy śniadaniu nie mógł się powstrzymać przed złożeniem swojej siostrze życzeń urodzinowych - nawet jeśli mijający rok znów przypominał o tym, że powoli panna się starzała i wypadało jej znaleźć męża, nie chciał, aby to w taki sposób myślała i pamiętała dni swoich urodzin. Wiedział, że przyjdzie dzień, w którym przyjdzie im wydać za mąż Delilah, a jednak nie chciał, aby ponaglać znalezienie odpowiedniego kandydata. Może, gdyby nie wojna i głośne wyrażenie sprzeciwu wobec niej ze strony ich rodu, już dzisiaj niewidoma siostra nosiłaby nazwisko swojego męża, jednak cóż mogło dać gdybanie?
- Mam nadzieję, że dzisiaj wypoczęłaś dobrze, siostro? - zapytał, prowadząc ją pod rękę do pokoju, który choć piękny, nie mógł zostać ujrzany przez Delilah. Nie prowadził jej w obawie, że ta mogłaby się potknąć na posadzce - prowadził ją, wiedząc że przecież tak wypadało. Czasem z pewnością było trudno, aby znaleźć odpowiedni prezent dla siostry, która była niewidoma, dlatego poszukiwał przedmiotów, które skupiały się wokół jej innych zmysłów - poza zdobną suknią, lubił prezentować jej delikatne i miękkie szale, bogato rzeźbione grzebienie czy figurki, które mogły poruszyć jej wyobraźnię przez dotyk. Chociaż dzisiaj miał nadzieję, że niewielkie pudełeczko spoczywające na stoliku, przysporzy jej równie wiele radości co nowa suknia.
- Ostrożnie, ktoś przesunął poduszkę - powiedział, przesuwając tę na kanapie tak, aby jego siostra nie miała większych niespodzianek. Na stole była przygotowana herbata kwiatowa, nadziewane pączki, kostki czekolady oraz pokrojony w kostki marcepan.
Kiedy usiedli przy stoliku, Elroy przejął inicjatywę w nalaniu herbaty dla młodszej siostry do filiżanki, specjalnie stukając w talerzyk, kiedy odkładał już pełne naczynie, aby dać znać Delilah, gdzie też znajduje się napar. W końcu wiedział, że mimo trudności, ta była bardziej niż kompetentna, aby radzić sobie z codziennymi czynnościami.
- Mam nadzieję, że w ostatnim czasie nie niepokoją cię złe wizje? Wybacz, że wciąż jest tak pusto i cicho bez najmłodszych, chciałbym aby Saoirse i jej kuzyni nie musiała wyjeżdżać do Weymouth, ale sama rozumiesz doskonale, jak wygląda sytuacja - westchnął, bo i jemu samemu ciężko było celebrować urodziny młodszej siostry, kiedy po głowie wciąż krążyły nieprzyjemne myśli i zmartwienia w związku z niebezpieczną sytuacją zarówno w ich hrabstwach, jak i na ich granicach. Chciałby, aby wszystkie problemy po prostu odeszły w niepamięć, aby ta wojna po prostu się skończyła - ale wiedział, że jeszcze długi czas do tego; wiedział, że musiał poświęcić wiele sił, aby móc pomóc zakończyć ten brutalny przelew krwi.
Sięgnął jednak po delikatnie rzeźbione na wierzchu drewniane pudełko, wykończone metalowymi ozdobami. Podał je ostrożnie siostrze, zaraz również podając jej złoty kluczyk na rzemyku. Miał nadzieję, że pozytywka będzie czymś, co będzie umilało jej ten niespokojny czas w Derby. Na stoliku wciąż dodatkowo leżało pudełko z czekoladową żabą.
- Śmiało, otwórz.
| Przekazuję Delilah czekoladową żabę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wśród melodii Greensleeves dzień mógł płynąć i płynąć — bez znużenia i bez trosk. Trzy miesiące temu rodowa pieśń Greengrassów stała się niemalże ofiarą bluźnierstwa, lecz z każdym mijającym dniem stawali się coraz silniejsi, coraz bardziej odważni, ugruntowani w tym, co słuszne i sprawiedliwe. Okres po napaści na Staffordshire wpłynął znacząco na mieszkańców Derby. Każde z nich musiało się wreszcie opowiedzieć po którejś ze stron, wojna wyciągnęła po nich swoje szpony szybko, gwałtownie, ale te nie miały prawa zacisnąć się na ich szyi. Drasnęły ją, oczywiście, atak Rycerzy Walpurgii nie obszedł się z nimi łagodnie, ale wzmocnił bardziej od wszystkiego, co stało się do tamtej pory.
