Drzwi wejściowe
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Contramortem, Zawierucha, Stary szewc, Strach na gremliny, Cave Inimicum, Nigdziebądź, Lepkie ręce, Tenuistis (cały dom), Szklane domy,
[bylobrzydkobedzieladnie]
Drzwi wejściowe
Stare i wysłużone skrzydła za każdym razem witają z charakterystycznym skrzypieniem nie tylko wchodzących mieszkańców, lecz również i gości Theach Fáel. Drzwi do domu państwa Vane pilnuje sam Jan Heweliusz, który towarzyszy Jaydenowi od lat i sam nazywa się jego mentorem. Obraz wielkiego astronoma wisi tuż po prawej stronie od wejścia nad starą ławeczką, na której można przysiąść po długim spacerze po okolicznych polach i odpocząć, ciesząc się orzeźwiającym przewiewem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 31.03.22 14:46, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : Jayden Vane)
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie było emocji. Była dziwna kontrola. Nie było ignorancji. Była wiedza i świadomość. Nie było chaosu. Była kalkulacja. Było ocenianie obrazu, nie zaś analizowanie tego, co ów w nim wywoływał. Bo to byłoby za dużo. Dla człowieka, dla jaźni, dla zwykłej poczytalności. Kto zniósłby takie przeciążenie? Kto z pełną świadomością własnych słabości nie odgrodziłby się od traumy idącej za taką tragedią? Który umysł nie starałby utrzymać się na powierzchni zmysłów, chroniąc właściciela przed potraceniem ostatków trzeźwości? Kto w ogóle mógłby opisać to, co się z nim działo w takiej chwili? Jayden nie potrafił. Nie potrafiłby i podświadomość odcięła go od prawdy, łagodząc bolesne skutki i odkładając realność zdarzenia na później. Wydłużając czas i starając się przynajmniej w minimalnym stopniu zniwelować ból. Zawiązała mu oczy na poznanie własnej żony, nie pozwalając mężczyźnie na dostrzeżenie w rysach ów ukochanej znajomości. Oślepiony nie był w stanie spojrzeć na to w ten sam sposób, co stojący niedaleko Billy - niosący na sobie ciężar strachu, śmierci i świadomy kolejnego wyzwania, z którym nigdy nie powinien był się zderzać. Jayden był tym, który utrudniał mu powrót do normalności. Zdruzgotany mąż. Rozedrgany, niepewny. Nieswój. Nie było wszak jednej reakcji na spotkanie się z wiedzą martwego ciała - niegdyś tak ciepłego i miłego; z wiedzą o braku kolejnych dni spędzonych obok siebie; z wiedzą o wdowieństwie. Z wiedzą o osieroceniu dzieci. To nie było naturalne. To nie było zgodne i właściwe. To nie było sprawiedliwe. Który wszak mąż powinien był patrzeć na zmarnowane ciało ukochanej kobiety? Próbować jeszcze walczyć z własną emocjonalnością, nie mając żadnego pojęcia o tym, co tak naprawdę działo się w jego wnętrzu... A we wnętrzu astronoma działo się wiele. I chociaż rzeczywistość i prawda miały do niego dotrzeć później, na ten moment myśli całkowicie gdzieś uciekły, pozostawiając w męskim umyśle jedynie kalkulację. Nie było tam wspomnień, ciepła. Nie było miejsca na dopowiedzenia, na domniemania. Nie było tam stanięcia twarzą w twarz z prawdą. Były tam jedynie chłodne i surowe fakty oraz ocena tego, co widział i tego, co doświadczył od początku ów wieczora. Po raz kolejny więc przeanalizował krok po kroku wszystko, co miało miejsce...
Nie mógł spać tej nocy. Tak naprawdę nie mógł w ogóle się uspokoić czy myśleć o czymkolwiek innym, odkąd tylko otrzymał list... Przyniósł go ptak, który był mu znany - sowa Williama osiadała już kilkukrotnie na parapecie astronoma, gdy korespondowali o remoncie Upper Cottage. Takiej też wiadomości spodziewał się Vane. Czysto przyjacielskiej z częścią biznesową. Skłamałby, mówiąc, że coś przeczuwał. Kłamali również ci, którzy twierdzili, że doznawali rozłamu osobowości w momencie, gdy coś działo się ich bliskim w oddalonym od nich miejscu. Oczywiście, że zamartwiał się o Pomonę - robił to każdego dnia od jej zniknięcia, lecz jaki związek mógł mieć Billy, dawny towarzysz dziecięcych zabaw z jego nieobecną żoną? Jakie były na to szanse? Nie zastanawiał się nad nimi, czytając kolejne słowa moore'owej wiadomości. Nie pamiętał już co ani kiedy odpisał - od kiedy tylko skojarzył przesłanie kilku zdań, trwał w nieprzerwanym delirium. Męczyły go zaburzenia świadomości, towarzyszące im iluzje, omamy wzrokowe, słuchowe, dotykowe. Lęk i pobudzenie. Zaburzenia snu i nagłe uderzenia gorąca oraz chłodu. Nie. Nie był chory, lecz takim się czuł - odciętym od rzeczywistości, dlatego w pierwszych momentach uderzeń w główne drzwi nie usłyszał kołatania. Drgnął jednak gwałtownie, gdy zdał sobie sprawę z czyjejś obecności przy głównym wejściu. A później... Później wpuścił milczącego Moore'a do domu, dostrzegając od razu zarys postaci ukrytej pod cienkim płótnem. Nie pytał. Nie mówił nic. Wziął lekkie, za lekkie ciało i zaniósł do kuchni, układając je delikatnie na stole i odsuwając się nieco, by dać sobie chwilę czasu na zebranie odwagi. Na wyciągnięcie ręki i odsłonięcie materiału. Na to, co odsłoniło prawdę, ale również i komplikację ludzkiego umysłu.
- To nie jest ona. - I znów to samo. Ten sam bezdźwięczny, beznamiętny, okropnie zachrypnięty głos należący do kogoś innego. Nie należał do niego. Na pewno nie należał do niego. On nie mógł nic powiedzieć. Gardło ściskało go zbyt mocno, krew płynęła za szybko, szumiąc okrutnie w uszach i zagłuszając wszystko wokół. Nawet pozostałe zmysły. Nie czuł dłoni, która dotknęła jego ramienia. Nie czuł drżenia mięśni, które nawiedziły jego ciało raz za razem. Nie widział nawet tego, co działo się w tym samym momencie z Billym. Gdyby byli w normalnej sytuacji, Jayden dostrzegłby, że coś było nie tak. Ale to... To nie była normalna sytuacja. Nigdy nie miała być i możliwe, że miała bezwzględnie również definiować ich przyszłą relację. Teraz jednak żaden o tym nie myślał. Nie, gdy jedno pytanie wciąż świdrowało profesorki umysł. - Gdzie ona jest?
Nie było emocji. Była dziwna kontrola. Nie było śmierci. Była jedynie bolesna rozpacz.
Nie mógł spać tej nocy. Tak naprawdę nie mógł w ogóle się uspokoić czy myśleć o czymkolwiek innym, odkąd tylko otrzymał list... Przyniósł go ptak, który był mu znany - sowa Williama osiadała już kilkukrotnie na parapecie astronoma, gdy korespondowali o remoncie Upper Cottage. Takiej też wiadomości spodziewał się Vane. Czysto przyjacielskiej z częścią biznesową. Skłamałby, mówiąc, że coś przeczuwał. Kłamali również ci, którzy twierdzili, że doznawali rozłamu osobowości w momencie, gdy coś działo się ich bliskim w oddalonym od nich miejscu. Oczywiście, że zamartwiał się o Pomonę - robił to każdego dnia od jej zniknięcia, lecz jaki związek mógł mieć Billy, dawny towarzysz dziecięcych zabaw z jego nieobecną żoną? Jakie były na to szanse? Nie zastanawiał się nad nimi, czytając kolejne słowa moore'owej wiadomości. Nie pamiętał już co ani kiedy odpisał - od kiedy tylko skojarzył przesłanie kilku zdań, trwał w nieprzerwanym delirium. Męczyły go zaburzenia świadomości, towarzyszące im iluzje, omamy wzrokowe, słuchowe, dotykowe. Lęk i pobudzenie. Zaburzenia snu i nagłe uderzenia gorąca oraz chłodu. Nie. Nie był chory, lecz takim się czuł - odciętym od rzeczywistości, dlatego w pierwszych momentach uderzeń w główne drzwi nie usłyszał kołatania. Drgnął jednak gwałtownie, gdy zdał sobie sprawę z czyjejś obecności przy głównym wejściu. A później... Później wpuścił milczącego Moore'a do domu, dostrzegając od razu zarys postaci ukrytej pod cienkim płótnem. Nie pytał. Nie mówił nic. Wziął lekkie, za lekkie ciało i zaniósł do kuchni, układając je delikatnie na stole i odsuwając się nieco, by dać sobie chwilę czasu na zebranie odwagi. Na wyciągnięcie ręki i odsłonięcie materiału. Na to, co odsłoniło prawdę, ale również i komplikację ludzkiego umysłu.
- To nie jest ona. - I znów to samo. Ten sam bezdźwięczny, beznamiętny, okropnie zachrypnięty głos należący do kogoś innego. Nie należał do niego. Na pewno nie należał do niego. On nie mógł nic powiedzieć. Gardło ściskało go zbyt mocno, krew płynęła za szybko, szumiąc okrutnie w uszach i zagłuszając wszystko wokół. Nawet pozostałe zmysły. Nie czuł dłoni, która dotknęła jego ramienia. Nie czuł drżenia mięśni, które nawiedziły jego ciało raz za razem. Nie widział nawet tego, co działo się w tym samym momencie z Billym. Gdyby byli w normalnej sytuacji, Jayden dostrzegłby, że coś było nie tak. Ale to... To nie była normalna sytuacja. Nigdy nie miała być i możliwe, że miała bezwzględnie również definiować ich przyszłą relację. Teraz jednak żaden o tym nie myślał. Nie, gdy jedno pytanie wciąż świdrowało profesorki umysł. - Gdzie ona jest?
