Zagroda z hipokampami
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Zagroda z hipokampami
Wyścigi na hipokampach to jedna z ulubionych rozrywek męskiej części rodu Travers. Nic więc też dziwnego, że posiadają kilka sztuk na własny użytek. Tuż przy zamku znajduje się zagroda z kilkoma okazami tych zwierząt, magicznie nie pozwalająca im z niej wyskoczyć oraz ukryta przed wzrokiem mugoli. Dalej w głąb morza znajduje się prowizoryczny tor wyścigowy, zmieniany co kilka miesięcy.
| Przychodzimy z komnaty z akwarium, 4 kwietnia 1957 roku (kontynuacja rozgrywki)
Wyjście z zamku nie zajęło im długo, zwłaszcza gdy lady Malfoy miała u boku kogoś, kto doskonale znał każdy zakamarek zamku. Wystarczyło wyjść głównym wyjściem i skręcić w kierunku prywatnej plaży Traversów. Pierwszym, co dało się zauważyć to wielka flota, mocująca w rodzinnym porcie. Przy niebieskich pomostach aż roiło się od statków najróżniejszej wielkości, ilości masztów oraz przeznaczeniu. Każdy jednak ze statków posiadał żagle, na których dumnie rozpościerał się rodowy herb. Każdy, pojedynczy statek znajdujący się w tym porcie był dumą Traversów oraz przeświadczeniem o ich pozycji na tle czarodziejskiego handlu magicznego.
- Tam, lady Malfoy, znajduje się nasz rodowy port. To część statków, które posiadamy. Kilka z nich jest na morzu, a jeszcze kilka w porcie w Cromer, nad którym sprawuję pieczę. - Zwrócił się do jasnowłosej. Jego głos zdawał się być żywszy niż wcześniej, ciężko było jednak stwierdzić, czy sprawił to brak ciekawskich spojrzeń ich ojców (chociaż był pewien, że ktoś będzie podążał ich śladem) czy może fakt, że przed nimi rozciągał się widok na piaszczystą plażę oraz otwarte morze, aż zachęcające do wypłynięcia po kolejne przygody. Sama morska bryza zapraszająca do tańca długie, jasne włosy towarzyszącej mu kobiety oraz piasek pod ich stopami sprawiał, że ord Travers zdawał się być w lepszym humorze. Salony, nawet te w Crobeic Castle, nie dawały mu tyle szczęścia, ile bliskie jego sercu morze. I nie powinno wydawać się to dziwnym nikomu, kto choć trochę znał tego, ekscentrycznego osobnika, który właśnie pokierował dziewczynę wzdłuż murów imponującego zamku. Wszak nie port był ich celem, lecz zagroda z morskimi końmi. Szli dalej, kamienną ścieżką która nie zdołała uchronić się przed próbującym wtargnąć na nią, plażowym piaskiem. Nie zabawiał jej rozmową, pozwalając dziewczynie w spokoju napawać się pięknymi widokami, jakie rozciągały się z zamku, choć nie był pewien aby ktoś, wychowany na lądzie potrafił je w jakikolwiek sposób docenić.
Ledwie po kilku minutach doszli do zagrody z hipokampusami. Drewniany most ciągnął się w głąb morza, w pewnym momencie schodząc trochę w dół i przechodząc w drewnianą platformę, znajdującą się dobre piętnaście centymetrów pod wodą, czego jeszcze nie przyszło dziewczynie zobaczyć. Po obu stronach pomostu znajdowały się barierki, mające na celu uchronić nieostrożnych gości przed wpadnięciem do morskiej wody.
Bez większego wahania, mężczyzna zabrał swoje ramię, by zrobić kilka kroków w przód i bez większego problemu wskoczyć na mostek. Nim jednak podążył dalej, zatrzymał się, by wyciągnąć dłoń w kierunku jasnowłosej lady. Ostatnim, czego teraz potrzebował, to aby skręciła kostkę a on dostał kolejną burę od nestora rodu bądź, co gorsza, swojej matki.
- Pozwolę sobie przejść na Ty, przy naszych wierzchowcach konwenanse bywają za długie. - Oznajmił. Nie było to pytanie. Oswojone czy też nie, hipokampusy pozostawały magicznymi stworzeniami. Travers był już świadkiem, gdy któreś ze zwierząt nie polubiło jakiegoś z gości, próbując uszczypnąć go zębami bądź trafić długim, rybim ogonem. W tym wypadku powiedzenie, że zwierzęta przejmują cechy właścicieli - hipokampusy należące do Traversów posiadały charaktery równe właścicielom.
W kilka niedługich minut para przebyła pomost, a Haverlock, mimo iż ponownie nie ofiarował dziewczynie ramienia, szedł ostrożnie, by w razie utraty przez Cynthię równowagi móc zareagować. A gdy doszli do końca pomostu, stanęli przed kilkoma schodkami w dół, prowadzącymi do skrytej pod taflą wody platformy, obok których stało coś, na wzór wieszaku na ogłowia. Przez głowę nie przeszło mu nawet, że dziewczyna mogłaby nie umieć pływać, gdyż czynność ta była dla niego tak oczywista jak oddychanie.
- Zdejmij buty, schodki są śliskie. - Polecił dziewczynie a sam... Zaczął się rozbierać. Wszak musiał jakoś przyprowadzić do niej jedno ze zwierząt, czy też nie? Bez większego wahania, zdjął marynarkę, odwiesił ją na poręcz po czym zaczął rozpinać guziki koszuli.
- Jak już przypłynę z hipokampem nie wykonuj gwałtownych ruchów, ani nie krzycz aby go nie spłoszyć. - Poinstruował dziewczynę, w tym samym czasie pozbywając się koszuli by i ją odwiesić na poręcz pomostu. Ot tak, jak gdyby nie było to niczym wielkim - on nie miał się czego wstydzić. Surowe mury Durmstrangu oraz długie lata spędzone na fizycznej pracy na pokładzie statku sprawiły, że jego mięśnie były dokładnie zarysowane tworząc przyjemny dla oka widok. Chwilę później Haverlock pozbył się i butów, sięgnął po jedno z ogłów które przerzucił przez ramię by w końcu zejść po schodkach i stanąć na podeście, ukrytym pod taflą wody. Pozostało mu czekać, aż jaśnie lady dołączy do niego. W akcie miłosierdzia wyciągnął w jej kierunku dłoń, gdyby potrzebowała pomocy w zejściu po schodkach. Teraz przyjdzie mu poznać lady Malfoy z innej strony - wszak znajdowali się w jego żywiole, z dala od miękkich poduch i ledwie kilka kroków od pięknych wodnych wierzchowców.
Wyjście z zamku nie zajęło im długo, zwłaszcza gdy lady Malfoy miała u boku kogoś, kto doskonale znał każdy zakamarek zamku. Wystarczyło wyjść głównym wyjściem i skręcić w kierunku prywatnej plaży Traversów. Pierwszym, co dało się zauważyć to wielka flota, mocująca w rodzinnym porcie. Przy niebieskich pomostach aż roiło się od statków najróżniejszej wielkości, ilości masztów oraz przeznaczeniu. Każdy jednak ze statków posiadał żagle, na których dumnie rozpościerał się rodowy herb. Każdy, pojedynczy statek znajdujący się w tym porcie był dumą Traversów oraz przeświadczeniem o ich pozycji na tle czarodziejskiego handlu magicznego.
- Tam, lady Malfoy, znajduje się nasz rodowy port. To część statków, które posiadamy. Kilka z nich jest na morzu, a jeszcze kilka w porcie w Cromer, nad którym sprawuję pieczę. - Zwrócił się do jasnowłosej. Jego głos zdawał się być żywszy niż wcześniej, ciężko było jednak stwierdzić, czy sprawił to brak ciekawskich spojrzeń ich ojców (chociaż był pewien, że ktoś będzie podążał ich śladem) czy może fakt, że przed nimi rozciągał się widok na piaszczystą plażę oraz otwarte morze, aż zachęcające do wypłynięcia po kolejne przygody. Sama morska bryza zapraszająca do tańca długie, jasne włosy towarzyszącej mu kobiety oraz piasek pod ich stopami sprawiał, że ord Travers zdawał się być w lepszym humorze. Salony, nawet te w Crobeic Castle, nie dawały mu tyle szczęścia, ile bliskie jego sercu morze. I nie powinno wydawać się to dziwnym nikomu, kto choć trochę znał tego, ekscentrycznego osobnika, który właśnie pokierował dziewczynę wzdłuż murów imponującego zamku. Wszak nie port był ich celem, lecz zagroda z morskimi końmi. Szli dalej, kamienną ścieżką która nie zdołała uchronić się przed próbującym wtargnąć na nią, plażowym piaskiem. Nie zabawiał jej rozmową, pozwalając dziewczynie w spokoju napawać się pięknymi widokami, jakie rozciągały się z zamku, choć nie był pewien aby ktoś, wychowany na lądzie potrafił je w jakikolwiek sposób docenić.
Ledwie po kilku minutach doszli do zagrody z hipokampusami. Drewniany most ciągnął się w głąb morza, w pewnym momencie schodząc trochę w dół i przechodząc w drewnianą platformę, znajdującą się dobre piętnaście centymetrów pod wodą, czego jeszcze nie przyszło dziewczynie zobaczyć. Po obu stronach pomostu znajdowały się barierki, mające na celu uchronić nieostrożnych gości przed wpadnięciem do morskiej wody.
Bez większego wahania, mężczyzna zabrał swoje ramię, by zrobić kilka kroków w przód i bez większego problemu wskoczyć na mostek. Nim jednak podążył dalej, zatrzymał się, by wyciągnąć dłoń w kierunku jasnowłosej lady. Ostatnim, czego teraz potrzebował, to aby skręciła kostkę a on dostał kolejną burę od nestora rodu bądź, co gorsza, swojej matki.
- Pozwolę sobie przejść na Ty, przy naszych wierzchowcach konwenanse bywają za długie. - Oznajmił. Nie było to pytanie. Oswojone czy też nie, hipokampusy pozostawały magicznymi stworzeniami. Travers był już świadkiem, gdy któreś ze zwierząt nie polubiło jakiegoś z gości, próbując uszczypnąć go zębami bądź trafić długim, rybim ogonem. W tym wypadku powiedzenie, że zwierzęta przejmują cechy właścicieli - hipokampusy należące do Traversów posiadały charaktery równe właścicielom.
W kilka niedługich minut para przebyła pomost, a Haverlock, mimo iż ponownie nie ofiarował dziewczynie ramienia, szedł ostrożnie, by w razie utraty przez Cynthię równowagi móc zareagować. A gdy doszli do końca pomostu, stanęli przed kilkoma schodkami w dół, prowadzącymi do skrytej pod taflą wody platformy, obok których stało coś, na wzór wieszaku na ogłowia. Przez głowę nie przeszło mu nawet, że dziewczyna mogłaby nie umieć pływać, gdyż czynność ta była dla niego tak oczywista jak oddychanie.
- Zdejmij buty, schodki są śliskie. - Polecił dziewczynie a sam... Zaczął się rozbierać. Wszak musiał jakoś przyprowadzić do niej jedno ze zwierząt, czy też nie? Bez większego wahania, zdjął marynarkę, odwiesił ją na poręcz po czym zaczął rozpinać guziki koszuli.
- Jak już przypłynę z hipokampem nie wykonuj gwałtownych ruchów, ani nie krzycz aby go nie spłoszyć. - Poinstruował dziewczynę, w tym samym czasie pozbywając się koszuli by i ją odwiesić na poręcz pomostu. Ot tak, jak gdyby nie było to niczym wielkim - on nie miał się czego wstydzić. Surowe mury Durmstrangu oraz długie lata spędzone na fizycznej pracy na pokładzie statku sprawiły, że jego mięśnie były dokładnie zarysowane tworząc przyjemny dla oka widok. Chwilę później Haverlock pozbył się i butów, sięgnął po jedno z ogłów które przerzucił przez ramię by w końcu zejść po schodkach i stanąć na podeście, ukrytym pod taflą wody. Pozostało mu czekać, aż jaśnie lady dołączy do niego. W akcie miłosierdzia wyciągnął w jej kierunku dłoń, gdyby potrzebowała pomocy w zejściu po schodkach. Teraz przyjdzie mu poznać lady Malfoy z innej strony - wszak znajdowali się w jego żywiole, z dala od miękkich poduch i ledwie kilka kroków od pięknych wodnych wierzchowców.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Z ulgą przyjęła ciszę, która między nimi zapadła; ani ona, ani on nie kwapili się do podjęcia kolejnego tematu, dzięki czemu w spokoju mogła podziwiać mijane dzieła sztuki, wsłuchując się tylko i wyłącznie w miarowy stukot swych obcasów. Celowo omijała jego twarz wzrokiem, w napięciu oczekując dotarcia nad zatokę, gdzie będzie mogła - w końcu - nacieszyć oczy widokiem hipokampusów. Pamiętała, jak po raz pierwszy ujrzała syreny, usłyszała ich hipnotyzujące śpiewy, gdy odwiedzili dalszą rodzinę na wyspie Wight; wiedziała, że i ten dzień zapamięta na długo... Choć nie za sprawą towarzyszącego jej kawalera. Nie mogła nie zastanawiać się, kto ruszy ich śladem - bo przecież nie miała najmniejszych wątpliwości względem tego, że ktoś będzie musiał. Czyżby pan ojciec zadbał o to, by na ziemiach Traversów pojawił się również Grigorij? Postawny milczek, który podobno miał dotrzymywać jej towarzystwa, tak naprawdę upewniając się, że włos jej z głowy nie spadnie? Nie chciała rozglądać się na boki w poszukiwaniu jego znajomej sylwetki czy też postaci drobniejszych kobiet, zapewne krewniaczek Haverlocka, które mogłyby na czas tego spaceru pełnić role przyzwoitek; wierzyła, że skoro Armand i Balthazar wyrazili zgodę na tę przechadzkę, nie miała powodów do zmartwień. A przynajmniej tego rodzaju zmartwień.
Z zamyślenia wyrwał ją głos lorda; bez trudu odnalazła wzrokiem flotę, o której mówił, a na którą zwróciła uwagę już wcześniej, nim jeszcze ich sobie przedstawiono. Żaglowców było zbyt wiele, by mogła je naprędce policzyć, nie próbowała zresztą, zamiast tego skupiając się na powiewających na wietrze żaglach - każdy jeden prezentował herb Traversów, pomarańczową ośmiornicę, widywaną do tej pory tylko na kartach ksiąg matki, tych poświęconych heraldyce. - Jak liczna jest wasza flota, lordzie? - odezwała się, przelotnie spoglądając ku gładkiej twarzy rozmówcy, szukając na niej czegokolwiek, co mogłoby zdradzić go z prawdziwymi uczuciami. - I na którym z żaglowców lord pływa? - dodała jeszcze, być może wykazując się ignorancją, nie rozumiejąc, czy był jedynie jeden statek, na którym podróżował, czy zmieniał je niczym rękawiczki.
Z dala od salonów, a może od ich ojców, mężczyzna zdawał się być w nieco lepszym humorze niż jeszcze chwilę temu. Domyślała się jednak, że jeżeli tak faktycznie było, to za sprawą morza, widoku znajomych statków czy wiatru bawiącego się materiałami ich strojnych szat. A może planów, które musiał snuć w związku z celem ich krótkiej wycieczki...? Nie zapominała przecież o tym niepokojącym błysku w jego oku, o wyzwaniu, które jej rzucił. Ostrożnie stawiała kolejne kroki, gdy zboczyli na ułożoną z kamieni, przysypaną piachem ścieżkę; mimo wszystko odczuwała ulgę na myśl, że może wspierać się na ramieniu ekstrawaganckiego towarzysza, a później - skorzystać z jego pomocy, gdy znaleźli się już tuż przy pomoście. Wtedy też odwróciła się w stronę, z której wiał wiatr, by łatwiej odgarnąć pukle długich, jasnych włosów opadających na twarz, a utrudniających dostrzeżenie nie tylko mężczyzny - co nie przeszkadzało jej jakoś bardzo - ale i sięgającego ku szerokim wodom mostu; nie chciała przecież potknąć się w trakcie pokonywania ostatniej prostej po obmywanych przez fale, z pewnością wyślizganych deskach.
- Naturalnie, Haverlocku - odparła lakonicznie, a przy tym oschle, gdy postanowił, że porzucą konwenanse i skrócą słowny dystans. Nie miała jednak zamiaru wyrażać niezadowolenia wyraźniej, nie teraz, gdy serce przyśpieszyło swój bieg na myśl o hipokampusach, a także o pułapce, do której mogła się zbliżać z każdym kolejnym, ostrożnie stawianym krokiem. Bo nie wątpiła przecież, że żeglarz coś planował, najpewniej ośmieszenie jej w mniej lub bardziej widowiskowy sposób. Czy powinna obawiać się bliskości wody...? Nie potrafiła pływać, lecz przecież nie zamierzali ujeżdżać wierzchowców, a jedynie je zobaczyć. Dotknąć. Nacieszyć oczy ich widokiem.
Byli tuż przed platformą, gdy zachwiała się, mocniej opierając się trzymanym do tej pory w sposób delikatny i nienachalny ramieniu czarodzieja. - Przepraszam - powiedziała cicho, mimowolnie unosząc wzrok ku jego twarzy. Wtedy też polecił, by zdjęła buty, w reakcji na co zamarła w bezruchu, nie będąc pewną, czy to jedynie żart, czy prawdziwa rada. Polecenie? Była w jego głosie i postawie niekłamana stanowczość, z którą nie chciała dyskutować. Również po to, by nie zmienił nagle zdania, nie poprowadził jej ku plaży, a później w stronę zamku, bez pokazania osławionych koni wodnych. W milczeniu zastosowała się więc do słów lorda, powoli odstawiając obcasiki na jedną z przemoczonych desek, dopiero teraz zauważając, że cała platforma znajduje się pod wodą.
Uniosła brwi do góry, nie potrafiąc zapanować nad zdradliwą mimiką twarzy, gdy Travers sięgnął do guzików koszuli, powoli zaczął je rozpinać. Czy on, na Merlina, postradał zmysły? Czy tak właśnie zamierzał stroić sobie żarty...? Walcząc z przelotną słabością położyła wypielęgnowaną dłoń na pobliskiej poręczy, od teraz to w niej szukając oparcia. Ściągnęła usta w wąską kreskę, dumnie zadzierając brodę do góry, uparcie unikając nagiego ciała mężczyzny wzrokiem - choć raz czy dwa spojrzała ku bezwstydnie okazanej muskulaturze, przez co jej zwykle blade policzki pokryły się niewielkim rumieńcem. - Wiem jak zachowywać się w pobliżu koni - odpowiedziała tylko dziwnym, zmienionym głosem, nie korzystając jednak z pomocy lorda, na bosaka próbując zejść w dół, na tonące w zimnych wodach zwieńczenie pomostu. Czuła przy tym, że serce bije jej jeszcze szybciej; wiedziała, że czas sądu zbliżał się wielkimi krokami, że jeśli ona nie zaatakuje pierwsza, zrobi to żeglarz - i będzie przy tym bezlitosny. Pamiętając więc o jego ostrzeżeniu, korzystając z faktu, że wciąż nie stanęła na deskach platformy, upozorowała upadek - potykając się wprost na Haverlocka, planując przy tym zepchnąć go z platformy, zmusić do nieco szybszego niż to sobie zaplanował zanurzenia się w wodzie. Była lekka i drobna, łudziła się jednak, że wykorzystując całą swą siłę, a przy tym efekt zaskoczenia, uda jej się posłać go wprost do morza, samej zostając na względnie bezpiecznym pomoście. To powinno ostudzić jego temperament. Nie obawiała się przy tym reakcji ewentualnych obserwatorów - wszak deski były wyślizgane, był to jedynie nieszczęśliwy wypadek...
Z zamyślenia wyrwał ją głos lorda; bez trudu odnalazła wzrokiem flotę, o której mówił, a na którą zwróciła uwagę już wcześniej, nim jeszcze ich sobie przedstawiono. Żaglowców było zbyt wiele, by mogła je naprędce policzyć, nie próbowała zresztą, zamiast tego skupiając się na powiewających na wietrze żaglach - każdy jeden prezentował herb Traversów, pomarańczową ośmiornicę, widywaną do tej pory tylko na kartach ksiąg matki, tych poświęconych heraldyce. - Jak liczna jest wasza flota, lordzie? - odezwała się, przelotnie spoglądając ku gładkiej twarzy rozmówcy, szukając na niej czegokolwiek, co mogłoby zdradzić go z prawdziwymi uczuciami. - I na którym z żaglowców lord pływa? - dodała jeszcze, być może wykazując się ignorancją, nie rozumiejąc, czy był jedynie jeden statek, na którym podróżował, czy zmieniał je niczym rękawiczki.