Trzy miesiące to mrugnięcie i cała wieczność. Tyle zdarzyło się od początku roku, że mogłoby równie dobrze wypełnić całe dwanaście miesięcy. Gdy jedne życia się kończyły, drugie dopiero zaczynały. Ciąża lady Greengrass wniosła na Grove Street 12 oczekiwany oddech ulgi. Dowód na to, że nie zawsze wszystko musi się walić, że na gruzach starego, można postawić coś lepszego, nowszego. Oznaczała jednakże także nadciągającą konieczność wycofania się z tego, co ostatnio stało się rutyną szlachcianki — odwiedzin różnych zakątków ziem, nad którymi jej rodzina sprawowała opiekę, osobistego doglądania postępów w budowie w Dolinie Downs Bank. Na całe szczęście nie oznaczała końca wizyt przyjaciół. Większość z gości odwiedzających Derby nie przybywała tam wyłącznie na czcze pogaduszki, za odwiedzinami stał konkretny powód, często zamykający się w odmętach gabinetu zajmowanego przez Elroya, ale Mare nie była szczególnie ciekawa kwestii, które poruszał jej mąż. Nie dlatego, że mogły być interesujące, zapewne nie były, ale wierzyła w umiejętności, rozsądek i osąd męża, to, że jeżeli sytuacja będzie naprawdę zła, zwróci się o jej pomoc. Uzdrowiciele kazali jej się przecież nie przejmować, a zetknięci z wyjątkowo upartym wejrzeniem lady Mare, dodali po chwili, że na tyle, ile lady może. Na taki kompromis mogła z kolei pójść.
Garfield na pewno będzie zmęczony po podróży z Devon, dlatego też mając w pamięci wcześniejszą wizytę Neali, Mare nakazała przygotowanie pokoju motyli do kameralnego obiadu. Dzisiaj kuchnia przygotowała bitki wołowe z suszonymi śliwkami, ziemniakami i piklowaną rzodkiewką. To właśnie zapach tego dania mógł zapewne dotrzeć pierwszy do zmysłów Weasleya, jeszcze przed przekroczeniem progu.
Mare cieszyła się z tej wizyty — kuzyn to w końcu kuzyn, Weasleyów od maleńkości, od czasów panieńskich darzyła szczególnym rodzajem więzi, choć z racji wieku bliżej było jej raczej do milczącego Brendana, niż starszego (ledwo o dwa lata!) Garfielda. Nie zmieniało to faktu, że Garry zapisał się w jej pamięci naprawdę przemiło i żałowała — och, jak żałowała! — że nie mogli spędzić ze sobą więcej czasu. Aż nadarzyła się do tego odpowiednia okazja. To pod opieką rodziców Garfielda znajdowała się Neala, a rewelacje zasłyszane przy jej ostatniej wizycie sprawiły, że Mare musiała upewnić się, że wszystko było w absolutnym porządku. Czy była ku temu lepsza sposobność niż przy obiedzie? Powiedziałby kto, że plotki były domeną kobiet, lecz był w ogromnym błędzie. Z własnego doświadczenia Mare wiedziała, że mężczyźni byli równie gadatliwi, jeżeli nie bardziej od swych sióstr, matek, kuzynek i żon.
Gdy drzwi pokoju motyli otworzyły się, Mare zajmowała jeden z szezlongów, czytając akurat "100 sposobów na otwarcie trzeciego oka", podręcznik dla początkujących wróżbitów. Ze względu na rozwijającą się ciążę, niewiele zostało jej rozrywek ponad czytanie, spacery po rodowej posiadłości i podejmowanie gości. Obiecała sobie jednak, że przyłoży się do lektury szczególnie, pragnąc wspomóc odrobinę Delilah w jej próbach wróżenia z kart tarota. Wystarczyło jednak, że w zasięgu jej wzroku pojawiła się kolejna z rudych czupryn, by opuściła powoli książkę, zaznaczyła zakładką z suszonego liścia paproci ostatnią czytaną stronę. Niedługo później podniosła się z miejsca, wychodząc na powitanie kuzynowi.
