Zagroda z hipokampami
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zagroda z hipokampami
Wyścigi na hipokampach to jedna z ulubionych rozrywek męskiej części rodu Travers. Nic więc też dziwnego, że posiadają kilka sztuk na własny użytek. Tuż przy zamku znajduje się zagroda z kilkoma okazami tych zwierząt, magicznie nie pozwalająca im z niej wyskoczyć oraz ukryta przed wzrokiem mugoli. Dalej w głąb morza znajduje się prowizoryczny tor wyścigowy, zmieniany co kilka miesięcy.
W ich świecie nie było miejsca na płacz. Tak banalnie jak mogłoby to brzmieć, czy kojarzyć się nieodłącznie z nazbyt surowym wychowaniem, prostota tej prawdy była niemalże kojąca. Dlatego na żadnym etapie swojego zaginięcia nie pozwolił sobie na to, żeby się załamać; nie tak wychował ich ojciec, zresztą nawet matka wykazywała niespotykaną siłę charakteru, co przełożyło się na każde z dzieci. Z każdej sytuacji dało się znaleźć wyjście, zwłaszcza, gdy działali wspólnie; a choć tego typu afirmacje brzmiały zwykle niczym wyjęte wprost z Czarownicy, kryła się w nich niezwykła siła. Cardan był boleśnie świadom swojej nieobecności, tego, że osłabił ród, nawet jeżeli nie do końca ze swojej winy; z natury nie tyleż rozsądny co kalkulujący, w tym jednym wypadku nie mógł sobie wybaczyć bez względu na okoliczności. Gdyby nie to, że wypłynął wtedy na ratunek Manannanowi, pewnie nurzałby się w wyrzutach sumienia jeszcze głębiej; cel wyprawy pomagał mu zatem nie żałować wypłynięcia tego feralnego dnia, nawet jeżeli koniec końców to on okazał się tym, który potrzebował ratunku. Nie dostąpił go, a z perspektywy czasu jedyną osłodą całego kielicha goryczy był fakt, że wyplątał się z tego sam; wyczołgał się z marazmu z nożem w zębach. Pytanie, jakim kosztem.
Czy wygrał ze śmiercią?
Były dni, kiedy w przypływie natchnienia uważał, że istotnie tak było; ego napompowane jak balonik rościło sobie prawo do zagarnięcia całego jego jestestwa, a wszystkie przeżycia ostatnich miesięcy nabierały nowego znaczenia, zwłaszcza, gdy u boku Manannana stawiał pierwsze kroki w arkanach czarnej magii. Jakaś część młodszego Traversa zdawała sobie sprawę, że gdyby nie to wszystko, prawdopodobnie nie znalazłby w sobie aż tak gryzącej nienawiści, której podszepty zatrułyby umysł, gdyby nie znalazły ujścia. Tak jakby wszystko to zadziało się w jakimś celu; los potraktował go zatem dokładnie tak, jak on traktował ludzi - wszystko co robił, musiało być po coś.
– Bogowie, w Twoich ustach to brzmi niemal jak epos bohaterski. Aż pożałowałem, że tego nie pamiętam. – Jej oburzenie niemalże go rozbawiło; krucha powaga rozmyła się na wietrze. Znała go na tyle by wiedzieć, że nie chce jej tym żartobliwym tonem urazić; znała go na tyle by wiedzieć, że chował się za tą lekkością ironii jak za fortyfikacjami Corbenic. Czy mówiłaby tak samo gdyby wiedziała, gdzie był? Do czego się zniżał? Gdzie przebiegała granica usprawiedliwienia za własne czyny?
Ile jesteś w stanie zrobić, by przeżyć?
Wszystkie pytania pozostały niewypowiedziane; temat uznał za dosyć ostrożnie zakończony. Unikał rozmów o tym nawet z Imogen wiedząc, że podstawową zasadą większości kłamstw była ich prostota. Im więcej tłumaczeń, wymówek i opisywania, tym łatwiej pogubić się później w ich skomplikowanych, splecionych ciasno pajęczynach. Łatwiej wszystko zakwestionować innym; łatwiej przejrzeć przez wątłe alibi. A choć wiedział, że nie zrobiłaby tego w złej wierze, nie zniósłby myśli o tym, że wie. Jeszcze nie.
– Chcesz mi powiedzieć, że jej nie odkrył? – Zapytał ze śmiertelną powagą, jakby istotnie nikt nie poinformował go przez ostatnie dwadzieścia osiem lat jego życia, że wuj Llywelyn nie odkrył Afryki. Wuj kochał przesadę, a choć jako dziecko spijał z jego ust każdą opowieść o podróżach, również dosyć szybko przestał dawać wiarę tym rewelacjom. Nie można było jednak wujowi odmówić talentu do snucia opowieści. Tak też z czasem zaczął więc traktować bajanie Traversa - jak mit, baśń, przypowieść z morałem.
– Cóż za krzywdzące insynuacje. Gdybym był wrażliwszy, to bym się niechybnie obraził – stwierdził uśmiechając się krzywo, odnosząc do przewidywań Imogen dotyczących jego oszukiwania, co do których miała stuprocentową rację. A chociaż stronił od bliskości hipokampusów, postanowił dołączyć do siostry, przeskakując miękko ponad zagrodą. Wylądował z pluskiem w płytkiej wodzie, ochlapując przy okazji czarownicę; skłamałby mówiąc, że nie zrobił tego z premedytacją.
– Niemiecki – skrzywił się; nie był fanem brzmienia tego języka, co było zadziwiającym przejawem hipokryzji z jego strony; trytoński też nie należał do najbardziej melodyjnych języków świata. – Nie poznałem. Jeszcze – dodał, spoglądając ponad ramieniem rozmówczyni na wodne konie, od których wciąż zachowywał bezpieczny dystans. Podwinął rękawy lnianej, luźno zapiętej koszuli.
– I jak ci idzie niemiecki? Równie śpiewnie, co rosyjski? – Zapytał, schylając się i wyławiając z wody niewielki, płaski kamyk. Podrzucił go w dłoni, po czym cisnął poza zagrodę, obserwując jak odbija się kilka razy od fal, nim zginął w morskiej toni.
Czy wygrał ze śmiercią?
Były dni, kiedy w przypływie natchnienia uważał, że istotnie tak było; ego napompowane jak balonik rościło sobie prawo do zagarnięcia całego jego jestestwa, a wszystkie przeżycia ostatnich miesięcy nabierały nowego znaczenia, zwłaszcza, gdy u boku Manannana stawiał pierwsze kroki w arkanach czarnej magii. Jakaś część młodszego Traversa zdawała sobie sprawę, że gdyby nie to wszystko, prawdopodobnie nie znalazłby w sobie aż tak gryzącej nienawiści, której podszepty zatrułyby umysł, gdyby nie znalazły ujścia. Tak jakby wszystko to zadziało się w jakimś celu; los potraktował go zatem dokładnie tak, jak on traktował ludzi - wszystko co robił, musiało być po coś.
