Na werandzie oddech lasu
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Na werandzie oddech lasu
Zimą śliska, szorstka, uśpiona. Białe ślady łap, rzędy nagich desek i wspomnienie słońca. Wiosną znów odżywa i zieleni się w pierwszych falach ciepła. Wielkie donice stają w kątach, w majowe poranki z piwnic wypełzają fotele, a ciekawski pyszczek wystaje z drewnianych ram i podgląda ćwierkające ptaki. Wraz z tą melodią rozkwita natura, rozpyla się zapach leśnej obietnicy. Latem staje się wyjątkowo intensywny, w skwarze nie chcą wylegiwać się już żadne stworzenia, wieczorami Cora i przyjaciele podglądają zasypiający las, świętują w otoczeniu płomyków i parujących napojów. Wtedy nie zamykają się okna, a księżyc zawisa nad Kłębkiem ledwie na chwilę. Jaka szkoda, że pora ta mija tak szybko. Po niej nadchodzi jesień. Jest miedzią, jest zmęczonym słońcem i upartym deszczem. Strumienie przelewają się przez werandę, łapy są mokre i zabłocone. Liście grzeją się w kupkach, a herbata pachnie pomarańczą. Weranda to momenty. Momenty Kłębka i jego mieszkańców, chwile spotkań i przejścia między lasem a gniazdem człowieka.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Cora Howell dnia 25.10.20 19:32, w całości zmieniany 5 razy
Wszystko działo się tak szybko. Nadejście służb, szybka ucieczka. Nie byłem pewny czy wziąłem ze sobą wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. To już drugi raz w przeciągu niespełna kilku miesięcy, kiedy musieliśmy tak przed uciekać. Żal mi było Florence, że przeze mnie musiała tak cierpieć. A dołączyłem do Zakonu między innymi po to, żeby ją bronić. Teraz mogłem się tylko gorzko z tego zaśmiać.
- Za chwilę, Prang - odpowiedziałem ze złością, kiedy tak na nas napadł zaraz po teleportacji. Byłem sfrustrowany całą tą sytuacją. Potarłem dłonią czoło, próbując zebrać galopujące myśli do kupy. - Wszystko wyjaśnimy - dodałem już spokojniej. Nie miałem prawa złościć się na kogokolwiek z obecnych tutaj osób, wszyscy się dzisiaj dla nas narazili. Jeżeli mogliśmy im coś z Bertiem dać, to przynajmniej słowo wyjaśnień. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że pytał o Jackie. Spojrzałem zaskoczony na Bertiego, potem na Erniego, aż wreszcie parsknąłem śmiechem. - Zdecydowanie za wysokie - zgodziłem się z przyjacielem, po czym podszedłem do siostry. Nawet nie wiedziałem co jeszcze mogę jej powiedzieć, jak ją za to wszystko przeprosić. Pogłaskałem więc Norvela, który nagle pojawił się przy moich nogach. Nie ucieknę przed tą rozmową, ale dzisiaj już tyle przeżyliśmy, chyba nie było sensu jej teraz zaczynać.
Wyprostowałem się, kiedy usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi. Nie wiedziałem kim jest ta dziewczyna, ale już byłem jej wdzięczny za to co dla nas zrobi. Domyślałem się, że skoro Susanne postanowiła nas tutaj zabrać, możemy jej ufać. - Cześć - przywitałem się jakbyśmy wcale nie byli całkiem obcymi jej ludźmi, którzy niespodziewanie pojawiają się na werandzie w środku nocy. Zerknąłem na Berta. Ciekawe czy rozpozna nas po listach gończych. - Wybacz tę nieoczekiwaną wizytę, ale nie zabawimy długo - nawet się uśmiechnąłem, chociaż nasza sytuacja była beznadziejna. Beznadziejna. - Nie, nikt nie jest ranny - na szczęście. Nie bardzo wiedziałem od czego zacząć, kwestię wyjaśnień pozostawiłem więc Sue. Nie wiem ile chciała jej zdradzić, ale chyba im mniej wiedziała tym dla niej lepiej. Zaciekawiony Norvel wbiegł Corze między nogami do domu zanim zdążyłem zareagować.
- Za chwilę, Prang - odpowiedziałem ze złością, kiedy tak na nas napadł zaraz po teleportacji. Byłem sfrustrowany całą tą sytuacją. Potarłem dłonią czoło, próbując zebrać galopujące myśli do kupy. - Wszystko wyjaśnimy - dodałem już spokojniej. Nie miałem prawa złościć się na kogokolwiek z obecnych tutaj osób, wszyscy się dzisiaj dla nas narazili. Jeżeli mogliśmy im coś z Bertiem dać, to przynajmniej słowo wyjaśnień. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że pytał o Jackie. Spojrzałem zaskoczony na Bertiego, potem na Erniego, aż wreszcie parsknąłem śmiechem. - Zdecydowanie za wysokie - zgodziłem się z przyjacielem, po czym podszedłem do siostry. Nawet nie wiedziałem co jeszcze mogę jej powiedzieć, jak ją za to wszystko przeprosić. Pogłaskałem więc Norvela, który nagle pojawił się przy moich nogach. Nie ucieknę przed tą rozmową, ale dzisiaj już tyle przeżyliśmy, chyba nie było sensu jej teraz zaczynać.
Wyprostowałem się, kiedy usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi. Nie wiedziałem kim jest ta dziewczyna, ale już byłem jej wdzięczny za to co dla nas zrobi. Domyślałem się, że skoro Susanne postanowiła nas tutaj zabrać, możemy jej ufać. - Cześć - przywitałem się jakbyśmy wcale nie byli całkiem obcymi jej ludźmi, którzy niespodziewanie pojawiają się na werandzie w środku nocy. Zerknąłem na Berta. Ciekawe czy rozpozna nas po listach gończych. - Wybacz tę nieoczekiwaną wizytę, ale nie zabawimy długo - nawet się uśmiechnąłem, chociaż nasza sytuacja była beznadziejna. Beznadziejna. - Nie, nikt nie jest ranny - na szczęście. Nie bardzo wiedziałem od czego zacząć, kwestię wyjaśnień pozostawiłem więc Sue. Nie wiem ile chciała jej zdradzić, ale chyba im mniej wiedziała tym dla niej lepiej. Zaciekawiony Norvel wbiegł Corze między nogami do domu zanim zdążyłem zareagować.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Plan się powiódł. Wszyscy po kolei pojawili się na werandzie, począwszy od jej głupiego brata, skończywszy nawet na ghulu z piwnicy Bertiego. Florence w jednej chwili poczuła się tak, jakby ktoś zdjął jej z pleców straszny ciężar. Nadal znajdowali się w beznadziejnej sytuacji, ale przynajmniej nikt nie został w tyle. Nikt nie był ranny, nikogo nie aresztowano. W całej tej tragicznej chwili próbowała znaleźć chociaż tę drobinkę szczęścia, aby jakoś się pocieszyć. Nic nie mogła jednak poradzić na to, że kiedy adrenalina w końcu odpuściła, Florence zwyczajnie się rozpłakała. To było już ponad jej zszargane nerwy. Wydarzenia z ostatnich trzech miesięcy były chyba bardziej dramatyczne niż w ciągu ostatnich dwóch lat. Czuła się tak samo rozbita i bezradna jak w chwili, kiedy razem z bratem stracili oboje rodziców. Po tamtej tragedii jakoś udało jej się znaleźć swoją kotwicę, swoje miejsce. Teraz jednak sytuacja była zdecydowanie gorsza - im wszystkim groziło więzienie, a może i śmierć, nie mieli nawet dachu nad głową, a Florean - jedyna osoba, której Florence była gotowa zawierzyć własnym życiem - okazała się ją okłamywać. I to przez tyle czasu! Jak nóż w plecy!
Przez chwilę jeszcze próbowała powstrzymać łzy, ale na nic się to zdało. Nie zwracając uwagi na nikogo, nie przejmując się tym, że może wyjść na histeryczkę, po prostu usiadła na schodach. Wcześniej adrenalina pchała ją do przodu, wyznaczała jasny cel, kazała uciekać z Rudery. Gdy jednak opadła, nie było niczego, co mogło pomóc Florence powstrzymać się od załamania. Była sfrustrowana, zagubiona, bezdomna i przerażona. Ale przede wszystkim - zła na brata.
Nie została długo na schodach. Mimo że nie wiedziała, gdzie się właściwie znajdują, wolała zniknąć reszcie z oczu. Schować się ze swoimi smutkami i złością. Nie patrzeć ani w oczy zatroskane, ani w te zdradzieckie. nie była w stanie zrozumieć i wybaczyć. Jeszcze nie. Bolało zbyt bardzo, by mogła sobie na to pozwolić. Uciekła, swoje kroki kierując jednak gdzieś nieopodal. Być może w poszukiwaniu korzeni jakiegoś drzewa, gdzie będzie mogła ukoić swoje nerwy. Może innego zacisznego kącika nieopodal jeziora.
zt
Przez chwilę jeszcze próbowała powstrzymać łzy, ale na nic się to zdało. Nie zwracając uwagi na nikogo, nie przejmując się tym, że może wyjść na histeryczkę, po prostu usiadła na schodach. Wcześniej adrenalina pchała ją do przodu, wyznaczała jasny cel, kazała uciekać z Rudery. Gdy jednak opadła, nie było niczego, co mogło pomóc Florence powstrzymać się od załamania. Była sfrustrowana, zagubiona, bezdomna i przerażona. Ale przede wszystkim - zła na brata.
Nie została długo na schodach. Mimo że nie wiedziała, gdzie się właściwie znajdują, wolała zniknąć reszcie z oczu. Schować się ze swoimi smutkami i złością. Nie patrzeć ani w oczy zatroskane, ani w te zdradzieckie. nie była w stanie zrozumieć i wybaczyć. Jeszcze nie. Bolało zbyt bardzo, by mogła sobie na to pozwolić. Uciekła, swoje kroki kierując jednak gdzieś nieopodal. Być może w poszukiwaniu korzeni jakiegoś drzewa, gdzie będzie mogła ukoić swoje nerwy. Może innego zacisznego kącika nieopodal jeziora.
zt
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Trudno było uspokoić się ze świadomością, że miejsce, do którego wracało się codziennie, nie jest już bezpieczne. Dopiero wyczarowanie patronusa przyniosło Susanne nieco wybawienia od zmartwień, obecność płaszczki oraz pewność, że wiadomość dotrze do brata, działały zbawiennie, od razu zdejmując z barków wielki ciężar. Odetchnęła, obserwując, jak stworzenie się oddala, ale zdębiała zaraz, słysząc słowa Bertiego.
- Do Matta? - powtórzyła pusto, gdy serce zatrzymało się na chwilę, nim ruszyło pędem, a w uszach aż jej zaszumiało. Wybierał się do Londynu, na Pokątną, na Nokturn? Jasne oczy przepełniły się niezrozumieniem i przerażeniem, gdy przeniosła wzrok na przyjaciela. Szczerze mówiąc, miała ochotę się rozpłakać, prawdopodobnie z nadmiaru emocji po dzisiejszych przeżyciach, zacisnęła jednak zęby i pięści. Łzy zatrzymały się pod powiekami, kiedy zamknęła je, kręcąc głową. - Bertie, przemyśl to parę razy - poprosiła, choć miała ochotę zacząć krzyczeć - ona, zwykle tak spokojna i łagodna, była o krok od urządzenia mu awantury. Szanował swoje życie? Miał zamiar jak gdyby nigdy nic mijać plakaty i łazić sobie po stolicy? Pół miasta rzuci się na niego, byle tylko dostać pieniądze! - Są inne wyjścia, nie tam, nie idź tam - dorzuciła z determinacją, lecz nie mogli tak stać i niepokoić Cory, tylko paląca potrzeba wyjaśnienia najścia kuzynce poprowadziła pannę Lovegood do drzwi. Widok znajomej twarzy tylko dodał do całej gamy wzruszenie, lecz teraz Sue upierała się na dzielność, była w trybie działania, adrenalina jeszcze nie odpuściła.
- Zaraz wszystko ci opowiem. Jesteśmy cali, ale potrzebujemy noclegu - przyznała szczerze, zgarniając dłonie kuzynki we własne, choć nie dane było jej przejść prędko do wyjaśnień, gdy dostrzegła Florence, zamierzającą się oddalić.
- Flo... - zaczęła, ale rozumiała aż za dobrze potrzebę samotności w tak trudnej chwili. Zerknęła przelotnie na Floreana, ale dokończyła zdanie, mając nadzieję, że panna Fortescue nie zrobi nic głupiego. - Nie odchodź daleko, uważaj na siebie - poprosiła, już czując, jak wszystko zaczyna ją przytłaczać. Chciała wyperswadować Bertiemu pomysł mieszkania z Mattem, iść za Flo, porozmawiać z Corą... Odwróciła się właśnie do niej, za priorytet biorąc zapewnienie im miejsca na tę noc. Dopiero wewnątrz wyjaśniła sprawę, pomagając w przygotowaniu posłań dla każdego.
| zt dla Sue
- Do Matta? - powtórzyła pusto, gdy serce zatrzymało się na chwilę, nim ruszyło pędem, a w uszach aż jej zaszumiało. Wybierał się do Londynu, na Pokątną, na Nokturn? Jasne oczy przepełniły się niezrozumieniem i przerażeniem, gdy przeniosła wzrok na przyjaciela. Szczerze mówiąc, miała ochotę się rozpłakać, prawdopodobnie z nadmiaru emocji po dzisiejszych przeżyciach, zacisnęła jednak zęby i pięści. Łzy zatrzymały się pod powiekami, kiedy zamknęła je, kręcąc głową. - Bertie, przemyśl to parę razy - poprosiła, choć miała ochotę zacząć krzyczeć - ona, zwykle tak spokojna i łagodna, była o krok od urządzenia mu awantury. Szanował swoje życie? Miał zamiar jak gdyby nigdy nic mijać plakaty i łazić sobie po stolicy? Pół miasta rzuci się na niego, byle tylko dostać pieniądze! - Są inne wyjścia, nie tam, nie idź tam - dorzuciła z determinacją, lecz nie mogli tak stać i niepokoić Cory, tylko paląca potrzeba wyjaśnienia najścia kuzynce poprowadziła pannę Lovegood do drzwi. Widok znajomej twarzy tylko dodał do całej gamy wzruszenie, lecz teraz Sue upierała się na dzielność, była w trybie działania, adrenalina jeszcze nie odpuściła.