Nie było emocji. Była dziwna kontrola. Nie było śmierci. Była jedynie bolesna rozpacz.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedział, jak powinien sobie z tym poradzić. Grunt, już i tak grząski i niedający oparcia, zdawał się osuwać mu się spod stóp, uciekając na boki razem z rozpraszającymi się we wszystkie strony myślami; okruchy spokoju i pewności siebie, które z trudem zebrał w całość szykując się do tej wizyty, nigdy nie miały dotrwać do jej końca – rozsypywały się już teraz, rozwarstwiając się jak odłażący ze ścian tynk, nie pozwalając na postawienie solidnego muru pomiędzy prawdą a fałszem, ułudą a rzeczywistością. To nie był pierwszy raz, kiedy ją widział: chudą dziewczynkę o czarnych jak smoła włosach, o ramionach chudych tak bardzo, że przypominały powleczone skórą kości; o pustych oczach, które czasami zwracały się w jego kierunku, wpatrując się w niego spojrzeniem z jednej strony niewidzącym, a z drugiej przepełnionym niemym wyrzutem. Chociaż pochował ją w Oazie dzień wcześniej, a później zdarł sobie palce, by wyryć jej imię na pomniku pamięci, Sarah uparcie nie chciała odejść; dostrzegał ją kątem oka, czającą się gdzieś na krawędzi jego pola widzenia, cichą, nieruchomą, martwą. Czasami wiedział, że to nie była ona – w innych momentach nie potrafił się do tego przekonać, wpatrując się w nią uparcie tak długo, aż ktoś inny wyprowadził go z błędu.
W tej chwili nie był pewien.
Tak samo, jak przestawał być pewien, że leżące na stole ciało kobiety naprawdę należało do Pomony, targany wątpliwościami tym silniejszymi, im uporczywiej brzmiały słowa Jaydena, twierdzącego, że to nie była ona – nie jego żona, nie Zakonniczka, a ktoś zupełnie obcy, przypadkowa kobieta wyciągnięta przez nich z magicznego więzienia. Bo co, jeśli i w jej przypadku pamięć buntowała się przeciwko niemu, jeśli zdradziła go własna wyobraźnia? Czy Jayden mógł mieć rację? Czy Billy oszalał już do reszty, popchnięty na krawędź jasności umysłu tak daleko, że przyniósł mężczyźnie do domu ciało innej czarownicy? Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale zaschło mu w gardle; na języku czuł krew, metaliczny posmak, rdzawy, mdły; spojrzał w dół, na własną dłoń, pokrytą ciemną smugą, i z trudem powstrzymał odruch starcia jej drugą ręką. Na zaczerwienionej skórze dostrzegł jednak coś jeszcze, zgrubienia palców, niedawne otarcia; miejsca, które ściskały ostry rylec tak mocno, że nosiły na sobie blednące stopniowo ślady. Uchwycił się ich jak ratunkowego koła, jednocześnie zaciskając dłoń w pięść; wziął oddech, powolny, świadomy, zmuszając się, żeby w żadnym wypadku nie patrzeć w stronę kuchennej szafki, choć zdawał sobie sprawę, że to nie pomoże na długo; że Sarah zwyczajnie zmieni miejsce, materializując się gdzieś, gdzie nie będzie w stanie jej ignorować. Nie lubiła być ignorowana. – To P-po-pomona, Jay – powiedział, jednocześnie w myślach powtarzając wszystkie powody, dla których to musiała być prawda: nie przyleciał tu sam; Zakonnicy rozpoznali w martwej kobiecie Pomonę, podobnie jak uzdrowiciele, którzy wydali mu ciało; Harold Longbottom kazał mu odnaleźć jej rodzinę, to dlatego tu był. Nie był szalony, nie tracił zmysłów. Odetchnął, odliczając w myślach od dziesięciu w dół. – Ma swój p-p-pierścień, ona… – zaczął, urwał jednak w połowie; czy Jayden znał znaczenie obrączki, którą nosiła na palcu? Podejrzewał, że nie. Przełknął ślinę, mając wrażenie, że razem z nią, połyka garść metalowych opiłków. Ostrożne dotknięcie męskiego ramienia nie doczekało się reakcji, pod palcami wyczuwał jednak wyraźne drżenie mięśni, spięcie ciała; nie potrafił nawet wyobrazić sobie, jakie emocje musiały nim targać. Wiedział, jak smakowała utrata najbliższej osoby, znał żałobę – ale jego własna była inna, na pewien sposób spodziewana; w śmierci Pomony nie było niczego naturalnego, właściwego; nic z tego, co widział w korytarzach Azkabanu, nigdy nie nazwałby właściwym. – Widziałeś na p-p-pewno listy gończe, szukali jej – dodał, choć samo wypowiadanie tych słów sprawiało, że czuł się paskudnie; jakby zamiast pomóc, tylko dodatkowo sypał solą otwarte rany. Nie był w tym dobry; może powinien był poprosić o radę Alexandra, nie spodziewał się jednak, że pukając do drzwi Jaydena, po drugiej stronie zastanie tak stanowcze zaprzeczenie. Słysząc przecinające powietrze pytanie, zawahał się, zrobił jednak krok do przodu, po czym mocniej zacisnął palce na ramieniu mężczyzny. Chciał zwrócić jego uwagę, pomóc mu wyrwać się z tej pułapki, w którą musiał wpaść; z otępienia, które odbijało się w jego spojrzeniu, pustym, prawie obojętnym. – Tutaj, Jaydenie – odpowiedział, siląc się na taką samą stanowczość, ale głos mu drżał. – Była w Londynie, wp-p-padła w ręce ministerstwa. Wysłali za nią dem-m-mentorów, próbowaliśmy… Ale było za p-p-późno, znaleźli ją pierwsi – mówił dalej, zarówno starając trzymać się faktów, jak i nie powiedzieć wszystkiego; omijając Azkaban, Zakon Feniksa, to, po co tam poszli. Jednocześnie – nie był pewien, czy cokolwiek z tego do niego docierało, czy głoski nie odbijały się po prostu od nieprzekraczalnej bariery, której nie potrafił w żaden sposób ominąć. Mimo to próbował – bo co innego mógł zrobić? – Jest mi nap-p-prawdę – przykro, chciał powiedzieć, ale to zdanie nawet w jego myślach zabrzmiało pusto, sucho; jak popiół. Przymknął na sekundę powieki. – Chcesz, żebym zost-t-tawił cię samego? – zapytał wreszcie; może swoją obecnością tylko wszystko pogarszał. – Zajął się zorganizowaniem… czegokolwiek? – Jeśli potrzebował pomocy, był mu ją winien. Przeniósł spojrzenie na twarz Jaydena, w stężałych nienaturalnie rysach szukając podpowiedzi, kątem oka znów zauważając mignięcie czarnych włosów i bladych policzków. Wziął drżący oddech; nie ma cię tu, powtórzył uparcie – ale wychudzona mara nie rozpłynęła się w nicości, milcząco drwiąc z tego stwierdzenia.
W tej chwili nie był pewien.
