Drzwi wejściowe
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Drzwi wejściowe
Stare i wysłużone skrzydła za każdym razem witają z charakterystycznym skrzypieniem nie tylko wchodzących mieszkańców, lecz również i gości Theach Fáel. Drzwi do domu państwa Vane pilnuje sam Jan Heweliusz, który towarzyszy Jaydenowi od lat i sam nazywa się jego mentorem. Obraz wielkiego astronoma wisi tuż po prawej stronie od wejścia nad starą ławeczką, na której można przysiąść po długim spacerze po okolicznych polach i odpocząć, ciesząc się orzeźwiającym przewiewem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 31.03.22 14:46, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : Jayden Vane)
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obrócił już kolejny raz różdżkę w palcach, rozpoznając jej najdrobniejszy szczegół. Nie zaskakiwał się żadnymi otarciami, zagłębieniami, delikatnymi wyszczerbieniami. Znał na pamięć przedłużenie czarodziejskiego ramienia i wiedział, gdzie znajdowały się jego mocne oraz słabe strony. W końcu używał magii nie tylko w codziennym życiu, lecz zdarzyło mu się stanąć przed zagrożeniem — i obojętnie czy była to śmiertelnie niebezpieczna roślina z prób rozprawienia się z anomalią, czy szaleni czarodzieje na Pokątnej. Balans i wyważenie różdżki idealnie odnajdywały się w jego dłoni i nie męczyły nadgarstka, gdy musiał na niej polegać. Bądź co bądź chciał dobrze, a siła kryjące się w jarzębinowym drewnie współgrała z jego możliwościami. Dobrze pamiętał moment, gdy znalazła się w jego palcach, a przepływ niewidzianej nici zespolił jego duszę z tym, co kryło się wewnątrz magicznej broni. Początkowo sądził, że związała się z nim przez miłość do astronomii — wszak trzynaście liści na jarzębinie oznaczało trzynaście miesięcy księżycowych w jednym roku słonecznym. Później myślał, że chodziło o dobrą biegłość w obronie przed czarną magią i jego przejrzystość w myśleniu. Idealna dla osób o czystym umyśle i sercu — najczęściej przebija inne w pojedynkach. Im starszy się robił i im więcej przeżywał, tym rozumiał, że różdżki nie były jedynie zbitkiem słów o charakterze i nie wybierały swoich właścicieli w ten schematyczny sposób. Nie każdy człowiek był taki sam i nie każda różdżka chowała w sobie dokładnie to, czego się spodziewano. To było dość zabawne. Że dowiadywał się tak wielu nowych rzeczy o przebywającej z nim od przeszło dziewięciu lat broni. Narzędziu. Wspomożeniu. Przeglądał książki o zielarstwie, które przywiozła ze sobą Pomona i znalazł opis celtyckich druidów o drewnie jarzębiny, który wrył się mu w pamięć i nie chciał odejść. Zupełnie jakby chciał coś przekazać. Zupełnie jakby chodziło o coś więcej.
Stojąc przed wejściem do domu i wpatrując się w otwarte drzwi, Jayden przetwarzał ów cytat. Niech was nie zmyli jej pozorna delikatność. Ona jest mocna, wytrwała i bardzo dzielnie przeciwstawia się burzom i złym podmuchom losu. Na jej twarzy częściej spotkacie uśmiech niż łzy, mimo że każde zmartwienie przeżywa głęboko. Czy to coś oznaczało? Czy mówiło coś o nim? Wiedział, że jako kwiat jarząb symbolizował radość oraz powodzenie, a patrząc po tym, co osiągnął w życiu prywatnym, nie można było mówić o porażce. Jednak czy był na tyle wytrwały, by unieść nadchodzącą wojnę? Od kilku godzin, co najmniej dwóch, nakładał Contramortem na wejście do swojego domu, wiedząc, że miało to być jedynie pierwsze z wielu zaklęć, którymi miało zostać obłożone domostwo. Chciał mieć pewność, że robił wszystko, co było w jego mocy, by nie dopuścić do działania zła na jego terenie. Czar, który rzucał chronił przed czarną magią, co równocześnie wiązało się z wielkim wysiłkiem włożonym w jego nałożenie. Skuteczność jednak była opłacalna, wszak Contramortem blokowało przejście wszelkim dzieciom narodzonym z plugawej czeluści zaklęć. Oparte na obronie oraz numerologii wymagało czasu oraz poświęcenia, jednak Vane miał ich aż nadto. Skupiony nie chciał dawać się rozproszyć i być może dlatego nie zauważył, że za jego plecami pojawiła się jedna z mieszkanek Upper Cottage. I dopiero ciche powitanie sprawiło, że drgnął i obrócił głowę w kierunku stojącej niedaleko Maeve. - Dzień dobry - przywitał młodą kobietę, posyłając jej ciepły uśmiech. - Mną się nie przejmuj. Możesz iść dalej - odpowiedział, wracając do pracy. Zostało mu wszak niewiele do zakończenia utkania potężnego czaru i obłożenia nim wejścia.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dzięki uprzejmości Jaydena miała dach nad głową – i to nie byle jaki, bo oddalony od Londynu o setki kilometrów, oferujący ciszę i spokój, których niewątpliwie potrzebowała, by dojść do siebie. Choć minęły już prawie dwa tygodnie, to nadal nie mogła uwierzyć w to, co się działo. W nowe rozporządzenia ministerstwa, w czystkę, w rozłam departamentu przestrzegania prawa czarodziejów. Jedno wynikało z drugiego, nie dało się tego uniknąć, a mimo to była w szoku, gdy nagle została bez pracy, musiała uciekać z miasta, w którym dorastała. Od wielu długich miesięcy odczuwała podskórny lęk przed tym, co miało nadejść – wiec w Stonehenge, niepokoje na Pokątnej czy w końcu otwarty atak na czarodziejów witających nadejście nowego roku w Dolinie Godryka były zapowiedzią dalszych zmian, zmian na gorsze. Usadzenie na stołku ministra Malfoya dotknęło wszystkich, bezpośrednio wpływając nie tylko na pracę jej departamentu, ale i nastroje całej czarodziejskiej społeczności. Wiedziała, że prędzej czy później stamtąd odejdzie – że nawet jeśli nie zostanie do tego zmuszona, to sama zrezygnuje z dalszej pracy, nie mogąc dłużej godzić się z nową polityką ministerstwa. Lecz teraz, gdy w końcu do tego doszło, nie była gotowa.
Odkąd tylko opuściła Hogwart, robiła co mogła, by jak najlepiej wywiązywać się ze swych obowiązków, by stale rozwijać się jako kursantka, a później pracownica. Ciągle była czymś zajęta – jeśli nie w biurze wiedźmiej straży, to w terenie lub w domu, ślęcząc nad raportami, zaczytując się w najnowszych numerach gazet i periodyków, próbując pozyskać informacje, które pomogłyby pchnąć śledztwo dalej… I nagle wszystko ustało. Minęło dopiero kilka dni, odkąd – dzięki nieocenionej pomocy Wrońskiego – w końcu wydostała się ze stolicy, a mimo to bezczynność już doprowadzała ją do szału, wywołując narastające wyrzuty sumienia. Co miała ze sobą zrobić? Jak zarabiać na życie…? Nie potrafiła dłużej usiedzieć w jednym miejscu, ciągle miotając się z kąta w kąt – dlatego też w końcu zawędrowała przed dom z myślą o rozprostowaniu nóg, o udaniu się na spacer. Lecz kiedy tylko spotkała przed wejściem Jaydena, od razu zmieniła plany. Nie mieli jak do tej pory okazji, by na spokojnie porozmawiać. Nie tylko o Londynie, ale i poważnych zmianach, które zaszły w życiu Vane’a. – Dzień dobry – przywitała się cicho, szczelnie oplatając się ramionami, spoglądając to ku mężczyźnie, to ku trzymanej w jego dłoni różdżce. Próbowała odwzajemnić uśmiech, choć spierzchnięte, nerwowo przygryzane usta miały problem ze złożeniem się w odpowiedni sposób. – Co robisz? Mogę jakoś pomóc? – dodała, podchodząc nieco bliżej; czuła magię, nie potrafiła jednak dookreślić jej natury. Miała braki, z czego zdawała sobie sprawę, a co chciała w najbliższej przyszłości zmienić. Skoro już była bezrobotna – wciąż wzdrygała się na tę myśl – i miała więcej czasu wolnego, powinna go dobrze spożytkować. Przypomnieć sobie o rzeczach, którym pozwoliła utracić na ostrości, z biegiem lat odejść w niepamięć. Z tego też powodu chciała poruszyć ten temat z astronomem, dowiedzieć się, czy posiadał – posiadali – teksty z zakresu transmutacji, historii magii, numerologii albo czy mógł takie zdobyć. – Od jak dawna tu mieszkacie? – odezwała się znowu, odnajdując wzrokiem twarz towarzysza, mrużąc przy tym oczy przed świecącym mocno słońcem.
Nie myślała nawet o tym, że to dwunasty kwietnia, jej urodziny. A przynajmniej starała się o tym nie myśleć, bo nie doszłaby w ten sposób do żadnych pocieszających wniosków. Niebawem zaczną ją nazywać starą panną, teraz jeszcze nie miała pracy czy mieszkania; może naprawdę powinna stąd wyjechać? Zająć się rodzicami?
Odkąd tylko opuściła Hogwart, robiła co mogła, by jak najlepiej wywiązywać się ze swych obowiązków, by stale rozwijać się jako kursantka, a później pracownica. Ciągle była czymś zajęta – jeśli nie w biurze wiedźmiej straży, to w terenie lub w domu, ślęcząc nad raportami, zaczytując się w najnowszych numerach gazet i periodyków, próbując pozyskać informacje, które pomogłyby pchnąć śledztwo dalej… I nagle wszystko ustało. Minęło dopiero kilka dni, odkąd – dzięki nieocenionej pomocy Wrońskiego – w końcu wydostała się ze stolicy, a mimo to bezczynność już doprowadzała ją do szału, wywołując narastające wyrzuty sumienia. Co miała ze sobą zrobić? Jak zarabiać na życie…? Nie potrafiła dłużej usiedzieć w jednym miejscu, ciągle miotając się z kąta w kąt – dlatego też w końcu zawędrowała przed dom z myślą o rozprostowaniu nóg, o udaniu się na spacer. Lecz kiedy tylko spotkała przed wejściem Jaydena, od razu zmieniła plany. Nie mieli jak do tej pory okazji, by na spokojnie porozmawiać. Nie tylko o Londynie, ale i poważnych zmianach, które zaszły w życiu Vane’a. – Dzień dobry – przywitała się cicho, szczelnie oplatając się ramionami, spoglądając to ku mężczyźnie, to ku trzymanej w jego dłoni różdżce. Próbowała odwzajemnić uśmiech, choć spierzchnięte, nerwowo przygryzane usta miały problem ze złożeniem się w odpowiedni sposób. – Co robisz? Mogę jakoś pomóc? – dodała, podchodząc nieco bliżej; czuła magię, nie potrafiła jednak dookreślić jej natury. Miała braki, z czego zdawała sobie sprawę, a co chciała w najbliższej przyszłości zmienić. Skoro już była bezrobotna – wciąż wzdrygała się na tę myśl – i miała więcej czasu wolnego, powinna go dobrze spożytkować. Przypomnieć sobie o rzeczach, którym pozwoliła utracić na ostrości, z biegiem lat odejść w niepamięć. Z tego też powodu chciała poruszyć ten temat z astronomem, dowiedzieć się, czy posiadał – posiadali – teksty z zakresu transmutacji, historii magii, numerologii albo czy mógł takie zdobyć. – Od jak dawna tu mieszkacie? – odezwała się znowu, odnajdując wzrokiem twarz towarzysza, mrużąc przy tym oczy przed świecącym mocno słońcem.
Nie myślała nawet o tym, że to dwunasty kwietnia, jej urodziny. A przynajmniej starała się o tym nie myśleć, bo nie doszłaby w ten sposób do żadnych pocieszających wniosków. Niebawem zaczną ją nazywać starą panną, teraz jeszcze nie miała pracy czy mieszkania; może naprawdę powinna stąd wyjechać? Zająć się rodzicami?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie uważał to za żadną uprzejmość. Nie był to też dług do spłacenia wobec Caleba czy przysługa, którą zamierzał później odebrać od młodszej siostry swojego zmarłego przyjaciela. Jayden nie postrzegał tego w ten sposób. Przecież potrzebowali się wzajemnie i zarówno Maeve jak i Roselyn z córką potrzebowały dachu nad głową — dlaczego więc miałby się wzbraniać przed udzieleniem im wsparcia? Pomocy? Wiedział, że obie czarownice mieszkały w Londynie, a gdy nadszedł list od Clearwater, nie wahał się. Od razu odpisał jej, podając miejsce i czas spotkania, by bezpiecznie się z nią spotkać i później wspólnie przenieść do Irlandii nad brzeg Upper Lake. To nie była żadna kalkulacja — czy mu się opłaci, że przyjmie ją pod swój dach, czy będą się narażać z Pomoną. Nie. To był odruch, instynkt, który mówił astronomowie, że bez względu na wszystko rodzinę należało chronić. Bo tak właśnie czuł, myśląc o byłej pracownicy Ministerstwa Magii. Maeve była dla niego rodziną i nie zamierzał temu zaprzeczać. Odkąd tylko po raz pierwszy nieśmiało usiadła obok niego w Pokoju Wspólnym należącym do Krukonów i wykazała się ciekawością co do tematów wypracowania, o którym pisał. Była urocza... Taka drobna, chuda, z burzą loków na głowie i w za dużej szacie jedenastoletnia Maeve Clearwater, która w niczym nie przypominała swoich starszych braci. Różnili się, ale gdy tylko cała trójka znajdowała się razem, Jayden zazdrościł im tego, że mieli siebie. To nie tak, że sam czuł się samotny, bo przebywał wśród ludzi, umiał się z nimi przyjaźnić, lecz nigdy nie zaznał możliwości posiadania rodzeństwa. Nie wiedział, jak to jest. I chociaż czasami zastanawiał się nad tym, zdawał sobie szybko sprawę, że przyjaciele, którzy go otaczali, właśnie tą rodziną byli. Nie potrzebował nikogo więcej, nie musiał tęsknić za kimś, kto nigdy się nie pojawił i nie miał się pojawić. Cyrus, Evey, Caleb, Roselyn, Henry — oni wszyscy byli dla niego niczym bracia oraz siostry, których normalnie nie byłby w stanie posiadać. Dorosłe życie tylko ukazało mu to, jak bardzo mu ich brakowało. W końcu wszyscy poza Roselyn odeszli, wyjechali, zniknęli, zapomnieli. I chociaż ktoś w wieku Jaydena winien był poradzić sobie z tęsknotą, nie było to takie proste. Nawet przebywając wśród tych pięknych terenów z piękną żoną u boku.
Co robisz?
- Kończę nakładać jedno z zaklęć ochronnych - wyjaśnił krótko, żeby skupić się faktycznie na dopleceniu czaru, bo to właśnie ten moment był najistotniejszy. Jeszcze przez moment milczał, a gdy poczuł, że cały proces się zakończył, napięcie kazało cofnąć mu się o krok. Zupełnie jakby skumulowana w zaklęciu energia, złączyła się i odetchnęła potężnie, odpychając Jaydena. Profesor aż usiadł na ziemi, nie będąc w stanie utrzymać się na nogach, jednak nie oznaczało to porażki. Wręcz przeciwnie. Niewidzialna sieć, którą splótł była bardzo silna i nie dało się zaprzeczyć, że nie do przekroczenia. Dopiero teraz poczuł, że drżały mu ramiona, dłonie oraz nogi, chociaż podczas procesu nie wydawało się to szczególnym problemem... Najwyraźniej się mylił. Vane odetchnął głęboko, wciągając świeże powietrze w płuca i dopiero wtedy zerknął na stojącą obok Maeve. - Jeśli tylko masz chęci, to zapraszam. Dopiero się rozkręcam - odparł, uśmiechając się szeroko do czarownicy i jeszcze przez chwilę tkwiąc w miejscu. - Zacząłem od najtrudniejszego, jakie znam, dlatego tak wyssało mnie z energii - wyjaśnił swoje położenie i dopiero wtedy podniósł się z ziemi, otrzepując spodnie. - Znasz się na tym? - zagadnął jeszcze, po czym niewerbalnie dał jej znać, żeby uważała. Zawierucha nie wydawała się skomplikowaną osłoną, jednak Jayden uważał, że wykorzystanie ów czaru na dezorientację było dużym atutem akurat tej konkretnej pułapki. Wolałby w nią nie wpaść, ale wolałby również nie pozwolić na to, by ktoś niepowołany pojawił mu się w domu. Od jak dawna tu mieszkacie? - Prawie miesiąc - odparł, czując, że zawierucha nie miała zabierać mu aż tyle uwagi, ile sądził. Nie była prosta, ale na pewno łatwiejsza niż poprzednie zabezpieczenie. - Dziwne... - mruknął po chwili i ucichł, zastanawiając się nad czymś. Nie trwało to długo, ale wystarczyło spojrzeć na jego twarz, by wiedzieć, że coś się zmieniło. Że tor myśli profesora powędrował w swoją stronę... Być może nawet dalej niż sama postać Maeve, która stała tuż obok. - Wiesz, to zabawne, ale czuję jakbyśmy byli tu od zawsze - zaczął cicho, uśmiechając się delikatnie. - Chciałbym, żeby było już to zawsze... Nigdy tego tak nie postrzegałem, ale widzę to. Patrzę na to miejsce i chciałbym się tutaj zestarzeć, Maevie. Patrzeć na dzieci, wnuki, kolejno mijające pory roku. Czuć, że świat się zmienia, ale to miejsce ciągle tkwi w swojej... Galaktyce. - Pochylił jednak głowę i westchnął ciężko, a jego spojrzenie, którym obdarzył stojącą obok czarownicę było inne niż to łagodne jeszcze sprzed chwili. Nie przebijało przez nie poddanie się czy rezygnacja, ale było smutne. - Im dalej jednak do przodu, tym boję się, że tak się nie stanie. Nie, gdy to wszystko wygląda właśnie... Tak.
Co robisz?