Z dala od salonów, a może od ich ojców, mężczyzna zdawał się być w nieco lepszym humorze niż jeszcze chwilę temu. Domyślała się jednak, że jeżeli tak faktycznie było, to za sprawą morza, widoku znajomych statków czy wiatru bawiącego się materiałami ich strojnych szat. A może planów, które musiał snuć w związku z celem ich krótkiej wycieczki...? Nie zapominała przecież o tym niepokojącym błysku w jego oku, o wyzwaniu, które jej rzucił. Ostrożnie stawiała kolejne kroki, gdy zboczyli na ułożoną z kamieni, przysypaną piachem ścieżkę; mimo wszystko odczuwała ulgę na myśl, że może wspierać się na ramieniu ekstrawaganckiego towarzysza, a później - skorzystać z jego pomocy, gdy znaleźli się już tuż przy pomoście. Wtedy też odwróciła się w stronę, z której wiał wiatr, by łatwiej odgarnąć pukle długich, jasnych włosów opadających na twarz, a utrudniających dostrzeżenie nie tylko mężczyzny - co nie przeszkadzało jej jakoś bardzo - ale i sięgającego ku szerokim wodom mostu; nie chciała przecież potknąć się w trakcie pokonywania ostatniej prostej po obmywanych przez fale, z pewnością wyślizganych deskach.
- Naturalnie, Haverlocku - odparła lakonicznie, a przy tym oschle, gdy postanowił, że porzucą konwenanse i skrócą słowny dystans. Nie miała jednak zamiaru wyrażać niezadowolenia wyraźniej, nie teraz, gdy serce przyśpieszyło swój bieg na myśl o hipokampusach, a także o pułapce, do której mogła się zbliżać z każdym kolejnym, ostrożnie stawianym krokiem. Bo nie wątpiła przecież, że żeglarz coś planował, najpewniej ośmieszenie jej w mniej lub bardziej widowiskowy sposób. Czy powinna obawiać się bliskości wody...? Nie potrafiła pływać, lecz przecież nie zamierzali ujeżdżać wierzchowców, a jedynie je zobaczyć. Dotknąć. Nacieszyć oczy ich widokiem.
Byli tuż przed platformą, gdy zachwiała się, mocniej opierając się trzymanym do tej pory w sposób delikatny i nienachalny ramieniu czarodzieja. - Przepraszam - powiedziała cicho, mimowolnie unosząc wzrok ku jego twarzy. Wtedy też polecił, by zdjęła buty, w reakcji na co zamarła w bezruchu, nie będąc pewną, czy to jedynie żart, czy prawdziwa rada. Polecenie? Była w jego głosie i postawie niekłamana stanowczość, z którą nie chciała dyskutować. Również po to, by nie zmienił nagle zdania, nie poprowadził jej ku plaży, a później w stronę zamku, bez pokazania osławionych koni wodnych. W milczeniu zastosowała się więc do słów lorda, powoli odstawiając obcasiki na jedną z przemoczonych desek, dopiero teraz zauważając, że cała platforma znajduje się pod wodą.
Uniosła brwi do góry, nie potrafiąc zapanować nad zdradliwą mimiką twarzy, gdy Travers sięgnął do guzików koszuli, powoli zaczął je rozpinać. Czy on, na Merlina, postradał zmysły? Czy tak właśnie zamierzał stroić sobie żarty...? Walcząc z przelotną słabością położyła wypielęgnowaną dłoń na pobliskiej poręczy, od teraz to w niej szukając oparcia. Ściągnęła usta w wąską kreskę, dumnie zadzierając brodę do góry, uparcie unikając nagiego ciała mężczyzny wzrokiem - choć raz czy dwa spojrzała ku bezwstydnie okazanej muskulaturze, przez co jej zwykle blade policzki pokryły się niewielkim rumieńcem. - Wiem jak zachowywać się w pobliżu koni - odpowiedziała tylko dziwnym, zmienionym głosem, nie korzystając jednak z pomocy lorda, na bosaka próbując zejść w dół, na tonące w zimnych wodach zwieńczenie pomostu. Czuła przy tym, że serce bije jej jeszcze szybciej; wiedziała, że czas sądu zbliżał się wielkimi krokami, że jeśli ona nie zaatakuje pierwsza, zrobi to żeglarz - i będzie przy tym bezlitosny. Pamiętając więc o jego ostrzeżeniu, korzystając z faktu, że wciąż nie stanęła na deskach platformy, upozorowała upadek - potykając się wprost na Haverlocka, planując przy tym zepchnąć go z platformy, zmusić do nieco szybszego niż to sobie zaplanował zanurzenia się w wodzie. Była lekka i drobna, łudziła się jednak, że wykorzystując całą swą siłę, a przy tym efekt zaskoczenia, uda jej się posłać go wprost do morza, samej zostając na względnie bezpiecznym pomoście. To powinno ostudzić jego temperament. Nie obawiała się przy tym reakcji ewentualnych obserwatorów - wszak deski były wyślizgane, był to jedynie nieszczęśliwy wypadek...
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Koło siedemdziesięciu statków, najróżniejszego rodzaju. - Odpowiedział z wyraźną dumą w głosie. Nic z resztą dziwnego, gdy spędziło się większość czasu pływając po odległych wodach na pokładach statków. A tych było wiele, tylko jeden jednak znalazł miejsce w jego sercu. Jego własna łajba, zrobiona na wzór tej, która zatonęła jednak w innym stylu, z trochę innymi zdobieniami na wzór okrętów Durmstrangu potrafiąca pływać zarówno na, jak i pod wodą. - Pływam na Lucy Lou II, to ten z granatowymi żaglami. - Dodał, a do jego głosu ponownie wdarła się czułość, gdyż silnym uczuciem darzył łajbę, na której przyszło mu pływać.
W przeciwieństwie do swojej towarzyszki, on nie zastanawiał się nawet czy ktokolwiek podąża ich śladem. W swoim dość długim, lordowskim życiu nauczył się ignorować ten, jakże niewygodny aspekt, w zasadzie od lat dziecięcych, gdy przyszło mu się bawić z młodszą kuzynką pochodzącą z rodu Carrow. I teraz, jeśli ktoś faktycznie szedł ich śladem (a był niemal pewien, że i jego matka obserwuje spotkanie) z pewnością nie było to punktem zainteresowania mężczyzny. Bardziej interesował się tym, co właśnie się działo - drogą, jaką mieli przemierzyć w sposób bezpieczny co mogło być wyzwaniem biorąc pod uwagę pantofle, jakie zapewne lady miała na stopach. Wszak gdy byli w komnacie słyszał delikatny stukot obcasów a fakt posiadania kuzynek o które dbał najmocniej na świecie sprawiał, że mniej-więcej wiedział, jak pantofelki szlachcianek wyglądają, nie raz wyciągany przez słodkie lady Travers bądź jego Belle na zakupy. Czego, zapewne nie można było się po nim spodziewać, w końcu sprawiał wrażenie osoby, raczej nie interesującej się innymi.
Uśmiech zagościł na jego twarzy, gdy lady nie protestowała przy skróceniu konwenansów, które uznał za zbyteczne w obecnej sytuacji. Łatwiej było krzyknąć proste uważaj niż niech szanowna lady zwróci swoją uwagę.
Gdy tylko dziewczyna zachwiała się na śliskawym mościku, na co mężczyzna zareagował niemal od razu - drugą dłoń zaciskając na jej przedramieniu, owiniętym wokół jego ramienia. Wbrew jej teorii spiskowej, nie miał zamiaru dopuścić, aby młoda lady ucierpiała. Jakkolwiek ekscentryczny i szalony by nie był, posiadał jakiś honor, nawet jeśli jego istnienie było wątpliwe. Doprowadzanie do wypadku dziewcząt, nawet tak skrajnie nudnych jak Cynthia nie leżało w jego interesie.
- Ależ nic się nie stało. - Odpowiedział jedynie gdy dziewczyna przeprosiła. Dopiero teraz, gdy miał pewność, że złapała równowagę zabrał dłoń, nadal jednak pozwalając jej wspierać się na jego ramieniu. A jednak szanowne lady nie potrafią same chodzić, a odkrycie to przywołało cień rozbawienia na twarz mężczyzny.
Intensywnie niebieskie spojrzenie powiodło po buzi dziewczyny. Czy ona naprawdę sądziła, że będzie łapał hipokampy w marynarce? Na Merlina może i był ekscetryczny, może i nawet nie raz zakrawał o czyste szaleństwo, nie był jednak na tyle głupi, aby w tak ograniczającym ruchy stroju próbować łapać wodne konie. Musiał jednak przyznać, że rumieńce jakie pokazały się na jej buzi były całkiem urocze, zwłaszcza gdy wiedział, co mogło je wywołać. Chcąc czy też nie, sprawiła mu niemy, jakże miły z jej strony komplement. - Nie dziw się, muszę w końcu jakoś je złapać. - Rzucił do dziewczyny, co by nie wyszedł na ekshibicjonistę. Łatwa ekscentryka z pewnością mu wystarczała, nawet jeśli nie wstydził się tego, co skrywał pod jedwabną koszulą.
- Nawet jeśli umiesz się z nimi obchodzić, uważaj. Nasze wodne konie bywają charakterne. - Kolejny raz upomniał dziewczynę, co by przypadkiem, przez swoją brawurę przypadkiem nie podłożyłas ię pod hipokampusa. Pomińmy fakt, że mężczyzna nie wierzył damom, które jasno przyznawały się do obeznania z końmi, nie mając przy tym na nazwisko Carrow.
I wszystko zdawało się iść tak, jak powinno a przynajmniej dopóki lady Malfoy nie zaczęła schodzić po schodkach na zanurzony w wodzie podest. I mimo iż dziewczę nie korzystało z jego pomocy, cały czas był obok, na wszelki wypadek gdyby ponownie omsknęła jej się noga, jeszcze nie wiedząc, że kolejny raz będzie miał okazję przekonać się o tym, jak to szlachcianki nie posiadały umiejętności normalnego poruszania się.
Już chwilę później ponownie miał okazję być świadkiem niezdarności dziewczyny, która swój upadek upozorowała tak przekonująco, że lord Travers był pewien, że nie był on działaniem zamierzonym. Ba! Nawet przez myśl by mu nie przeszło, coby Cynthia umyślnie próbowała się wywrócić. Ciche, szybkie przekleństwo wyrwało się z jego ust gdy wyciągnął ręce, aby złapać dziewczynę, tym samym podkładając się tak aby, jeśli nie uda im się utrzymać równowagi, lady wylądowała na nim, a nie na twardych deskach, niewiele nad tym się zastanawiając. Wszak Travers był człowiekiem czynu, nie analizy sytuacji i logicznego, przestudiowanego działania. A gdy lecieli w dół, mężczyzna wyciągnął dłoń próbując wyhamować siłę upadku.
Tępy ból w głowie uświadomił go, że niezbyt mu to wyszło, w tym momencie nieświadomości puścił lady Malfoy, samemu wpadając w głęboką, morską toń. Na Merlina, gorzej dzisiejsze spotkanie chyba nie mogło pójść. Przez chwilę, lord Travers miał wrażenie, że jakaś straszliwa klątwa wisi nad pięknymi szlachciankami. Czy musiały aż tak przyciągać nieszczęście, nawet przy prostych czynnościach?
Woda w pewnym stopniu była naturalnym środowiskiem szlachcica, który całe życie spędził w jej towarzystwie. Nic więc też dziwnego, że mimo bólu głowy nie wpadł w panikę. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz zatopił się w morskiej toni w sposób nie zaplanowany przez siebie. Ledwie na chwilę jego głowa wychyliła się na powierzchnię, by mógł naprawić powietrza i ponownie zanurkować w poszukiwaniu lady Malfoy, zamiast niej jednak zauważył płynącego w jego kierunku hipokampusa.
| Rzut 1: Kto wyląduje w wodzie? tutaj.
Rzut 2: Czy ktoś ucierpi? tutaj.
W przeciwieństwie do swojej towarzyszki, on nie zastanawiał się nawet czy ktokolwiek podąża ich śladem. W swoim dość długim, lordowskim życiu nauczył się ignorować ten, jakże niewygodny aspekt, w zasadzie od lat dziecięcych, gdy przyszło mu się bawić z młodszą kuzynką pochodzącą z rodu Carrow. I teraz, jeśli ktoś faktycznie szedł ich śladem (a był niemal pewien, że i jego matka obserwuje spotkanie) z pewnością nie było to punktem zainteresowania mężczyzny. Bardziej interesował się tym, co właśnie się działo - drogą, jaką mieli przemierzyć w sposób bezpieczny co mogło być wyzwaniem biorąc pod uwagę pantofle, jakie zapewne lady miała na stopach. Wszak gdy byli w komnacie słyszał delikatny stukot obcasów a fakt posiadania kuzynek o które dbał najmocniej na świecie sprawiał, że mniej-więcej wiedział, jak pantofelki szlachcianek wyglądają, nie raz wyciągany przez słodkie lady Travers bądź jego Belle na zakupy. Czego, zapewne nie można było się po nim spodziewać, w końcu sprawiał wrażenie osoby, raczej nie interesującej się innymi.
Uśmiech zagościł na jego twarzy, gdy lady nie protestowała przy skróceniu konwenansów, które uznał za zbyteczne w obecnej sytuacji. Łatwiej było krzyknąć proste uważaj niż niech szanowna lady zwróci swoją uwagę.
Gdy tylko dziewczyna zachwiała się na śliskawym mościku, na co mężczyzna zareagował niemal od razu - drugą dłoń zaciskając na jej przedramieniu, owiniętym wokół jego ramienia. Wbrew jej teorii spiskowej, nie miał zamiaru dopuścić, aby młoda lady ucierpiała. Jakkolwiek ekscentryczny i szalony by nie był, posiadał jakiś honor, nawet jeśli jego istnienie było wątpliwe. Doprowadzanie do wypadku dziewcząt, nawet tak skrajnie nudnych jak Cynthia nie leżało w jego interesie.
- Ależ nic się nie stało. - Odpowiedział jedynie gdy dziewczyna przeprosiła. Dopiero teraz, gdy miał pewność, że złapała równowagę zabrał dłoń, nadal jednak pozwalając jej wspierać się na jego ramieniu. A jednak szanowne lady nie potrafią same chodzić, a odkrycie to przywołało cień rozbawienia na twarz mężczyzny.
Intensywnie niebieskie spojrzenie powiodło po buzi dziewczyny. Czy ona naprawdę sądziła, że będzie łapał hipokampy w marynarce? Na Merlina może i był ekscetryczny, może i nawet nie raz zakrawał o czyste szaleństwo, nie był jednak na tyle głupi, aby w tak ograniczającym ruchy stroju próbować łapać wodne konie. Musiał jednak przyznać, że rumieńce jakie pokazały się na jej buzi były całkiem urocze, zwłaszcza gdy wiedział, co mogło je wywołać. Chcąc czy też nie, sprawiła mu niemy, jakże miły z jej strony komplement. - Nie dziw się, muszę w końcu jakoś je złapać. - Rzucił do dziewczyny, co by nie wyszedł na ekshibicjonistę. Łatwa ekscentryka z pewnością mu wystarczała, nawet jeśli nie wstydził się tego, co skrywał pod jedwabną koszulą.
- Nawet jeśli umiesz się z nimi obchodzić, uważaj. Nasze wodne konie bywają charakterne. - Kolejny raz upomniał dziewczynę, co by przypadkiem, przez swoją brawurę przypadkiem nie podłożyłas ię pod hipokampusa. Pomińmy fakt, że mężczyzna nie wierzył damom, które jasno przyznawały się do obeznania z końmi, nie mając przy tym na nazwisko Carrow.
I wszystko zdawało się iść tak, jak powinno a przynajmniej dopóki lady Malfoy nie zaczęła schodzić po schodkach na zanurzony w wodzie podest. I mimo iż dziewczę nie korzystało z jego pomocy, cały czas był obok, na wszelki wypadek gdyby ponownie omsknęła jej się noga, jeszcze nie wiedząc, że kolejny raz będzie miał okazję przekonać się o tym, jak to szlachcianki nie posiadały umiejętności normalnego poruszania się.
Już chwilę później ponownie miał okazję być świadkiem niezdarności dziewczyny, która swój upadek upozorowała tak przekonująco, że lord Travers był pewien, że nie był on działaniem zamierzonym. Ba! Nawet przez myśl by mu nie przeszło, coby Cynthia umyślnie próbowała się wywrócić. Ciche, szybkie przekleństwo wyrwało się z jego ust gdy wyciągnął ręce, aby złapać dziewczynę, tym samym podkładając się tak aby, jeśli nie uda im się utrzymać równowagi, lady wylądowała na nim, a nie na twardych deskach, niewiele nad tym się zastanawiając. Wszak Travers był człowiekiem czynu, nie analizy sytuacji i logicznego, przestudiowanego działania. A gdy lecieli w dół, mężczyzna wyciągnął dłoń próbując wyhamować siłę upadku.
Tępy ból w głowie uświadomił go, że niezbyt mu to wyszło, w tym momencie nieświadomości puścił lady Malfoy, samemu wpadając w głęboką, morską toń. Na Merlina, gorzej dzisiejsze spotkanie chyba nie mogło pójść. Przez chwilę, lord Travers miał wrażenie, że jakaś straszliwa klątwa wisi nad pięknymi szlachciankami. Czy musiały aż tak przyciągać nieszczęście, nawet przy prostych czynnościach?
Woda w pewnym stopniu była naturalnym środowiskiem szlachcica, który całe życie spędził w jej towarzystwie. Nic więc też dziwnego, że mimo bólu głowy nie wpadł w panikę. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz zatopił się w morskiej toni w sposób nie zaplanowany przez siebie. Ledwie na chwilę jego głowa wychyliła się na powierzchnię, by mógł naprawić powietrza i ponownie zanurkować w poszukiwaniu lady Malfoy, zamiast niej jednak zauważył płynącego w jego kierunku hipokampusa.
| Rzut 1: Kto wyląduje w wodzie? tutaj.
Rzut 2: Czy ktoś ucierpi? tutaj.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiała, bo nie miała ku temu powodów, nie wiedziała więc, czy podana przez Traversa liczba powinna wzbudzić jej bezgraniczny podziw, czy mieściła się w granicach rozsądku. Niewątpliwie jednak siedemdziesiąt w pełni sprawnych, gotowych do wypłynięcia na szerokie wody statków pobudzało wyobraźnię. Do czego służyły? Dalekomorskich podróży, handlu? Czy czegoś jeszcze, czegoś nie aż tak przyziemnego...? Wyciągnęła szyję i stanęła na palcach, próbując dostrzec wśród zacumowanych opodal łajb tę z granatowymi żaglami, o której mężczyzna wypowiadał się z taką czułością. – Już ją widzę... Lucy Lou II. – Nazwę statku wypowiedziała ciszej, w zamyśleniu, bardziej do siebie niż do niego; odczuwała nawet swego rodzaju zainteresowanie tym, dlaczego ją tak nazwał – pamiętała, oczywiście, o pierwszej Lucy Lou, wspomniał o niej przecież ledwie chwilę temu, lecz dlaczego nie pokusił się o ochrzczenie statku zupełnie innym imieniem? Czyżby nieokrzesany lord-marynarz był sentymentalny? Może była w błędzie, lecz zwracała uwagę i na takie detale, próbując doszukiwać się w nich wskazówek dotyczących prawdziwego oblicza Haverlocka. Bo nie wątpiła przecież, że biorą właśnie udział w jednym z pokrętnych, przepełnionych nieszczerością przedstawień, których obowiązek odgrywania wpisany był w ich błękitną krew; prostolinijność była luksusem, na który rzadko kiedy mogli sobie pozwolić.
Panna Malfoy zauważyła też, że Lucy Lou wybijała się na tle pozostałych żaglowców nie tylko rozmiarem, ale i szczegółowością wykończeń, dbałością o detale. Czy tak właśnie wyglądał okręt, który rozbił się nieopodal wyspy szekspirowskiego Prospera...? W milczeniu kontynuowała spacer, wodząc wzrokiem od imponującej floty Traversów do majaczącego nieopodal mostku stanowiącego cel ich wyprawy; nie zareagowała w żaden sposób na uśmiech, który wygiął usta mężczyzny, gdy przystała na jego propozycję. Cóż miała poradzić, wdawanie się teraz w dyskusje na temat zasadności stosowania się do wpajanych im od dziecka zasad etykiety zdawało się pozbawione sensu. Wszak nie sądziła, by istniała szansa na szybkie i bezbolesne przekonanie go do swych racji, zaś przez tych kilka chwil, które spędzali na osobności, mogła zagryźć zęby, schować dumę do kieszeni i się przemęczyć – byle tylko zobaczyć hipokampusy. Byli już na mokrym, atakowanym przez fale pomoście, gdy przelotnie straciła równowagę. Obcas założonych na tę okazję pantofli – nie za wysoki, by nie zachwiać pewnością siebie starego kawalera – musiał wpaść w przerwę między dwiema deskami; momentalnie spięła się i otworzyła szerzej oczy, lecz odnalazła wsparcie w ramieniu towarzysza, który uchronił ją zarówno przed zniszczeniem bucika, jak i bardziej widowiskowym potknięciem się.