Tak samo, jak przestawał być pewien, że leżące na stole ciało kobiety naprawdę należało do Pomony, targany wątpliwościami tym silniejszymi, im uporczywiej brzmiały słowa Jaydena, twierdzącego, że to nie była ona – nie jego żona, nie Zakonniczka, a ktoś zupełnie obcy, przypadkowa kobieta wyciągnięta przez nich z magicznego więzienia. Bo co, jeśli i w jej przypadku pamięć buntowała się przeciwko niemu, jeśli zdradziła go własna wyobraźnia? Czy Jayden mógł mieć rację? Czy Billy oszalał już do reszty, popchnięty na krawędź jasności umysłu tak daleko, że przyniósł mężczyźnie do domu ciało innej czarownicy? Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale zaschło mu w gardle; na języku czuł krew, metaliczny posmak, rdzawy, mdły; spojrzał w dół, na własną dłoń, pokrytą ciemną smugą, i z trudem powstrzymał odruch starcia jej drugą ręką. Na zaczerwienionej skórze dostrzegł jednak coś jeszcze, zgrubienia palców, niedawne otarcia; miejsca, które ściskały ostry rylec tak mocno, że nosiły na sobie blednące stopniowo ślady. Uchwycił się ich jak ratunkowego koła, jednocześnie zaciskając dłoń w pięść; wziął oddech, powolny, świadomy, zmuszając się, żeby w żadnym wypadku nie patrzeć w stronę kuchennej szafki, choć zdawał sobie sprawę, że to nie pomoże na długo; że Sarah zwyczajnie zmieni miejsce, materializując się gdzieś, gdzie nie będzie w stanie jej ignorować. Nie lubiła być ignorowana. – To P-po-pomona, Jay – powiedział, jednocześnie w myślach powtarzając wszystkie powody, dla których to musiała być prawda: nie przyleciał tu sam; Zakonnicy rozpoznali w martwej kobiecie Pomonę, podobnie jak uzdrowiciele, którzy wydali mu ciało; Harold Longbottom kazał mu odnaleźć jej rodzinę, to dlatego tu był. Nie był szalony, nie tracił zmysłów. Odetchnął, odliczając w myślach od dziesięciu w dół. – Ma swój p-p-pierścień, ona… – zaczął, urwał jednak w połowie; czy Jayden znał znaczenie obrączki, którą nosiła na palcu? Podejrzewał, że nie. Przełknął ślinę, mając wrażenie, że razem z nią, połyka garść metalowych opiłków. Ostrożne dotknięcie męskiego ramienia nie doczekało się reakcji, pod palcami wyczuwał jednak wyraźne drżenie mięśni, spięcie ciała; nie potrafił nawet wyobrazić sobie, jakie emocje musiały nim targać. Wiedział, jak smakowała utrata najbliższej osoby, znał żałobę – ale jego własna była inna, na pewien sposób spodziewana; w śmierci Pomony nie było niczego naturalnego, właściwego; nic z tego, co widział w korytarzach Azkabanu, nigdy nie nazwałby właściwym. – Widziałeś na p-p-pewno listy gończe, szukali jej – dodał, choć samo wypowiadanie tych słów sprawiało, że czuł się paskudnie; jakby zamiast pomóc, tylko dodatkowo sypał solą otwarte rany. Nie był w tym dobry; może powinien był poprosić o radę Alexandra, nie spodziewał się jednak, że pukając do drzwi Jaydena, po drugiej stronie zastanie tak stanowcze zaprzeczenie. Słysząc przecinające powietrze pytanie, zawahał się, zrobił jednak krok do przodu, po czym mocniej zacisnął palce na ramieniu mężczyzny. Chciał zwrócić jego uwagę, pomóc mu wyrwać się z tej pułapki, w którą musiał wpaść; z otępienia, które odbijało się w jego spojrzeniu, pustym, prawie obojętnym. – Tutaj, Jaydenie – odpowiedział, siląc się na taką samą stanowczość, ale głos mu drżał. – Była w Londynie, wp-p-padła w ręce ministerstwa. Wysłali za nią dem-m-mentorów, próbowaliśmy… Ale było za p-p-późno, znaleźli ją pierwsi – mówił dalej, zarówno starając trzymać się faktów, jak i nie powiedzieć wszystkiego; omijając Azkaban, Zakon Feniksa, to, po co tam poszli. Jednocześnie – nie był pewien, czy cokolwiek z tego do niego docierało, czy głoski nie odbijały się po prostu od nieprzekraczalnej bariery, której nie potrafił w żaden sposób ominąć. Mimo to próbował – bo co innego mógł zrobić? – Jest mi nap-p-prawdę – przykro, chciał powiedzieć, ale to zdanie nawet w jego myślach zabrzmiało pusto, sucho; jak popiół. Przymknął na sekundę powieki. – Chcesz, żebym zost-t-tawił cię samego? – zapytał wreszcie; może swoją obecnością tylko wszystko pogarszał. – Zajął się zorganizowaniem… czegokolwiek? – Jeśli potrzebował pomocy, był mu ją winien. Przeniósł spojrzenie na twarz Jaydena, w stężałych nienaturalnie rysach szukając podpowiedzi, kątem oka znów zauważając mignięcie czarnych włosów i bladych policzków. Wziął drżący oddech; nie ma cię tu, powtórzył uparcie – ale wychudzona mara nie rozpłynęła się w nicości, milcząco drwiąc z tego stwierdzenia.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie miał pojęcia, jak zareagowałby, będąc na miejscu Moore'a. Na dobrą sprawę wszystko po prostu było dla niego nie do ogarnięcia, nie do zrozumienia. Rozmazane w czeluściach odmiennego wymiaru, zaprzeczenia rzeczywistości myśli uciekały w przeróżne strony, ale nie potrafiły stanąć twarzą w twarz z realiami. Jakżeby miało? Kto normalny zresztą bez żadnych wątpliwości przyjąłby aktualny stan rzeczy? Bez chociażby cienia niedowierzania? Bez przynajmniej słowa odtrącenia? Bez próby wyparcia? Nikt przy zdrowych zmysłach nie poddałby się bez walki. Nie w takim momencie. Nie w chwili, gdy ukochana osoba leżała przed nim bez życia, a on nie potrafił jej rozpoznać. Nie potrafił albo nie chciał... Być może właśnie w tym tkwił największy problem. Że największą blokadą był równocześnie jego największy atut w życiu codziennym - umysł. Przetwarzanie tak wielu skrajnie wyczerpujących, tragicznych informacji potrafiło przeciążyć nawet przyzwyczajony do pracy na wysokich obrotach mózg profesora, powodując zarówno chaos, jak i całkowitą pustkę w układzie systemu. Wszystko było nastawione na analizę aktualnej treści - ubrania, twarzy, detali składających się na nieboszczkę, podczas gdy w części emocjonalnej nie zostało absolutnie nic. Nic nie miało sensu, a najmniej w tym wszystkim sensu miał on sam. Nie wiedział, co powinien był zrobić, ani nawet jak oddychać. Dlatego badał. Badał spojrzeniem, starając się odnaleźć cokolwiek, by zaprzeczyć wymawianym przez Moore'a słowom. Chciał wierzyć, że to nie była Pomona i chociaż początkowo udawało mu się tego nie widzieć, stojąc tam dłużej, nawet bez tego, co mówił Billy, dostrzegał śladowe podobieństwa. Gdy jego umysł uspokoił się odrobinę, konkluzje zaczęły pojawiać się same. Pomijał już delikatność ciała, którego kruchość było widać nawet pod skromną sukienką i skupił się już tylko na tym, co mogło się nie zmienić. Kształt twarzy, blady pieprzyk na lewym policzku, duże oczy wyraźnie zarysowujące się pod zamkniętymi powiekami. Jego palce same odnalazły drogę do materiału ubrania tuż przy prawym obojczyku, gdzie wiedział, że powinna mieć małe znamię. Nie dotykał chłodnej skóry, jakby bał się konsekwencji, a cały ruch był niczym najdelikatniejsza operacja. Ledwie muśnięcie, ledwo spojrzenie - wystarczyło. To P-po-pomona, Jay. Zamknął oczy, czując, jak zakręciło mu się w głowie, dlatego potrzebował głębokiego wdechu, by pozostać przy wszystkich zmysłach. Przytępione, wystawione na próbę i poszargane i tak nie były w żaden sposób trzeźwe, ale musiały wystarczyć. Musiały mu starczyć, by spojrzał prawdziwe w oczy i dostrzegł w leżącej przed nim kobiecie swoją żonę. Tę, której ostatnie wspomnienie wiązało się z pełnią szczęścia z okazji narodzin ich synów. Gdy nic już nie miało znaczenia - wszelkie kłamstwa, zatajenia. Czuł wtedy prawdziwe szczęście, a przeprosiny wylewające się z jego gardła były prawdziwe i miały nieść w sobie pokrycie aż do końca. Pomona. Jego żona. Matka jego dzieci. Martwa.
Nie odtrącił ani nie drgnął od uchwytu Williama na swoim ramieniu. - Próbowaliście... - powtórzył cicho pod nosem, analizując wypowiedziane przez drugiego mężczyznę słowa, jakby w ponownym ich wypowiedzeniu tkwił klucz do ich zrozumienia. Pomagało - w jakiś sposób. Przecież dotychczas cała uwaga profesora była skupiona na ciele leżącym tuż przed nim, przejmującym całkowicie wszelkie zmysły. Powrót do normalności, do dialogu był trudny nawet dla kogoś takiego jak Jayden - dla kogoś, kto dzięki słowu pracował. A teraz jakby próbował nauczyć się mówić na nowo, chociaż nie zajmowało to tyle samo czasu, co niemowlęciu. Odnosiło się jednak przez to wrażenie, że to wynaturzenie było jeszcze bardziej przejmujące właśnie przez fakt, iż dotykało kogoś dorosłego. Billy coś jeszcze mówił, ale do astronoma dochodziły jedynie urwane słowa, bez większego sensu oraz kontekstu. Nie było to jednak nic personalnego. Czegokolwiek by nie mówił i ktokolwiek by się nie odzywał, uwaga profesora była zupełnie gdzie indziej. Odrealniona. Przez chwilę panowała jedynie cisza wypełniająca kuchnię oraz całą resztę domu, gdy Jayden się poruszył. - Powiedziałeś próbowaliśmy... - Oderwał dłonie od blatu stołu, prostując się pierwszy raz od dłuższego czasu, palce od razu kierując ku własnym nadgarstkom, rozmasowując usztywnione od bezruchu stawy. Nie odczuwał w nich bólu, ale nie można było odmówić nieprzyjemnemu mrowieniu rozchodzącemu się pod skórą. Jego spojrzenie jednak nie odrywało się od drugiego czarodzieja, stojącego tuż obok. - Jacy my, Billy? - Kim byli oni? Mógł się domyślać, miał bujną wyobraźnię, ale chciał wiedzieć. Chciał znać prawdę i usłyszeć to z jego ust. - Chcesz mi powiedzieć, że cały ten czas, odkąd pojawiłeś się tu pierwszy raz, wiedziałeś? O niej? - Jego głos nie był już wyzbyty z emocji jak wcześniej. Drżenie ustąpiło wzburzeniu, ale dlatego, że miał dość kłamstw. Dość ciągłej manipulacji i niewiedzy. Dość bycia gdzieś obok. Pomona, Roselyn, Michael, Dippet, teraz Billy. Kto jeszcze? Kto jeszcze miał się okazać częścią tej gry? - Pytałeś o listy gończe. Tak, widziałem je. Dowiedziałem się z pieprzonych listów gończych o tym, że moja żona mnie okłamywała. Odeszła z tego powodu, a teraz pojawiasz się razem z jej ciałem i mówisz o tym, że ty i twoi przyjaciele ją zabraliście dementorom. Że oferujesz mi pomoc. Chcę wiedzieć, co się wydarzyło i co takiego było na tyle ważne, że zostawiła mnie, naszych synów i dała się za to zabić.
