Okrągły korytarz
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Okrągły korytarz
Znajdujący się w smoczej wieży okrągły korytarz może poszczycić się prawdziwym bogactwem historii. Ściany w całości zostały pokryte licznymi portretami nie tylko członków rodziny, ale także innymi, ważnymi dla Greengrassów osobistościami. Część z nich jest ruchoma, część nie, acz każda pozostawia jakiś przekaz. Najtragiczniejszy należy do Anny, protoplastki rodu; opowiada o niej jej przyjaciel, Ulysses Alesgood. Nie tylko zresztą o niej, o Georgu, synu Anny, również wyśpiewuje prawdziwe peany. Jednak oprócz tych obu rodzin można zauważyć także portrety kilku ministrów magii, zagranicznych polityków, wybitnych smokologów czy nawet największych gwiazd Quidditcha. Zwyczajowo, nad kominkiem w centralnej części korytarza, wisi portret aktualnie żyjącego nestora wraz z najbliższą rodziną.
7.01
List od samego lorda Greengrass pozytywnie go zdumiał. Nie sądził, że po zdjęciu jednej klątwy z jednego arystokraty dorobi się takiej... renomy. Z wrażenia nie skojarzył nawet przez moment, że przecież lord Archibald to dla lorda Isaiaha nie tylko nestor Prewettów, a brat jego szwagierki (nie znał się na historii magii i brakowało mu rozeznania w szlacheckiej genealogii, każda genealogia była zresztą dla niego skomplikowana). W miarę czytania, wszystko się wyjaśniło - to Isabella, najdroższa Isabella, musiała opowiedzieć lordowi Isaiahowi coś miłego! Był zresztą sojusznikiem Zakonu, a Derbyshire i Staffordshire należało się szczególne wsparcie. Steffen zadeklarował na spotkaniu organizacji, że chętnie będzie służył pomocą każdemu, kto otrzyma podejrzane listy lub przesyłki - nawet w środku nocy. Zamierzał trzymać się swojego słowa, szczególnie, że list otrzymał o przyzwoitej porze. Był ubrany i gotowy do wyjścia. Zatem wyszedł z domu jak stał, zgarniając po drodze jedynie najpotrzebniejsze przedmioty i różdżkę. Deportował się do Derby, a tam - nieco nerwowo ściskając list lorda Isaiaha w dłoni - zapowiedział służbie, że został wezwany przez ich pana.
Zaprowadzono go do okrągłego korytarza, gdzie cierpliwie czekał na lorda Isaiaha, omiatając uważnym spojrzeniem portrety członków rodu. Jako dziennikarz "Czarownicy" zawsze był ciekaw wnętrz arystokratycznych dworów - i, jak na ironię, zaczął w nich bywać dopiero wtedy, gdy gazeta znacznie zawęziła krąg lordów, o których pisała. Promugolskie rodziny już nikogo nie interesowały, więc porównanie wnętrz dworów w Puddlemere, Weymouth i tutaj, Steffen zachował dla siebie.
Chociaż był narzeczonym dawnej Selwynówny, arystokracja nadal go onieśmielała. Może i nawiązał cieplejszą więź z lordem Archibaldem i lordem Anthony'm, ale z kolei nestor rodu Macmillan szczerze go przerażał, a Greengrassów nie znał osobiście.
Pozwolił służbie odebrać od siebie płaszcz i kapelusz i stał niepewnie w holu, nerwowo obracając różdżkę w dłoniach.
Sylwetka pana domu (jednego z panów domu? Jak to działało u arystokracji?) pojawiła się w drzwiach dość prędko. Steffen posłał mu blady uśmiech.
-Dzień dobry! - palnął, choć nie był pewien, kto powinien przywitać się pierwszy. -Dzień dobry, lordzie Greengrass. - poprawił się prędko i skłonił lekko.
-Dziękuję za tak... uprzejmy list. - dodał szybko, bo zawsze mówił dużo i w zawrotnym tempie. Przywykł zaś do oszczędnej i konkretnej korespondencji, więc uprzejmości lorda Isaiaha naprawdę zrobiły na nim wrażenie. -Jak mogę pomóc? I... jeśli to nie sekret... - w sumie, zaraz zobaczy ten list i jego podpis i treść, szczególnie jeśli będzie go sprawdzał pod kątem run ukrytych na marginesach... więc chyba nie sekret... -...to kto jest nadawcą listu, który tak lorda zaniepokoił?
savoire-vivre 0
List od samego lorda Greengrass pozytywnie go zdumiał. Nie sądził, że po zdjęciu jednej klątwy z jednego arystokraty dorobi się takiej... renomy. Z wrażenia nie skojarzył nawet przez moment, że przecież lord Archibald to dla lorda Isaiaha nie tylko nestor Prewettów, a brat jego szwagierki (nie znał się na historii magii i brakowało mu rozeznania w szlacheckiej genealogii, każda genealogia była zresztą dla niego skomplikowana). W miarę czytania, wszystko się wyjaśniło - to Isabella, najdroższa Isabella, musiała opowiedzieć lordowi Isaiahowi coś miłego! Był zresztą sojusznikiem Zakonu, a Derbyshire i Staffordshire należało się szczególne wsparcie. Steffen zadeklarował na spotkaniu organizacji, że chętnie będzie służył pomocą każdemu, kto otrzyma podejrzane listy lub przesyłki - nawet w środku nocy. Zamierzał trzymać się swojego słowa, szczególnie, że list otrzymał o przyzwoitej porze. Był ubrany i gotowy do wyjścia. Zatem wyszedł z domu jak stał, zgarniając po drodze jedynie najpotrzebniejsze przedmioty i różdżkę. Deportował się do Derby, a tam - nieco nerwowo ściskając list lorda Isaiaha w dłoni - zapowiedział służbie, że został wezwany przez ich pana.
Zaprowadzono go do okrągłego korytarza, gdzie cierpliwie czekał na lorda Isaiaha, omiatając uważnym spojrzeniem portrety członków rodu. Jako dziennikarz "Czarownicy" zawsze był ciekaw wnętrz arystokratycznych dworów - i, jak na ironię, zaczął w nich bywać dopiero wtedy, gdy gazeta znacznie zawęziła krąg lordów, o których pisała. Promugolskie rodziny już nikogo nie interesowały, więc porównanie wnętrz dworów w Puddlemere, Weymouth i tutaj, Steffen zachował dla siebie.
Chociaż był narzeczonym dawnej Selwynówny, arystokracja nadal go onieśmielała. Może i nawiązał cieplejszą więź z lordem Archibaldem i lordem Anthony'm, ale z kolei nestor rodu Macmillan szczerze go przerażał, a Greengrassów nie znał osobiście.
Pozwolił służbie odebrać od siebie płaszcz i kapelusz i stał niepewnie w holu, nerwowo obracając różdżkę w dłoniach.
Sylwetka pana domu (jednego z panów domu? Jak to działało u arystokracji?) pojawiła się w drzwiach dość prędko. Steffen posłał mu blady uśmiech.
-Dzień dobry! - palnął, choć nie był pewien, kto powinien przywitać się pierwszy. -Dzień dobry, lordzie Greengrass. - poprawił się prędko i skłonił lekko.
-Dziękuję za tak... uprzejmy list. - dodał szybko, bo zawsze mówił dużo i w zawrotnym tempie. Przywykł zaś do oszczędnej i konkretnej korespondencji, więc uprzejmości lorda Isaiaha naprawdę zrobiły na nim wrażenie. -Jak mogę pomóc? I... jeśli to nie sekret... - w sumie, zaraz zobaczy ten list i jego podpis i treść, szczególnie jeśli będzie go sprawdzał pod kątem run ukrytych na marginesach... więc chyba nie sekret... -...to kto jest nadawcą listu, który tak lorda zaniepokoił?
savoire-vivre 0
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciemne zabarwienia pod oczami w kształcie półksiężyców stanowiły namacalne świadectwo nieprzespanej nocy. Już spotkanie w Smoczej wieży skończyło się dopiero nad ranem, a kolejna noc wcale nie okazała się dla Isaiaha łatwiejsza. Przyłożenie głowy do poduszki nie skutkowało niczym więcej jak tylko ogarniającą go irytacją i coraz większym zdenerwowaniem. Gotowały się w nim wszelkiego rodzaju emocje: wzburzenie, które bardzo szybko przeszło we wściekłość, strach, bo obrazy masakry i zniszczeń opisane przez nocnych gości wciąż stawały mu przed oczami. Spędził więc kilka porannych godzin w bibliotece, wertując nieco bezmyślnie książki z historii magii skupiające się na wojnach i starciach czarodziejów z zamierzchłych czasów, zupełnie jakby chciał znaleźć w nich jakąś inspirację.
Wzrok przesuwał się po sznurze słów, przemęczony umysł wyłapywał jedynie strzępki informacji, z łatwością poddając się czynnikom odwracającym uwagę od czytanej treści. W chwili, w której oparł łokcie na jednym z blatów, a obolałą głowę na dłoniach, do jego uszu dotarł początkowo niesprecyzowany dźwięk. Podniósł wzrok, aby dostrzec za oknem nieznaną sobie sowę. Nieufnie zbliżył się do okna, z daleka dostrzegając na kopercie pieczęć Ministerstwa Magii. Zmarszczył lekko brwi wpuszczając sowę do środka, podkładając jej pod dziób srebrną tacę na listy, która jakimś cudem zawieruszyła się w bibliotece. Na drugiej stronie koperty dostrzegł nazwisko, którego widok zmroził go, od razu wybudzając z letargicznej śpiączki na jawie. Chciał natychmiast sięgnąć po list i od razu zapoznać się z jego treścią, jednak coś go powstrzymało. Może to wspomnienie opowieści o Archibaldzie dotkniętym klątwą, a może po prostu kompletny brak zaufania wobec nadawcy, który - jak się w nocy dowiedział - obecny był, ba, przewodził! masakrze jaka rozegrała się w Staffordshire, sprawiły, że powstrzymał się w ostatniej chwili. Sięgnął po zwój pergaminu schowany w pobliskim kredensie oraz wieczne pióro i nakreślił na papierze krótki list, prosząc służbę o jego natychmiastowe wysłanie do Steffena Cattermole.
Czekał cierpliwie na odpowiedź, podrywając się gwałtownie z miejsca, gdy główny lokaj powiadomił go o przybyciu gościa. Miał wrażenie, że wejście po schodach zajęło mu wieki, gdyż stąpał po stopniach bardzo ostrożnie, trzymając w dłoni tackę z listem, który za żadne skarby nie mógł wypaść mu z dłoni!