— Garfield, wydoroślałeś — oznajmiła prawie poważnie, udając zaskoczenie. Wcale nie wydoroślał od ich wcześniejszej wizyty, jednak zdawało jej się, że tamta miała miejsce niemal sto lat temu. Stęskniła się za nim, tak jak tęskniła za wszystkimi dawno niewidzianymi członkami rodziny. Spostrzegawczy Weasley mógł jednak widzieć, jak kąciki ust damy drgają, zupełnie tak, jak wtedy, gdy byli jeszcze dziećmi, gdy wraz z siostrą bliźniaczką i starszym bratem odwiedzała Devon i próbowała wypierać się, że wcale za nim nie tęskniła. Och, gdyby mogli wrócić do tamtych czasów. — Mam nadzieję, że nie jadłeś dziś obiadu, nasz kucharz przechodzi ostatnio samego siebie —dodała po chwili, wskazując na przeniesiony do pokoju na tę okazję niewielki stół. Zasiąść mogły przy nim cztery osoby, lecz nakryty był wyłącznie dla dwóch. — Proszę, nie krępuj się. [bylobrzydkobedzieladnie]
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Ostatnio zmieniony przez Mare Greengrass dnia 09.08.22 19:30, w całości zmieniany 1 raz
Aromat najznamienitszych dań dobiegał mych nozdrzy z bardzo daleka. Nie potrafiłem kiełznać swoich zmysłów, by wytłumić nacierające zewsząd zapachy, nabyłem jednak nową zdolność; talent koncentracji węchu. To przyszło zupełnie naturalnie — nie zorientowałem się, kiedy nauczyłem się wyodrębniać woń poszczególnych przypraw, warzyw, znanych mi potraw. Wystarczyło, że skupiłem swoją uwagę na pożądanym aromacie, żeby zidentyfikować — na przykład — jakie mięso wykorzystano w obiedzie, którym planowano mnie ugościć, a nawet, w jakim stopniu było wysmażone. Żyjąc skromnie, nieczęsto bawiłem zaszczytem spożywania wystawnego jadła, nie mówiąc już o takiej kompozycji smakowej; nieco ubolewałem nad losem głodujących, gdy arystokracja stołowała się po królewsku — z tych samych przyczyn stroniąc od luksusów wizyt na szlacheckich włościach. Byłem jednak wymęczony nie tylko podróżą i spotkaniem z Elroyem, ale i minioną pełnią księżyca; następujący po niej dzień to za mało, aby odzyskać pełnię witalnych sił — nie byłem więc w nastroju na ideologiczne dąsy, które nie wniosłyby żadnych pozytywów do przyjaznego spotkania. A spotkać miałem się z niebyle kim, bo z Mare Greengrass, żoną gospodarza, który mnie na tych ziemiach ugościł; z moją kuzynką, z którą niestety nie miałem wielu perspektyw na kontakt w dorosłości. Ja zająłem się swoją karierą i pasją — Prorokiem Codziennym; ona — arystokratycznym, wystawnym życiem, którego nigdy jej nie zazdrościłem. Nie zmienia to faktu, że opinie o lady Mare miałem bardzo pozytywną. Zawsze wydawała mi się kobietą czynu, czego dowodziła w czasach największego rozłamu i, paradoksalnie, największego zjednoczenia — opiekując się swoimi ziemiami, swoim ludem z sercem po właściwej stronie.
Wspólny obiad mnie radował, zupełnie szczerze. Bałem się jedynie tego samego, co mógłby dostrzec we mnie Elroy: flegmatyzmu wywołanego poprzemiennym przesileniem, na który nie miałem zbyt wiele wpływu. Z pewnością wyczekiwała spotkania z kimś bardziej wygadanym; z moim (nie)dawnym ja, które — choć naprawdę bardzo bym chciał — nie było tu obecne. Z ulgą odetchnąłem, że nie wybrali wcześniejszej daty zaproszenia, bo wtedy w ogóle byłbym nie do poznania, ale co mogłem zrobić w obliczu klątwy, nad którą nie miałem kontroli? Nie mogłem przecież powiedzieć im o problemie, niezależnie od łączących nas prywatnych stosunków, od bliższych lub dalszych więzów krwi, od przymierza zawartego między naszymi rodami. Likantropia była nieakceptowalna społecznie, a ja zupełnie rozumiałem, dlaczego: przestałem mieć jakiekolwiek złudy, że kontroluję podszepty bestii i jej żądzę krwi.