- Kończę nakładać jedno z zaklęć ochronnych - wyjaśnił krótko, żeby skupić się faktycznie na dopleceniu czaru, bo to właśnie ten moment był najistotniejszy. Jeszcze przez moment milczał, a gdy poczuł, że cały proces się zakończył, napięcie kazało cofnąć mu się o krok. Zupełnie jakby skumulowana w zaklęciu energia, złączyła się i odetchnęła potężnie, odpychając Jaydena. Profesor aż usiadł na ziemi, nie będąc w stanie utrzymać się na nogach, jednak nie oznaczało to porażki. Wręcz przeciwnie. Niewidzialna sieć, którą splótł była bardzo silna i nie dało się zaprzeczyć, że nie do przekroczenia. Dopiero teraz poczuł, że drżały mu ramiona, dłonie oraz nogi, chociaż podczas procesu nie wydawało się to szczególnym problemem... Najwyraźniej się mylił. Vane odetchnął głęboko, wciągając świeże powietrze w płuca i dopiero wtedy zerknął na stojącą obok Maeve. - Jeśli tylko masz chęci, to zapraszam. Dopiero się rozkręcam - odparł, uśmiechając się szeroko do czarownicy i jeszcze przez chwilę tkwiąc w miejscu. - Zacząłem od najtrudniejszego, jakie znam, dlatego tak wyssało mnie z energii - wyjaśnił swoje położenie i dopiero wtedy podniósł się z ziemi, otrzepując spodnie. - Znasz się na tym? - zagadnął jeszcze, po czym niewerbalnie dał jej znać, żeby uważała. Zawierucha nie wydawała się skomplikowaną osłoną, jednak Jayden uważał, że wykorzystanie ów czaru na dezorientację było dużym atutem akurat tej konkretnej pułapki. Wolałby w nią nie wpaść, ale wolałby również nie pozwolić na to, by ktoś niepowołany pojawił mu się w domu. Od jak dawna tu mieszkacie? - Prawie miesiąc - odparł, czując, że zawierucha nie miała zabierać mu aż tyle uwagi, ile sądził. Nie była prosta, ale na pewno łatwiejsza niż poprzednie zabezpieczenie. - Dziwne... - mruknął po chwili i ucichł, zastanawiając się nad czymś. Nie trwało to długo, ale wystarczyło spojrzeć na jego twarz, by wiedzieć, że coś się zmieniło. Że tor myśli profesora powędrował w swoją stronę... Być może nawet dalej niż sama postać Maeve, która stała tuż obok. - Wiesz, to zabawne, ale czuję jakbyśmy byli tu od zawsze - zaczął cicho, uśmiechając się delikatnie. - Chciałbym, żeby było już to zawsze... Nigdy tego tak nie postrzegałem, ale widzę to. Patrzę na to miejsce i chciałbym się tutaj zestarzeć, Maevie. Patrzeć na dzieci, wnuki, kolejno mijające pory roku. Czuć, że świat się zmienia, ale to miejsce ciągle tkwi w swojej... Galaktyce. - Pochylił jednak głowę i westchnął ciężko, a jego spojrzenie, którym obdarzył stojącą obok czarownicę było inne niż to łagodne jeszcze sprzed chwili. Nie przebijało przez nie poddanie się czy rezygnacja, ale było smutne. - Im dalej jednak do przodu, tym boję się, że tak się nie stanie. Nie, gdy to wszystko wygląda właśnie... Tak.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedziała, co zrobiłaby, gdyby nie on. Jej najbliższa rodzina przebywała w odległej i - jak miała nadzieję - bezpiecznej Rumunii, zaś Poppy musiała skrywać się w Hogwarcie, gdzie przecież dla niej nie mogłaby znaleźć schronienia. I o ile cieszyła się, że krewniacy nie znajdują się już w Londynie, to czuła się przy tym niezwykle samotna i słaba, żałośnie bezbronna. Popadała ze skrajności w skrajność, to dając się obezwładnić panice, to pozwalając, by paląca, wyniszczająca złość przejęła nad nią kontrolę, zmusiła do działania. Dopiero teraz, tutaj, mogła trochę odpocząć. Spojrzeć na wszystko z boku, zrobić rachunek sumienia i zastanowić się, co dalej. Bo przecież nie mogła zostać u Vane'ów na zawsze, nie chciała być problemem, dodatkowym balasem w tych i tak ciężkich już czasach. I choć przepełniała ją wdzięczność, to nie mogła pozbyć się jednej, stale powracającej myśli: dlaczego jej nie powiedział? Rozmawiali ostatnio w okolicach Bożego Narodzenia, później wymienili ledwie kilka listów - wiedziała przecież, że nie była dobra w podtrzymywaniu kontaktu, dopiero uczyła się, jak dbać o relacje - mimo to odczuwała dziwny dyskomfort, smutek... Nawet wbrew świadomości, że to nie w nim powinna doszukiwać się winy, a w sobie.
Nigdy nie żałowała, że tiara przydzieliła ją do Ravenclawu - choć gdyby stała się gryfonką, tak jak jej bracia, mogłaby liczyć na ich troskliwe przewodnictwo. To jednak niewątpliwie opóźniłoby usamodzielnienie się, odnalezienie własnej ścieżki; początki były trudne, niekiedy gubiła się wśród szkolnych korytarzy, szukała wieży krukonów dłużej niż powinna. Tam jednak spotykała Jaydena, którego kojarzyła już z opowieści Caleba, a którego dopiero poznawała po swojemu, powoli i ostrożnie, korzystając z faktu, że nie traktował jej protekcjonalnie. Zawsze życzliwy, gotowy do pomocy, wolny od uprzedzeń. Wspomnienia tamtych czasów były wciąż żywe; kiedy z uwagą wsłuchiwała się w wykład o ciałach niebieskich, kiedy siadał obok niej w Wielkiej Sali, dopytując, czy na pewno nie wybiera się na mecz Quidditcha albo z rozbawieniem przekomarzał się z jej braćmi. Tak bardzo chciałaby do tego wrócić, choćby na kilka chwil. Przypomnieć sobie sposób, w jaki Caleb poprawiał opadające na czoło włosy - albo psioczył na ślizgonów. Zatopić się w wysiedzianym fotelu, tym obok kominka, i opowiedzieć Jaydenowi o tym, że dzieciaki znowu się z niej śmiały, kiedy nos nieoczekiwanie zmienił swój kształt.
Teraz jednak byli tutaj, w Irlandii, kilkanaście lat później. Starsi, zmęczeni, inni.
Pokiwała krótko głową, gdy odpowiedział w kilku słowach, a następnie znów skupił się na przerwanej czynności. Nie chciała go rozpraszać, jednocześnie nie zamierzała odchodzić. Nienachalnie, lecz z uwagą obserwowała ruchy astronoma, zapamiętując gesty, domyślając się jedynie procesu myślowego, który musiał im towarzyszyć. A kiedy przysiadł na ziemi, niewiele myśląc zajęła miejsce obok, opierając ręce na kolanach, wpierw spoglądając ku obłożonemu magią wejściu, później - ku twarzy gospodarza. - Rozkręcasz? Może najpierw chwilę odpocznij - mruknęła; jej uwadze nie umknęło przecież drżenie ciała czarodzieja czy wzięcie głębszego oddechu. - Co to było? - dopytała, teraz lepiej rozumiejąc jego zmęczenie. Nie dziwiła się, że chciał zabezpieczyć dom, w którym mieszkał, w którym mieszkała jego ciężarna żona, bo choć od Londynu dzieliło ich wiele kilometrów, to wciąż nie mogli czuć się tutaj bezpiecznie. Nie całkowicie. - Kiedyś nakładałam jakieś prostsze zaklęcia, nie jestem jednak specjalistką - przyznała bez wstydu; przed nim nie musiała udawać mądrzejszej niż była, choć jednocześnie żałowała, że zaniedbała niektóre dziedziny magii, że kurs pochłonął ją bez reszty. - Ale chciałabym ci pomóc. Będziesz jednak musiał mną pokierować. - Pozwoliła sobie na blady uśmiech, po czym i ona podniosła się z ziemi, otrzepała ubrania.
Cierpliwie czekała, aż przyjaciel rozwinie myśl. Doskonale rozumiała jego pragnienia, jeszcze lepiej - towarzyszące im obawy. Z jednej strony zazdrościła mu swego miejsca na ziemi, ukochanej osoby u boku, z drugiej jednak - ani nie uważała, by się do tego nadawała, ani nie sądziła, by zakładanie rodziny właśnie teraz, gdy świat zdawał się stanąć na głowie, było tak przyjemne i proste, jak to sobie wyobrażali dekadę temu. Nie mogli wiedzieć, co stanie się za miesiąc, dwa, czy nie zostaną zmuszeni do ucieczki z kraju albo zażartej walki o życie swoje i swoich bliskich. Z piersi Maeve wyrwało się bolesne westchnienie; czuła się bezsilna. - Wiem, że teraz trudno w to wierzyć. Że Malfoy i podążający za nim ludzie skutecznie odbierają wszelką nadzieję. Widziałam ich, widziałam, co robili z mugolami, z ludźmi, którzy stawali w ich obronie... - Skrzywiła się, gdy przed oczami pojawiła się nieruchoma twarz leżącego na bruku czarodzieja. Tego, na którego natknęły się wraz z Tonks w porcie. - Ale zrobimy wszystko, żeby wasz dom był bezpieczny. Żebyś nie tylko doczekał wnuków, ale i mógł rozpieszczać je w spokoju - zakończyła, próbując podchwycić przy tym spojrzenie profesora, choć odrobinę podnieść go na duchu. Lecz czy potrafiła? Sama była teraz jednym wielkim chodzącym nieszczęściem. - Kiedy Pomona urodzi? - dodała jeszcze, chcąc słowo po słowie zbudować sobie pełen obraz sytuacji.
Nigdy nie żałowała, że tiara przydzieliła ją do Ravenclawu - choć gdyby stała się gryfonką, tak jak jej bracia, mogłaby liczyć na ich troskliwe przewodnictwo. To jednak niewątpliwie opóźniłoby usamodzielnienie się, odnalezienie własnej ścieżki; początki były trudne, niekiedy gubiła się wśród szkolnych korytarzy, szukała wieży krukonów dłużej niż powinna. Tam jednak spotykała Jaydena, którego kojarzyła już z opowieści Caleba, a którego dopiero poznawała po swojemu, powoli i ostrożnie, korzystając z faktu, że nie traktował jej protekcjonalnie. Zawsze życzliwy, gotowy do pomocy, wolny od uprzedzeń. Wspomnienia tamtych czasów były wciąż żywe; kiedy z uwagą wsłuchiwała się w wykład o ciałach niebieskich, kiedy siadał obok niej w Wielkiej Sali, dopytując, czy na pewno nie wybiera się na mecz Quidditcha albo z rozbawieniem przekomarzał się z jej braćmi. Tak bardzo chciałaby do tego wrócić, choćby na kilka chwil. Przypomnieć sobie sposób, w jaki Caleb poprawiał opadające na czoło włosy - albo psioczył na ślizgonów. Zatopić się w wysiedzianym fotelu, tym obok kominka, i opowiedzieć Jaydenowi o tym, że dzieciaki znowu się z niej śmiały, kiedy nos nieoczekiwanie zmienił swój kształt.
Teraz jednak byli tutaj, w Irlandii, kilkanaście lat później. Starsi, zmęczeni, inni.
Pokiwała krótko głową, gdy odpowiedział w kilku słowach, a następnie znów skupił się na przerwanej czynności. Nie chciała go rozpraszać, jednocześnie nie zamierzała odchodzić. Nienachalnie, lecz z uwagą obserwowała ruchy astronoma, zapamiętując gesty, domyślając się jedynie procesu myślowego, który musiał im towarzyszyć. A kiedy przysiadł na ziemi, niewiele myśląc zajęła miejsce obok, opierając ręce na kolanach, wpierw spoglądając ku obłożonemu magią wejściu, później - ku twarzy gospodarza. - Rozkręcasz? Może najpierw chwilę odpocznij - mruknęła; jej uwadze nie umknęło przecież drżenie ciała czarodzieja czy wzięcie głębszego oddechu. - Co to było? - dopytała, teraz lepiej rozumiejąc jego zmęczenie. Nie dziwiła się, że chciał zabezpieczyć dom, w którym mieszkał, w którym mieszkała jego ciężarna żona, bo choć od Londynu dzieliło ich wiele kilometrów, to wciąż nie mogli czuć się tutaj bezpiecznie. Nie całkowicie. - Kiedyś nakładałam jakieś prostsze zaklęcia, nie jestem jednak specjalistką - przyznała bez wstydu; przed nim nie musiała udawać mądrzejszej niż była, choć jednocześnie żałowała, że zaniedbała niektóre dziedziny magii, że kurs pochłonął ją bez reszty. - Ale chciałabym ci pomóc. Będziesz jednak musiał mną pokierować. - Pozwoliła sobie na blady uśmiech, po czym i ona podniosła się z ziemi, otrzepała ubrania.
Cierpliwie czekała, aż przyjaciel rozwinie myśl. Doskonale rozumiała jego pragnienia, jeszcze lepiej - towarzyszące im obawy. Z jednej strony zazdrościła mu swego miejsca na ziemi, ukochanej osoby u boku, z drugiej jednak - ani nie uważała, by się do tego nadawała, ani nie sądziła, by zakładanie rodziny właśnie teraz, gdy świat zdawał się stanąć na głowie, było tak przyjemne i proste, jak to sobie wyobrażali dekadę temu. Nie mogli wiedzieć, co stanie się za miesiąc, dwa, czy nie zostaną zmuszeni do ucieczki z kraju albo zażartej walki o życie swoje i swoich bliskich. Z piersi Maeve wyrwało się bolesne westchnienie; czuła się bezsilna. - Wiem, że teraz trudno w to wierzyć. Że Malfoy i podążający za nim ludzie skutecznie odbierają wszelką nadzieję. Widziałam ich, widziałam, co robili z mugolami, z ludźmi, którzy stawali w ich obronie... - Skrzywiła się, gdy przed oczami pojawiła się nieruchoma twarz leżącego na bruku czarodzieja. Tego, na którego natknęły się wraz z Tonks w porcie. - Ale zrobimy wszystko, żeby wasz dom był bezpieczny. Żebyś nie tylko doczekał wnuków, ale i mógł rozpieszczać je w spokoju - zakończyła, próbując podchwycić przy tym spojrzenie profesora, choć odrobinę podnieść go na duchu. Lecz czy potrafiła? Sama była teraz jednym wielkim chodzącym nieszczęściem. - Kiedy Pomona urodzi? - dodała jeszcze, chcąc słowo po słowie zbudować sobie pełen obraz sytuacji.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie liczył nikomu dni, które spędzali w ich domu. Gdyby mu na tym zależało, kazałby płacić sobie czynsz za zajmowane pokoje, ale nie zamierzał w ogóle wychodzić z takimi niedorzecznymi pomysłami. Gościna polegała na czymś kompletnie innym, a nie pieniężnych zobowiązań. Nikt zresztą nie wiedział, ile miał trwać ten stan wyjątkowy i jak długo ludzie mieli pozostać bez dachu nad głową. Istniała opcja, że nigdy nie miało być im dane wrócić w te same miejsca, skoro musieli je porzucić... Rząd na pewno zamierzał dobrze zagospodarować wolnym terenem... O tym jednak Jayden starał się nie myśleć. Najważniejsze, że miał w zasięgu wzroku część najważniejszych osób w jego życiu i posiadał świadomość, że bez względu na wszystko, w aktualnie trwającym momencie byli bezpieczni. Pomimo faktu, że rodzice wybrali pozostanie w Londynie, astronom nie zamierzał się poddawać. Państwo Vane pomagali tym ze stolicy, podczas gdy ich syn zajął się chociażby chwilową opieką nad tymi, którym ufał. Dlatego też zaczął szukać Roselyn. Nie wybaczyłby sobie, gdyby... Gdyby tak po prostu nie upewniłby się chociażby, że niczego im nie brakowało. Pomoc Maeve okazała się niepodważalna, bo sam zapewne motałby się jak dziecko we mgle. Wiedział, że potrzebowały wsparcia i nie zamierzał ich rozliczać. Upper Cottage było na tyle dużo, żeby pomieścić i piętnastu lokatorów, ale nie o to w tym wszystkim chodziło. Zarówno Roselyn z Melanie i Maeve należały do rodziny. Mimo że nie nosiły jego nazwiska czy nie łączyła ich wspólna krew, Jayden traktował je jako część większej całości. Musieli się wspierać bez względu na wszystko, bo nikt inny im nie pozostał. Owszem, posiadali innych bliskich, ale wszyscy żyli w chaosie. Dopóty dopóki nie miał się on chociażby odrobinę uspokoić, mieli siebie i nie mogli podejmować ryzykownych kroków. Mimo że w sercach panowało łaknienie działania, Vane zdawał sobie sprawę z zagrożenia, które mogło uderzyć w tych, którzy bezmyślnie ryzykowali i podejmowali się działań tragicznych w skutkach. Dlatego też dziękował w duchu za to, że Maeve nigdzie nie uciekała w międzyczasie i nie próbowała zbawić świata. Musiała wiele rzeczy przemyśleć i chociaż prosił ją o coś trudnego, musiała jeszcze jakiś czas się przyczaić. Zobaczyć, z czym się mierzyli, ale tkwienie w Irlandii nie oznaczało przecież całkowitego zaniechania starań. Mieli siebie — czy to było za mało, by się starać?
Roześmiał się krótko, słysząc jej słowa o odpoczynku. - To nic. Zajmowałem się tym po anomaliach, żeby wzmocnić Hogwart i okolice. Po tym jak nam deportowało uczniów, a stworzenia z Zakazanego Lasu tylko się ożywiły przez czarną magię, musieliśmy nałożyć wiele takich zaklęć. Przy skali zamku, ten dom to pestka. - To wtedy po raz pierwszy wziął na poważnie naukę czarów zabezpieczających. Nie znał się na wszystkich oczywiście, ale spora część opierała się na urokach czy obronie przed czarną magią. Tę drugą dziedzinę znał bardzo dobrze, dlatego mógł zgłębić tajniki chociażby ów części pułapek. - To było... - odetchnął, łapiąc oddech. - Contramortem, moja droga. Zaklęcie, które uniemożliwia przedostanie się stworzeń zrodzonych z czarnej magii. Cholernie skomplikowane, ale uwierz mi, są jeszcze trudniejsze, ale te stoją jeszcze poza moim zasięgiem - wyjaśnił. To prawda, brakowało mu umiejętności na najwyższy stopień zaawansowania, jednak powoli zamierzał się rozwijać w tym kierunku. Musiał. I chciał. - Możesz zacząć od tych prostszych. Jesteś dobra w urokach, prawda? Które zaklęcia znasz? - spytał, patrząc przez moment na Maeve i czekając na odpowiedź. Mogła potrenować u jego boku. Na trudniejsze wyzwania, które wymagały nakierowania, czas miał jeszcze nadejść.