Nie odtrącił ani nie drgnął od uchwytu Williama na swoim ramieniu. - Próbowaliście... - powtórzył cicho pod nosem, analizując wypowiedziane przez drugiego mężczyznę słowa, jakby w ponownym ich wypowiedzeniu tkwił klucz do ich zrozumienia. Pomagało - w jakiś sposób. Przecież dotychczas cała uwaga profesora była skupiona na ciele leżącym tuż przed nim, przejmującym całkowicie wszelkie zmysły. Powrót do normalności, do dialogu był trudny nawet dla kogoś takiego jak Jayden - dla kogoś, kto dzięki słowu pracował. A teraz jakby próbował nauczyć się mówić na nowo, chociaż nie zajmowało to tyle samo czasu, co niemowlęciu. Odnosiło się jednak przez to wrażenie, że to wynaturzenie było jeszcze bardziej przejmujące właśnie przez fakt, iż dotykało kogoś dorosłego. Billy coś jeszcze mówił, ale do astronoma dochodziły jedynie urwane słowa, bez większego sensu oraz kontekstu. Nie było to jednak nic personalnego. Czegokolwiek by nie mówił i ktokolwiek by się nie odzywał, uwaga profesora była zupełnie gdzie indziej. Odrealniona. Przez chwilę panowała jedynie cisza wypełniająca kuchnię oraz całą resztę domu, gdy Jayden się poruszył. - Powiedziałeś próbowaliśmy... - Oderwał dłonie od blatu stołu, prostując się pierwszy raz od dłuższego czasu, palce od razu kierując ku własnym nadgarstkom, rozmasowując usztywnione od bezruchu stawy. Nie odczuwał w nich bólu, ale nie można było odmówić nieprzyjemnemu mrowieniu rozchodzącemu się pod skórą. Jego spojrzenie jednak nie odrywało się od drugiego czarodzieja, stojącego tuż obok. - Jacy my, Billy? - Kim byli oni? Mógł się domyślać, miał bujną wyobraźnię, ale chciał wiedzieć. Chciał znać prawdę i usłyszeć to z jego ust. - Chcesz mi powiedzieć, że cały ten czas, odkąd pojawiłeś się tu pierwszy raz, wiedziałeś? O niej? - Jego głos nie był już wyzbyty z emocji jak wcześniej. Drżenie ustąpiło wzburzeniu, ale dlatego, że miał dość kłamstw. Dość ciągłej manipulacji i niewiedzy. Dość bycia gdzieś obok. Pomona, Roselyn, Michael, Dippet, teraz Billy. Kto jeszcze? Kto jeszcze miał się okazać częścią tej gry? - Pytałeś o listy gończe. Tak, widziałem je. Dowiedziałem się z pieprzonych listów gończych o tym, że moja żona mnie okłamywała. Odeszła z tego powodu, a teraz pojawiasz się razem z jej ciałem i mówisz o tym, że ty i twoi przyjaciele ją zabraliście dementorom. Że oferujesz mi pomoc. Chcę wiedzieć, co się wydarzyło i co takiego było na tyle ważne, że zostawiła mnie, naszych synów i dała się za to zabić.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuł się coraz gorzej. Zmęczenie i wyczerpanie, do tej pory ignorowane, wspinało się stopniowo po jego nogach, podążało wzdłuż kręgosłupa, rozpełzało zakończeniami nerwowymi, przypominając mu bezlitośnie, jak niewiele czasu minęło, odkąd niemal stracił wszystko; dwie doby zaledwie, kilkadziesiąt godzin, składających się na niemożliwe próby znalezienia sobie miejsca – zorientowania się na nowo w tej dziwnej rzeczywistości, niby niezmienionej, ale jednocześnie zupełnie innej, obcej, skażonej śmiercią i przesiąkniętej odorem wspomnień, niedających się odgonić nawet w trakcie snu. Krótkiego, urywanego, wypełnionego koszmarami; westchnął przeciągle, wypuszczając z płuc drżące powietrze; walcząc z ciągnącym go w dół ciężarem mięśni i tą paskudną świadomością, że zawiódł. I to nie tylko siebie samego – a chłopca, który zwykł zjawiać się w jego starym mieszkaniu, uczepiony ojcowskiej szaty; kogoś, kto nigdy nie okazał mu niczego poza życzliwością, kto wpuścił go do swojego domu i dał pracę; męża kobiety, która przez wiele miesięcy walczyła u ich boku, rzucając na szalę wszystko, co miała, w zamian nie chcąc niczego – i niczego nie dostając.
Oderwał na sekundę spojrzenie od Jaydena, nie potrafiąc już dłużej udawać, że nie widział dziecięcej sylwetki majaczącej na krawędzi jego pola widzenia, i tym razem spoglądając wprost na nią – na widmo kolejnego istnienia, którego nie uratował, przycupnięte na krawędzi kuchennego blatu: skóra biała jak kość, cienka jak pergamin, z siatką błękitnych, prześwitujących przez nią żył; chude kostki wystające spod brudnej, więziennej szaty, kościste łokcie, palce z poobgryzanymi do krwi paznokciami zaciśnięte na drewnianej krawędzi, strąki nierówno obciętych włosów. Czy miała już zawsze za nim podążać? Usta drgnęły mu w niemych przeprosinach, po gardle rozniósł się rdzawy posmak; przygryzł wargę, powstrzymując pozbawione sensu słowa – na sekundę zapominając o istnieniu świata dookoła; na tyle, że gdy głos Jaydena w końcu rozległ się w nieznośnie klaustrofobicznej przestrzeni kuchni, prawie podskoczył. Odwrócił się jednak, skutecznie wyrwany z lepkiej próżni własnych myśli, samotnego miejsca istniejącego wyłącznie w jego głowie, w które po raz pierwszy wepchnęła go odbierająca zmysły obecność dementora, i do którego od tamtego czasu regularnie wracał – zwłaszcza, gdy wokół niego cichły wszystkie dźwięki, a pustka wypełniała się niemożliwą do przeniknięcia ciszą.
Wyprostował palce, do tej pory zaciśnięte na ramieniu czarodzieja, cofając rękę – i przez chwilę mając ochotę zrobić również krok do tyłu, zwiększyć dystans pomiędzy sobą, a oceniającym spojrzeniem, zatrzymującym się na nim, kiedy Jayden po nieskończenie długiej chwili oderwał wreszcie ramiona od blatu, żeby obrócić się w jego stronę. Opuścił ręce, kątem oka dostrzegając dłoń pocierającą nadgarstek i zastanawiając się przelotnie, czy mężczyzna szykował się, żeby mu przyłożyć; nie miałby nic przeciwko – ból fizyczny wydawał się lepszy niż ten podskórny, fantomowy, płonący gdzieś w jego wnętrznościach. Zaschło mu w ustach. Jacy my, Billy? – Zakon – odpowiedział bez zawahania, nie widząc powodu, by kłamać; nie potrafił tego robić, poza tym – każde kłamstwo, wymówka, które przychodziły mu do głowy, wydawały się być szyte tak grubymi nićmi, że nie było szans, by przecisnęły się przez struny głosowe. Zwłaszcza, kiedy tuż obok leżała Pomona, niczym niemy słuchacz, poddający krytycznemu osądowi każde wypowiedziane słowo. Odchrząknął, starając się pozbyć z głosu tego dziwnego zachrypnięcia, niewidzialnej guli ściskającej i zduszającej sylaby. – Zakon Feniksa – odparł już spokojniej, odruchowo, bezwiednie, sięgając do tkwiącego na palcu pierścienia, żeby obrócić nim kilka razy; może sprawdzając, czy wciąż tam był – a może szukając w odległym śpiewie siły i otuchy. Nie był pewien, czy ją tam odnalazł.
Słysząc następne słowa, pokręcił energicznie głową. – Nie – zaprzeczył. Nie wiedział, o Pomonie – o tym, że była pojmana, że od tygodni przetrzymywano ją w Azkabanie; żadne z nich o tym nie wiedziało. – Wiedziałem, że nam p-po-pomagała – wcześniej. Ale jak wróciłem, w kwietniu, to już nie m-m-mieliśmy z nią kontaktu. Myśleliśmy, że w-w-wyjechała do rodziny, żeby się ukryć – odsunąć od tego w-w-wszystkiego, od wojny. Nie mieliśmy p-po-pojęcia, że ją złapali – powiedział, już w trakcie wypowiadania tych zdań zdając sobie sprawę z tego, jak źle brzmiały. To wciąż była ich wina – że nie próbowali się z nią skontaktować, że przez tyle tygodni nie sprawdzili, czy wszystko było w porządku; jak miał wyjaśnić to Jaydenowi? Przymknął na sekundę oczy, wypuszczając pierścień z palców i sięgając dłonią do twarzy; w pełnym bezsilności geście dociskając opuszkami powieki. Żeby odciąć się od bodźców, czy od wzroku człowieka, dla którego – wiedział to już teraz – nie miał wszystkich odpowiedzi? Co powinien mu powiedzieć? Co mógł mu powiedzieć? Wyprawa do Azkabanu zbudowana była na dyskrecji, im dłużej udawało im się utrzymać w sekrecie, że w ogóle tam weszli, tym lepiej dla Justine; ale Tower – wątpił, by Tower było tajemnicą. Śmierć strażników, eksplozja w podziemiach – mieli wykorzystać to przeciwko nim, przelaną krwią namalować im portret buntowników jako terrorystów, przestępców, morderców.
Byli nimi? Odsunął rękę od twarzy, otwierając oczy; na ułamek sekundy zawieszając spojrzenie na bladej twarzy Pomony, żeby później przenieść je na Jaydena. – Nie wiem, w jaki okolicznościach ją p-po-pojmali – przyznał. Nie chwalili się tym jak w przypadku Justine, Walczący Mag nie okrzyknął tego zwycięstwem; dlaczego? Nie zdążył się nad tym zastanowić. – Trzymali ją w… w więzieniu. P-p-próbowała uciec, chyba, nie było mnie p-p-przy tym, ale – otoczyli ją dementorzy. Było ich za dużo, żeby ich odegnać, i oni – wziął poszarpany oddech; nie chciał sobie tego przypominać – świstu powietrza wciąganego przez pozbawione warg usta, szelestu czarnych peleryn, przerażającego poczucia beznadziejności, przekonania, że wszystko było stracone; nigdy więcej nie chciał sobie tego przypominać. Pokręcił głową – wiesz, co robią z t-t-tymi, których złapią. Było za p-p-późno, żeby jej pomóc, p-p-po – zawahał się – pocałunku dementora nie da się odwrócić. – Potrzebował wielu godzin, żeby wreszcie w to uwierzyć; żeby pozwolić uzdrowicielom zabrać Sarah, żeby zrozumieć, że mimo tego, że oddychała i spoglądała tępo w sufit szpitala polowego, to w rzeczywistości była już dawno nieobecna; że nigdy nie zabrał jej z Azkabanu, tak samo, jak nigdy nie zabrał stamtąd Pomony. Do Oazy przyciągnął ich ciała, puste skorupy; echa ludzi, którymi kiedyś były.