Mimo radości na spotkanie martwiłem się zalewem pytań, na które nie będę umieć odpowiedzieć z gracją, a których najchętniej bym unikał. Jakże bowiem wytłumaczyć, że wyprowadziłem się z rodzinnej posiadłości, wciąż nawet niezaręczony, bo wkrótce miną już dwa lata od zerwania zaręczyn z Odessą; jak miałem wybrnąć, gdy przed samym sobą wstydziłem się odpowiedzi? Musiałem przeć przed siebie z uniesioną głową, bo nie było wyjścia. Liczyłem wyłącznie na to, że Mare będzie wiedzieć, kiedy odpuścić. Powitałem ją serdecznie i z należną kulturą, według zasad niezapomnianej etykiety, którą odwykłem stosować w niższych warstwach społecznych, nauczony dostosowania manier do ich odbiorcy. Wychwyciłem spojrzeniem dygnięcie kącików jej ust, które mimowolnie zdradzało skrywany za maską powagi entuzjazm. Nacierała na mnie fala wspomnień z czasów beztroski, kiedy radowała mnie każda rówieśnicza wizyta; dałbym sobie głowę uciąć, że Mare pamiętała moje figlarne dowcipy, których ofiarą padał każdy nasz gość. — Ty za to w ogóle się nie zestarzałaś; wciąż młoda i piękna, jakby czas zatrzymał się w miejscu — schlebiłem jej urodzie, wyrażając zupełnie szczerą opinię. Jej wiecznie gładka, zadbana cera zdawała się nie ulegać próbom czasu, co było godne podziwu, gdyż los zdawał się jedynie dokładać jej stresu. Jej słowa z kolei również były trafne. Ostatnie przeżycia i przemęczenie dodawały mi spokojnie kilku lat do wiecznie młodej twarzy, która jakby utraciła swój żywy koloryt. Mare mogła podejrzewać, że walka w podziemiu odcisnęła na mnie swoje piętno, o ile Elroy kiedykolwiek zechciał podzielić się z nią wieścią o moim udziale w losach wojny. — Będę zaszczycony spożyć go w Twoim towarzystwie, Mare — i zadowolony, że napełnię brzuch, bo oprócz kilku marchwi, którymi raczyłem Kelpie, nie miałem do jedzenia zupełnie nic. Moja spiżarnia, ostatnim czasem uposażona nieobficie, wystarczała na przetrwanie może kilku dni — stołowałem się zatem nieregularnie i stosunkowo rzadko. Wizualnie zmizerniałem jednak głównie przez ciążącą na mnie klątwę — i chociaż pozostałem przystojny, nie da się ukryć, że sam nie poznawałem się w lustrze; miałem nadzieję, że zostanie to przemilczane, bo temat był dla mnie wyjątkowo trudny. Zasiadłem na zaproszenie w wyznaczonym miejscu i zaczekałem, aż Mare jako gospodyni podejmie temat i wywiąże między nami dialog. W tym czasie rozejrzałem się jeszcze po pokoju motyli, których malunki wypełniały mnie artystyczną inspiracją.
Wspólny obiad mnie radował, zupełnie szczerze. Bałem się jedynie tego samego, co mógłby dostrzec we mnie Elroy: flegmatyzmu wywołanego poprzemiennym przesileniem, na który nie miałem zbyt wiele wpływu. Z pewnością wyczekiwała spotkania z kimś bardziej wygadanym; z moim (nie)dawnym ja, które — choć naprawdę bardzo bym chciał — nie było tu obecne. Z ulgą odetchnąłem, że nie wybrali wcześniejszej daty zaproszenia, bo wtedy w ogóle byłbym nie do poznania, ale co mogłem zrobić w obliczu klątwy, nad którą nie miałem kontroli? Nie mogłem przecież powiedzieć im o problemie, niezależnie od łączących nas prywatnych stosunków, od bliższych lub dalszych więzów krwi, od przymierza zawartego między naszymi rodami. Likantropia była nieakceptowalna społecznie, a ja zupełnie rozumiałem, dlaczego: przestałem mieć jakiekolwiek złudy, że kontroluję podszepty bestii i jej żądzę krwi.