- Witam pana uprzejmie - powiedział, wyciągając od Steffena rękę na powitanie. W drugiej dłoni wciąż ostrożnie spoczywała taca, a on sam trzymał się nieco sztywno jakby z obawy, że ją wypuści, dlatego jego powitalny gest mógł wydać się nieco niezgrabny. Chociaż kusiło Isaiaha, żeby jak najszybciej poznać jego treść, uzbroił się w cierpliwość, dochodząc do wniosku, że to nie pora, aby podejmować ryzyko. Zwolennicy Lorda Voldemorta nie wahali się zaatakować i wymordować mieszkańców praktycznie całego sąsiedniego hrabstwa, nie zdziwiłby się więc, gdyby posunęli się do tego, aby ściągnąć klątwę na wszystkich Greengrassów, tym samym w spektakularny sposób podsumowując swoje nikczemne działania. - Bardzo panu dziękuję, że zjawił się pan tak szybko. Jestem panu niezmiernie wdzięczny - odparł niemal na jednym oddechu, przyglądając się swojemu rozmówcy z uwagą. Do tej pory nie miał okazji poznać narzeczonego Isabelli, dlatego mimowolnie lustrował niepozornego młodzieńca z zainteresowaniem. Nie poświęcił jednak wiele czasu głębszej refleksji, za bardzo skupiony na samym powodzie jaki sprowadził go do Derby. - List został opatrzony pieczęcią ministerstwa. Nadawcą jest syn ministra uzurpatora. Abraxas Malfoy. - Nie miał Steffanowi za złe tak bezpośredniego pytania, wręcz przeciwnie był bardzo rad, że młodzieniec od razu przeszli do konkretów. Nie widział też powodu, aby skrywać przed nim nazwisko osoby, która przysłała list. - Może nie dotarły do pana jeszcze te wieści, ale wczoraj w Stafford miała miejsce ogromna masakra, zorganizowana przez popleczników Lorda Voldemorta. Do tej pory nie znamy jeszcze jej ostatecznych skutków. Przypuszczam, że wiadomość jest z tym w jakimś sposób powiązana - powiedział, ostrożnie wyciągając w jego stronę srebrną tackę. Lekko zmarszczył brwi, spoglądając na Steffana w oczekiwaniu, gdy ten przejął od niego potencjalnie niebezpieczny list.[bylobrzydkobedzieladnie]
Wzrok przesuwał się po sznurze słów, przemęczony umysł wyłapywał jedynie strzępki informacji, z łatwością poddając się czynnikom odwracającym uwagę od czytanej treści. W chwili, w której oparł łokcie na jednym z blatów, a obolałą głowę na dłoniach, do jego uszu dotarł początkowo niesprecyzowany dźwięk. Podniósł wzrok, aby dostrzec za oknem nieznaną sobie sowę. Nieufnie zbliżył się do okna, z daleka dostrzegając na kopercie pieczęć Ministerstwa Magii. Zmarszczył lekko brwi wpuszczając sowę do środka, podkładając jej pod dziób srebrną tacę na listy, która jakimś cudem zawieruszyła się w bibliotece. Na drugiej stronie koperty dostrzegł nazwisko, którego widok zmroził go, od razu wybudzając z letargicznej śpiączki na jawie. Chciał natychmiast sięgnąć po list i od razu zapoznać się z jego treścią, jednak coś go powstrzymało. Może to wspomnienie opowieści o Archibaldzie dotkniętym klątwą, a może po prostu kompletny brak zaufania wobec nadawcy, który - jak się w nocy dowiedział - obecny był, ba, przewodził! masakrze jaka rozegrała się w Staffordshire, sprawiły, że powstrzymał się w ostatniej chwili. Sięgnął po zwój pergaminu schowany w pobliskim kredensie oraz wieczne pióro i nakreślił na papierze krótki list, prosząc służbę o jego natychmiastowe wysłanie do Steffena Cattermole.
Czekał cierpliwie na odpowiedź, podrywając się gwałtownie z miejsca, gdy główny lokaj powiadomił go o przybyciu gościa. Miał wrażenie, że wejście po schodach zajęło mu wieki, gdyż stąpał po stopniach bardzo ostrożnie, trzymając w dłoni tackę z listem, który za żadne skarby nie mógł wypaść mu z dłoni!
- Witam pana uprzejmie - powiedział, wyciągając od Steffena rękę na powitanie. W drugiej dłoni wciąż ostrożnie spoczywała taca, a on sam trzymał się nieco sztywno jakby z obawy, że ją wypuści, dlatego jego powitalny gest mógł wydać się nieco niezgrabny. Chociaż kusiło Isaiaha, żeby jak najszybciej poznać jego treść, uzbroił się w cierpliwość, dochodząc do wniosku, że to nie pora, aby podejmować ryzyko. Zwolennicy Lorda Voldemorta nie wahali się zaatakować i wymordować mieszkańców praktycznie całego sąsiedniego hrabstwa, nie zdziwiłby się więc, gdyby posunęli się do tego, aby ściągnąć klątwę na wszystkich Greengrassów, tym samym w spektakularny sposób podsumowując swoje nikczemne działania. - Bardzo panu dziękuję, że zjawił się pan tak szybko. Jestem panu niezmiernie wdzięczny - odparł niemal na jednym oddechu, przyglądając się swojemu rozmówcy z uwagą. Do tej pory nie miał okazji poznać narzeczonego Isabelli, dlatego mimowolnie lustrował niepozornego młodzieńca z zainteresowaniem. Nie poświęcił jednak wiele czasu głębszej refleksji, za bardzo skupiony na samym powodzie jaki sprowadził go do Derby. - List został opatrzony pieczęcią ministerstwa. Nadawcą jest syn ministra uzurpatora. Abraxas Malfoy. - Nie miał Steffanowi za złe tak bezpośredniego pytania, wręcz przeciwnie był bardzo rad, że młodzieniec od razu przeszli do konkretów. Nie widział też powodu, aby skrywać przed nim nazwisko osoby, która przysłała list. - Może nie dotarły do pana jeszcze te wieści, ale wczoraj w Stafford miała miejsce ogromna masakra, zorganizowana przez popleczników Lorda Voldemorta. Do tej pory nie znamy jeszcze jej ostatecznych skutków. Przypuszczam, że wiadomość jest z tym w jakimś sposób powiązana - powiedział, ostrożnie wyciągając w jego stronę srebrną tackę. Lekko zmarszczył brwi, spoglądając na Steffana w oczekiwaniu, gdy ten przejął od niego potencjalnie niebezpieczny list.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Isaiah Greengrass dnia 13.10.21 14:45, w całości zmieniany 1 raz
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uścisnął dłoń lorda, wykazując na tyle przytomności umysłu by nie przywitać się po raz trzeci. Omiótł szybkim spojrzeniem list - wyglądało na to, że lord Greengrass go nie dotknął, trzymał zresztą tacę na lekko wyciągniętej ręce, tak jakby bał się, że ona sama parzy. Steffen nie wiedział, że mroczna opowieść z Proroka Codziennego i salonowe plotki o lordzie Prewett zrobiły aż takie wrażenie, więc - poza mimowolnym ukłuciem dumy - poczuł do rozmówcy natychmiastową sympatię. Szanował ludzi, którzy szanowali grozę i potęgę run oraz klątw. O wiele prościej rozmawiało się z nimi o zagrożeniach. Przykra pamięć o tym, jak w nerwach musiał tłumaczyć nestorowi Sorphonowi Macmillan jak działa Klątwa Opętania (i że nie świadczy ona o złych zamiarach lorda Prewetta) wciąż przysparzała mu poczucia wstydu i stresu.
Gdyby rozmawiał z kimś znajomym, pewnie przerwałby mu już kilkakrotnie.
"Z Ministerstwa?!" - wypaliłby ze zdumieniem, zdziwiony, że ta instytucja koresponduje z trwającym w sojuszu promugolskich hrabstw lordem Greengrass. Nie znał się ani na historii magii ani na polityce, zaskoczenie byłoby szczere.
"Z synem Ministra Cronusa Malfoy'a?" - upewniłby się, bo choć personalia Abraxasa Malfoy'a byłyby znane nawet nieobeznanemu z rodowymi zawiłościami łamaczami klątw, to z emocji musiałby się upewnić, że dobrze pamięta. No i przekręciłby imię Cronusa. Jakoś obraźliwie.
"Jaka masakra?" - dodałby z przejęciem.
Ale dziś postanowił być uprzejmym profesjonalistą i tylko kiwał głową, w milczeniu pozwalając lordowi Isaiahowi dokończyć myśl.
-Ja...ka masakra? - wypalił jedynie, bo jednak nie mógł się powstrzymać. Noc spędził w domu, o niczym jeszcze nie wiedział. -Albo... najpierw zajmę się listem. - poprawił się szybko. Nie chciał się rozkojarzać ani ciągnąć lorda za język, choć był szczerze zaniepokojony. Najpierw priorytety.
-To bardzo dobrze, że go lord nie dotykał. Proszę potrzymać tacę jeszcze przez moment, jeśli to nie problem... - poprosił, łatwiej będzie mu wycelować w list, jeśli ten będzie bezpośrednio przed nim. -Sprawdzę go teraz zaklęciem wykrywającym klątwy. Czasem warto je rzucić dwukrotnie, dla pewności, można też sprawdzić sam przedmiot pod kątem run - ale wtedy musiałby dokładnie go obejrzeć i nawet przeczytać, a nie był pewien, czy mógł i powinien. -...ale przeważnie ta metoda wystarczy. - wyjaśnił, co robi. Niektórzy specjaliści od bezpieczeństwa nie dzielili się swoimi sekretami i dumnie zadzierali głowę do góry, ale on nigdy taki nie był. Musiał takiego zgrywać, przy klientach Gringotta i goblinach, ale nie przy sojusznikach Zakonu Feniksa.
-Hexa Revelio. - szepnął, w skupieniu kierując różdżkę na list od lorda Abraxasa Malfoy'a i chcąc sprawdzić, czy są nań nałożone jakieś klątwy.
runy III
Gdyby rozmawiał z kimś znajomym, pewnie przerwałby mu już kilkakrotnie.
"Z Ministerstwa?!" - wypaliłby ze zdumieniem, zdziwiony, że ta instytucja koresponduje z trwającym w sojuszu promugolskich hrabstw lordem Greengrass. Nie znał się ani na historii magii ani na polityce, zaskoczenie byłoby szczere.
"Z synem Ministra Cronusa Malfoy'a?" - upewniłby się, bo choć personalia Abraxasa Malfoy'a byłyby znane nawet nieobeznanemu z rodowymi zawiłościami łamaczami klątw, to z emocji musiałby się upewnić, że dobrze pamięta. No i przekręciłby imię Cronusa. Jakoś obraźliwie.
"Jaka masakra?" - dodałby z przejęciem.
Ale dziś postanowił być uprzejmym profesjonalistą i tylko kiwał głową, w milczeniu pozwalając lordowi Isaiahowi dokończyć myśl.
-Ja...ka masakra? - wypalił jedynie, bo jednak nie mógł się powstrzymać. Noc spędził w domu, o niczym jeszcze nie wiedział. -Albo... najpierw zajmę się listem. - poprawił się szybko. Nie chciał się rozkojarzać ani ciągnąć lorda za język, choć był szczerze zaniepokojony. Najpierw priorytety.
-To bardzo dobrze, że go lord nie dotykał. Proszę potrzymać tacę jeszcze przez moment, jeśli to nie problem... - poprosił, łatwiej będzie mu wycelować w list, jeśli ten będzie bezpośrednio przed nim. -Sprawdzę go teraz zaklęciem wykrywającym klątwy. Czasem warto je rzucić dwukrotnie, dla pewności, można też sprawdzić sam przedmiot pod kątem run - ale wtedy musiałby dokładnie go obejrzeć i nawet przeczytać, a nie był pewien, czy mógł i powinien. -...ale przeważnie ta metoda wystarczy. - wyjaśnił, co robi. Niektórzy specjaliści od bezpieczeństwa nie dzielili się swoimi sekretami i dumnie zadzierali głowę do góry, ale on nigdy taki nie był. Musiał takiego zgrywać, przy klientach Gringotta i goblinach, ale nie przy sojusznikach Zakonu Feniksa.
-Hexa Revelio. - szepnął, w skupieniu kierując różdżkę na list od lorda Abraxasa Malfoy'a i chcąc sprawdzić, czy są nań nałożone jakieś klątwy.
runy III
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 33
'k100' : 33
Chociaż sam nie był naocznym świadkiem wspomnianej sytuacji z lordem Prewettem w roli głównej, wieści o niej rozniosły się na salonach zapewne jeszcze szybciej nim zakończył się tamten pamiętny wieczór. To prawdopodobnie Mare opowiedziała mu ze śmiechem - choć zapewne w tamtym momencie wcale do śmiechu jej nie było - o szczegółach tamtego zdarzenia, z łatwością więc zanotował sobie w pamięci nazwisko mężczyzny, który okazał się wtedy niewątpliwym wybawicielem i uratował nie tylko sytuację, ale zapewne także i honor samego lorda. Osobliwa sława wyprzedzała go więc o krok, narzeczeństwo z Isabellą było przy tym miłym dodatkiem.