- Zaraz wszystko ci opowiem. Jesteśmy cali, ale potrzebujemy noclegu - przyznała szczerze, zgarniając dłonie kuzynki we własne, choć nie dane było jej przejść prędko do wyjaśnień, gdy dostrzegła Florence, zamierzającą się oddalić.
- Flo... - zaczęła, ale rozumiała aż za dobrze potrzebę samotności w tak trudnej chwili. Zerknęła przelotnie na Floreana, ale dokończyła zdanie, mając nadzieję, że panna Fortescue nie zrobi nic głupiego. - Nie odchodź daleko, uważaj na siebie - poprosiła, już czując, jak wszystko zaczyna ją przytłaczać. Chciała wyperswadować Bertiemu pomysł mieszkania z Mattem, iść za Flo, porozmawiać z Corą... Odwróciła się właśnie do niej, za priorytet biorąc zapewnienie im miejsca na tę noc. Dopiero wewnątrz wyjaśniła sprawę, pomagając w przygotowaniu posłań dla każdego.
| zt dla Sue
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
I pyk! Z trzaskiem pojawiliśmy się na werandzie, na której stała już reszta mieszkańców... właściwie w aktualnej chwili powinienem chyba powiedzieć reszta bezdomnych. Wzdycham przeciągle wypuszczając z płuc nadmiar powietrza i wreszcie luzuję uścisk na ramieniu Łapserdaka, jeszcze przez krótką chwilę nie wierząc, że naprawdę nam się udało; mrugam kilkukrotnie unosząc spojrzenie na Bertiego - Nie dziękuj mi, tylko jemu - kiwam głową w kierunku skrzata, a on uśmiecha się nieśmiało i kłania, trochę jakby zawstydzony rolą, w której się znalazł. Ja tymczasem przysiadam na schodkach prowadzących na werandę, przesuwając wzrokiem po każdym po kolei. Czy mieliśmy się gdzie podziać? To było dobre pytanie; zawsze mogłem wrócić do domu rodzinnego w Bibury, ale trochę się obawiałem, że jeśli nagle pojawię się tam ze skrzatem pod pachą, Erniem Prangiem na doczepkę i wieściami pokroju "no cześć mamo, a wiesz, magiczna policja wjechała nam na Ruderę w poszukiwaniu terrorystów", to mateczka chyba by mnie nie wypuściła ze swojej meliny aż do zakończenia wojny. To samo zresztą tyczyło się Pranga, areszt domowy murowany. Cóż, wychodziło więc na to, że będę musiał wrócić tam, gdzie wracałem zawsze gdy nie miałem gdzie się podziać - do portu. Teraz jednak wbijam spojrzenie w Erniego ciekaw co też ma do powiedzenia, zaś gdy z jego ust pada pytanie, moje brwi unoszą się na czoło, a spomiędzy warg wypada salwa śmiechu, kręcę z rozbawieniem głową; cały Ernie, będzie mi brakowało mieszkania z nim ścianę w ścianę, nawet jeśli czasem miałem ochotę połamać mu gitarę jak kacowałem, a on akurat uczył się nowych ballad. Będzie mi brakować wszystkich wspólnych posiłków przygotowanych przez kulinarnego wirtuoza Bertiego Botta; tych długich, bezsennych nocy spędzonych w salonie w towarzystwie panny Lovegood; będzie mi brakować zapachu parzonej kawy z rana i tych wydatnych kości policzkowych Floreana, które jak nic innego nadawały się do szkicowania w stylu kubistycznym; ciepłego uśmiechu Florence, który posyłała mi za każdym razem kiedy mijaliśmy się gdzieś w labiryncie podziemnych pomieszczeń; i wreszcie Lany, zazdrosnej o każdą kobiecą sylwetkę za długo przesiadującą w naszych pokojach. Naprawdę zdążyłem zadomowić się w Dolinie Godryka, a teraz, dosłownie w jednej chwili to wszystko trafił szlag, życie ty kurwo, czemu znowu nam to robisz?... Z zamyślenia wyrywa mnie pytanie Sue, więc kiwam głową na znak, że przynajmniej ze mną wszystko w porządku. Przez chwilę przyglądam się jej krótkiej rozmowie ze skrzatem (Panienka Susanne taka miła, Łapserdak cieszy się, że mógł pomóc) i dłuższej z Bertiem - Jeśli znajdziesz nam nowy dom, Bertie, to wprowadzam się w ciemno - kiwam głową, z wolna zbierając się ze schodów. Zanim zdążę otrzepać spodnie na werandzie pojawia się gospodyni tego przybytku, więc witam się z nią kolejnym słabym uśmiechem i kiwnięciem łbem. Milczę, bo inni już spieszą z wyjaśnieniami i jeno przepuszczam pannę Fortescue, odprowadzając ją wzrokiem dopóki nie zniknie gdzieś w gęstwinie. Właściwie nie dziwiła mnie jej reakcja, a samotność bywała czasem bardziej oczyszczająca niż towarzystwo. Kiedy reszta wchodzi do środka, ja również korzystam z zaproszenia, przekraczając próg Kłębka.
/zt
/zt
| 11 czerwca
Lato, rozpościerające się dywanem odurzająco barwnych kwiatów aż po horyzont, było ulubioną porą roku Benjamina. To wtedy przecież były wakacje, na które zdawał się naiwnie czekać nawet już jako dorosły czarodziej; to w ostrym słońcu odbywały się najważniejsze mistrzostwa w Quidditchu, to zgrzany i opalony bawił się najlepiej, niezależnie, czy chodziło o pluskanie się w rwącym strumyku, rąbanie drewna czy sprzątanie smoczych łusek. Owszem, lubił też pełną nadziei wiosnę, uwielbiał deszczowe wieczory przy kominku (koniecznie z pachnącą jeszcze dębową beczką Ognistą Whisky w szklance) i trzeszczący pod butami śnieg, lecz to lato miało w jego sercu specjalne miejsce. To z niego poniekąd czerpał siłę, wiarę w to, że coraz okrutniejsza wojna się zakończy, cieszył się więc z każdego detalu. Z jednego, jedynego dnia z zaskakująco wysoką temperaturą. Z linii opalenizny koszuli odcinającej się na ciele śpiącego obok niego Percivala. Z uginających się od zalążków owoców gałęzi letnich krzewów. Z słodkiego zapachu rozkwitającego berberysu i kaliny, śmiało zaglądających przez nieistniejącą ścianę do kuchni.
Dziś mógł rozczulać się tymi detalami bez skrępowania; Blake został dłużej w rezerwacie, a Ben powrócił do domu i od razu zasiadł na werandzie, gotów do popołudniowego oczekiwania...które zakończyło się dość gwałtownie. Od razu spostrzegł, że coś było nie tak z Kudłaczem. Zazwyczaj wiódł prym w ich mini stadzie zwierząt, ale teraz nie przywitał się ze swoim panem, a gdy ten pochylił się nad nim, zaniepokojony, zapiszczał cicho. Niedobrze. Oczywiście Jaimie znał się na zwierzętach, lecz te zazwyczaj posiadały znacznie większe gabaryty, pokryte były łuską i rodziły się z jaj - różnic z pospolitym kundelkiem było zbyt wiele, by mógł odkryć, co dolegało Kudłaczowi. Zresztą, kochał psiaka całym sobą, nie zaryzykowałby popełnienia błędu. Na pierwszy rzut oka nie mógł dostrzec żadnego zranienia, ale nie zamierzał lekceważyć symptomów. Szybko nakreślił w miarę konkretny list do Percy'ego, położył kartkę na drzwiach, przy jego szklance do whisky (ta z uszczerbionym nieco brzegiem), po czym bez trudu podniósł dorodnego psa i wyszedł z domu w stronę komórki na miotły.
Po kilkudziesięciu minutach znalazł się przed domem Cory - tylko jej mógł zaufać na tyle, by powierzyć w jej ręce zdrowie Kudłacza, przywykłego do podniebnego transportu. Zazwyczaj magicznie zabezpieczony w wiklinowym koszu nie mógł powstrzymać ekscytacji, ale tym razem nie wydawał żadnego dźwięku, a gdy Jaimie wydobył go z transportera, spojrzał tylko na niego z smutkiem w wielkich ślepiach. - Nie martw się, stary, zaraz obejrzy cię bardzo ładna pannica, od razu ci się polepszy - powiedział zawadiacko, starając się nieco rozweselić druha oraz nie pokazać po sobie, jak bardzo był zaniepokojony. Kudłacz dalej nie chciał nawet iść, osowiały położył się u jego stóp - brodacz podniósł go więc ponownie i ruszył w stronę Kłębka. - Cora! To ja! Gdzie jesteś? - zawołał, zbliżając się do zabudowań, wiedział bowiem, że Howell często przebywa na zewnątrz. Nic dziwnego, mieszkała w pięknym miejscu i tak jak on kochała naturę.
Lato, rozpościerające się dywanem odurzająco barwnych kwiatów aż po horyzont, było ulubioną porą roku Benjamina. To wtedy przecież były wakacje, na które zdawał się naiwnie czekać nawet już jako dorosły czarodziej; to w ostrym słońcu odbywały się najważniejsze mistrzostwa w Quidditchu, to zgrzany i opalony bawił się najlepiej, niezależnie, czy chodziło o pluskanie się w rwącym strumyku, rąbanie drewna czy sprzątanie smoczych łusek. Owszem, lubił też pełną nadziei wiosnę, uwielbiał deszczowe wieczory przy kominku (koniecznie z pachnącą jeszcze dębową beczką Ognistą Whisky w szklance) i trzeszczący pod butami śnieg, lecz to lato miało w jego sercu specjalne miejsce. To z niego poniekąd czerpał siłę, wiarę w to, że coraz okrutniejsza wojna się zakończy, cieszył się więc z każdego detalu. Z jednego, jedynego dnia z zaskakująco wysoką temperaturą. Z linii opalenizny koszuli odcinającej się na ciele śpiącego obok niego Percivala. Z uginających się od zalążków owoców gałęzi letnich krzewów. Z słodkiego zapachu rozkwitającego berberysu i kaliny, śmiało zaglądających przez nieistniejącą ścianę do kuchni.
Dziś mógł rozczulać się tymi detalami bez skrępowania; Blake został dłużej w rezerwacie, a Ben powrócił do domu i od razu zasiadł na werandzie, gotów do popołudniowego oczekiwania...które zakończyło się dość gwałtownie. Od razu spostrzegł, że coś było nie tak z Kudłaczem. Zazwyczaj wiódł prym w ich mini stadzie zwierząt, ale teraz nie przywitał się ze swoim panem, a gdy ten pochylił się nad nim, zaniepokojony, zapiszczał cicho. Niedobrze. Oczywiście Jaimie znał się na zwierzętach, lecz te zazwyczaj posiadały znacznie większe gabaryty, pokryte były łuską i rodziły się z jaj - różnic z pospolitym kundelkiem było zbyt wiele, by mógł odkryć, co dolegało Kudłaczowi. Zresztą, kochał psiaka całym sobą, nie zaryzykowałby popełnienia błędu. Na pierwszy rzut oka nie mógł dostrzec żadnego zranienia, ale nie zamierzał lekceważyć symptomów. Szybko nakreślił w miarę konkretny list do Percy'ego, położył kartkę na drzwiach, przy jego szklance do whisky (ta z uszczerbionym nieco brzegiem), po czym bez trudu podniósł dorodnego psa i wyszedł z domu w stronę komórki na miotły.
Po kilkudziesięciu minutach znalazł się przed domem Cory - tylko jej mógł zaufać na tyle, by powierzyć w jej ręce zdrowie Kudłacza, przywykłego do podniebnego transportu. Zazwyczaj magicznie zabezpieczony w wiklinowym koszu nie mógł powstrzymać ekscytacji, ale tym razem nie wydawał żadnego dźwięku, a gdy Jaimie wydobył go z transportera, spojrzał tylko na niego z smutkiem w wielkich ślepiach. - Nie martw się, stary, zaraz obejrzy cię bardzo ładna pannica, od razu ci się polepszy - powiedział zawadiacko, starając się nieco rozweselić druha oraz nie pokazać po sobie, jak bardzo był zaniepokojony. Kudłacz dalej nie chciał nawet iść, osowiały położył się u jego stóp - brodacz podniósł go więc ponownie i ruszył w stronę Kłębka. - Cora! To ja! Gdzie jesteś? - zawołał, zbliżając się do zabudowań, wiedział bowiem, że Howell często przebywa na zewnątrz. Nic dziwnego, mieszkała w pięknym miejscu i tak jak on kochała naturę.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spali kołysani przez troskliwy wiatr. Hamak lekko się bujał, a zatopiona w jego ramionach Cora najmilsze źródło ciepła i miękkości odnajdywała w zwiniętej u jej boku wytarganej kulce. Spod koca wystawały stopy, jakiś owad wędrował gdzieś ponad jej czołem, błądząc po słonecznej pustyni włosów, a za plecami, przy rzece żaby kumkały zachęcająco, ofiarowując mieszkańcom Kłębka popis swoich wokalnych umiejętności. Swojsko, spokojnie, w zgodzie z naturą, bez pośpiechu. Wskazówki na rodzinnym zegarze przesuwały się wyjątkowo leniwie. Były cztery: jedna wypalona, dwie, które nie wskazywały na nic i Cora, jak zawsze obecna w domu, śniąca. Psie ucho drgnęło, kiedy ciekawskie ptaszysko przeleciało niedaleko nich, odnajdując ostatecznie przyjemny przystanek na porzuconym wiele lat temu kawałku drzewa. W pustym pieńku lubiły chować się szczeniaki. Teraz próżno szukać ich na widoku. Zupełnie jakby cały dom usnął z chwilą, kiedy opadły powieki panny Howell. Psiaki pochowały się w stajni, łapkami wyznaczyły grajdołki w sianku i postanowiły, że czas na drzemkę – dzisiaj może już czwartą.