Mimo radości na spotkanie martwiłem się zalewem pytań, na które nie będę umieć odpowiedzieć z gracją, a których najchętniej bym unikał. Jakże bowiem wytłumaczyć, że wyprowadziłem się z rodzinnej posiadłości, wciąż nawet niezaręczony, bo wkrótce miną już dwa lata od zerwania zaręczyn z Odessą; jak miałem wybrnąć, gdy przed samym sobą wstydziłem się odpowiedzi? Musiałem przeć przed siebie z uniesioną głową, bo nie było wyjścia. Liczyłem wyłącznie na to, że Mare będzie wiedzieć, kiedy odpuścić. Powitałem ją serdecznie i z należną kulturą, według zasad niezapomnianej etykiety, którą odwykłem stosować w niższych warstwach społecznych, nauczony dostosowania manier do ich odbiorcy. Wychwyciłem spojrzeniem dygnięcie kącików jej ust, które mimowolnie zdradzało skrywany za maską powagi entuzjazm. Nacierała na mnie fala wspomnień z czasów beztroski, kiedy radowała mnie każda rówieśnicza wizyta; dałbym sobie głowę uciąć, że Mare pamiętała moje figlarne dowcipy, których ofiarą padał każdy nasz gość. — Ty za to w ogóle się nie zestarzałaś; wciąż młoda i piękna, jakby czas zatrzymał się w miejscu — schlebiłem jej urodzie, wyrażając zupełnie szczerą opinię. Jej wiecznie gładka, zadbana cera zdawała się nie ulegać próbom czasu, co było godne podziwu, gdyż los zdawał się jedynie dokładać jej stresu. Jej słowa z kolei również były trafne. Ostatnie przeżycia i przemęczenie dodawały mi spokojnie kilku lat do wiecznie młodej twarzy, która jakby utraciła swój żywy koloryt. Mare mogła podejrzewać, że walka w podziemiu odcisnęła na mnie swoje piętno, o ile Elroy kiedykolwiek zechciał podzielić się z nią wieścią o moim udziale w losach wojny. — Będę zaszczycony spożyć go w Twoim towarzystwie, Mare — i zadowolony, że napełnię brzuch, bo oprócz kilku marchwi, którymi raczyłem Kelpie, nie miałem do jedzenia zupełnie nic. Moja spiżarnia, ostatnim czasem uposażona nieobficie, wystarczała na przetrwanie może kilku dni — stołowałem się zatem nieregularnie i stosunkowo rzadko. Wizualnie zmizerniałem jednak głównie przez ciążącą na mnie klątwę — i chociaż pozostałem przystojny, nie da się ukryć, że sam nie poznawałem się w lustrze; miałem nadzieję, że zostanie to przemilczane, bo temat był dla mnie wyjątkowo trudny. Zasiadłem na zaproszenie w wyznaczonym miejscu i zaczekałem, aż Mare jako gospodyni podejmie temat i wywiąże między nami dialog. W tym czasie rozejrzałem się jeszcze po pokoju motyli, których malunki wypełniały mnie artystyczną inspiracją.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Garfield wydawał się zmizerniały, to prawda. Z zaniepokojeniem zauważyła w nim to samo, co w ludziach, których spotykała w hrabstwach, które jej rodzina otaczała swą opieką. Głód — głodu nie dało się nigdy przykryć czymś innym, zawsze potrafił przedrzeć się przez maski nakładane z dbałością na twarz. Zastanawiając się nad tym, dlaczego to akurat głód, ze wszystkich możliwych sensacji, wybijał się na czyjejś twarzy równie mocno, Mare doszła do wniosku, że stoi za tym jego pierwotny charakter. Uczone książki z zakresu anatomii czarodziejskiej pomogły jej wysnuć tę hipotezę, którą później poddawała pod rozwagę także dyplomowanym uzdrowicielom oraz kursantom, nad którymi sprawowała patronat. Wszyscy dochodzili ostatecznie do wniosku, że klęska głodu, która nadciągnęła na kraj, w dłuższej perspektywie może nieść za sobą nieprzewidziane skutki na niespotykaną dotąd skalę. Niedożywienie miało bowiem prowadzić do opóźnienia wybuchów magii u dzieci starszych, potencjalnie zmieniając je w obskurusy, a u dziewczynek urodzonych z głodujących matek — zwiększonego ryzyka rozwoju serpentyny. Wystarczyło tylko spojrzeć na niemrawego w porównaniu do ich wcześniejszego spotkania kuzyna, by przypomnieć sobie ostatnich kilka rozmów, poczuć na karku gorąco poganiającego oddechu, bo przecież problem ten nie należał do najgrzeczniejszych i nie raczy się rozwiązać sam. Potrzebne było działanie, działanie szerokie, globalne niemal, ale nic na świecie nie działo się nagle, wszystko było ze sobą związane cienką, czerwoną nitką fatum. Każdy supeł nań występujący, należało rozplątywać po kolei i pierwszą próbą będzie właśnie nakarmienie jednego z głodnych.