– Bogowie, w Twoich ustach to brzmi niemal jak epos bohaterski. Aż pożałowałem, że tego nie pamiętam. – Jej oburzenie niemalże go rozbawiło; krucha powaga rozmyła się na wietrze. Znała go na tyle by wiedzieć, że nie chce jej tym żartobliwym tonem urazić; znała go na tyle by wiedzieć, że chował się za tą lekkością ironii jak za fortyfikacjami Corbenic. Czy mówiłaby tak samo gdyby wiedziała, gdzie był? Do czego się zniżał? Gdzie przebiegała granica usprawiedliwienia za własne czyny?
Ile jesteś w stanie zrobić, by przeżyć?
Wszystkie pytania pozostały niewypowiedziane; temat uznał za dosyć ostrożnie zakończony. Unikał rozmów o tym nawet z Imogen wiedząc, że podstawową zasadą większości kłamstw była ich prostota. Im więcej tłumaczeń, wymówek i opisywania, tym łatwiej pogubić się później w ich skomplikowanych, splecionych ciasno pajęczynach. Łatwiej wszystko zakwestionować innym; łatwiej przejrzeć przez wątłe alibi. A choć wiedział, że nie zrobiłaby tego w złej wierze, nie zniósłby myśli o tym, że wie. Jeszcze nie.
– Chcesz mi powiedzieć, że jej nie odkrył? – Zapytał ze śmiertelną powagą, jakby istotnie nikt nie poinformował go przez ostatnie dwadzieścia osiem lat jego życia, że wuj Llywelyn nie odkrył Afryki. Wuj kochał przesadę, a choć jako dziecko spijał z jego ust każdą opowieść o podróżach, również dosyć szybko przestał dawać wiarę tym rewelacjom. Nie można było jednak wujowi odmówić talentu do snucia opowieści. Tak też z czasem zaczął więc traktować bajanie Traversa - jak mit, baśń, przypowieść z morałem.
– Cóż za krzywdzące insynuacje. Gdybym był wrażliwszy, to bym się niechybnie obraził – stwierdził uśmiechając się krzywo, odnosząc do przewidywań Imogen dotyczących jego oszukiwania, co do których miała stuprocentową rację. A chociaż stronił od bliskości hipokampusów, postanowił dołączyć do siostry, przeskakując miękko ponad zagrodą. Wylądował z pluskiem w płytkiej wodzie, ochlapując przy okazji czarownicę; skłamałby mówiąc, że nie zrobił tego z premedytacją.
– Niemiecki – skrzywił się; nie był fanem brzmienia tego języka, co było zadziwiającym przejawem hipokryzji z jego strony; trytoński też nie należał do najbardziej melodyjnych języków świata. – Nie poznałem. Jeszcze – dodał, spoglądając ponad ramieniem rozmówczyni na wodne konie, od których wciąż zachowywał bezpieczny dystans. Podwinął rękawy lnianej, luźno zapiętej koszuli.
– I jak ci idzie niemiecki? Równie śpiewnie, co rosyjski? – Zapytał, schylając się i wyławiając z wody niewielki, płaski kamyk. Podrzucił go w dłoni, po czym cisnął poza zagrodę, obserwując jak odbija się kilka razy od fal, nim zginął w morskiej toni.
I like to bet on myself whenever I can.
But usually with other people’s money.
Cardan Travers
Zawód : handlarz magicznymi artefaktami, podróżnik
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
underestimate me.
that will be fun.
that will be fun.
OPCM : 5 +1
UROKI : 10 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podziwiała ich i od nich - mimo podstawowej różnicy, w której ona była córką, a oni synami - uczyła się absolutnych podstaw tego świata. Obserwowała silne, nieugięte sylwetki na salonach i w domu; słuchała dyskusji i monologów opowiadających o różnorodności świata. Chciała być - prawdziwie, jako dziecko jako korsarz - jak oni, nadal jednak nie zatracając samej siebie, która to bała się wysokości i chichotała przy skrywanych pod poduszką romansach. Bała się, że brakuje jej siły, że nie dożyje wspomnianej dorosłości, co przez wiele lat jej przepowiadano; bała się kruchości charakteru, kobiecego charakteru. Ale życie pokazało swoje, utwardzając podatny na sugestie grunt w jednolitą, niezniszczalną skałę. Ledwie dwudziestolatka śmiała się łagodnie, gładziła kosmyki włosów i zaczesywała je za ucho. Ramiona opadały pod ciężarem zbieranych z umysłów innych boleści, kolana łamały się w pół, gdy wspomnienia dobierały się do delikatnego ciała. Chciałaby być znów głupią nastolatką, albo chociaż udawać tak, jak potrafił udawać on - skrywający pod skorupą to, co ofiarował morzu i sennym marom, a czego nigdy nie podarował jej.
Winiła go za to, hipokrytka. Winiła, wściekała się, ilekroć słyszała ' nie pamiętam', nie bacząc na swoje własne 'nic się nie stało'.
– Myślisz, że powinnam zmienić branżę i porzucić pomoc w organizacji portu na rzecz pisania wielkopomnych mów motywacyjnych? – Odparła, łagodnie zmieniając ton z poprzedniego uniesienia. Zmiękczał ją, wyswobadzał z kajdan obowiązków i manier, nadają coś na kształt smaku dzieciństwa i domu. Jeszcze niedawno, ledwie dziesięć lat wcześniej wtulała małe ciało, zasypiając z głową na jego ramieniu, gdy uparła się, że musi mu opowiedzieć o tym, co przeczytała o Indiach. Na dziecięcych kolanach leżała rozłożona książka z językiem trytońskim, sepār mēre udir tolī, ñuha byka jorrāelagon. Teraz dzieliła ich stosowna odległość, która pozwalała jej kontrolować podchodzące do nich hipokampy na tyle, by nie zbliżały się do niego.
– Odkrył, pewnie też spłodził połowę tamtejszej ludności. – Zakpiła, momentalnie zakrywając dłonią usta, a oczy rozszerzyła niczym najcenniejsze monety. Słodki śmiech wybrzmiał, nim jednak kontynuowała te niestosowne żarty, wzruszyła ramionami i sięgnęła dłonią do jego ramienia, gładząc je delikatnie.