Rzeczywiście, Isaiah sprawiał wrażenie jakby obawiał się, że naczynie zaraz go oparzy, w następstwie czego trochę zesztywniała mu ręką, w której trzymał tacę z listem, cały był nieco spięty, obawiał się, że jeśli jeszcze odrobinę zwiotczeją mu dłonie, tu wypuści ją bezceremonialnie na ziemię. Niepokój wzmagał to nieprzyjemne uczucie, tak naprawdę z ulgą przekazałaby list natychmiast w ręce swojego gościa, choć z drugiej strony nie śmiałby narażać go na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Uśmiechnął się uprzejmie, doceniając profesjonalizm Steffena, a równocześnie z przyjaznym rozbawieniem wyczuwając pewnego rodzaju przejęcie, o czym świadczyły kolejne słowa, które padły z jego ust. Isaiah już otwierał usta, żeby mu odpowiedzieć, gdy mężczyzna zreflektował się i prędko wrócił do sprawy, która go tutaj przywiodła.
- Oczywiście. To żaden problem - odparł, wyciągając tackę jeszcze nieco dalej przed siebie, zdecydował się nawet podeprzeć przedramię drugą dłonią, żeby podsunąć list nieco wyżej, mając nadzieję, że mężczyzna nie dostrzeże jego omdlewających kończyn. Uśmiechnął się sam do siebie, choć przecież doskonale zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. - W pełni ufam pańskiemu doświadczeniu. Oczywiście zawsze należy być ostrożnym - dodał, cierpliwie czekając, aż Steffen rzuci zaklęcie i dopełni zwyczajowego dla siebie rytuału pozwalającego mu upewnić się co do obecności czy też nie klątwy. Odetchnął z ulgą, gdy Cattermole dał mu znak, że nie wykrył niczego podejrzanego. Odłożył tacę na pobliski parapet, a list schował do kieszeni marynarki.
- Bardzo panu dziękuję za pomoc, mam u pana dług - powiedział, przyjmując na powrót poważny wyraz twarzy. - Jak wspomniałem, hrabstwo Stafford zostało zaatakowane przez Rycerzy Walpurgii. Z tego, co mi wiadomo, pozostawili oni za sobą nie tylko wielu rannych, ale i wymordowali ogromną liczbę mugoli. Zorganizowali przy tym huczną egzekucję na jednym z głównych placów Stoke-on-Trent. Jeszcze nie znamy dokładnego bilansu i skali zniszczeń, ale sprawa naprawdę wygląda niepokojąco. - Niepokojąco, był to w tej sytuacji ogromny eufemizm. Poklepał się po klapie marynarki, w której znajdował się list. - Zakładam, że w liście znajduje się rozkaz natychmiastowego przejścia na ich stronę, czy też… - W jego głosie słychać było wzgardę. - ...cyniczna propozycja, jeśli w ogóle można ją tym nazwać, chwilowego zawieszenia broni. - Zamilkł na moment, próbując pohamować złość, która po raz kolejny w ciągu ostatnich dni usiłowała wziąć nad nim górę. - Ani na jedno, ani na drugie oczywiście nie zamierzamy się zgadzać.
Nie uważał, żeby wyjawiał mu za wiele informacji, jeśli chodzi o swoje podejrzenia co do treści otrzymanego listu. Steffen udowodnił mu, że był człowiekiem godnym zaufania. W końcu zjawił się w Derby niemal natychmiast, niosąc Greengrassom swoją pomoc.
Rzeczywiście, Isaiah sprawiał wrażenie jakby obawiał się, że naczynie zaraz go oparzy, w następstwie czego trochę zesztywniała mu ręką, w której trzymał tacę z listem, cały był nieco spięty, obawiał się, że jeśli jeszcze odrobinę zwiotczeją mu dłonie, tu wypuści ją bezceremonialnie na ziemię. Niepokój wzmagał to nieprzyjemne uczucie, tak naprawdę z ulgą przekazałaby list natychmiast w ręce swojego gościa, choć z drugiej strony nie śmiałby narażać go na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Uśmiechnął się uprzejmie, doceniając profesjonalizm Steffena, a równocześnie z przyjaznym rozbawieniem wyczuwając pewnego rodzaju przejęcie, o czym świadczyły kolejne słowa, które padły z jego ust. Isaiah już otwierał usta, żeby mu odpowiedzieć, gdy mężczyzna zreflektował się i prędko wrócił do sprawy, która go tutaj przywiodła.
- Oczywiście. To żaden problem - odparł, wyciągając tackę jeszcze nieco dalej przed siebie, zdecydował się nawet podeprzeć przedramię drugą dłonią, żeby podsunąć list nieco wyżej, mając nadzieję, że mężczyzna nie dostrzeże jego omdlewających kończyn. Uśmiechnął się sam do siebie, choć przecież doskonale zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. - W pełni ufam pańskiemu doświadczeniu. Oczywiście zawsze należy być ostrożnym - dodał, cierpliwie czekając, aż Steffen rzuci zaklęcie i dopełni zwyczajowego dla siebie rytuału pozwalającego mu upewnić się co do obecności czy też nie klątwy. Odetchnął z ulgą, gdy Cattermole dał mu znak, że nie wykrył niczego podejrzanego. Odłożył tacę na pobliski parapet, a list schował do kieszeni marynarki.
- Bardzo panu dziękuję za pomoc, mam u pana dług - powiedział, przyjmując na powrót poważny wyraz twarzy. - Jak wspomniałem, hrabstwo Stafford zostało zaatakowane przez Rycerzy Walpurgii. Z tego, co mi wiadomo, pozostawili oni za sobą nie tylko wielu rannych, ale i wymordowali ogromną liczbę mugoli. Zorganizowali przy tym huczną egzekucję na jednym z głównych placów Stoke-on-Trent. Jeszcze nie znamy dokładnego bilansu i skali zniszczeń, ale sprawa naprawdę wygląda niepokojąco. - Niepokojąco, był to w tej sytuacji ogromny eufemizm. Poklepał się po klapie marynarki, w której znajdował się list. - Zakładam, że w liście znajduje się rozkaz natychmiastowego przejścia na ich stronę, czy też… - W jego głosie słychać było wzgardę. - ...cyniczna propozycja, jeśli w ogóle można ją tym nazwać, chwilowego zawieszenia broni. - Zamilkł na moment, próbując pohamować złość, która po raz kolejny w ciągu ostatnich dni usiłowała wziąć nad nim górę. - Ani na jedno, ani na drugie oczywiście nie zamierzamy się zgadzać.
Nie uważał, żeby wyjawiał mu za wiele informacji, jeśli chodzi o swoje podejrzenia co do treści otrzymanego listu. Steffen udowodnił mu, że był człowiekiem godnym zaufania. W końcu zjawił się w Derby niemal natychmiast, niosąc Greengrassom swoją pomoc.
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z pewnym współczuciem zauważył, że ramię lorda Greengrass nieco zesztywniało - mężczyzna był cały spięty, jakby obawiał się, że list skrzywdzi go nawet na odległość. I dobrze. Niegdyś Steffena cechowała gryfońska brawura, ale styczność z klątwami skutecznie ją ostudziła. Lepiej było lękać się własnego cienia - nawet jeśli to bolało - niż paść ofiarą intryg i tragedii.
Do dzisiaj nie pogodził się zresztą ze śmiercią najlepszego przyjaciela, który tak młodo poległ w Londynie. Bertie Bott był zdolniejszym czarodziejem od Steffena, ale zarazem bardziej beztroskim, pełnym odwagi i chęci życia. A to urwało się gwałtownie i Cattermole do dziś nie wiedział dlaczego. Czy Bertiego zgubił jeden nierozsądny krok, moment nieuwagi? Czarna magia była śmiercią - czy to używana w pojedynkach, czy w klątwach. Steffen z każdym miesiącem rozumiał jej grozę i wartość życia.
-Musimy sobie pomagać. - uśmiechnął się skromnie, gdy lord Greengrass wspomniał o długu. To bardzo miłe, wyświadczać przysługi arystokratom, ale im częściej Steffen to robił, tym bardziej rozumiał, że to tacy sami ludzie jak on. Oklapł młodzieńczy, romantyczny idealizm, którego nabrał w redakcji "Czarownicy." Promugolscy lordowie stali się towarzyszami broni, a niektórzy z nich - przyjaciółmi. Dysponowali większymi środkami i ludzkim posłuszeństwem, ale na ich barkach spoczywał teraz ogromny ciężar. Potrzebowali wsparcia Zakonu Feniksa - organizacji, która nie kryła się już w cieniach, a jawnie działała w promugolskich hrabstwach.
Drgnął nerwowo i rozdziawił lekko usta, słuchając o Staffordshire. Przez chłopięcą twarz przemknął cień strachu i obrzydzenia, ale młody mężczyzna szybko wziął się w garść i zmarszczył lekko brwi w wyrazie poważnej determinacji.
-Jak... jak możemy pomóc, lordzie Greengrass? Ja, Zakon? - szepnął i dopiero po fakcie dotarło do niego, że pewnie lord Isaiah rozmawiał już z innymi, ważniejszymi od niego Zakonnikami, że pewnie wydał już dyspozycje i zaczął formułować plany. Ugryzł się z zakłopotaniem w język, ale ostatecznie nie spuścił wzroku. Informacje to czas - a on był tutaj, od razu. Nie muszą zwlekać, mógł przystąpić do pracy.
-Działam też na froncie, jako zwiadowca, nakładam całkiem dobre pułapki. W razie czego... obronić lub pojedynkować też się umiem. - obwieścił, a gdy lord Isaiah opowiadał o swoich podejrzeniach co do treści listu, w skromnym spojrzeniu błysnęło nagle coś niebezpiecznego.
-I... zobaczy lord, co jest tam napisane? - dopytał, ledwo maskując niecierpliwość. -Skoro oni zrobili... huczną egzekucję, to my też możemy jakoś odpowiedzieć. Choćby opublikować lorda stanowisko w "Proroku Codziennym", by nie pozostawić żadnych wątpliwości... - że ich szantaże na nic się nie zdadzą.
A może znaleźliby w tym liście coś jeszcze, coś co mogliby przedstawić w kompromitującym świetle? Był dziennikarzem, umiał szukać dziury w całym, umiał oczerniać.
Do dzisiaj nie pogodził się zresztą ze śmiercią najlepszego przyjaciela, który tak młodo poległ w Londynie. Bertie Bott był zdolniejszym czarodziejem od Steffena, ale zarazem bardziej beztroskim, pełnym odwagi i chęci życia. A to urwało się gwałtownie i Cattermole do dziś nie wiedział dlaczego. Czy Bertiego zgubił jeden nierozsądny krok, moment nieuwagi? Czarna magia była śmiercią - czy to używana w pojedynkach, czy w klątwach. Steffen z każdym miesiącem rozumiał jej grozę i wartość życia.
-Musimy sobie pomagać. - uśmiechnął się skromnie, gdy lord Greengrass wspomniał o długu. To bardzo miłe, wyświadczać przysługi arystokratom, ale im częściej Steffen to robił, tym bardziej rozumiał, że to tacy sami ludzie jak on. Oklapł młodzieńczy, romantyczny idealizm, którego nabrał w redakcji "Czarownicy." Promugolscy lordowie stali się towarzyszami broni, a niektórzy z nich - przyjaciółmi. Dysponowali większymi środkami i ludzkim posłuszeństwem, ale na ich barkach spoczywał teraz ogromny ciężar. Potrzebowali wsparcia Zakonu Feniksa - organizacji, która nie kryła się już w cieniach, a jawnie działała w promugolskich hrabstwach.