— Cieszy mnie, że dalej trzymają się ciebie dobry nastrój i dowcip — odpowiedziała szczerze zadowolona, na chwilę nawet spuszczając z niego czujne spojrzenie, skromnie dziękując za komplement drobnym dygnięciem. Chwilę później zasiedli już przy stole, danie aż prosiło o rozpoczęcie swej konsumpcji, lecz Mare w pierwszej kolejności ułożyła serwetkę na swych kolanach i wyprostowała się na miejscu. Zauważyła, że Garfield przyglądał się motylom, które zdobiły ściany pokoju, dlatego też z delikatnym rozbawieniem dźwięczącym w wypowiadanych głoskach, zwróciła się do niego raz jeszcze. — Spróbuj ich dotknąć, Garry — szept naznaczony był antycypacją, a użycie zdrobnienia sprawiło, że głos arystokratki zabrzmiał jeszcze bardziej czule, jakby prosiła go o tę przysługę w absolutnym sekrecie ich dzisiejszego spotkania. Jeżeli Weasley wychylił się do ściany i dotknął jednego z najbliższych mu motyli, ten oraz jego pobratymcy oderwali się magicznie od ściany, wypełniając pokój trzepotem ich skrzydeł. Zdecydowana większość wleciała w górę, niemal pod sufit i tam krążyła nad pokojem w rytm wylewającej się z gramofonu melodii Greensleeves. Ten z motyli, którego dotknięcie rozpoczęło to magiczne zjawisko, przysiadł sobie na ramieniu Garfielda, leniwie składając, to rozkładając skrzydła.
Mare zaczekała jeszcze, aż gość rozpocznie konsumpcję. Dopiero wtedy sama ukroiła sobie kawałek mięsa, który niedługo później wsunęła sobie do ust. Po pierwszym kęsie mogła wreszcie rozpocząć rozmowę, wyjść poza typowe dla spotkań arystokratów grzecznościowe formułki oraz ewentualnie udane nakłanianie kuzyna do chwilowego kontaktu z zaklętymi motylami.
— Dawno cię u nas nie było, zdążyłam się zmartwić — zaczęła, nabijając na widelec jedną z piklowanych rzodkiewek. Starała się jednocześnie nie bombardować swego gościa wzrokiem, dając mu przestrzeń do swobodnego spożywania posiłku i przebywania. Wiedziała, że nie wszyscy, którzy mogli poszczycić się krwią szlachetną, byli przyzwyczajeni do życia w ten sam sposób, co ona, jej mąż czy bracia. Ale nie uważała tego znowu za wielką wadę — przyjmowała to bardziej jako pewną cechę wyróżniającą, rzecz do zapamiętania o danej osobie tak, by nie wprowadzać ją w sytuacje potencjalnie dlań stresujące. — Na całe szczęście w lutym była u mnie Neala. Mówiła, że zdrowie jest łaskawe dla twych rodziców i mam szczerą nadzieję, że zaraz powiesz mi, że szczęśliwie nic się w tej kwestii nie zmieniło — drobne ukłucie żalu przebiło się przez pierś arystokratki, zaraz poprawione przez drugie, bliźniacze, tym razem z tęsknoty. Minęło już trochę czasu, nim ostatni raz złożyła wizytę w Devon, lecz stan błogosławiony nie pozwalał jej na częste dalekie podróże, przynajmniej bez asysty męża. Styczniowa zbrodnia dokonana w Staffordshire sprawiła jednak, że myśli tak Elroya, jak i Mare zeszły na zupełnie inne tory, całkowicie pochłaniając małżeństwo w sprawach polityczno—społecznych. Pozycja damy była wygodna tylko z jednej strony. Za każdą wygodę Mare płaciła podwójnie, przede wszystkim w obowiązkach, których nie podźwignęłaby byle dziewczyna. Wychowanie szlacheckie nie było niczym prostym, bo prostym być nie mogło. Przygotowywało za to idealnie do trudów, którym mieli stawiać czoła, gdy własnym aktywnym działaniem zaprowadzali spokój, porządek i dobrobyt na ziemiach, a w serca ich mieszkańców wlewali dobroć, wzajemne zaufanie i nadzieję na lepsze jutro. — Tak samo ja chciałabym przynieść ci dobre wieści, lecz po tym, co usłyszałam od Neali mam wrażenie, że będziemy musieli spotkać się jeszcze raz, w jakichś przyjemniejszych okolicznościach, mój drogi kuzynie — krótka pauza na zjedzenie rzodkiewki i sięgnięcie po szklankę z wodą. — Martwię się o nią i o jej towarzystwo.