Ale ucho dumnego Kłaczka nie drgało jedynie na wietrze. Nie zmylił go plusk w rzece i szelest liści, które rzucały cień na zawieszone między dwoma drzewami legowisko. Uniósł łeb i czujne spojrzenie wbił w mury zakorzenionej nad brzegiem chatki. Nawet nie spojrzał na Corę. Topornie, gwałtownie, zbyt nagle wyskoczył z hamaka, ciągnąc za sobą prującą się płachtę. Łapy zanurzyły się w suchej trawie, a napięta sylwetka zdradzała całkowite skupienie. Słuchał. Zaszczekał raz, a wtedy wciskający się w lichą poduchę policzek kobiety odkleił się i przekręcił do słońca. Zaszczekał znów, a wtedy poczuła swędzące igiełki muchy na ramieniu. Potem już nie wytrzymał. Pobiegł prosto na werandę, pozostawiając Corę samą z oczami umazanymi sennymi mgłami. – Kłak? Dokąd… Zaczekaj – wydusiła cicho, zduszonym, zachrypniętym głosem. Nie mógł powstrzymać dawno już niewidocznego dla jej oczu stworzenia. Wydostała się z rozwleczonego już po trawach posłania i przemknęła na boso przez cały ogród. Otworzyła szerzej uchylone drzwi i przeszła przez dom, by przedostać się na drugą stronę, na werandę. Drzemiący na fotelu w saloniku szczeniak zbudził się i zaciekawiony postanowił podreptać za Corą, chociaż napotkał trudność w wydostaniu się z wyższej przeszkody. Później poczłapał maleńkimi łapkami do źródła dźwieków, a kiedy tylko ujrzał tak radosny obraz, z ekscytacji zaczął podskakiwać w miejscu. Kłak witał się wyjątkowo wylewnie z Benem i bezczelnie wciskał nos we wszystkie kieszenie jego odzienia, a mały szczeniak postanowił naśladować starszego kompana i zaraz też zaczął merdać ochoczo ogonkiem i domagał się głaskania od nowego przybysza.
– Ben. Witaj. Coś się stało? Kogo tam niesiesz? – zapytała, robiąc krok w stronę gości. Zaniepokojona popatrzyła to na wielkiego pana, to na jego udręczonego czworonoga. Potrzebowali pomocy. Smutne oczy psiaka nie rozjaśniły się na widok dachów Kłębka. Pokręciła lekko głową i wzięła w ramiona maleńkiego szczeniaka, który rozpaczliwie próbował dosięgnąć Benjamina. – Chyba musimy się zamienić – stwierdziła, domyślając się, że to zawiniątko tkwiące w wielkich dłoniach mężczyzny było powodem wizyty. Podrapała malucha po grzbiecie, ignorując morze kłaków lepiących się do jej sukienki.
Nadejście pozostałych czworonogów to kwestia czasu. Tego lata wyjątkowo dużo stworzeń odnalazło azyl w domku nad rzeką.
Ale ucho dumnego Kłaczka nie drgało jedynie na wietrze. Nie zmylił go plusk w rzece i szelest liści, które rzucały cień na zawieszone między dwoma drzewami legowisko. Uniósł łeb i czujne spojrzenie wbił w mury zakorzenionej nad brzegiem chatki. Nawet nie spojrzał na Corę. Topornie, gwałtownie, zbyt nagle wyskoczył z hamaka, ciągnąc za sobą prującą się płachtę. Łapy zanurzyły się w suchej trawie, a napięta sylwetka zdradzała całkowite skupienie. Słuchał. Zaszczekał raz, a wtedy wciskający się w lichą poduchę policzek kobiety odkleił się i przekręcił do słońca. Zaszczekał znów, a wtedy poczuła swędzące igiełki muchy na ramieniu. Potem już nie wytrzymał. Pobiegł prosto na werandę, pozostawiając Corę samą z oczami umazanymi sennymi mgłami. – Kłak? Dokąd… Zaczekaj – wydusiła cicho, zduszonym, zachrypniętym głosem. Nie mógł powstrzymać dawno już niewidocznego dla jej oczu stworzenia. Wydostała się z rozwleczonego już po trawach posłania i przemknęła na boso przez cały ogród. Otworzyła szerzej uchylone drzwi i przeszła przez dom, by przedostać się na drugą stronę, na werandę. Drzemiący na fotelu w saloniku szczeniak zbudził się i zaciekawiony postanowił podreptać za Corą, chociaż napotkał trudność w wydostaniu się z wyższej przeszkody. Później poczłapał maleńkimi łapkami do źródła dźwieków, a kiedy tylko ujrzał tak radosny obraz, z ekscytacji zaczął podskakiwać w miejscu. Kłak witał się wyjątkowo wylewnie z Benem i bezczelnie wciskał nos we wszystkie kieszenie jego odzienia, a mały szczeniak postanowił naśladować starszego kompana i zaraz też zaczął merdać ochoczo ogonkiem i domagał się głaskania od nowego przybysza.
– Ben. Witaj. Coś się stało? Kogo tam niesiesz? – zapytała, robiąc krok w stronę gości. Zaniepokojona popatrzyła to na wielkiego pana, to na jego udręczonego czworonoga. Potrzebowali pomocy. Smutne oczy psiaka nie rozjaśniły się na widok dachów Kłębka. Pokręciła lekko głową i wzięła w ramiona maleńkiego szczeniaka, który rozpaczliwie próbował dosięgnąć Benjamina. – Chyba musimy się zamienić – stwierdziła, domyślając się, że to zawiniątko tkwiące w wielkich dłoniach mężczyzny było powodem wizyty. Podrapała malucha po grzbiecie, ignorując morze kłaków lepiących się do jej sukienki.
Nadejście pozostałych czworonogów to kwestia czasu. Tego lata wyjątkowo dużo stworzeń odnalazło azyl w domku nad rzeką.
Przeszkodził jej w drzemce – widział to na pierwszy rzut oka, potrafił rozpoznać miękkość rozespania w spojrzeniu, cieniutki cień szwu poduszki odciśnięty na zarumienionym policzku, chaos włosów bardziej nastroszonych z jednej ze stron. Poczuł lekkie ukłucie wyrzutów sumienia, słabe jednak na tyle, by nie zaczął przepraszać, krygować się i powracać za pchnięte uprzednio drzwi, by wytrzeć ubłocone buty o puchatą wycieraczkę. Przygnała go tu pilna potrzeba, ba, wręcz sytuacja awaryjna i choć szczerze wolałby odwiedzić Corę w przyjemniejszych okolicznościach przyrody, by móc na spokojnie nadrobić stracony czas podczas przytulnych pogaduszek przy rozgrzewającej ognistej whisky, to niestety los zmusił go do brutalnego przerwania chwili wytchnienia.
Tylko z męskiego przyzwyczajenia przejechał wzrokiem po szczupłej sylwetce kobiety, skryte j pod pomiętymi ubraniami, po czym skupił uwagę na dwóch sierściuchach, tańcujących wesoło wokół jego nóg. – Wybacz, że tak się wprosiłem jak prostak, ale Kudłacz zachorował - odparł wyraźnie zmartwionym tonem, zerkając w dół, na ciekawskie psiny, których jednak nie mógł pogłaskać, z dłońmi zajętymi ostrożnym podtrzymywaniem osłabionego kundla. – Jest jakiś osowiały, nie ma siły nawet chodzić, w ogóle nie przypomina samego siebie…Od wczoraj też nie jadł, nawet kąska ulubionej kiełbasy nie tknął – przedstawił objawy, wyraźnie zestresowany. Potrafił pomóc smokowi, nastawić jego skrzydło, zorientować się, czy drażni go wrośnięty pazur albo wykrzywia się jeden z kłów, lecz w kwestii psów jego wiedza była bardzo ograniczona. Wiedział tylko, że coś było nie tak, a ta diagnoza nie pozwalała na uleczenie osowiałego Kudłacza.
- Nie udźwigniesz go, to kawał chłopa - położę go na kanapie, dobrze? – spytał, idąc w stronę sofy bez czekania na odpowiedź. Nie mieli czasu do stracenia, ułożył więc czworonoga na poduchach i kocach, nie przejmując się tym, że gospodyni mogła nieco krzywić się na pozostałości sierści na materiałach. Kochała zwierzaki, mieszkała z nimi, więc liczył na to, że się nie obrazi. Gdy odłożył już Kudłacza, pogłaskał go po głowie, po czym odebrał od Cory wyrywającego się szczeniaka. – Co tam, maluchu? Ależ jesteś groźny. Pilnujesz swojej pani, prawda? Pokaż zębiska – zagruchał tubalnym tonem, gładząc rozentuzjazmowanego pieska po grzebiecie, a potem przyciskając go do szerokiej piersi, by ten przestał lizać go po twarzy. Wright usiadł na podłodze przy kanapie, drugą ręką czochrając sierść Kłaka. Cora miała wyjątkową rękę do czworonogów, rozumiała ich, odwzajemniała uczucia, troszczyła się najlepiej, jak mogła – i Jaimie niezmiernie podziwiał w niej tę wrażliwość. Niektórzy zadufani w sobie smokolodzy podchodzili z pogardą do magicznych weterynarzy lub opiekunów innego rodzaju stworzeń, ale nie Wright. Uważał wiedzę i talent Cory za tak samo cenny i wierzył, że zdoła ocenić stan Kudłacza oraz pomóc mu wrócić do pełni sił. – Myślisz, że czymś się zatruł? Nie widziałem żadnych zranień czy śladów po uderzeniu albo walce – podzielił się spostrzeżeniami, wygodniej rozsiadając się na podłodze, z psiakiem kokoszącym się przy jego piersi; drugą ręką gładził leżącego Kudłacza, który ze spokojem znosił nie tylko dwóch nowych psich kompanów, ale także ewentualne badania delikatnymi dłońmi Howellówny.
Tylko z męskiego przyzwyczajenia przejechał wzrokiem po szczupłej sylwetce kobiety, skryte j pod pomiętymi ubraniami, po czym skupił uwagę na dwóch sierściuchach, tańcujących wesoło wokół jego nóg. – Wybacz, że tak się wprosiłem jak prostak, ale Kudłacz zachorował - odparł wyraźnie zmartwionym tonem, zerkając w dół, na ciekawskie psiny, których jednak nie mógł pogłaskać, z dłońmi zajętymi ostrożnym podtrzymywaniem osłabionego kundla. – Jest jakiś osowiały, nie ma siły nawet chodzić, w ogóle nie przypomina samego siebie…Od wczoraj też nie jadł, nawet kąska ulubionej kiełbasy nie tknął – przedstawił objawy, wyraźnie zestresowany. Potrafił pomóc smokowi, nastawić jego skrzydło, zorientować się, czy drażni go wrośnięty pazur albo wykrzywia się jeden z kłów, lecz w kwestii psów jego wiedza była bardzo ograniczona. Wiedział tylko, że coś było nie tak, a ta diagnoza nie pozwalała na uleczenie osowiałego Kudłacza.
- Nie udźwigniesz go, to kawał chłopa - położę go na kanapie, dobrze? – spytał, idąc w stronę sofy bez czekania na odpowiedź. Nie mieli czasu do stracenia, ułożył więc czworonoga na poduchach i kocach, nie przejmując się tym, że gospodyni mogła nieco krzywić się na pozostałości sierści na materiałach. Kochała zwierzaki, mieszkała z nimi, więc liczył na to, że się nie obrazi. Gdy odłożył już Kudłacza, pogłaskał go po głowie, po czym odebrał od Cory wyrywającego się szczeniaka. – Co tam, maluchu? Ależ jesteś groźny. Pilnujesz swojej pani, prawda? Pokaż zębiska – zagruchał tubalnym tonem, gładząc rozentuzjazmowanego pieska po grzebiecie, a potem przyciskając go do szerokiej piersi, by ten przestał lizać go po twarzy. Wright usiadł na podłodze przy kanapie, drugą ręką czochrając sierść Kłaka. Cora miała wyjątkową rękę do czworonogów, rozumiała ich, odwzajemniała uczucia, troszczyła się najlepiej, jak mogła – i Jaimie niezmiernie podziwiał w niej tę wrażliwość. Niektórzy zadufani w sobie smokolodzy podchodzili z pogardą do magicznych weterynarzy lub opiekunów innego rodzaju stworzeń, ale nie Wright. Uważał wiedzę i talent Cory za tak samo cenny i wierzył, że zdoła ocenić stan Kudłacza oraz pomóc mu wrócić do pełni sił. – Myślisz, że czymś się zatruł? Nie widziałem żadnych zranień czy śladów po uderzeniu albo walce – podzielił się spostrzeżeniami, wygodniej rozsiadając się na podłodze, z psiakiem kokoszącym się przy jego piersi; drugą ręką gładził leżącego Kudłacza, który ze spokojem znosił nie tylko dwóch nowych psich kompanów, ale także ewentualne badania delikatnymi dłońmi Howellówny.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie było w niej złości. Ani nawet najmniejszej nieprzychylnej myśli. Przerwanie snu to drobnostka, konieczność w chwili cierpienia kudłatego stworzenia. Widok Bena niosącego osowiałego psiaka szybko zmył z twarzy Cory resztki miękkich jak wiosenne obłoki snów. Zupełnie zapomniała o wygodzie kołysania, o przyjemnym pluskaniu w rzece. Wiedziała, że niezapowiedziana wizyta niosła ze sobą prośbę o ratunek. I chociaż sam to przyznał, Cora stan Kudłacza spostrzegła jeszcze przed pierwszym jego słowem. Utkwiła w nim spojrzenie głębokie, badawcze – zupełnie jakby potężny mężczyzna nagle stał się zupełnie niewidzialny i istniałby tylko posępny czworonóg ze swoim psim dramatem, ze swoją bolącą niewygodą. Ben wiedział o jego bólu, nie pozwoliłby mu cierpieć, nie liczyłby na naiwną, samoistną poprawę. Jak dobrze, że zjawili się w Kłębku, jeszcze zanim stan zdrowia przyjaciela nie wyciskał z zatroskanego Wrighta strumyków łez. Chociaż trudno byłoby Corze wyobrazić sobie płacz Bena, spodziewała się, że ten widok na długo zapadłby jej w pamięci, gdyby tylko miał szansę zaistnieć. Wolałaby jednak, aby to nigdy nie nastąpiło.