– Serduszko zabolało, oj oj. – Usta wygięły się niczym w kierowanym do dziecka wyrazie współczucia, teatralność słów podniosła ton do zmiękczonego, lekko piskliwego. Przekomarzali się, niekiedy z większą zawziętością, obie strony wiedziały jednak o granicach i poziomie reprezentowanym w wypowiadanych słowach. Czuła się przy nim bezpiecznie, odkąd wrócił tym bardziej, w pełni świadoma, że nie pozwoli mu ponownie zniknąć i zostawić ją samą. Gdy Manannan został mężem - i oby ojcem w przyszłości, bo dopytywania matki bywają nużące już dla wszystkich - zostali już tylko we dwójkę, wolne ptaki Cobernic, niezależne od nikogo i niczego poza najbliższą rodziną. Miało to trwać jeszcze długo, być może do końca długich, czarodziejskich żywotów - nazwiska się zmieniają, życie przynosi kolejne osoby, ale rodzina zawsze, po stokroć, zawsze będzie najbliższa i najważniejsza. Nic nie utwierdziło ich w tym bardziej niż śmierć nestora, jakże tragiczna.
– Uczę się dopiero od połowy roku, mniej więcej. Ale jestem w stanie już sporo powiedzieć. – Uśmiechnęła się dumnie, pozwalając na twarzy wykwitnąć delikatnym rumieńcom dumy. Na potwierdzenie dodała zdanie, jakże niezrozumiałe dla niego, ale za to utwierdzające ja w postępach. – Ich fange an, mich beim Reden wohler zu fühlen. – Nikomu bardziej nie była wdzięczna za tą możliwość, niż jemu i ojcu, którzy pozwalali przekroczyć granicę kobiecych możliwości. Manannowi, który ufał jej bezgranicznie w wykonywanych przez nią analizach i tłumaczeniach. W ich świecie, tym obtoczonym płynnym złotem i kryształami, był to jeszcze większy luksus. Docenienie, rozluźnienie kajdan obowiązków i pozwolenie na samowolny rozwój. Nic więc dziwnego, że powoli wzrastający na wysoki poziom norweski, arabski przypominający o pragnieniu czegoś nowego i teraz niemiecki oraz trytoński przychodziły jej z łatwością, gdy główną motywacją było to, że wychodziła poza schematy, których odpowiedzialność ciążyła na nich. Z drugiej strony, nigdy nie pozwoliła im na to, by czuli z jej strony przesadę - nie nosiła spodni, akceptowała wszelkie wypowiedziane przezeń słowa, dyskutując tylko wtedy, gdy miało to przynieść im wszystkim większy pożytek. Zawsze była za plecami, jako szept i spostrzegawcze spojrzenie. Nawet, teraz gdy nachyliła się i łagodnie oddała mu kilkoma kroplami wody zaczerpniętej w dłoń. – Idziemy na obiad? – Kolację?
*tylko jeszcze jedno słowo więcej, moja drogaWiniła go za to, hipokrytka. Winiła, wściekała się, ilekroć słyszała ' nie pamiętam', nie bacząc na swoje własne 'nic się nie stało'.
– Myślisz, że powinnam zmienić branżę i porzucić pomoc w organizacji portu na rzecz pisania wielkopomnych mów motywacyjnych? – Odparła, łagodnie zmieniając ton z poprzedniego uniesienia. Zmiękczał ją, wyswobadzał z kajdan obowiązków i manier, nadają coś na kształt smaku dzieciństwa i domu. Jeszcze niedawno, ledwie dziesięć lat wcześniej wtulała małe ciało, zasypiając z głową na jego ramieniu, gdy uparła się, że musi mu opowiedzieć o tym, co przeczytała o Indiach. Na dziecięcych kolanach leżała rozłożona książka z językiem trytońskim, sepār mēre udir tolī, ñuha byka jorrāelagon. Teraz dzieliła ich stosowna odległość, która pozwalała jej kontrolować podchodzące do nich hipokampy na tyle, by nie zbliżały się do niego.
– Odkrył, pewnie też spłodził połowę tamtejszej ludności. – Zakpiła, momentalnie zakrywając dłonią usta, a oczy rozszerzyła niczym najcenniejsze monety. Słodki śmiech wybrzmiał, nim jednak kontynuowała te niestosowne żarty, wzruszyła ramionami i sięgnęła dłonią do jego ramienia, gładząc je delikatnie.
– Serduszko zabolało, oj oj. – Usta wygięły się niczym w kierowanym do dziecka wyrazie współczucia, teatralność słów podniosła ton do zmiękczonego, lekko piskliwego. Przekomarzali się, niekiedy z większą zawziętością, obie strony wiedziały jednak o granicach i poziomie reprezentowanym w wypowiadanych słowach. Czuła się przy nim bezpiecznie, odkąd wrócił tym bardziej, w pełni świadoma, że nie pozwoli mu ponownie zniknąć i zostawić ją samą. Gdy Manannan został mężem - i oby ojcem w przyszłości, bo dopytywania matki bywają nużące już dla wszystkich - zostali już tylko we dwójkę, wolne ptaki Cobernic, niezależne od nikogo i niczego poza najbliższą rodziną. Miało to trwać jeszcze długo, być może do końca długich, czarodziejskich żywotów - nazwiska się zmieniają, życie przynosi kolejne osoby, ale rodzina zawsze, po stokroć, zawsze będzie najbliższa i najważniejsza. Nic nie utwierdziło ich w tym bardziej niż śmierć nestora, jakże tragiczna.
– Uczę się dopiero od połowy roku, mniej więcej. Ale jestem w stanie już sporo powiedzieć. – Uśmiechnęła się dumnie, pozwalając na twarzy wykwitnąć delikatnym rumieńcom dumy. Na potwierdzenie dodała zdanie, jakże niezrozumiałe dla niego, ale za to utwierdzające ja w postępach. – Ich fange an, mich beim Reden wohler zu fühlen. – Nikomu bardziej nie była wdzięczna za tą możliwość, niż jemu i ojcu, którzy pozwalali przekroczyć granicę kobiecych możliwości. Manannowi, który ufał jej bezgranicznie w wykonywanych przez nią analizach i tłumaczeniach. W ich świecie, tym obtoczonym płynnym złotem i kryształami, był to jeszcze większy luksus. Docenienie, rozluźnienie kajdan obowiązków i pozwolenie na samowolny rozwój. Nic więc dziwnego, że powoli wzrastający na wysoki poziom norweski, arabski przypominający o pragnieniu czegoś nowego i teraz niemiecki oraz trytoński przychodziły jej z łatwością, gdy główną motywacją było to, że wychodziła poza schematy, których odpowiedzialność ciążyła na nich. Z drugiej strony, nigdy nie pozwoliła im na to, by czuli z jej strony przesadę - nie nosiła spodni, akceptowała wszelkie wypowiedziane przezeń słowa, dyskutując tylko wtedy, gdy miało to przynieść im wszystkim większy pożytek. Zawsze była za plecami, jako szept i spostrzegawcze spojrzenie. Nawet, teraz gdy nachyliła się i łagodnie oddała mu kilkoma kroplami wody zaczerpniętej w dłoń. – Idziemy na obiad? – Kolację?