— Cieszy mnie, że dalej trzymają się ciebie dobry nastrój i dowcip — odpowiedziała szczerze zadowolona, na chwilę nawet spuszczając z niego czujne spojrzenie, skromnie dziękując za komplement drobnym dygnięciem. Chwilę później zasiedli już przy stole, danie aż prosiło o rozpoczęcie swej konsumpcji, lecz Mare w pierwszej kolejności ułożyła serwetkę na swych kolanach i wyprostowała się na miejscu. Zauważyła, że Garfield przyglądał się motylom, które zdobiły ściany pokoju, dlatego też z delikatnym rozbawieniem dźwięczącym w wypowiadanych głoskach, zwróciła się do niego raz jeszcze. — Spróbuj ich dotknąć, Garry — szept naznaczony był antycypacją, a użycie zdrobnienia sprawiło, że głos arystokratki zabrzmiał jeszcze bardziej czule, jakby prosiła go o tę przysługę w absolutnym sekrecie ich dzisiejszego spotkania. Jeżeli Weasley wychylił się do ściany i dotknął jednego z najbliższych mu motyli, ten oraz jego pobratymcy oderwali się magicznie od ściany, wypełniając pokój trzepotem ich skrzydeł. Zdecydowana większość wleciała w górę, niemal pod sufit i tam krążyła nad pokojem w rytm wylewającej się z gramofonu melodii Greensleeves. Ten z motyli, którego dotknięcie rozpoczęło to magiczne zjawisko, przysiadł sobie na ramieniu Garfielda, leniwie składając, to rozkładając skrzydła.
Mare zaczekała jeszcze, aż gość rozpocznie konsumpcję. Dopiero wtedy sama ukroiła sobie kawałek mięsa, który niedługo później wsunęła sobie do ust. Po pierwszym kęsie mogła wreszcie rozpocząć rozmowę, wyjść poza typowe dla spotkań arystokratów grzecznościowe formułki oraz ewentualnie udane nakłanianie kuzyna do chwilowego kontaktu z zaklętymi motylami.
— Dawno cię u nas nie było, zdążyłam się zmartwić — zaczęła, nabijając na widelec jedną z piklowanych rzodkiewek. Starała się jednocześnie nie bombardować swego gościa wzrokiem, dając mu przestrzeń do swobodnego spożywania posiłku i przebywania. Wiedziała, że nie wszyscy, którzy mogli poszczycić się krwią szlachetną, byli przyzwyczajeni do życia w ten sam sposób, co ona, jej mąż czy bracia. Ale nie uważała tego znowu za wielką wadę — przyjmowała to bardziej jako pewną cechę wyróżniającą, rzecz do zapamiętania o danej osobie tak, by nie wprowadzać ją w sytuacje potencjalnie dlań stresujące. — Na całe szczęście w lutym była u mnie Neala. Mówiła, że zdrowie jest łaskawe dla twych rodziców i mam szczerą nadzieję, że zaraz powiesz mi, że szczęśliwie nic się w tej kwestii nie zmieniło — drobne ukłucie żalu przebiło się przez pierś arystokratki, zaraz poprawione przez drugie, bliźniacze, tym razem z tęsknoty. Minęło już trochę czasu, nim ostatni raz złożyła wizytę w Devon, lecz stan błogosławiony nie pozwalał jej na częste dalekie podróże, przynajmniej bez asysty męża. Styczniowa zbrodnia dokonana w Staffordshire sprawiła jednak, że myśli tak Elroya, jak i Mare zeszły na zupełnie inne tory, całkowicie pochłaniając małżeństwo w sprawach polityczno—społecznych. Pozycja damy była wygodna tylko z jednej strony. Za każdą wygodę Mare płaciła podwójnie, przede wszystkim w obowiązkach, których nie podźwignęłaby byle dziewczyna. Wychowanie szlacheckie nie było niczym prostym, bo prostym być nie mogło. Przygotowywało za to idealnie do trudów, którym mieli stawiać czoła, gdy własnym aktywnym działaniem zaprowadzali spokój, porządek i dobrobyt na ziemiach, a w serca ich mieszkańców wlewali dobroć, wzajemne zaufanie i nadzieję na lepsze jutro. — Tak samo ja chciałabym przynieść ci dobre wieści, lecz po tym, co usłyszałam od Neali mam wrażenie, że będziemy musieli spotkać się jeszcze raz, w jakichś przyjemniejszych okolicznościach, mój drogi kuzynie — krótka pauza na zjedzenie rzodkiewki i sięgnięcie po szklankę z wodą. — Martwię się o nią i o jej towarzystwo.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Wtem do pomieszczenia wpadła kula szarobrązowego futra - raptownie wyhamowując przed stołem. Myszor uniósł łeb i zastrzygł szpiczastymi uszami, marszcząc nosek. Najpierw miał w planach po prostu spróbować dostać się do jedzenia, ale dla kocich zmysłów ktoś obcy pachniał paskudnie, psio, niebezpiecznie.
-Ssssssssssssssss!!!! - nastroszył futro, sycząc ze złością na gościa lady Mare. Karmiła go, więc ostatecznie mógł ją ostrzec i przepędzić intruza. Podniósł łeb, wyraźnie oczekując pochwały lub zrozumienia i wpił w Mare niepokojące spojrzenie kocich ślepi.