Drgnął nerwowo i rozdziawił lekko usta, słuchając o Staffordshire. Przez chłopięcą twarz przemknął cień strachu i obrzydzenia, ale młody mężczyzna szybko wziął się w garść i zmarszczył lekko brwi w wyrazie poważnej determinacji.
-Jak... jak możemy pomóc, lordzie Greengrass? Ja, Zakon? - szepnął i dopiero po fakcie dotarło do niego, że pewnie lord Isaiah rozmawiał już z innymi, ważniejszymi od niego Zakonnikami, że pewnie wydał już dyspozycje i zaczął formułować plany. Ugryzł się z zakłopotaniem w język, ale ostatecznie nie spuścił wzroku. Informacje to czas - a on był tutaj, od razu. Nie muszą zwlekać, mógł przystąpić do pracy.
-Działam też na froncie, jako zwiadowca, nakładam całkiem dobre pułapki. W razie czego... obronić lub pojedynkować też się umiem. - obwieścił, a gdy lord Isaiah opowiadał o swoich podejrzeniach co do treści listu, w skromnym spojrzeniu błysnęło nagle coś niebezpiecznego.
-I... zobaczy lord, co jest tam napisane? - dopytał, ledwo maskując niecierpliwość. -Skoro oni zrobili... huczną egzekucję, to my też możemy jakoś odpowiedzieć. Choćby opublikować lorda stanowisko w "Proroku Codziennym", by nie pozostawić żadnych wątpliwości... - że ich szantaże na nic się nie zdadzą.
A może znaleźliby w tym liście coś jeszcze, coś co mogliby przedstawić w kompromitującym świetle? Był dziennikarzem, umiał szukać dziury w całym, umiał oczerniać.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chociaż sam był Gryfonem i z natury nie brakowało mu odwagi, to w tej sytuacji wolał jednak nie ryzykować. Tym bardziej, że dzisiaj był już o wiele roztropniejszy niż w szkolnych czasach. Podejrzewał, że poplecznicy Voldemorta, a więc i sam Abraxas Malfoy zdolni byli do wszystkiego, nawet do tak pozbawionego skrupułów posunięcia jak rzucanie klątwy na przedstawiciela jednego ze szlacheckich rodów. Nie zamierzał dać nikomu podobnej satysfakcji, równocześnie z tyłu głowy kołatała mu myśl, że nie może pozwolić, aby mały Felix stracił także ojca, nawet jeśli nieostrożne obejście się z listem niekoniecznie pozbawiłoby go życia, ale skazało na dożywotnie szaleństwo.
- Zwłaszcza w dzisiejszych czasach - odparł, odwzajemniając uśmiech. Isaiah miał świadomość, że bez pomocy Zakonu Fenika w najbliższych dniach nie uda im się za wiele zdziałać. Choć dysponowali majątkiem i zasobami, to tak naprawdę brakowało im różdżek i osób zdolnych do podjęcia czynnej walki - bez względu na to jak wielu członków posiadał ród Greengrass, należało spojrzeć prawdzie w oczy: sami nie opanują sytuacji w Staffordshire.
Było coś pokrzepiającego w dobrotliwym spojrzeniu Steffana i jego zaangażowaniu. Sam widok młodzieńca z tak wielką chęcią udzielającego pomocy tak naprawdę komuś obcemu, w dodatku, gdy sam miał zupełnie inne rzeczy na głowie jak planowanie własnego ślubu, sprawił, że Greengrass skłonny był uwierzyć, że jeszcze uda im się opanować sytuację. Rozbudziło to w nim nadzieję. Zdecydowanie nie zamierzał odpuścić.
- Nawet pan nie wie jak ogromnie jestem wdzięczny za tę propozycję. Nie wiem, co powiedzieć - odpowiedział szczerze, nie kryjąc wdzięczności. Kolejne słowa Steffana tylko potwierdziły wcześniejsze przypuszczenie, że miał do czynienia z człowiekiem niezwykle zaangażowanym, gotowym na poświęcenie, o szlachetnym sercu. - Myślę, że przyda się każda różdżka! Wieści, które do nas dotarły nie pozostawiają wątpliwości. Ataki doprowadziły do ogromnych zniszczeń, pozbawiając niewinnych ludzi dachu nad głową i pozostawiając po sobie wielu rannych. Na naszych ziemiach wciąż kręcą się szmalcownicy i ludzie odpowiedzialni, nawet jedynie pośrednio, za ostatnie wydarzenia - dodał, przybierając jeszcze poważniejszy ton. - Z bólem serca muszę stwierdzić, że na naszych ziemiach znajdują się zdrajcy. Ktoś musiał powiadomić Rycerzy o tym, gdzie ukrywali się mugole i ci, którzy im pomagali.
Zamyślił się na moment i zmarszczył lekko brwi. Sięgnął w końcu ponownie do kieszeni marynarki i wyjął z niego list. Swoim zaangażowaniem i zacięciem Steffan udowodnił mu, że był kimś godnym zaufania. Po krótkiej chwili namysłu, Isaiah postanowił więc podzielić się z nim treścią otrzymanej wiadomości.
- Ma pan rację. Musimy zareagować. Proszę mi dać moment - powiedział, sięgając po nożyk spoczywający na tacy, na której przyniósł Steffanowi list. Wyćwiczonym ruchem otworzył kopertę i wyjął z niego oficjalne pismo z Ministerstwa. Jego wzrok ślizgał się przez kilka minut po pergaminie, gdy czytał zamieszczoną w nim treść. Rysy jego twarzy wyostrzały się z każdym kolejnym słowem, uniósł wyżej brwi w wyrazie wzrastającego w nim wzburzenia, a wolna dłoń bezwiednie zacisnęła się w pięść. Podniósł wzrok na swojego gościa. - Kpina! - warknął. - Co za zuchwałość - dodał, nachylając się w stronę Cattermole’a, decydując się w końcu na odczytanie mu na głos niektórych fragmentów listu. - ...Mroczny Znak, wieńczący śmierć wrogów antymugolskich idei, których daremny opór przed nowym porządkiem został stłamszony kontrofensywą sił zbrojnych Ministerstwa Magii i Rycerzy Walpurgii… Ministra uzurpatora! - wtrącił, kontynuując zaraz dalej. - Ofiarują nam amnestię! - wykrzyknął wzburzony - … możliwość dyplomatycznych pertraktacji na neutralnym gruncie! - odczytał kpiąco. - Doprawdy, co za hańba. W żadnym wypadku nie zamierzamy się poddać i poświęcić naszych mieszkańców. I pisze to Malfoy, przedstawiciel rodu, który od pokoleń morduje niewinnych, udowadniając jak niewiele ma w sobie przyzwoitości… - mruczał na poły do siebie, na poły do Steffana. - Zdecydowanie nie możemy tego tak zostawić.
Isaiah w głowie już tworzył odpowiedź, którą zamierzał tego samego dnia nakreślić na zwoju pergaminu i odesłać do nadawcy.
- Zwłaszcza w dzisiejszych czasach - odparł, odwzajemniając uśmiech. Isaiah miał świadomość, że bez pomocy Zakonu Fenika w najbliższych dniach nie uda im się za wiele zdziałać. Choć dysponowali majątkiem i zasobami, to tak naprawdę brakowało im różdżek i osób zdolnych do podjęcia czynnej walki - bez względu na to jak wielu członków posiadał ród Greengrass, należało spojrzeć prawdzie w oczy: sami nie opanują sytuacji w Staffordshire.
Było coś pokrzepiającego w dobrotliwym spojrzeniu Steffana i jego zaangażowaniu. Sam widok młodzieńca z tak wielką chęcią udzielającego pomocy tak naprawdę komuś obcemu, w dodatku, gdy sam miał zupełnie inne rzeczy na głowie jak planowanie własnego ślubu, sprawił, że Greengrass skłonny był uwierzyć, że jeszcze uda im się opanować sytuację. Rozbudziło to w nim nadzieję. Zdecydowanie nie zamierzał odpuścić.
- Nawet pan nie wie jak ogromnie jestem wdzięczny za tę propozycję. Nie wiem, co powiedzieć - odpowiedział szczerze, nie kryjąc wdzięczności. Kolejne słowa Steffana tylko potwierdziły wcześniejsze przypuszczenie, że miał do czynienia z człowiekiem niezwykle zaangażowanym, gotowym na poświęcenie, o szlachetnym sercu. - Myślę, że przyda się każda różdżka! Wieści, które do nas dotarły nie pozostawiają wątpliwości. Ataki doprowadziły do ogromnych zniszczeń, pozbawiając niewinnych ludzi dachu nad głową i pozostawiając po sobie wielu rannych. Na naszych ziemiach wciąż kręcą się szmalcownicy i ludzie odpowiedzialni, nawet jedynie pośrednio, za ostatnie wydarzenia - dodał, przybierając jeszcze poważniejszy ton. - Z bólem serca muszę stwierdzić, że na naszych ziemiach znajdują się zdrajcy. Ktoś musiał powiadomić Rycerzy o tym, gdzie ukrywali się mugole i ci, którzy im pomagali.
Zamyślił się na moment i zmarszczył lekko brwi. Sięgnął w końcu ponownie do kieszeni marynarki i wyjął z niego list. Swoim zaangażowaniem i zacięciem Steffan udowodnił mu, że był kimś godnym zaufania. Po krótkiej chwili namysłu, Isaiah postanowił więc podzielić się z nim treścią otrzymanej wiadomości.
- Ma pan rację. Musimy zareagować. Proszę mi dać moment - powiedział, sięgając po nożyk spoczywający na tacy, na której przyniósł Steffanowi list. Wyćwiczonym ruchem otworzył kopertę i wyjął z niego oficjalne pismo z Ministerstwa. Jego wzrok ślizgał się przez kilka minut po pergaminie, gdy czytał zamieszczoną w nim treść. Rysy jego twarzy wyostrzały się z każdym kolejnym słowem, uniósł wyżej brwi w wyrazie wzrastającego w nim wzburzenia, a wolna dłoń bezwiednie zacisnęła się w pięść. Podniósł wzrok na swojego gościa. - Kpina! - warknął. - Co za zuchwałość - dodał, nachylając się w stronę Cattermole’a, decydując się w końcu na odczytanie mu na głos niektórych fragmentów listu. - ...Mroczny Znak, wieńczący śmierć wrogów antymugolskich idei, których daremny opór przed nowym porządkiem został stłamszony kontrofensywą sił zbrojnych Ministerstwa Magii i Rycerzy Walpurgii… Ministra uzurpatora! - wtrącił, kontynuując zaraz dalej. - Ofiarują nam amnestię! - wykrzyknął wzburzony - … możliwość dyplomatycznych pertraktacji na neutralnym gruncie! - odczytał kpiąco. - Doprawdy, co za hańba. W żadnym wypadku nie zamierzamy się poddać i poświęcić naszych mieszkańców. I pisze to Malfoy, przedstawiciel rodu, który od pokoleń morduje niewinnych, udowadniając jak niewiele ma w sobie przyzwoitości… - mruczał na poły do siebie, na poły do Steffana. - Zdecydowanie nie możemy tego tak zostawić.
Isaiah w głowie już tworzył odpowiedź, którą zamierzał tego samego dnia nakreślić na zwoju pergaminu i odesłać do nadawcy.