zt Imogen <3
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Może wszyscy byli tylko wypadkową sekretów skrywanych gdzieś pod poduszką. Dumni potomkowie Traversów; słona woda płynęła w ich żyłach. Tęsknił do czasów, które wydawały się tak proste, a suma jego postępków nie ciągnęła go jak zbędny balast na dno. Kiedy mimo dzielących ich lat, spędzali czas na beztrosce zabawy, która tak naprawdę prawdziwą beztroską nigdy nie była; zawsze krążyła im przecież nad głową świadomość, że nie żyją tylko dla samych siebie, a dla świata i pewnego dnia przyjdzie im wywiązać się z obowiązków, które narzucono im jarzmem jeszcze zanim na dobre przybyli na świat. Głupotą byłoby próbować się z tego wywikłać i pozostawało tylko cieszyć się, że żadne z nich tego nie próbowało, choć swoboda charakteru pozornie mogłaby ich chcieć wyprowadzić na podobne manowce.
Był z Imogen prawdziwie i niezachwianie dumny; czasem może odrobinę na ślepo oddany rodzinie, bo nie był pewien jak zachowałby się w obliczu ogromu potencjalnego błędu któregoś z jej członków. Ile byłby w stanie im wybaczyć? Na co przymknąć oko? Czy gdyby Manannan podzielił się z nim historią o swoim losie, która byłaby tożsama z tym, co przeżył sam Cardan, oceniałby go? Nigdy. Dlatego tym bardziej nie rozumiał, dlaczego nie potrafił przyznać się nawet Imogen. Słowa więzły w gardle, a z każdym kolejnym dniem przemilczeń było coraz trudniej zwerbalizować własne przeżycia. Winą mógł obarczać też swój upór i niechęć do okazania słabości. Łatwiej było przecież udawać, że nic się nie stało, choć zgnilizna toczyła go od środka, czyniąc coraz większe straty.
– Uczyniłabyś na pewno światu wielką przysługę, ale nie chciałbym cię stracić – parsknął. A choć żartował, na jakimś poziomie w jego słowach kryła się odarta z niedomówień prawda. Nie chciałby jej stracić. Nie mógł. Bo przecież stanowili łańcuch, którego każde ogniwo, choć zupełnie różne, łączyło się w nierozerwalną całość.
– Cóż, oznacza to, że przynajmniej połowa tamtejszej ludności ma doskonałe geny – zauważył. Nawet nie zorientował się kiedy, jego mięśnie zupełnie naturalnie się rozluźniły. Tej ciszy, tego spokoju nie mogła zmącić nawet obecność koni. Gdyby tylko zamknął na chwilę oczy, może mógłby udawać, że wszystko było jak dawniej. Jednak nawet on czuł już wcale nie tak odległe echo zmian; tych, które zachodziły w ich wnętrzach, ale też tych pochodzących z zewnątrz. Zaczęło się wraz ze ślubem Manannana, wkrótce rozejdzie dalej, jak macki kałamarnicy w wodzie. Teraz byli wolnymi ptakami, ale obstawiał, że taki stan rzeczy jest tylko przejściowy. Miał jednak nadzieję, że choć zmieni się wszystko, to przynajmniej część pozostanie ta sama i nawet gdy Imogen wyfrunie z Corbenic, spotkają się tu jeszcze. Nie zamierzał o tym jednak szczególnie rozmyślać; jeszcze nie.
Na słowa o sercu uśmiechnął się tylko rachitycznie. Coraz częściej się zastanawiał, czy w ogóle je jeszcze ma; mina Imogen rozbawiła go jednak na tyle, by roześmiać się na głos. Przypomniała mu odległe czasy, gdy była dużo młodsza; usta wygięte w podkówkę były jednym z najlepszych sposobów, by go zmiękczyć i nagiąć do swojej woli.
– Nie mam pojęcia co powiedziałaś, więc wierzę ci na słowo – zadeklarował, bo choć jej słowa brzmiały istotnie jak niemiecki, równie dobrze mogły być czarnomagiczną inkantacją, a Cardan nie odczułby różnicy. Zmrużył oczy, gdy krople wody osiadły na jego ciele.
– Idziemy, zanim Melisande wyśle po nas sowę – zgodził się, oferując Imogen ramię, tak żeby mogła bez przeszkód wydostać się z powrotem poza zagrodę. Młodszy z Traversów, noszący nieco więcej cech charakteru ich matki, nigdy nie pozwoliłby sobie na ignorowanie spostrzeżeń siostry dlatego tylko, że była kobietą. Stanowili zespół i choć istotnie nie tolerował – jak chyba większość – przesady, spojrzenie na sytuację z innej – jej – strony, bywało przecież niezwykle cenne. W ich kręgach łatwo było wpaść w ignorancję, bo wygodne życie potrafiło zadziałać jak klapki na oczy. Tym bardziej cieszył się zatem, że nie ma to odniesienia do rzeczywistości w przypadku ich siostry.
Powoli ruszyli w stronę zamku.
Był z Imogen prawdziwie i niezachwianie dumny; czasem może odrobinę na ślepo oddany rodzinie, bo nie był pewien jak zachowałby się w obliczu ogromu potencjalnego błędu któregoś z jej członków. Ile byłby w stanie im wybaczyć? Na co przymknąć oko? Czy gdyby Manannan podzielił się z nim historią o swoim losie, która byłaby tożsama z tym, co przeżył sam Cardan, oceniałby go? Nigdy. Dlatego tym bardziej nie rozumiał, dlaczego nie potrafił przyznać się nawet Imogen. Słowa więzły w gardle, a z każdym kolejnym dniem przemilczeń było coraz trudniej zwerbalizować własne przeżycia. Winą mógł obarczać też swój upór i niechęć do okazania słabości. Łatwiej było przecież udawać, że nic się nie stało, choć zgnilizna toczyła go od środka, czyniąc coraz większe straty.
– Uczyniłabyś na pewno światu wielką przysługę, ale nie chciałbym cię stracić – parsknął. A choć żartował, na jakimś poziomie w jego słowach kryła się odarta z niedomówień prawda. Nie chciałby jej stracić. Nie mógł. Bo przecież stanowili łańcuch, którego każde ogniwo, choć zupełnie różne, łączyło się w nierozerwalną całość.