Stali jakiś dłuższy czas w milczeniu, skupiając się jedynie na rzucanych przez siebie zaklęciach. Jayden nie miał pojęcia, ile tak naprawdę minęło czasu — pół godziny, a może dłużej, gdy wreszcie skończył doplatanie Zawieruchy i płynnie przeszedł do Starego szewca, który miał objąć cały dom. Może nie było to nic wyszukanego. W końcu urok opierał się jedynie na przytwierdzeniu butów osoby nieupoważnionej do gruntu, ale mimo wszystko zawsze mogło okazać się przydatne. Szczególnie że czasami najdrobniejsza rzecz mogła przeważyć. Nie nakładał tych zaklęć jedynie dlatego, że za ich plecami rozwijała się wojna — słyszał o wałęsających się bez nadzoru dementorach, w irlandzkich lasach kręciło się wiele stworzeń, a przypadkowi wędrowcy nie zawsze byli miło nastawieni. A jeszcze te wszystkie opowieści, fakty... Nawet słowa padające z ust Maeve... Czując na sobie spojrzenie czarownicy, Jay zerknął na nią na moment i posłał blady uśmiech. Chciał w to wierzyć i chciał wierzyć w to, że ich magia miała utrzymać ten dom i jego mieszkańców w bezpiecznej bańce. Z milczenia wyrwało go pytanie. Kiedy Pomona urodzi? - Na wrzesień, chociaż mówi, że jej brzuch jest jakiś nieproporcjonalnie duży i że pewnie urodzi olbrzyma - zaśmiał się delikatnie, po czym znów się zamyślił. Wyglądał przez chwilę jakby kompletnie odleciał duchem, ale były to tylko pozory. Kiedyś naprawdę odrywał się wyobraźnią i gnał w nieznane ludzkości tereny, lecz teraz było inaczej. Teraz znajdował się na ziemi. - Maeve... - zaczął cicho, nie odrywając spojrzenia od domu i nie przerywając rzucania zaklęcia. - Wiem, że nie powiedziałem ci o wielu rzeczach. Wiem, że masz pytania. I wiem, że zasługujesz na odpowiedzi. Spytaj. Chcę ci na nie odpowiedzieć. - Dopiero po zamilknięciu, przeniósł uwagę na czarownicę u swego boku, a ona mogła zauważyć w jego oczach szczerość. Prawdę oraz gotowość. Nie zamierzał mieć przed nią tajemnic.
Roześmiał się krótko, słysząc jej słowa o odpoczynku. - To nic. Zajmowałem się tym po anomaliach, żeby wzmocnić Hogwart i okolice. Po tym jak nam deportowało uczniów, a stworzenia z Zakazanego Lasu tylko się ożywiły przez czarną magię, musieliśmy nałożyć wiele takich zaklęć. Przy skali zamku, ten dom to pestka. - To wtedy po raz pierwszy wziął na poważnie naukę czarów zabezpieczających. Nie znał się na wszystkich oczywiście, ale spora część opierała się na urokach czy obronie przed czarną magią. Tę drugą dziedzinę znał bardzo dobrze, dlatego mógł zgłębić tajniki chociażby ów części pułapek. - To było... - odetchnął, łapiąc oddech. - Contramortem, moja droga. Zaklęcie, które uniemożliwia przedostanie się stworzeń zrodzonych z czarnej magii. Cholernie skomplikowane, ale uwierz mi, są jeszcze trudniejsze, ale te stoją jeszcze poza moim zasięgiem - wyjaśnił. To prawda, brakowało mu umiejętności na najwyższy stopień zaawansowania, jednak powoli zamierzał się rozwijać w tym kierunku. Musiał. I chciał. - Możesz zacząć od tych prostszych. Jesteś dobra w urokach, prawda? Które zaklęcia znasz? - spytał, patrząc przez moment na Maeve i czekając na odpowiedź. Mogła potrenować u jego boku. Na trudniejsze wyzwania, które wymagały nakierowania, czas miał jeszcze nadejść.
Stali jakiś dłuższy czas w milczeniu, skupiając się jedynie na rzucanych przez siebie zaklęciach. Jayden nie miał pojęcia, ile tak naprawdę minęło czasu — pół godziny, a może dłużej, gdy wreszcie skończył doplatanie Zawieruchy i płynnie przeszedł do Starego szewca, który miał objąć cały dom. Może nie było to nic wyszukanego. W końcu urok opierał się jedynie na przytwierdzeniu butów osoby nieupoważnionej do gruntu, ale mimo wszystko zawsze mogło okazać się przydatne. Szczególnie że czasami najdrobniejsza rzecz mogła przeważyć. Nie nakładał tych zaklęć jedynie dlatego, że za ich plecami rozwijała się wojna — słyszał o wałęsających się bez nadzoru dementorach, w irlandzkich lasach kręciło się wiele stworzeń, a przypadkowi wędrowcy nie zawsze byli miło nastawieni. A jeszcze te wszystkie opowieści, fakty... Nawet słowa padające z ust Maeve... Czując na sobie spojrzenie czarownicy, Jay zerknął na nią na moment i posłał blady uśmiech. Chciał w to wierzyć i chciał wierzyć w to, że ich magia miała utrzymać ten dom i jego mieszkańców w bezpiecznej bańce. Z milczenia wyrwało go pytanie. Kiedy Pomona urodzi? - Na wrzesień, chociaż mówi, że jej brzuch jest jakiś nieproporcjonalnie duży i że pewnie urodzi olbrzyma - zaśmiał się delikatnie, po czym znów się zamyślił. Wyglądał przez chwilę jakby kompletnie odleciał duchem, ale były to tylko pozory. Kiedyś naprawdę odrywał się wyobraźnią i gnał w nieznane ludzkości tereny, lecz teraz było inaczej. Teraz znajdował się na ziemi. - Maeve... - zaczął cicho, nie odrywając spojrzenia od domu i nie przerywając rzucania zaklęcia. - Wiem, że nie powiedziałem ci o wielu rzeczach. Wiem, że masz pytania. I wiem, że zasługujesz na odpowiedzi. Spytaj. Chcę ci na nie odpowiedzieć. - Dopiero po zamilknięciu, przeniósł uwagę na czarownicę u swego boku, a ona mogła zauważyć w jego oczach szczerość. Prawdę oraz gotowość. Nie zamierzał mieć przed nią tajemnic.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie znała Roselyn, nie tak naprawdę, kojarząc ją jak przez mgłę z czasów szkoły - nie wahała się jednak, gdy usłyszała, że Jayden chciałby odnaleźć dawną gryfonkę, a pewnie też sprowadzić do bezpiecznego, oddalonego od wyniszczanej walkami Anglii Upper Cottage. Starała się przy tym skupiać tylko i wyłącznie na swym zadaniu, robić użytek z rozwijanych latami umiejętności, nie zaś snuć wyobrażenia na temat tego, w o ile gorszej sytuacji znajdowała się teraz czarownica, która musiała obawiać się nie tylko o swoje zdrowie, ale i zdrowie - życie - swego dziecka. Poświęcenie się zajęciu, które wymagało od niej całkowitego oddania, pozwalało odsunąć zdradliwe emocje na bok, na chwilę zapomnieć o strachu, bólu, zżerającej od środka niepewności. Podskórnie cieszyła się, że może pomóc. Że nie zmarnowała ubiegłej dekady, że nawiązane kontakty i wyrobione nawyki mogą znaleźć zastosowanie i poza ministerialnymi korytarzami - teraz już przerażająco obcymi, napawającymi w pełni uzasadnionym wstrętem. To chyba wtedy po raz pierwszy zaświtała w jej głowie myśl, by odnaleźć takich czarodziejów więcej. Potrzebujących wsparcia, umierających z tęsknoty za bliskimi, którzy wciąż znajdowali się w Londynie lub próbowali z niego uciec i przestali dawać znaki życia. Czy to już było zbawianie świata...? - Nie zdawałam sobie z tego sprawy - mruknęła pod nosem; spojrzała przelotnie ku twarzy przyjaciela, bezwiednie wyginając usta w smutnym, zamyślonym uśmiechu. O czym jeszcze nie wiedziała? Ile ją ominęło? Każda taka uwaga wpędzała ją w coraz silniejsze wyrzuty sumienia i nie liczyło się przy tym, że przecież Jayden nie wyglądał, jak gdyby miał do niej żal. Nie dawał odczuć lat, które upłynęły, odkąd wiedzieli o sobie tak wiele. Może nie wszystko, lecz prawie wszystko. Nawet kiedy opuścił już Hogwart, zajął się dorosłym życiem, wciąż słała do niego długie, kreślone nocami listy. To on pierwszy dowiedział się o balu, o Wrońskim - bo była pewna, że Jayden nie będzie jej oceniać. - A jak się sprawy mają teraz, kiedy już anomalie ustały? Czujesz się tam bezpiecznie? - dodała jeszcze, nim zmienili temat i skupili się na samych zaklęciach zabezpieczających. Uniosła brwi do góry, odwracając twarz w kierunku towarzysza, mrużąc przy tym oczy przed wyłaniającym się zza domu wiosennym słońcem. - Kiedyś pewnie o nim czytałam, ale to musiało być dawno. Boisz się, że tu przyjdą? Czy po prostu wolisz dmuchać na zimne? - Nie musiała doprecyzowywać, kogo miała na myśli. Na samo wyobrażenie fanatyków Malfoya, czy raczej - lorda Voldemorta, pojawiających się w parku Killarney, włos jeżył się jej na głowie. Pokiwała krótko głową, przez chwilę zastanawiając się nad odpowiedzią. Vane miał jednak rację, od dawien dawna czuła się mocniejsza w urokach, nie zaś w tkaniu magii obronnej. Wypuściła powietrze z cichym świstem, przywołując z pamięci inkantacje, które mogłyby zostać użyte do zabezpieczenia domu. - Znam tylko podstawowe zaklęcia... Muffliato, Bubonem, Szklane domy... Strach na gremliny... - Zmarszczyła brwi, sięgając po trzymaną do tej pory w kieszeni różdżkę. Wypolerowaną, bez choćby najmniejszego zadrapania. - Widzimisię, ale to lepiej, żebyś sam zadecydował, w jaki sposób chciałbyś objawiać się nieproszonym gościom - mruknęła, pozwalając, by kącik ust drgnął w bladej parodii uśmiechu.
Niewiele później zabrali się do pracy, on zapewne nad czymś silniejszym, a przy tym bardziej przydatnym, ona - nad pułapką z zakresu zaklęć, która powinna zmusić intruzów do zmierzenia się ze swymi boginami. Myślała, że nałożenie tak prostego zabezpieczenia będzie łatwe, zajmie nie więcej niż kilka minut. Wyglądało jednak na to, że mierzyła się z nim znacznie dłużej, próbując objąć jego działaniem cały dom, nie zaś jedynie drzwi wejściowe czy najbliższe pomieszczenia. Po Strachu na gremliny przyszedł czas na Cave Inimicum, a choć drugi z wybranych czarów był już z zakresu magii typowo obronnej, to łudziła się, że mu podoła. Prędzej czy później, wkładając w to odpowiednio dużo wysiłku, lecz podoła.
- Mam nadzieję, że... Że poród przebiegnie bez najmniejszych problemów, a dziecko będzie okazem zdrowia - odezwała się, odpowiadając przy tym podobnie bladym uśmiechem. Oczekiwanie na potomka zwykle wiązało się z radosnym podnieceniem, z kolekcjonowaniem zabawek, ubranek i przygotowywaniem odpowiednio uroczego pokoju, by najnowszy członek rodziny od pierwszych dni zaznał bezgranicznej miłości, troskliwej opieki, by dorastał w przepełnionej beztroską atmosferze... Lecz czy Jayden i Pomona mogli sobie na to pozwolić? Czy byli w stanie zapomnieć o tym wszystkim, co działo się w Londynie? W którym wciąż znajdowali się rodzice astronoma? Nieznacznie drgnęła, gdy nieoczekiwanie przerwał ciszę, która znów między nimi zapadła; serce przyśpieszyło w reakcji na wypowiadane przez niego słowa. Spojrzenie Maeve przelotnie zaszło mgłą. Wciąż potrafił czytać jej w myślach, nawet po tych wszystkich latach. - Pod warunkiem, że ty zrobisz to samo... O ile tylko masz jakieś pytania - zaczęła, robiąc sobie krótką przerwę od kolejnych zaklęć; zmęczyła się. - Kiedy... Kiedy wzięliście ślub? I jak się z tym czujesz? Z byciem głową rodziny. - Skupiła wzrok na profilu rozmówcy, próbując ostrożnie dobierać słowa. Nie zdradzić się ze smutkiem, który odczuwała nie tylko na myśl o tym, że nie była obecna w tak ważnej dla niego chwili, ale i z powodu tego, że była sama, samotna, i nie sądziła, by niespodziewane pojawienie się w jej życiu Wrońskiego miało cokolwiek zmienić.
Niewiele później zabrali się do pracy, on zapewne nad czymś silniejszym, a przy tym bardziej przydatnym, ona - nad pułapką z zakresu zaklęć, która powinna zmusić intruzów do zmierzenia się ze swymi boginami. Myślała, że nałożenie tak prostego zabezpieczenia będzie łatwe, zajmie nie więcej niż kilka minut. Wyglądało jednak na to, że mierzyła się z nim znacznie dłużej, próbując objąć jego działaniem cały dom, nie zaś jedynie drzwi wejściowe czy najbliższe pomieszczenia. Po Strachu na gremliny przyszedł czas na Cave Inimicum, a choć drugi z wybranych czarów był już z zakresu magii typowo obronnej, to łudziła się, że mu podoła. Prędzej czy później, wkładając w to odpowiednio dużo wysiłku, lecz podoła.
- Mam nadzieję, że... Że poród przebiegnie bez najmniejszych problemów, a dziecko będzie okazem zdrowia - odezwała się, odpowiadając przy tym podobnie bladym uśmiechem. Oczekiwanie na potomka zwykle wiązało się z radosnym podnieceniem, z kolekcjonowaniem zabawek, ubranek i przygotowywaniem odpowiednio uroczego pokoju, by najnowszy członek rodziny od pierwszych dni zaznał bezgranicznej miłości, troskliwej opieki, by dorastał w przepełnionej beztroską atmosferze... Lecz czy Jayden i Pomona mogli sobie na to pozwolić? Czy byli w stanie zapomnieć o tym wszystkim, co działo się w Londynie? W którym wciąż znajdowali się rodzice astronoma? Nieznacznie drgnęła, gdy nieoczekiwanie przerwał ciszę, która znów między nimi zapadła; serce przyśpieszyło w reakcji na wypowiadane przez niego słowa. Spojrzenie Maeve przelotnie zaszło mgłą. Wciąż potrafił czytać jej w myślach, nawet po tych wszystkich latach. - Pod warunkiem, że ty zrobisz to samo... O ile tylko masz jakieś pytania - zaczęła, robiąc sobie krótką przerwę od kolejnych zaklęć; zmęczyła się. - Kiedy... Kiedy wzięliście ślub? I jak się z tym czujesz? Z byciem głową rodziny. - Skupiła wzrok na profilu rozmówcy, próbując ostrożnie dobierać słowa. Nie zdradzić się ze smutkiem, który odczuwała nie tylko na myśl o tym, że nie była obecna w tak ważnej dla niego chwili, ale i z powodu tego, że była sama, samotna, i nie sądziła, by niespodziewane pojawienie się w jej życiu Wrońskiego miało cokolwiek zmienić.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Chyba właśnie w tym tkwił sekret braku popadania w obłęd podczas czasów, w których przyszło im żyć. Bycie potrzebnym niosło za sobą wiele, nie tylko zajmując myśli, lecz przekładanie innych ponad siebie świadczyło o materialnym dołożeniu się do czegoś większego. Do czegoś, co nie było niszczeniem oraz destrukcją nie tylko świata, ale i ludzkich żyć. Bo czy właśnie tak się nie działo? Czy nie utracili celu, który jak dotąd mieli przed oczami dla niewiadomej? Dla chaosu oraz braku zrozumienia? Gęsta mgła dusicielskich oparów Ministerstwa Magii nie opanowała jedynie mieszkańców Londynu — niosła się dalej i infekowała wszystkich na swojej drodze. W końcu Vane nie sądził, by istniała chociażby jedna osoba w pełni władz umysłowych, która nie słyszała o tym, co się właśnie działo i która chociażby przez moment nie zastanowiła się nad znaczeniem zaistniałego zjawiska. Otwarty terroryzm nie był jedynie spekulacjami osamotnionych jednostek a faktem. Rozszerzał się, a wiatr przewiewał go coraz dalej niczym jesienne liście. Właśnie dlatego potrzebny był cel i Jayden nie chciał go wyznaczać jedynie sobie — w końcu wciąż miał uczniów pod opieką — ale chciał, by i ci, którzy znajdowali się pod jego dachem, mogli nie czuć się zagubieni i odtrąceni. Bezużyteczni. Sięgnięcie do umiejętności Maeve nie było żadnym rodzajem litości względem niej. Danie jej zajęcia nie miało na celu jedynie zajęcia jej czymś. Czy widziała, że w ów działaniu była niezwykle skuteczna, a przy okazji pomagała innym? Czy mogła to robić dalej, skoro uciekła z Londynu? Patrząc na kobietę, którą była teraz, profesor wciąż pamiętał te krzywe, patykowate nogi, które nie sięgały ziemi, gdy siedziała w największym fotelu w pokoju wspólnym Krukonów. Chciał, by nigdy nie musiała dorastać i mierzyć się z zawodem, który zadał jej dorosły świat. Wszyscy powinni żyć w godnych dla siebie warunkach oraz bezpieczeństwie. Co poszło więc nie tak? Prawda była taka, że Jayden znał odpowiedź na to pytanie, a jednak wciąż się zadręczał. Wciąż miał nie wybaczać sobie błędów, na które zezwolił z nieświadomym potakiwaniem. Całe trzydzieści lat pozostawał w swoim kokonie niewiedzy, by obudzić się dopiero teraz. Maeve z jego perspektywy zawsze była dojrzalsza od swoich rówieśników, od wielu starszych i dorosłych. Dojrzalsza od niego samego, a jednak jej pytanie mocno go zaskoczyło. Bo czy ktokolwiek gdziekolwiek mógł czuć się bezpiecznie?