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Steffen już nie tyle podejrzewał, co wiedział, że zwolennicy Voldemorta byli zdolni dosłownie do wszystkiego. Każdy miesiąc czynnej walki odzierał go z dawnego idealizmu, z wiary, że ludzie są w głębi serca dobrzy albo chociaż rozsądni, albo że antymugolscy arystokraci kierują się jakimkolwiek honorem. Wciąż z zapałem kierował się ideałami, ale tym razem ślepo po stronie Zakonu Feniksa - listopadowe spotkanie organizacji uświadomiło mu, że minął czas szarości i że każdy kontakt z kimś z wrogów może skończyć się tragicznie. Pamiętał szaleństwo na twarzy lorda Prewetta, pamiętał jak wyrażał się Alexander Selwyn Farley o swojej ciotce, pamiętał żądzę mordu wypisaną w oczach lorda Alpharda Blacka. Arystokrata podniósł na jego i Hannah różdżkę gdy tylko nabrał podejrzeń, że pokonali londyńskiego trolla z ramienia Zakonu Feniksa - ale przecież nie mógł mieć pewności, mając przed sobą agresywne stworzenie, drobnego młodzieńca i młodą kobietę. Mogli po prostu bronić się przed trollem! Ale to się nie liczyło - zabiłby ich, gdyby cudem nie uciekli.
Pomimo posępnych wspomnień, odwzajemnił uśmiech. Pozostawał pod wrażeniem tego, z jakim spokojem i trzeźwością umysłu lord Greengrass podszedł do całej sytuacji. Jego hrabstwo zostało napadnięte z zaskoczenia, w ataku tak mało honorowym, że Steffen miał nadzieję, że ten zapisze się na kartach historii jako przykład podłości padalców z Wiltshire.
-Ja... każdy promugolski czarodziej by to zaproponował. - bąknął skromnie, nieco speszony wylewną wdzięcznością dystyngowanego arystokraty. Nie miał racji - nie w każdym czarodzieju, który podzielał ich poglądy, tkwiła tak silna i ofiarna wola walki. Dla Steffena rzucenie się do walki w Staffordshire było jednak naturalne - był młody, był zapalczywy, święcie wierzył w ich sprawę, bywał też mściwy. Miał na głowie ślub, chciał przeżyć, ale nie mógł patrzeć na to wszystko bezczynnie.
-Zdrajcy? Myśli lord, że możemy ich przesłuchać, wytropić? Jestem... - zawahał się, ale lord Isaiah miał prawo wiedzieć. Może i nie zasiadał przy zakonnym stole, ale miał pod opieką dwa hrabstwa. -...animagiem, mogę mieć uszy szeroko otwarte. A nasi alchemicy byliby zdolni uwarzyć Veritaserum. - myślał na głos, gorączkowo. Zdrajców musiała dosięgnąć sprawiedliwość.
Lord Isaiah przeczytał w końcu list, a Steffen z ciekawością zastrzygł uszami. Treść ewidentnie nie była przeznaczona dla niego, ale starał się zapamiętać jak najwięcej. Zimny dreszcz przeszedł mu po plecach, gdy usłyszał o negocjacjach, ale na szczęście reakcja lorda Isaiaha nie pozostawiła wątpliwości co do stanowiska Greengrassów.
-Co za bezczelność! - zgodził się. -Malfoyowie od zawsze mordowali niewinnych? - wtrącił, bo choć znał podstawy historii magii i był świadom odwiecznego, konserwatywnego stanowiska rodu, to poszczególne wojny i rzezie zlewały mu się czasem w całość. Nie potrafiłby nazwać szczegółowego przypadku mordu, a tak się składało, że go potrzebował. Do planu, który formował mu się w głowie.
-Odpowie mu lord? - może i to nie jego interes, ale gdyby nie jego ekspertyza, to nie byłoby na co odpowiadać. -Może... może warto też wydać odezwę do mieszkańców, zapewnić ich o stanowisku rodu Greengrass? - zaproponował nieśmiało. Jeśli Abrahańba Malfoy był zdolny uwierzyć, że panowie Derbyshire i Staffordshire będą z nim pertraktować, to co jeśli wątpliwości pojawią się też w sercach mieszkańców? -Jeśli są wśród nich zdrajcy, to mogą podsycać plotki o domniemanej przyszłej współpracy z Malfoyem. - zauważył. -Ci ludzie posuną się do wszystkiego. To pewnie ryzykowne przemawiać tam osobiście, dopóki nie opanujemy sytuacji, ale Prorok Codzienny mógłby opublikować lorda stanowisko, a gazeta dotrzeć do zainteresowanych tajnymi kanałami. - zaproponował.
Pomimo posępnych wspomnień, odwzajemnił uśmiech. Pozostawał pod wrażeniem tego, z jakim spokojem i trzeźwością umysłu lord Greengrass podszedł do całej sytuacji. Jego hrabstwo zostało napadnięte z zaskoczenia, w ataku tak mało honorowym, że Steffen miał nadzieję, że ten zapisze się na kartach historii jako przykład podłości padalców z Wiltshire.
-Ja... każdy promugolski czarodziej by to zaproponował. - bąknął skromnie, nieco speszony wylewną wdzięcznością dystyngowanego arystokraty. Nie miał racji - nie w każdym czarodzieju, który podzielał ich poglądy, tkwiła tak silna i ofiarna wola walki. Dla Steffena rzucenie się do walki w Staffordshire było jednak naturalne - był młody, był zapalczywy, święcie wierzył w ich sprawę, bywał też mściwy. Miał na głowie ślub, chciał przeżyć, ale nie mógł patrzeć na to wszystko bezczynnie.
-Zdrajcy? Myśli lord, że możemy ich przesłuchać, wytropić? Jestem... - zawahał się, ale lord Isaiah miał prawo wiedzieć. Może i nie zasiadał przy zakonnym stole, ale miał pod opieką dwa hrabstwa. -...animagiem, mogę mieć uszy szeroko otwarte. A nasi alchemicy byliby zdolni uwarzyć Veritaserum. - myślał na głos, gorączkowo. Zdrajców musiała dosięgnąć sprawiedliwość.
Lord Isaiah przeczytał w końcu list, a Steffen z ciekawością zastrzygł uszami. Treść ewidentnie nie była przeznaczona dla niego, ale starał się zapamiętać jak najwięcej. Zimny dreszcz przeszedł mu po plecach, gdy usłyszał o negocjacjach, ale na szczęście reakcja lorda Isaiaha nie pozostawiła wątpliwości co do stanowiska Greengrassów.
-Co za bezczelność! - zgodził się. -Malfoyowie od zawsze mordowali niewinnych? - wtrącił, bo choć znał podstawy historii magii i był świadom odwiecznego, konserwatywnego stanowiska rodu, to poszczególne wojny i rzezie zlewały mu się czasem w całość. Nie potrafiłby nazwać szczegółowego przypadku mordu, a tak się składało, że go potrzebował. Do planu, który formował mu się w głowie.
-Odpowie mu lord? - może i to nie jego interes, ale gdyby nie jego ekspertyza, to nie byłoby na co odpowiadać. -Może... może warto też wydać odezwę do mieszkańców, zapewnić ich o stanowisku rodu Greengrass? - zaproponował nieśmiało. Jeśli Abrahańba Malfoy był zdolny uwierzyć, że panowie Derbyshire i Staffordshire będą z nim pertraktować, to co jeśli wątpliwości pojawią się też w sercach mieszkańców? -Jeśli są wśród nich zdrajcy, to mogą podsycać plotki o domniemanej przyszłej współpracy z Malfoyem. - zauważył. -Ci ludzie posuną się do wszystkiego. To pewnie ryzykowne przemawiać tam osobiście, dopóki nie opanujemy sytuacji, ale Prorok Codzienny mógłby opublikować lorda stanowisko, a gazeta dotrzeć do zainteresowanych tajnymi kanałami. - zaproponował.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wejście na wieżę nie należało do najłatwiejszych zadań, choć on miał zdecydowanie łatwiej niż biedna pani Simons z kuchni, która zbyt bardzo brała sobie do serca porządki w wysokich kondygnacjach dworu.
Młode mięśnie były przyzwyczajone do wysiłku, choć dreptanie w górę schodów prędko przyprawiało o zadyszkę, zwłaszcza w momencie, kiedy pośpiech dyktował kroki, a sprawa z jaką zapuszczał się w tę część domostwa, nosiła miano priorytetowej. Ciężki oddech świadczył o pokonanym dystansie i determinacji, co dopełniało ściskanie w dłoni niedużej koperty. Dotarła do głównego saloniku zaledwie kilka minut temu, nosząc na żółtawym pergaminie jeszcze świeżą, odrobinę miękką pieczęć, której Johnnie nie rozpoznał.
Różne tutaj przychodziły listy; brzydkie i ładne, długie i enigmatycznie krótkie; każdy należało traktować z wysoką uważnością, zwłaszcza w ostatnich chwilach – nigdy nie wiadomo, co sowy niosły. Trzeba było być gotowym na każdą wiadomość, choć po minach właścicieli, często można było wnioskować, że to coś złego.
Ciche westchnienie opuściło usta kiedy stopy w końcu dotarły na szczyt; okrągły korytarz był jednym z jego ulubionych pomieszczeń w posiadłości państwa Greengrass, choć mówiące bezustannie portrety czasem bywały nieco męczące. Jedne krzyczały, inne mamrotały, jeszcze kolejne w kółko opowiadały tę samą historię, mimo upływu wielu lat.
Teraz były jednak wyjątkowo cicho, i postępując kolejne kroki, Johnnie doskonale wiedział dlaczego; Pan Isaiah miał gościa, jakiegoś młodego chłopaka, choć sądząc po podniosłości głosów niosących się przez okrągły hol, można by uznać, że wyjątkowo dojrzałego.
– Sir – wybrzmiało nieśmiało, choć przedarło się przez podniesione głosy. Wzrok napotkał ten należący do pracodawcy, wyciągnięta przed siebie ręka trzymała list – To chyba coś ważnego, sir. Sowa dobijała się do okna jakby oszalała. Oby to nie było nic strasznego... – przekazał zawiniątko opatrzone bordową pieczęcią, zerkając w międzyczasie na towarzyszącemu Panu Isaiahowi gościa, przed którym skłonił się lekko – Straszne to czasy, nieprawdaż? Człowiek boi się nawet sięgnąć po codzienną gazetę, nie mówiąc o, wie pan, korespondencji tego typu. Takie stemple to zazwyczaj same kłopoty... – mówił w kierunku Steffena, trochę też jakby prowadził rozmowę sam ze sobą – Przepraszam za najście, ale naprawdę, sir, to pilne – wytłumaczył się raz kolejny, przytakując głową na własne słowa, jak gdyby chciał przypieczętować ich ważność.
Młode mięśnie były przyzwyczajone do wysiłku, choć dreptanie w górę schodów prędko przyprawiało o zadyszkę, zwłaszcza w momencie, kiedy pośpiech dyktował kroki, a sprawa z jaką zapuszczał się w tę część domostwa, nosiła miano priorytetowej. Ciężki oddech świadczył o pokonanym dystansie i determinacji, co dopełniało ściskanie w dłoni niedużej koperty. Dotarła do głównego saloniku zaledwie kilka minut temu, nosząc na żółtawym pergaminie jeszcze świeżą, odrobinę miękką pieczęć, której Johnnie nie rozpoznał.
Różne tutaj przychodziły listy; brzydkie i ładne, długie i enigmatycznie krótkie; każdy należało traktować z wysoką uważnością, zwłaszcza w ostatnich chwilach – nigdy nie wiadomo, co sowy niosły. Trzeba było być gotowym na każdą wiadomość, choć po minach właścicieli, często można było wnioskować, że to coś złego.
Ciche westchnienie opuściło usta kiedy stopy w końcu dotarły na szczyt; okrągły korytarz był jednym z jego ulubionych pomieszczeń w posiadłości państwa Greengrass, choć mówiące bezustannie portrety czasem bywały nieco męczące. Jedne krzyczały, inne mamrotały, jeszcze kolejne w kółko opowiadały tę samą historię, mimo upływu wielu lat.