Odwrócił się bezwiednie przez ramię; czarnowłosa dziewczynka wciąż tam siedziała – i chociaż w jej spojrzeniu nie było ani odrobinę więcej życia niż przed chwilą, to nie potrafił odpędzić od siebie wrażenia, że spoglądała na niego z wyrzutem.
Oderwał na sekundę spojrzenie od Jaydena, nie potrafiąc już dłużej udawać, że nie widział dziecięcej sylwetki majaczącej na krawędzi jego pola widzenia, i tym razem spoglądając wprost na nią – na widmo kolejnego istnienia, którego nie uratował, przycupnięte na krawędzi kuchennego blatu: skóra biała jak kość, cienka jak pergamin, z siatką błękitnych, prześwitujących przez nią żył; chude kostki wystające spod brudnej, więziennej szaty, kościste łokcie, palce z poobgryzanymi do krwi paznokciami zaciśnięte na drewnianej krawędzi, strąki nierówno obciętych włosów. Czy miała już zawsze za nim podążać? Usta drgnęły mu w niemych przeprosinach, po gardle rozniósł się rdzawy posmak; przygryzł wargę, powstrzymując pozbawione sensu słowa – na sekundę zapominając o istnieniu świata dookoła; na tyle, że gdy głos Jaydena w końcu rozległ się w nieznośnie klaustrofobicznej przestrzeni kuchni, prawie podskoczył. Odwrócił się jednak, skutecznie wyrwany z lepkiej próżni własnych myśli, samotnego miejsca istniejącego wyłącznie w jego głowie, w które po raz pierwszy wepchnęła go odbierająca zmysły obecność dementora, i do którego od tamtego czasu regularnie wracał – zwłaszcza, gdy wokół niego cichły wszystkie dźwięki, a pustka wypełniała się niemożliwą do przeniknięcia ciszą.
Wyprostował palce, do tej pory zaciśnięte na ramieniu czarodzieja, cofając rękę – i przez chwilę mając ochotę zrobić również krok do tyłu, zwiększyć dystans pomiędzy sobą, a oceniającym spojrzeniem, zatrzymującym się na nim, kiedy Jayden po nieskończenie długiej chwili oderwał wreszcie ramiona od blatu, żeby obrócić się w jego stronę. Opuścił ręce, kątem oka dostrzegając dłoń pocierającą nadgarstek i zastanawiając się przelotnie, czy mężczyzna szykował się, żeby mu przyłożyć; nie miałby nic przeciwko – ból fizyczny wydawał się lepszy niż ten podskórny, fantomowy, płonący gdzieś w jego wnętrznościach. Zaschło mu w ustach. Jacy my, Billy? – Zakon – odpowiedział bez zawahania, nie widząc powodu, by kłamać; nie potrafił tego robić, poza tym – każde kłamstwo, wymówka, które przychodziły mu do głowy, wydawały się być szyte tak grubymi nićmi, że nie było szans, by przecisnęły się przez struny głosowe. Zwłaszcza, kiedy tuż obok leżała Pomona, niczym niemy słuchacz, poddający krytycznemu osądowi każde wypowiedziane słowo. Odchrząknął, starając się pozbyć z głosu tego dziwnego zachrypnięcia, niewidzialnej guli ściskającej i zduszającej sylaby. – Zakon Feniksa – odparł już spokojniej, odruchowo, bezwiednie, sięgając do tkwiącego na palcu pierścienia, żeby obrócić nim kilka razy; może sprawdzając, czy wciąż tam był – a może szukając w odległym śpiewie siły i otuchy. Nie był pewien, czy ją tam odnalazł.
Słysząc następne słowa, pokręcił energicznie głową. – Nie – zaprzeczył. Nie wiedział, o Pomonie – o tym, że była pojmana, że od tygodni przetrzymywano ją w Azkabanie; żadne z nich o tym nie wiedziało. – Wiedziałem, że nam p-po-pomagała – wcześniej. Ale jak wróciłem, w kwietniu, to już nie m-m-mieliśmy z nią kontaktu. Myśleliśmy, że w-w-wyjechała do rodziny, żeby się ukryć – odsunąć od tego w-w-wszystkiego, od wojny. Nie mieliśmy p-po-pojęcia, że ją złapali – powiedział, już w trakcie wypowiadania tych zdań zdając sobie sprawę z tego, jak źle brzmiały. To wciąż była ich wina – że nie próbowali się z nią skontaktować, że przez tyle tygodni nie sprawdzili, czy wszystko było w porządku; jak miał wyjaśnić to Jaydenowi? Przymknął na sekundę oczy, wypuszczając pierścień z palców i sięgając dłonią do twarzy; w pełnym bezsilności geście dociskając opuszkami powieki. Żeby odciąć się od bodźców, czy od wzroku człowieka, dla którego – wiedział to już teraz – nie miał wszystkich odpowiedzi? Co powinien mu powiedzieć? Co mógł mu powiedzieć? Wyprawa do Azkabanu zbudowana była na dyskrecji, im dłużej udawało im się utrzymać w sekrecie, że w ogóle tam weszli, tym lepiej dla Justine; ale Tower – wątpił, by Tower było tajemnicą. Śmierć strażników, eksplozja w podziemiach – mieli wykorzystać to przeciwko nim, przelaną krwią namalować im portret buntowników jako terrorystów, przestępców, morderców.
Byli nimi? Odsunął rękę od twarzy, otwierając oczy; na ułamek sekundy zawieszając spojrzenie na bladej twarzy Pomony, żeby później przenieść je na Jaydena. – Nie wiem, w jaki okolicznościach ją p-po-pojmali – przyznał. Nie chwalili się tym jak w przypadku Justine, Walczący Mag nie okrzyknął tego zwycięstwem; dlaczego? Nie zdążył się nad tym zastanowić. – Trzymali ją w… w więzieniu. P-p-próbowała uciec, chyba, nie było mnie p-p-przy tym, ale – otoczyli ją dementorzy. Było ich za dużo, żeby ich odegnać, i oni – wziął poszarpany oddech; nie chciał sobie tego przypominać – świstu powietrza wciąganego przez pozbawione warg usta, szelestu czarnych peleryn, przerażającego poczucia beznadziejności, przekonania, że wszystko było stracone; nigdy więcej nie chciał sobie tego przypominać. Pokręcił głową – wiesz, co robią z t-t-tymi, których złapią. Było za p-p-późno, żeby jej pomóc, p-p-po – zawahał się – pocałunku dementora nie da się odwrócić. – Potrzebował wielu godzin, żeby wreszcie w to uwierzyć; żeby pozwolić uzdrowicielom zabrać Sarah, żeby zrozumieć, że mimo tego, że oddychała i spoglądała tępo w sufit szpitala polowego, to w rzeczywistości była już dawno nieobecna; że nigdy nie zabrał jej z Azkabanu, tak samo, jak nigdy nie zabrał stamtąd Pomony. Do Oazy przyciągnął ich ciała, puste skorupy; echa ludzi, którymi kiedyś były.
Odwrócił się bezwiednie przez ramię; czarnowłosa dziewczynka wciąż tam siedziała – i chociaż w jej spojrzeniu nie było ani odrobinę więcej życia niż przed chwilą, to nie potrafił odpędzić od siebie wrażenia, że spoglądała na niego z wyrzutem.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Gdyby sytuacja była normalna, gdyby przebiegała tak, jak można było sobie wymarzyć, nic z tego, co właśnie się działo, nie miałoby miejsca. Nie byłoby rozpaczy, niewiadomej, braku odpowiedniej drogi zachowania. Gdyby przyszło im stanąć naprzeciw siebie po długim czasie rozłąki, a świata nie otaczałaby wojna, spotkaliby się jak gdyby nigdy nic, uścisnęli na powitanie i rozmawiali dalej o postępach w remoncie, a ich śmiechy roznosiłyby się po wnętrzu rozświetlonego ciepłymi promieniami domu. Z kuchni dochodziłyby cudowne zapachy gotowanego obiadu, a odgłosy krzątającej się po kuchni gospodyni mieszałyby się z dźwiękami dziecięcych zabawek. Jayden w zaskoczeniu zauważyłby wyrośnięcie małej Moore i dostrzegłby przebijające się w niej rysy twarzy jej ojca. Billy być może pokręciłby głową na widok trzech niemowląt, komentując, iż nie wyobraża sobie, jak bardzo zajęci musieli być ich rodzice. Być może przyprowadziłby również ze sobą kogoś jeszcze, przedstawiając kobietę małżeństwu Vane. Spędziliby w swoim gronie cały dzień, przesiadując w ogrodzie, spacerując po wzgórzach i prowadząc te poważniejsze oraz te mniej poważne rozmowy. Napiliby się wina, wspominając przeszłe dni i czując, jakby znów mieli po te kilkanaście lat i przygotowywali się do egzaminów. Jayden na pewno zachęcałby do zostania dłużej i wspólnego obserwowania gwiazd, ale w tym samym momencie Pomona ułożyłaby mu sugestywnie dłoń na ramieniu, tłumacząc gościom, iż jej mąż zawsze wszystkich tym męczył i nie powinni zwracać na niego uwagi. Rozstaliby się jednak w dobrych, delikatnie sennych nastrojach. Być może ze śpiącymi w ramionach dziećmi, wiedząc o tym, jak bardzo były to urwane chwile spokoju. W każdym momencie wszak mogły pęknąć i obudzić małych czarodziejów. Wróciliby do swoich wcześniejszych zajęć, obiecując sobie już kolejne spotkanie. Wszak to byłby miło spędzony czas pierwszego dnia jesieni i należało go powtórzyć.