- W sumie o tym nie myślę. Zależy mi najbardziej na bezpieczeństwie uczniów, ale skoro o to pytasz... Tak. Znam zamek, jego słabe i mocne strony, Na pewno gdyby coś się wydarzyło, mielibyśmy tę przewagę, ale wciąż to za mało. Za mało czasu, za wielu uczniów. Historia dowiodła, że nigdzie nie można czuć się całkowicie bezpiecznie. Bo wtedy traci się czujność. To lekcja, którą całkiem świeżo i boleśnie przyswoiłem - odparł, unosząc rękę nad wysokość klatki piersiowej i nikło przejechał palcami po materiale w tamtym miejscu. Zaraz jednak ocknął się i posłał już ciepły uśmiech swojej towarzyszce. Nie zamierzał przecież przy niej ponownie wracać do tego wszystkiego, co działo się w grudniu, a także i później. - Strach na gremliny wydaje się całkiem ciekawy, co myślisz? - rzucił już luźnym tonem i podkasał ponownie rękawy. Bogin witający nieoczekiwanych gości brzmiał naprawdę porządnie. Spytany o to, dlaczego to robi, wzruszył ramionami. - Nie wiem, kto miałby nas szukać. Nie angażujemy się w nic politycznie nieadekwatnego. Prócz trzymania się z daleka od rejestracji różdżek. Jednak tak jak mówiłem — mamy wojnę. Czy w Londynie, czy za oknem — nie można przewidzieć wszystkiego. - A co jeśli i anomalie by postanowiły wrócić i rzuciły kimś nieprzychylnym w ich okolicę? Coraz częściej słyszało się o wędrujących samotnie czarodziejach oraz czarownicach, którzy byli w służbie Ministra Magii i szukali wrogów aktualnego ustroju. - Zresztą lasy dokoła nas, jeziora, pola kryją w sobie wiele ciekawych stworzeń. Nie wszystkie są przyjazne, a Irlandia słynie z bujnej, magicznej fauny. I nie zapominajmy, że mieszka tu z nami buntownik. Musimy go chronić - dodał, posyłając wymowne spojrzenie Maeve, ale zaraz też się roześmiał. Gdy jego towarzyszka zajęła się swoją partią zaklęć, profesor nałożył Nigdziebądź, Lepkie ręce, Tenuistis - ostatnim zaklęciem objął cały dom. Robili to w milczeniu i skupieniu, nie chcąc sobie przeszkadzać, ale też zbierając własne myśli. Jaydenowi naprawdę dobrze zrobiło czarowanie w towarzystwie przyjaciółki. Kątem oka zerkał w jej stronę co jakiś czas, łapiąc się na tym, że instynktownie widział w jej osobie Caleba. Ten sam profil, włosy, bijący od nich spokój, ale również i odwaga. Nie można było zaprzeczać, że Clearwaterowie mieli w sobie uśpiony ogień. Nie odzywał się aż do momentu, w którym czarownica nie zadała pytania, na które zezwolił. W końcu chciał jej udzielić niezbędnych informacji, chociaż musiał przyznać, że rozpoznał tę nudę zawodu, który jeszcze niedawno słyszał w głosie Shelty.
Kiedy wzięliście ślub?
Nie zamierzał jej kłamać. W końcu wiedział, że nie miała nikomu powiedzieć, a przecież łganie w żywe oczy nie było czymś, co było jego cechą charakteru. A przynajmniej dopiero w to sobie szlifował. Dla rodziny. - Niecały miesiąc temu. Dla ogólnego dobra ustaliliśmy, że do oficjalnej przejdzie data grudniowa i tego się trzymamy. Żeby uniknąć bycia sądzonymi przez hermetyczne środowisko dewotów. Żeby dziecku było łatwiej. Żeby uniknąć bolesnych pytań. To była skromna ceremonia. Byliśmy tylko we dwójkę, nikt więcej - urwał, wracając wspomnieniami do tamtego dnia, całkiem niedawnego, a jednak zdawać by się mogło, że odległego. Wydarzyło się w końcu tak wiele... Tak bez zapowiedzi. - To zabawne, bo wcale nie czuję, że zrobiliśmy coś złego. Czemu w rzeczywistości gdzie zawiera się małżeństwa bez miłości, potępia się tych, którzy naprawdę ją mają? - Nie pytał wprost Maeve. Musiała wyczuć, że było to uzewnętrznienie się profesorkich myśli. Mogła, lecz nie musiała odpowiadać, bo przecież i ona zdawała sobie sprawę z tego, jak to wyglądało. Gdy związki dla zysku były powszechnie aprobowane, a życie poza małżeństwem, ale w wierności sobie samym już nie. Kto tu pogwałcał wartość idącą za obrączkami? I jak się z tym czujesz? Z byciem głową rodziny. No, właśnie. Jak się z tym czuł? Jayden spojrzał na trzymaną w dłoni różdżkę, a później na stojący przed nimi dom. I jak się z tym czuł? - Kiedy Pomona zaszła w ciążę wiele się wydarzyło, ale przetrwaliśmy wszystko. Nigdy nie sądziłem, że do tego dojdzie. Że będę rodzicem. W końcu to była rola dla innych, nie dla mnie. Widziałem mojego ojca, pamiętam jak mnie wychowywał. Był dla mnie tym, kto we mnie zrodził poczucie wartości, ale czy ja będę umiał zrobić to samo? Boję się tego. Boję się, że nie podobałam, boję się, że nie dam dzieciom wszystkiego, czego będą potrzebowały. Boję się wychowywać je na porządnych ludzi w tym świecie. Więc pytasz mnie, jak się z tym czuję? Nieprzygotowany - odparł, w końcu przenosząc spojrzenie na stojącą obok Maeve i posyłając jej blady uśmiech. Chyba właśnie taka była dola rodzica — by wiecznie kłopotał się o swoje dzieci. Nawet te nienarodzone. Przez dłuższy moment Jayden się nie odzywał, rzucając Szklane domy, a gdy zakończył to w miarę proste zaklęcie, opuścił różdżkę i odetchnął, czując ponowne zmęczenie. Ile już tam stali? Godzinę? Dwie? A może już trzy? - Chcę, żebyś o czymś wiedziała - przerwał ciszę, a jego rysy nabrały wyraźniejszego wyostrzenia. - Wiem, że nie zamierzasz tkwić tu bez przerwy. Widziałem, jak się wymykasz. Wiem, że wpakujesz się też przez to w kłopoty, ale nie zamierzam cię powstrzymywać. Chcę, tylko żebyś wiedziała, że cokolwiek postanowisz, to zawsze będzie twój dom. Mimo że jesteś tu dopiero od niedawna i bez względu na wszystko... Krukoni nigdy nie zostawiają swoich. - Odszukał spojrzeniem oczu Maeve i objął ją ramieniem, przyciągając do siebie. Byli tu. Zawsze byli tu dla niej i dla siebie nawzajem.
- W sumie o tym nie myślę. Zależy mi najbardziej na bezpieczeństwie uczniów, ale skoro o to pytasz... Tak. Znam zamek, jego słabe i mocne strony, Na pewno gdyby coś się wydarzyło, mielibyśmy tę przewagę, ale wciąż to za mało. Za mało czasu, za wielu uczniów. Historia dowiodła, że nigdzie nie można czuć się całkowicie bezpiecznie. Bo wtedy traci się czujność. To lekcja, którą całkiem świeżo i boleśnie przyswoiłem - odparł, unosząc rękę nad wysokość klatki piersiowej i nikło przejechał palcami po materiale w tamtym miejscu. Zaraz jednak ocknął się i posłał już ciepły uśmiech swojej towarzyszce. Nie zamierzał przecież przy niej ponownie wracać do tego wszystkiego, co działo się w grudniu, a także i później. - Strach na gremliny wydaje się całkiem ciekawy, co myślisz? - rzucił już luźnym tonem i podkasał ponownie rękawy. Bogin witający nieoczekiwanych gości brzmiał naprawdę porządnie. Spytany o to, dlaczego to robi, wzruszył ramionami. - Nie wiem, kto miałby nas szukać. Nie angażujemy się w nic politycznie nieadekwatnego. Prócz trzymania się z daleka od rejestracji różdżek. Jednak tak jak mówiłem — mamy wojnę. Czy w Londynie, czy za oknem — nie można przewidzieć wszystkiego. - A co jeśli i anomalie by postanowiły wrócić i rzuciły kimś nieprzychylnym w ich okolicę? Coraz częściej słyszało się o wędrujących samotnie czarodziejach oraz czarownicach, którzy byli w służbie Ministra Magii i szukali wrogów aktualnego ustroju. - Zresztą lasy dokoła nas, jeziora, pola kryją w sobie wiele ciekawych stworzeń. Nie wszystkie są przyjazne, a Irlandia słynie z bujnej, magicznej fauny. I nie zapominajmy, że mieszka tu z nami buntownik. Musimy go chronić - dodał, posyłając wymowne spojrzenie Maeve, ale zaraz też się roześmiał. Gdy jego towarzyszka zajęła się swoją partią zaklęć, profesor nałożył Nigdziebądź, Lepkie ręce, Tenuistis - ostatnim zaklęciem objął cały dom. Robili to w milczeniu i skupieniu, nie chcąc sobie przeszkadzać, ale też zbierając własne myśli. Jaydenowi naprawdę dobrze zrobiło czarowanie w towarzystwie przyjaciółki. Kątem oka zerkał w jej stronę co jakiś czas, łapiąc się na tym, że instynktownie widział w jej osobie Caleba. Ten sam profil, włosy, bijący od nich spokój, ale również i odwaga. Nie można było zaprzeczać, że Clearwaterowie mieli w sobie uśpiony ogień. Nie odzywał się aż do momentu, w którym czarownica nie zadała pytania, na które zezwolił. W końcu chciał jej udzielić niezbędnych informacji, chociaż musiał przyznać, że rozpoznał tę nudę zawodu, który jeszcze niedawno słyszał w głosie Shelty.
Kiedy wzięliście ślub?
Nie zamierzał jej kłamać. W końcu wiedział, że nie miała nikomu powiedzieć, a przecież łganie w żywe oczy nie było czymś, co było jego cechą charakteru. A przynajmniej dopiero w to sobie szlifował. Dla rodziny. - Niecały miesiąc temu. Dla ogólnego dobra ustaliliśmy, że do oficjalnej przejdzie data grudniowa i tego się trzymamy. Żeby uniknąć bycia sądzonymi przez hermetyczne środowisko dewotów. Żeby dziecku było łatwiej. Żeby uniknąć bolesnych pytań. To była skromna ceremonia. Byliśmy tylko we dwójkę, nikt więcej - urwał, wracając wspomnieniami do tamtego dnia, całkiem niedawnego, a jednak zdawać by się mogło, że odległego. Wydarzyło się w końcu tak wiele... Tak bez zapowiedzi. - To zabawne, bo wcale nie czuję, że zrobiliśmy coś złego. Czemu w rzeczywistości gdzie zawiera się małżeństwa bez miłości, potępia się tych, którzy naprawdę ją mają? - Nie pytał wprost Maeve. Musiała wyczuć, że było to uzewnętrznienie się profesorkich myśli. Mogła, lecz nie musiała odpowiadać, bo przecież i ona zdawała sobie sprawę z tego, jak to wyglądało. Gdy związki dla zysku były powszechnie aprobowane, a życie poza małżeństwem, ale w wierności sobie samym już nie. Kto tu pogwałcał wartość idącą za obrączkami? I jak się z tym czujesz? Z byciem głową rodziny. No, właśnie. Jak się z tym czuł? Jayden spojrzał na trzymaną w dłoni różdżkę, a później na stojący przed nimi dom. I jak się z tym czuł? - Kiedy Pomona zaszła w ciążę wiele się wydarzyło, ale przetrwaliśmy wszystko. Nigdy nie sądziłem, że do tego dojdzie. Że będę rodzicem. W końcu to była rola dla innych, nie dla mnie. Widziałem mojego ojca, pamiętam jak mnie wychowywał. Był dla mnie tym, kto we mnie zrodził poczucie wartości, ale czy ja będę umiał zrobić to samo? Boję się tego. Boję się, że nie podobałam, boję się, że nie dam dzieciom wszystkiego, czego będą potrzebowały. Boję się wychowywać je na porządnych ludzi w tym świecie. Więc pytasz mnie, jak się z tym czuję? Nieprzygotowany - odparł, w końcu przenosząc spojrzenie na stojącą obok Maeve i posyłając jej blady uśmiech. Chyba właśnie taka była dola rodzica — by wiecznie kłopotał się o swoje dzieci. Nawet te nienarodzone. Przez dłuższy moment Jayden się nie odzywał, rzucając Szklane domy, a gdy zakończył to w miarę proste zaklęcie, opuścił różdżkę i odetchnął, czując ponowne zmęczenie. Ile już tam stali? Godzinę? Dwie? A może już trzy? - Chcę, żebyś o czymś wiedziała - przerwał ciszę, a jego rysy nabrały wyraźniejszego wyostrzenia. - Wiem, że nie zamierzasz tkwić tu bez przerwy. Widziałem, jak się wymykasz. Wiem, że wpakujesz się też przez to w kłopoty, ale nie zamierzam cię powstrzymywać. Chcę, tylko żebyś wiedziała, że cokolwiek postanowisz, to zawsze będzie twój dom. Mimo że jesteś tu dopiero od niedawna i bez względu na wszystko... Krukoni nigdy nie zostawiają swoich. - Odszukał spojrzeniem oczu Maeve i objął ją ramieniem, przyciągając do siebie. Byli tu. Zawsze byli tu dla niej i dla siebie nawzajem.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słuchała go w milczeniu, nie mogąc powstrzymać się przed obserwowaniem twarzy rozmówcy uważnym, lecz niezbyt nachalnym wzrokiem. Było w nim coś innego, lecz przecież jak miałby się nie zmienić przez ponad dekadę? Dobrze pamiętała tego roześmianego chłopaka, którym był za czasów szkoły, a który zawsze podnosił ją na duchu, był dla niej niemalże jak trzeci brat; teraz jednak jego barki przygniatało wystarczająco wiele obaw czy obowiązków, by wydobyć na światło dzienne zgoła inne oblicze, poważniejsze, stonowane. Nie mogła zapomnieć, w jakich okolicznościach odnowili kontakt – nie tylko ona cierpiała z powodu śmierci bliskich. Tak bardzo chciałaby mu pomóc, rozwiązać zagadkę zaginionych kuzynek, a tym samym przynieść spokój ducha, lecz odkąd Londyn pogrążył się w chaosie, zadanie to zdawało się jeszcze trudniejsze niż kilka miesięcy temu. Nawet poszukiwania zabójcy Caleba musiała odłożyć w czasie, a przynajmniej dopóki nie podejmie ostatecznej decyzji, czy powinna zignorować ryzyko i wrócić do stolicy, z której dopiero co uciekła, czy może raczej spróbować zarejestrować różdżkę pod zmienioną twarzą i w ten sposób uzyskać w miarę bezpieczny dostęp do odciętych od reszty świata, obłożonych barierami ulic. Dopiero zaczynała trwać w tym nieznośnym zawieszeniu, przyzwyczajać się do nowej sytuacji, a już miała dosyć. Lecz przecież jednocześnie czuła się pobudzona, żywa, jak gdyby ktoś siłą wyrwał ją z matni. Jak miała od tego wszystkiego nie oszaleć? Tak do reszty.
- Masz rację, już nigdzie nie można czuć się bezpiecznie – mruknęła pod nosem; kiedyś wierzyła, że Hogwart jest ostoją spokoju, tak przynajmniej mówiono w domu, więc było to dla niej oczywiste i naturalne. Nie miała powodu, by powątpiewać w słowa rodziców, braci. Później jednak Komnata Tajemnic została otwarta i choć kryzys ten nie potrwał długo, to przecież jedna z uczennic została zabita. Wspomnienie chwili, w której dowiedzieli się o losie Marty, było jaskrawe, wyraźne, choć przecież minęło już prawie piętnaście lat; była wtedy na drugim roku, jak mogłaby nie odczuwać strachu? Niewiele później doszło do kolejnej tragedii, uwielbiany przez uczniów Albus Dumbledore zginął z różdżki Grindewalda – tego samego, który w końcu został dyrektorem szkockiej szkoły magii. – Kiedy? – dodała, odwracając ku Jaydenowi twarz; uwadze strażniczki nie umknął subtelny gest, na który sobie pozwolił, dotknięcie klatki piersiowej. – Kiedy ją przyswoiłeś – rozwinęła, choć przecież powinien zrozumieć ją w lot. Zaraz później pokiwała krótko głową, w milczeniu zgadzając się z sugestią rozmówcy. Strach na gremliny nie powinien sprawić jej problemu, a przy tym zdawał się być przydatnym zabezpieczeniem. Oczywiście, o ile intruzem miałby się okazać człowiek. – Gdyby chcieli odnaleźć wszystkich, którzy stronią od zarejestrowania różdżki, musieliby się skupić tylko i wyłącznie na tym. A przecież mają wiele innych zmartwień na głowie. – Skrzywiła się, pozwalając, by w słowach wybrzmiała gorzka nuta. Oddała Ministerstwu wiele lat swego życia, wiązała z nim przyszłość, nie mogłaby jednak dłużej godzić się ze zmianami, które zachodziły na przestrzeni ostatnich miesięcy. Obalenie ministra Longbottoma i zastąpienie go Malfoyem, zwolnienia ludzi o nie dość czystej krwi, a w końcu sięgnięcie po cały Londyn… Westchnęła, przelotnie spoglądając ku niemalże bezchmurnemu niebu. – No tak, buntownik – powtórzyła głucho, odczuwając przy tym ukłucie smutku, choć przecież nie żałowała podjętej decyzji. – Na twoim miejscu bardziej obawiałabym się tej fauny, mnie nikt nie będzie szukać – dodała cicho, lecz pewnie; naprawdę w to wierzyła. Jeśli władza miałaby za kimś ruszyć, prędzej skupiłaby się na całym biurze aurorów, które wraz z końcem marca postanowiło odłączyć się od Ministerstwa i działało w podziemiu, nie za jednostkami.
Skończyła nakładać zabezpieczenia, o których pomyślała, że mogą okazać się przydatne, by w końcu zrobić sobie choćby krótką przerwę, odsapnąć. Wierzchem dłoni odgarnęła włosy, które zabłądziły na czoło, w ciszy obserwując, jak astronom kontynuuje pracę nad wybranymi przez siebie pułapkami. Spokojny, skupiony na swym celu, ale też troskliwy i ciepły – jak poradzi sobie z pojawieniem się na świecie dziecka? Czy wtedy też będzie taki opanowany…? Z zamyślenia wyrwały ją odpowiedzi na swe pytania, których się doczekała, a które wzbudziły w niej mieszane uczucia. Niecały miesiąc temu? Skromna ceremonia, tylko we dwójkę? Kącik ust drgnął jej w bladym uśmiechu, wzrokiem uciekła gdzieś w bok, próbując to wszystko przetrawić. Z jednej strony odczuła niekłamaną ulgę na myśl, że to z tego powodu nie dowiedziała się o ślubie wcześniej, że nie powinna obawiać się dystansu niewiadomego pochodzenia. Z drugiej jednak… Potrzebowała chwili czasu, żeby odsunąć na bok wpajane od maleńkości zasady, które społeczeństwo jedynie pozornie wcielało w życie. Lecz przecież wiedziała już, że świat nie wyglądał tak, jak niektórzy by sobie tego życzyli; że komentarze na temat tego, co wypada, a co nie, rozmijały się z faktycznym postępowaniem czarodziejów i czarownic.