Teraz były jednak wyjątkowo cicho, i postępując kolejne kroki, Johnnie doskonale wiedział dlaczego; Pan Isaiah miał gościa, jakiegoś młodego chłopaka, choć sądząc po podniosłości głosów niosących się przez okrągły hol, można by uznać, że wyjątkowo dojrzałego.
– Sir – wybrzmiało nieśmiało, choć przedarło się przez podniesione głosy. Wzrok napotkał ten należący do pracodawcy, wyciągnięta przed siebie ręka trzymała list – To chyba coś ważnego, sir. Sowa dobijała się do okna jakby oszalała. Oby to nie było nic strasznego... – przekazał zawiniątko opatrzone bordową pieczęcią, zerkając w międzyczasie na towarzyszącemu Panu Isaiahowi gościa, przed którym skłonił się lekko – Straszne to czasy, nieprawdaż? Człowiek boi się nawet sięgnąć po codzienną gazetę, nie mówiąc o, wie pan, korespondencji tego typu. Takie stemple to zazwyczaj same kłopoty... – mówił w kierunku Steffena, trochę też jakby prowadził rozmowę sam ze sobą – Przepraszam za najście, ale naprawdę, sir, to pilne – wytłumaczył się raz kolejny, przytakując głową na własne słowa, jak gdyby chciał przypieczętować ich ważność.
I show not your face but your heart's desire
Steffen, z typową dla siebie spontanicznością, zapalił się do snucia dalekosiężnych planów, wpadając na kilka pomysłów na raz. Zagalopował się jednak, zapominając, że lord Isaiah Greengrass ma w tej chwili ogromną ilość stresów i spraw na głowie. Dostrzegł cień wahania i rozproszenia na twarzy arystokraty, a to wystarczyło, by się opamiętał.
-Proszę wybaczyć, to chyba nie jest odpowiedni moment. Udam się do Staffordshire, milordzie, zobaczę jak mogę pomóc. - zaproponował, ucinając chwilowo własne dywagacje na temat "Proroka Codziennego" i odezwy do mieszkańców. Aby ją wydać, Greengrassowie musieli zresztą być skupieni i ustalić między sobą właściwą przemowę. Na to był czas - na razie wszyscy musieli zająć się katastrofą, okiełznać chaos w sąsiednim hrabstwie.
Przybycie służącego potwierdziło tylko, że lord Isaiah ma sporo na głowie. Steffen zerknął pytająco na list, na służącego, a wreszcie na arystokratę.
-Sprawdzić jeszcze ten...? - zaoferował, skoro już był na miejscu. W odpowiedzi na skinięcie głową, sięgnął po różdżkę i wyszeptał: -Hexa Revelio. - biała magia odpowiedziała na jego wezwanie, rozlewając się po pomieszczeniu, ale nie skumulowała się nigdzie za pomocą charakterystycznej mgiełki. -Jest bezpiecznie. - uśmiechnął się blado, dając znać, że list nie jest obłożony żadną klątwą. Może słowa zawarte w tej korespondencji były straszne, ale przynajmniej ani nowy list, ani ten od Abraxasa Malfoy'a, nie stanowiły bezpośredniego zagrożenia dla adresata.
-W razie czego - jestem do usług waszego rodu. - skłonił się lekko (mając nadzieję, że robił to tak, jak wypadało), czując, że powinien już zostawić lorda samego z ciężarem nowej korespondencji i piętrzących się problemów. Był łamaczem klątw, nie mógł pomóc w kwestiach politycznych - ale serce rwało się już do Staffordshire, gdzie mógł pomóc naprawdę. Znał się na zabezpieczeniach i pułapkach, zdążył też nabrać wprawy w pojedynkach, potrafił uruchamiać świstokliki i wspierać cywili swoją magią.
-Do widzenia. - pożegnał się, poprawiając płaszcz. Wiedział, że zaabsorbowany kryzysową sytuacją lord Greengrass nie wyda mu bezpośrednich dyspozycji - te otrzyma od Zakonu Feniksa, który z pewnością zaczynał już działać na zaatakowanych ziemiach. Gdy wychodził, służący wsunął mu jeszcze w dłoń skromną zapłatę za fatygę.
/zt
-Proszę wybaczyć, to chyba nie jest odpowiedni moment. Udam się do Staffordshire, milordzie, zobaczę jak mogę pomóc. - zaproponował, ucinając chwilowo własne dywagacje na temat "Proroka Codziennego" i odezwy do mieszkańców. Aby ją wydać, Greengrassowie musieli zresztą być skupieni i ustalić między sobą właściwą przemowę. Na to był czas - na razie wszyscy musieli zająć się katastrofą, okiełznać chaos w sąsiednim hrabstwie.
Przybycie służącego potwierdziło tylko, że lord Isaiah ma sporo na głowie. Steffen zerknął pytająco na list, na służącego, a wreszcie na arystokratę.
-Sprawdzić jeszcze ten...? - zaoferował, skoro już był na miejscu. W odpowiedzi na skinięcie głową, sięgnął po różdżkę i wyszeptał: -Hexa Revelio. - biała magia odpowiedziała na jego wezwanie, rozlewając się po pomieszczeniu, ale nie skumulowała się nigdzie za pomocą charakterystycznej mgiełki. -Jest bezpiecznie. - uśmiechnął się blado, dając znać, że list nie jest obłożony żadną klątwą. Może słowa zawarte w tej korespondencji były straszne, ale przynajmniej ani nowy list, ani ten od Abraxasa Malfoy'a, nie stanowiły bezpośredniego zagrożenia dla adresata.
-W razie czego - jestem do usług waszego rodu. - skłonił się lekko (mając nadzieję, że robił to tak, jak wypadało), czując, że powinien już zostawić lorda samego z ciężarem nowej korespondencji i piętrzących się problemów. Był łamaczem klątw, nie mógł pomóc w kwestiach politycznych - ale serce rwało się już do Staffordshire, gdzie mógł pomóc naprawdę. Znał się na zabezpieczeniach i pułapkach, zdążył też nabrać wprawy w pojedynkach, potrafił uruchamiać świstokliki i wspierać cywili swoją magią.
-Do widzenia. - pożegnał się, poprawiając płaszcz. Wiedział, że zaabsorbowany kryzysową sytuacją lord Greengrass nie wyda mu bezpośrednich dyspozycji - te otrzyma od Zakonu Feniksa, który z pewnością zaczynał już działać na zaatakowanych ziemiach. Gdy wychodził, służący wsunął mu jeszcze w dłoń skromną zapłatę za fatygę.
/zt
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mimo wszystkich wydarzeń, które miały miejsce na ich ziemiach - mimo całej zawieruchy, która miała miejsce, potrzebował znaleźć czas, aby zająć się sprawunkami takimi jak przygotowanie prezentów dla bliskich. Dzień zakochanych, mimo że Mare nie było aktualnie przy jego boku, wciąż musiał w jakiś sposób uczcić. Nawet jeśli nie będzie w stanie wręczyć jej prezentu osobiście, musiał zadbać o to, aby móc jej coś wysłać. Nie wręczał prezentów swojej ukochanej wyłącznie okazyjnie, a jednocześnie źle by się czuł, gdyby podczas dnia zakochanych w żaden sposób nie uczcił ich małżeństwa.
W końcu kochał ją całym sercem, uwielbiał i pragnął, aby była bezpieczna - i wiedział, że oboje pragnęli wspólnego szczęścia, jak i ogromnej rodziny, własnych pociech. Dlatego zlecił kilka dni wcześniej zamówienie do jednego z kowali na ziemiach Derbyshire, który od wielu lat cieszył się zaufaniem ze strony rodu Greengrass, aby zajmować się zamówieniami względem biżuterii dla wybranek i córek lordów panującej rodziny. W końcu były to niezwykle pamiątki, odpowiednie i właściwe dla kobiet, a wręcz wymagane.
Właśnie odbierał przesyłki, które służąca mu przyniosła, aby móc się upewnić że wszystko było w jak najlepszym stanie i jakości - musiał mieć pewność, że oczekiwana jakość została dostarczona. Z pierścieniem nie było większych problemów, co wcale go nie zaskoczyło. Pragnął, aby ten podarek był zapewnieniem dla Mare, że nie tylko chciał, aby ich rodzina w najbliższym czasie się powiększyła, ale również zadba na wszelkie sposoby, aby zarówno ona, jak i ich dzieci były bezpieczne. Dopilnuje każdej, najmniejszej rzeczy, której tylko potrzebował, aby miało to miejsce. Nie mógłby sobie wybaczyć, gdyby coś się stało jego ukochanej - lub ich latoroślom. Czuł na barkach odpowiedzialność, która wiązała się zarówno z byciem lordem na ziemiach Staffordshire i Derbyshire, ale również i odpowiedzialność bycia mężem i ojcem.
Pierścień z kamieniem księżycowym miał zapewnić w końcu ich przyszłym pociechą, jak i samej Mare, obronę przed złem, które mogło na nich czekać.
Drugim podarkiem, którym zdecydował się obdarzyć córkę lorda nestora Archibarda w związku z nadchodzącymi urodzinami, była papuga. Wiedział, że młoda lady Prewett jest żywo zafascynowana stworzeniami, ale niechęć jej ojca z pewnością nie pozwoliłaby się jej nacieszyć żadnym podobnym żywym stworzeniem - a jak można by było odmówić prezentu od zaprzyjaźnionego rodu? Wierzył, że podobny podarek nie powinien zostać odmówiony czy odesłany, szczególnie że dziecko powinno być nim wręcz zachwycony. A sowa nie była krwiożerczym zwierzęciem, nie powinna stanowić kłopotu, a wręcz mogła być doskonałym towarzyszem dla dorastającej młodej lady. Co prawda Elroy postanowił podobnego zakupu dokonać nieco wcześniej, aby osobiście upewnić się co do wychowania i wytresowania ptaka, bo w końcu nie chciał na ręce lady Molly złożyć niewychowanego i nieułożonego ptaszyska - dla młodej damy mogłoby to być zbyt wielkim obciążeniem, szczególnie kiedy w Weymouth nie było wcale tak wielu czarodziejów, którzy znaliby się na zwierzętach.
| Wydaję 120PM na papugę oraz kamień z kryształem księżycowym. Zt.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 18.02.
Lubiła to miejsce. Przepadała za przechadzką po rozległych korytarzach i rozmową z obrazami swych przodków. Zawsze chętnie dzielili się opowieściami o swym życiu. Mogła wysłuchiwać ich wielokrotnie z tą samą, nieskrywaną fascynacją. Czasem nie szczędzili też i dobrych rad. To tu wisiał obraz jej zmarłej już ciotki, również jasnowidzki, która okazała się być dla niej podparciem w dopiero zgłębianych przez młode dziewczęcie tajnikach swych umiejętności. - Gdzie? – Zapytała cicho idącej z nią pod ramię służki i przyjaciółki – Eloise. Była córką ich zielarza, od chwili swych narodzin znajdującą się pod protekcją rodu Greengrass. Obie będąc w tym samym wieku wychowały się razem. To w jej towarzystwie spędzała głównie czas w Derby, to ona była powiernicą jej sekretów, jedną z najbardziej zaufanych jej osób. - Przy kominku. – Również wyszeptała z wyczuwalnym w głosie uśmiechem, aby wyswobodzić swoją dłoń i odejść w przeciwnym kierunku, niedaleko jednak, bo na tyle by móc się im przeglądać, ale nie podsłuchiwać.