To był piękny obraz. Rzeczywistości, jaka była, winna być im przeznaczona. Rzeczywistości wyzbytej z cierpienia, niepewności i kłamstw. Byłoby prościej. Teraz można było jedynie tęsknić za rajem utraconym i niemożliwym do zdobycia. Odtworzenia, powrotu i zmiany. A Jayden nie czuł nigdy bezradności całego świata tak silnie, jak właśnie w tym momencie. W końcu to nie mogła być prawda. Wiedział, że nikt nie znał przyszłych losów, jednak ten... Ten nie był im pisany w żadnej z ksiąg. Wiedział to. Czuł to. Wierzył, że bez względu na to, co się działo, mieli być żywi. Mieli zawsze do siebie wracać, odnaleźć się nawet po wieczności zagubienia. Przecież dopiero co zaczynali wspólne życie. Dopiero co obiecali sobie wieczność. Dopiero co trzymali malutkie ciała swoich synów. Dopiero co zdecydowali się na zamieszkanie w tym miejscu. Dopiero co się poznali. Dopiero co stali w Wielkiej Sali Hogwartu, pozwalając na to, by dyrektor Dippet przedstawił ich sobie nawzajem. A teraz było to. Surrealizm sytuacji. Wypaczenie aktualnego stan rzeczy i ziszczenie się najgorszego scenariusza z możliwych. Był on tak przerażający, że nawet na moment nie znalazł się w umyśle Jaydena - kto byłby wszak tak chory, by w ogóle coś podobnego wymyślić?
Zakon Feniksa.
Być może słowa mocniej bolały aniżeli czyny i nieważne, jak wielką niesprawiedliwość, gniew i nienawiść wobec losu mógł nieść w sobie Jaydena, nie zamierzał sięgać po przemoc. Nie zamierzał i nawet nie przeszło mu to przez myśl, mimo że drżenie palców skrywał w zaciśniętych pięściach. Słowa Williama otaczały go, trafiały urwanymi słowami, sylabami, w niezrozumieniu bombardując profesorskie zmysły. Rozumiał i nie pojmował równocześnie, lecz im dłużej to trwało, tym w swoim absurdzie nabierało rozpędu. Ale nie zamierzał ustępować. Patrzył więc na zagubienie, panikę pojawiającą się na twarzy, mimice stojącego naprzeciw niego czarodzieja, widząc w przyjacielu z lat dzieciństwa to, czego nigdy nie chciał u niego dostrzegać. Nigdy nie chciał przecież, by cokolwiek ich skłóciło. By to on sam stał się źródłem stresu, zmartwienia u Billyego. Billyego, z którego wszyscy się śmiali, a on nie znajdował do tego żadnego powodu. Wyciągający rękę, nie ją odrzucający... A przecież tak właśnie teraz się działo. Naelektryzowany niewysłowionym żalem i goryczą astronom pozwalał na to wszystko. Obaj byli rozbici. Dotknięci. Zranieni. Przerażeni, porażeni rzeczywistością. Zagubieni i nieumiejący się w niej odnaleźć. Oni. Ci sami chłopcy siedzący na perskim dywanie w gabinecie pana Vane'a i przeglądający kolejny atlas z tańczącymi nań obrazami kosmosu.
- Więc mówisz mi, że nie dość, że umarła, to jeszcze jej dusza nigdy nie zazna spokoju - powiedział, czując, jak haust powietrza uciekł na sam koniec słów, formując się w kpiący uśmiech. Pojawiający się szybko i tak samo szybko rozmywający się w cierpieniu marsowego oblicza. Jayden odstąpił kroku, ponownie zwracając się bokiem do drugiego mężczyzny i patrząc na ciało swojej żony. Wciąż cicho leżące przed nim. Brwi astronoma zadrgały, oczy delikatnie się zmrużyły, a gardło ścisnęło, zwiastując zbliżające się silne poruszenie. Poruszenie, któremu nie zamierzał poddawać się na oczach świadka. Na oczach kogokolwiek. Nie chciał się mu poddawać w ogóle, bo oznaczałoby to przyznanie się do prawdy, że nie żyła. Że ona nie żyła, ale wiedział, że nie był... Nie był w stanie dłużej opierać się napierającej fali rozpaczy. - Po prostu... Idź. Idź, zanim powiem coś, czego będę żałował - wychrypiał z trudem, ale nie dało się zignorować martwych zgłosek wydobywających się na powierzchnię tonu. Nie chciał nikogo ranić. Mógł być w szoku i beznadziejnej rozpaczy, lecz nie można było powiedzieć, że zagubił całkowicie zdolność myślenia. Jakaś część Jaydena wciąż czuwała przy nim w tej chwili i nie pozwoliła na to, by obarczył kolejną osobę winą, chroniąc nie tylko Billyego, lecz samego siebie przed następną krzywdą. Wystarczyło jej już na dzisiaj.
To był piękny obraz. Rzeczywistości, jaka była, winna być im przeznaczona. Rzeczywistości wyzbytej z cierpienia, niepewności i kłamstw. Byłoby prościej. Teraz można było jedynie tęsknić za rajem utraconym i niemożliwym do zdobycia. Odtworzenia, powrotu i zmiany. A Jayden nie czuł nigdy bezradności całego świata tak silnie, jak właśnie w tym momencie. W końcu to nie mogła być prawda. Wiedział, że nikt nie znał przyszłych losów, jednak ten... Ten nie był im pisany w żadnej z ksiąg. Wiedział to. Czuł to. Wierzył, że bez względu na to, co się działo, mieli być żywi. Mieli zawsze do siebie wracać, odnaleźć się nawet po wieczności zagubienia. Przecież dopiero co zaczynali wspólne życie. Dopiero co obiecali sobie wieczność. Dopiero co trzymali malutkie ciała swoich synów. Dopiero co zdecydowali się na zamieszkanie w tym miejscu. Dopiero co się poznali. Dopiero co stali w Wielkiej Sali Hogwartu, pozwalając na to, by dyrektor Dippet przedstawił ich sobie nawzajem. A teraz było to. Surrealizm sytuacji. Wypaczenie aktualnego stan rzeczy i ziszczenie się najgorszego scenariusza z możliwych. Był on tak przerażający, że nawet na moment nie znalazł się w umyśle Jaydena - kto byłby wszak tak chory, by w ogóle coś podobnego wymyślić?
Zakon Feniksa.
Być może słowa mocniej bolały aniżeli czyny i nieważne, jak wielką niesprawiedliwość, gniew i nienawiść wobec losu mógł nieść w sobie Jaydena, nie zamierzał sięgać po przemoc. Nie zamierzał i nawet nie przeszło mu to przez myśl, mimo że drżenie palców skrywał w zaciśniętych pięściach. Słowa Williama otaczały go, trafiały urwanymi słowami, sylabami, w niezrozumieniu bombardując profesorskie zmysły. Rozumiał i nie pojmował równocześnie, lecz im dłużej to trwało, tym w swoim absurdzie nabierało rozpędu. Ale nie zamierzał ustępować. Patrzył więc na zagubienie, panikę pojawiającą się na twarzy, mimice stojącego naprzeciw niego czarodzieja, widząc w przyjacielu z lat dzieciństwa to, czego nigdy nie chciał u niego dostrzegać. Nigdy nie chciał przecież, by cokolwiek ich skłóciło. By to on sam stał się źródłem stresu, zmartwienia u Billyego. Billyego, z którego wszyscy się śmiali, a on nie znajdował do tego żadnego powodu. Wyciągający rękę, nie ją odrzucający... A przecież tak właśnie teraz się działo. Naelektryzowany niewysłowionym żalem i goryczą astronom pozwalał na to wszystko. Obaj byli rozbici. Dotknięci. Zranieni. Przerażeni, porażeni rzeczywistością. Zagubieni i nieumiejący się w niej odnaleźć. Oni. Ci sami chłopcy siedzący na perskim dywanie w gabinecie pana Vane'a i przeglądający kolejny atlas z tańczącymi nań obrazami kosmosu.
- Więc mówisz mi, że nie dość, że umarła, to jeszcze jej dusza nigdy nie zazna spokoju - powiedział, czując, jak haust powietrza uciekł na sam koniec słów, formując się w kpiący uśmiech. Pojawiający się szybko i tak samo szybko rozmywający się w cierpieniu marsowego oblicza. Jayden odstąpił kroku, ponownie zwracając się bokiem do drugiego mężczyzny i patrząc na ciało swojej żony. Wciąż cicho leżące przed nim. Brwi astronoma zadrgały, oczy delikatnie się zmrużyły, a gardło ścisnęło, zwiastując zbliżające się silne poruszenie. Poruszenie, któremu nie zamierzał poddawać się na oczach świadka. Na oczach kogokolwiek. Nie chciał się mu poddawać w ogóle, bo oznaczałoby to przyznanie się do prawdy, że nie żyła. Że ona nie żyła, ale wiedział, że nie był... Nie był w stanie dłużej opierać się napierającej fali rozpaczy. - Po prostu... Idź. Idź, zanim powiem coś, czego będę żałował - wychrypiał z trudem, ale nie dało się zignorować martwych zgłosek wydobywających się na powierzchnię tonu. Nie chciał nikogo ranić. Mógł być w szoku i beznadziejnej rozpaczy, lecz nie można było powiedzieć, że zagubił całkowicie zdolność myślenia. Jakaś część Jaydena wciąż czuwała przy nim w tej chwili i nie pozwoliła na to, by obarczył kolejną osobę winą, chroniąc nie tylko Billyego, lecz samego siebie przed następną krzywdą. Wystarczyło jej już na dzisiaj.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrafił znaleźć dla niego właściwej odpowiedzi.