Kilka sekund później do pokoju wbiegła spanikowana służąca. Miała niespełna dwadzieścia lat, jasne włosy i smutne, zielone oczy. Mare mogła ją kojarzyć - dziewczyna została niedawno przyjęta do pracy i nie mówiła wiele o własnej rodzinie, a jej półkrwi pochodzenie i lękliwość wskazywały na możliwe tragedie wojenne. Bardzo starała się zachować tą pracę i odwdzięczyć panom Derby, gotowała zresztą bardzo dobrze. Zupełnie nie radziła sobie zaś z upartym kugucharem ani ze zwierzętami, do jej obowiązków nie należało zresztą ich kontrolowanie. Myszor po prostu wlazł do kuchni, nie wiadomo jakim sposobem - a potem zauważył, że jedzenie jest niesione w stronę Pokoju Motyli.
-Najmocniej przepraszam, milady, panie... - zwykle przebywała w kuchniach, nie znała więc lorda Weasleya ani nie rozpoznała w nim arystokraty. Choć był młody, to nie na tyle przystojny, by zainteresować sobą dwudziestoletnią, zalęknioną dziewczynę w chwili stresu. Całą uwagę zwróciła na Mare, lękając się swojej pracodawczyni. -Nie wiem, co w niego wstąpiło, dziś nie da się go opanować. Już go zabieram! - pisnęła, oblewając się rumieńcem. Myszora nigdy nie dało się opanować, ale był dziś jej odpowiedzialnością - i uciekł, zakłócając być może ważną wizytę. Nachyliła się, by spróbować pochwycić kuguchara, ale ten zwinnie umknął od jej dłoni. Był kugucharem wolnym i dumnym, nie miał zamiaru dać się pochwycić byle dzierlatce. Doskonale zrozumiał, co się do niego mówiło i hierarchię w Grove Street 12 - po prostu na nie nie reagował. Na słowa, znaczy. Hierarchię rozpoznawał i pomknął pod krzesło lady Mare, chowając się między drewnianymi nogami i ocierając o suknię arystokratki. Ostrzegł ją przed obcym, więc liczył na jej protekcję i wdzięczność.
-Ssssssssssssssss!!!! - nastroszył futro, sycząc ze złością na gościa lady Mare. Karmiła go, więc ostatecznie mógł ją ostrzec i przepędzić intruza. Podniósł łeb, wyraźnie oczekując pochwały lub zrozumienia i wpił w Mare niepokojące spojrzenie kocich ślepi.
Kilka sekund później do pokoju wbiegła spanikowana służąca. Miała niespełna dwadzieścia lat, jasne włosy i smutne, zielone oczy. Mare mogła ją kojarzyć - dziewczyna została niedawno przyjęta do pracy i nie mówiła wiele o własnej rodzinie, a jej półkrwi pochodzenie i lękliwość wskazywały na możliwe tragedie wojenne. Bardzo starała się zachować tą pracę i odwdzięczyć panom Derby, gotowała zresztą bardzo dobrze. Zupełnie nie radziła sobie zaś z upartym kugucharem ani ze zwierzętami, do jej obowiązków nie należało zresztą ich kontrolowanie. Myszor po prostu wlazł do kuchni, nie wiadomo jakim sposobem - a potem zauważył, że jedzenie jest niesione w stronę Pokoju Motyli.
-Najmocniej przepraszam, milady, panie... - zwykle przebywała w kuchniach, nie znała więc lorda Weasleya ani nie rozpoznała w nim arystokraty. Choć był młody, to nie na tyle przystojny, by zainteresować sobą dwudziestoletnią, zalęknioną dziewczynę w chwili stresu. Całą uwagę zwróciła na Mare, lękając się swojej pracodawczyni. -Nie wiem, co w niego wstąpiło, dziś nie da się go opanować. Już go zabieram! - pisnęła, oblewając się rumieńcem. Myszora nigdy nie dało się opanować, ale był dziś jej odpowiedzialnością - i uciekł, zakłócając być może ważną wizytę. Nachyliła się, by spróbować pochwycić kuguchara, ale ten zwinnie umknął od jej dłoni. Był kugucharem wolnym i dumnym, nie miał zamiaru dać się pochwycić byle dzierlatce. Doskonale zrozumiał, co się do niego mówiło i hierarchię w Grove Street 12 - po prostu na nie nie reagował. Na słowa, znaczy. Hierarchię rozpoznawał i pomknął pod krzesło lady Mare, chowając się między drewnianymi nogami i ocierając o suknię arystokratki. Ostrzegł ją przed obcym, więc liczył na jej protekcję i wdzięczność.
I show not your face but your heart's desire
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pokój motyli
Szybka odpowiedź