– To dobrze, to dobrze, że się zjawiliście – odparła prędko, nie wyobrażając sobie innego scenariusza. Zwierzę potrzebowało pomocy, a zignorowanie tego faktu mogłoby okazać się tragiczne w skutkach. – Dla was jestem, dla was mój dom jest zawsze otwarty – odparła ciepło, choć mężczyzna wiedział, że ten dom i jego okolice stanowiły bezpieczne schronienie i ratunek dla wielu pogubionych, pokrzywdzonych przez los stworzeń. Cora nie odmawiała. Choćby obudził ją w nocy, choćby wyrwał ją z jakiś ważnych spraw.
Przedstawione przez Bena niepokojące zachowania Kudłacza wskazywały jasno, że stworzenie cierpiało. Być może poza okiem właściciela przytrafiło mu się coś złego. O tak, widok wypalonych słońc w tych oczach był czymś, czego nie potrafiła zignorować. Brak apetytu, osłabienie, niechęć i ogon nieruchomy wobec radosnych zaczepów tych upierdliwych szczekaczy. Tak wiele istniało powodów wygaszonej chęci merdania. Jak blisko trzymał się Bena w ostatnim czasie? Czy istniały rzeczy, na które ten mógł nie zwróci uwagi? Powiodła spojrzeniem za kłębkiem sierści ułożonym na miękkich poduszkach kanapy. Podeszła do lichego zawiniątka i ostrożnie usiadła na wolnym skrawku. Pogłaskała lekko Kudłacza, tracąc zupełnie zainteresowanie Kłakiem i szczeniakiem. Ta dwójka nie potrzebowała jednak jej uwagi. Nie w chwili, kiedy gość zabrał się za drapanie bardzo niewydrapanych karków. – Miałeś go na oku w ostatnim czasie? Zniknął na dłużej? Przygarniałeś jakieś nowe stworzenie? – zaczęła pytać, jednocześnie sunąc powoli, delikatnie dłonią wzdłuż ciałka tego biedaka. Czujne spojrzenie najpierw poszukiwało niepokojących zmian, ale sam Benjamin przyznał, że nie widział niczego nietypowego. Cora obejrzała go więc dokładnie, palce zagłębiła w sierści, wyłapując także naturalny psi zapach. Uwielbiała to. Woń lasu, woń… naturalna woń zwierzęcia. Pod naciskiem dłoni poszukiwała miejsc zmienionych, twardszych, alarmujących. Kudłacz poddawał się jej. Pysk ciężko ułożył na udzie, mocząc śliną sukienkę. Ale to nic, nawet nie zwróciła na to uwagi. Zajrzała do uszu, obejrzała oczy. – Brakuje mu sił, to z pewnością. Nie wygląda dobrze. Wymiotował? Przyłapałeś go na jakimś nietypowym zachowaniu? – kontynuowała wywiad, wciąż badając swojego nie takiego szczenięcego pacjenta. – To może być zatrucie. Sprawdźmy brzuch… - mówiła, kierując palce do miejsca, które mogło stanowić rozwiązanie przykrej zagadki. Lichawa łapa drgnęła, kiedy Cora nacisnęła palcem poniżej linii żeber. – Mój biedny, musi być ci tak źle. – Westchnęła z przejęciem. Musieli zdjąć ten dramat z psiego serca. Jak najprędzej.
– To dobrze, to dobrze, że się zjawiliście – odparła prędko, nie wyobrażając sobie innego scenariusza. Zwierzę potrzebowało pomocy, a zignorowanie tego faktu mogłoby okazać się tragiczne w skutkach. – Dla was jestem, dla was mój dom jest zawsze otwarty – odparła ciepło, choć mężczyzna wiedział, że ten dom i jego okolice stanowiły bezpieczne schronienie i ratunek dla wielu pogubionych, pokrzywdzonych przez los stworzeń. Cora nie odmawiała. Choćby obudził ją w nocy, choćby wyrwał ją z jakiś ważnych spraw.
Przedstawione przez Bena niepokojące zachowania Kudłacza wskazywały jasno, że stworzenie cierpiało. Być może poza okiem właściciela przytrafiło mu się coś złego. O tak, widok wypalonych słońc w tych oczach był czymś, czego nie potrafiła zignorować. Brak apetytu, osłabienie, niechęć i ogon nieruchomy wobec radosnych zaczepów tych upierdliwych szczekaczy. Tak wiele istniało powodów wygaszonej chęci merdania. Jak blisko trzymał się Bena w ostatnim czasie? Czy istniały rzeczy, na które ten mógł nie zwróci uwagi? Powiodła spojrzeniem za kłębkiem sierści ułożonym na miękkich poduszkach kanapy. Podeszła do lichego zawiniątka i ostrożnie usiadła na wolnym skrawku. Pogłaskała lekko Kudłacza, tracąc zupełnie zainteresowanie Kłakiem i szczeniakiem. Ta dwójka nie potrzebowała jednak jej uwagi. Nie w chwili, kiedy gość zabrał się za drapanie bardzo niewydrapanych karków. – Miałeś go na oku w ostatnim czasie? Zniknął na dłużej? Przygarniałeś jakieś nowe stworzenie? – zaczęła pytać, jednocześnie sunąc powoli, delikatnie dłonią wzdłuż ciałka tego biedaka. Czujne spojrzenie najpierw poszukiwało niepokojących zmian, ale sam Benjamin przyznał, że nie widział niczego nietypowego. Cora obejrzała go więc dokładnie, palce zagłębiła w sierści, wyłapując także naturalny psi zapach. Uwielbiała to. Woń lasu, woń… naturalna woń zwierzęcia. Pod naciskiem dłoni poszukiwała miejsc zmienionych, twardszych, alarmujących. Kudłacz poddawał się jej. Pysk ciężko ułożył na udzie, mocząc śliną sukienkę. Ale to nic, nawet nie zwróciła na to uwagi. Zajrzała do uszu, obejrzała oczy. – Brakuje mu sił, to z pewnością. Nie wygląda dobrze. Wymiotował? Przyłapałeś go na jakimś nietypowym zachowaniu? – kontynuowała wywiad, wciąż badając swojego nie takiego szczenięcego pacjenta. – To może być zatrucie. Sprawdźmy brzuch… - mówiła, kierując palce do miejsca, które mogło stanowić rozwiązanie przykrej zagadki. Lichawa łapa drgnęła, kiedy Cora nacisnęła palcem poniżej linii żeber. – Mój biedny, musi być ci tak źle. – Westchnęła z przejęciem. Musieli zdjąć ten dramat z psiego serca. Jak najprędzej.
Uwielbiał działać, bezradność działała mu na nerwy, często więc wtrącał się w nie swoje sprawy, kierowany chęcią pomocy oraz zwykłą, gryfońską, nadaktywnością. Ostatnio skończyło się to dość tragicznie w pracowni alchemicznej Charlene, gdzie zamiast wesprzeć kuzynkę w przyrządzaniu eliksirów, zmarnował jeden z cenniejszych składników, a potem jeszcze przemienił większą część pomieszczenia w mokry sen jakiegoś francuskiego paniczyka, uwielbiającego złoto. Wbrew pozorom wyniósł z tego pechowego wydarzenia jakąś nauczkę, bo gdy rozespana buzia Cory pozbyła się słodkiego, drzemkowego zarumienienia a duże oczy z ostrym skupieniem powędrowały wprost na rozłożonego na kanapie Kudłacza, Ben nie wepchnął się pomiędzy zwierzęcą uzdrowicielkę a swego kompana i nie próbował już nieporadnie pomagać, pewien, że wtedy tylko pogorszyłby stan podopiecznego, pewnie łamiąc mu łapki albo - w najłagodniejszym przypadku - uderzając dziewczynę łokciem.
- Dziękuję. Dlatego się tak wprosiliśmy... - mruknął w odpowiedzi, zbyt przejęty stanem Kudłacza, by dogłębnie wzruszyć się hojną ofertą Howellówny. Nie miała świadomości, na jak duże ryzyko się naraża, zapraszając go do swego domu. I choć Kłębek nie znajdował się na terenach szczególnie niebezpiecznych i raczej nie spodziewał się tutaj nalotu służb Ministerstwa Magii albo przygłupich przydupasów Rosiera, to w świetle ostatnich wydarzeń nie śmiał z stuprocentową pewnością twierdzić, że są tu całkowicie bezpieczni. Miał za to nadzieję, że nic im nie grozi - i że znajdujący się w dobrych rękach Kudłacz szybko powróci do pełni sił. Kochał tego bydlaka. - Mamy smoczogniki niedaleko domu, ale raczej są w pozytywnych stosunkach. Chyba tylko raz mu trochę podpaliły ogon, ale nie jestem pewny, może po prostu wskoczył do niewygaszonego całkowicie ogniska za jakąś zapomnianą kiełbaską i stąd ta spopielona sierść... - odparł w zastanowieniu, marszcząc brwi, by przypomnieć sobie jakieś wyjątkowe wydarzenia z nieodległych dni. Rzadko bywał w domu, Percival także, a jeśli już spędzali czas razem z wesołą psią gromadą, to nic niepokojącego nie rzuciło mu się w oczy. Ani w uszy; Kudłacz dokazywał z Bryczką oraz Rogogonem, radośnie czekał, piszczał z ekscytacji, mlaskał przy jedzeniu...O, właśnie. Jedzenie. Ben zerknął przez ramię Cory, zapewne łaskocząc ją bujną brodą w szyję; nie zamierzał się krygować ani oferować dziewczynie kulturalną strefę intymności, musiał mieć Kudłacza na oku.
- Przedwczoraj zostawiłem kociołek z resztkami jedzenia na zewnątrz, wiesz, z kapustą, mięsem, ziemniakami i toną przypraw. Myślałem, że go umyłem albo sam go deszcz umył, bo potem był czysty...myślisz, że mógł to wszystko zjeść? - spytał z mieszaniną ekscytacji takim wyczynem i lęku o to, co mieszanka ostrych przysmaków mogła zrobić z żołądkiem psiaka. Kudłacz nie był głodomorem, nie prosił ani nie łasił się przy obiadach, właściwie czasem zapominał o posiłkach, rozbiegany i zaaferowany życiem, Ben nie podejrzewał go o łakomstwo. Chociaż z dwojga złego wolał, by to właśnie było przyczyną psiej słabości; gdyby zręczne dłonie Cory, z łagodnością ale i wprawą buszujące po ciele czworonoga, wykryły coś poważniejszego...Wright poczuł nieprzyjemny dreszcz biegnący wzdłuż karku. Przestał wisieć nad jasnowłosą i znów przysiadł na piętach, jedną ręką gładząc szczeniaka, który bardzo pragnął polizać go po twarzy. - Pierwszy raz jest taki bez życia, mam go od szczeniaka i nigdy wcześniej nie wyglądał tak smutno. Chorobę widać podobno po oczach. Tak u psów, jak i u smoków - westchnął ciężko, z niecierpliwością oczekując diagnozy. Nagle pożałował, że nie napisał sowy do Percivala - wcześniej nie chciał mu przeszkadzać w pracy ani wyjść na histeryzującego dziwaka, lecz teraz bardzo brakowało mu opanowania oraz spokoju Blake'a, równoważącego nieco popadające w skrajności, gryfońskie przywary.
- Dziękuję. Dlatego się tak wprosiliśmy... - mruknął w odpowiedzi, zbyt przejęty stanem Kudłacza, by dogłębnie wzruszyć się hojną ofertą Howellówny. Nie miała świadomości, na jak duże ryzyko się naraża, zapraszając go do swego domu. I choć Kłębek nie znajdował się na terenach szczególnie niebezpiecznych i raczej nie spodziewał się tutaj nalotu służb Ministerstwa Magii albo przygłupich przydupasów Rosiera, to w świetle ostatnich wydarzeń nie śmiał z stuprocentową pewnością twierdzić, że są tu całkowicie bezpieczni. Miał za to nadzieję, że nic im nie grozi - i że znajdujący się w dobrych rękach Kudłacz szybko powróci do pełni sił. Kochał tego bydlaka. - Mamy smoczogniki niedaleko domu, ale raczej są w pozytywnych stosunkach. Chyba tylko raz mu trochę podpaliły ogon, ale nie jestem pewny, może po prostu wskoczył do niewygaszonego całkowicie ogniska za jakąś zapomnianą kiełbaską i stąd ta spopielona sierść... - odparł w zastanowieniu, marszcząc brwi, by przypomnieć sobie jakieś wyjątkowe wydarzenia z nieodległych dni. Rzadko bywał w domu, Percival także, a jeśli już spędzali czas razem z wesołą psią gromadą, to nic niepokojącego nie rzuciło mu się w oczy. Ani w uszy; Kudłacz dokazywał z Bryczką oraz Rogogonem, radośnie czekał, piszczał z ekscytacji, mlaskał przy jedzeniu...O, właśnie. Jedzenie. Ben zerknął przez ramię Cory, zapewne łaskocząc ją bujną brodą w szyję; nie zamierzał się krygować ani oferować dziewczynie kulturalną strefę intymności, musiał mieć Kudłacza na oku.