Słowa Jaydena, trudne do przyswojenia, ale jednocześnie nieznośnie prawdziwe, zawisły ciężko w dusznej od emocji przestrzeni, leniwie dryfując w powietrzu; ostre, prawie namacalne, jak szklane odłamki o nierównych krawędziach, niemożliwe do oszlifowania i wygładzania żadnymi zdaniami pocieszenia. Chciałby móc powiedzieć, że to nie miało znaczenia – że świat na pewno nie mógł być aż tak okrutny, i że śmierć, nieistotne w jaki sposób zadana, nie mogła prowadzić tak po prostu do pustki; że dusze porwane przez dementorów wciąż mogły zaznać spokoju, i że ta należąca do Pomony z całą pewnością gdzieś tam była – czekając cierpliwie na pojednanie z ukochanym mężem, już bez bólu i bez strachu. Chciał w to wierzyć – musiał w to wierzyć – ale później przypominał sobie uczucie towarzyszące zbliżającym się dementorom i oddech grzązł mu w gardle, razem ze słowami, które – podskórnie zdawał sobie z tego sprawę – niewiele miały wspólnego z prawdą.
Mozaika uczuć malujących się na twarzy Jaydena sprawiła, że ocknął się z chwilowego letargu, mimowolnie opuszczając spojrzenie w dół, na własne buty, mokre jeszcze od roszącej trawę wilgoci. – Przepraszam – zdołał jedynie wydusić, cicho, z trudem wyrzucając z siebie zachrypnięte, kanciaste sylaby. Wbrew pozorom nie przepraszając za to, co stało się z Pomoną – bo tego żadne przeprosiny, ani pokłady żalu zrównoważyć nie mogły – ale za wszystko inne: że wchodząc do jego domu, wniósł ze sobą na butach wyłącznie wojenny kurz; że nie miał lepszych wieści; że nie potrafił przekazać ich właściwie, stać się oparciem, załagodzić upadku, samemu ledwie trzymając się przed popadnięciem w otaczający go coraz szczelniej obłęd. Nienawidził czuć się w ten sposób – nie potrafił czuć się w ten sposób, nieprzyzwyczajony do poddawania się własnej słabości, ale jednocześnie niezdolny do odważnego stawienia jej czoła, do parcia naprzód bez względu na przeciwności losu. Bo i dokąd? Po co? Podniósł porażkę, zawiódł, przegrał; ciemności, którym tak długo się opierał, zgęstniały wokół niego niczym smoła, gotowe w każdej chwili go połknąć, pochłonąć; nawet jeśli tamtego dnia przed nimi uciekł – to przecież zrobił to tylko na moment, na krótko; dostrzegał je wciąż kątem oka, czaiły się na krawędzi pola widzenia, od czasu do czasu wypluwając z siebie echa tamtego koszmaru, materializującego się na kuchennym blacie, wpatrzonego w niego, wyzierającego z otwartych szeroko, pustych oczu w kolorze spranego nieba.
Może Jayden miał rację, każąc mu wyjść; może był tu tylko ciężarem – magnesem na kolejne niebezpieczeństwa, tym razem mogące zagrozić nie tyko samemu czarodziejowi, ale i wszystkiemu, co wciąż było mu drogie; co on sobie w ogóle wyobrażał? Gdzieś tutaj, za którąś ścianą, spała spokojnie trójka nieświadomych jeszcze niczego chłopców; powinien trzymać się od nich z daleka, powinien trzymać się od wszystkich z daleka – a jednak, w pierwszej chwili nie ruszył się z miejsca. – Jayden – odezwał się, słaba nuta protestu zatańczyła pomiędzy głoskami. Nie przeszkadzały mu żadne słowa wypowiedziane pod jego adresem – wątpił, by były w stanie go dotknąć, zranić; każde oskarżenie przyjąłby z otwartymi ramionami, i prawdę mówiąc – chyba nawet wolałby je usłyszeć, zmierzyć się z krzykiem zamiast dźwięczącej gdzieś między sylabami bezsilności, cierpienia, milczącej rozpaczy. Chciał powiedzieć, że nigdzie się nie wybiera – że będzie tu tak długo, jak długo będzie potrzebny, i że mu pomoże ze wszystkim, ale prawdę mówiąc: czy naprawdę mógł pomóc komukolwiek? Dłonie mu drżały, głos łamał się na krawędziach, oddech ledwie docierał do zmęczonych płuc; miał wrażenie, że odkąd wrócił z Azkabanu, sam kołysał się na jakiejś niewidzialnej granicy, milimetry od przepaści – i przeczuwał, podświadomie i podskórnie, że dopóki sam się od niej nie oddali, będzie w stanie jedynie pociągnąć w nią innych – zamiast ofiarować im jakąkolwiek pomoc.
Wypuścił powoli powietrze, unosząc spojrzenie, starając się uchwycić nim wzrok Jaydena. – Proszę, nap-p-pisz, jeśli będziesz czegokolwiek p-po-potrzebował – czegokolwiek – wychrypiał. Wyciągnął rękę, chcąc raz jeszcze pokrzepiająco ścisnąć mężczyznę za ramię, ale jego dłoń zawisła gdzieś w połowie drogi, po czym opadła z widocznym wahaniem, a on sam cofnął się o krok, najpierw jeden, później następny. Odwrócił się, prawie na ślepo odnajdując drzwi prowadzące na korytarz, tylko raz odwracając się za siebie – ale dziewczynka, która do tej pory siedziała na szafce, zniknęła, prawdopodobnie już go wyprzedzając, żeby zwizualizować się przed nim za moment; w chwili, w której znajdzie się sam na sam ze swoimi myślami.
Nie otrzeźwiło go ani duszne powietrze, ani krople spadającego na twarz deszczu; nie był pewien, jakim cudem odnalazł miotłę, ani skąd wziął siłę, żeby odbić się od ziemi; chyba błądził przez jakiś czas bez celu, dryfując ponad wierzchołkami drzew i przemakając do suchej nitki, zanim zziębnięte palce i drżenie wychłodzonego ciała zmusiły go do obrania konkretnego kursu. Do domu – do Oazy.
| zt
Słowa Jaydena, trudne do przyswojenia, ale jednocześnie nieznośnie prawdziwe, zawisły ciężko w dusznej od emocji przestrzeni, leniwie dryfując w powietrzu; ostre, prawie namacalne, jak szklane odłamki o nierównych krawędziach, niemożliwe do oszlifowania i wygładzania żadnymi zdaniami pocieszenia. Chciałby móc powiedzieć, że to nie miało znaczenia – że świat na pewno nie mógł być aż tak okrutny, i że śmierć, nieistotne w jaki sposób zadana, nie mogła prowadzić tak po prostu do pustki; że dusze porwane przez dementorów wciąż mogły zaznać spokoju, i że ta należąca do Pomony z całą pewnością gdzieś tam była – czekając cierpliwie na pojednanie z ukochanym mężem, już bez bólu i bez strachu. Chciał w to wierzyć – musiał w to wierzyć – ale później przypominał sobie uczucie towarzyszące zbliżającym się dementorom i oddech grzązł mu w gardle, razem ze słowami, które – podskórnie zdawał sobie z tego sprawę – niewiele miały wspólnego z prawdą.
Mozaika uczuć malujących się na twarzy Jaydena sprawiła, że ocknął się z chwilowego letargu, mimowolnie opuszczając spojrzenie w dół, na własne buty, mokre jeszcze od roszącej trawę wilgoci. – Przepraszam – zdołał jedynie wydusić, cicho, z trudem wyrzucając z siebie zachrypnięte, kanciaste sylaby. Wbrew pozorom nie przepraszając za to, co stało się z Pomoną – bo tego żadne przeprosiny, ani pokłady żalu zrównoważyć nie mogły – ale za wszystko inne: że wchodząc do jego domu, wniósł ze sobą na butach wyłącznie wojenny kurz; że nie miał lepszych wieści; że nie potrafił przekazać ich właściwie, stać się oparciem, załagodzić upadku, samemu ledwie trzymając się przed popadnięciem w otaczający go coraz szczelniej obłęd. Nienawidził czuć się w ten sposób – nie potrafił czuć się w ten sposób, nieprzyzwyczajony do poddawania się własnej słabości, ale jednocześnie niezdolny do odważnego stawienia jej czoła, do parcia naprzód bez względu na przeciwności losu. Bo i dokąd? Po co? Podniósł porażkę, zawiódł, przegrał; ciemności, którym tak długo się opierał, zgęstniały wokół niego niczym smoła, gotowe w każdej chwili go połknąć, pochłonąć; nawet jeśli tamtego dnia przed nimi uciekł – to przecież zrobił to tylko na moment, na krótko; dostrzegał je wciąż kątem oka, czaiły się na krawędzi pola widzenia, od czasu do czasu wypluwając z siebie echa tamtego koszmaru, materializującego się na kuchennym blacie, wpatrzonego w niego, wyzierającego z otwartych szeroko, pustych oczu w kolorze spranego nieba.
Może Jayden miał rację, każąc mu wyjść; może był tu tylko ciężarem – magnesem na kolejne niebezpieczeństwa, tym razem mogące zagrozić nie tyko samemu czarodziejowi, ale i wszystkiemu, co wciąż było mu drogie; co on sobie w ogóle wyobrażał? Gdzieś tutaj, za którąś ścianą, spała spokojnie trójka nieświadomych jeszcze niczego chłopców; powinien trzymać się od nich z daleka, powinien trzymać się od wszystkich z daleka – a jednak, w pierwszej chwili nie ruszył się z miejsca. – Jayden – odezwał się, słaba nuta protestu zatańczyła pomiędzy głoskami. Nie przeszkadzały mu żadne słowa wypowiedziane pod jego adresem – wątpił, by były w stanie go dotknąć, zranić; każde oskarżenie przyjąłby z otwartymi ramionami, i prawdę mówiąc – chyba nawet wolałby je usłyszeć, zmierzyć się z krzykiem zamiast dźwięczącej gdzieś między sylabami bezsilności, cierpienia, milczącej rozpaczy. Chciał powiedzieć, że nigdzie się nie wybiera – że będzie tu tak długo, jak długo będzie potrzebny, i że mu pomoże ze wszystkim, ale prawdę mówiąc: czy naprawdę mógł pomóc komukolwiek? Dłonie mu drżały, głos łamał się na krawędziach, oddech ledwie docierał do zmęczonych płuc; miał wrażenie, że odkąd wrócił z Azkabanu, sam kołysał się na jakiejś niewidzialnej granicy, milimetry od przepaści – i przeczuwał, podświadomie i podskórnie, że dopóki sam się od niej nie oddali, będzie w stanie jedynie pociągnąć w nią innych – zamiast ofiarować im jakąkolwiek pomoc.