- Dziękuję, że mi powiedziałeś – zaczęła cicho, na powrót lokując wzrok na twarzy przyjaciela. Bo przecież mógłby utrzymywać to w tajemnicy i przed nią. – Nie zrobiliście nic złego. Ale nie dziwię się, że wolicie nie mówić o tym głośno. Nie tylko dla własnego spokoju, ale i spokoju waszego dziecka. – Bo przecież odbiłoby się to również na nim. Łatwiej przychodziło akceptowanie stawianej na piedestale, aranżującej pozbawione uczucia, zawierane jedynie dla podtrzymywania sojuszów małżeństwa szlachty niż maluczkich, którzy podążali za porywami serca. A przecież i tak zakończyło się to ślubem, założeniem rodziny – po prostu w nieco zaburzonej kolejności. Wzruszyła ramionami, jej twarz przelotnie wykrzywił brzydki grymas; nie potrafiłaby mu odpowiedzieć na to pytanie, nawet gdyby tego od niej wymagał. – Myślę, że nie da się do tego przygotować, Jayden. Nie tak naprawdę. A jeśli ktoś nie ma choćby najmniejszych obaw czy wątpliwości, po prostu nie zdaje sobie sprawy z ogromu odpowiedzialności. Wierzę jednak, że będziesz wspaniałym ojcem. Uczniowie wyćwiczyli już twoją cierpliwość... – urwała, próbując osłodzić powagę wcześniejszych wypowiedzi końcową uwagą dotyczącą szkoły. Żadne z nich nie mogło wiedzieć, co przyniesie przyszłość. Czuła przy tym, że Jayden zrobi wszystko, by otoczyć swych najbliższych możliwie jak najlepszą opieką.
Odwróciła ku niemu nie tylko twarz, gdy znów się odezwał; chcę, żebyś o czymś wiedziała? Uniosła wyżej brwi, przez krótką chwilę spodziewając się kolejnych niecodziennych rewelacji. Temat jednak zszedł na nią, na jej nieumiejętność do usiedzenia w jednym miejscu; chciała go uspokoić, powiedzieć, że nie wpakuje się w żadne problemy... Lecz czy naprawdę mogła mu to zagwarantować? Na początku pokiwała jedynie głową, czując, że nie potrafiłaby zapanować teraz nad ściśniętym od wzruszenia gardłem, wydobyć z siebie odpowiednich dźwięków. – Nie wystawię was na niebezpieczeństwo – obiecała, podchwytując przy tym spojrzenie astronoma; chciała, żeby wziął te słowa na poważnie. – Dziękuję. Tobie i Pomonie. To wiele dla mnie znaczy, zwłaszcza teraz, g-gdy... – urwała, czując, że łzy napływają do oczu, że musi się uciszyć i uspokoić, zanim znów podejmie choćby próbę dialogu. Nie stawiała oporu, kiedy objął ją ramieniem, wprost przeciwnie, przylgnęła do niego, przytuliła się i odetchnęła głębiej, w bliskości szukając ukojenia. Gdyby tylko Caleb mógł tu z nimi być.
- Masz rację, już nigdzie nie można czuć się bezpiecznie – mruknęła pod nosem; kiedyś wierzyła, że Hogwart jest ostoją spokoju, tak przynajmniej mówiono w domu, więc było to dla niej oczywiste i naturalne. Nie miała powodu, by powątpiewać w słowa rodziców, braci. Później jednak Komnata Tajemnic została otwarta i choć kryzys ten nie potrwał długo, to przecież jedna z uczennic została zabita. Wspomnienie chwili, w której dowiedzieli się o losie Marty, było jaskrawe, wyraźne, choć przecież minęło już prawie piętnaście lat; była wtedy na drugim roku, jak mogłaby nie odczuwać strachu? Niewiele później doszło do kolejnej tragedii, uwielbiany przez uczniów Albus Dumbledore zginął z różdżki Grindewalda – tego samego, który w końcu został dyrektorem szkockiej szkoły magii. – Kiedy? – dodała, odwracając ku Jaydenowi twarz; uwadze strażniczki nie umknął subtelny gest, na który sobie pozwolił, dotknięcie klatki piersiowej. – Kiedy ją przyswoiłeś – rozwinęła, choć przecież powinien zrozumieć ją w lot. Zaraz później pokiwała krótko głową, w milczeniu zgadzając się z sugestią rozmówcy. Strach na gremliny nie powinien sprawić jej problemu, a przy tym zdawał się być przydatnym zabezpieczeniem. Oczywiście, o ile intruzem miałby się okazać człowiek. – Gdyby chcieli odnaleźć wszystkich, którzy stronią od zarejestrowania różdżki, musieliby się skupić tylko i wyłącznie na tym. A przecież mają wiele innych zmartwień na głowie. – Skrzywiła się, pozwalając, by w słowach wybrzmiała gorzka nuta. Oddała Ministerstwu wiele lat swego życia, wiązała z nim przyszłość, nie mogłaby jednak dłużej godzić się ze zmianami, które zachodziły na przestrzeni ostatnich miesięcy. Obalenie ministra Longbottoma i zastąpienie go Malfoyem, zwolnienia ludzi o nie dość czystej krwi, a w końcu sięgnięcie po cały Londyn… Westchnęła, przelotnie spoglądając ku niemalże bezchmurnemu niebu. – No tak, buntownik – powtórzyła głucho, odczuwając przy tym ukłucie smutku, choć przecież nie żałowała podjętej decyzji. – Na twoim miejscu bardziej obawiałabym się tej fauny, mnie nikt nie będzie szukać – dodała cicho, lecz pewnie; naprawdę w to wierzyła. Jeśli władza miałaby za kimś ruszyć, prędzej skupiłaby się na całym biurze aurorów, które wraz z końcem marca postanowiło odłączyć się od Ministerstwa i działało w podziemiu, nie za jednostkami.
Skończyła nakładać zabezpieczenia, o których pomyślała, że mogą okazać się przydatne, by w końcu zrobić sobie choćby krótką przerwę, odsapnąć. Wierzchem dłoni odgarnęła włosy, które zabłądziły na czoło, w ciszy obserwując, jak astronom kontynuuje pracę nad wybranymi przez siebie pułapkami. Spokojny, skupiony na swym celu, ale też troskliwy i ciepły – jak poradzi sobie z pojawieniem się na świecie dziecka? Czy wtedy też będzie taki opanowany…? Z zamyślenia wyrwały ją odpowiedzi na swe pytania, których się doczekała, a które wzbudziły w niej mieszane uczucia. Niecały miesiąc temu? Skromna ceremonia, tylko we dwójkę? Kącik ust drgnął jej w bladym uśmiechu, wzrokiem uciekła gdzieś w bok, próbując to wszystko przetrawić. Z jednej strony odczuła niekłamaną ulgę na myśl, że to z tego powodu nie dowiedziała się o ślubie wcześniej, że nie powinna obawiać się dystansu niewiadomego pochodzenia. Z drugiej jednak… Potrzebowała chwili czasu, żeby odsunąć na bok wpajane od maleńkości zasady, które społeczeństwo jedynie pozornie wcielało w życie. Lecz przecież wiedziała już, że świat nie wyglądał tak, jak niektórzy by sobie tego życzyli; że komentarze na temat tego, co wypada, a co nie, rozmijały się z faktycznym postępowaniem czarodziejów i czarownic.
- Dziękuję, że mi powiedziałeś – zaczęła cicho, na powrót lokując wzrok na twarzy przyjaciela. Bo przecież mógłby utrzymywać to w tajemnicy i przed nią. – Nie zrobiliście nic złego. Ale nie dziwię się, że wolicie nie mówić o tym głośno. Nie tylko dla własnego spokoju, ale i spokoju waszego dziecka. – Bo przecież odbiłoby się to również na nim. Łatwiej przychodziło akceptowanie stawianej na piedestale, aranżującej pozbawione uczucia, zawierane jedynie dla podtrzymywania sojuszów małżeństwa szlachty niż maluczkich, którzy podążali za porywami serca. A przecież i tak zakończyło się to ślubem, założeniem rodziny – po prostu w nieco zaburzonej kolejności. Wzruszyła ramionami, jej twarz przelotnie wykrzywił brzydki grymas; nie potrafiłaby mu odpowiedzieć na to pytanie, nawet gdyby tego od niej wymagał. – Myślę, że nie da się do tego przygotować, Jayden. Nie tak naprawdę. A jeśli ktoś nie ma choćby najmniejszych obaw czy wątpliwości, po prostu nie zdaje sobie sprawy z ogromu odpowiedzialności. Wierzę jednak, że będziesz wspaniałym ojcem. Uczniowie wyćwiczyli już twoją cierpliwość... – urwała, próbując osłodzić powagę wcześniejszych wypowiedzi końcową uwagą dotyczącą szkoły. Żadne z nich nie mogło wiedzieć, co przyniesie przyszłość. Czuła przy tym, że Jayden zrobi wszystko, by otoczyć swych najbliższych możliwie jak najlepszą opieką.
Odwróciła ku niemu nie tylko twarz, gdy znów się odezwał; chcę, żebyś o czymś wiedziała? Uniosła wyżej brwi, przez krótką chwilę spodziewając się kolejnych niecodziennych rewelacji. Temat jednak zszedł na nią, na jej nieumiejętność do usiedzenia w jednym miejscu; chciała go uspokoić, powiedzieć, że nie wpakuje się w żadne problemy... Lecz czy naprawdę mogła mu to zagwarantować? Na początku pokiwała jedynie głową, czując, że nie potrafiłaby zapanować teraz nad ściśniętym od wzruszenia gardłem, wydobyć z siebie odpowiednich dźwięków. – Nie wystawię was na niebezpieczeństwo – obiecała, podchwytując przy tym spojrzenie astronoma; chciała, żeby wziął te słowa na poważnie. – Dziękuję. Tobie i Pomonie. To wiele dla mnie znaczy, zwłaszcza teraz, g-gdy... – urwała, czując, że łzy napływają do oczu, że musi się uciszyć i uspokoić, zanim znów podejmie choćby próbę dialogu. Nie stawiała oporu, kiedy objął ją ramieniem, wprost przeciwnie, przylgnęła do niego, przytuliła się i odetchnęła głębiej, w bliskości szukając ukojenia. Gdyby tylko Caleb mógł tu z nimi być.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
To było okrutne, że czuli się w ten sposób, jednak nie mieli się co oszukiwać. Żadne z miejsc nie było w pełni zabezpieczone, a biorąc pod uwagę siłę magii oraz jej niestabilność - wszystko mogło się zdarzyć i nie można było być przygotowanym na każdą, najmniejszą z ewentualności. W końcu prawda była taka, że nikt do końca nie zgłębił tajemnicy, na czym naprawdę polegała magia. Czy była to siła, której ekspresji czarodzieje byli jedynie pośrednikami? Działali jak przewodnicy, umiejąc na moment zamknąć energię w różdżkach? Wszak nie wytwarzali jej w sobie, bo ta istniała w przyrodzie, w zwierzętach, magicznych istotach - nie byli więc jej twórcami ani właścicielami. Istniała na długo przed nimi i miała trwać również i po nich. Nie mogła być też życiem, bo w końcu nawet mugole - postaci w teorii pozbawione wszelkiej możliwości czarowania - mieli potomstwo i kreowali je w takim sam sposób, w jaki robili to powiernicy magicznej tajemnicy. Czym więc tak naprawdę była? Ta magia? Jeśli ktoś uważał, że posiadł ów wiedzę, kłamał. Wydarzenia ostatniego czasu dość wyraźnie zaprzeczały wszelkiej, konkretnej tezie na podobne zjawisko. A skoro nie znano jej realnej natury, jak w ogóle można było w jakikolwiek sposób prognozować czy panować nad jej właściwościami? Przed anomaliami czarodziejom wydawało się, że nic nie zachwieje już ich światem, a jednak boleśnie się pomylili. Jayden nie wierzył, że nawet najsilniejsze zaklęcia mogły dać stuprocentową gwarancję bezpieczeństwa - przez potencjalnymi, słabymi czarami tak, ale przy mocniejszych ryzyko ugięcia się było spore. Sam Hogwart miał być przecież nie do zdarcia, a jednak wystarczyła jedna noc, żeby wszystkie odniesienia do tego zostały zrównane z ziemią. Liczba porwanych nieszczęsną, niechcianą teleportacją uczniów oraz pracowników była zdumiewająca. W końcu sam Vane padł tego ofiarą, musząc później radzić sobie z powiadamianiem rodzin dzieci o ich wypadkach. Parę umarło od odniesionych obrażeń... Nie. Magia była zarówno ich sojusznikiem jak i skrytym zabójcą - nigdy nie można było w pełni polegać na tym, co oferowała. Czarodzieje winni być rozważniejsi, jednak dążenie do władzy i większej siły zapędzało ich w miejsca, skąd nie było powrotu. Nie patrzyli na innych lub nie chcieli dopuszczać do siebie ów świadomości. Wszystko za tron lub nic.
Kiedy ją przyswoiłeś?
Pytanie Maeve wytrąciło go z zamyślenia i dopiero gdy Jay przeniósł uwagę na czarownicę, dostrzegł jej spojrzenie tam, gdzie jego dłoń dotykała materiału garniturowej kamizelki. Uśmiechnął się nikło pod nosem, bo przecież była to bolesna lekcja. Okupiona bliznami i chociaż nie były one zbyt pokaźne, już zawsze miały tam być i przypominać mu o tym że zawiódł. Nie tylko siebie - głównie tych, których nie zdążył ocalić. Pomonę również... Przypomnienie tego zimnego tonu z sylwestrowej nocy do teraz przyprawiała go o dreszcze przerażenia. - Wtedy w grudniu. Gdy przyszedłem do ciebie po tych atakach na Pokątnej. Wtedy w Hogwarcie, gdy anomalie wyrwały mnie z Wieży Astronomicznej, a dzieci z ich dormitoriów. - Jego lekcja jednak drogo go kosztowała, a Maeve miała po części rację - nie mogli znaleźć wszystkich, którzy postawili się aktualnej władzy, jednak nie mogli też liczyć na łut szczęścia i gdybanie. Nie skomentował jej słów, bo nie był pewien czy patrzyła w innych kategoriach niż on, czy nie wytworzyła się w niej ów świadomość - posiadanie rodziny izolowało człowieka od poleganiu na domniemaniach. Należało być ostrożnym i przewidującym, nie zaś ufnym i ukrytym pod maską wielu. Jayden nie miał pojęcia, jaką siłą realną dysponowało Ministerstwo Magii ani ilu tak naprawdę było wciąż im się opierających. Nie był tego samego, niemalże pozytywnego zdania co Clearwater, jednak zachował przemyślenia dla siebie. Milczał dopóki czary nie zostały nałożone, a oni mogli pozwolić sobie na odpoczynek. I chociaż astronom był zmęczony, zdołał jeszcze roześmiać się delikatnie, słysząc słowa swojej towarzyszki. Tak, można tak powiedzieć, że uczniowie go wyćwiczyli, chociaż nie mógł nigdy powiedzieć o dzieciach niczego złego. Jednak to nie na tej części jej wypowiedzi się skupił, a na poprzedniej. Tej tyczącej się jego i Pomony oraz tego, co zrobili. - Nie musisz w żaden sposób o tym mówić. Wiem, jak to wygląda i wiem, jakie spojrzenie na to ma większość z nas. Nie musisz więc się z tym zgadzać. Nie dla mnie - odparł, uśmiechając się delikatnie do Maeve, gdy początkowe rozbawienie przeszło, a w jego oczach znów przeblysnął smutek. - Po prostu każde z nas idzie inną ścieżką. Mądrością ludzką jest zdawać sobie z tego sprawę, nie ślepo zgadzać się ze wszystkim - umilkł, nie spodziewając się kolejnych wypadków. Urwane słowa, płacz i bliskość tworzyły dziwne zawieszenie w czasach wojny, ale wcale nie krępujące. Towarzyszące im odgłosy lasu, pól, oddalonego za wzgórzem jeziora koiły panującą chwilę i zdawały się wspierać cichą muzyką. Chyba właśnie tego czasami brakowało - wyciszenia się i zwolnienia. Zatrzymania się oraz oddania swoim własnym uczuciom, o których wielu zdawało się zapominać. Astronom do końca nie wiedział, jak długo po prostu stali tak w milczeniu, porozumiewając się w ciszy, gdy coś go tknęło i delikatnie wyswobodził Maeve ze swoich objęć. - W ogóle mam coś dla ciebie - zaczął, po czym wszedł na moment do domu, żeby wyjść ze średnich rozmiarów pakunkiem. Podszedł z powrotem do czarownicy i wręczył go jej. - Myślisz, że zapomniałem? - mruknął, uśmiechając się i czekając, aż dziewczyna otworzyła prezent. W środku znajdowała się myślodsiewnia połyskująca stalową taflą. - Dostałem to od jednej z ważniejszych mi osób. Przypominasz mi o niej. Chyba dała mi tę myślodsiewnię, żebym o niej nie zapomniał. Ale już tego nie potrzebuję, bo nie muszę wracać do przeszłości. I nie boję się, że zapomnę, bo tego nie zrobię. Mając wszystko tu i teraz, zdałem sobie sprawę, że łatwiej mi pamiętać. Łatwiej mi doceniać. Chciałbym, żebyś i ty odnalazła ów spokój. Nie zatapiając się we wspomnieniach, ale ucząc się z nich - zakończył, posyłając ostatni uśmiech solenizantce i nie czekając na odpowiedź dodał: - Głodna? Założę się, że Pomona przygotowała coś pysznego.
|zt
Kiedy ją przyswoiłeś?