– Cóż, oznacza to, że przynajmniej połowa tamtejszej ludności ma doskonałe geny – zauważył. Nawet nie zorientował się kiedy, jego mięśnie zupełnie naturalnie się rozluźniły. Tej ciszy, tego spokoju nie mogła zmącić nawet obecność koni. Gdyby tylko zamknął na chwilę oczy, może mógłby udawać, że wszystko było jak dawniej. Jednak nawet on czuł już wcale nie tak odległe echo zmian; tych, które zachodziły w ich wnętrzach, ale też tych pochodzących z zewnątrz. Zaczęło się wraz ze ślubem Manannana, wkrótce rozejdzie dalej, jak macki kałamarnicy w wodzie. Teraz byli wolnymi ptakami, ale obstawiał, że taki stan rzeczy jest tylko przejściowy. Miał jednak nadzieję, że choć zmieni się wszystko, to przynajmniej część pozostanie ta sama i nawet gdy Imogen wyfrunie z Corbenic, spotkają się tu jeszcze. Nie zamierzał o tym jednak szczególnie rozmyślać; jeszcze nie.
Na słowa o sercu uśmiechnął się tylko rachitycznie. Coraz częściej się zastanawiał, czy w ogóle je jeszcze ma; mina Imogen rozbawiła go jednak na tyle, by roześmiać się na głos. Przypomniała mu odległe czasy, gdy była dużo młodsza; usta wygięte w podkówkę były jednym z najlepszych sposobów, by go zmiękczyć i nagiąć do swojej woli.
– Nie mam pojęcia co powiedziałaś, więc wierzę ci na słowo – zadeklarował, bo choć jej słowa brzmiały istotnie jak niemiecki, równie dobrze mogły być czarnomagiczną inkantacją, a Cardan nie odczułby różnicy. Zmrużył oczy, gdy krople wody osiadły na jego ciele.
– Idziemy, zanim Melisande wyśle po nas sowę – zgodził się, oferując Imogen ramię, tak żeby mogła bez przeszkód wydostać się z powrotem poza zagrodę. Młodszy z Traversów, noszący nieco więcej cech charakteru ich matki, nigdy nie pozwoliłby sobie na ignorowanie spostrzeżeń siostry dlatego tylko, że była kobietą. Stanowili zespół i choć istotnie nie tolerował – jak chyba większość – przesady, spojrzenie na sytuację z innej – jej – strony, bywało przecież niezwykle cenne. W ich kręgach łatwo było wpaść w ignorancję, bo wygodne życie potrafiło zadziałać jak klapki na oczy. Tym bardziej cieszył się zatem, że nie ma to odniesienia do rzeczywistości w przypadku ich siostry.
Powoli ruszyli w stronę zamku.
z/t Cardan
I like to bet on myself whenever I can.
But usually with other people’s money.
Cardan Travers
Zawód : handlarz magicznymi artefaktami, podróżnik
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
underestimate me.
that will be fun.
that will be fun.
OPCM : 5 +1
UROKI : 10 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszechświat składał jej pokłony. Osiągnęła to, do czego dążyła. Miesiącami budując własną rozpoznawalność jako nowa lady Travers, odwiedzając okoliczne miasta i wie, oferując mieszkańcom wsparcie i dobre słowo. Opanowała złożoną i trudną sztukę tworzenia świstoklików - nadal musiała się jeszcze dużo w tym temacie nauczyć, niemniej, to kolejny krok, punkt możliwy do odhaczenia na jej własnym, prywatnym planie. Ale najważniejszym była zmiana, która zaszła w Manannanie - choć paradoksalnie, nie zmienił się wyraźnie, czy bardzo. Chodziło jedynie o sposób w który zachowywał się teraz, będąc obok - naprawdę będąc - wykazując zainteresowanie jej jednostką. Nie tylko powierzchownością ale i tym kim była, jaka była i co miała do powiedzieć. Teraz naprawdę czuła, że słyszy, co do niego mówi a nie tylko słucha i skłamałaby mówiąc, że nie zadowolał jej ten fakt. Że nie zmienił się jej własny sposób postrzegania - ale to było to, czego wzbraniała sobie od dawna i to, na co wiedziała, że pozwoli sobie dopiero otrzymując dwie rzeczy: pewność, którą dawało jej małżeństwo i zainteresowanie, które ofiarował jej ostatnio Manannan. Chciała się zaangażować - ale jej praktyczna, logiczna natura nie chciała godzić się na to, by zrobić to nie po równo. Nie przyznałaby się do tego na głos, ale była zauroczona, a wspomnienie jej małżonka teraz przynosił jej inny zbiór odczuć niż irytację i złość.
I teraz, kiedy uporządkowała większość spraw, rozesłała listy, spotkała się w końcu z bratem, chciała też zobaczyć się z młodszą siostrą. Potrafiła sobie wyobrazić, że powrót do domu, do kraju ogarniętego wojną nie mógł być łatwy - nie dla kogoś tak młodego i o sercu tak łagodnym. Na Vivianne zawsze patrzyła z pobłażliwością godną starszej siostry ich relacje dzieliło zbyt wiele wiosen, by Melisande odnajdywała w niej powierniczkę, czy przyjaciółkę - tą po latach nienawiści odnalazła w Marianne, na krótko jednak, bo świat zbyt szybko im ją odebrał. Kochała jednak Vivienne, która zdawała się spokojniejsza od niej. Dla rodziny zrobiłaby wszystko - tak funkcjonowali przecież od zawsze. Była ciekawa, czy Tristan zdradził jej prawdziwy powód swojej wizyty w Rumunii i czy na zamku, kiedy brakowało Evandry wszystko przebiegało bez problemów. Szczerze wątpiła, że Corinne zdradziłaby jej wszystko - zbyt mocno nie ufając. Kiedy Klabaternik pojawił się anonsując skrzekliwym głosem pojawienie się gościa, odrywając jej głowę od czytanej na altanie Różanych Ogrodów - jej ślubnego prezentu - księgi i prowadząc za sobą. Uniosła głowę, a ciemne uważne spojrzenie zawisło na siostrze. Chwilowy, poważny wyraz twarzy szybko złagodniał, wciągając na wargi uśmiech, kiedy podnosiła się ruszając w jej kierunku.