Wypuścił powoli powietrze, unosząc spojrzenie, starając się uchwycić nim wzrok Jaydena. – Proszę, nap-p-pisz, jeśli będziesz czegokolwiek p-po-potrzebował – czegokolwiek – wychrypiał. Wyciągnął rękę, chcąc raz jeszcze pokrzepiająco ścisnąć mężczyznę za ramię, ale jego dłoń zawisła gdzieś w połowie drogi, po czym opadła z widocznym wahaniem, a on sam cofnął się o krok, najpierw jeden, później następny. Odwrócił się, prawie na ślepo odnajdując drzwi prowadzące na korytarz, tylko raz odwracając się za siebie – ale dziewczynka, która do tej pory siedziała na szafce, zniknęła, prawdopodobnie już go wyprzedzając, żeby zwizualizować się przed nim za moment; w chwili, w której znajdzie się sam na sam ze swoimi myślami.
Nie otrzeźwiło go ani duszne powietrze, ani krople spadającego na twarz deszczu; nie był pewien, jakim cudem odnalazł miotłę, ani skąd wziął siłę, żeby odbić się od ziemi; chyba błądził przez jakiś czas bez celu, dryfując ponad wierzchołkami drzew i przemakając do suchej nitki, zanim zziębnięte palce i drżenie wychłodzonego ciała zmusiły go do obrania konkretnego kursu. Do domu – do Oazy.
| zt
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Było wiele przerażających dni, których koniec był witany z wdzięcznością i z ulgą tylko dlatego, że wiedziano, iż był on faktycznym końcem. Finałem, gdzie wszystkie tragedie ucinały się wraz z zamknięciem oczu przez głównego protagonistę. Nie niosły za sobą żadnych konsekwencji lub były nieznaczne w porównaniu z ciągłością życia. Od jutra będzie lepiej. Zaczniemy od nowa. Naprawimy to. Sam profesor miał takie dni, sam mówił te zdania, wiedząc i wierząc, że miał rację. Bo wówczas nie było rzeczy, z którą nie byłby w stanie sobie poradzić czy zwalczyć. Owszem - niektóre zajmowały więcej czasu, energii oraz emocji, ale nie powalały go tak mocno, że nie potrafił się podnieść. Że nie wiedział, czy w ogóle był w stanie kiedykolwiek znów ustać i oddychać. To, co się właśnie działo było tego całkowitym przeciwieństwem. Bolało, przygniatało i odbierało możliwość jakiejkolwiek spokojnej wypowiedzi. Wzburzało masywne fale uczuć, zderzając i motając się w ciele astronoma. Powodując reakcje całkowitego wyprania się z emocji, zdystansowania się i głuchego echa własnego głosu w formie obrony poczytalności, by chwilę później sprowadzić na niego niewypowiedziane wzruszenie. Sytuacja, w której się znalazł, rzeczywistość, z którą musiał się mierzyć, miały naznaczyć każdą cząstkę nie tylko samego Jaydena, lecz również napiętnować trójkę niewinnych istnień rozpoczynających dopiero swoje życie. Nie spędzili z matką nawet dnia, a już przyniesiono do ich domu jej wyzbyte z ducha ciało. Nie nadała im imion, nie przewinęła, nie ubrała małych bucików. Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy i już nigdy nie miała ich zrobić. Jej zimne palce nie miały ująć ciepłego, dziecięcego policzka, a niegdyś czerwone wargi nie miały musnąć delikatnej główki na dobranoc. Co miał im powiedzieć w przyszłości? Że odeszła, sądząc, iż robiła to dla ich dobra? Że zginęła za fikcję? Że mogła być z nimi? Cały ten czas, ale wybrała inaczej, a on... On mógł jedynie czekać, nie chcąc porzucać już i tak porzuconych przez jednego rodzica dzieci... Że nie zrobił niczego, chociaż bardzo chciał działać? To wszystko było chaosem, lecz Jayden wiedział jedno - że nigdy by ich nie okłamał. Nie oznaczało to jednak, iż świadomość tego była bezbolesna. Bo każde kłamstwo wydawało się lepsze od okrutnej rzeczywistości, w której to ich matka a jego żona nigdy nie miała zaznać spokoju nawet po śmierci. Chciałby, aby nie musiał przedstawiać tego terroru, jednak gdy miał przyjść czas, zamierzał wyjawić całą prawdę.
Aktualnie wszystko... Cała przeszłość, teraźniejszość i przyszłość były niczym jedna wielka surrealistyczna breja. Nie potrzebował wsparcia ani odpowiedzi. Pytanie i cisza były najbardziej wymownym spotkaniem oraz irytującą świadomością, że cokolwiek się wydarzyło później, cokolwiek działo się w tym momencie - nie miało żadnego znaczenia. Bo ludzka dusza, wyrwana z ciała została już odebrana i nigdy nie miała zostać wyrwana z rąk potwora. Nie mógł... Nie był w stanie przestać o tym myśleć, zanurzony w strasznej rzeczywistości ostatnich chwil swojej żony. Chwil. Tygodni. Miesięcy. Wieczności w ciemnej otchłani pełnego nieszczęścia, smutku, wiecznej jawy wyzbytej odpoczynku. Nie reagował też na padające słowa, bo przecież gdyby się odezwał... Nie. Nie chciał mówić takich rzeczy. Nie chciał obrzucać winą wszystkich dokoła, doskonale zdając sobie sprawę, że robili w taki sposób ci, którymi pogardzał. Chciał działać logicznie, nie zaś pochopnie, a w sytuacji takiej, jak ta, gdy od załamania dzielił go krok, musiał uważać jeszcze bardziej. Musiał próbować utrzymać się na powierzchni jeszcze trochę, aby nie upaść tuż przed Williamem i rozpaść się całkowicie.
Proszę, nap-p-pisz, jeśli będziesz czegokolwiek p-po-potrzebował – czegokolwiek.
Kiedy to się odbyło? Minutę, sekundę, a może godzinę, zanim wydarzyło się właśnie coś, czego nie kontrolował. Bo sam nie wiedział, kiedy usłyszał czyjś krzyk. Początkowo nie mógł zrozumieć, do kogo należał, ale w pewnym momencie zrozumiał, że słyszał swój własny głos. Swoją własną rozpacz. Swoje ostatnie wołanie za utraconym życiem, jakie miał mieć. Za utraconą miłością i za jej bijącym sercem. Za jej ciepłem i szczęściem, jakie w sobie nosiła. Nie wiedział, czy ktokolwiek mógł go usłyszeć. Nie wiedział, czy Billy już zdążył oddalić się, znikając w ciemności nocy, czy może Moore był jedynie kolejnym widziadłem wywołanym tym chorym delirium. Nie wiedział, czy cokolwiek z tego wszystkiego zdarzyło się naprawdę, ale skoro było jedynie fikcją, wiedział, że zostało mu już tylko jedno zadanie. Musiał przygotować ją na ostatni etap tego, co nazywali kiedyś jej życiem.
|zt
Aktualnie wszystko... Cała przeszłość, teraźniejszość i przyszłość były niczym jedna wielka surrealistyczna breja. Nie potrzebował wsparcia ani odpowiedzi. Pytanie i cisza były najbardziej wymownym spotkaniem oraz irytującą świadomością, że cokolwiek się wydarzyło później, cokolwiek działo się w tym momencie - nie miało żadnego znaczenia. Bo ludzka dusza, wyrwana z ciała została już odebrana i nigdy nie miała zostać wyrwana z rąk potwora. Nie mógł... Nie był w stanie przestać o tym myśleć, zanurzony w strasznej rzeczywistości ostatnich chwil swojej żony. Chwil. Tygodni. Miesięcy. Wieczności w ciemnej otchłani pełnego nieszczęścia, smutku, wiecznej jawy wyzbytej odpoczynku. Nie reagował też na padające słowa, bo przecież gdyby się odezwał... Nie. Nie chciał mówić takich rzeczy. Nie chciał obrzucać winą wszystkich dokoła, doskonale zdając sobie sprawę, że robili w taki sposób ci, którymi pogardzał. Chciał działać logicznie, nie zaś pochopnie, a w sytuacji takiej, jak ta, gdy od załamania dzielił go krok, musiał uważać jeszcze bardziej. Musiał próbować utrzymać się na powierzchni jeszcze trochę, aby nie upaść tuż przed Williamem i rozpaść się całkowicie.
Proszę, nap-p-pisz, jeśli będziesz czegokolwiek p-po-potrzebował – czegokolwiek.
Kiedy to się odbyło? Minutę, sekundę, a może godzinę, zanim wydarzyło się właśnie coś, czego nie kontrolował. Bo sam nie wiedział, kiedy usłyszał czyjś krzyk. Początkowo nie mógł zrozumieć, do kogo należał, ale w pewnym momencie zrozumiał, że słyszał swój własny głos. Swoją własną rozpacz. Swoje ostatnie wołanie za utraconym życiem, jakie miał mieć. Za utraconą miłością i za jej bijącym sercem. Za jej ciepłem i szczęściem, jakie w sobie nosiła. Nie wiedział, czy ktokolwiek mógł go usłyszeć. Nie wiedział, czy Billy już zdążył oddalić się, znikając w ciemności nocy, czy może Moore był jedynie kolejnym widziadłem wywołanym tym chorym delirium. Nie wiedział, czy cokolwiek z tego wszystkiego zdarzyło się naprawdę, ale skoro było jedynie fikcją, wiedział, że zostało mu już tylko jedno zadanie. Musiał przygotować ją na ostatni etap tego, co nazywali kiedyś jej życiem.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Drzwi wejściowe
Szybka odpowiedź