Pytanie Maeve wytrąciło go z zamyślenia i dopiero gdy Jay przeniósł uwagę na czarownicę, dostrzegł jej spojrzenie tam, gdzie jego dłoń dotykała materiału garniturowej kamizelki. Uśmiechnął się nikło pod nosem, bo przecież była to bolesna lekcja. Okupiona bliznami i chociaż nie były one zbyt pokaźne, już zawsze miały tam być i przypominać mu o tym że zawiódł. Nie tylko siebie - głównie tych, których nie zdążył ocalić. Pomonę również... Przypomnienie tego zimnego tonu z sylwestrowej nocy do teraz przyprawiała go o dreszcze przerażenia. - Wtedy w grudniu. Gdy przyszedłem do ciebie po tych atakach na Pokątnej. Wtedy w Hogwarcie, gdy anomalie wyrwały mnie z Wieży Astronomicznej, a dzieci z ich dormitoriów. - Jego lekcja jednak drogo go kosztowała, a Maeve miała po części rację - nie mogli znaleźć wszystkich, którzy postawili się aktualnej władzy, jednak nie mogli też liczyć na łut szczęścia i gdybanie. Nie skomentował jej słów, bo nie był pewien czy patrzyła w innych kategoriach niż on, czy nie wytworzyła się w niej ów świadomość - posiadanie rodziny izolowało człowieka od poleganiu na domniemaniach. Należało być ostrożnym i przewidującym, nie zaś ufnym i ukrytym pod maską wielu. Jayden nie miał pojęcia, jaką siłą realną dysponowało Ministerstwo Magii ani ilu tak naprawdę było wciąż im się opierających. Nie był tego samego, niemalże pozytywnego zdania co Clearwater, jednak zachował przemyślenia dla siebie. Milczał dopóki czary nie zostały nałożone, a oni mogli pozwolić sobie na odpoczynek. I chociaż astronom był zmęczony, zdołał jeszcze roześmiać się delikatnie, słysząc słowa swojej towarzyszki. Tak, można tak powiedzieć, że uczniowie go wyćwiczyli, chociaż nie mógł nigdy powiedzieć o dzieciach niczego złego. Jednak to nie na tej części jej wypowiedzi się skupił, a na poprzedniej. Tej tyczącej się jego i Pomony oraz tego, co zrobili. - Nie musisz w żaden sposób o tym mówić. Wiem, jak to wygląda i wiem, jakie spojrzenie na to ma większość z nas. Nie musisz więc się z tym zgadzać. Nie dla mnie - odparł, uśmiechając się delikatnie do Maeve, gdy początkowe rozbawienie przeszło, a w jego oczach znów przeblysnął smutek. - Po prostu każde z nas idzie inną ścieżką. Mądrością ludzką jest zdawać sobie z tego sprawę, nie ślepo zgadzać się ze wszystkim - umilkł, nie spodziewając się kolejnych wypadków. Urwane słowa, płacz i bliskość tworzyły dziwne zawieszenie w czasach wojny, ale wcale nie krępujące. Towarzyszące im odgłosy lasu, pól, oddalonego za wzgórzem jeziora koiły panującą chwilę i zdawały się wspierać cichą muzyką. Chyba właśnie tego czasami brakowało - wyciszenia się i zwolnienia. Zatrzymania się oraz oddania swoim własnym uczuciom, o których wielu zdawało się zapominać. Astronom do końca nie wiedział, jak długo po prostu stali tak w milczeniu, porozumiewając się w ciszy, gdy coś go tknęło i delikatnie wyswobodził Maeve ze swoich objęć. - W ogóle mam coś dla ciebie - zaczął, po czym wszedł na moment do domu, żeby wyjść ze średnich rozmiarów pakunkiem. Podszedł z powrotem do czarownicy i wręczył go jej. - Myślisz, że zapomniałem? - mruknął, uśmiechając się i czekając, aż dziewczyna otworzyła prezent. W środku znajdowała się myślodsiewnia połyskująca stalową taflą. - Dostałem to od jednej z ważniejszych mi osób. Przypominasz mi o niej. Chyba dała mi tę myślodsiewnię, żebym o niej nie zapomniał. Ale już tego nie potrzebuję, bo nie muszę wracać do przeszłości. I nie boję się, że zapomnę, bo tego nie zrobię. Mając wszystko tu i teraz, zdałem sobie sprawę, że łatwiej mi pamiętać. Łatwiej mi doceniać. Chciałbym, żebyś i ty odnalazła ów spokój. Nie zatapiając się we wspomnieniach, ale ucząc się z nich - zakończył, posyłając ostatni uśmiech solenizantce i nie czekając na odpowiedź dodał: - Głodna? Założę się, że Pomona przygotowała coś pysznego.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Pamiętam – mruknęła tylko smutno, wracając myślami do ich grudniowego spotkania; trudno byłoby zapomnieć artykuł Proroka Codziennego, ich kolejną wyprawę mającą na celu naprawianie anomalii, czy rozmowę, którą odbyli później w mieszkaniu przy Cockerell Road. Z jednej strony cieszyła się, że był wtedy na Pokątnej, że spróbował stawić opór niosącym strach i zniszczenie napastnikom. Gdyby nie on, nie inni odważni czarodzieje, tamta napaść skończyłaby się dużo gorzej. Z drugiej jednak – żałowała, że musiał wtedy ryzykować własnym zdrowiem i życiem, nie został do tego przeszkolony, a teraz jeszcze gryźć się z wyciągniętymi na tej podstawie wnioskami. Choć przecież świat stanął na głowie, a on już niebawem będzie nie tylko mężem, ale i ojcem – nieufność, ostrożność i sceptycyzm miały działać na korzyść Vane’a, na korzyść całej jego rodziny.
Może i oszukiwała się tym, że nie będą szukać akurat jednej z pracownic wiedźmiej straży, jednostki, która wciąż działała w murach Ministerstwa, a nawet gdyby próbowali, to że po prostu nie uda im się jej odnaleźć, potrzebowała jednak ukojenia. Naiwnego zapewnienia, że po opuszczeniu Londynu i zaszyciu się w irlandzkiej głuszy może odpocząć. Przestać drżeć przy każdym głośniejszym szeleście, stuknięciu czy odgłosie, którego źródła nie potrafiła zidentyfikować. Lecz czy dopiero co o tym nie rozmawiali? Nigdzie nie można było czuć się bezpiecznie. Tutaj również. Jednak w celu zwiększenia swych szans nakładali kolejne zabezpieczenia, ona te prostsze, Jayden – dużo bardziej zaawansowane i skomplikowane. Starała się podpatrywać przy tym jego ruchy, wszak czuła, że jeszcze nie raz i nie dwa będzie musiała korzystać z inkantacji obronnych, czy to na własny użytek, czy na użytek innych. Rozmowa płynnie zeszła na temat ślubu, a także powodu, przez który Maeve nie mogła o nim wiedzieć. Wszystko zaczynało układać się w całość. – Wiem, że nie muszę, Jayden – odpowiedziała cicho, miękko, skupiając wzrok na twarzy przyjaciela. Nie mówiła tego po to, by wkupić się w jego łaski, by ukoić ewentualne wyrzuty sumienia czy odgonić wątpliwości. Nie kontynuowała jednak swego wywodu, zamiast tego ulokowała dłoń na ramieniu mężczyzny i ścisnęła je lekko, w zamierzeniu pokrzepiająco. Postąpił zgodnie ze swoim sumieniem, ze swoim sercem – oby robił tak dalej. Zwłaszcza w tych niespokojnych, szalonych czasach.
Utonęła w jego ramionach, nie potrafiąc zapanować nad emocjami, nad ściśniętym gardłem i napływającymi do oczu łzami. Myślała o dobroci, jaką jej okazał i o tym, że za nic w świecie nie chciałaby wystawić jego i jego najbliższych na niebezpieczeństwo. Myślała też o Calebie, którego już nigdy nie zobaczy, ale też o Kaiu i o rodzicach – czy dopłynęli już do Rumunii? Czy byli bezpieczni? A na sam koniec – o Wrońskim, to dzięki niemu wydostała się z Londynu, bez jego pomocy znów mogłaby stchórzyć, wycofać się do mieszkania lub po prostu wpaść na jeden z przemierzających uliczki miasta patroli. Nie wiedziała, ile tak stali; zdążyła odpłynąć, a później i wrócić, skupić się na kontemplowaniu frontu domostwa, w międzyczasie uspokoić oddech. – Dla mnie? – powtórzyła, marszcząc przy tym brwi; wybił ją z rytmu, przywrócił do świata żywych, lecz może to i lepiej. Nie mogli tak spędzić całego dnia. Cierpliwie poczekała na astronoma, korzystając z okazji, ocierając rękawem ślady łez. – Och – wyrwało się z piersi czarownicy, gdy zrozumiała, co się dzieje, gdy skrócił dzielącą ich odległość z pokaźnym pakunkiem w dłoniach. – Nawet gdybyś zapomniał, nie miałabym ci tego za złe. Dzieją się teraz dużo ważniejsze rzeczy – odpowiedziała, spoglądając ku niemu w założeniu poważnie, lecz w jej chmurnych oczach dało się dostrzec rozczulenie. Powoli odpakowała prezent, z początku nie rozumiejąc, na co patrzy, dopiero po chwili odnajdując w odmętach pamięci odpowiednią nazwę, a także zastosowanie misy. – Ja… - Nie mogę? Powtarzała to zbyt często, chyba powinna już przestać. – Dziękuję. To wspaniały prezent. Spróbuję zrobić z niego dobry użytek. I, ech, ja też chciałabym się tego nauczyć. Nawet nie wiesz jak bardzo – odpowiedziała, uśmiechając się przy tym krzywo; nie chciała jednak znowu płakać, to nie był na to czas. – Umieram z głodu – dodała, ostrożnie ściskając myślodsiewnię, ruszając w kierunku domu. Miała szczęście, że mogła nazywać ich swymi przyjaciółmi.
| zt
Może i oszukiwała się tym, że nie będą szukać akurat jednej z pracownic wiedźmiej straży, jednostki, która wciąż działała w murach Ministerstwa, a nawet gdyby próbowali, to że po prostu nie uda im się jej odnaleźć, potrzebowała jednak ukojenia. Naiwnego zapewnienia, że po opuszczeniu Londynu i zaszyciu się w irlandzkiej głuszy może odpocząć. Przestać drżeć przy każdym głośniejszym szeleście, stuknięciu czy odgłosie, którego źródła nie potrafiła zidentyfikować. Lecz czy dopiero co o tym nie rozmawiali? Nigdzie nie można było czuć się bezpiecznie. Tutaj również. Jednak w celu zwiększenia swych szans nakładali kolejne zabezpieczenia, ona te prostsze, Jayden – dużo bardziej zaawansowane i skomplikowane. Starała się podpatrywać przy tym jego ruchy, wszak czuła, że jeszcze nie raz i nie dwa będzie musiała korzystać z inkantacji obronnych, czy to na własny użytek, czy na użytek innych. Rozmowa płynnie zeszła na temat ślubu, a także powodu, przez który Maeve nie mogła o nim wiedzieć. Wszystko zaczynało układać się w całość. – Wiem, że nie muszę, Jayden – odpowiedziała cicho, miękko, skupiając wzrok na twarzy przyjaciela. Nie mówiła tego po to, by wkupić się w jego łaski, by ukoić ewentualne wyrzuty sumienia czy odgonić wątpliwości. Nie kontynuowała jednak swego wywodu, zamiast tego ulokowała dłoń na ramieniu mężczyzny i ścisnęła je lekko, w zamierzeniu pokrzepiająco. Postąpił zgodnie ze swoim sumieniem, ze swoim sercem – oby robił tak dalej. Zwłaszcza w tych niespokojnych, szalonych czasach.
Utonęła w jego ramionach, nie potrafiąc zapanować nad emocjami, nad ściśniętym gardłem i napływającymi do oczu łzami. Myślała o dobroci, jaką jej okazał i o tym, że za nic w świecie nie chciałaby wystawić jego i jego najbliższych na niebezpieczeństwo. Myślała też o Calebie, którego już nigdy nie zobaczy, ale też o Kaiu i o rodzicach – czy dopłynęli już do Rumunii? Czy byli bezpieczni? A na sam koniec – o Wrońskim, to dzięki niemu wydostała się z Londynu, bez jego pomocy znów mogłaby stchórzyć, wycofać się do mieszkania lub po prostu wpaść na jeden z przemierzających uliczki miasta patroli. Nie wiedziała, ile tak stali; zdążyła odpłynąć, a później i wrócić, skupić się na kontemplowaniu frontu domostwa, w międzyczasie uspokoić oddech. – Dla mnie? – powtórzyła, marszcząc przy tym brwi; wybił ją z rytmu, przywrócił do świata żywych, lecz może to i lepiej. Nie mogli tak spędzić całego dnia. Cierpliwie poczekała na astronoma, korzystając z okazji, ocierając rękawem ślady łez. – Och – wyrwało się z piersi czarownicy, gdy zrozumiała, co się dzieje, gdy skrócił dzielącą ich odległość z pokaźnym pakunkiem w dłoniach. – Nawet gdybyś zapomniał, nie miałabym ci tego za złe. Dzieją się teraz dużo ważniejsze rzeczy – odpowiedziała, spoglądając ku niemu w założeniu poważnie, lecz w jej chmurnych oczach dało się dostrzec rozczulenie. Powoli odpakowała prezent, z początku nie rozumiejąc, na co patrzy, dopiero po chwili odnajdując w odmętach pamięci odpowiednią nazwę, a także zastosowanie misy. – Ja… - Nie mogę? Powtarzała to zbyt często, chyba powinna już przestać. – Dziękuję. To wspaniały prezent. Spróbuję zrobić z niego dobry użytek. I, ech, ja też chciałabym się tego nauczyć. Nawet nie wiesz jak bardzo – odpowiedziała, uśmiechając się przy tym krzywo; nie chciała jednak znowu płakać, to nie był na to czas. – Umieram z głodu – dodała, ostrożnie ściskając myślodsiewnię, ruszając w kierunku domu. Miała szczęście, że mogła nazywać ich swymi przyjaciółmi.
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
| 22 września
Kiedy uciekał z Azkabanu, z całych sił walcząc o wydostanie się na zewnątrz – o wydostanie ich na zewnątrz – towarzyszyła mu myśl, naiwna, złudna, że gdy tylko zdoła ponownie wznieść się ponad Londyn, to razem z majaczącym we mgle więzieniem pozostawi za sobą najgorsze. Że później będzie już tylko łatwiej – że jakoś poradzą sobie ze wszystkim; że jego rzeczywistość wróci do normy, tak jakby przeżyty w podziemiach koszmar nigdy się nie wydarzył. I choć ta fałszywa nadzieja w pewnym stopniu uratowała mu wtedy życie, bo bez niej – był tego pewien – nie zdołałby znaleźć w sobie wystarczających pokładów sił, by raz za razem podnosić się z lodowatej posadzki, by przebrnąć przez ból i strach, by sięgnąć po szczęśliwe wspomnienia, pozwalające mu przegnać dementorów – to dziś wiedział już, że w tym snuciu wizji niedalekiej przyszłości nie mógł pomylić się bardziej. Że Azkaban nie miał być czymś, co przeżyje i odłoży na bok, tak, jak na półkę odkłada się przeczytaną książkę; że już zawsze będzie istniało jakieś przed i po – zupełnie jakby to, co się tam stało, z nim, obok niego, przedzieliło całe jego dotychczasowe życie na pół.
A część, która rozciągała się przed nim, póki co niewiele niosła ze sobą obietnic.
Powóz zabrany z Tower zatrzymał się kilkadziesiąt metrów od domu Jaydena, częściowo kryjąc się w wysokiej trawie. Billy wylądował tuż obok, całą drogę przebywając na miotle; nie dlatego, że nie było dla niego miejsca – a dlatego, że miał wrażenie, że nie zniósłby kilku godzin całkowitej bezczynności. Liczył na to, że w powietrzu uda mu się oczyścić myśli, latanie zawsze miało na niego zbawienny wpływ – ale kiedy jego stopy dotknęły wreszcie ziemi, nie czuł się na spotkanie z Jaydenem ani trochę bardziej gotowy niż w chwili, w której wyruszał, wznosząc się wysoko ponad czerwoną polanę.
Odłożywszy miotłę na bok, przystanął na moment, dając sobie dokładnie minutę na wyrównanie oddechu, pocierając o siebie zziębnięte dłonie, żeby wróciło do nich krążenie. Było mu zimno – ale nie był pewien, czy był to efekt poruszającego trawami wiatru, czy kotłującego się za jego mostkiem chłodu, którego w żaden sposób nie potrafił się pozbyć. Po plecach przebiegł mu dreszcz, owinął się więc ciaśniej płaszczem, spoglądając w niebo zasnute ciężkimi, stalowoszarymi chmurami; zbierało się na deszcz – ciężkie krople zdawały się wisieć gdzieś nad jego głową, tylko czekając, aż będzie im dane spaść na ziemię.
– Billy?
Odwrócił głowę podążając za dobiegającym od strony ławki woźnicy głosem, dopiero teraz orientując się, że od jakiegoś czasu musiał stać nieruchomo. – Tak – odpowiedział potakująco, dając znać, że wciąż tam był – i że wszystko było w porządku, mimo że w istocie nic nie było. Przełknął ślinę, sięgając dłońmi do rozsuwanych drzwi; doprowadzone do porządku po szaleńczej ucieczce z pełnego strażników dziedzińca, odsunęły się gładko, choć przeciągły zgrzyt zawiasów zdawał się w otaczającej go ciszy tak głośny, jakby był zdolny dotrzeć do samych kości. Ciało Pomony leżało w środku, owinięte ostrożnie w czystą tkaninę, tuż po tym, jak zgodnie z poleceniem lorda Longbottoma odebrał je od uzdrowicieli. Już bez żelaznej maski, bez śladów krwi na dłoniach i w prostej sukience zamiast więziennej szaty, choć wciąż noszące na sobie echa Azkabanu.
Wciągnął powoli powietrze do płuc i równie powoli je wypuścił; szarpnięcie różdżki sprawiło, że zakryte ciało uniosło się delikatnie w górę, a później podążyło za nim – lewitując tuż obok, na wysokości pasa, nienaturalnie drobne, przeraźliwie nieruchome. Mimo że nie niósł go na rękach, wydawało mu się, że i tak czuł jego ciężar – w każdym kroku i każdym oddechu, potęgowany jedynie przygniatającym jego barki zmęczeniem. Mijał drugi dzień odkąd nie zmrużył oka, nie będąc w stanie zasnąć mimo wyczerpania; mając wrażenie, że jeśli tylko to zrobi, to wszystko, co kocha, rozsypie się wokół niego – albo że znów ocknie się w jednej z podziemnych cel, otoczony szeptami i spojrzeniami ludzi, których nie dał rady uratować.
Zatrzymał się tuż przed drzwiami, ale wyciągnięta w stronę kołatki dłoń zamarła na chwilę w powietrzu, podczas gdy on sam zawiesił spojrzenie gdzieś na wysokości metalowego zdobienia stojącej przy wejściu ławeczki; nie wiedział, skąd wzięła się u niego ta myśl, ale z jakiegoś powodu przypomniała mu się mama – i to, jak po jej śmierci wzbraniał się przed zobaczeniem jej ciała, przekonany, że dopóki tego nie zrobi, to ona w jakiś magiczny sposób nie odejdzie. Nie chciał być posłańcem, który odbierze tę resztkę nadziei komuś innemu – ale jednocześnie wiedział, że była to jego odpowiedzialność; ciążąca na nim od chwili, w której wbrew zdrowemu rozsądkowi skręcił w pogrążony w półmroku korytarz, decydując się wrócić po martwą Zakonniczkę. Był jej to winny.