- Przedwczoraj zostawiłem kociołek z resztkami jedzenia na zewnątrz, wiesz, z kapustą, mięsem, ziemniakami i toną przypraw. Myślałem, że go umyłem albo sam go deszcz umył, bo potem był czysty...myślisz, że mógł to wszystko zjeść? - spytał z mieszaniną ekscytacji takim wyczynem i lęku o to, co mieszanka ostrych przysmaków mogła zrobić z żołądkiem psiaka. Kudłacz nie był głodomorem, nie prosił ani nie łasił się przy obiadach, właściwie czasem zapominał o posiłkach, rozbiegany i zaaferowany życiem, Ben nie podejrzewał go o łakomstwo. Chociaż z dwojga złego wolał, by to właśnie było przyczyną psiej słabości; gdyby zręczne dłonie Cory, z łagodnością ale i wprawą buszujące po ciele czworonoga, wykryły coś poważniejszego...Wright poczuł nieprzyjemny dreszcz biegnący wzdłuż karku. Przestał wisieć nad jasnowłosą i znów przysiadł na piętach, jedną ręką gładząc szczeniaka, który bardzo pragnął polizać go po twarzy. - Pierwszy raz jest taki bez życia, mam go od szczeniaka i nigdy wcześniej nie wyglądał tak smutno. Chorobę widać podobno po oczach. Tak u psów, jak i u smoków - westchnął ciężko, z niecierpliwością oczekując diagnozy. Nagle pożałował, że nie napisał sowy do Percivala - wcześniej nie chciał mu przeszkadzać w pracy ani wyjść na histeryzującego dziwaka, lecz teraz bardzo brakowało mu opanowania oraz spokoju Blake'a, równoważącego nieco popadające w skrajności, gryfońskie przywary.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmartwiłaby się, gdyby Wright zachował całkowity spokój, gdyby był zbyt milczący, gdyby przygasł jego rzeczywisty temperament na rzecz zupełnie nienaturalnych w tej sytuacji emocji. Różne uczucia gościły w duszach wkradających się do lecznicy czarodziejów. Czarodziejów i mugoli również. Każdy tulił w ramionach swoje własne nieszczęście, wdychał z sentymentem woń ulubionego podopiecznego i oczekiwał cudu. Cora nie wywoływała ich, ale niosła pomoc, która czasami oznaczała parę chwil, dwa piski, szarpnięcie pazurem i odrobinę bardzo mokrych kropli. Ale dla stworzenia wizyty w lecznicy, szczególnie tak przelotne, wydawały się wielkim kataklizmem. Zupełnie inaczej niż w przypadku ich ludzkich towarzyszy. Zmartwiłaby się – ale Ben zachowywał się jak bardzo zatroskany właściciel, jego miłość i przywiązanie do czworonoga nie były Corze obce. Rozumiała niepokoje, zresztą był tu, aby wspólnie mogli przynieść „maleństwu” ulgę. Pełna empatii uzdrowicielka do każdego przypadku podchodziła indywidualnie, wiedząc dobrze, że nie istniały dwa identyczne stworzenia i niekoniecznie przypadłości przebiegały tak liniowo. Należało bez pośpiechu i pędu emocji zbadać biedaczka. Ben mógł usiąść, mógł przenieść uwagę na witające go psiaki, ale Howell i tak była pewna, że to wcale nie pozwoli mu oderwać myśli. I miał również rację w swych bezgłośnych rozważaniach. Zdecydowanie nie znała obrazów wojennej rzeczywistości, nie wiedziała wiele o tym, co działo się w stolicy, nie potrafiła wskazać twarzy z plakatów, żyła daleko poza tymi sprawami, choć niedawna wizyta Tonksa pozwoliła jej odkryć te karty, po raz pierwszy zmierzyć się ze złą informacją, z realną nienawiścią, która uderzyła w jej przyjaciela. Uderzała w nią, ale wraz z jego odejściem wszystko znów zdawał się powrócić do dawnych porządków. Przecież tu w Kłębku czas płynął swoim rytmem, dramaty wielkich miast nigdy nie docierały do porośniętej furtki, nie ośmieliły się przybyć aż tutaj. Wygodnie było Corze trwać w tym przekonaniu.
Niewiele podpowiedzi skryło się w słowach brodacza. Właściwie to wzmianka o smoczogonikach (i tylko nich) pozwoliła Corze wykluczyć ewentualne teorie. Zerknęła jednak na Bena, kiedy ten wspomniał o wypalonej sierści. – Mięsna pokusa sprawiła, że płomienie nie były żadną przeszkodą. Mam nadzieję, że posmarowałeś go pastą… - skomentowała, ponownie jednak skupiając się na Kudłaczu i jego mdłych oczkach. Pogłaskała go trochę na pocieszenie, pamiętając jednak o delikatności. Dopóki sprawa była tak tajemnicza, należało unikać ryzyka.
Nie tylko jednak dla psa znikały granice w wyjątkowych chwilach. Ben również zbliżył się za bardzo, popędzany przez troskę i ciekawość. Cora, czując go tak blisko siebie, zamarła na chwilę, mając dziwne wrażenie, że wielki mężczyzna stał się jeszcze szerszy. Poczuła jego męski zapach, dość niepokojący, jej dłonie zamarły w polach kłaczków. Poczuła również niewygodę tego dziwnego układu i chyba właśnie przez to przysunęła się jeszcze bliżej psa. Pokój nie był wcale mały, Benjamin powinien odnaleźć kawałek swojej, tylko swojej przestrzeni. W końcu jednak wzięła wdech i odgarnęła pas włosów. Miała nadzieję, że mężczyzna pozwoli jej zbadać podopiecznego do końca. Podejrzany dźwięk, jaki wydostał się z psiego pyska, rozproszył drobną smugę napięcia. – Hej, pozwól mi, jeszcze tylko trochę i zaraz ci pomożemy – odpowiedziała kojącym głosem. Kudłacz nie musiał się bać. Cora nie zamierzała wypuścić go do domu bez żadnego wsparcia. – Benjaminie, to jest duży pies. Na pewno może zmieścić sporo jedzenia. Więcej niż ci się wydaje. Może coś go bardzo podkusiło i teraz nie może sobie z tym poradzić, cierpi ociężały. Ale kociołek to już dobry trop, pies potrafiłby go umyć dużo lepiej niż deszcz. Ten brzuch jest dość twardy i Kudłacz wyraźnie nie ma ochoty, by ktoś go tam dotykał. Jak zauważyłeś, nie jest ranny, coś się dzieje w środku. Mógł też na spacerze wciągnąć coś nieodpowiedniego. Zaczekajcie tu chwilę – mówiła dość zamyślona, by wreszcie przerwać i poderwać się z sofy. Zniknęła w któryś drzwiach, a jeden ze szczeniaków powędrował zaraz za nią. Gdy wróciła, Wright mógł zauważyć w jej dłoniach skrzyneczkę pełną fiolek i słoiczków. Cora przelała odrobinę jakiejś mikstury do strzykawki i ostrożnie otworzyła pysk Kudłacza. Zawartość leku zniknęła ze szkła, a pies mlasnął z niezadowoleniem. Oblizał się jeszcze ze dwa razy, a potem łypnął niezadowolony na Bena. Dłoń Howell pogłaskała znów nieszczęśnika po główce. – No już, już. Dzielny pies, wiem, to nie jest smaczne, ale świetnie sobie poradziłeś – pochwaliła stworzenie, a potem popatrzyła na Wrighta. – Zostaw go u mnie na noc. Będę miała go na oku. Lekarstwo powinno pomóc, będzie my lżej już za chwilę, jeśli to faktycznie bardzo duży kocioł pełen niedobrych przekąsek albo inna pokusa żołądka. Poobserwuję go. Może jutro już będzie dziko podskakiwał na podwórku. To silny pies. Nie wygląda to tak źle, ale wolałabym mieć pewność – objaśniła, przelotnie przyłapując Kudłacza na oblizywaniu swojego nosa.
Zasmucony Wright mógł jej zaufać. Nie poradziłaby sobie ze smoczą naturą, ale psowate nie miały już przed nią właściwie żadnych tajemnic.
Niewiele podpowiedzi skryło się w słowach brodacza. Właściwie to wzmianka o smoczogonikach (i tylko nich) pozwoliła Corze wykluczyć ewentualne teorie. Zerknęła jednak na Bena, kiedy ten wspomniał o wypalonej sierści. – Mięsna pokusa sprawiła, że płomienie nie były żadną przeszkodą. Mam nadzieję, że posmarowałeś go pastą… - skomentowała, ponownie jednak skupiając się na Kudłaczu i jego mdłych oczkach. Pogłaskała go trochę na pocieszenie, pamiętając jednak o delikatności. Dopóki sprawa była tak tajemnicza, należało unikać ryzyka.
Nie tylko jednak dla psa znikały granice w wyjątkowych chwilach. Ben również zbliżył się za bardzo, popędzany przez troskę i ciekawość. Cora, czując go tak blisko siebie, zamarła na chwilę, mając dziwne wrażenie, że wielki mężczyzna stał się jeszcze szerszy. Poczuła jego męski zapach, dość niepokojący, jej dłonie zamarły w polach kłaczków. Poczuła również niewygodę tego dziwnego układu i chyba właśnie przez to przysunęła się jeszcze bliżej psa. Pokój nie był wcale mały, Benjamin powinien odnaleźć kawałek swojej, tylko swojej przestrzeni. W końcu jednak wzięła wdech i odgarnęła pas włosów. Miała nadzieję, że mężczyzna pozwoli jej zbadać podopiecznego do końca. Podejrzany dźwięk, jaki wydostał się z psiego pyska, rozproszył drobną smugę napięcia. – Hej, pozwól mi, jeszcze tylko trochę i zaraz ci pomożemy – odpowiedziała kojącym głosem. Kudłacz nie musiał się bać. Cora nie zamierzała wypuścić go do domu bez żadnego wsparcia. – Benjaminie, to jest duży pies. Na pewno może zmieścić sporo jedzenia. Więcej niż ci się wydaje. Może coś go bardzo podkusiło i teraz nie może sobie z tym poradzić, cierpi ociężały. Ale kociołek to już dobry trop, pies potrafiłby go umyć dużo lepiej niż deszcz. Ten brzuch jest dość twardy i Kudłacz wyraźnie nie ma ochoty, by ktoś go tam dotykał. Jak zauważyłeś, nie jest ranny, coś się dzieje w środku. Mógł też na spacerze wciągnąć coś nieodpowiedniego. Zaczekajcie tu chwilę – mówiła dość zamyślona, by wreszcie przerwać i poderwać się z sofy. Zniknęła w któryś drzwiach, a jeden ze szczeniaków powędrował zaraz za nią. Gdy wróciła, Wright mógł zauważyć w jej dłoniach skrzyneczkę pełną fiolek i słoiczków. Cora przelała odrobinę jakiejś mikstury do strzykawki i ostrożnie otworzyła pysk Kudłacza. Zawartość leku zniknęła ze szkła, a pies mlasnął z niezadowoleniem. Oblizał się jeszcze ze dwa razy, a potem łypnął niezadowolony na Bena. Dłoń Howell pogłaskała znów nieszczęśnika po główce. – No już, już. Dzielny pies, wiem, to nie jest smaczne, ale świetnie sobie poradziłeś – pochwaliła stworzenie, a potem popatrzyła na Wrighta. – Zostaw go u mnie na noc. Będę miała go na oku. Lekarstwo powinno pomóc, będzie my lżej już za chwilę, jeśli to faktycznie bardzo duży kocioł pełen niedobrych przekąsek albo inna pokusa żołądka. Poobserwuję go. Może jutro już będzie dziko podskakiwał na podwórku. To silny pies. Nie wygląda to tak źle, ale wolałabym mieć pewność – objaśniła, przelotnie przyłapując Kudłacza na oblizywaniu swojego nosa.
Zasmucony Wright mógł jej zaufać. Nie poradziłaby sobie ze smoczą naturą, ale psowate nie miały już przed nią właściwie żadnych tajemnic.
Nie wyczuł w lekkim spięciu karku Cory nic dziwnego, właściwie nie zauważył jej reakcji, skupiony na cierpieniu Kudłacza. Zapominał czasem, że jako posiadacz wyjątkowo pokaźnego wzrostu oraz niezwykle umięśnionej sylwetki może budzić w ludziach racjonalny lęk, zwłaszcza w drobnych kobietach. To nic, że znali się z Howell stosunkowo długo i nigdy nie dał jej powodu, by spoglądała na niego z urazą lub wrodzoną czujnością - powinien przewidzieć, że pochylanie się nad kimkolwiek oraz opieranie się pękatymi ramionami tuż obok smukłych rąk nie jest zbyt przyjemnym doznaniem. Niestety, nic sobie z tego nie robił, dalej rzucając na działania jasnowłosej cień; dopiero po chwili ponownie usiadł na podłodze, dając dziewczynie odetchnąć.