Nie zdziwiłaby się, gdyby ściągnął jedynie marynarkę – wszak czy materiał koszuli również ograniczał ruchy na tyle, by nie mógł, wciąż mając ją na grzebiecie, swobodnie złapać jednego z wierzchowców…? – lecz przecież on poszedł o krok dalej i nie wierzyła, by zrobił to tylko i wyłącznie z uwagi na wymiar praktyczny takiego rozwiązania. Był w towarzystwie damy, młodziutkiej panny na wydaniu, którą – jak sądziła – celowo zawstydzał. Może też z tego powodu dopiero po krótkiej chwili dotarło do niej to, co powiedział, co zamierzał zrobić. W swej naiwności sądziła, że hipokampusy będą na nich czekać, tutaj, przy obmywanej morską wodą platformie lub przybędą na wezwanie jego lordowskiej mości. Gdyby wiedziała, że tak się to skończy, nie wystosowałaby swej prośby – bo nie wypadało. Lecz mimo tego, że rumieniła się jak podlotek, że nie bez wysiłku ogniskowała wzrok na twarzy Traversa, nie żałowała. – Powodzenia – odpowiedziała krótko, cierpko, przelotnie spoglądając w bok, ku względnie spokojnej powierzchni wody; czy on naprawdę zamierzał nurkować? I ile mogło mu zająć odnalezienie osławionych stworzeń? – Będę uważać, Haverlocku – dodała pozornie spolegliwie, zgodnie z jego życzeniem skracając słowny dystans, choć w jej głosie wybrzmiała nuta pobłażania. Nie on pierwszy lekceważył wzmianki o posiadanych umiejętnościach, o obyciu z końmi, Cynthia wiedziała zaś, że gdyby spotkanie to odbyło się na innym gruncie, w Wiltshire, z łatwością pokazałaby mu, że jest w błędzie. Byli jednak tutaj, na jego terenie, i nie mogła o tym zapominać.
Puściła barierkę i ruszyła się z miejsca, robiąc niewielki krok do przodu, w stronę schodków prowadzących w dół; podjęła decyzję i zamierzała się jej trzymać, woląc zaatakować jako pierwsza, wykorzystać chwilę nieuwagi marynarza niż dać mu się zaskoczyć. Udała więc, że się potyka, poleciała do przodu – powtarzając sobie, że kontakt z nieprzyzwoicie nagą skórą mężczyzny będzie jedynie przelotny – a później wszystko się skomplikowało. Mimo najszczerszych chęci nie udało jej się utrzymać na nogach i choć towarzysz, w akompaniamencie cichego, nieprzystojnego przekleństwa, spróbował uchronić ją, ich oboje, przed bolesnym upadkiem, to w mgnieniu oka znaleźli się poza bezpiecznym pomostem, w zimnym, głodnym krwi morzu.
Nie czuła już dotyku szlachcica, nie mogła się na nim wesprzeć, a że była zbyt zaskoczona, by nabrać powietrza w płuca, nim stracili grunt pod nogami, to teraz desperacko walczyła o oddech, za wszelką cenę próbując dostać się na powierzchnię, ku majaczącemu w oddali słońcu. I nawet gdy już nadludzkim wysiłkiem udało jej się wystawić głowę ponad wodę, to zaraz znów znalazła się pod nią, rozpaczliwie i nieudolnie walcząc z bezwzględnym żywiołem. Nie umiała pływać, zaś przemoczona suknia o ograniczającym kroju tylko ściągała szlachciankę w dół, ku głębi, odbierając resztki nadziei na sukces. Gorset, którym służka ścisnęła ją ledwie kilka godzin temu, skutecznie utrudniał kolejne próby podpłynięcia wyżej, powrotu na platformę… Szarpnęła się ostatkiem sił, gdy poczuła, że ktoś – coś – dotyka ją do nogi. Czy to tylko zdjęty strachem umysł płatał jej figla?
Zawsze myślała, że umrze w bardziej dramatyczny sposób. Jak bohaterka jednego z czytanych zachłannie dramatów – za poglądy, za uczucie, w imię rodzinnych wartości. Nie tak. Nie z płonącymi żywym ogniem płucami, z mgłą zapomnienia powoli obierającą zdolność logicznego myślenia, lecz przy tym odsuwającą panikę na dalszy plan.[bylobrzydkobedzieladnie]
Panna Malfoy zauważyła też, że Lucy Lou wybijała się na tle pozostałych żaglowców nie tylko rozmiarem, ale i szczegółowością wykończeń, dbałością o detale. Czy tak właśnie wyglądał okręt, który rozbił się nieopodal wyspy szekspirowskiego Prospera...? W milczeniu kontynuowała spacer, wodząc wzrokiem od imponującej floty Traversów do majaczącego nieopodal mostku stanowiącego cel ich wyprawy; nie zareagowała w żaden sposób na uśmiech, który wygiął usta mężczyzny, gdy przystała na jego propozycję. Cóż miała poradzić, wdawanie się teraz w dyskusje na temat zasadności stosowania się do wpajanych im od dziecka zasad etykiety zdawało się pozbawione sensu. Wszak nie sądziła, by istniała szansa na szybkie i bezbolesne przekonanie go do swych racji, zaś przez tych kilka chwil, które spędzali na osobności, mogła zagryźć zęby, schować dumę do kieszeni i się przemęczyć – byle tylko zobaczyć hipokampusy. Byli już na mokrym, atakowanym przez fale pomoście, gdy przelotnie straciła równowagę. Obcas założonych na tę okazję pantofli – nie za wysoki, by nie zachwiać pewnością siebie starego kawalera – musiał wpaść w przerwę między dwiema deskami; momentalnie spięła się i otworzyła szerzej oczy, lecz odnalazła wsparcie w ramieniu towarzysza, który uchronił ją zarówno przed zniszczeniem bucika, jak i bardziej widowiskowym potknięciem się.
Nie zdziwiłaby się, gdyby ściągnął jedynie marynarkę – wszak czy materiał koszuli również ograniczał ruchy na tyle, by nie mógł, wciąż mając ją na grzebiecie, swobodnie złapać jednego z wierzchowców…? – lecz przecież on poszedł o krok dalej i nie wierzyła, by zrobił to tylko i wyłącznie z uwagi na wymiar praktyczny takiego rozwiązania. Był w towarzystwie damy, młodziutkiej panny na wydaniu, którą – jak sądziła – celowo zawstydzał. Może też z tego powodu dopiero po krótkiej chwili dotarło do niej to, co powiedział, co zamierzał zrobić. W swej naiwności sądziła, że hipokampusy będą na nich czekać, tutaj, przy obmywanej morską wodą platformie lub przybędą na wezwanie jego lordowskiej mości. Gdyby wiedziała, że tak się to skończy, nie wystosowałaby swej prośby – bo nie wypadało. Lecz mimo tego, że rumieniła się jak podlotek, że nie bez wysiłku ogniskowała wzrok na twarzy Traversa, nie żałowała. – Powodzenia – odpowiedziała krótko, cierpko, przelotnie spoglądając w bok, ku względnie spokojnej powierzchni wody; czy on naprawdę zamierzał nurkować? I ile mogło mu zająć odnalezienie osławionych stworzeń? – Będę uważać, Haverlocku – dodała pozornie spolegliwie, zgodnie z jego życzeniem skracając słowny dystans, choć w jej głosie wybrzmiała nuta pobłażania. Nie on pierwszy lekceważył wzmianki o posiadanych umiejętnościach, o obyciu z końmi, Cynthia wiedziała zaś, że gdyby spotkanie to odbyło się na innym gruncie, w Wiltshire, z łatwością pokazałaby mu, że jest w błędzie. Byli jednak tutaj, na jego terenie, i nie mogła o tym zapominać.
Puściła barierkę i ruszyła się z miejsca, robiąc niewielki krok do przodu, w stronę schodków prowadzących w dół; podjęła decyzję i zamierzała się jej trzymać, woląc zaatakować jako pierwsza, wykorzystać chwilę nieuwagi marynarza niż dać mu się zaskoczyć. Udała więc, że się potyka, poleciała do przodu – powtarzając sobie, że kontakt z nieprzyzwoicie nagą skórą mężczyzny będzie jedynie przelotny – a później wszystko się skomplikowało. Mimo najszczerszych chęci nie udało jej się utrzymać na nogach i choć towarzysz, w akompaniamencie cichego, nieprzystojnego przekleństwa, spróbował uchronić ją, ich oboje, przed bolesnym upadkiem, to w mgnieniu oka znaleźli się poza bezpiecznym pomostem, w zimnym, głodnym krwi morzu.
Nie czuła już dotyku szlachcica, nie mogła się na nim wesprzeć, a że była zbyt zaskoczona, by nabrać powietrza w płuca, nim stracili grunt pod nogami, to teraz desperacko walczyła o oddech, za wszelką cenę próbując dostać się na powierzchnię, ku majaczącemu w oddali słońcu. I nawet gdy już nadludzkim wysiłkiem udało jej się wystawić głowę ponad wodę, to zaraz znów znalazła się pod nią, rozpaczliwie i nieudolnie walcząc z bezwzględnym żywiołem. Nie umiała pływać, zaś przemoczona suknia o ograniczającym kroju tylko ściągała szlachciankę w dół, ku głębi, odbierając resztki nadziei na sukces. Gorset, którym służka ścisnęła ją ledwie kilka godzin temu, skutecznie utrudniał kolejne próby podpłynięcia wyżej, powrotu na platformę… Szarpnęła się ostatkiem sił, gdy poczuła, że ktoś – coś – dotyka ją do nogi. Czy to tylko zdjęty strachem umysł płatał jej figla?
Zawsze myślała, że umrze w bardziej dramatyczny sposób. Jak bohaterka jednego z czytanych zachłannie dramatów – za poglądy, za uczucie, w imię rodzinnych wartości. Nie tak. Nie z płonącymi żywym ogniem płucami, z mgłą zapomnienia powoli obierającą zdolność logicznego myślenia, lecz przy tym odsuwającą panikę na dalszy plan.[bylobrzydkobedzieladnie]
Sanctimonia vincet semper
Ostatnio zmieniony przez Cynthia Malfoy dnia 18.04.20 19:13, w całości zmieniany 1 raz
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiwnął ledwie głową, gdy usłyszał słowa powodzenia które, jak się okazało ledwie chwilę później, z pewnością mu się przydadzą. Miał nadzieję, że to proste słowo doda mu szczęścia w tej, jakże niefortunnej sytuacji. Miał świadomość, że nawet, pomimo nieprzyjemnego uderzenia głową o deski pomostu znajdował się w lepszej sytuacji - nie stracił przytomności, a wodzie czuł się lepiej, niż na lądzie. Długie lata żeglugi, wyścigów na hipokampusach oraz pływania w tych wodach sprawiały, że czuł się pewnie w zastałej sytuacji. Jedyne, czego nie był pewien to umiejętności lady Malfoy. W końcu, nie sądził, by jej ród również poświęcał sporo uwagi aktywnościom wodnym, tak jak Traversi. W zasadzie nie był pewien, czy szlachcianki w ogóle uczono pływać. Na Merlina, czy ten dzień mógł potoczyć się gorzej? Niestety, mógł - wystarczyło, aby jasnowłosej lady spadł chociażby jeden włos z głowy, a oboje popamiętają ten dzień na długie, długie lata.
W momentach takich jak ta, żywy temperament jakim odznaczali się Traversowie okazał się być zbawiennym, gdyż Haverlock zamiast zastanawiać się nad tym, co powinien zrobić od razu przystąpił do działania, nawet jeśli temu działaniu towarzyszyła spontaniczność, zamiast chłodnego wykalkulowanego działania. W pierwszym więc odruchu, mężczyzna złapał się szyi wodnego konia idąc prostym myśleniem, że hipokampus pływa jednak o wiele szybciej, niż on. A w tym momencie czas, może okazać się bardzo istotny - nawet jeśli dziewczę nie przypadło mu do gustu, nie miał najmniejszego zamiaru przyczynić się do jej śmierci. Silne ramię mężczyzny mocno owinęło się wokół szyi morskiego konia, ten jednak zdawał się spłoszyć przez wcześniejsze pluski.
Miał cztery minuty.
Po tym czasie, jego płuca zacznie rozdzierać głód powietrza i Travers z pewnością wolałby być wtedy już na powierzchni. Jego mięśnie mocniej zacisnęły się na zwierzęciu, pozwalając mu wpłynąć na jego tor poruszania się, kierując zwierzę w kierunku w którym mogła wylądować dziewczyna.
Trzy i pół minuty.
Haverlock zauważył w coś, co przypominało mu lady Malfoy gdzieś, w niedalekiej oddali. Nie wiele myśląc, wtoczył się na grzbiet hipokampusa mocno zaciskając swoje nogi wokół jego ciała, by niemal od razu wyciągnąć różdżkę, celując w postać Cynthii. Bąblogłowa nieme zaklęcie powędrowało w kierunku dziewczyny, a Travers z zadowoleniem zauważył, że zadziałało tak, jak powinno. Był pewien, że zauważył bąbel powietrza, nawet jeśli widoczność w wodzie była co najmniej ciężka. Może winien spróbować jeszcze raz, kupując sobie trochę czasu? Bąblogłowa... tym razem, zaklęcie nie zadziałało, gdyż wokół jego głowy nie pojawiło się nic. A więc odliczanie cały czas trwało.
Dwie i pół minuty.
Lord Travers spiął boki hipokampusa, zmuszając go do popłynięcia w kierunku, w którym w mętnej wodzie majaczyła mu postać Cynthii. Był niemal pewien, że uda mu się podjąć wyzwanie i uwinąć się, nim nieprzyjemny ból w klatce piersiowej (dzięki któremu zapomniał o bólu głowy) będący przypomnieniem, że nawet on potrzebuje tlenu, by oddychać. Hipokampus pognał w kierunku dziewczyny, a Haverlock miał jedynie nadzieję, że ta nie nałykała się morskiej wody i nie utraciła oddechu, nawet w tak nieprzyjaznym otoczeniu jak morskie tonie. To sprawiłoby, że cała jego akcja ratownicza będąca skutkiem jej upadku miała się na nic i nim do niej podpłynie dziewczyna, mimo tlenu, zapewne będzie martwa... Nie, z pewnością tak nie było. Nawet nie chciał myśleć o konsekwencjach, z jakimi przyszłoby im się mierzyć.
Pół minuty.
Zielony materiał sukni znalazł się w jego dłoni sprawiając, że mężczyzna mocno zacisnął na nim palce, kierując zwierzęciem w górę. Ku końcu wodnej tafli i powietrzu, którego przynajmniej on coraz mocniej potrzebował. Brak pewności dotyczący stanu młodej lady jedynie potęgował zniecierpliwienie i adrenalinę, siejącą zamęt w jego układzie krwionośnym.
Głęboko zaczerpnął powietrza, gdy tylko jego głowa wynurzyła się na powierzchnię. Nie miał jednak wiele czasu, aby nacieszyć się tlenem, od razu przenosząc intensywne spojrzenie niebieskich oczu na dziewczynę. Ostrożnie, z zadziwiającą i z pewnością nie pasującą do niego delikatnością wyciągnął dziewczynę z wody, usadzając ją tuż przed sobą, na grzbiecie morskiego konia. Sprawne palce mężczyzny przeniosły się na jej plecy, aby ostrożnie poluzować sznurki gorsetu. Ach, teraz doceniał te wszystkie godziny spędzone z kuzynkami podczas ich przygotowań do wielkich wyjść! Nie rozplótł jednak sznurków do końca, nawet on wiedział, że byłoby to w złym guście, nawet w takiej sytuacji, swym ruchem jedynie próbując pomóc dziewczynie złapać oddech. Finite incantantem sprawiło, że bąbel powietrza zniknął znad głowy dziewczyny, teraz z pewnością nie pozwoli jej ponownie spaść do wody. Kolejne wizyty (a był niemal pewien, że takie mogą się pojawić) z pewnością obejdą się bez wody oraz bez hipokampusa, na którym siedzieli.
Uważnie, niebieskie spojrzenie wlepiało się w jej twarz, wyczekując jakiejkolwiek oznaki życia. W tym wszystkim nie czuł nawet krwi, spływającej po jego karku z płytkiego rozcięcia.
| Rzuty: tutaj
W momentach takich jak ta, żywy temperament jakim odznaczali się Traversowie okazał się być zbawiennym, gdyż Haverlock zamiast zastanawiać się nad tym, co powinien zrobić od razu przystąpił do działania, nawet jeśli temu działaniu towarzyszyła spontaniczność, zamiast chłodnego wykalkulowanego działania. W pierwszym więc odruchu, mężczyzna złapał się szyi wodnego konia idąc prostym myśleniem, że hipokampus pływa jednak o wiele szybciej, niż on. A w tym momencie czas, może okazać się bardzo istotny - nawet jeśli dziewczę nie przypadło mu do gustu, nie miał najmniejszego zamiaru przyczynić się do jej śmierci. Silne ramię mężczyzny mocno owinęło się wokół szyi morskiego konia, ten jednak zdawał się spłoszyć przez wcześniejsze pluski.
Miał cztery minuty.
Po tym czasie, jego płuca zacznie rozdzierać głód powietrza i Travers z pewnością wolałby być wtedy już na powierzchni. Jego mięśnie mocniej zacisnęły się na zwierzęciu, pozwalając mu wpłynąć na jego tor poruszania się, kierując zwierzę w kierunku w którym mogła wylądować dziewczyna.
Trzy i pół minuty.
Haverlock zauważył w coś, co przypominało mu lady Malfoy gdzieś, w niedalekiej oddali. Nie wiele myśląc, wtoczył się na grzbiet hipokampusa mocno zaciskając swoje nogi wokół jego ciała, by niemal od razu wyciągnąć różdżkę, celując w postać Cynthii. Bąblogłowa nieme zaklęcie powędrowało w kierunku dziewczyny, a Travers z zadowoleniem zauważył, że zadziałało tak, jak powinno. Był pewien, że zauważył bąbel powietrza, nawet jeśli widoczność w wodzie była co najmniej ciężka. Może winien spróbować jeszcze raz, kupując sobie trochę czasu? Bąblogłowa... tym razem, zaklęcie nie zadziałało, gdyż wokół jego głowy nie pojawiło się nic. A więc odliczanie cały czas trwało.
Dwie i pół minuty.
Lord Travers spiął boki hipokampusa, zmuszając go do popłynięcia w kierunku, w którym w mętnej wodzie majaczyła mu postać Cynthii. Był niemal pewien, że uda mu się podjąć wyzwanie i uwinąć się, nim nieprzyjemny ból w klatce piersiowej (dzięki któremu zapomniał o bólu głowy) będący przypomnieniem, że nawet on potrzebuje tlenu, by oddychać. Hipokampus pognał w kierunku dziewczyny, a Haverlock miał jedynie nadzieję, że ta nie nałykała się morskiej wody i nie utraciła oddechu, nawet w tak nieprzyjaznym otoczeniu jak morskie tonie. To sprawiłoby, że cała jego akcja ratownicza będąca skutkiem jej upadku miała się na nic i nim do niej podpłynie dziewczyna, mimo tlenu, zapewne będzie martwa... Nie, z pewnością tak nie było. Nawet nie chciał myśleć o konsekwencjach, z jakimi przyszłoby im się mierzyć.
Pół minuty.
Zielony materiał sukni znalazł się w jego dłoni sprawiając, że mężczyzna mocno zacisnął na nim palce, kierując zwierzęciem w górę. Ku końcu wodnej tafli i powietrzu, którego przynajmniej on coraz mocniej potrzebował. Brak pewności dotyczący stanu młodej lady jedynie potęgował zniecierpliwienie i adrenalinę, siejącą zamęt w jego układzie krwionośnym.
Głęboko zaczerpnął powietrza, gdy tylko jego głowa wynurzyła się na powierzchnię. Nie miał jednak wiele czasu, aby nacieszyć się tlenem, od razu przenosząc intensywne spojrzenie niebieskich oczu na dziewczynę. Ostrożnie, z zadziwiającą i z pewnością nie pasującą do niego delikatnością wyciągnął dziewczynę z wody, usadzając ją tuż przed sobą, na grzbiecie morskiego konia. Sprawne palce mężczyzny przeniosły się na jej plecy, aby ostrożnie poluzować sznurki gorsetu. Ach, teraz doceniał te wszystkie godziny spędzone z kuzynkami podczas ich przygotowań do wielkich wyjść! Nie rozplótł jednak sznurków do końca, nawet on wiedział, że byłoby to w złym guście, nawet w takiej sytuacji, swym ruchem jedynie próbując pomóc dziewczynie złapać oddech. Finite incantantem sprawiło, że bąbel powietrza zniknął znad głowy dziewczyny, teraz z pewnością nie pozwoli jej ponownie spaść do wody. Kolejne wizyty (a był niemal pewien, że takie mogą się pojawić) z pewnością obejdą się bez wody oraz bez hipokampusa, na którym siedzieli.