Kominek stanowił centralną część korytarza, nad nim znajdowały się portrety rodzinne, również ten należący do jej samej. Ciekawa była czy godnie ją odwzorowywał, czy wręcz przeciwnie. - Gdybym lorda nie znała, pomyślałabym, że się lord przede mną chowa. - Rzuciła zaczepnie nawiązując do jego własnych słów podczas ich spaceru w smoczych zakątkach. Wsłuchując się w skrzący się żar wiecznie palącego się ognia swą wędrówkę zakończyła przy kominku, stając naprzeciw mężczyzny z zaplecionymi przed sobą dłońmi. - Rory. -Uśmiechnęła się smakując po raz kolejny wciąż nowe dla niej słowo na swych ustach. Dużo rozmyślała. O nim. Nie była pewna czy dobrze postąpiła samej inicjując przekroczenie przez nich granic, zmniejszenie dzielącego ich do tej pory dystansu. Nie chodziło o sam sposób w jaki się do siebie zwracali, a o słowa i gesty, które dobrze wiedziała, że nie były na miejscu. Krzyczały zażyłością, zaangażowaniem… intymnością. Czymś na co pozwolić sobie nie powinna i to nie tylko dlatego, że nie wypadało. Choć czas leciał nieubłaganie jej serce wciąż było przepełnione nadzieją. Nadzieją dla niej. Chciała tego co jej rodzice, Elroy i Mare, Isaiah i jego żona. Swojego szczęścia. Uczuć, które mogłaby pielęgnować, kogoś kogo mogłaby nimi obdarzyć, kogoś kto mógłby je odwzajemnić. Nie była na tyle śmiała szczerze wątpiąc w czyjekolwiek zainteresowanie w ten sposób jej osobą dostrzegając w sobie więcej wad, aniżeli zalet. A już szczególnie jeśli chodziło o Roratio, który był młodym i czarujący mężczyzną. Inteligentnym, zdolnym, troskliwym, odważnym, zasługującym w życiu na to co najlepsze. Ona tym czymś, tym kimś, nie była. A jednak całą jego wizytę łapała się na tym, że go szukała. Znajomego głosu, śmiechu, zapachu, obecności. Ciepła, które wokół siebie roztaczał. Faktycznie była jak ta ćma łaknąca w swym świecie odrobiny światła. - Słyszałam, że miecz ćwiczebny mojego brata dość szybko cię dosięgnął. – Nic mu się nie stało? Nie chciała pytać bezpośrednio, aby nie podważyć jego umiejętności, nie urazić. Lord Prewett mógł jednak bez większego problemu wyczytać troskę w jej słowach i niewidomym spojrzeniu. - Ponoć była to zaciekła i wyrównana walka. - Mogła zdać się wyłącznie na opowieści Eloise. Akurat podczas ich treningu Delilah sama trenowała swe umiejętności lecz nie szermierki, a gry na fortepianie w sali muzycznej. Niestety, ale nawet, gdyby była wtedy w ogrodach, cóż, ciężko byłoby jej samej stwierdzić czy faktycznie jej przyjaciółka miała rację.
Lubiła to miejsce. Przepadała za przechadzką po rozległych korytarzach i rozmową z obrazami swych przodków. Zawsze chętnie dzielili się opowieściami o swym życiu. Mogła wysłuchiwać ich wielokrotnie z tą samą, nieskrywaną fascynacją. Czasem nie szczędzili też i dobrych rad. To tu wisiał obraz jej zmarłej już ciotki, również jasnowidzki, która okazała się być dla niej podparciem w dopiero zgłębianych przez młode dziewczęcie tajnikach swych umiejętności. - Gdzie? – Zapytała cicho idącej z nią pod ramię służki i przyjaciółki – Eloise. Była córką ich zielarza, od chwili swych narodzin znajdującą się pod protekcją rodu Greengrass. Obie będąc w tym samym wieku wychowały się razem. To w jej towarzystwie spędzała głównie czas w Derby, to ona była powiernicą jej sekretów, jedną z najbardziej zaufanych jej osób. - Przy kominku. – Również wyszeptała z wyczuwalnym w głosie uśmiechem, aby wyswobodzić swoją dłoń i odejść w przeciwnym kierunku, niedaleko jednak, bo na tyle by móc się im przeglądać, ale nie podsłuchiwać.
Kominek stanowił centralną część korytarza, nad nim znajdowały się portrety rodzinne, również ten należący do jej samej. Ciekawa była czy godnie ją odwzorowywał, czy wręcz przeciwnie. - Gdybym lorda nie znała, pomyślałabym, że się lord przede mną chowa. - Rzuciła zaczepnie nawiązując do jego własnych słów podczas ich spaceru w smoczych zakątkach. Wsłuchując się w skrzący się żar wiecznie palącego się ognia swą wędrówkę zakończyła przy kominku, stając naprzeciw mężczyzny z zaplecionymi przed sobą dłońmi. - Rory. -Uśmiechnęła się smakując po raz kolejny wciąż nowe dla niej słowo na swych ustach. Dużo rozmyślała. O nim. Nie była pewna czy dobrze postąpiła samej inicjując przekroczenie przez nich granic, zmniejszenie dzielącego ich do tej pory dystansu. Nie chodziło o sam sposób w jaki się do siebie zwracali, a o słowa i gesty, które dobrze wiedziała, że nie były na miejscu. Krzyczały zażyłością, zaangażowaniem… intymnością. Czymś na co pozwolić sobie nie powinna i to nie tylko dlatego, że nie wypadało. Choć czas leciał nieubłaganie jej serce wciąż było przepełnione nadzieją. Nadzieją dla niej. Chciała tego co jej rodzice, Elroy i Mare, Isaiah i jego żona. Swojego szczęścia. Uczuć, które mogłaby pielęgnować, kogoś kogo mogłaby nimi obdarzyć, kogoś kto mógłby je odwzajemnić. Nie była na tyle śmiała szczerze wątpiąc w czyjekolwiek zainteresowanie w ten sposób jej osobą dostrzegając w sobie więcej wad, aniżeli zalet. A już szczególnie jeśli chodziło o Roratio, który był młodym i czarujący mężczyzną. Inteligentnym, zdolnym, troskliwym, odważnym, zasługującym w życiu na to co najlepsze. Ona tym czymś, tym kimś, nie była. A jednak całą jego wizytę łapała się na tym, że go szukała. Znajomego głosu, śmiechu, zapachu, obecności. Ciepła, które wokół siebie roztaczał. Faktycznie była jak ta ćma łaknąca w swym świecie odrobiny światła. - Słyszałam, że miecz ćwiczebny mojego brata dość szybko cię dosięgnął. – Nic mu się nie stało? Nie chciała pytać bezpośrednio, aby nie podważyć jego umiejętności, nie urazić. Lord Prewett mógł jednak bez większego problemu wyczytać troskę w jej słowach i niewidomym spojrzeniu. - Ponoć była to zaciekła i wyrównana walka. - Mogła zdać się wyłącznie na opowieści Eloise. Akurat podczas ich treningu Delilah sama trenowała swe umiejętności lecz nie szermierki, a gry na fortepianie w sali muzycznej. Niestety, ale nawet, gdyby była wtedy w ogrodach, cóż, ciężko byłoby jej samej stwierdzić czy faktycznie jej przyjaciółka miała rację.
Delilah Greengrass
Zawód : Arystokratka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Blindness is an unfortunate
handicap but true vision
does not require the eyes
handicap but true vision
does not require the eyes
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Pojedynek z Elroyem zostawił go ze sprzecznymi emocjami, wprowadzając do jego myśli znacznie więcej pytań niżeli odpowiedzi. Przede wszystkim gniew pulsował mu w skroniach, a urażonej dumy nie dał rady ukoić nawet chłodne, lutowe powietrze. W końcu znużyło go wpatrywanie się w nastroszone pawie - bo chyba tak nazywały się te stworzenia, szybko mu to z głowy wypadało - i skierował się do środka posiadłości. Kąpiel również na niewiele się zdała, a że nie chciał zaprzątać głowy swojej siostrze - obawiał się, że mogłoby się wyślizgnąć z jego ust o kilka słów za dużo pod adresem jej męża, a nie chciał wciągać dam w sprawy dżentelmenów. Wbrew opinii niektórych miał swój honor i według niego postępował. Nie umiał też wysiedzieć w komnacie gościnnej, którą przygotowano do użytku lorda na czas jego pobytu w Derby.
Dlatego postanowił udać się na spacer po posiadłości - cokolwiek, byleby nie zostać z niewygodnymi myślami sam na sam. Okazało się, że towarzystwo znajdujące się w okrągłym korytarzu było idealnym idealnym rozproszeniem. Zawędrował tu przypadkiem. Wyciągnął się na jednym z krzeseł ustawionych blisko kominka i odchylił głowę do tyłu pozwalając, aby ciepło z niego bijące ogrzało jeszcze trochę zziębnięte mięśnie. Wsłuchiwał się w ożywioną dyskusję między portretami dwojga przedstawicieli rodu Greengrass. Zmarszczył nieco czoło. - To jak to jest z tą ciotką Leokadią? - zagadnął, unosząc głowę i skierował ją w stronę oblicza jednego z wujów.
Właśnie wtedy usłyszał kroki i błękitne, bystre spojrzenie powędrowało w stronę dwóch kobiecych sylwetek, które wyłoniły się zza łuku. Przeniósł je jednak w stronę języków ognia złączonych w skomplikowanym tańcu. Dopiero, gdy do jego uszu dotarły słowa Delilah, podniósł się z zajmowanego przez siebie miejsca. - Przed lady? W żadnym wypadku - odparł, przywołując na twarz szelmowski uśmiech, który również słyszalny był w jego głosie. - Lilah - odparł spokojnie, jakby chciał przyzwyczaić się to brzmienia nowego słowa i musiał przyznać, że całkiem mu się podobało. Być może ich relacja stawała się zażyła - bardziej zażyła niżby im wypadało, ale przecież żadne z nich nie miało złych intencji. A na pewno Roratio nie miał na myśli uchybienia honorowi lady Delilah. Jemu samemu trudno było określić ciepłe uczucie, które rozlewało się w okolicy serca i co oznaczał uśmiech sam cisnący się na twarz, kiedy znajdował się w jej towarzystwie. Nigdy nie poświęcał kwestii swojego ożenku wielu myśli - zakładał, że kiedy nadejdzie odpowiedni czas, nestor, w tym przypadku Archibald, powiadomi go o tym, kim jest przyszła lady Prewett. Owszem zapewne każda młoda dama i szlachetny młodzieniec chcieliby stanąć na ślubnym kobiercu z osobą, do której wyrywało się ich serce, ale Roratio wiedział, że takie przypadku jak małżeństwo Mare i Elroya, czy chociażby Lorraine i Archibalda było przywilejem, a nie regułą. A Rory nie miałby serca walczyć i na tym polu ze swoim starszym bratem. A jednak coś podpowiadało mu, że sercu coraz trudniej będzie pogodzić się z narzuconym przez głowę rodziny obowiązkiem.
- Chciałbym wierzyć, że moje ostrze również dopadło twego brata - odparł. Być może nieobiektywnie, ale mógł stwierdzić, że pojedynek był wyrównany, chociaż sam miał jeszcze wiele do nauczenia. - Chociaż jeszcze dużo nauki przede mną - dodał, aby nie wyjść na zbyt pewnego siebie, zbyt pysznego przed Delilah. Doskonale zdawał sobie sprawę z tej cechy swojego charakteru i chociaż uważał ją za zaletę to w nadmiarze mogła kłuć w oczy. Zresztą to wcale nie ciosy zadane ćwiczebnym ostrzem bolały najbardziej, a słowa, które burzyły niestabilny spokój ducha i podburzały krew. To słowa, które zbyt dumny i porywczy z charakteru młodzieniec, uznał za zniewagę względem rodu. - Zechcesz usiąść? - zagadnął. Rozmowa z lady Delilah zdecydowanie mogła zmyć gorzki posmak wcześniejszej dyskusji z jej bratem, którego motywacji dalej nie mógł pojąć.