- Vivienne. - wypowiedziała melodyjnie, rozkładając ręce na boki w przywitaniu wyciągając je ku niej dłonie za które ujęła jej własne. Zbliżyła się, składając trzy cmoknięcie na jej policzkach po których odchyliła się trochę żeby zmierzyć ją rozbawionym spojrzeniem. - Wyglądasz kwitnąco. - pochwaliła, pogodny nastrój jej nie opuszczał. Zaraz po wypowiedzianych słowach wzięła ją w ramiona przytulając do siebie. Choć Vivienne była młodsza właśnie ją przerosła. - Jak sobie radzicie bez Tristana i Evandry na zamku? - zapytała licząc, że jej odpowiedź będzie szczera. Nie zaproponowała jej by usiadła. - To ulga wiedzieć, że nasz prezent ci się spodobał. - powiedziała komentując komplet kolczyków, które miała na uszach i które Melisande wybrała jako prezent na jej ostatnie urodziny. To ona była tą, która pamiętała o mniejszych rzeczach, zazwyczaj podsuwając Tristanowi kartkę którą podpisywał. Ostatnio w ramach niewypowiedzianego niewielkiego buntu - i złości za to jak ją potraktował planowała nie przypominać o tym bratu. W końcu, nie mieszkali razem - a ona chciała by odczuł jej brak. Złamała się jednak we własnym postanowieniu informując go dzień wcześniej i przystając na złożoną przez niego prośbę. Jednak prawda była jedna - jemu zbuntować się całkiem, nie umiała. Sama na sobie miała jasną suknię w błękicie, z odważniejszym dekoltem i materiałem spływającym po ramionach. Dłoni nie zdobiło wiele ozdób poza pierścionkiem zaręczynowym i obrączką. Włosy splecione były w luźny warkocz opadający na jej plecy, a uszy zdobiły stosunkowo skromne kolczyki z szafirami. - Na co masz ochotę? - zapytała siostry skoro dopasować się do jej zachcianek. Mogły pójść na spacer, zasiąść na tarasach pod parasolami, albo… - Dostałam od Manannana na urodziny hipokampy - zaczęła wypuszczając ją w końcu z objęć. - Jeśli masz ochotę możemy udać się do zagrody. - rozciągnęła usta mocniej. - Myślałam na tym, żeby wziąć lekcje jazdy na nich. - dodała zerkając ku niej, z jedną brwią zadartą lekko ku górze w niewypowiedzianej propozycji.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czarne pantofelki nieśmiało stąpały po kamiennej ścieżce, która prowadziła z portu do zamku. Dokładając wszelkich starań, by nie skręcić kostki, przeklinała w myślach decyzję o wybraniu obuwia na obcasie. Minęło kilka – a może już kilkanaście? – lat odkąd ostatni raz gościła w posiadłości Traversów i zdążyła już zapomnieć, jak zdradliwa potrafiła być prowadząca do niej droga. Szkarłat jej sukni, jakby nieświadomy niebezpieczeństwa, jakie niósł ze sobą każdy kolejny krok, tańczył na lekkim wietrze, który niósł się w głąb wyspy, podobnie jak wpleciona we włosy wstążka. Te wyjątkowo upięła dziś w wysoki kok, pozwalając grać pierwsze skrzypce kolczykom z kruczoczarnymi onyksami.
Podczas gdy mury zamku stawały się coraz wyższe, ucisk w żołądku, który towarzyszył jej od śniadania, przypominał o sobie coraz dotkliwiej. Podobny scenariusz jeszcze kilka dni temu wydawałby się jej nie do pomyślenia, ale im bliżej było wizyty, tym bardziej się nią stresowała. Kochała swoją siostrę i ogromnie się ucieszyła, gdy w zeszłym tygodniu otrzymała od niej list, a wraz z nim zaproszenie i szansę na zobaczenie się z nią po raz pierwszy od prawie dwóch lat, ale teraz, kiedy miała ją już niemal na wyciągnięcie ręki, nie mogła wyzbyć się obawy, że rozczaruje Melisande swoją osobą. A co, jeśli okaże się, że ma jej za złe to, że nie mogła być obecna na jej ślubie? Na samą myśl o tym zbierało jej się na mdłości.
Uspokoiła się dopiero, gdy jej nozdrza uderzyła znajoma woń róż, dochodząca z ogrodu, do którego prowadził ją skrzat domowy Traversów. Tutejsze rosarium nie mogło się co prawda równać z tym znajdującym się w Chateau Rose, pomyślała, muskając palcami młodziutkie róże, ale hojność lorda Traversa, który zdecydował się podarować żonie namiastkę jej rodzinnego domu, tak czy inaczej była godna podziwu. Miała nadzieję, że i jej przyszły małżonek, kimkolwiek by nie był, nie okaże się mniejszym dżentelmenem.
Jeśli w jej głowie tliły się jeszcze jakieś obawy czy wątpliwości, to rozwiały się tak szybko, jak tylko jej oczom ukazał się pogodny widok siostry, a do uszu dobiegł melodyjny głos, za którym tak bardzo zdążyła się stęsknić.
— Mel… — wydukała, pozwalając złapać się za dłonie. Nie potrafiła znaleźć słów, które mogłyby wyrazić to, jak się czuła, więc kiedy Melisande uraczyła ją miłym słowem, tylko oblała się rumieńcem, jednocześnie nie kryjąc płynącego prosto z serca uśmiechu.
Odwzajemniła uścisk, którym obdarzyła ją siostra i wróciła myślami do czasów, kiedy sama witała w ten sposób wracające z Beauxbatons rodzeństwo. Wówczas nawet kilkumiesięczna rozłąka wydawała jej się wiecznością i stojąc teraz w objęciach osoby, którą od dziecka całym sercem kochała, nie była do końca pewna, jakim cudem udało jej się przetrwać te ostatnie dwa lata.
— Robimy, co w naszej mocy, by nie doprowadzić domu do ruiny i by mieli do czego wracać — odpowiedziała zgodnie z prawdą, pozwalając sobie na lekko żartobliwy ton. Powoli zaczynała do siebie wracać; tak przynajmniej jej się wydawało, dopóki jej wzroku nie przykuł pierścionek zaręczynowy siostry. — Mogę? — Delikatnie chwyciła dłoń Melisande, chcąc mu się lepiej przyjrzeć. Pojedyncza łza osowiale zaczęła swą podróż po policzku, ale nim dotarła do muśniętych pomadką ust zniknęła bezpowrotnie w rękawie sukni. — Przepraszam, że nie mogłam wówczas być przy tobie.
Na propozycję spaceru do zagrody hipokampów zareagowała z entuzjazmem. Miała wprawdzie pewne obawy, czy będzie potrafiła sobie z nimi poradzić – wszak nigdy nie interesowała się magiczną fauną w takim stopniu jak Melisande czy Tristan, zdecydowanie preferując towarzystwo spokojnej flory – ale koniec końców uznała, że może to być dobry sposób na rozładowanie emocji, które narastały w niej od rana.