- Tak, wtarłem mu chyba pół puszki maści na oparzenia. Tej ludzkiej, oczywiście, ale to chyba powinno działać tak samo? Sporo się zmarnowało przylepiając do sierści, musiałem też pilnować, by nie wylizywał tego miejsca, ale teraz jest prawie jak nowy...No, pomijając to, że taki słabiak z niego się zrobił - odparł szybko, wyczerpująco, z bogatą gestykulacją, zamaszyście pokazując w przestrzeni znaczenie każdego słowa. Zakończył wypowiedź dramatycznie unosząc potężną dłoń w powietrze, by okazać, jak okrutnie los postąpił z Kudłaczem, zsyłając na niego zdrowotne niepowodzenie, którego przyczynę powoli zdawała się odkrywać Cora.
Jaimie słuchał ją z niemalże uczniowskiej uwagą, jakiej nie okazywał praktycznie nikomu w szkolnych czasach - no chyba, że profesorowi od opieki nad magicznymi stworzeniami, trenerowi Quidditcha, ewentualnie pewnemu rówieśnikowi, siedzącemu wśród nadąsanej grupki Ślizgonów. Spijał wręcz każde słowo z jej układających się w uroczy łuk warg, nawet nie przyjmując do wiadomości, że mogła być dla niego odrobinkę złośliwa. W kwestii futrzastych czworonogów psiej maści nie miała sobie równych. - Niedobrze, lepiej, gdyby miał jakąś ranę, to łatwiejsze do wyleczenia. Zaklęcie, eliksir i po bólu - zmarkotniał, zerkając uspokajająco na popiskującego Kudłacza, który mimo wszystko zaskakująco dzielnie znosił niewygodę badania. Cora obchodziła się z nim z wprawą i współczującą delikatnością. - No, bądź dużym chłopcem, Kudłacz. Jeszcze momencik i znów będziesz zdrów jak ryba - próbował werbalnie pocieszyć pupila, szczerzącego kły, bynajmniej w agresji: po prostu dyszał, przejęty, wystraszony i obolały, nerwowo oblizując językiem sporych rozmiarów nos. Gdy Cora wstała i zniknęła za bocznymi drzwiami, Ben odruchowo podążył za nią wzrokiem; sylwetka kusząca, lata trochę już nie te, ale właściwie dlaczego w Kłębku nie znajdował się żaden samiec alfa? Wcześniej Wright nie zastanawiał się nad stanem cywilnym Howell, teraz też, w kryzysowej sytuacji z zdrowiem Kudłacza, nie spędzało mu to snu z powiek, lecz nieco uspokojony obecnością wprawnej uzdrowicielki, mógł pozwolić powędrować myślami dalej. Dobrze, by Cora miała kogoś, kto będzie w stanie ją ochronić. Żyli w nieciekawych - łagodnie mówiąc - czasach.
- Co to jest? Czy to mu pomoże? Jak to działa?- dopytał, gdy kobieta powróciła z strzykawką oraz fiolką z eliksirem, a później napoiła wyraźnie niezadowolonego Kudłacza. - W domu dostaniesz trochę pasztetu z królika, zaraz zapomnisz o tym świństwie - dodał na jednym wydechu, pewien, że pies zrozumie obietnicę, nawet jeśli znów położył łeb i z wyrzutem wpatrywał się w gładzącą go czarownicę, która zamiast pysznej przekąski zaserwowała mu coś, co w ogóle nie przypominało w smaku świeżego mięsa albo ulubionego zimowego buta Percivala.
- O nie, nie zostanie tu sam, on się boi być sam, z dala od swojego stada - prawie wszedł Corze w słowo tuż po tym, gdy poinformowała go o potrzebie pozostawienia psa w Kłębku na noc. Znał tę kupkę futra od szczeniaka i choć był to naprawdę wielgachny kawał włochatego skurczybyka, potrafiący dać popalić ewentualnemu złodziejowi bądź agresorowi, to czuł się tak pewnie tylko na znajomym terenie, z Benem, Percivalem i resztą zwierzyńca. Nie przepadał za byciem samotnym w obcym miejscu. Wright zafrasował się tylko na moment, bowiem równie szybko wpadł na doskonałe rozwiązanie. - Ja przy nim zostanę na noc - zaproponował - a może raczej zdecydował? - z ulgą, wygodniej rozsiadając się na podłodze przy kanapie. - I mną się nie przejmuj, rzucisz mi jakiś koc, to ja się przekimię nawet i na ziemi. Niewygody mi niestraszne - pokiwał z powagą głową, zadowolony, że i Kudłacz był syty, i Ben cały. - Napiszę tylko sowę do mojego...współlokatora, żeby się nie martwił - dodał, wzdychając ciężko; Percy pewnie też będzie szalenie zaniepokojony, ale niestety, sytuacja wymagała wyjątkowych środków. - Ty też może będziesz czuła się lepiej, nie taka sama, w domu na odludziu, w czasie tej pieprzonej wojny... - przeniósł spojrzenie na Corę, w końcu dając ujście swemu niepokojowi. Zawierucha okrucieństwa docierała w coraz dalsze rejony, a pochodzenie Howellówny skazywało ją na wielkie niebezpieczeństwo.
- Tak, wtarłem mu chyba pół puszki maści na oparzenia. Tej ludzkiej, oczywiście, ale to chyba powinno działać tak samo? Sporo się zmarnowało przylepiając do sierści, musiałem też pilnować, by nie wylizywał tego miejsca, ale teraz jest prawie jak nowy...No, pomijając to, że taki słabiak z niego się zrobił - odparł szybko, wyczerpująco, z bogatą gestykulacją, zamaszyście pokazując w przestrzeni znaczenie każdego słowa. Zakończył wypowiedź dramatycznie unosząc potężną dłoń w powietrze, by okazać, jak okrutnie los postąpił z Kudłaczem, zsyłając na niego zdrowotne niepowodzenie, którego przyczynę powoli zdawała się odkrywać Cora.
Jaimie słuchał ją z niemalże uczniowskiej uwagą, jakiej nie okazywał praktycznie nikomu w szkolnych czasach - no chyba, że profesorowi od opieki nad magicznymi stworzeniami, trenerowi Quidditcha, ewentualnie pewnemu rówieśnikowi, siedzącemu wśród nadąsanej grupki Ślizgonów. Spijał wręcz każde słowo z jej układających się w uroczy łuk warg, nawet nie przyjmując do wiadomości, że mogła być dla niego odrobinkę złośliwa. W kwestii futrzastych czworonogów psiej maści nie miała sobie równych. - Niedobrze, lepiej, gdyby miał jakąś ranę, to łatwiejsze do wyleczenia. Zaklęcie, eliksir i po bólu - zmarkotniał, zerkając uspokajająco na popiskującego Kudłacza, który mimo wszystko zaskakująco dzielnie znosił niewygodę badania. Cora obchodziła się z nim z wprawą i współczującą delikatnością. - No, bądź dużym chłopcem, Kudłacz. Jeszcze momencik i znów będziesz zdrów jak ryba - próbował werbalnie pocieszyć pupila, szczerzącego kły, bynajmniej w agresji: po prostu dyszał, przejęty, wystraszony i obolały, nerwowo oblizując językiem sporych rozmiarów nos. Gdy Cora wstała i zniknęła za bocznymi drzwiami, Ben odruchowo podążył za nią wzrokiem; sylwetka kusząca, lata trochę już nie te, ale właściwie dlaczego w Kłębku nie znajdował się żaden samiec alfa? Wcześniej Wright nie zastanawiał się nad stanem cywilnym Howell, teraz też, w kryzysowej sytuacji z zdrowiem Kudłacza, nie spędzało mu to snu z powiek, lecz nieco uspokojony obecnością wprawnej uzdrowicielki, mógł pozwolić powędrować myślami dalej. Dobrze, by Cora miała kogoś, kto będzie w stanie ją ochronić. Żyli w nieciekawych - łagodnie mówiąc - czasach.
- Co to jest? Czy to mu pomoże? Jak to działa?- dopytał, gdy kobieta powróciła z strzykawką oraz fiolką z eliksirem, a później napoiła wyraźnie niezadowolonego Kudłacza. - W domu dostaniesz trochę pasztetu z królika, zaraz zapomnisz o tym świństwie - dodał na jednym wydechu, pewien, że pies zrozumie obietnicę, nawet jeśli znów położył łeb i z wyrzutem wpatrywał się w gładzącą go czarownicę, która zamiast pysznej przekąski zaserwowała mu coś, co w ogóle nie przypominało w smaku świeżego mięsa albo ulubionego zimowego buta Percivala.
- O nie, nie zostanie tu sam, on się boi być sam, z dala od swojego stada - prawie wszedł Corze w słowo tuż po tym, gdy poinformowała go o potrzebie pozostawienia psa w Kłębku na noc. Znał tę kupkę futra od szczeniaka i choć był to naprawdę wielgachny kawał włochatego skurczybyka, potrafiący dać popalić ewentualnemu złodziejowi bądź agresorowi, to czuł się tak pewnie tylko na znajomym terenie, z Benem, Percivalem i resztą zwierzyńca. Nie przepadał za byciem samotnym w obcym miejscu. Wright zafrasował się tylko na moment, bowiem równie szybko wpadł na doskonałe rozwiązanie. - Ja przy nim zostanę na noc - zaproponował - a może raczej zdecydował? - z ulgą, wygodniej rozsiadając się na podłodze przy kanapie. - I mną się nie przejmuj, rzucisz mi jakiś koc, to ja się przekimię nawet i na ziemi. Niewygody mi niestraszne - pokiwał z powagą głową, zadowolony, że i Kudłacz był syty, i Ben cały. - Napiszę tylko sowę do mojego...współlokatora, żeby się nie martwił - dodał, wzdychając ciężko; Percy pewnie też będzie szalenie zaniepokojony, ale niestety, sytuacja wymagała wyjątkowych środków. - Ty też może będziesz czuła się lepiej, nie taka sama, w domu na odludziu, w czasie tej pieprzonej wojny... - przeniósł spojrzenie na Corę, w końcu dając ujście swemu niepokojowi. Zawierucha okrucieństwa docierała w coraz dalsze rejony, a pochodzenie Howellówny skazywało ją na wielkie niebezpieczeństwo.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy znów Cora i Benjamin znaleźli się ten bezpieczny kawałek od siebie, poczuła ulgę, nagle ruchy i oddechy stały się lżejsze, zupełnie jakby jego ciężar odczuwała na sobie prawie fizycznie. Nie przywykła do zacierającego się nagle dystansu, choć Benowi ufała. Niemniej znów mogła bez skrępowania doglądać zwierzaka, bez tych przedziwnie parujących myśli. I tylko jej uśmiech się rozszerzał, gdy słyszała jego wyjaśnienie. Oczywiście, że nie miała do czynienia z nieodpowiedzialnym opiekunem ani też z laikiem w temacie magicznych stworzeń. Między psem i czarodziejem wyraźnie wyczuwała więź, może nawet równie silną jak ta, która łączyła ją z Kłakiem. Podobała jej się ta troska, to przejęcie, które na pozór wcale nie pasowało do rosłego, twardego mężczyzny o dość niebezpiecznym wizerunku. A jednak pod tymi mięśniami chowało się mocno przejęte serce. Wielu znała takich, którzy psi płacz, a nawet rany, potrafili zignorować, jakby wierzyli, że do rana psiak się z tego wyliże. Nie, wcale nie tak to działało. Cieszyła ją wieść o tym, że Wright nie pozostał bierny.
– Dobrze zrobiłeś – pochwaliła go najpierw, kiwając przy tym lekko głową. – Nie lubią niczego, co nie jest ich, co nie pachnie nimi lub jakimś innym przyjemnie smrodliwym zapachem. Ziół wręcz nie znoszą. Pasta im pomaga, ale nie jest tak, że każda mikstura, która działa na czarodzieja, przynosi ulgę również zwierzakom. Nie każda i nie wszystkimi gatunkom. Maści jednak zwykle się sprawdzają, ale gorzej, jak zostaną wyjedzone zamiast wsiąknąć w cierpiące miejsce – oznajmiła, wychodząc naprzeciw jego niepewnościom. – Wygląda na to, że nasz Kudłacz ma ostatnio przygody… - dodała, czochrając lekko jego włochaty łepek. – Psie życie na krawędzi, co? – Zerknęła w te piękne ślepka z rozczuleniem, ale nie odpowiedział jej żaden entuzjastyczny błysk, ogon nawet nie drgnął. Westchnęła tylko i z przejęciem powróciła do swoich badań. Ten pies miał wkrótce w dzikim pędzie biegać po Benowym podwórku i Cora zamierzała przypilnować, by właśnie tak się stało. – Nie wiem, czy to lepiej. Rana również może być bardzo niebezpieczna. Cokolwiek się dzieje, nigdy nie powinno się lekceważyć u zwierzaka niepokojących objawów. Dlatego dobrze, że przybyliście. Póki nie dowiemy się, co dokładnie zjadł i czy faktycznie właśnie to jest powodem, musimy cierpliwie go obserwować. Zaklęcia potrafią naprawdę pomóc, ale niedopasowana do przypadłości magia niepotrzebnie wstrząśnie tym uroczym ciałkiem. Prawda, mały? – mówiła, na koniec wprowadzając do tonu głosu jeszcze więcej uroku. – A to jest mikstura z magicznych ziół. Prawdziwe złoto na bolący i ciężki brzuszek. Przyniesie ulgę, ale może też wywołać wymioty, jeśli tylko nie jest na to za późno. Chcemy się pozbyć tego paskudztwa – wyjaśniła Benowi i odłożyła na bok wszystkie przyrządy. Na wzmiankę o pasztecie lekko zmarszczyła czoło, drobne zmarszczki sprawiły, że wyraz jej twarzy stał się jeszcze głębszy. – Z tak sycącym jedzeniem trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, ale może już za kilka dni będzie mógł zaliczyć niebiańską wyżerkę – dodała pokrzepiająco, choć domyślała się, że dla głodnego kawałka psiaka ten czas mógł oznaczać przedłużające się męczarnie. – Benjaminie… – zaczęła ostrożnie, słysząc ten protest. Mogła pozostawić mu instrukcję i mikstury, wypuścić ich do domu, ale wolała nie ryzykować pogorszenia się stanu stworzenia. Przez chwilę to wszystko rozważała, a w tym czasie jeden ze szczeniaków bez powodzenia próbował wspiąć się na sofę do chorego Kudłacza. Jego małe łapki zwisały nad podłogą, ale nie miał tyle siły, by się wcisnąć na kanapowe piętro. Cora podciągnęła malucha i ułożyła sobie na kolanach, uznając najwyraźniej, że nie powinien zakłócać odpoczynku zatrutego pacjenta. – Niech będzie. Zostaniecie obaj, ale nie pozwolę ci spać na podłodze. Na górze jest wolny pokój. Będziecie mogli tam wspólnie odpocząć w ciszy. Gdyby coś się działo, będę niedaleko. Ale możemy również wspólnie obserwować Kudłacza do wieczora. Przygotuję nam coś smacznego. Moja mała sówka chętnie wyśle twój list. Jest jeszcze młoda i dopiero się uczy, ale powinna sobie poradzić – poinformowała Wrighta. Należało wszystko dobrze zorganizować. – Chętnie przyjmę twoje towarzystwo. Właściwie to rzadko ktokolwiek tu zagląda. Czy będziesz chciał później nakarmić razem ze mną zwierzaki? – zapytała nagle, przeczuwając, że Benowi niestraszne kłęby sierści i końskie kopyta. Sama z radością przyjęłaby pomoc silnego mężczyzny.