Uważnie, niebieskie spojrzenie wlepiało się w jej twarz, wyczekując jakiejkolwiek oznaki życia. W tym wszystkim nie czuł nawet krwi, spływającej po jego karku z płytkiego rozcięcia.
| Rzuty: tutaj
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Morze, ogień i kobieta – to trzy nieszczęścia.
Ta myśl wypłynęła na powierzchnię świadomości Cynthii, a później zniknęła tak szybko jak szybko się pojawiła, pozostawiając po sobie nieprzyjemny gorzki posmak. Lady nie pamiętała już nawet, gdzie to przeczytała lub usłyszała, niewątpliwie jednak musiała zgodzić się z tymi słowami. Pierwszym nieszczęściem okazała się ona sama, naiwnie wierząc w przygotowany naprędce plan; że wepchnie lorda do wody, samej pozostając na bezpiecznej i względnie suchej platformie. Drugie nieszczęście powoli odbierało jej dech, wytrwale ściągając w dół i w dół, ku piaskom, skałom i glonom, które pokrywały dno zatoki. I choć mostek nie sięgał aż tak daleko w morze, by głębokość była przytłaczająco duża, to dla niej - nieumiejącej pływać, paraliżowanej przez nieoczekiwany obrót sytuacji - pozostawała nie do pokonania. Kolejnej, trzeciej już tragedii, nie miała doznać, przynajmniej nie w znaczeniu dosłownym; czuła jednak, jak gdyby płuca zaczynały płonąć, boleśnie dopominając się choćby o łyk świeżego powietrza...
Nie była w stanie dostrzec nic, co ofiarowałoby jej namiastkę nadziei. Woda była mętna, zaś długie, poruszane przez ruch włosy przesłaniały widok, dodatkowo utrudniając podjęcie jakiegokolwiek działania. Co działo się z Traversem? Nie wątpiła przecież, że on potrafił pływać i to z pewnością całkiem dobrze, inaczej nie powinien przecież wypuszczać się na otwarte morze - lecz czy upadając nie uderzył się w głowę? Nie stracił przytomności? Jeśli tak, jeśli najgorszy z możliwych scenariuszów miałby okazać się prawdą, oboje byli straceni. Przez chwilę łudziła się, że może na pomoście pojawił się już Grigorij czy inni oddelegowani do stania na straży przyzwoitości mieszkańcy zamku, jednak czas uciekał; im dłużej przebywali pod wodą, tym mniejsze mieli szanse na przetrwanie, ujrzenie miłego oczom słońca, poczucie wiatru we włosach... I jeśli jeszcze była czegoś pewna, to tego, że nie chciała, by ostatnia myśl przed jej niewątpliwie przedwczesną śmiercią dotyczyła żeglarza czy jego przeklętej rodziny.
Wtedy jednak niespodziewanie przestała czuć zimną, wszędobylską obecność morza, a przynajmniej na twarzy; miała problem ze zrozumieniem, co się wydarzyło, myśląc wolniej niż zwykle, z trudem łącząc fakty. Ciało wyprzedziło umysł, odruchowo kaszlnęła raz, drugi, by następnie z niewysłowioną ulgą nabrać powietrza w płuca. Nie mogła jednak odetchnąć tak głęboko, jak tego potrzebowała, przez gorset, który może i podkreślał co trzeba, lecz z pewnością nie pomagał ratować się przez zgubą. Dzięki Bąblogłowie odzyskała namiastkę sił, po raz kolejny próbując poruszyć rękoma, rozpaczliwie zawalczyć o wydostanie się na powierzchnię - nim jednak jej starania przyniosły jakiekolwiek efekty, poczuła, że coś, ktoś, chwyta za materiał sukni i ciągnie ku górze, ku życiu, pomagając pokonać obezwładniającą potęgę, która chciałaby zatrzymać ją tutaj na wieki.
Choć rzucone przez mężczyznę zaklęcie już chwilę temu obdarowało ją tlenem, to dopiero teraz, gdy wydostała się z objęć śmierci, odczuła ulgę. Powoli, wciąż skołowana, przeniosła nieprzytomny, nieobecny wzrok na wierzchowca, którego dosiadał Travers, by niewiele później zostać wciągniętą na jego grzbiet - zadziwiająco ostrożnie, bez nerwów, które mógłby teraz odczuwać, a których nie odnajdowała w jego gestach. Przez dłuższą chwilę nie spoglądała ku twarzy mężczyzny, wciąż walcząc o oddech, o odzyskanie kontroli nad swym ciałem; z trudem odgarnęła poprzyklejane do pobladłej twarzy włosy, nie zastanawiając się nawet nad tym, w jakim stanie była ubrana na tę okazję szata, stale czuła jednak jej nieprzyjemny mokry dotyk na swej skórze. Zadrżała od silniejszego powiewu wiatru, jak przez mgłę zdając sobie sprawę z faktu, że Haverlock zaczął rozplątywać sznurki gorsetu, że przekroczył kolejną granicę, która powinna być nieprzekraczalna - była jednak jak bezwolna szmaciana lalka, w milczeniu poddając się temu zabiegowi. Jej pierś falowała od łapczywych, lecz płytkich oddechów; dopiero po rozluźnieniu uścisku ubioru mogła zaczerpnąć więcej powietrza, od czego aż odczuła zawroty głowy.
Wtedy też spojrzała ku niemu, powoli wodząc odzyskującym ostrość wzrokiem po jego twarzy, bijąc się z chaotycznymi myślami; uratował ją. Ten gbur o manierach trolla górskiego. Powinna mu podziękować. Powinna go przeprosić. Lecz jednocześnie nie powinna siedzieć z nim na jednym hipokampusie, przebywać tak blisko, a już na pewno nie kiedy brakowało mu części odzienia... Była na siebie zła - zła, że była tak bezsilna w obliczu zagrożenia. Że sama nie użyła na sobie Bąblogłowy lub, kiedy już znalazła się pod wodą, nie spróbowała rzucić Ascendio. Jednak na robienie sobie wyrzutów będzie mieć czas później. A skoro groźba utonięcia oddaliła się, Cynthia zaczęła obawiać się reakcji ojca, kiedy już dowie się, do czego doszło. Do czego doprowadził jej pomysł.
- Krwawisz - odezwała się słabo, cicho, zmienionym głosem, kiedy jej spojrzenie spoczęło na szyi lorda; zbłąkana, zabarwiona krwią woda spływała od jego ucha do obojczyka i w dół, gdzie wolała nie patrzeć. Nie wyglądała już na dumną, wyniośle taktowną lady, a na zmęczoną, z trudem próbującą ukryć strach dziewczyną. Nagle nie liczyło się już, że udało mu się złapać wierzchowca, że dopięła swego, że w końcu mogła zobaczyć hybrydę konia i ryby. - Dziękuję - dodała po chwili, ledwo dosłyszalnie, przelotnie odwracając wzrok; z trudem przełknęła dumę, lecz przecież nie mogła zostawić tego bez słowa. Nawet jeśli uratował ją jedynie dlatego, że tak wypadało, a ojciec - ojcowie - sami posłaliby go na dno morza, gdyby umarła w wyniku ich krótkiego spaceru.
Ta myśl wypłynęła na powierzchnię świadomości Cynthii, a później zniknęła tak szybko jak szybko się pojawiła, pozostawiając po sobie nieprzyjemny gorzki posmak. Lady nie pamiętała już nawet, gdzie to przeczytała lub usłyszała, niewątpliwie jednak musiała zgodzić się z tymi słowami. Pierwszym nieszczęściem okazała się ona sama, naiwnie wierząc w przygotowany naprędce plan; że wepchnie lorda do wody, samej pozostając na bezpiecznej i względnie suchej platformie. Drugie nieszczęście powoli odbierało jej dech, wytrwale ściągając w dół i w dół, ku piaskom, skałom i glonom, które pokrywały dno zatoki. I choć mostek nie sięgał aż tak daleko w morze, by głębokość była przytłaczająco duża, to dla niej - nieumiejącej pływać, paraliżowanej przez nieoczekiwany obrót sytuacji - pozostawała nie do pokonania. Kolejnej, trzeciej już tragedii, nie miała doznać, przynajmniej nie w znaczeniu dosłownym; czuła jednak, jak gdyby płuca zaczynały płonąć, boleśnie dopominając się choćby o łyk świeżego powietrza...
Nie była w stanie dostrzec nic, co ofiarowałoby jej namiastkę nadziei. Woda była mętna, zaś długie, poruszane przez ruch włosy przesłaniały widok, dodatkowo utrudniając podjęcie jakiegokolwiek działania. Co działo się z Traversem? Nie wątpiła przecież, że on potrafił pływać i to z pewnością całkiem dobrze, inaczej nie powinien przecież wypuszczać się na otwarte morze - lecz czy upadając nie uderzył się w głowę? Nie stracił przytomności? Jeśli tak, jeśli najgorszy z możliwych scenariuszów miałby okazać się prawdą, oboje byli straceni. Przez chwilę łudziła się, że może na pomoście pojawił się już Grigorij czy inni oddelegowani do stania na straży przyzwoitości mieszkańcy zamku, jednak czas uciekał; im dłużej przebywali pod wodą, tym mniejsze mieli szanse na przetrwanie, ujrzenie miłego oczom słońca, poczucie wiatru we włosach... I jeśli jeszcze była czegoś pewna, to tego, że nie chciała, by ostatnia myśl przed jej niewątpliwie przedwczesną śmiercią dotyczyła żeglarza czy jego przeklętej rodziny.
Wtedy jednak niespodziewanie przestała czuć zimną, wszędobylską obecność morza, a przynajmniej na twarzy; miała problem ze zrozumieniem, co się wydarzyło, myśląc wolniej niż zwykle, z trudem łącząc fakty. Ciało wyprzedziło umysł, odruchowo kaszlnęła raz, drugi, by następnie z niewysłowioną ulgą nabrać powietrza w płuca. Nie mogła jednak odetchnąć tak głęboko, jak tego potrzebowała, przez gorset, który może i podkreślał co trzeba, lecz z pewnością nie pomagał ratować się przez zgubą. Dzięki Bąblogłowie odzyskała namiastkę sił, po raz kolejny próbując poruszyć rękoma, rozpaczliwie zawalczyć o wydostanie się na powierzchnię - nim jednak jej starania przyniosły jakiekolwiek efekty, poczuła, że coś, ktoś, chwyta za materiał sukni i ciągnie ku górze, ku życiu, pomagając pokonać obezwładniającą potęgę, która chciałaby zatrzymać ją tutaj na wieki.
Choć rzucone przez mężczyznę zaklęcie już chwilę temu obdarowało ją tlenem, to dopiero teraz, gdy wydostała się z objęć śmierci, odczuła ulgę. Powoli, wciąż skołowana, przeniosła nieprzytomny, nieobecny wzrok na wierzchowca, którego dosiadał Travers, by niewiele później zostać wciągniętą na jego grzbiet - zadziwiająco ostrożnie, bez nerwów, które mógłby teraz odczuwać, a których nie odnajdowała w jego gestach. Przez dłuższą chwilę nie spoglądała ku twarzy mężczyzny, wciąż walcząc o oddech, o odzyskanie kontroli nad swym ciałem; z trudem odgarnęła poprzyklejane do pobladłej twarzy włosy, nie zastanawiając się nawet nad tym, w jakim stanie była ubrana na tę okazję szata, stale czuła jednak jej nieprzyjemny mokry dotyk na swej skórze. Zadrżała od silniejszego powiewu wiatru, jak przez mgłę zdając sobie sprawę z faktu, że Haverlock zaczął rozplątywać sznurki gorsetu, że przekroczył kolejną granicę, która powinna być nieprzekraczalna - była jednak jak bezwolna szmaciana lalka, w milczeniu poddając się temu zabiegowi. Jej pierś falowała od łapczywych, lecz płytkich oddechów; dopiero po rozluźnieniu uścisku ubioru mogła zaczerpnąć więcej powietrza, od czego aż odczuła zawroty głowy.
Wtedy też spojrzała ku niemu, powoli wodząc odzyskującym ostrość wzrokiem po jego twarzy, bijąc się z chaotycznymi myślami; uratował ją. Ten gbur o manierach trolla górskiego. Powinna mu podziękować. Powinna go przeprosić. Lecz jednocześnie nie powinna siedzieć z nim na jednym hipokampusie, przebywać tak blisko, a już na pewno nie kiedy brakowało mu części odzienia... Była na siebie zła - zła, że była tak bezsilna w obliczu zagrożenia. Że sama nie użyła na sobie Bąblogłowy lub, kiedy już znalazła się pod wodą, nie spróbowała rzucić Ascendio. Jednak na robienie sobie wyrzutów będzie mieć czas później. A skoro groźba utonięcia oddaliła się, Cynthia zaczęła obawiać się reakcji ojca, kiedy już dowie się, do czego doszło. Do czego doprowadził jej pomysł.
- Krwawisz - odezwała się słabo, cicho, zmienionym głosem, kiedy jej spojrzenie spoczęło na szyi lorda; zbłąkana, zabarwiona krwią woda spływała od jego ucha do obojczyka i w dół, gdzie wolała nie patrzeć. Nie wyglądała już na dumną, wyniośle taktowną lady, a na zmęczoną, z trudem próbującą ukryć strach dziewczyną. Nagle nie liczyło się już, że udało mu się złapać wierzchowca, że dopięła swego, że w końcu mogła zobaczyć hybrydę konia i ryby. - Dziękuję - dodała po chwili, ledwo dosłyszalnie, przelotnie odwracając wzrok; z trudem przełknęła dumę, lecz przecież nie mogła zostawić tego bez słowa. Nawet jeśli uratował ją jedynie dlatego, że tak wypadało, a ojciec - ojcowie - sami posłaliby go na dno morza, gdyby umarła w wyniku ich krótkiego spaceru.
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W momentach takich jak ten, konwenanse jeszcze bardziej traciły na znaczeniu w oczach ekscentrycznego lorda. Nie obchodziło go, że nie powinien obejmować dziewczyny, za o wiele bardziej istotne było dla niego, aby wyciągnąć ją z wody i nie pozwolić jej ponownie do niej wpaść. Byłby w stanie wyciągnąć ją i drugi raz, nie miał jednak pewności, że jej organizm zniósłby po raz drugi taki stres oraz brak tlenu. Nie uważał również poluźnienia jej gorsetu za coś niestosownego w momencie, gdy jeszcze chwilę temu płuca dziewczyny były rozrywane brakiem powietrza, a ona prawie nie utonęła. Biorąc pod uwagę te wydarzenia, małe niedociągnięcia w konwenansach oraz przekraczaniu granic nie wydawały mu się czymś złym. Na Merlina, przecież nie miał zamiaru jej tu zhańbić, jedynie zadbać o to, aby mogła wziąć porządny oddech, jakże jej potrzebny. Pozostawało mu mieć jedynie nadzieję, że uda im się zamaskować to całe zdarzenie przed ich ojcami.
Uśmiech pojawił się na jego ustach wraz z ulgą, która zabrała ciężar z jego ramion. Dziewczę nie przypadło mu do gustu, to było jasne, nie życzył jej jednak aż tak źle, aby cieszyć się z możliwości utracenia przez nią życia, zwłaszcza gdy przebywała w jego towarzystwie - niejako pod jego opieką i jego czujnym okiem. Lecz nawet jego spostrzegawcze spojrzenie, nie było w stanie uchronić dziewczęcia przed upadkiem i wylądowaniem w wodzie.
- Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz, lady Malfoy. - Odpowiedział wzruszając ramionami, bagatelizując krew spływającą po jego szyi. Nie pierwszy raz tracił życiodajny, czerwony płyn ze swojego ciała; nie pierwszy raz przyszło mu rozciąć powłokę swej skóry i z pewnością, takich wydarzeń będzie jeszcze sporo - należał do tego specyficznego gatunku ryzykantów, który nie raz (często nieświadomie) kładli na szali swoje własne życie.
Intensywnie niebieskie tęczówki przesunęły po twarzy Cynthii, jakby wyszukiwał wszelkiego rodzaju nieprawidłowości, mogących być skutkiem tragicznego zbiegu okoliczności, gdyż nadal nie podejrzewał, aby lady Malfoy która najwidoczniej nie umiała pływać, sama wystawiła się na tak okrutne ryzyko, jak zanurkowanie w zimnych wodach.
- Nie ma za co. - Odpowiedział, unosząc delikatnie kąciki ust ku górze. Bo kto nie czułby się z siebie zadowolony, gdy zupełnie nieświadomie przyszło mu wejść w buty bohatera? Mimo pozytywnego zakończenia nie był pewien, czy chce, aby ich ojcowie się o tym dowiedzieli, nawet ze świadomością, że wiadomości pewnie i tak do nich dotrą.
Haverlock prostym Accio przyzwał do siebie swoją marynarkę oraz koszulę. Tę pierwszą dokładnie opatulił zziębniętą lady, wszak wody nadal pozostawały zimne, nawet jeśli lato zdawało się czaić tuż za rogiem. Następnie sam zarzucił na siebie koszulę, krzywo zapinając guziki jedną dłonią, drugą nadal asekurując dziewczę, by przypadkiem znów nie znalazło się w zimnych, morskich toniach.
- Musimy Cię wysuszyć, zanim wrócimy do ojców. - Rzucił do dziewczyny, nie poddając kwestii jakiejkolwiek dyskusji. Wszak nie powinna choć w mokrej, zapewne ciężkiej sukni. Powinna również napić się gorącej herbaty bądź czekolady, która dodałaby jej utraconych sił.
Mężczyzna ostrożnie spiął boki wierzchowca, aby ruszyć w kierunku wybrzeża, na którym już ktoś na nich czekał, z tej odległości nie był jednak w stanie dostrzec, kto też majaczył na skraju plaży, mając nadzieję, że to nie Balthazar w towarzystwie lorda Malfoya.
A gdy dopłynęli do brzegu, otaczącąc dziewczę ramieniem by przypadkiem znów nie upadło, ruszył w kierunku Corbeic Castle, aby zmierzyć się z konsekwencjami małego wypadku.
/z.t x2
Uśmiech pojawił się na jego ustach wraz z ulgą, która zabrała ciężar z jego ramion. Dziewczę nie przypadło mu do gustu, to było jasne, nie życzył jej jednak aż tak źle, aby cieszyć się z możliwości utracenia przez nią życia, zwłaszcza gdy przebywała w jego towarzystwie - niejako pod jego opieką i jego czujnym okiem. Lecz nawet jego spostrzegawcze spojrzenie, nie było w stanie uchronić dziewczęcia przed upadkiem i wylądowaniem w wodzie.
- Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz, lady Malfoy. - Odpowiedział wzruszając ramionami, bagatelizując krew spływającą po jego szyi. Nie pierwszy raz tracił życiodajny, czerwony płyn ze swojego ciała; nie pierwszy raz przyszło mu rozciąć powłokę swej skóry i z pewnością, takich wydarzeń będzie jeszcze sporo - należał do tego specyficznego gatunku ryzykantów, który nie raz (często nieświadomie) kładli na szali swoje własne życie.
Intensywnie niebieskie tęczówki przesunęły po twarzy Cynthii, jakby wyszukiwał wszelkiego rodzaju nieprawidłowości, mogących być skutkiem tragicznego zbiegu okoliczności, gdyż nadal nie podejrzewał, aby lady Malfoy która najwidoczniej nie umiała pływać, sama wystawiła się na tak okrutne ryzyko, jak zanurkowanie w zimnych wodach.
- Nie ma za co. - Odpowiedział, unosząc delikatnie kąciki ust ku górze. Bo kto nie czułby się z siebie zadowolony, gdy zupełnie nieświadomie przyszło mu wejść w buty bohatera? Mimo pozytywnego zakończenia nie był pewien, czy chce, aby ich ojcowie się o tym dowiedzieli, nawet ze świadomością, że wiadomości pewnie i tak do nich dotrą.
Haverlock prostym Accio przyzwał do siebie swoją marynarkę oraz koszulę. Tę pierwszą dokładnie opatulił zziębniętą lady, wszak wody nadal pozostawały zimne, nawet jeśli lato zdawało się czaić tuż za rogiem. Następnie sam zarzucił na siebie koszulę, krzywo zapinając guziki jedną dłonią, drugą nadal asekurując dziewczę, by przypadkiem znów nie znalazło się w zimnych, morskich toniach.
- Musimy Cię wysuszyć, zanim wrócimy do ojców. - Rzucił do dziewczyny, nie poddając kwestii jakiejkolwiek dyskusji. Wszak nie powinna choć w mokrej, zapewne ciężkiej sukni. Powinna również napić się gorącej herbaty bądź czekolady, która dodałaby jej utraconych sił.
Mężczyzna ostrożnie spiął boki wierzchowca, aby ruszyć w kierunku wybrzeża, na którym już ktoś na nich czekał, z tej odległości nie był jednak w stanie dostrzec, kto też majaczył na skraju plaży, mając nadzieję, że to nie Balthazar w towarzystwie lorda Malfoya.