Podczas gdy mury zamku stawały się coraz wyższe, ucisk w żołądku, który towarzyszył jej od śniadania, przypominał o sobie coraz dotkliwiej. Podobny scenariusz jeszcze kilka dni temu wydawałby się jej nie do pomyślenia, ale im bliżej było wizyty, tym bardziej się nią stresowała. Kochała swoją siostrę i ogromnie się ucieszyła, gdy w zeszłym tygodniu otrzymała od niej list, a wraz z nim zaproszenie i szansę na zobaczenie się z nią po raz pierwszy od prawie dwóch lat, ale teraz, kiedy miała ją już niemal na wyciągnięcie ręki, nie mogła wyzbyć się obawy, że rozczaruje Melisande swoją osobą. A co, jeśli okaże się, że ma jej za złe to, że nie mogła być obecna na jej ślubie? Na samą myśl o tym zbierało jej się na mdłości.
Uspokoiła się dopiero, gdy jej nozdrza uderzyła znajoma woń róż, dochodząca z ogrodu, do którego prowadził ją skrzat domowy Traversów. Tutejsze rosarium nie mogło się co prawda równać z tym znajdującym się w Chateau Rose, pomyślała, muskając palcami młodziutkie róże, ale hojność lorda Traversa, który zdecydował się podarować żonie namiastkę jej rodzinnego domu, tak czy inaczej była godna podziwu. Miała nadzieję, że i jej przyszły małżonek, kimkolwiek by nie był, nie okaże się mniejszym dżentelmenem.
Jeśli w jej głowie tliły się jeszcze jakieś obawy czy wątpliwości, to rozwiały się tak szybko, jak tylko jej oczom ukazał się pogodny widok siostry, a do uszu dobiegł melodyjny głos, za którym tak bardzo zdążyła się stęsknić.
— Mel… — wydukała, pozwalając złapać się za dłonie. Nie potrafiła znaleźć słów, które mogłyby wyrazić to, jak się czuła, więc kiedy Melisande uraczyła ją miłym słowem, tylko oblała się rumieńcem, jednocześnie nie kryjąc płynącego prosto z serca uśmiechu.
Odwzajemniła uścisk, którym obdarzyła ją siostra i wróciła myślami do czasów, kiedy sama witała w ten sposób wracające z Beauxbatons rodzeństwo. Wówczas nawet kilkumiesięczna rozłąka wydawała jej się wiecznością i stojąc teraz w objęciach osoby, którą od dziecka całym sercem kochała, nie była do końca pewna, jakim cudem udało jej się przetrwać te ostatnie dwa lata.
— Robimy, co w naszej mocy, by nie doprowadzić domu do ruiny i by mieli do czego wracać — odpowiedziała zgodnie z prawdą, pozwalając sobie na lekko żartobliwy ton. Powoli zaczynała do siebie wracać; tak przynajmniej jej się wydawało, dopóki jej wzroku nie przykuł pierścionek zaręczynowy siostry. — Mogę? — Delikatnie chwyciła dłoń Melisande, chcąc mu się lepiej przyjrzeć. Pojedyncza łza osowiale zaczęła swą podróż po policzku, ale nim dotarła do muśniętych pomadką ust zniknęła bezpowrotnie w rękawie sukni. — Przepraszam, że nie mogłam wówczas być przy tobie.
Na propozycję spaceru do zagrody hipokampów zareagowała z entuzjazmem. Miała wprawdzie pewne obawy, czy będzie potrafiła sobie z nimi poradzić – wszak nigdy nie interesowała się magiczną fauną w takim stopniu jak Melisande czy Tristan, zdecydowanie preferując towarzystwo spokojnej flory – ale koniec końców uznała, że może to być dobry sposób na rozładowanie emocji, które narastały w niej od rana.
If you dance, I'll dance
And if you don't, I'll dance anyway
Była urocza. Tak po prostu dziewczęco - a coraz wyraźniej kobieco - chwytająca za serce. Mijały lata i mimo, że rosła dla Melisande niewiele się zmieniło. Dla niej i Tristana - była ich oczkiem w głowie, teraz, po śmierci papy jeszcze bardziej niż wcześniej. Jej zawstydzenie było urokliwe, uśmiech przepiękny. Melisande zdawała się łanią, piękną i dostojną, a jednocześnie kruchą i wrażliwą. Była jej przeciwieństwem - tak po prostu z natury. A może przez wpływ silnego charakteru matki. Przytrzymała ją w ramionach chwilę dłużej, nie potrafiąc się powstrzymać wpływającego na wargi uśmiechu. Odchyliła ją na długość ramion, odrzuciła głowę by zaśmiać się na wypowiedziane słowa, pocierając jeszcze lekko ramiona siostry, zanim wypuściła ją całkowicie z objęć.
- Na pocieszenie, moja droga, powiem że musielibyście się bardzo postarać, by uczynić to w ciągu zaledwie tygodnia. - orzekła bez żadnych wątpliwości. Wiedziała, że Evandra zadbała o lwią część rzeczy zanim wyjechali z Tristanem - znała bratową na tyle by wiedzieć.
Oczywiście, że mogła. Teraz, kiedy wszystko składało się ku niej, a sprawy z Manannanem zaczynały nabierać swoich torów - jeszcze bardziej zaskakujących niż z początku sądziła - wraz z pytaniem siostry odkryła, że po raz pierwszy z zadowoleniem i dziwnego rodzaju satysfakcją i dumą unosiła rękę, prezentując jej zaręczynowy pierścień. Wargi mimowolnie rozciągnęły się w urokliwym uśmiechu. Ale kiedy siostra skupiała się na otrzymanej ozdobie, głowa Melisande przekrzywiła się trochę, unosząc jej brwi w zaskoczeniu, kiedy dostrzegła spływającą po policzku łzę której źródła nie rozumiała. Przynajmniej do czasu, kiedy z ust Vivienne nie padły słowa.