Uchwycił palcami kołatkę, żeby zastukać nią kilka razy, a później czekał – aż otworzą się drzwi, a w korytarzu za nimi pojawi się Jayden; starając się nie przypominać sobie, że ledwie miesiąc wcześniej za tym progiem czekała na niego ciepła wrzawa wywoływana przez krzątających się po domu uczniów, spędzających tu ostatnie tygodnie letnich wakacji. Dzisiaj po drugiej stronie znajdował się jedynie mąż, który utracił żonę zbyt wcześnie, oraz troje chłopców, jeszcze nieświadomych, że ich matka odeszła na zawsze. – Jay – odezwał się, unosząc spojrzenie i szukając nim twarzy czarodzieja; głos miał jak papier ścierny, a choć chciał powiedzieć coś jeszcze, coś, co zabrzmiałoby właściwie – to wszystkie słowa, które tak starannie przygotowywał, w jednej sekundzie rozpierzchły się w oddzielającej ich przestrzeni.
| rzucam k6 na konsekwencje obrażeń, wielki morsie ulituj się
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kiedy uciekał z Azkabanu, z całych sił walcząc o wydostanie się na zewnątrz – o wydostanie ich na zewnątrz – towarzyszyła mu myśl, naiwna, złudna, że gdy tylko zdoła ponownie wznieść się ponad Londyn, to razem z majaczącym we mgle więzieniem pozostawi za sobą najgorsze. Że później będzie już tylko łatwiej – że jakoś poradzą sobie ze wszystkim; że jego rzeczywistość wróci do normy, tak jakby przeżyty w podziemiach koszmar nigdy się nie wydarzył. I choć ta fałszywa nadzieja w pewnym stopniu uratowała mu wtedy życie, bo bez niej – był tego pewien – nie zdołałby znaleźć w sobie wystarczających pokładów sił, by raz za razem podnosić się z lodowatej posadzki, by przebrnąć przez ból i strach, by sięgnąć po szczęśliwe wspomnienia, pozwalające mu przegnać dementorów – to dziś wiedział już, że w tym snuciu wizji niedalekiej przyszłości nie mógł pomylić się bardziej. Że Azkaban nie miał być czymś, co przeżyje i odłoży na bok, tak, jak na półkę odkłada się przeczytaną książkę; że już zawsze będzie istniało jakieś przed i po – zupełnie jakby to, co się tam stało, z nim, obok niego, przedzieliło całe jego dotychczasowe życie na pół.
A część, która rozciągała się przed nim, póki co niewiele niosła ze sobą obietnic.
Powóz zabrany z Tower zatrzymał się kilkadziesiąt metrów od domu Jaydena, częściowo kryjąc się w wysokiej trawie. Billy wylądował tuż obok, całą drogę przebywając na miotle; nie dlatego, że nie było dla niego miejsca – a dlatego, że miał wrażenie, że nie zniósłby kilku godzin całkowitej bezczynności. Liczył na to, że w powietrzu uda mu się oczyścić myśli, latanie zawsze miało na niego zbawienny wpływ – ale kiedy jego stopy dotknęły wreszcie ziemi, nie czuł się na spotkanie z Jaydenem ani trochę bardziej gotowy niż w chwili, w której wyruszał, wznosząc się wysoko ponad czerwoną polanę.
Odłożywszy miotłę na bok, przystanął na moment, dając sobie dokładnie minutę na wyrównanie oddechu, pocierając o siebie zziębnięte dłonie, żeby wróciło do nich krążenie. Było mu zimno – ale nie był pewien, czy był to efekt poruszającego trawami wiatru, czy kotłującego się za jego mostkiem chłodu, którego w żaden sposób nie potrafił się pozbyć. Po plecach przebiegł mu dreszcz, owinął się więc ciaśniej płaszczem, spoglądając w niebo zasnute ciężkimi, stalowoszarymi chmurami; zbierało się na deszcz – ciężkie krople zdawały się wisieć gdzieś nad jego głową, tylko czekając, aż będzie im dane spaść na ziemię.
– Billy?
Odwrócił głowę podążając za dobiegającym od strony ławki woźnicy głosem, dopiero teraz orientując się, że od jakiegoś czasu musiał stać nieruchomo. – Tak – odpowiedział potakująco, dając znać, że wciąż tam był – i że wszystko było w porządku, mimo że w istocie nic nie było. Przełknął ślinę, sięgając dłońmi do rozsuwanych drzwi; doprowadzone do porządku po szaleńczej ucieczce z pełnego strażników dziedzińca, odsunęły się gładko, choć przeciągły zgrzyt zawiasów zdawał się w otaczającej go ciszy tak głośny, jakby był zdolny dotrzeć do samych kości. Ciało Pomony leżało w środku, owinięte ostrożnie w czystą tkaninę, tuż po tym, jak zgodnie z poleceniem lorda Longbottoma odebrał je od uzdrowicieli. Już bez żelaznej maski, bez śladów krwi na dłoniach i w prostej sukience zamiast więziennej szaty, choć wciąż noszące na sobie echa Azkabanu.
Wciągnął powoli powietrze do płuc i równie powoli je wypuścił; szarpnięcie różdżki sprawiło, że zakryte ciało uniosło się delikatnie w górę, a później podążyło za nim – lewitując tuż obok, na wysokości pasa, nienaturalnie drobne, przeraźliwie nieruchome. Mimo że nie niósł go na rękach, wydawało mu się, że i tak czuł jego ciężar – w każdym kroku i każdym oddechu, potęgowany jedynie przygniatającym jego barki zmęczeniem. Mijał drugi dzień odkąd nie zmrużył oka, nie będąc w stanie zasnąć mimo wyczerpania; mając wrażenie, że jeśli tylko to zrobi, to wszystko, co kocha, rozsypie się wokół niego – albo że znów ocknie się w jednej z podziemnych cel, otoczony szeptami i spojrzeniami ludzi, których nie dał rady uratować.
Zatrzymał się tuż przed drzwiami, ale wyciągnięta w stronę kołatki dłoń zamarła na chwilę w powietrzu, podczas gdy on sam zawiesił spojrzenie gdzieś na wysokości metalowego zdobienia stojącej przy wejściu ławeczki; nie wiedział, skąd wzięła się u niego ta myśl, ale z jakiegoś powodu przypomniała mu się mama – i to, jak po jej śmierci wzbraniał się przed zobaczeniem jej ciała, przekonany, że dopóki tego nie zrobi, to ona w jakiś magiczny sposób nie odejdzie. Nie chciał być posłańcem, który odbierze tę resztkę nadziei komuś innemu – ale jednocześnie wiedział, że była to jego odpowiedzialność; ciążąca na nim od chwili, w której wbrew zdrowemu rozsądkowi skręcił w pogrążony w półmroku korytarz, decydując się wrócić po martwą Zakonniczkę. Był jej to winny.
Uchwycił palcami kołatkę, żeby zastukać nią kilka razy, a później czekał – aż otworzą się drzwi, a w korytarzu za nimi pojawi się Jayden; starając się nie przypominać sobie, że ledwie miesiąc wcześniej za tym progiem czekała na niego ciepła wrzawa wywoływana przez krzątających się po domu uczniów, spędzających tu ostatnie tygodnie letnich wakacji. Dzisiaj po drugiej stronie znajdował się jedynie mąż, który utracił żonę zbyt wcześnie, oraz troje chłopców, jeszcze nieświadomych, że ich matka odeszła na zawsze. – Jay – odezwał się, unosząc spojrzenie i szukając nim twarzy czarodzieja; głos miał jak papier ścierny, a choć chciał powiedzieć coś jeszcze, coś, co zabrzmiałoby właściwie – to wszystkie słowa, które tak starannie przygotowywał, w jednej sekundzie rozpierzchły się w oddzielającej ich przestrzeni.
| rzucam k6 na konsekwencje obrażeń, wielki morsie ulituj się
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 27.01.21 10:42, w całości zmieniany 1 raz
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Jay.
Patrzył na ciało spoczywające na kuchennym stole przykryte wcześniej jasnym prześcieradłem, które teraz złożone w kostkę leżało obok. Gdy ściągał go, czuł, że materiał był twardy w dotyku, wysłużony, miejscami dziurawy, ale czysty i widać było, że osoba, która zadbała o zwłoki, zadbała również o to, by nie nakryto ich brudnym kocem. Miało to w sobie pewien gest szacunku, dopatrzenia - nie zaś porzucenia i obojętności. Ubranie, w które było ubrane ciało, również było wyprane. Jeśli stało się bliżej, można było wyczuć ten charakterystyczny zapach prania schnącego na świeżym powietrzu. Nie było to więc działanie mężczyzny. Musiała to zrobić kobieta z delikatnością wpisaną w ruchach. I starannością - nie było wszak żadnych zagięć na materiale okalającym ciało. Nie znał tej sukienki i zdziwiłby się, gdyby było inaczej - Pomona lubiła inne, miło ją opływające, kolorowe, podczas gdy ta była luźna i jednolita. Bez wzorów, bez specjalnie uderzającego koloru. Zdawała się być prosta, bez wcięć tam, gdzie powinna. Bez krzywizny kobiecych krągłości. Bez śladów ziemi czy zapachu ziół, który zawsze towarzyszył ubraniom czarownicy. Za krótka, bo ledwie sięgająca połowy łydek. Dziwna. Obca. Ona cała była obca, a jej ułożenie też jakieś nienaturalne. Nieruchome członki trzymały się sztywno korpusu, gdy złożone w skrzyżowanym geście leżały trzymając niewielki bukiet podsuszonych już teraz kwiatów. Nie znał ich. Nie widział ich nigdzie w pobliżu domu czy podczas swoich podróży po Irlandii. Pozaginane gdzieniegdzie płatki powoli zaczynały się ukruszać i miało się wrażenie, że jeden dotyk ciała również miał sprawić rozpad. Mały powiew powietrza, a cała ta scena rozwiałaby się niczym proch. Na palcu widniał jednak pierścień, którego nie rozpoznawał. Nie było też obrączki, ale nie szukał jej nawet - wiedział wszak, że wisiała na łańcuszku na jego szyi. To o niczym nie świadczyło - to mógł być w końcu każdy.
Dlatego nie patrzysz na twarz?
Nie. Spojrzał raz, gdy ściągał prześcieradło, ale nie zrobił tego drugi. Nie był w stanie patrzeć. Zupełnie jakby to, co nie znajdowało się w zasięgu jego oczu, nie istniało. Zamazywało się w kącikach oczu i znikało po dłuższej chwili niemyślenia o tym. Niestety wiedział, że tam była i że nie miała zniknąć. Ale on nie chciał patrzeć, dlatego, że nie chciał dostrzec znajomych rysów. Nie chciał rozpoznać Pomony, która nie miała żadnego związku z leżącym przed nim błędem. Jego żona była piękna. Była piękna i zawsze miała być, bo właśnie taką ją zapamiętał. Obraz wyryty w myślach pozostawał nienaruszony, a mąż był niczym napiętnowany jego widokiem. Wymęczoną ciężkim porodem, z brodą rozedrganą od bólu, ze łzami szczęścia w oczach i czymś, czego nie potrafił zrozumieć. Może był zaślepiony radością, którą w tamtym momencie odczuwał, a może to jedynie jego wyobraźnia podsuwała niemające miejsca fakty. Nieistotne. Bo była czymś, na co nie zasługiwał, a dostał to. Pozwoliła mu się kochać i uwielbiać. Pozwoliła mu być jego domem - jego początkiem i końcem. Być tym, kto czekał, gdy wracał z nocy spędzonych w szkole. Wiedział, że nie zasługiwał ze swoją niedojrzałością na całą jej dobroć. Na cierpliwość i uśmiech. Na wyrozumiałość, z jaką go traktowała, gdy wymagał dłuższej chwili w zrozumieniu. Wyprzedzała jego myślenie, wiedząc, czego potrzebował, nawet wtedy gdy sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Jak wtedy gdy przychodziła do niego z jedzeniem, a on siedział drugi dzień nad swoimi badaniami pochłonięty całkowicie projektem. Jak wtedy gdy zapominał zawiązać krawat i pojawiał się w roztrzepaniu w Wielkiej Sali na śniadaniu - poprawiała mu go, wyciągając również skrawki papieru, które same wplątywały się w bujne włosy astronoma. Właśnie taka była jego żona. Pełna ciepła, miłości i życia. Zwłoki były wszak tylko pustym naczyniem. Nie ruszały się, nie uśmiechały się. Były zimne, odpychające. Obce.
Jay.
Musiał jednak spojrzeć. Nie chciał tego robić, ale robił i zdał sobie sprawę, że to było prostsze, niż mu się wydawało. Zupełnie jakby patrzył na lalkę. Niepodobną - niemożliwe, że to była ona, a im dłużej patrzył, tym więcej inności dostrzegał. Jak chociażby tę zastanawiającą wyrazistość wypisaną w jej rysach. U Pomony rysy były delikatne, gładkie, nie tak kanciaste i wychudzone. Śmiertelna biel skóry; oczy - chociaż zamknięte - widać było, że były za duże na tak niewielką twarz; usta nieco cienkie i nadzwyczaj blade, lecz składające się w przedziwną krzywiznę; nos subtelnego kształtu; broda szlachetnie zarysowana, lecz niewystająca, co świadczyło o braku woli; wreszcie włosy, miękkie i delikatne jak przędziwo, ale rzadkie. Wypłowiałe, proste. Do tego opływały raczej, niż okalały, twarz cudacznym, jak gdyby pajęczym oplotem, którego nie można było przypisać człowiekowi. Bardziej namalowanej przez malarza karykaturze. To nie były jej włosy. Te, które znał, były sprężyste, skręcone, gęste. Wszystkie te rysy w połączeniu z nadmiernie wystającymi kośćmi policzkowymi składały się na oblicze, które niełatwo dawało się zapomnieć. Męskie dłonie opierające się szeroko na blacie stołu zacisnęły się na jego krawędzi, a mięśnie barków spięły się w naturalnej synchronizacji. - Co... - zaczął, ale słowo, które wydobyło się z jego ust, było bardziej nieartykułowanym dźwiękiem nieumiejącym przetransformować się w coś rozpoznawalnego. Musiał odchrząknąć, pozbywając się ściśniętego gardła, które zaczynało utrudniać mu oddychanie. Nie dał się jednak zaprowadzić chcącym wypłynąć na wierzch emocjom, dlatego wszelkie oznaki drgających mięśni zniknęły, pozostawiając maskę pełną chłodu, nienaturalnego opanowania i wzrastającej gdzieś niechęci. - Coś ty mi przyniósł? - Ktoś mówił za niego. Obcym głosem. Srogim i zarówno płaskim. Głębokim i jednomiarowym równocześnie. Był pewien, że to nie była ona. Jedynie dziwna kukła, która została przywleczona, by go męczyć. A ona wciąż gdzieś tam była. Jego żona... Jego żona, matka jego dzieci wciąż gdzieś tam była, a on tylko marnował czas na tę dziecinadę.
Patrzył na ciało spoczywające na kuchennym stole przykryte wcześniej jasnym prześcieradłem, które teraz złożone w kostkę leżało obok. Gdy ściągał go, czuł, że materiał był twardy w dotyku, wysłużony, miejscami dziurawy, ale czysty i widać było, że osoba, która zadbała o zwłoki, zadbała również o to, by nie nakryto ich brudnym kocem. Miało to w sobie pewien gest szacunku, dopatrzenia - nie zaś porzucenia i obojętności. Ubranie, w które było ubrane ciało, również było wyprane. Jeśli stało się bliżej, można było wyczuć ten charakterystyczny zapach prania schnącego na świeżym powietrzu. Nie było to więc działanie mężczyzny. Musiała to zrobić kobieta z delikatnością wpisaną w ruchach. I starannością - nie było wszak żadnych zagięć na materiale okalającym ciało. Nie znał tej sukienki i zdziwiłby się, gdyby było inaczej - Pomona lubiła inne, miło ją opływające, kolorowe, podczas gdy ta była luźna i jednolita. Bez wzorów, bez specjalnie uderzającego koloru. Zdawała się być prosta, bez wcięć tam, gdzie powinna. Bez krzywizny kobiecych krągłości. Bez śladów ziemi czy zapachu ziół, który zawsze towarzyszył ubraniom czarownicy. Za krótka, bo ledwie sięgająca połowy łydek. Dziwna. Obca. Ona cała była obca, a jej ułożenie też jakieś nienaturalne. Nieruchome członki trzymały się sztywno korpusu, gdy złożone w skrzyżowanym geście leżały trzymając niewielki bukiet podsuszonych już teraz kwiatów. Nie znał ich. Nie widział ich nigdzie w pobliżu domu czy podczas swoich podróży po Irlandii. Pozaginane gdzieniegdzie płatki powoli zaczynały się ukruszać i miało się wrażenie, że jeden dotyk ciała również miał sprawić rozpad. Mały powiew powietrza, a cała ta scena rozwiałaby się niczym proch. Na palcu widniał jednak pierścień, którego nie rozpoznawał. Nie było też obrączki, ale nie szukał jej nawet - wiedział wszak, że wisiała na łańcuszku na jego szyi. To o niczym nie świadczyło - to mógł być w końcu każdy.
Dlatego nie patrzysz na twarz?
Nie. Spojrzał raz, gdy ściągał prześcieradło, ale nie zrobił tego drugi. Nie był w stanie patrzeć. Zupełnie jakby to, co nie znajdowało się w zasięgu jego oczu, nie istniało. Zamazywało się w kącikach oczu i znikało po dłuższej chwili niemyślenia o tym. Niestety wiedział, że tam była i że nie miała zniknąć. Ale on nie chciał patrzeć, dlatego, że nie chciał dostrzec znajomych rysów. Nie chciał rozpoznać Pomony, która nie miała żadnego związku z leżącym przed nim błędem. Jego żona była piękna. Była piękna i zawsze miała być, bo właśnie taką ją zapamiętał. Obraz wyryty w myślach pozostawał nienaruszony, a mąż był niczym napiętnowany jego widokiem. Wymęczoną ciężkim porodem, z brodą rozedrganą od bólu, ze łzami szczęścia w oczach i czymś, czego nie potrafił zrozumieć. Może był zaślepiony radością, którą w tamtym momencie odczuwał, a może to jedynie jego wyobraźnia podsuwała niemające miejsca fakty. Nieistotne. Bo była czymś, na co nie zasługiwał, a dostał to. Pozwoliła mu się kochać i uwielbiać. Pozwoliła mu być jego domem - jego początkiem i końcem. Być tym, kto czekał, gdy wracał z nocy spędzonych w szkole. Wiedział, że nie zasługiwał ze swoją niedojrzałością na całą jej dobroć. Na cierpliwość i uśmiech. Na wyrozumiałość, z jaką go traktowała, gdy wymagał dłuższej chwili w zrozumieniu. Wyprzedzała jego myślenie, wiedząc, czego potrzebował, nawet wtedy gdy sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Jak wtedy gdy przychodziła do niego z jedzeniem, a on siedział drugi dzień nad swoimi badaniami pochłonięty całkowicie projektem. Jak wtedy gdy zapominał zawiązać krawat i pojawiał się w roztrzepaniu w Wielkiej Sali na śniadaniu - poprawiała mu go, wyciągając również skrawki papieru, które same wplątywały się w bujne włosy astronoma. Właśnie taka była jego żona. Pełna ciepła, miłości i życia. Zwłoki były wszak tylko pustym naczyniem. Nie ruszały się, nie uśmiechały się. Były zimne, odpychające. Obce.