A gdy dopłynęli do brzegu, otaczącąc dziewczę ramieniem by przypadkiem znów nie upadło, ruszył w kierunku Corbeic Castle, aby zmierzyć się z konsekwencjami małego wypadku.
/z.t x2
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
it is hard to let it all go, let the past just disappear
01 VII 58
01 VII 58
Nie musieli wiele mówić, odkąd wrócił - na wpół ożył, na wpół powstał z martwych - rozumieli się bez większych frazesów, które wypadając z gardeł, obdzierane były z resztek emocji. Wystarczyło, że był; tak po prostu, prozaicznie i banalnie, jak nigdy by się nie spodziewała, jako dziecię lgnąc do prezentów i zabaw. Ale te czasy, gdy on beztrosko podnosił ją w ramiona, a ona pokazywała mu język, wybuchając dziecięcym śmiechem, nigdy nie wrócą. Przeszłość, boleści historii zdjęły z ramion swawolę dawnych dni, która teraz - mimo chwilowego zawieszenia broni - nie miała powrócić już nigdy. Nie w pierwotnej formie, nie gdy musieli ponieść straty, zabić i umrzeć. Znieść wygor dni, gdy zdanie ich rodziny spychane były na margines, bowiem u tronu spoczywał szaleniec. Gdy rodzi się Lestrange, Merlin rzuca monetą, ale to nie u nich moneta opadła na ciężą stronę; tak przynajmniej wierzyła, tego ją obaj uczyli.
Trzaskające o wodę ogony potęgowały szum spokojnej wody. Przed kilkoma laty w tym samym miejscu oparli łokcie o ogrodzenie, a gorzki posmak tytoniu wypalał gardło w pierwszej próbie zaczerpnięcia chwilowej ulgi. Pokazywał jej te pierwsze kroki, wprowadzał w świat, który powinna poznawać z zaufanymi osobami.
Kiedyś miała mu za to podziękować, ale teraz nie potrafiła wydusić umniejszonego słowa.
- Kiedyś muszę sobie przypomnieć, jak utrzymać się na ich grzbiecie. - Łagodny, niski tembr głosu rozniósł się pośród rozleniowionych stworzeń, sprowadzając podniesione uszy na rodzeństwo. Ciche prychnięcie spotęgował szum podpływania, a przemoczy brzeg spódnicy ciążył, gdy podniosła się na najniższy szczebel ogrodzenia. Teraz byli równi, choć nigdy nie pozwalał jej odczuwać, by była niżej. Czuła się ważna, to swoista rzadkość pośród wypowiadanych w dziewczęcych głosach odczuć. Czuła się tym istotniejsza, im serce rozrywało się mocniej na wspomnienie ich straty - była jedynym dzieckiem, przez ten krótki okres czasu była najstarszą; koszty tegoż uczucia wpuściły ją jednak w długi, a te wprowadziły w stan, który leczyła setkami nieprzespanych nocy i cichej nadziei, że dopóki ciała nie trafią o zmroku w objęcia oceanu, to zawsze jest szansa, że wrócą.
Taki to kaprys matki natury, która litościwie zwróciła braci Travers na brzeg żywota, odbierając je jednak tej, która niezmiennie pozostawała u steru. Trzymała kurs, choć wiatry nie sprzyjały. Teraz to Cardan zwracał jej życie, przetrzymując metaforyczną, delikatną dłoń w pierwszych krokach na powierzchni nowych emocji. Wyciągając ciało z lodowatej wody, gdy służki nie miały już sił z nią walczyć. Z nim, po stokroć lojalna, nigdy nie walczyła. Miał w rękawie kartę, prawdopodobnie w pełni tego świadomy, której nie musiał używać, a której świadomość prowadziła ją w jedynej, słusznej drodze. Dozgonnej, pełnej empatii i oddania lojalności; siostrzanej miłości i trosce, którą otaczała ich odkąd pojęła pierwsze zasady rządzące światem.
- Przypomnisz mi co jest bardziej prawidłowe? Kipagon iā bughegon?* - To, jak niesamowicie władał językiem trytońskim przyprawiało ją o cichy zachwyt. Choć to ona, pośród całej trójki, znała podstawy największej ilości języków, to nigdy nie miała możliwości nauczyć się języka przodków, tyle istotnych, co niosących półwilą krew ich matki. Matka zawsze próbowała wmusić w nią język francuski, którego absolutne podstawy znała, ale nie posługiwała się na tyle, by określić to jako znajomość języka. Próbowała wpoić jej miłość do haftu, malarstwa, śpiewu. Setek obowiązków, setek drobnostek, które młody umysł Imogen spychał na margines, obserwując zza hebanowego stołu sylwetki braci. Chciała być taka, jak oni, wtedy jeszcze nieświadoma, że to nigdy nie miało być jej miejsce; że podpisywane, tłumaczone i sprawdzane umowy i tak kwitły personaliami mężczyzn. Nie mniej, podarowali jej więcej, niż kiedykolwiek mogłaby pragnąć - czas i wsparcie. Akceptację i pomoc, choć nigdy szczerze nie przyznała, że tego potrzebuje. Po prostu, jakby więzy krwi korelowały ich myśli, wiedzieli o tym.
Uśmiech podsumował łagodne chochliki w zielonych oczach - tych, które mimo noszonego po matce daru, odziedziczyła po ojcu. Ecru koszuli potęgowało bialutką karnację, włosy spięte w luźnym koku podkreślały noszony na szyi, maleńki naszyjnik z perłą. Musiał pamiętać, od kogo go ma. Chwilę lustrowała jego twarz, gdy w momencie skupienia spojrzenia, dłoń uniosła się do kosmyka włosów. - Nie ruszaj się. - Palce z wrodzoną łagodnością sięgnęły po maleńkiego owada, który trafiając na palce Imogen, w panice zaczął po nich krążyć, a cała dłoń kobiety powędrowała w stronę brata. Już, prawie prawie miała coś powiedzieć, gdy z gardła wydobył się cichy śmiech.
- Już miałam się pochwalić, jaki to gatunek, ale sama nie pamiętam... - Lekki chichot niósł się łagodnie, robaczek trafił na drewnianą zagrodę, a poruszenie skłoniło hipokampusy do powolnego podpłynięcia w kierunku Traversów. Sielanka, której dawno nie mieli.
Spokój, którego jeszcze długo nie będzie.
* jeździć czy pływać.
Trzaskające o wodę ogony potęgowały szum spokojnej wody. Przed kilkoma laty w tym samym miejscu oparli łokcie o ogrodzenie, a gorzki posmak tytoniu wypalał gardło w pierwszej próbie zaczerpnięcia chwilowej ulgi. Pokazywał jej te pierwsze kroki, wprowadzał w świat, który powinna poznawać z zaufanymi osobami.
Kiedyś miała mu za to podziękować, ale teraz nie potrafiła wydusić umniejszonego słowa.
- Kiedyś muszę sobie przypomnieć, jak utrzymać się na ich grzbiecie. - Łagodny, niski tembr głosu rozniósł się pośród rozleniowionych stworzeń, sprowadzając podniesione uszy na rodzeństwo. Ciche prychnięcie spotęgował szum podpływania, a przemoczy brzeg spódnicy ciążył, gdy podniosła się na najniższy szczebel ogrodzenia. Teraz byli równi, choć nigdy nie pozwalał jej odczuwać, by była niżej. Czuła się ważna, to swoista rzadkość pośród wypowiadanych w dziewczęcych głosach odczuć. Czuła się tym istotniejsza, im serce rozrywało się mocniej na wspomnienie ich straty - była jedynym dzieckiem, przez ten krótki okres czasu była najstarszą; koszty tegoż uczucia wpuściły ją jednak w długi, a te wprowadziły w stan, który leczyła setkami nieprzespanych nocy i cichej nadziei, że dopóki ciała nie trafią o zmroku w objęcia oceanu, to zawsze jest szansa, że wrócą.
Taki to kaprys matki natury, która litościwie zwróciła braci Travers na brzeg żywota, odbierając je jednak tej, która niezmiennie pozostawała u steru. Trzymała kurs, choć wiatry nie sprzyjały. Teraz to Cardan zwracał jej życie, przetrzymując metaforyczną, delikatną dłoń w pierwszych krokach na powierzchni nowych emocji. Wyciągając ciało z lodowatej wody, gdy służki nie miały już sił z nią walczyć. Z nim, po stokroć lojalna, nigdy nie walczyła. Miał w rękawie kartę, prawdopodobnie w pełni tego świadomy, której nie musiał używać, a której świadomość prowadziła ją w jedynej, słusznej drodze. Dozgonnej, pełnej empatii i oddania lojalności; siostrzanej miłości i trosce, którą otaczała ich odkąd pojęła pierwsze zasady rządzące światem.
- Przypomnisz mi co jest bardziej prawidłowe? Kipagon iā bughegon?* - To, jak niesamowicie władał językiem trytońskim przyprawiało ją o cichy zachwyt. Choć to ona, pośród całej trójki, znała podstawy największej ilości języków, to nigdy nie miała możliwości nauczyć się języka przodków, tyle istotnych, co niosących półwilą krew ich matki. Matka zawsze próbowała wmusić w nią język francuski, którego absolutne podstawy znała, ale nie posługiwała się na tyle, by określić to jako znajomość języka. Próbowała wpoić jej miłość do haftu, malarstwa, śpiewu. Setek obowiązków, setek drobnostek, które młody umysł Imogen spychał na margines, obserwując zza hebanowego stołu sylwetki braci. Chciała być taka, jak oni, wtedy jeszcze nieświadoma, że to nigdy nie miało być jej miejsce; że podpisywane, tłumaczone i sprawdzane umowy i tak kwitły personaliami mężczyzn. Nie mniej, podarowali jej więcej, niż kiedykolwiek mogłaby pragnąć - czas i wsparcie. Akceptację i pomoc, choć nigdy szczerze nie przyznała, że tego potrzebuje. Po prostu, jakby więzy krwi korelowały ich myśli, wiedzieli o tym.
Uśmiech podsumował łagodne chochliki w zielonych oczach - tych, które mimo noszonego po matce daru, odziedziczyła po ojcu. Ecru koszuli potęgowało bialutką karnację, włosy spięte w luźnym koku podkreślały noszony na szyi, maleńki naszyjnik z perłą. Musiał pamiętać, od kogo go ma. Chwilę lustrowała jego twarz, gdy w momencie skupienia spojrzenia, dłoń uniosła się do kosmyka włosów. - Nie ruszaj się. - Palce z wrodzoną łagodnością sięgnęły po maleńkiego owada, który trafiając na palce Imogen, w panice zaczął po nich krążyć, a cała dłoń kobiety powędrowała w stronę brata. Już, prawie prawie miała coś powiedzieć, gdy z gardła wydobył się cichy śmiech.
- Już miałam się pochwalić, jaki to gatunek, ale sama nie pamiętam... - Lekki chichot niósł się łagodnie, robaczek trafił na drewnianą zagrodę, a poruszenie skłoniło hipokampusy do powolnego podpłynięcia w kierunku Traversów. Sielanka, której dawno nie mieli.
Spokój, którego jeszcze długo nie będzie.
* jeździć czy pływać.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Czuł się jak zdrajca.
Odkąd wrócił miał wrażenie, że udawał kogoś kim nie był. Przywdział raptem płaszcz lorda Traversa; przebranie, skórę kogoś, kim już od dawna nie był, choć przecież wyglądał niemalże tak samo.
Niemalże.
Blask w oku zgasł, a ślady po niegdysiejszym, źle zrośniętym nosie oszpeciły twarz, nawet jeżeli na głos żartował jedynie, że to dodało mu charakteru. Bliskich ciężko okłamać; znacznie trudniej, niż każdą inną dowolną napotkaną osobę, nie tylko dlatego, że przecież tak doskonale go znali, ale przede wszystkim dlatego, że z każdym kolejnym pełnym uporu mówiłem, że nic nie pamiętam, wypływał głębiej na niepewne wody wyrzutów sumienia. Nie był pewien ich reakcji, wiedział, że nie zmierzy się z ich potępieniem, którego być może nawet wcale by nie dostąpił; odwaga kończyła się tam, gdzie zaczynał wstyd, a choć wydawało mu się przez całe życie, że nie ma go wcale i ostatnie miesiące zdawały się świadczyć o tym najlepiej, po powrocie w rodzinne strony otulił go szczelnie, zasnuwając umysł gęstą mgłą niepewności. Nie było takich słów, którymi mógłby przeprosić. Nie było słów na to by opisać co czuł, gdy stanął wiosną na progu Corbenic i zobaczył, jakie żniwo zebrało jego zniknięcie; potęgowało to jednak wrażenie bycia oszustem, który podstępnie postanowił zwieść swoich krewnych, mamiąc wizją powrotu syna, którego już przecież nie było. Zginął gdzieś na wodach Pacyfiku, a Cardan który go zastąpił był jedynie mierną namiastką oryginału.
– Pokazałbym Ci, ale bolą mnie dzisiaj plecy – oświadczył dyplomatycznie i niewątpliwie – żartobliwie, bo przecież wiedzieli oboje, że jest chyba najmarniejszym jeźdźcą w Norfolk; odsłonił zęby w uśmiechu, zerkając ponad zwichrzonym czubkiem głowy Imogen na zwierzęta zażywające beztroskiej kąpieli. Koń pozostawał koniem, bez względu na to, czy był wodny, czy lądowy; w związku z tym unikał obu. W głowie zamajaczyły wspomnienia związane z tym miejscem; jakby za krótką chwilę ponownie miał wybrzmieć poirytowany głos ojca; popływasz sobie później, wyłaź z wody i wsiadaj na grzbiet, popędzany parsknięciem Manannana. Skurczybyk zawsze był w tym lepszy od Cardana i bynajmniej nie miał mu tego za złe.
Imogen jak zwykle wyglądała w całej swojej powadze zjawiskowo; dzieliło ich osiem długich lat, które dosyć skutecznie odwiodły ich relację od dziecięcej burzliwości. Odkąd tylko przyszła na świat, czuł się za nią w jakiś sposób odpowiedzialny, z całą banalnością tej potrzeby roztoczenia nad nią jak najszerszej opieki. Jakiś czas mu się to udawało; później jednak trudy życia upomniały się również o jego małą siostrę i bardzo żałował, że nie miał okazji zgnieść jak karalucha tego, kto był za to odpowiedzialny.
Nie zdążył.
Wydawałoby się, że czas gdy stali tutaj i palili po kryjomu tytoń (o ile w przypadku panienki Travers można w ogóle było mówić o paleniu, a nie krztuszeniu się dymem), był tak cholernie odległy; jakby to miało miejsce w poprzednim życiu. Stała tutaj teraz, taka zupełnie dorosła, a gdyby Cardan był bardziej skłonny do złudzeń może mógłby udawać, że nic się zmieniło, nawet jeśli zmieniło się wszystko. Ojciec skręciłby mu kark, gdyby ich wtedy na tym przyłapał; Travers natomiast był zdecydowanym fanem korzystania z używek maści wszelakiej w kontrolowanym środowisku, dlatego poczęstował świeżutkim, kubańskim tytoniem Imogen. Do dzisiaj nie był pewny, czy jej zachwyt był tylko wynikiem uprzejmości i uporu, czy płynął ze szczerości serca.
Trytońskiego uczył się przed laty tak pilnie właściwie tylko po to, żeby zrobić ich matce przyjemność i zrekompensować żenujące próby tworzenia malarstwa. Lady Travers dość zgodnie uznała, że lepiej będzie dla nich wszystkich, by również młodszy syn zajmował się raczej żeglarstwem niźli farbami i terpentyną, choć pierwszą koślawą laurkę, którą jej podarował, podobno zachowała. Zwykł zatem twierdzić, że ma wobec tego jakiś potencjał, jego prace zostaną docenione pośmiertnie, a obecna publika po prostu nie jest gotowa na jego nietuzinkowy styl.
– Ty tu jesteś panią tłumacz – zauważył, niemal nieodczuwalnie dając Imogen kuksańca w bok. Cieszyło go zaangażowanie siostry; był dumny z jej talentów i tego, że nie dała się zaszufladkować w ładnym ciele. Niejednokrotnie tłumaczyła dla niego różne dokumenty, stąd też poletko językowe należało tylko i wyłącznie do niej. – To drugie – dodał po chwili, obserwując, jak w dłoni siostry znajduje się owad. Nie miał zielonego pojęcia co to było.
– Lumbricus terrestris – rzekł z profesorską powagą, choć Imogen doskonale wiedziała, że do powagi niezwykle mu daleko.
– Brakowało mi tego – mruknął, nie precyzując jednak o co dokładnie chodzi. Mrużąc oczy od coraz śmielej wychylającego się zza chmur słońca, oparł się nonszalancko o zagrodę, wcześniej przeczesując palcami włosy. Dopiero zaczynały odrastać; miało minąć jeszcze trochę czasu, nim wrócą do pierwotnego stanu. – Tym razem nie mam dla Ciebie nic do palenia – dodał zaczepnie, raz jeszcze błyskając zębami w szczerym uśmiechu.
Oszust.
Odkąd wrócił miał wrażenie, że udawał kogoś kim nie był. Przywdział raptem płaszcz lorda Traversa; przebranie, skórę kogoś, kim już od dawna nie był, choć przecież wyglądał niemalże tak samo.
Niemalże.
Blask w oku zgasł, a ślady po niegdysiejszym, źle zrośniętym nosie oszpeciły twarz, nawet jeżeli na głos żartował jedynie, że to dodało mu charakteru. Bliskich ciężko okłamać; znacznie trudniej, niż każdą inną dowolną napotkaną osobę, nie tylko dlatego, że przecież tak doskonale go znali, ale przede wszystkim dlatego, że z każdym kolejnym pełnym uporu mówiłem, że nic nie pamiętam, wypływał głębiej na niepewne wody wyrzutów sumienia. Nie był pewien ich reakcji, wiedział, że nie zmierzy się z ich potępieniem, którego być może nawet wcale by nie dostąpił; odwaga kończyła się tam, gdzie zaczynał wstyd, a choć wydawało mu się przez całe życie, że nie ma go wcale i ostatnie miesiące zdawały się świadczyć o tym najlepiej, po powrocie w rodzinne strony otulił go szczelnie, zasnuwając umysł gęstą mgłą niepewności. Nie było takich słów, którymi mógłby przeprosić. Nie było słów na to by opisać co czuł, gdy stanął wiosną na progu Corbenic i zobaczył, jakie żniwo zebrało jego zniknięcie; potęgowało to jednak wrażenie bycia oszustem, który podstępnie postanowił zwieść swoich krewnych, mamiąc wizją powrotu syna, którego już przecież nie było. Zginął gdzieś na wodach Pacyfiku, a Cardan który go zastąpił był jedynie mierną namiastką oryginału.
– Pokazałbym Ci, ale bolą mnie dzisiaj plecy – oświadczył dyplomatycznie i niewątpliwie – żartobliwie, bo przecież wiedzieli oboje, że jest chyba najmarniejszym jeźdźcą w Norfolk; odsłonił zęby w uśmiechu, zerkając ponad zwichrzonym czubkiem głowy Imogen na zwierzęta zażywające beztroskiej kąpieli. Koń pozostawał koniem, bez względu na to, czy był wodny, czy lądowy; w związku z tym unikał obu. W głowie zamajaczyły wspomnienia związane z tym miejscem; jakby za krótką chwilę ponownie miał wybrzmieć poirytowany głos ojca; popływasz sobie później, wyłaź z wody i wsiadaj na grzbiet, popędzany parsknięciem Manannana. Skurczybyk zawsze był w tym lepszy od Cardana i bynajmniej nie miał mu tego za złe.
Imogen jak zwykle wyglądała w całej swojej powadze zjawiskowo; dzieliło ich osiem długich lat, które dosyć skutecznie odwiodły ich relację od dziecięcej burzliwości. Odkąd tylko przyszła na świat, czuł się za nią w jakiś sposób odpowiedzialny, z całą banalnością tej potrzeby roztoczenia nad nią jak najszerszej opieki. Jakiś czas mu się to udawało; później jednak trudy życia upomniały się również o jego małą siostrę i bardzo żałował, że nie miał okazji zgnieść jak karalucha tego, kto był za to odpowiedzialny.
Nie zdążył.
Wydawałoby się, że czas gdy stali tutaj i palili po kryjomu tytoń (o ile w przypadku panienki Travers można w ogóle było mówić o paleniu, a nie krztuszeniu się dymem), był tak cholernie odległy; jakby to miało miejsce w poprzednim życiu. Stała tutaj teraz, taka zupełnie dorosła, a gdyby Cardan był bardziej skłonny do złudzeń może mógłby udawać, że nic się zmieniło, nawet jeśli zmieniło się wszystko. Ojciec skręciłby mu kark, gdyby ich wtedy na tym przyłapał; Travers natomiast był zdecydowanym fanem korzystania z używek maści wszelakiej w kontrolowanym środowisku, dlatego poczęstował świeżutkim, kubańskim tytoniem Imogen. Do dzisiaj nie był pewny, czy jej zachwyt był tylko wynikiem uprzejmości i uporu, czy płynął ze szczerości serca.