Chyba mówiła za dużo. I kiedy się na tym złapała, przycisnęła szczeniaka do piersi i razem z nim wstała, jakby chciała go ukołysać w paru krokach dookoła sofy.
– Dobrze zrobiłeś – pochwaliła go najpierw, kiwając przy tym lekko głową. – Nie lubią niczego, co nie jest ich, co nie pachnie nimi lub jakimś innym przyjemnie smrodliwym zapachem. Ziół wręcz nie znoszą. Pasta im pomaga, ale nie jest tak, że każda mikstura, która działa na czarodzieja, przynosi ulgę również zwierzakom. Nie każda i nie wszystkimi gatunkom. Maści jednak zwykle się sprawdzają, ale gorzej, jak zostaną wyjedzone zamiast wsiąknąć w cierpiące miejsce – oznajmiła, wychodząc naprzeciw jego niepewnościom. – Wygląda na to, że nasz Kudłacz ma ostatnio przygody… - dodała, czochrając lekko jego włochaty łepek. – Psie życie na krawędzi, co? – Zerknęła w te piękne ślepka z rozczuleniem, ale nie odpowiedział jej żaden entuzjastyczny błysk, ogon nawet nie drgnął. Westchnęła tylko i z przejęciem powróciła do swoich badań. Ten pies miał wkrótce w dzikim pędzie biegać po Benowym podwórku i Cora zamierzała przypilnować, by właśnie tak się stało. – Nie wiem, czy to lepiej. Rana również może być bardzo niebezpieczna. Cokolwiek się dzieje, nigdy nie powinno się lekceważyć u zwierzaka niepokojących objawów. Dlatego dobrze, że przybyliście. Póki nie dowiemy się, co dokładnie zjadł i czy faktycznie właśnie to jest powodem, musimy cierpliwie go obserwować. Zaklęcia potrafią naprawdę pomóc, ale niedopasowana do przypadłości magia niepotrzebnie wstrząśnie tym uroczym ciałkiem. Prawda, mały? – mówiła, na koniec wprowadzając do tonu głosu jeszcze więcej uroku. – A to jest mikstura z magicznych ziół. Prawdziwe złoto na bolący i ciężki brzuszek. Przyniesie ulgę, ale może też wywołać wymioty, jeśli tylko nie jest na to za późno. Chcemy się pozbyć tego paskudztwa – wyjaśniła Benowi i odłożyła na bok wszystkie przyrządy. Na wzmiankę o pasztecie lekko zmarszczyła czoło, drobne zmarszczki sprawiły, że wyraz jej twarzy stał się jeszcze głębszy. – Z tak sycącym jedzeniem trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, ale może już za kilka dni będzie mógł zaliczyć niebiańską wyżerkę – dodała pokrzepiająco, choć domyślała się, że dla głodnego kawałka psiaka ten czas mógł oznaczać przedłużające się męczarnie. – Benjaminie… – zaczęła ostrożnie, słysząc ten protest. Mogła pozostawić mu instrukcję i mikstury, wypuścić ich do domu, ale wolała nie ryzykować pogorszenia się stanu stworzenia. Przez chwilę to wszystko rozważała, a w tym czasie jeden ze szczeniaków bez powodzenia próbował wspiąć się na sofę do chorego Kudłacza. Jego małe łapki zwisały nad podłogą, ale nie miał tyle siły, by się wcisnąć na kanapowe piętro. Cora podciągnęła malucha i ułożyła sobie na kolanach, uznając najwyraźniej, że nie powinien zakłócać odpoczynku zatrutego pacjenta. – Niech będzie. Zostaniecie obaj, ale nie pozwolę ci spać na podłodze. Na górze jest wolny pokój. Będziecie mogli tam wspólnie odpocząć w ciszy. Gdyby coś się działo, będę niedaleko. Ale możemy również wspólnie obserwować Kudłacza do wieczora. Przygotuję nam coś smacznego. Moja mała sówka chętnie wyśle twój list. Jest jeszcze młoda i dopiero się uczy, ale powinna sobie poradzić – poinformowała Wrighta. Należało wszystko dobrze zorganizować. – Chętnie przyjmę twoje towarzystwo. Właściwie to rzadko ktokolwiek tu zagląda. Czy będziesz chciał później nakarmić razem ze mną zwierzaki? – zapytała nagle, przeczuwając, że Benowi niestraszne kłęby sierści i końskie kopyta. Sama z radością przyjęłaby pomoc silnego mężczyzny.
Chyba mówiła za dużo. I kiedy się na tym złapała, przycisnęła szczeniaka do piersi i razem z nim wstała, jakby chciała go ukołysać w paru krokach dookoła sofy.
Pochwałę wyedukowanej (bez wątpienia) uzdrowicielki przyjął z zadowoleniem, wypinając pierś do przodu, dumny, że zachował się zgodnie z weterynaryjną sztuką, nie tylko wybierając odpowiednią maść, ale i dbając o to, by zaleczyła poparzenie skóry, a nie wrzody przepełnionego pieczoną kiełbaską żołądka. - On to zawsze ma jakieś przygody, od małego. Nie opuszcza mnie nawet na krok, często też zabieram go do rezerwatu. Wiesz, niby smoki nie lubią innych zwierząt, ale do jego obecności już przywykły. Przynosiłem go tam za szczeniaka, w koszyku, bo chciałem go mieć na oku, żeby sam na Śmiertelnym Nokturnie nie siedział - odpowiedział, jak zwykle rozwlekając konkrety w dość chaotyczną opowieść z niefrasobliwym wspomnieniem tego budzącego grozę miejsca, tożsamego z najgorszymi okrutnikami, szumowinami i zbirami magicznego świata. - Te młode smoki, dopiero co wyklute, chyba dlatego przywykły do jego zapachu...a może uważają go po prostu za moją niezwykle kudłatą torbę...No, w każdym razie, młodociane trójogony nic mu nie robią, a do starych to go nie zabieram, bo jednak co zwierzę to zwierzę. Nawet najmilszy smok może kłapnąć o jeden raz za dużo pyskiem, a zębiska mają takie, że z Kudłacza nawet ogon by nie został - westchnął, bynajmniej ze smutkiem, raczej z podziwem dla wielgachnych bestii, które w oczach Wrighta były równie słodkie co puchate szczeniaczki. Ostatnie zdanie podkreślił znaczącym spojrzeniem w oczy Cory, chcąc zaakcentować, że dba o życie podopiecznego i nie naraża go w Peak District na przesadne niebezpieczeństwo. Większe ryzyko, jak się okazało, czyhało na niego w kociołku lub lasach, gdzie połakomił się na ciężkostrawnego grzyba lub nieświeże już mysie truchełko. Cóż jednak było zrobić, znajdował się już w dobrych rękach, nawet jeśli wcale nie wydawał się szczęśliwy po przyjęciu dawki mającego zdziałać cuda leku. - On nie jest mały, nie lubi, jak się tak do niego mówi - wszedł Corze w słowo, gdy ta pieszczotliwie zwróciła się do Kudłacza. Dużego psiaka, świadomego swych gabarytów; normalnie i tak zareagowałby radośnie na uwagę kobiety, lecz teraz tylko głęboko westchnął, aż zadrgała mu sierść na pyszczku. - Jakoś jeszcze możemy mu pomóc? Inna mikstura? Woda? Może chociaż jakaś przekąska? - dopytał, klepiąc Kudłacza po boku, delikatnie, ale stanowczo, by dodać mu otuchy i upewnić go, że te kilka dni głodówki poprzedzi po prostu cudowną ucztę, gdy pozwoli mu zjeść dosłownie wszystko z własnego talerza. Nawet ulubioną karkóweczkę w piwnym sosie. Nie było to może rozsądne, lecz widząc wilgotne oczy osłabionego psa, Jaimie tracił jakąkolwiek mądrość, chcąc po prostu przychylić nieszczęśnikowi nieba. Uśmiechnął się do niego pokrzepiająco, a później taką samą ujmującą minę - pomimo blizn szpecących jego twarz - zaserwował samej Howellównie, wdzięczny za propozycję noclegu. - Na Merlina, dzięki, Cora, jesteś klawa babeczka - skwitował dość prostolinijnie, również podnosząc się z ziemi. Otrzepał spodnie i upewnił się, że ciągle ma w kieszeni różdżkę. - Pewnie, zaraz nakreślę kilka słów, a potem możemy iść oporządzić zwierzaki. To będzie frajda. Tylko czasem zerknę do tej bestyjki, upewnię się, że nie zaczął ci gryźć kanapy z głodu - mrugnął zawadiacko do Kudłacza, ciągle zaniepokojony jego stanem, mniej jednak niż przed przybyciem do Cory. Wierzył, że podana psu mikstura zadziała, a powrót do pełni sił to tylko kwestia czasu. Większym problemem wydawało się wymyślenie odpowiednio uspokajającej wiadomości do Percivala, ale to postanowił zostawić na później, aż sam nieco złagodzi nerwy fizyczną pracą. - No, to gdzie masz paszę i inne smakołyki? - spytał, podciągając i zawijając rękawy flanelowej koszuli, gotów, by spędzić ten wieczór bardzo produktywnie - i choć w ten sposób odpłacić Howellównie za udzieloną psiakowi pomoc.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Snuł opowieść o swym kompanie z czułością, z nostalgią. Zupełnie jakby mówił o dziecku. Poniekąd tak było. Pies stał się krewniakiem, częścią jego domowej przestrzeni, towarzyszem na dobre i na złe. Historia wypływająca z ust Benjamina pozwoliła Corze uśmiechnąć się, znów utwierdzić się w przekonaniu o tym, że ta dwójka była po prostu sobie pisana. I nawet wzmianka o ponurej dzielnicy zdawała się idealnie pasować do ciągu wydarzeń z życia kudłatego czworonoga. Choć Cora nieco się przelękła, kiedy tylko wyobraźnia podsunęła jej obraz ogoniastego tak blisko smoczych bestii, to jednak nie śmiałaby uwierzyć, że Benjamin nie miał nad tym kontroli. Czasem wyglądał na zbyt nierozgarniętego, ale Cora pamiętała, że pracował blisko smoków. Przy tych stworzeniach nie było mowy o nieroztropności, o zagubionej czujności. – Kiepska byłaby to torba z Kudłacza, bardzo ruchliwa. Chciałabym, któregoś dnia, odwiedzić cię i twoje smoki, Benjamnie. O ile byłoby to możliwe i bezpieczne. Wychowujące się razem stworzenia czasami potrafią zadziwić jednością. Mój Kłak czuje się jak pan domu, dogląda każdego rannego pacjenta. Zupełnie jakby czuł, że potrzebuję pomocy. Sypia nawet z kudłoniami! I ja wiem, że nic złego sobie nie zrobią, choć wolę, kiedy jednak nie spoufala się ze zbyt nowymi zwierzakami. Niektóre zachowania ciężko przewidzieć. Dobrze, że jesteś czujny. Kudłacz to niezwykły psiak – przyznała, rozpieszczając tego nie takiego małego towarzysza.