Jay.
Musiał jednak spojrzeć. Nie chciał tego robić, ale robił i zdał sobie sprawę, że to było prostsze, niż mu się wydawało. Zupełnie jakby patrzył na lalkę. Niepodobną - niemożliwe, że to była ona, a im dłużej patrzył, tym więcej inności dostrzegał. Jak chociażby tę zastanawiającą wyrazistość wypisaną w jej rysach. U Pomony rysy były delikatne, gładkie, nie tak kanciaste i wychudzone. Śmiertelna biel skóry; oczy - chociaż zamknięte - widać było, że były za duże na tak niewielką twarz; usta nieco cienkie i nadzwyczaj blade, lecz składające się w przedziwną krzywiznę; nos subtelnego kształtu; broda szlachetnie zarysowana, lecz niewystająca, co świadczyło o braku woli; wreszcie włosy, miękkie i delikatne jak przędziwo, ale rzadkie. Wypłowiałe, proste. Do tego opływały raczej, niż okalały, twarz cudacznym, jak gdyby pajęczym oplotem, którego nie można było przypisać człowiekowi. Bardziej namalowanej przez malarza karykaturze. To nie były jej włosy. Te, które znał, były sprężyste, skręcone, gęste. Wszystkie te rysy w połączeniu z nadmiernie wystającymi kośćmi policzkowymi składały się na oblicze, które niełatwo dawało się zapomnieć. Męskie dłonie opierające się szeroko na blacie stołu zacisnęły się na jego krawędzi, a mięśnie barków spięły się w naturalnej synchronizacji. - Co... - zaczął, ale słowo, które wydobyło się z jego ust, było bardziej nieartykułowanym dźwiękiem nieumiejącym przetransformować się w coś rozpoznawalnego. Musiał odchrząknąć, pozbywając się ściśniętego gardła, które zaczynało utrudniać mu oddychanie. Nie dał się jednak zaprowadzić chcącym wypłynąć na wierzch emocjom, dlatego wszelkie oznaki drgających mięśni zniknęły, pozostawiając maskę pełną chłodu, nienaturalnego opanowania i wzrastającej gdzieś niechęci. - Coś ty mi przyniósł? - Ktoś mówił za niego. Obcym głosem. Srogim i zarówno płaskim. Głębokim i jednomiarowym równocześnie. Był pewien, że to nie była ona. Jedynie dziwna kukła, która została przywleczona, by go męczyć. A ona wciąż gdzieś tam była. Jego żona... Jego żona, matka jego dzieci wciąż gdzieś tam była, a on tylko marnował czas na tę dziecinadę.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedział, co powinien zrobić z rękami.
Stał pod ścianą w schludnej kuchni, czując za plecami charakterystyczny chłód kamiennej powierzchni, raz po raz wykręcając boleśnie palce splecionych przed sobą dłoni. Spojrzenie, puste, jakby niewidzące, utkwił w szybie jednego z okien, zawieszając je na punkcie, który absolutnie niczym się nie wyróżniał (drewno ramy poprzecinane ciemniejszymi słojami, szarość deszczowego dnia, skrawek pary w rogu, ledwie widoczna rysa na szkle; chyba po zewnętrznej stronie, może zrobiła ją ostra gałązka szarpanego wiatrem drzewa?), ale w który i tak wpatrywał się uparcie, zupełnie jakby mógł tam odnaleźć coś poza tą ciężką, wypełniającą przestrzeń atmosferą. Gdy chwilę wcześniej przypadkowo przemknął wzrokiem po twarzy Jaydena, odsłaniającego powoli fragmenty czystej tkaniny, poczuł się prawie tak, jakby stał się intruzem, który wtargnął w sam środek sceny nieskończenie wręcz intymnej, osobistej, prywatnej; jakby naruszył coś, co nie należało i nigdy nie miało należeć do niego – od tej pory robił więc wszystko, żeby stopić się ze ścianą za swoimi plecami, wbijając wzrok w tę jednolicie szarą szybę, mając wrażenie, że nie wypadało mu nawet oddychać; przede wszystkim jednak – nie patrzył, próbując zapewnić Jaydenowi jak najwięcej prywatności, zastanawiając się, czy może nie powinien wyjść – ale jednocześnie nie chcąc zostawiać go samego.
Nie miał pojęcia, ile minęło czasu – jak długo stał na zewnątrz, przez ile dłużących się przeraźliwie sekund szedł do kuchni, ani ile upłynęło minut milczenia, ciszy dzwoniącej w uszach; źle się w niej czuł – w tej pustce, z trudem odsuwając od siebie obawę, że za moment wypełni się kakofonią szeptów skrytych w ciemnościach więźniów: tych, których nie uratował, a być może mógł. Mógł? To było pytanie, które przez ostatnie dwa dni zadawał sobie prawie chorobliwie, rozważając, czy gdyby w poszczególnych punktach misji postąpił inaczej, to zdołałby zrobić więcej; czy gdyby nie zawahał się w panoptikonie, a zamiast tego spełnił od razu rozkaz Alexandra, dotarliby do Pomony szybciej? Czy byłaby szansa dla Sarah, czy byłby w stanie przepędzić na czas dementora, który odebrał jej duszę? Czy gdyby zatrzymał jej matkę, uchwycił za rękę, powstrzymał przed wejściem do celi – wciąż by żyła? To było jak mantra, te same pytania w różnych konfiguracjach, wypływające na powierzchnię, gdy tylko zostawał sam – lub kiedy dookoła nie było żadnych dźwięków, które mogłyby je zagłuszyć. Jak teraz.
Tak bardzo chciał, żeby Jayden coś powiedział, a jednocześnie obawiał się chwili, w której to zrobi; bał się oskarżeń – i tego, czy będzie w stanie zaprzeczyć, jeśli obarczy go winą. Czy ta rzeczywiście nie leżała po jego stronie? Był tam; gdy usłyszał jej krzyk, wciąż jeszcze żyła; kiedy ją znalazł – już nie, gdzieś pomiędzy przedtem a potem stało się coś strasznego, czemu nie zapobiegł. Wciągnął powoli powietrze do płuc, suche, przesiąknięte zapachem czegoś, czego nie rozpoznawał; po jasnej szybie spłynęła pojedyncza kropla, chowając się za drewnianą ramką.
Drgnął gwałtownie, słysząc głos Jaydena. Dłużąca się cisza, nagle przerwana, sprawiła, że to pojedyncze słowo rozległo się nienaturalnie głośno, mimo że w rzeczywistości było jedynie zlepkiem niewyraźnych głosek. Odwrócił się, odruchowo spoglądając na pochylonego nad stołem mężczyznę, dostrzegając dłonie zaciśnięte na oparciu krzesła, spięte ramiona, zgarbione plecy; kolejnego pytania nie zrozumiał – otworzył usta, ale nie wydostała się z nich żadna odpowiedź, sylaby nie chciały złożyć się w całość. O czym mówił? Przełknął ślinę, robiąc krok do przodu. Twarz czarodzieja wydawała się nieprzyjazna, głos brzmiał ostro, gdzieś między głoskami dźwięczało oskarżenie – choć wycelowane nie tam, gdzie Billy spodziewał się je znaleźć. Mięśnie twarzy mu drgnęły, w ustach mu zaschło; musiał jednak coś powiedzieć. – Musieli ją p-p-przetrzymywać przynajmniej kilka tygodni – odezwał się cicho, chrapliwie, przekonany, że słowa Jaydena odnoszą się do tego, jak źle wyglądała Pomona: z kośćmi napinającymi mocno cienką jak pergamin skórę, z włosami przerzedzonymi niedożywieniem, z policzkami zapadniętymi do środka; nie tak, jak kobieta z plakatów, do których odnalezienia zmusił się po powrocie z Azkabanu. – Nie wiedziałem, jak… – zaczął, ale reszta zdania rozmyła się gdzieś po drodze; odchrząknął. – Jej p-p-przyjaciele ją rozpoznali. – Dopóki nie pojawił się w Oazie, nie wiedział, że miała ich w Zakonie Feniksa tak wielu – choć mógł się tego domyślać; walczyła z nimi, gdy on chował się za granicą, pomagała im, siedziała z nimi ramię w ramię na spotkaniach. Gdy wrócił, już jej nie spotkał – a choć nie miał na to wpływu, to również z jakiegoś powodu wywoływało u niego wyrzuty sumienia.
– Jak mogę ci p-p-pomóc? – zapytał, starając się odegnać od siebie lepkie poczucie bezradności; wyciągnął rękę, chcąc złapać Jaydena na ramię, tuż ponad łokciem – może w geście pokrzepienia, może w próbie wyrwania go z tego samotnego miejsca, w którym wydawał się przebywać, odległego, zamkniętego. Jednocześnie zrobił krok do przodu, marszcząc brwi, na ułamek sekundy przenosząc spojrzenie na dalszą część kuchni, ponad ramieniem mężczyzny; wtedy ją zobaczył.
Drobna dziewczynka z ciemnymi, opadającymi na bladą twarz włosami, siedziała oparta plecami o jedną z drewnianych szafek; nieruchoma, z kolanami podciągniętymi pod brodę i chudymi ramionami oplecionymi wokół zgiętych nóg, wyglądała prawie jak lalka, jak posąg. Głowę miała pochyloną, czoło oparte o kolana w sposób, który mógł oznaczać, że spała – gdyby nie to, że w tym jej bezruchu było coś ostatecznego, złego, niewłaściwego. Zamrugał, wpatrując się w nią przez pełną sekundę, czując, jak serce zaczyna łomotać mu w klatce piersiowej; czy to o tym mówił Jayden, pytając, co Billy mu przyniósł? Myślał, że przyszedł razem z tą dziewczynką? Otworzył usta, ale ponownie je zamknął; krew odpłynęła mu z twarzy, zrobiło mu się gorąco i zimno jednocześnie; wypuścił ramię mężczyzny, rękę opuszczając luźno wzdłuż tułowia, walcząc z pytaniem, które cisnęło mu się na usta, ale którego nie potrafił sformułować. Coś ciepłego i gęstego pociekło mu z nosa, zatrzymując się tuż nad górną wargą; starł to odruchowo, na jasnej skórze dłoni rozmazując krew; zakręciło mu się w głowie.
Ta dziwna, niewidzialna siła, która towarzyszyła mu w korytarzach magicznego więzienia, znów zaczęła wgniatać go do środka, sprawiając, że czuł się jak wciskany do zbyt małego pudełka.
Stał pod ścianą w schludnej kuchni, czując za plecami charakterystyczny chłód kamiennej powierzchni, raz po raz wykręcając boleśnie palce splecionych przed sobą dłoni. Spojrzenie, puste, jakby niewidzące, utkwił w szybie jednego z okien, zawieszając je na punkcie, który absolutnie niczym się nie wyróżniał (drewno ramy poprzecinane ciemniejszymi słojami, szarość deszczowego dnia, skrawek pary w rogu, ledwie widoczna rysa na szkle; chyba po zewnętrznej stronie, może zrobiła ją ostra gałązka szarpanego wiatrem drzewa?), ale w który i tak wpatrywał się uparcie, zupełnie jakby mógł tam odnaleźć coś poza tą ciężką, wypełniającą przestrzeń atmosferą. Gdy chwilę wcześniej przypadkowo przemknął wzrokiem po twarzy Jaydena, odsłaniającego powoli fragmenty czystej tkaniny, poczuł się prawie tak, jakby stał się intruzem, który wtargnął w sam środek sceny nieskończenie wręcz intymnej, osobistej, prywatnej; jakby naruszył coś, co nie należało i nigdy nie miało należeć do niego – od tej pory robił więc wszystko, żeby stopić się ze ścianą za swoimi plecami, wbijając wzrok w tę jednolicie szarą szybę, mając wrażenie, że nie wypadało mu nawet oddychać; przede wszystkim jednak – nie patrzył, próbując zapewnić Jaydenowi jak najwięcej prywatności, zastanawiając się, czy może nie powinien wyjść – ale jednocześnie nie chcąc zostawiać go samego.
Nie miał pojęcia, ile minęło czasu – jak długo stał na zewnątrz, przez ile dłużących się przeraźliwie sekund szedł do kuchni, ani ile upłynęło minut milczenia, ciszy dzwoniącej w uszach; źle się w niej czuł – w tej pustce, z trudem odsuwając od siebie obawę, że za moment wypełni się kakofonią szeptów skrytych w ciemnościach więźniów: tych, których nie uratował, a być może mógł. Mógł? To było pytanie, które przez ostatnie dwa dni zadawał sobie prawie chorobliwie, rozważając, czy gdyby w poszczególnych punktach misji postąpił inaczej, to zdołałby zrobić więcej; czy gdyby nie zawahał się w panoptikonie, a zamiast tego spełnił od razu rozkaz Alexandra, dotarliby do Pomony szybciej? Czy byłaby szansa dla Sarah, czy byłby w stanie przepędzić na czas dementora, który odebrał jej duszę? Czy gdyby zatrzymał jej matkę, uchwycił za rękę, powstrzymał przed wejściem do celi – wciąż by żyła? To było jak mantra, te same pytania w różnych konfiguracjach, wypływające na powierzchnię, gdy tylko zostawał sam – lub kiedy dookoła nie było żadnych dźwięków, które mogłyby je zagłuszyć. Jak teraz.
Tak bardzo chciał, żeby Jayden coś powiedział, a jednocześnie obawiał się chwili, w której to zrobi; bał się oskarżeń – i tego, czy będzie w stanie zaprzeczyć, jeśli obarczy go winą. Czy ta rzeczywiście nie leżała po jego stronie? Był tam; gdy usłyszał jej krzyk, wciąż jeszcze żyła; kiedy ją znalazł – już nie, gdzieś pomiędzy przedtem a potem stało się coś strasznego, czemu nie zapobiegł. Wciągnął powoli powietrze do płuc, suche, przesiąknięte zapachem czegoś, czego nie rozpoznawał; po jasnej szybie spłynęła pojedyncza kropla, chowając się za drewnianą ramką.
Drgnął gwałtownie, słysząc głos Jaydena. Dłużąca się cisza, nagle przerwana, sprawiła, że to pojedyncze słowo rozległo się nienaturalnie głośno, mimo że w rzeczywistości było jedynie zlepkiem niewyraźnych głosek. Odwrócił się, odruchowo spoglądając na pochylonego nad stołem mężczyznę, dostrzegając dłonie zaciśnięte na oparciu krzesła, spięte ramiona, zgarbione plecy; kolejnego pytania nie zrozumiał – otworzył usta, ale nie wydostała się z nich żadna odpowiedź, sylaby nie chciały złożyć się w całość. O czym mówił? Przełknął ślinę, robiąc krok do przodu. Twarz czarodzieja wydawała się nieprzyjazna, głos brzmiał ostro, gdzieś między głoskami dźwięczało oskarżenie – choć wycelowane nie tam, gdzie Billy spodziewał się je znaleźć. Mięśnie twarzy mu drgnęły, w ustach mu zaschło; musiał jednak coś powiedzieć. – Musieli ją p-p-przetrzymywać przynajmniej kilka tygodni – odezwał się cicho, chrapliwie, przekonany, że słowa Jaydena odnoszą się do tego, jak źle wyglądała Pomona: z kośćmi napinającymi mocno cienką jak pergamin skórę, z włosami przerzedzonymi niedożywieniem, z policzkami zapadniętymi do środka; nie tak, jak kobieta z plakatów, do których odnalezienia zmusił się po powrocie z Azkabanu. – Nie wiedziałem, jak… – zaczął, ale reszta zdania rozmyła się gdzieś po drodze; odchrząknął. – Jej p-p-przyjaciele ją rozpoznali. – Dopóki nie pojawił się w Oazie, nie wiedział, że miała ich w Zakonie Feniksa tak wielu – choć mógł się tego domyślać; walczyła z nimi, gdy on chował się za granicą, pomagała im, siedziała z nimi ramię w ramię na spotkaniach. Gdy wrócił, już jej nie spotkał – a choć nie miał na to wpływu, to również z jakiegoś powodu wywoływało u niego wyrzuty sumienia.
– Jak mogę ci p-p-pomóc? – zapytał, starając się odegnać od siebie lepkie poczucie bezradności; wyciągnął rękę, chcąc złapać Jaydena na ramię, tuż ponad łokciem – może w geście pokrzepienia, może w próbie wyrwania go z tego samotnego miejsca, w którym wydawał się przebywać, odległego, zamkniętego. Jednocześnie zrobił krok do przodu, marszcząc brwi, na ułamek sekundy przenosząc spojrzenie na dalszą część kuchni, ponad ramieniem mężczyzny; wtedy ją zobaczył.
Drobna dziewczynka z ciemnymi, opadającymi na bladą twarz włosami, siedziała oparta plecami o jedną z drewnianych szafek; nieruchoma, z kolanami podciągniętymi pod brodę i chudymi ramionami oplecionymi wokół zgiętych nóg, wyglądała prawie jak lalka, jak posąg. Głowę miała pochyloną, czoło oparte o kolana w sposób, który mógł oznaczać, że spała – gdyby nie to, że w tym jej bezruchu było coś ostatecznego, złego, niewłaściwego. Zamrugał, wpatrując się w nią przez pełną sekundę, czując, jak serce zaczyna łomotać mu w klatce piersiowej; czy to o tym mówił Jayden, pytając, co Billy mu przyniósł? Myślał, że przyszedł razem z tą dziewczynką? Otworzył usta, ale ponownie je zamknął; krew odpłynęła mu z twarzy, zrobiło mu się gorąco i zimno jednocześnie; wypuścił ramię mężczyzny, rękę opuszczając luźno wzdłuż tułowia, walcząc z pytaniem, które cisnęło mu się na usta, ale którego nie potrafił sformułować. Coś ciepłego i gęstego pociekło mu z nosa, zatrzymując się tuż nad górną wargą; starł to odruchowo, na jasnej skórze dłoni rozmazując krew; zakręciło mu się w głowie.
Ta dziwna, niewidzialna siła, która towarzyszyła mu w korytarzach magicznego więzienia, znów zaczęła wgniatać go do środka, sprawiając, że czuł się jak wciskany do zbyt małego pudełka.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Drzwi wejściowe
Szybka odpowiedź