Trytońskiego uczył się przed laty tak pilnie właściwie tylko po to, żeby zrobić ich matce przyjemność i zrekompensować żenujące próby tworzenia malarstwa. Lady Travers dość zgodnie uznała, że lepiej będzie dla nich wszystkich, by również młodszy syn zajmował się raczej żeglarstwem niźli farbami i terpentyną, choć pierwszą koślawą laurkę, którą jej podarował, podobno zachowała. Zwykł zatem twierdzić, że ma wobec tego jakiś potencjał, jego prace zostaną docenione pośmiertnie, a obecna publika po prostu nie jest gotowa na jego nietuzinkowy styl.
– Ty tu jesteś panią tłumacz – zauważył, niemal nieodczuwalnie dając Imogen kuksańca w bok. Cieszyło go zaangażowanie siostry; był dumny z jej talentów i tego, że nie dała się zaszufladkować w ładnym ciele. Niejednokrotnie tłumaczyła dla niego różne dokumenty, stąd też poletko językowe należało tylko i wyłącznie do niej. – To drugie – dodał po chwili, obserwując, jak w dłoni siostry znajduje się owad. Nie miał zielonego pojęcia co to było.
– Lumbricus terrestris – rzekł z profesorską powagą, choć Imogen doskonale wiedziała, że do powagi niezwykle mu daleko.
– Brakowało mi tego – mruknął, nie precyzując jednak o co dokładnie chodzi. Mrużąc oczy od coraz śmielej wychylającego się zza chmur słońca, oparł się nonszalancko o zagrodę, wcześniej przeczesując palcami włosy. Dopiero zaczynały odrastać; miało minąć jeszcze trochę czasu, nim wrócą do pierwotnego stanu. – Tym razem nie mam dla Ciebie nic do palenia – dodał zaczepnie, raz jeszcze błyskając zębami w szczerym uśmiechu.
Oszust.
I like to bet on myself whenever I can.
But usually with other people’s money.
Cardan Travers
Zawód : handlarz magicznymi artefaktami, podróżnik
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
underestimate me.
that will be fun.
that will be fun.
OPCM : 5 +1
UROKI : 10 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Byli Traversami i coby można było o nich powiedzieć, nikt nie mógł odmówić im sił - toteż mentalnych, jak i fizycznych. Znali swoje miejsce, doskonale wpajane latami dorastania u szczytu socjety, ale także na kapryśnych szczytach morskich fal. Oni sami, całą trójką, reprezentowali najlepsze możliwe połączenie; turkus zatoki łagodnie przechodził w granat głębin; to czego nie potrafili zatopić w morskich głębinach, spotykało się z ogniem u lądu. Właśnie ta współpraca - swoista kolejność i pewność pozostałych członków rodziny, zapewniła im powrót i brodę uniesioną wyżej niż ktokolwiek mógłby sądzić.
Bo byli siebie pewni, mimo kłamstw i milczenia; mimo niewypowiedzianych historii i tych wykrzyczanych nieroztropnie na rodzinnych spotkaniach. Każdy znał swoje miejsce, każdy tegoż miejsca bronił i czynił niezaprzeczalnym atutem. Mimo bycia drugim synem, mimo bycia tylko córką - każdy, niezaprzeczalnie. Mogli to zawdzięczać rodzicom, którzy w połączeniu ognia i lodu, spokoju i szaleństwa odnaleźli równowagę; ale przede wszystkim, ponad czystą dumę z pochodzenia, winni to zawdzęczać samym sobie. W wojnie nie liczyła się wygrana jednostki, a stada - oni, w stadzie morskich lwów, rozpracowali idealny system.
- Biedaku, starość nie radość. - Lubiła kpić z ich wieku, tak jak przed laty to ona była dzieckiem, co wypowiadane z ust starszych brzmiało niczym wyborny żart. Mogła sobie na to pozwolić przy nim bez większych obaw, choć o cięty język pokuszała się coraz częściej, nosząc go niczym niewypowiedziany bunt wobec systemu, w którym inne kobiety - bo nie ona, ona była w stosunkowo uprzywilejowanej pozycji - musiały trzymać język za zębami. W ich zamku, wzniesionym ponad sztormy ludzkich umysłów i kaprysów natury, nie było miejsca na lekceważenie siły, jaką niosą obie płcie. Wykorzystywanie połowy potencjału nie jest wystarczającym, gdy ocean dobiera się do kruchości ciał, odbierając je jedne po drugich.
Gdy zabrakło Maniego, został jej on. Gdy zabrałko jego, pustkę należało uzupełnić nią i to jedyny powód, dlaczego niekiedy przełkana ślina miała tak wybitnie gorzki smak. Pozostała sama, z ojcem zatraconym pomiędzy poszukiwaniami a pracą, z matką odchodzącą od zmysłów, której wile geny nie pozwoliły zaznać spokoju, a szaleństwo niesione w genach uwidaczniało się naturalnym, dalekim od choroby umysłu, lękiem. Została sama, umniejszana przez przeklętego nestora, skrzywdzona przez najbliższego przyjaciela, niosąca nazwisko i status jedynego, żywego dziecka a przy tym utratę rodzeństwa, bezpieczeństwa i trudny podejmowania myśli zbyt poważnych, jak na nastoletni umysł. Była zła, była na niego piekielnie zła i tylko cztery ściany komnat słyszały krzyk, który wydawał się z obleczonego łzami gardła. Ale nigdy, nigdy mu tego nie powiedziała.
Powiedzieć też nie miała, zachowując smak krwi i morskich toni dla siebie samej. Oddając demony w objęcia wody, gdy dłonią przetrzymywała ich głowy pod powierzchnią. Nie tonęły, jeszcze nie.
- Mam nadzieję, że kiedyś w pełnej krasie. - Miała nowego nauczyciela niemieckiego, powoli z pewnością godną rosyjskiego władała norweskim, poświęcając każdy najmniejszy fragmetn czasu na sięganie po trudniejszą literaturę i dyskusje. Czuła się jednak potrzebna, właściwie to potrzebna była, o czym nawet częściej przekonywał ją ojciec, niż matka. Eurydice, niezaprzeczalnie, z całej trójki najbardziej - od zawsze - ceniła Cardana. Byli podobni, wpatrzeni w przyjemności i pozorną beztroskę. Dobrzy w mowie, jeszcze lepsi w owijaniu sobie ludzi wokół palca. Manannan wydawał się natomiast lepszą wersją ojca - tą mniej oddaną morzu, bardziej oddaną rodzinie. Odkąd udowodnił ich poglądy i wiernie służył Czarnemu Panu, wydawał się też gotów nieść ciężar pierworodnego i tym bardzej prowadzić rodzinę ku zwycięstwu.
Ona. Ona wydawała się momentami niepodobna do nikogo z nich, choć już samo spojrzenie półprzymkniętych powiek mówiło, że są bliską rodziną. Nie była jednak obiektywna w swojej opinii, wychowywana w kulcie ideału, którym nikt nigdy nie miał być.
- Napewno nie! - Zaśmiała się krótko, akurat dżdżownicę kojarząc trzy po trzy. Cmoknęła krótko, gdy hipokampy zainteresowane ich obecnością, zaczęły się zbliżać. Tym samym, zainteresowane sugestywnym dźwiękiem, podpłynęły bliżej niej niż Cardana, zdejmując z mężczyzny ciężar ciepłego oddechu z pokrytych wibrysami chrap. Dłoń odnalazła głowę zwierzęcia, delikatnie ją gładząc, na tyle jednak silnie, by odchylić głowę na przeciwną stronę jej ciała, niż stał brat. - Mi również. - Z lekkim uśmiechem obserwowała radość wypisaną na jego twarzy, tak przyjemną i niosącą ulgę po latach trudnów. - Niech się skończy ta przeklęta wojna, to i tytoń się znajdzie. - Dodała łagodnie, subtelnie marszcząc brwi, by dodać.
- Ale nie potrzebuję palić... już nie. - Za tymi prozaicznymi słowami kryło się wyznanie, które niosło nieoczywsty zwrot akcji. Pewność, spokój i akceptację, której dawno nie zaznała. On wiedział, widział, teraz również usłyszał z jej ust. Demony zostały zatopione, a ramiona wzmocniły się po raz kolejny. Ile jeszcze razy, losie?
- Ty też już nie musisz, nie tutaj. Nie, gdy nam się to wszystko udało.
Bo byli siebie pewni, mimo kłamstw i milczenia; mimo niewypowiedzianych historii i tych wykrzyczanych nieroztropnie na rodzinnych spotkaniach. Każdy znał swoje miejsce, każdy tegoż miejsca bronił i czynił niezaprzeczalnym atutem. Mimo bycia drugim synem, mimo bycia tylko córką - każdy, niezaprzeczalnie. Mogli to zawdzięczać rodzicom, którzy w połączeniu ognia i lodu, spokoju i szaleństwa odnaleźli równowagę; ale przede wszystkim, ponad czystą dumę z pochodzenia, winni to zawdzęczać samym sobie. W wojnie nie liczyła się wygrana jednostki, a stada - oni, w stadzie morskich lwów, rozpracowali idealny system.
- Biedaku, starość nie radość. - Lubiła kpić z ich wieku, tak jak przed laty to ona była dzieckiem, co wypowiadane z ust starszych brzmiało niczym wyborny żart. Mogła sobie na to pozwolić przy nim bez większych obaw, choć o cięty język pokuszała się coraz częściej, nosząc go niczym niewypowiedziany bunt wobec systemu, w którym inne kobiety - bo nie ona, ona była w stosunkowo uprzywilejowanej pozycji - musiały trzymać język za zębami. W ich zamku, wzniesionym ponad sztormy ludzkich umysłów i kaprysów natury, nie było miejsca na lekceważenie siły, jaką niosą obie płcie. Wykorzystywanie połowy potencjału nie jest wystarczającym, gdy ocean dobiera się do kruchości ciał, odbierając je jedne po drugich.
Gdy zabrakło Maniego, został jej on. Gdy zabrałko jego, pustkę należało uzupełnić nią i to jedyny powód, dlaczego niekiedy przełkana ślina miała tak wybitnie gorzki smak. Pozostała sama, z ojcem zatraconym pomiędzy poszukiwaniami a pracą, z matką odchodzącą od zmysłów, której wile geny nie pozwoliły zaznać spokoju, a szaleństwo niesione w genach uwidaczniało się naturalnym, dalekim od choroby umysłu, lękiem. Została sama, umniejszana przez przeklętego nestora, skrzywdzona przez najbliższego przyjaciela, niosąca nazwisko i status jedynego, żywego dziecka a przy tym utratę rodzeństwa, bezpieczeństwa i trudny podejmowania myśli zbyt poważnych, jak na nastoletni umysł. Była zła, była na niego piekielnie zła i tylko cztery ściany komnat słyszały krzyk, który wydawał się z obleczonego łzami gardła. Ale nigdy, nigdy mu tego nie powiedziała.
Powiedzieć też nie miała, zachowując smak krwi i morskich toni dla siebie samej. Oddając demony w objęcia wody, gdy dłonią przetrzymywała ich głowy pod powierzchnią. Nie tonęły, jeszcze nie.
- Mam nadzieję, że kiedyś w pełnej krasie. - Miała nowego nauczyciela niemieckiego, powoli z pewnością godną rosyjskiego władała norweskim, poświęcając każdy najmniejszy fragmetn czasu na sięganie po trudniejszą literaturę i dyskusje. Czuła się jednak potrzebna, właściwie to potrzebna była, o czym nawet częściej przekonywał ją ojciec, niż matka. Eurydice, niezaprzeczalnie, z całej trójki najbardziej - od zawsze - ceniła Cardana. Byli podobni, wpatrzeni w przyjemności i pozorną beztroskę. Dobrzy w mowie, jeszcze lepsi w owijaniu sobie ludzi wokół palca. Manannan wydawał się natomiast lepszą wersją ojca - tą mniej oddaną morzu, bardziej oddaną rodzinie. Odkąd udowodnił ich poglądy i wiernie służył Czarnemu Panu, wydawał się też gotów nieść ciężar pierworodnego i tym bardzej prowadzić rodzinę ku zwycięstwu.
Ona. Ona wydawała się momentami niepodobna do nikogo z nich, choć już samo spojrzenie półprzymkniętych powiek mówiło, że są bliską rodziną. Nie była jednak obiektywna w swojej opinii, wychowywana w kulcie ideału, którym nikt nigdy nie miał być.
- Napewno nie! - Zaśmiała się krótko, akurat dżdżownicę kojarząc trzy po trzy. Cmoknęła krótko, gdy hipokampy zainteresowane ich obecnością, zaczęły się zbliżać. Tym samym, zainteresowane sugestywnym dźwiękiem, podpłynęły bliżej niej niż Cardana, zdejmując z mężczyzny ciężar ciepłego oddechu z pokrytych wibrysami chrap. Dłoń odnalazła głowę zwierzęcia, delikatnie ją gładząc, na tyle jednak silnie, by odchylić głowę na przeciwną stronę jej ciała, niż stał brat. - Mi również. - Z lekkim uśmiechem obserwowała radość wypisaną na jego twarzy, tak przyjemną i niosącą ulgę po latach trudnów. - Niech się skończy ta przeklęta wojna, to i tytoń się znajdzie. - Dodała łagodnie, subtelnie marszcząc brwi, by dodać.
- Ale nie potrzebuję palić... już nie. - Za tymi prozaicznymi słowami kryło się wyznanie, które niosło nieoczywsty zwrot akcji. Pewność, spokój i akceptację, której dawno nie zaznała. On wiedział, widział, teraz również usłyszał z jej ust. Demony zostały zatopione, a ramiona wzmocniły się po raz kolejny. Ile jeszcze razy, losie?
- Ty też już nie musisz, nie tutaj. Nie, gdy nam się to wszystko udało.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Siła bywała względną; jedni wojowali różdżką, inni piórem, mieczem, ogniem czy słowem. Siłą Traversów w taki czy inny sposób zawsze było morze i flota; coś, co ich zarazem umacniało jak i w oczach pozostałych rodów równie często zrównywało z pewną prozaicznością prostoty. Mieli niecodzienne zwyczaje, specyficzne podejście do życia i sposób bycia, który wielu mogłoby nazwać w taki czy inny sposób nieokiełznanym, choć akurat w przypadku ich trójki można było mówić o złagodzeniu ewentualnych przywarów charakterem matki. Socjeta z kolei karmiła się pozorami i obłudą; wino plamiło język równie często, co kłamstwa. Uwielbiał to, a od czasu swojego powrotu z tym większą siłą stał się aktorem tego kłamliwego teatru figur i pozorów, którym przeświadczenie o własnej wyższości przysłoniło osądy zdrowego rozsądku.
Cardan uwielbiał być niedoceniany i brany za kogoś, kim zupełnie nie był; jak ciemna tafla oceanu, która za pozornym spokojem kryła okropności i tajemnice, nie śniące się czarodziejom w najgorszych koszmarach, ale i majaczące w najskrytszych pragnieniach. Czym innym był jednak świat zewnętrzny, z którym nikłe związanie emocjonalne pozwalało Cardanowi działać i nie przejmować się niczym, a ten ich mały, najbliższy sercu dom, na który składała się rodzina; nie dało się całe życie udawać kogoś kim się nie było, a do Cardana z coraz większą mocą docierało, że właśnie na takie życie zaczął się skazywać. Wypracowany przez nich porządek mógł być kruchy, zbudowany na przeszłości, a to bywało niebezpieczne; czy Imogen pozostałaby taka spokojna, gdyby powiedział jej jak nisko przyszło mu upaść? Komfort kłamstwa wydawał się być w tej sytuacji wygodny, bezpieczny i miękki; nie zamierzał jednak snuć dalej tych rozważań, bo zaciśnięte mięśnie szczęki i wzrok utkwiony w horyzont mogłyby stać się pretekstem do pytań, których brzmienia nie chciał słyszeć. Nie dzisiaj, nie jutro.
Nigdy.
– Młodość nie wieczność. – Choć ich matka zdawała się zadawać kłam temu stwierdzeniu; biorąc pod uwagę genetykę i podobieństwo wizualne, jakie dzieliły z Imogen, był niemal pewny, że szeroko pojęta starość siostrze w najbliższym czasie nie grozi; przynajmniej ta fizyczna. Psychicznie zawsze wydawała się bardziej dojrzała niż powinna, chociaż zwykł żartować, że w przypadku ich trójki to akurat żaden wyczyn, bo w porównaniu z nim i Manannanem trudno było wypaść blado pod tym względem.
Życzył jej tej pełnej krasy; życzył jej rozwoju którego pragnęła, nim zamkną ją w złotej klatce małżeństwa. Z drugiej strony nie był to przecież wyrok aż tak dotkliwy, jak mogłoby się wydawać; matka wciąż rozwijała przecież swoje talenty, niestety dość bezskutecznie próbując odnaleźć ich kontynuację w swoich potomkach. Na ile miało to coś wspólnego z wieczną nieobecnością ojca, Cardan wolał nie dociekać; poruszanie pewnych tematów było równie niebezpieczne, co wskakiwanie w gębę krakena.
Lubił śmiech Imogen i często mówił coś tylko po to, żeby ją rozbawić, zwłaszcza przed kilkoma laty, gdy dotarło do niego, co właściwie ją spotkało; gdy jej uroda okazała się mieczem obusiecznym i padła ofiarą własnego piękna do społu z cudzym brakiem pohamowań. Pilnie strzegła swoich sekretów, odrobinę zbyt pilnie; czasem myślał sobie, że opanowała grę w pozory znacznie lepiej, niż mogliby sobie wyobrazić, bo przecież zieleń jej oczu wydawała się tak czysta i nieskalana kłamstwem przemilczeń, a oboje wiedzieli, że jest inaczej.
Nie kontynuował żartu o dżdżownicy, przez chwilę w milczeniu obserwując hipokampy, odnotowując z dozą wdzięczności, że trzymają się z daleka od niego, zupełnie jakby panowało pomiędzy nimi jakieś niewypowiedziane porozumienie o wzajemnej ambiwalencji. Oberwał kiedyś kopytem; wolałby nie powtarzać tego wyczynu.
– Nie w najbliższym czasie – stwierdził, wystukując sobie tylko znany rytm na balustradzie. Wojny rzadko bywały krótkie, a choć ta, której nieodłączną częścią się stali, była prowadzona na wielu frontach już od dłuższego czasu, uważał nadzieje na jej szybkie rozwiązanie za płonne. Mugolaki były jak zaraza; dotkliwa i ciężka do wyplenienia. W gardle poczuł żółć; skrzywił się tylko nieznacznie, opuszczając głowę, kopiąc zbłąkany kamień do wody czubkiem buta.
– Mogę już tylko palić, matka nie znosi kiedy piję – rzucił lekko w odpowiedzi, przełykając narastającą gorycz i zdobywając się na krzywy uśmiech.
Chciałby mieć jej nadzieję; chciałby wierzyć, że się udało. I był czas, że naprawdę tak uważał, ale miesiące spędzone w Indiach jakby to całkowicie zatarły i wypaczyły, z każdym dniem czyniąc jego odbicie w lustrze coraz to bardziej zniekształconym.
– A co konkretnie nam się udało? – Zapytał żartobliwie, zupełnie jakby nie wiedział o czym mówiła. Jakby nie patrzeć, odkuli się i przyszłość - nawet jeśli wojenna - zdawała się jawić w jasnych barwach. Wrócili do życia; zarówno metaforycznie jak i całkiem fizycznie. Wrócili na właściwy szlak poglądów; odnaleźli się, Manannan się ożenił i żadne z nich nie złożyło na razie życia na ołtarzu Wielkiej sprawy. Musiało być dobrze. – Mi osobiście, szczerze mówiąc, całkiem niewiele. Nie licząc oczywiście postępów w jeździectwie. Nie byłem tak blisko koni od ładnych trzech lat – kontynuował z niespotykaną lekkością. A choć słowa płynęły gładko, spojrzał w twarz siostry jakby szukał tam pocieszenia i ukojenia lęków i obaw, które nigdy nie miały zostać wypowiedziane na głos. Drobny przebłysk chwilowej słabości, który szybko zniknął pod płaszczykiem nieporuszonej niczym pewności siebie.