To jasne, duży mężczyzna miał dużego psa. Chociaż Cora widywała już zupełnie odwrotne konfiguracje. I miała też nadzieję, że Kudłacz nie obrazi się za dość niefortunne, urokliwe słówko, które wcale nie miało umniejszyć jego psiej mocy. Zwierzęta bywały bardzo charakterne i całkiem pamiętliwe. Spojrzenia oburzonego czworonoga nie dało się tak po prostu zignorować. – O, faktycznie! Bardzo duży i bardzo dzielny pies. Żaden maluch – powiedziała donośnym, przejętym głosem. Jej komentarz dopełniło porządne pogłaskanie po głowie. Wierzyła, że stworzenie zechce wybaczyć jej ten karygodny błąd. Na szczęście Benjamin w porę ją upomniał. Kłak chyba już przywykł do tego, że mówiła do niego po prostu czule, czasami dobierając niekoniecznie trafne epitety. Ten jednak wydawał się dotknięty niepozornym określeniem. Zbyt niepozornym jak na taki kawał psa. – Przekąski będą musiały poczekać. Woda i lekarstwo. Jak tylko będzie poprawa i będziemy mieć więcej wiedzy, można zmienić miksturę na mocniejszą, podamy mu też witaminy, żeby szybciej stanął na cztery łapy. Brzuszek powinien poczuć się lepiej, Kudłacz będzie odzyskiwał energię. Ale na razie powinniśmy poczekać z jedzeniem – oznajmiła, naciskając mocniej na ostatnie słowa. Przypieczętowała je spojrzeniem, dość konkretnym. Ben winien wiedzieć, że ewentualne szybkie przekąski poza jej spojrzeniem w ogóle nie wchodziły w grę. Woleli przecież nie przedłużać jego męczarni i nie narażać go na jeszcze większy ból. Wiedziała, jak ciężko było czasem odmówić ukochanego stworzeniu, jak bardzo te cudowne oczka potrafiły prosić, łasić się i wręcz wymuszać smakołyki. Mężczyzna powinien jednak pozostać niewzruszonym. Zresztą na razie i tak Kudłacz był na tyle osowiały, że nawet niespecjalnie podejmował starania o przysmak. I nie dziwiła się temu. – Nie zacznie. Właściwie to zaraz zaśnie i będzie odpoczywał. A kanapa mierzyła się już z niejednymi psimi zębami. Gorzej dla biednego Kudłacza. Ale chodź, Benjaminie. Poznam cię z sówką i dam ci pergaminy… – oznajmiła, również wstając. – Kłak, zostań z Kudłaczem, opiekuj się nim – zwróciła się do swojego psidwaka, unosząc przy tym palec jak prawdziwa nauczycielka. Psi pysk przekręcił się lekko, a włochate uszko wyraźnie drgnęło. Towarzysz Cory wskoczył jednak na sofę i ułożył się obok Kudłacza, wcześniej wykonując jakąś skomplikowaną drogę dookoła własnej osi, jakby szukał odpowiedniego kąta do wylegiwania. – Cieszę się, że mogłam wam pomóc – dodała miękko, uśmiechając się gdzieś pod nosem. Właściwie to czuła się o wiele lepiej, kiedy ktoś poza nią był w chatce. Dom nagle wydawał się mniejszy, ciepły i otulony przyjemnymi głosami. Wiedziała, że Bena było słychać w niejednym kącie. A może nawet zwierzaki już przeczuwały, że ktoś wpadnie obdarować je podwieczorkiem? Duże dłonie oznaczały bardzo dużo głaskania, a tego przecież nigdy za wiele.
Psie ziewnięcie odprowadziło ich do drzwi.
zt
To jasne, duży mężczyzna miał dużego psa. Chociaż Cora widywała już zupełnie odwrotne konfiguracje. I miała też nadzieję, że Kudłacz nie obrazi się za dość niefortunne, urokliwe słówko, które wcale nie miało umniejszyć jego psiej mocy. Zwierzęta bywały bardzo charakterne i całkiem pamiętliwe. Spojrzenia oburzonego czworonoga nie dało się tak po prostu zignorować. – O, faktycznie! Bardzo duży i bardzo dzielny pies. Żaden maluch – powiedziała donośnym, przejętym głosem. Jej komentarz dopełniło porządne pogłaskanie po głowie. Wierzyła, że stworzenie zechce wybaczyć jej ten karygodny błąd. Na szczęście Benjamin w porę ją upomniał. Kłak chyba już przywykł do tego, że mówiła do niego po prostu czule, czasami dobierając niekoniecznie trafne epitety. Ten jednak wydawał się dotknięty niepozornym określeniem. Zbyt niepozornym jak na taki kawał psa. – Przekąski będą musiały poczekać. Woda i lekarstwo. Jak tylko będzie poprawa i będziemy mieć więcej wiedzy, można zmienić miksturę na mocniejszą, podamy mu też witaminy, żeby szybciej stanął na cztery łapy. Brzuszek powinien poczuć się lepiej, Kudłacz będzie odzyskiwał energię. Ale na razie powinniśmy poczekać z jedzeniem – oznajmiła, naciskając mocniej na ostatnie słowa. Przypieczętowała je spojrzeniem, dość konkretnym. Ben winien wiedzieć, że ewentualne szybkie przekąski poza jej spojrzeniem w ogóle nie wchodziły w grę. Woleli przecież nie przedłużać jego męczarni i nie narażać go na jeszcze większy ból. Wiedziała, jak ciężko było czasem odmówić ukochanego stworzeniu, jak bardzo te cudowne oczka potrafiły prosić, łasić się i wręcz wymuszać smakołyki. Mężczyzna powinien jednak pozostać niewzruszonym. Zresztą na razie i tak Kudłacz był na tyle osowiały, że nawet niespecjalnie podejmował starania o przysmak. I nie dziwiła się temu. – Nie zacznie. Właściwie to zaraz zaśnie i będzie odpoczywał. A kanapa mierzyła się już z niejednymi psimi zębami. Gorzej dla biednego Kudłacza. Ale chodź, Benjaminie. Poznam cię z sówką i dam ci pergaminy… – oznajmiła, również wstając. – Kłak, zostań z Kudłaczem, opiekuj się nim – zwróciła się do swojego psidwaka, unosząc przy tym palec jak prawdziwa nauczycielka. Psi pysk przekręcił się lekko, a włochate uszko wyraźnie drgnęło. Towarzysz Cory wskoczył jednak na sofę i ułożył się obok Kudłacza, wcześniej wykonując jakąś skomplikowaną drogę dookoła własnej osi, jakby szukał odpowiedniego kąta do wylegiwania. – Cieszę się, że mogłam wam pomóc – dodała miękko, uśmiechając się gdzieś pod nosem. Właściwie to czuła się o wiele lepiej, kiedy ktoś poza nią był w chatce. Dom nagle wydawał się mniejszy, ciepły i otulony przyjemnymi głosami. Wiedziała, że Bena było słychać w niejednym kącie. A może nawet zwierzaki już przeczuwały, że ktoś wpadnie obdarować je podwieczorkiem? Duże dłonie oznaczały bardzo dużo głaskania, a tego przecież nigdy za wiele.
Psie ziewnięcie odprowadziło ich do drzwi.
zt
Świat wybudził się do życia. Dzięki promiennej, ciepłej, uskrzydlającej aurze wczesnego lata, nabrał pięknych, niezwykle malowniczych barw. Otoczenie skąpane w długich promieniach rozgrzewającego słońca, rozbłysło odcieniem złocistej żółci, ostrej pomarańczy, soczystej zieleni widocznej w rozwiniętych liściach i przydługich ździebłach wystrzelonej trawy. Powietrze było lekkie, miało swój specyficzny, ususzony, lecz pobudzający zapach. Poruszało delikatne firanki zwieszone w obdrapanej, mosiężnej okiennicy. Zwierzęta też nie próżnowały. Wyśpiewując najróżniejsze, dźwięczne melodie zapowiadały wspaniały, niezwykle lekki dzień. Poranna pobudka była niesamowitą przyjemnością – dodawała motywacji, chęci do życia oraz całodniowej pracy. Pobudzała do przyjmowania wyzwań, przekraczania granic, rozwijania porzuconych pasji. Ciekawe na jak długo?
Wstał wcześnie, był w miarę wypoczęty. Duszna noc zwiastowała nadejście gwałtownej, rozszalałej burzy, lecz ta przesunęła silne apogeum na nadchodzące godziny upalnej soboty. Wyłożony na cienkiej, nieco szorstkiej pościeli, leżał bezwładnie uderzony poranną falą nagromadzonych, skrajnych myśli. Zawsze tak było. Przychodziły nagle, gwałtownie, niczym nieproszeni, niezapowiedziani goście. Nie umiał ich wyciszyć, nie chciały dać mu wytchnienia. Westchnął ciężko przesuwając przedramię na pulsujące skronie. Wykonywał typowy powrót do niedalekiej przeszłości. Analizował zdarzenia, napotkane sytuacje, długie rozmowy. Myślał o ludziach, których twarze tak wyraźnie materializowały się przed zamkniętymi, ociężałymi powiekami. Krzywił się nieznacznie dostrzegając drobne porażki, potknięcia, niegodziwe zachowanie, zły dobór słów. Nie lubił popełniać błędów, choć te wyciągały swe zaostrzone szpony dość często, zdecydowanie zbyt skutecznie. Motyw niedawnej weselnej ceremonii powracał cyklicznie przynosząc coraz to nowsze przemyślenia, odczucia, jak i reakcje. Tym razem zaatakował z zupełnie innej strony, przynosząc stres, zakłopotanie, ogromny wstyd przed jednostką, na której niezmiernie mu zależało. Przesadził. Zatracił w absorbujących sprawunkach, intymnych spotkaniach, trudnych decyzjach, aranżacji niepoukładanego, prywatnego życia. Usprawiedliwiał brakiem czasu, nowymi zajęciami, pojedynczymi zleceniami wpadającymi o nieregularnych porach dnia. Zapomniał o najważniejszym – pielęgnowaniu i odnawianiu zaniedbanej przyjaźni. Czy była skłonna mu wybaczyć, zrozumieć? Jak długo będzie musiał korzyć się przed kobiecymi stopami, aby zechciała spojrzeć, wydobyć słowo pełne niezaprzeczalnej nadziei? Nawalił, narozrabiał, przesadził. Zostawił ją wśród rozkrzyczanych arystokratów bez żadnych zrozumiałych wyjaśnień. Przepadł w rozmigotanej, balowej przestrzeni prezentując nietuzinkowy talent do nieplanowanej ucieczki. Stracił rachubę czasu, popadł w alkoholowe upojenie. Oddał ramionom Morfeusza w towarzystwie anielskiej istoty. I choć kolejny dzień wydawał się tak idealnie błogi, mgliste kotary nadchodzącego wieczora wyłożyły wszystkie występki, niewybaczalne winy. Nie mógł w to uwierzyć. Kręcił głową z dezaprobatą wzdychając boleśnie, jeszcze bardziej dotkliwe. Głupiec.
Szmer ostrych pazurów i wyraźne piśnięcie rozegnało nieprzyjazne wizje. Odsunął rękę i kątem oka spojrzał na pierzastego przyjaciela. Sowa miotała się na blaszanym parapecie w swym nieznośnym, niezdyscyplinowanym chodzie. Przekręcił oczami zażenowany i od niechcenia wybełkotał: – No już głupi ptaku. – zsunął się z łóżka gotowy zacząć ten dzień poprawnie. Miał już plan. Panna Howell musiała przygotować się na nieoczekiwanego wizytanta.
Zapomniał, iż miejsce zamieszkiwane przez blond powierniczkę zostało ulokowane w jednym z najbardziej malowniczych terenów hrabstwa Gloucestershire. Ogromny las przykrywał niewielki domek tworząc nieprzekraczalną barierę, idealistyczny azyl. O takich widokach czytano w literackich powieściach pełnych pasjonujących wątków i ciekawych bohaterów. Wszystko wydawało się żyć w harmonii, zakochane w pierwszych dniach przyjemnego lata. Wszystko było wyrazistsze, soczystsze, pełniejsze – złudne, zanadto senne. Jawa mieszała się z nieograniczoną fantazją.
Wędrował powolnie, wąską wydeptaną ścieżką. Rozglądał się wokoło podziwiając każdy najdrobniejszy szczegół. Pochylał się ku roślinnym okazom przypominając nazwy, właściwości, jak i zastosowanie. W drodze powrotnej uszczyknie kilka z nich do poszerzenia domowych zapasów. Nikt nie będzie miał nic przeciwko, prawda? Przez prawe ramię przewiesił skórzaną torbę. Skrywała podstawowe wyposażenie, masę zgniecionych, zapisanych pergaminów oraz wysłużony tomik wierszy, który mógł przydać się w najmniej oczekiwanym momencie. Pod lewym ramieniem dzierżył pokaźny okaz strzelistego, doniczkowego skrzydłokiwatu obdarzonego dużą ilością rozwiniętych białych kwiatów. Był to dar. Karta przetargowa. Wyraz skruszenia i najszczerszych przeprosin. Pamiętał, że nie uznawała ściętych okazów. Utrudniał przejście, dlatego przechylając głowę w lewą stronę doglądał frontalnej przestrzeni. Oddychał ciężko. Przyjemny cień pobliskiej przyrody łagodził piekące promienie popołudniowej gorączki. Miał obawy, był lekko zdenerwowany. Czy na pewno ją zastanie? Czy wypadało wpaść tak bez uprzedzenia? A może nie zechce go widzieć? Co ma jej powiedzieć? Prawdę, tylko prawdę, a może całą prawdę? Zbliżając się ku drewnianej budowli, zatrzymał się, aby zawiesić na niej błękitne tęczówki. Wspaniała. Chyba odrobinę zazdrościł. Podrzucił kwiat do góry, kiedy zsuwał się z ramienia i nabierając powietrza wszedł na schody. Jakieś niewidoczne zwierzę rozkrzyczane w niebogłosy, nadbiegło z zupełnie innej strony. Nie podchodziło, jednakże nie przestawało ujadać. Informowało o nadejściu intruza. Mógł się tego spodziewać! Przymknął powieki podirytowany. Czy nigdy nie będzie mu dane zrobić dobrego efektu? Podszedł do jasnych drzwi i zapukał nieśmiało. Roślina zakrywała mu twarz. Niech się dzieje wola nieba. Wybaczysz?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Na werandzie oddech lasu
Szybka odpowiedź