Dlatego postanowił udać się na spacer po posiadłości - cokolwiek, byleby nie zostać z niewygodnymi myślami sam na sam. Okazało się, że towarzystwo znajdujące się w okrągłym korytarzu było idealnym idealnym rozproszeniem. Zawędrował tu przypadkiem. Wyciągnął się na jednym z krzeseł ustawionych blisko kominka i odchylił głowę do tyłu pozwalając, aby ciepło z niego bijące ogrzało jeszcze trochę zziębnięte mięśnie. Wsłuchiwał się w ożywioną dyskusję między portretami dwojga przedstawicieli rodu Greengrass. Zmarszczył nieco czoło. - To jak to jest z tą ciotką Leokadią? - zagadnął, unosząc głowę i skierował ją w stronę oblicza jednego z wujów.
Właśnie wtedy usłyszał kroki i błękitne, bystre spojrzenie powędrowało w stronę dwóch kobiecych sylwetek, które wyłoniły się zza łuku. Przeniósł je jednak w stronę języków ognia złączonych w skomplikowanym tańcu. Dopiero, gdy do jego uszu dotarły słowa Delilah, podniósł się z zajmowanego przez siebie miejsca. - Przed lady? W żadnym wypadku - odparł, przywołując na twarz szelmowski uśmiech, który również słyszalny był w jego głosie. - Lilah - odparł spokojnie, jakby chciał przyzwyczaić się to brzmienia nowego słowa i musiał przyznać, że całkiem mu się podobało. Być może ich relacja stawała się zażyła - bardziej zażyła niżby im wypadało, ale przecież żadne z nich nie miało złych intencji. A na pewno Roratio nie miał na myśli uchybienia honorowi lady Delilah. Jemu samemu trudno było określić ciepłe uczucie, które rozlewało się w okolicy serca i co oznaczał uśmiech sam cisnący się na twarz, kiedy znajdował się w jej towarzystwie. Nigdy nie poświęcał kwestii swojego ożenku wielu myśli - zakładał, że kiedy nadejdzie odpowiedni czas, nestor, w tym przypadku Archibald, powiadomi go o tym, kim jest przyszła lady Prewett. Owszem zapewne każda młoda dama i szlachetny młodzieniec chcieliby stanąć na ślubnym kobiercu z osobą, do której wyrywało się ich serce, ale Roratio wiedział, że takie przypadku jak małżeństwo Mare i Elroya, czy chociażby Lorraine i Archibalda było przywilejem, a nie regułą. A Rory nie miałby serca walczyć i na tym polu ze swoim starszym bratem. A jednak coś podpowiadało mu, że sercu coraz trudniej będzie pogodzić się z narzuconym przez głowę rodziny obowiązkiem.
- Chciałbym wierzyć, że moje ostrze również dopadło twego brata - odparł. Być może nieobiektywnie, ale mógł stwierdzić, że pojedynek był wyrównany, chociaż sam miał jeszcze wiele do nauczenia. - Chociaż jeszcze dużo nauki przede mną - dodał, aby nie wyjść na zbyt pewnego siebie, zbyt pysznego przed Delilah. Doskonale zdawał sobie sprawę z tej cechy swojego charakteru i chociaż uważał ją za zaletę to w nadmiarze mogła kłuć w oczy. Zresztą to wcale nie ciosy zadane ćwiczebnym ostrzem bolały najbardziej, a słowa, które burzyły niestabilny spokój ducha i podburzały krew. To słowa, które zbyt dumny i porywczy z charakteru młodzieniec, uznał za zniewagę względem rodu. - Zechcesz usiąść? - zagadnął. Rozmowa z lady Delilah zdecydowanie mogła zmyć gorzki posmak wcześniejszej dyskusji z jej bratem, którego motywacji dalej nie mógł pojąć.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Faktycznie ich intencje były dalekie od złych. Kierowała przecież nimi wzajemna sympatia. Nie było w tym żadnej krzywdy, czyż nie? Nie była jednak naiwna. Naciąganie granic prowadziło do ich przekraczania, a to z kolei wiązać mogło się z obdarzeniem kogoś uczuciami, głębokimi, romantycznymi. Czymś na co pozwolić sobie nie mogła. Nie w środowisku, w którym żyli. Przed wszystkim innym stawiany był bowiem obowiązek wobec rodziny, wobec całego rodu. W porównaniu do Roratio ona sprawie swojego przyszłego zamążpójścia poświęcała mnóstwo myśli. Z wiekiem tylko więcej. Była damą. Lady. Jej przeznaczeniem było zostać żoną i matką. Była przygotowana i gotowa do pełnienia swej powinności. Jedyne na co czekała to na decyzje ojca i nestora. Nigdy tego nie przyzna, ale czuła żal, że tak z tym zwlekali. Jej sytuacja nie była przychylna jeszcze, gdy była młodsza, a teraz? Nie chciała zostać już na zawsze starą panną, a jedyne czego by oczekiwała po swym przyszłym mężu to tylko bycia dobrym człowiekiem. Nie wątpiła, że innego dla niej nie szukano. Jeśli chodziło o miłość... marzyła o niej. Oczywiście. Jak każdy. Nie wszyscy jednak mieli mieć okazję ją odnaleźć, a jako szlachetnie urodzeni czarodzieje nie powinni też na nią liczyć. A jednak nadzieja była w niej cały czas żywa. Nadzieja na to, że dane jej będzie kochać i być kochaną, że nie skończy się to gorzkimi łzami, żalem i złamanym sercem.
I ona odwzajemniła uśmiech słysząc jego słowa. Jego figlarne usposobienie udzielało się nawet jej. Nie było to coś wymuszonego jednak. Przychodziło jej to z łatwością. Jak wszystko przy nim. - Jestem przekonana, że tak właśnie było z twoim zapałem. - Z drzemiącym w nim ogniem. Musiał być to piękny widok. Skupienie wyryte na twarzy, napięte ciało, determinacja w ruchach, żwawe ataki, mocna obrona. Zarumieniona postanowiła zmienić temat na inny. Poważniejszy. Ten który ją zaniepokoił. - Ponoć walczyliście też na słowa. - Nie była pewna czy w ogóle powinna była o tym wspominać. Eloise tłumaczyła jej, że nie wyglądało to na przyjemną konwersacje, jako obserwator jednak, mogła opacznie zrozumieć sytuacje, wysunąć błędne wnioski.
- Z chęcią. Dziękuję. - Uśmiechnęła się prawą dłoń wyciągając przed siebie bez trudu odnajdując oparcie wolnego fotela. Wodząc po nim dłonią okrążyła go finalnie na nim spoczywając, upewniając się jeszcze, aby materiał jej sukienki i płaszcza ułożyły się w odpowiedni sposób. Postanowiła nie zdejmować jeszcze wierzchniego odzienia czując wciąż chłód, który teraz zdawał się z niej uchodzić w kontraście z ciepłym pomieszczeniem. - Coś się stało? - Zapytała w końcu posyłając w jego stronę niepewne spojrzenie. - Niebo i ziemie przeminą, ale słowa moje nie przeminą. Nie rzucam słów na wiatr. Jeśli coś cię trapi z chęcią cię wysłucham. - Zaproponowała z trudem powstrzymując swą dłoń, która w odruchu chciała odnaleźć tą należącą do niego. Uśmiechnęła się blado ostatecznie kładąc dłonie przed sobą, na kolanach, splatając je by nie wodzić samą siebie na pokuszenie. Byłoby to aż takie złe? Znów móc poczuć bijące od niego ciepło, silny, a zarazem łagodny dotyk? - Jeśli jednak nie chcesz się tym dzielić nie musisz. Możemy porozmawiać o czymś innym, bądź wspólnie posłuchać o ciotce Leokadii. - Zaśmiała się krótko lecz szczerze słysząc fragment jego rozmowy z jednym z obrazów. Uśmiech zniknął szybko, a ona na nowo spoważniała milcząc przez chwilę. - Ale wolę słuchać ciebie. - Wyznała szczerze, choć nieśmiało. Miał przyjemną barwę głosu, bez trudu potrafiła rozpoznać towarzyszące mu emocje tylko po jego brzmieniu. Zaraźliwy śmiech. Towarzyszyły mu piękne słowa, szczere, był też inteligentnym rozmówcą, więc faktycznie słuchała go z czystą przyjemnością. Teraz jednak nie dlatego namawiała go na otworzenie się przed nią. Nie chciała naciskać. Nie każdy przepadał za zwierzaniem się. Nie chciała też wyjść na dociekliwą, zbyt ciekawą. Pragnęła jednak pomóc, na tyle na ile mogła. Na tyle ile by jej na to pozwolił.
I ona odwzajemniła uśmiech słysząc jego słowa. Jego figlarne usposobienie udzielało się nawet jej. Nie było to coś wymuszonego jednak. Przychodziło jej to z łatwością. Jak wszystko przy nim. - Jestem przekonana, że tak właśnie było z twoim zapałem. - Z drzemiącym w nim ogniem. Musiał być to piękny widok. Skupienie wyryte na twarzy, napięte ciało, determinacja w ruchach, żwawe ataki, mocna obrona. Zarumieniona postanowiła zmienić temat na inny. Poważniejszy. Ten który ją zaniepokoił. - Ponoć walczyliście też na słowa. - Nie była pewna czy w ogóle powinna była o tym wspominać. Eloise tłumaczyła jej, że nie wyglądało to na przyjemną konwersacje, jako obserwator jednak, mogła opacznie zrozumieć sytuacje, wysunąć błędne wnioski.
- Z chęcią. Dziękuję. - Uśmiechnęła się prawą dłoń wyciągając przed siebie bez trudu odnajdując oparcie wolnego fotela. Wodząc po nim dłonią okrążyła go finalnie na nim spoczywając, upewniając się jeszcze, aby materiał jej sukienki i płaszcza ułożyły się w odpowiedni sposób. Postanowiła nie zdejmować jeszcze wierzchniego odzienia czując wciąż chłód, który teraz zdawał się z niej uchodzić w kontraście z ciepłym pomieszczeniem. - Coś się stało? - Zapytała w końcu posyłając w jego stronę niepewne spojrzenie. - Niebo i ziemie przeminą, ale słowa moje nie przeminą. Nie rzucam słów na wiatr. Jeśli coś cię trapi z chęcią cię wysłucham. - Zaproponowała z trudem powstrzymując swą dłoń, która w odruchu chciała odnaleźć tą należącą do niego. Uśmiechnęła się blado ostatecznie kładąc dłonie przed sobą, na kolanach, splatając je by nie wodzić samą siebie na pokuszenie. Byłoby to aż takie złe? Znów móc poczuć bijące od niego ciepło, silny, a zarazem łagodny dotyk? - Jeśli jednak nie chcesz się tym dzielić nie musisz. Możemy porozmawiać o czymś innym, bądź wspólnie posłuchać o ciotce Leokadii. - Zaśmiała się krótko lecz szczerze słysząc fragment jego rozmowy z jednym z obrazów. Uśmiech zniknął szybko, a ona na nowo spoważniała milcząc przez chwilę. - Ale wolę słuchać ciebie. - Wyznała szczerze, choć nieśmiało. Miał przyjemną barwę głosu, bez trudu potrafiła rozpoznać towarzyszące mu emocje tylko po jego brzmieniu. Zaraźliwy śmiech. Towarzyszyły mu piękne słowa, szczere, był też inteligentnym rozmówcą, więc faktycznie słuchała go z czystą przyjemnością. Teraz jednak nie dlatego namawiała go na otworzenie się przed nią. Nie chciała naciskać. Nie każdy przepadał za zwierzaniem się. Nie chciała też wyjść na dociekliwą, zbyt ciekawą. Pragnęła jednak pomóc, na tyle na ile mogła. Na tyle ile by jej na to pozwolił.
Delilah Greengrass
Zawód : Arystokratka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Blindness is an unfortunate
handicap but true vision
does not require the eyes
handicap but true vision
does not require the eyes
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Okrągły korytarz
Szybka odpowiedź