Cardan uwielbiał być niedoceniany i brany za kogoś, kim zupełnie nie był; jak ciemna tafla oceanu, która za pozornym spokojem kryła okropności i tajemnice, nie śniące się czarodziejom w najgorszych koszmarach, ale i majaczące w najskrytszych pragnieniach. Czym innym był jednak świat zewnętrzny, z którym nikłe związanie emocjonalne pozwalało Cardanowi działać i nie przejmować się niczym, a ten ich mały, najbliższy sercu dom, na który składała się rodzina; nie dało się całe życie udawać kogoś kim się nie było, a do Cardana z coraz większą mocą docierało, że właśnie na takie życie zaczął się skazywać. Wypracowany przez nich porządek mógł być kruchy, zbudowany na przeszłości, a to bywało niebezpieczne; czy Imogen pozostałaby taka spokojna, gdyby powiedział jej jak nisko przyszło mu upaść? Komfort kłamstwa wydawał się być w tej sytuacji wygodny, bezpieczny i miękki; nie zamierzał jednak snuć dalej tych rozważań, bo zaciśnięte mięśnie szczęki i wzrok utkwiony w horyzont mogłyby stać się pretekstem do pytań, których brzmienia nie chciał słyszeć. Nie dzisiaj, nie jutro.
Nigdy.
– Młodość nie wieczność. – Choć ich matka zdawała się zadawać kłam temu stwierdzeniu; biorąc pod uwagę genetykę i podobieństwo wizualne, jakie dzieliły z Imogen, był niemal pewny, że szeroko pojęta starość siostrze w najbliższym czasie nie grozi; przynajmniej ta fizyczna. Psychicznie zawsze wydawała się bardziej dojrzała niż powinna, chociaż zwykł żartować, że w przypadku ich trójki to akurat żaden wyczyn, bo w porównaniu z nim i Manannanem trudno było wypaść blado pod tym względem.
Życzył jej tej pełnej krasy; życzył jej rozwoju którego pragnęła, nim zamkną ją w złotej klatce małżeństwa. Z drugiej strony nie był to przecież wyrok aż tak dotkliwy, jak mogłoby się wydawać; matka wciąż rozwijała przecież swoje talenty, niestety dość bezskutecznie próbując odnaleźć ich kontynuację w swoich potomkach. Na ile miało to coś wspólnego z wieczną nieobecnością ojca, Cardan wolał nie dociekać; poruszanie pewnych tematów było równie niebezpieczne, co wskakiwanie w gębę krakena.
Lubił śmiech Imogen i często mówił coś tylko po to, żeby ją rozbawić, zwłaszcza przed kilkoma laty, gdy dotarło do niego, co właściwie ją spotkało; gdy jej uroda okazała się mieczem obusiecznym i padła ofiarą własnego piękna do społu z cudzym brakiem pohamowań. Pilnie strzegła swoich sekretów, odrobinę zbyt pilnie; czasem myślał sobie, że opanowała grę w pozory znacznie lepiej, niż mogliby sobie wyobrazić, bo przecież zieleń jej oczu wydawała się tak czysta i nieskalana kłamstwem przemilczeń, a oboje wiedzieli, że jest inaczej.
Nie kontynuował żartu o dżdżownicy, przez chwilę w milczeniu obserwując hipokampy, odnotowując z dozą wdzięczności, że trzymają się z daleka od niego, zupełnie jakby panowało pomiędzy nimi jakieś niewypowiedziane porozumienie o wzajemnej ambiwalencji. Oberwał kiedyś kopytem; wolałby nie powtarzać tego wyczynu.
– Nie w najbliższym czasie – stwierdził, wystukując sobie tylko znany rytm na balustradzie. Wojny rzadko bywały krótkie, a choć ta, której nieodłączną częścią się stali, była prowadzona na wielu frontach już od dłuższego czasu, uważał nadzieje na jej szybkie rozwiązanie za płonne. Mugolaki były jak zaraza; dotkliwa i ciężka do wyplenienia. W gardle poczuł żółć; skrzywił się tylko nieznacznie, opuszczając głowę, kopiąc zbłąkany kamień do wody czubkiem buta.
– Mogę już tylko palić, matka nie znosi kiedy piję – rzucił lekko w odpowiedzi, przełykając narastającą gorycz i zdobywając się na krzywy uśmiech.
Chciałby mieć jej nadzieję; chciałby wierzyć, że się udało. I był czas, że naprawdę tak uważał, ale miesiące spędzone w Indiach jakby to całkowicie zatarły i wypaczyły, z każdym dniem czyniąc jego odbicie w lustrze coraz to bardziej zniekształconym.
– A co konkretnie nam się udało? – Zapytał żartobliwie, zupełnie jakby nie wiedział o czym mówiła. Jakby nie patrzeć, odkuli się i przyszłość - nawet jeśli wojenna - zdawała się jawić w jasnych barwach. Wrócili do życia; zarówno metaforycznie jak i całkiem fizycznie. Wrócili na właściwy szlak poglądów; odnaleźli się, Manannan się ożenił i żadne z nich nie złożyło na razie życia na ołtarzu Wielkiej sprawy. Musiało być dobrze. – Mi osobiście, szczerze mówiąc, całkiem niewiele. Nie licząc oczywiście postępów w jeździectwie. Nie byłem tak blisko koni od ładnych trzech lat – kontynuował z niespotykaną lekkością. A choć słowa płynęły gładko, spojrzał w twarz siostry jakby szukał tam pocieszenia i ukojenia lęków i obaw, które nigdy nie miały zostać wypowiedziane na głos. Drobny przebłysk chwilowej słabości, który szybko zniknął pod płaszczykiem nieporuszonej niczym pewności siebie.
I like to bet on myself whenever I can.
But usually with other people’s money.
Cardan Travers
Zawód : handlarz magicznymi artefaktami, podróżnik
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
underestimate me.
that will be fun.
that will be fun.
OPCM : 5 +1
UROKI : 10 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tylko puste umysły umniejszały potędze, którą nieśli wraz z panowaniem na morzu. Tylko Ci, którzy zapatrzeni byli w pewności i opychali się własnym jestestwem nie zauważali potęgi, jaką oni - ród żeglarzy, ale także handlarzy i naukowców - nieśli za sobą. I to właśnie upadku tejże wieży, godnej niemalże wzniesienionej Babel, bała się najbardziej. Bała się, że wraz z jej upadkiem, wiedza i świadomość pociągną za sobą jej rodzinę, która ledwo co podniosła się z gruzów. Mogła być piękna i mądra; mogła nieść za sobą dziedzictwo, bogactwo i powiązania. Nic jednak nie miało oddać jej tego, co odebrał jej poddany zwodniczemu umysłowi, obrzydliwy umysł, niosąc swoim ciałem przyszłość pisaną ogniem i krwią. Ogniem, który wysuwał się spod jej palców w szaleńczym błaganiu o odpuszczenie grzechów. Krwi, która spływała po bladej skórze i spływać miała, ilekroć lęk przezwyciężać miał powinność. Jeśli ktokolwiek by się dowiedział, byliby skończeni.
Nie wiedzieli też o nim, ona sama nie podejrzewała zawiłości jego historii, tkwiąc głównie w niezrozumiałej wściekłości przemieszanej euforią. Liczyło się, że wrócił - nic innego nie miało mieć miejsca i nic innego nie podlegało wątpliwościom. Wrócili, jej bracia, jej najdrożsi bracia.
Wrócili, ale świat nigdy nie miał być takim samym jak wcześniej. Nigdy wiecej nie mieli być obok siebie, ramię w ramię, jak wtedy, gdy żadne z nim nie było przejęte dobierajacymi się do trzewi wspomnieniami. Mieli je wszyscy, każdy po trochę, jedni mniejsze - proste do przerzuceniu za burtę; inni większe - odbierające oddech aż po kres dni. Ale najważmiejszym było, że teraz mogli tu być, cali i zdrowi, gdy ocean nie zabrał ostatnich kościk rzuconych w jego odmęty. Pogardził młodymi Traversami, wyrzucajac na brzeg konary litych wspomnień i przygód, które teraz kszałtowały umiejętnych graczy. Ich pionki, te stojące obok siebie na planszy, były wyjątkowo dobrze wypolerowane.
Na powrót się zaśmiała, perliście, przekonana święcie, że takiej starości, jaka miała ich czekać, można byłoby im pozazdrościć. Gdy zazdrość o piękno matki powracała do młodego umysłu, tylko momentami obejmowała tą wizję z uśmiechem, Głównie spotykała ją jednak fala niezadowolenia, które karmiło zawiść kwitnącą w niewinnym, dobrym sercu. Jej piękno - jak i piękno jej matki - nieść miało po kres dni to, od czego chciałaby uciec. Dopiero na przestrzeni lat słowa lady Eurydice nabierały sensu, gdy obserwując pożegnanie z lądem jednego z Traversów, szept dobrał się do młodych uszu. Miały szczęście, że ich ciała nie nadadzą się po takiej ceremonii już do niczego. Płonąc, w naturalnym zatoczeniu kręgu do łapczywych macek ognia, miały na powrót - przy powstaniu i u schyłku, gdy powrócą do natury, której fragmentem były.
- Jesteśmy bliżej niż dalej, bracie. I wygramy. Kiedyś wygramy. - Głęboko w to wierzyła, obserwując sylwetkę Manananna z odznaczeniem bohatera wojennego. Teraz, gdy obaj byli tutaj, a banderą Traversów rządził prawdziwy, godny tego mężczyzna, wszystkie bitwy, i wszystkie wojny, miały być wygrane. Te z szlamami, te na poletku krwi i nazwisk. Mogli im umniejszać, sprowadzać na marginalia etykiety i wychowania. Ale tylko głupiec nie respektował by tych, którzy mieli odwagę walczyć nie o poglądy, a o ich zmianę.
- Próbuje podporządkować nas tak, jak była w stanie, gdy byliśmy młodsi. - Dodała łagodnie, wydobywając głos w zdecydowanie szorstkim brzmieniu. Gdyby nie jej pięść, nie jej dłoń i nie jej decyzje, nie byliby teraz takimi, jakimi malowali się na tle kobaltowej wody. Te czasy powoli odchodziły, słowo synów było przecież ponad jej decyzjami, a jednak Imogen była w stanie zrozumieć jej próby, obawy i starania. To próbowała właśnie to próbowała jej wpoić na przestrzeni miesięcy, gdy dotarła do niej dojmująca świadomość krzywdy - ponad wszystko, najważniejsze by miały kontrolę. Niewypowiedzianą, niezauważalną w innych umysłach, w których stanowiły ledwie słodki obrazek. Milcz i rób swoje. Steruj jako szyja, bo głowę łatwiej stracić.
- Tobie udało się wygrać w pokera z Tommym, na przykład. - Łagodny uśmiech podkreślał żart, ale także kryjącą się z tyłu głowy prawdę. Był tu, na bogów wszelakich, był tutaj. Mimo wszystkich przeżyć, śmierci i odrodzeń, powrócili na jedyną, stałą ziemię. Zacumowali u pewnego lądu, bowiem takiej kotwicy nie były w stanie zerwać nawet najsilniejsze sztormy. Ciepło zielonych tęczówek nie opadalo z jego twarzy, jedna dłoń łagodnie prawy ganasz hipokampa, gdy druga odnalazła rękaw szaty brata, delikatnie mląc ją godnych pianistki palcach. Coś tkliwego, rozrywającego serce leżało u podnóża jego spojrzenia, coś czego nie potrafiła w pełni nazwać, a jednak potrzebowała usilnie wyzbyć się tego uczucia. Serce zabiło boleśnie, obijając się o jednolita strukturę żeber. Nie było słów, którymi byłaby w stanie przegnać sięgające z głębin demony.
- Jeździec z Ciebie wybitny. - Podjęła jednak jego strategię gry, posuwając się, by zgramnie zeskoczyć w niski poziom wody. Chłód morskiej wody objął jej nogi; choć damy zwykły być przenoszone tak, by nie zamoczyć drogich sukni i skórzanych pantofelków, ona nie obawiała się o swoje trzewiki i rąb spódnicy. Głośny szum uderzania materiału o wodę koił umysł, twarz odwróciła się w stronę brata, lekko mrużąc powieki w ochronie przed silnym słońcem. Kąciki ust lekko zadrżały, wyglądając zza ramienia skłoniła go do podążenia za nią. Wiedziała, co lubił, czasami miała wrażenie, że nauczywszy się wprost od niego swoich własnych upodobań.
- Ale nigdy nie będziesz lepszym ode mnie.
Nie wiedzieli też o nim, ona sama nie podejrzewała zawiłości jego historii, tkwiąc głównie w niezrozumiałej wściekłości przemieszanej euforią. Liczyło się, że wrócił - nic innego nie miało mieć miejsca i nic innego nie podlegało wątpliwościom. Wrócili, jej bracia, jej najdrożsi bracia.
Wrócili, ale świat nigdy nie miał być takim samym jak wcześniej. Nigdy wiecej nie mieli być obok siebie, ramię w ramię, jak wtedy, gdy żadne z nim nie było przejęte dobierajacymi się do trzewi wspomnieniami. Mieli je wszyscy, każdy po trochę, jedni mniejsze - proste do przerzuceniu za burtę; inni większe - odbierające oddech aż po kres dni. Ale najważmiejszym było, że teraz mogli tu być, cali i zdrowi, gdy ocean nie zabrał ostatnich kościk rzuconych w jego odmęty. Pogardził młodymi Traversami, wyrzucajac na brzeg konary litych wspomnień i przygód, które teraz kszałtowały umiejętnych graczy. Ich pionki, te stojące obok siebie na planszy, były wyjątkowo dobrze wypolerowane.
Na powrót się zaśmiała, perliście, przekonana święcie, że takiej starości, jaka miała ich czekać, można byłoby im pozazdrościć. Gdy zazdrość o piękno matki powracała do młodego umysłu, tylko momentami obejmowała tą wizję z uśmiechem, Głównie spotykała ją jednak fala niezadowolenia, które karmiło zawiść kwitnącą w niewinnym, dobrym sercu. Jej piękno - jak i piękno jej matki - nieść miało po kres dni to, od czego chciałaby uciec. Dopiero na przestrzeni lat słowa lady Eurydice nabierały sensu, gdy obserwując pożegnanie z lądem jednego z Traversów, szept dobrał się do młodych uszu. Miały szczęście, że ich ciała nie nadadzą się po takiej ceremonii już do niczego. Płonąc, w naturalnym zatoczeniu kręgu do łapczywych macek ognia, miały na powrót - przy powstaniu i u schyłku, gdy powrócą do natury, której fragmentem były.
- Jesteśmy bliżej niż dalej, bracie. I wygramy. Kiedyś wygramy. - Głęboko w to wierzyła, obserwując sylwetkę Manananna z odznaczeniem bohatera wojennego. Teraz, gdy obaj byli tutaj, a banderą Traversów rządził prawdziwy, godny tego mężczyzna, wszystkie bitwy, i wszystkie wojny, miały być wygrane. Te z szlamami, te na poletku krwi i nazwisk. Mogli im umniejszać, sprowadzać na marginalia etykiety i wychowania. Ale tylko głupiec nie respektował by tych, którzy mieli odwagę walczyć nie o poglądy, a o ich zmianę.
- Próbuje podporządkować nas tak, jak była w stanie, gdy byliśmy młodsi. - Dodała łagodnie, wydobywając głos w zdecydowanie szorstkim brzmieniu. Gdyby nie jej pięść, nie jej dłoń i nie jej decyzje, nie byliby teraz takimi, jakimi malowali się na tle kobaltowej wody. Te czasy powoli odchodziły, słowo synów było przecież ponad jej decyzjami, a jednak Imogen była w stanie zrozumieć jej próby, obawy i starania. To próbowała właśnie to próbowała jej wpoić na przestrzeni miesięcy, gdy dotarła do niej dojmująca świadomość krzywdy - ponad wszystko, najważniejsze by miały kontrolę. Niewypowiedzianą, niezauważalną w innych umysłach, w których stanowiły ledwie słodki obrazek. Milcz i rób swoje. Steruj jako szyja, bo głowę łatwiej stracić.
- Tobie udało się wygrać w pokera z Tommym, na przykład. - Łagodny uśmiech podkreślał żart, ale także kryjącą się z tyłu głowy prawdę. Był tu, na bogów wszelakich, był tutaj. Mimo wszystkich przeżyć, śmierci i odrodzeń, powrócili na jedyną, stałą ziemię. Zacumowali u pewnego lądu, bowiem takiej kotwicy nie były w stanie zerwać nawet najsilniejsze sztormy. Ciepło zielonych tęczówek nie opadalo z jego twarzy, jedna dłoń łagodnie prawy ganasz hipokampa, gdy druga odnalazła rękaw szaty brata, delikatnie mląc ją godnych pianistki palcach. Coś tkliwego, rozrywającego serce leżało u podnóża jego spojrzenia, coś czego nie potrafiła w pełni nazwać, a jednak potrzebowała usilnie wyzbyć się tego uczucia. Serce zabiło boleśnie, obijając się o jednolita strukturę żeber. Nie było słów, którymi byłaby w stanie przegnać sięgające z głębin demony.
- Jeździec z Ciebie wybitny. - Podjęła jednak jego strategię gry, posuwając się, by zgramnie zeskoczyć w niski poziom wody. Chłód morskiej wody objął jej nogi; choć damy zwykły być przenoszone tak, by nie zamoczyć drogich sukni i skórzanych pantofelków, ona nie obawiała się o swoje trzewiki i rąb spódnicy. Głośny szum uderzania materiału o wodę koił umysł, twarz odwróciła się w stronę brata, lekko mrużąc powieki w ochronie przed silnym słońcem. Kąciki ust lekko zadrżały, wyglądając zza ramienia skłoniła go do podążenia za nią. Wiedziała, co lubił, czasami miała wrażenie, że nauczywszy się wprost od niego swoich własnych upodobań.
- Ale nigdy nie będziesz lepszym ode mnie.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Puste umysły umniejszały potędze; sęk w tym, że umysłowa pustka zdawała się być - do społu ze szlamem - prawdziwą plagą dzisiejszego świata. Nie było sensu szukać winnych takiego stanu rzeczy, bo tak już po prostu było; teraz pozostało im posprzątać bałagan, jakiego nastręczyło wygodne pobłażanie w tym temacie. Gdy wrócił na wiosnę miał ogromne problemy z początkowym odnalezieniem się w Corbenic, choć nie tylko przez zawiłą sytuację geopolityczną, ale przede wszystkim przez wzgląd na własne przyzwyczajenia, których zdążył się nabawić w trakcie swojej eskapady. Tak trudno było opuścić na chwilę gardę i przestać stale obracać się przez ramię; nie traktować wszystkich wokół jak najgorszych wrogów, którzy tylko czekali, by odebrać Ci mizerny majątek. Nie musiał kraść; pięścią i nożem torować sobie drogi ku nawet całkiem parszywej egzystencji. Norflok nie śmierdziało szlamem, w łóżku nie było pluskw, a szczytem niebezpieczeństwa było napatoczenie się na lady Travers będąc w stanie po spożyciu alkoholu, bo - przynajmniej w wypadku Cardana - tępiła to bez litości, zupełnie jakby czuła, że to ucieczka. Nawet jeżeli w większości przypadków młodszy z Traversów zwyczajnie udawał, ściągając sobie wówczas z ramion ciężar oczekiwania względem niego rozsądnego zachowania, a nie dajcie Bogowie powracania pamięcią do czasu absencji.
Lady Eurydice próbowała. Tuż po jego powrocie posadziła go nawet przed płótnem i poprosiła uzdrowiciela o wprowadzenie go w trans, który miał pomóc wyłuskać z jego pamięci to, co go spotkało i pomóc mu przelać wspomnienia na blejtram. Cardan się wówczas mocno nagimnastykował (wcale nie), aby porozmawiać z czarodziejem nim do czegokolwiek doszło (zapłacił łapówkę); koniec końców ręka dzierżąca pędzel jedynie mu zadrżała, ale nie stało się zupełnie nic (niespodzianka). Wyrzuty sumienia dławiły go od tamtego czasu nieustannie; przemilczanie prawdy przed ojcem czy Manannanem to jedno, ale takie machloje względem rodzonej matki były czymś, co godziło w Cardana bezpośrednio, stanowiąc upadek ostatniego bastionu przyzwoitości; kręgosłup moralny pękł mu z trzaskiem jak sucha gałązka. Lady Travers w końcu dała za wygraną, przynajmniej pozornie; czuł na sobie jednak jej czujne, zatroskane spojrzenie i nie mógł go znieść.
Oboje mieli więc z Imogen sekret, który jak sądzili mógł doprowadzić do destrukcji odbudowywanej przez nich skrupulatnie potęgi; umykali gdzieś poniżej ustawionej przez tradycję poprzeczki, choć żadne nie ze swojej winy, nawet jeżeli gdzieś w odmętach umysłu kryło się podejrzenie, że wręcz przeciwnie. Ktoś chcący sobie nieco bardziej pobłażać rzekłby, że prawda leżała gdzieś pośrodku, ale Travers sądził, że to mrzonka.
Prawda leżała dokładnie tam, gdzie leżała.
– W końcu tak – zgodził się skwapliwie. – Gdybyśmy w to nie wierzyli, równie dobrze moglibyśmy wskoczyć w nurt Tamizy z kamieniem u szyi – dodał, płynąc na fali niebywałego optymizmu, który zapoczątkowała Imogen. Nie mógł sobie wybaczyć, że wtedy gdy był tutaj najbardziej potrzebny, walczył o przeżycie gdzie indziej. Nie stał przy boku brata, ojca, wuja, kiedy ich świat chwiał się w posadach; gdy rozważały się ich dalsze losy, a pierwsze sojusze powoli dochodziły do skutku, odnajdując przypieczętowanie na ślubnym kobiercu. Nurzał się w tej frustracji, używając jako bata kręconego na własne plecy; jego siła napędowa, zupełnie jak gdyby okrucieństwo względem samego siebie było karą wymierzoną za wszystkie krzywdy, które wymierzał przeciwko tym, których kochał.
– I chwała jej za to, bo gdyby nie ona, jedlibyśmy codziennie solone śledzie – niemal wpadł Imogen w słowo. Żartował jedynie połowicznie; ich matka wplotła odrobinę delikatności i taktu tam, gdzie twarda ręka i suche słowo mogły poczynić nieodwracalne szkody. Miłosierdzie, ale i twarda sprawiedliwość; zbrodnia i nieuchronność kary. Nie mógł wyrazić słowami, jak był jej za to wszystko wdzięczny.
A teraz odpłacał się jej łgarstwem.
Oparł się tyłem o balustradę, tak aby mieć lepszy widok na twarz Imogen; prawdopodobnie nigdy nie byłby w stanie aż tak bardzo docenić widoku jej twarzy, gdyby nie stracił go z oczu na tyle miesięcy i nie napatrzył się tyle na brzydotę. Nie tylko tą dosłowną, fizyczną, przede wszystkim jednak związaną ze zgnilizną toczącą ludzkie wnętrza, w tym niestety również jego własne.
– Oszukiwałem – odparł, uśmiechając się rozbrajająco. Zasadniczo to mogła być prawda, choć graczem w pokera był całkiem nienajgorszym. Odbył tyle partii tej gry w magicznych portach całego świata, że musiałby być wyjątkowo oporny na wiedzę, gdyby było inaczej. Faktycznie czasem posuwał się do oszustwa, choć cały jego kunszt polegał na tym, by zdjąć z siebie wszelkie podejrzenia. Raz więc przegrywał, by w kolejnej partii się odbić. Zupełnie podobnie działał w życiu i miał nadzieję, że jego czas na odbicie się właśnie nadchodził; musiał wyrwać z rąk losu to, co mu odebrał i co dopiero mógł odebrać; nie chodziło tu bynajmniej o jego dobre imię, a dobre imię rodu. Był gotów poświęcić wszystko co tylko mógł, żeby nie zaprzepaścić tego, co zostało zbudowane na nie tak kruchych przecież fundamentach.
Parsknął głośno śmiechem, odwracając się znów przodem do zagrody i obserwując siostrę. Cała ta scena miała w sobie coś z idylli; pięknej, bo tak krótkiej, co złudnej.
Tym piękniejszej, że był moment w jego życiu, gdy był przekonany, że nigdy więcej nie zobaczy już takiego obrazka.
– Pokaż co potrafisz, skoro już tam jesteś – zaproponował zaczepnie. – Tylko przypadkiem nie daj się kopnąć. Mam wrażenie, że wyczuwają ponadprzeciętne umiejętności jeździeckie i chcą udowodnić własną wyższość. – Zupełnie jak na potwierdzenie jego słów, jeden z hipokampów podniósł na niego łagodne, leniwe spojrzenie; Cardan zmrużył oczy w odpowiedzi.
– Ani mi się waż – mruknął.
Lady Eurydice próbowała. Tuż po jego powrocie posadziła go nawet przed płótnem i poprosiła uzdrowiciela o wprowadzenie go w trans, który miał pomóc wyłuskać z jego pamięci to, co go spotkało i pomóc mu przelać wspomnienia na blejtram. Cardan się wówczas mocno nagimnastykował (wcale nie), aby porozmawiać z czarodziejem nim do czegokolwiek doszło (zapłacił łapówkę); koniec końców ręka dzierżąca pędzel jedynie mu zadrżała, ale nie stało się zupełnie nic (niespodzianka). Wyrzuty sumienia dławiły go od tamtego czasu nieustannie; przemilczanie prawdy przed ojcem czy Manannanem to jedno, ale takie machloje względem rodzonej matki były czymś, co godziło w Cardana bezpośrednio, stanowiąc upadek ostatniego bastionu przyzwoitości; kręgosłup moralny pękł mu z trzaskiem jak sucha gałązka. Lady Travers w końcu dała za wygraną, przynajmniej pozornie; czuł na sobie jednak jej czujne, zatroskane spojrzenie i nie mógł go znieść.
Oboje mieli więc z Imogen sekret, który jak sądzili mógł doprowadzić do destrukcji odbudowywanej przez nich skrupulatnie potęgi; umykali gdzieś poniżej ustawionej przez tradycję poprzeczki, choć żadne nie ze swojej winy, nawet jeżeli gdzieś w odmętach umysłu kryło się podejrzenie, że wręcz przeciwnie. Ktoś chcący sobie nieco bardziej pobłażać rzekłby, że prawda leżała gdzieś pośrodku, ale Travers sądził, że to mrzonka.
Prawda leżała dokładnie tam, gdzie leżała.
– W końcu tak – zgodził się skwapliwie. – Gdybyśmy w to nie wierzyli, równie dobrze moglibyśmy wskoczyć w nurt Tamizy z kamieniem u szyi – dodał, płynąc na fali niebywałego optymizmu, który zapoczątkowała Imogen. Nie mógł sobie wybaczyć, że wtedy gdy był tutaj najbardziej potrzebny, walczył o przeżycie gdzie indziej. Nie stał przy boku brata, ojca, wuja, kiedy ich świat chwiał się w posadach; gdy rozważały się ich dalsze losy, a pierwsze sojusze powoli dochodziły do skutku, odnajdując przypieczętowanie na ślubnym kobiercu. Nurzał się w tej frustracji, używając jako bata kręconego na własne plecy; jego siła napędowa, zupełnie jak gdyby okrucieństwo względem samego siebie było karą wymierzoną za wszystkie krzywdy, które wymierzał przeciwko tym, których kochał.
– I chwała jej za to, bo gdyby nie ona, jedlibyśmy codziennie solone śledzie – niemal wpadł Imogen w słowo. Żartował jedynie połowicznie; ich matka wplotła odrobinę delikatności i taktu tam, gdzie twarda ręka i suche słowo mogły poczynić nieodwracalne szkody. Miłosierdzie, ale i twarda sprawiedliwość; zbrodnia i nieuchronność kary. Nie mógł wyrazić słowami, jak był jej za to wszystko wdzięczny.
A teraz odpłacał się jej łgarstwem.
Oparł się tyłem o balustradę, tak aby mieć lepszy widok na twarz Imogen; prawdopodobnie nigdy nie byłby w stanie aż tak bardzo docenić widoku jej twarzy, gdyby nie stracił go z oczu na tyle miesięcy i nie napatrzył się tyle na brzydotę. Nie tylko tą dosłowną, fizyczną, przede wszystkim jednak związaną ze zgnilizną toczącą ludzkie wnętrza, w tym niestety również jego własne.
– Oszukiwałem – odparł, uśmiechając się rozbrajająco. Zasadniczo to mogła być prawda, choć graczem w pokera był całkiem nienajgorszym. Odbył tyle partii tej gry w magicznych portach całego świata, że musiałby być wyjątkowo oporny na wiedzę, gdyby było inaczej. Faktycznie czasem posuwał się do oszustwa, choć cały jego kunszt polegał na tym, by zdjąć z siebie wszelkie podejrzenia. Raz więc przegrywał, by w kolejnej partii się odbić. Zupełnie podobnie działał w życiu i miał nadzieję, że jego czas na odbicie się właśnie nadchodził; musiał wyrwać z rąk losu to, co mu odebrał i co dopiero mógł odebrać; nie chodziło tu bynajmniej o jego dobre imię, a dobre imię rodu. Był gotów poświęcić wszystko co tylko mógł, żeby nie zaprzepaścić tego, co zostało zbudowane na nie tak kruchych przecież fundamentach.
Parsknął głośno śmiechem, odwracając się znów przodem do zagrody i obserwując siostrę. Cała ta scena miała w sobie coś z idylli; pięknej, bo tak krótkiej, co złudnej.
Tym piękniejszej, że był moment w jego życiu, gdy był przekonany, że nigdy więcej nie zobaczy już takiego obrazka.
– Pokaż co potrafisz, skoro już tam jesteś – zaproponował zaczepnie. – Tylko przypadkiem nie daj się kopnąć. Mam wrażenie, że wyczuwają ponadprzeciętne umiejętności jeździeckie i chcą udowodnić własną wyższość. – Zupełnie jak na potwierdzenie jego słów, jeden z hipokampów podniósł na niego łagodne, leniwe spojrzenie; Cardan zmrużył oczy w odpowiedzi.
– Ani mi się waż – mruknął.
I like to bet on myself whenever I can.
But usually with other people’s money.
Cardan Travers
Zawód : handlarz magicznymi artefaktami, podróżnik
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
underestimate me.
that will be fun.
that will be fun.
OPCM : 5 +1
UROKI : 10 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Otóż to, chłam był wszędzie i w większości. Dwa wilki przegłosują zaś jedną owcę w tym, co zjedzą na obiad. Dlatego potrzebowali silnej ręki i sprawnego, lepszego umysłu, by rządzić. Niekoniecznie męskiego, sądziła w duchu, podziwiając niesamowitą wprost lady Morganę, za której rządów Selwynowie odbudowywali swoją potęgę. Sprowadziła głupców i zdrajców w zgliszcza, wspięła się na szczyt i pokazała im wszystkim - damom, ledwie damom - że mogły. To jednak, co różniło jej opiniowanie, to oddanie. Rodzinie, braciom, bliższym kuzynom. Wychowywała się w niebotycznie rozbudowanej dumie z pierworodnego syna, jak i tego zapasowanego, ale nadal istotnego. Mananannan nigdy nie pozwolił im odczuć, że był pierwszym - oni nigdy nie brali go za równego sobie, z całych sił wspierając naturalnie przejętą rolę.
Powrót Cardana, choć był miłym, to jednak zaskoczeniem. Zaskoczeniem, które wzniosło głęboki wdech w drobnej piersi siostry, matki, nawet babki, która to wpoiła zarówno ich matce, jak i po części im samym tą skrajną wprost nienawiść do szlamu. To właśnie wzmocniły u nich geny i wychowanie władców mórz, którzy postawili sobie za jeden cel - przeć, niczym na najsilniejszej fali, w kierunku absolutnej czystki.
Potrzebowali do tego ich wszystkich, żywych i obecnych w Norfolku, bo choć fakty żżycia i rodzinnej miłości nie można było odmówić szczególnie temu rodzeństwu, to spoglądając na to z szerszego pola widzenia, podchodzono do każdego z członków rodziny na wpół materialistycznie. Kobiety, wraz z dobrym wydaniem, miały rodzić następców, którzy wraz z wychowaniem matki mieli jednoczyć dwa rody - czego wybitnym wprost przykładem była Eurydyka i jej celebrowanie bycia Lestrange nad rodem męża - zaś mężczyźni winni służyć swojemu nazwisku, wspinając na szczeblach sukcesu. Mogli to uczynić tylko i wyłącznie tkwiąc przy rodowych siedzibach, rozwijając karierę i pokazując się na arenie rodowej. Gdy go nie było, było o jednego pionka na planszy czystości krwi mniej i mimo rodzinnego cierpienia, władni Traversów musieli zgrabnie tą lukę uzupełnić, zmienić niejako rozplanowaną taktykę.
Gdy wrócił, wszystko wywróciło się do góry nogami, ale nigdy, przenigdy, nie żałowała tego momentu. Uściśnięcia, łez, które zbierał materiał jego ubrudzonej wtedy szaty. Dłoni, które zaplotły ją w uścisku bezpieczeństwa - tym samym, gdy wyciągał zamknięte w moralnym bólu ciało z lodowatej wody. Utulił ją wtedy, tak jak gdy będąc dzieckiem zanosiła się płaczem. Pokazał jej jak nie płakać, bo w istocie płakać nie mogli. Nie oni.
- Opanowałeś powstawanie z martwych, bracie. Sądzisz, że przegrasz z jakimś szlamem, gdy wygrałeś z samą śmiercią? - W pólwilich oczach zagościło coś na kszałt oburzenia; słowa, choć bolesne i dobitne, wskazywały jednoznacznie. Mieli wszystko, by wygrać - władali wodą, władali ogniem drzemiącym w odziedziczonej po przodkiniach spuściźnie, mieli krew i dziedzictwo. Nikt ani nic - czy to pośród reszty szlachty, czy wśród społeczności globu - nie mógł powstrzymać ich przed sięgnięciem po to, na co zasługiwali. Nigdy bowiem oni, stojący tu, nie byli zdrajcami. To nie oni głosili upadajace postulaty, to nie oni chcieli zaprzepaścić dziedzictwo Króla Rybaka. I choćby upadł raz pierwszy, drugi czy setny na kolana, pozwalając rozpaczy i niemocy sięgnąc rozbudowanych ramion, ręka siostry zawsze miała wyciągać się ku wsparciu. Nawet, jeśli zwiastowałoby to jej własny upadek.
- I słuchali absurdalnych żartów o odkryciu przez wujka Llywelyna Afryki. - Gdy była dzieckiem naprawdę wierzyła, że to on odkrył wszystkie kontynenty. Wystarczyło jednak, by miała te kilka lat więcej - może sześć, może dziewięć - aby zrozumieć, jak bardzo bujdą były opowieści starego Traversa. Z drugiej strony to właśnie te kłamliwe opowiastki karmiły ich od dziecka zaciekawieniem świata i dumą z rodziny, która mimo sztormów i suszy, zawsze przodowała w obranych sobie celach. Matka wykreowała ich na idealne podobieństwo siebie i ojca, wprowadziła w lodowate mury Cobernic powiew świeżości. Imogen natomiast podziwała to i pragnęła kiedyś naśladować; choć, wraz ze słowami tejże matki, sama w to wątpiła.
- Nie spodziewałam się niczego innego. - Zaśmiała się krótko, perliście, przemykając spojrzeniem po twarzy brata. Kłamstwo i perswazja płyneła mu w żyłach, gdyby bogowie dali mu inne ciało, z pewnością byłby przekupą z targu w Cromer. Potrafił wyczarować pieniądze znikąd, spieniężyć pustkę i sprzedać łysemu uszczerbiony grzebień w cenie brylantów. Błagała, gdzieś w głębi serca, by nie korzystał z tych umiejętności wobec niej.
- Mnie, kopnąć? Niech spróbują. - Teatralnie podniosła brodę ku górze, srebrzyste włosy zaczesując za ramię. Chlupot wody zbliżał ich w stronę plaży, spódnica przemakała coraz bardziej. Nie bała się ubrudzić.
- Poznałeś mojego nowego nauczyciela niemieckiego? Ponoć pochodzi z Drezna, ma niesamowitą wiedzę historyczną. - Zmieniwszy temat wiedziała, że owa wiedza może brata wyjątkowo zaciekawić. Pan Friedrich, niemiec żyjący od lat w Anglii, był wybitnym językoznawcą, poliglotą i historykiem. To ostatnie, oraz wiedza o dziedzictwie jednego z najbogatszych miast Niemiec, mogły być powodem, dlaczego w zamczysku Traversow był tak istotnym. - Możesz zapytać go o ten kielich z ostatniej wyprawy ojca.
Powrót Cardana, choć był miłym, to jednak zaskoczeniem. Zaskoczeniem, które wzniosło głęboki wdech w drobnej piersi siostry, matki, nawet babki, która to wpoiła zarówno ich matce, jak i po części im samym tą skrajną wprost nienawiść do szlamu. To właśnie wzmocniły u nich geny i wychowanie władców mórz, którzy postawili sobie za jeden cel - przeć, niczym na najsilniejszej fali, w kierunku absolutnej czystki.
Potrzebowali do tego ich wszystkich, żywych i obecnych w Norfolku, bo choć fakty żżycia i rodzinnej miłości nie można było odmówić szczególnie temu rodzeństwu, to spoglądając na to z szerszego pola widzenia, podchodzono do każdego z członków rodziny na wpół materialistycznie. Kobiety, wraz z dobrym wydaniem, miały rodzić następców, którzy wraz z wychowaniem matki mieli jednoczyć dwa rody - czego wybitnym wprost przykładem była Eurydyka i jej celebrowanie bycia Lestrange nad rodem męża - zaś mężczyźni winni służyć swojemu nazwisku, wspinając na szczeblach sukcesu. Mogli to uczynić tylko i wyłącznie tkwiąc przy rodowych siedzibach, rozwijając karierę i pokazując się na arenie rodowej. Gdy go nie było, było o jednego pionka na planszy czystości krwi mniej i mimo rodzinnego cierpienia, władni Traversów musieli zgrabnie tą lukę uzupełnić, zmienić niejako rozplanowaną taktykę.
Gdy wrócił, wszystko wywróciło się do góry nogami, ale nigdy, przenigdy, nie żałowała tego momentu. Uściśnięcia, łez, które zbierał materiał jego ubrudzonej wtedy szaty. Dłoni, które zaplotły ją w uścisku bezpieczeństwa - tym samym, gdy wyciągał zamknięte w moralnym bólu ciało z lodowatej wody. Utulił ją wtedy, tak jak gdy będąc dzieckiem zanosiła się płaczem. Pokazał jej jak nie płakać, bo w istocie płakać nie mogli. Nie oni.
- Opanowałeś powstawanie z martwych, bracie. Sądzisz, że przegrasz z jakimś szlamem, gdy wygrałeś z samą śmiercią? - W pólwilich oczach zagościło coś na kszałt oburzenia; słowa, choć bolesne i dobitne, wskazywały jednoznacznie. Mieli wszystko, by wygrać - władali wodą, władali ogniem drzemiącym w odziedziczonej po przodkiniach spuściźnie, mieli krew i dziedzictwo. Nikt ani nic - czy to pośród reszty szlachty, czy wśród społeczności globu - nie mógł powstrzymać ich przed sięgnięciem po to, na co zasługiwali. Nigdy bowiem oni, stojący tu, nie byli zdrajcami. To nie oni głosili upadajace postulaty, to nie oni chcieli zaprzepaścić dziedzictwo Króla Rybaka. I choćby upadł raz pierwszy, drugi czy setny na kolana, pozwalając rozpaczy i niemocy sięgnąc rozbudowanych ramion, ręka siostry zawsze miała wyciągać się ku wsparciu. Nawet, jeśli zwiastowałoby to jej własny upadek.
- I słuchali absurdalnych żartów o odkryciu przez wujka Llywelyna Afryki. - Gdy była dzieckiem naprawdę wierzyła, że to on odkrył wszystkie kontynenty. Wystarczyło jednak, by miała te kilka lat więcej - może sześć, może dziewięć - aby zrozumieć, jak bardzo bujdą były opowieści starego Traversa. Z drugiej strony to właśnie te kłamliwe opowiastki karmiły ich od dziecka zaciekawieniem świata i dumą z rodziny, która mimo sztormów i suszy, zawsze przodowała w obranych sobie celach. Matka wykreowała ich na idealne podobieństwo siebie i ojca, wprowadziła w lodowate mury Cobernic powiew świeżości. Imogen natomiast podziwała to i pragnęła kiedyś naśladować; choć, wraz ze słowami tejże matki, sama w to wątpiła.
- Nie spodziewałam się niczego innego. - Zaśmiała się krótko, perliście, przemykając spojrzeniem po twarzy brata. Kłamstwo i perswazja płyneła mu w żyłach, gdyby bogowie dali mu inne ciało, z pewnością byłby przekupą z targu w Cromer. Potrafił wyczarować pieniądze znikąd, spieniężyć pustkę i sprzedać łysemu uszczerbiony grzebień w cenie brylantów. Błagała, gdzieś w głębi serca, by nie korzystał z tych umiejętności wobec niej.
- Mnie, kopnąć? Niech spróbują. - Teatralnie podniosła brodę ku górze, srebrzyste włosy zaczesując za ramię. Chlupot wody zbliżał ich w stronę plaży, spódnica przemakała coraz bardziej. Nie bała się ubrudzić.
- Poznałeś mojego nowego nauczyciela niemieckiego? Ponoć pochodzi z Drezna, ma niesamowitą wiedzę historyczną. - Zmieniwszy temat wiedziała, że owa wiedza może brata wyjątkowo zaciekawić. Pan Friedrich, niemiec żyjący od lat w Anglii, był wybitnym językoznawcą, poliglotą i historykiem. To ostatnie, oraz wiedza o dziedzictwie jednego z najbogatszych miast Niemiec, mogły być powodem, dlaczego w zamczysku Traversow był tak istotnym. - Możesz zapytać go o ten kielich z ostatniej wyprawy ojca.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Zagroda z hipokampami
Szybka odpowiedź