- Och, kochanie. - wypadło z jej ust. Uniosła rękę, objąć jej śliczną buzię i kciukiem przesunąć po śladzie pozostałym po łzie - nawet, jeśli teraz był jedynie fantomowym. - Nie masz za co przepraszać. - zapewniła ją z pewnością wydzierając z tęczówek. Jej reakcja rozlała się ciepłem ale i łagodnością w sercu. Oplotła ją, przyciągając znajomością. Przekrzywiła łagodnie głowę wędrując po jej twarzy spojrzeniem. Przesunęła szczupłe palce w czułym geście zasuwając jej za ucho kosmyk odzywając się cicho. - Czasy były niepewne, a świętowanie zaaranżowanego małżeństwa nie było ważniejsze od twojego bezpieczeństwa. - nie miała jej tego za złe - jak mogłaby? Rozumiała decyzje, które zapadły. Czy obecność siostry sprawiłaby, że sprawy byłby dla niej łatwiejsze? Nie rozmyślała tak naprawdę nad tym. Skupiła się na pozostawionej przed nią szansie po którą zamierzała sięgnąć. Nie mogłaby zabrać jej tutaj, nie zwróciłaby się do niej w poszukiwaniu rady. Ale doceniała wsparcie, które chciała jej oferować. - Broda do góry - poleciła jej palcem wskazującym unosząc ją trochę. - lord Koronos wybrał dla mnie dobrego męża. A Tristan nie pozwoliłby by stała mi się krzywda i nie powierzyłby opieki nade mną byle komu. - to nie do końca było prawdą, ale nie zamierzała zdradzić tego młodszej siostrze - może mimowolnie, nie chcąc rozbijać jej - jeszcze młodzieńczej - naiwności i dobroci. Wlewać w nią strachu czy niepewności, co czekało na nią samą. Jej małżeństwo było transakcją - bardzo intratną dla obu rodów. Wiedziała, że nic jej nie grozi - bo na to świat nie miał zgody jej brata. Ale o tym kim był Manannan wiedzieli niewiele - ledwie tyle, co zdołali usłyszeć w jakiś sposób musząc zawierzyć na słowo. Powierzyć niechętnie nadziei, że będzie człowiekiem dzierżącym siłę, zdolnym do tego by się nią zająć. Szczęśliwie fortuna uśmiechnęła się do niej - ale zbyt mocno stąpała po ziemi by nie mieć planu co zrobić, gdyby okazało się inaczej. - Zabawne, przez czas naszej rozłąki twój krzew wyrósł do słońca, teraz ty zerkasz ku mnie z góry. - zauważyła pogodnie, bo młodsza siostra… właśnie ją przerosła. Oplotła poufale rękę wokół jej ramienia wskazując i pilnując kierunku w którym powinny się poruszać.
- Opowiadaj - poleciła poprosiła, dokładając drugą z dłoni. - jak ostatni czas w szkole? We Francji? - wyrzucała z siebie dalej, miały przed sobą chwilę drogi, którą mogły spożytkować. - Albo pytaj. Musimy nadrobić wszystko. - zapewniła ją kiedy kolejne kroki rozbrzmiewały po kamiennym podłożu, którymi wędrowały ku zagrodzie z hipokampami.
W zagrodzie znajdowało się kilku pracowników, którzy zajmowali się zwierzętami - przywitały się z nimi uprzejmie, kiedy znalazły się już na miejscu. Spokojnym zdecydowanym krokiem prowadziła je w kierunku zagrody. Wcześniej spędziła już z tymi należącymi do niej trochę czasu. Swoim zwyczajem prowadziła obserwacje, czytała - tak jak mówiła Tristanowi nie zamierzała być nierozważna. Na nierozważność, nie mogła sobie pozwolić. Przystanęła na krawędzi, przy wodzie, puszczając siostrę. Wypuściła z ust melodyjne, konkretne w swym brzmieniu gwizdnięcie, tym samym zwracając łeb jednego ze zwierząt w ich stronę.
- To Lira. - powiedziała nachylając się trochę w stronę siostry, a kiedy klacz o niebieskich łuskach znalazła się przy nich zastrzegła z radością głową. Schyliła się, sięgając do jednego z wiader wyciągając glon, który wyciągnęła w jej stronę. - Chcesz ją pogłaskać? - zapytała, jej dłoń już przesuwała się po szyi zwierzęcia. Lira była łagodna - a hipokampy w swym usposobieniu, choć były zwierzętami wodnymi w dużej mierze przypominały konie. Przesunęła się na drugą stronę łba Liry, żeby zrobić miejsce dla siostry.
- Na pocieszenie, moja droga, powiem że musielibyście się bardzo postarać, by uczynić to w ciągu zaledwie tygodnia. - orzekła bez żadnych wątpliwości. Wiedziała, że Evandra zadbała o lwią część rzeczy zanim wyjechali z Tristanem - znała bratową na tyle by wiedzieć.
Oczywiście, że mogła. Teraz, kiedy wszystko składało się ku niej, a sprawy z Manannanem zaczynały nabierać swoich torów - jeszcze bardziej zaskakujących niż z początku sądziła - wraz z pytaniem siostry odkryła, że po raz pierwszy z zadowoleniem i dziwnego rodzaju satysfakcją i dumą unosiła rękę, prezentując jej zaręczynowy pierścień. Wargi mimowolnie rozciągnęły się w urokliwym uśmiechu. Ale kiedy siostra skupiała się na otrzymanej ozdobie, głowa Melisande przekrzywiła się trochę, unosząc jej brwi w zaskoczeniu, kiedy dostrzegła spływającą po policzku łzę której źródła nie rozumiała. Przynajmniej do czasu, kiedy z ust Vivienne nie padły słowa.
- Och, kochanie. - wypadło z jej ust. Uniosła rękę, objąć jej śliczną buzię i kciukiem przesunąć po śladzie pozostałym po łzie - nawet, jeśli teraz był jedynie fantomowym. - Nie masz za co przepraszać. - zapewniła ją z pewnością wydzierając z tęczówek. Jej reakcja rozlała się ciepłem ale i łagodnością w sercu. Oplotła ją, przyciągając znajomością. Przekrzywiła łagodnie głowę wędrując po jej twarzy spojrzeniem. Przesunęła szczupłe palce w czułym geście zasuwając jej za ucho kosmyk odzywając się cicho. - Czasy były niepewne, a świętowanie zaaranżowanego małżeństwa nie było ważniejsze od twojego bezpieczeństwa. - nie miała jej tego za złe - jak mogłaby? Rozumiała decyzje, które zapadły. Czy obecność siostry sprawiłaby, że sprawy byłby dla niej łatwiejsze? Nie rozmyślała tak naprawdę nad tym. Skupiła się na pozostawionej przed nią szansie po którą zamierzała sięgnąć. Nie mogłaby zabrać jej tutaj, nie zwróciłaby się do niej w poszukiwaniu rady. Ale doceniała wsparcie, które chciała jej oferować. - Broda do góry - poleciła jej palcem wskazującym unosząc ją trochę. - lord Koronos wybrał dla mnie dobrego męża. A Tristan nie pozwoliłby by stała mi się krzywda i nie powierzyłby opieki nade mną byle komu. - to nie do końca było prawdą, ale nie zamierzała zdradzić tego młodszej siostrze - może mimowolnie, nie chcąc rozbijać jej - jeszcze młodzieńczej - naiwności i dobroci. Wlewać w nią strachu czy niepewności, co czekało na nią samą. Jej małżeństwo było transakcją - bardzo intratną dla obu rodów. Wiedziała, że nic jej nie grozi - bo na to świat nie miał zgody jej brata. Ale o tym kim był Manannan wiedzieli niewiele - ledwie tyle, co zdołali usłyszeć w jakiś sposób musząc zawierzyć na słowo. Powierzyć niechętnie nadziei, że będzie człowiekiem dzierżącym siłę, zdolnym do tego by się nią zająć. Szczęśliwie fortuna uśmiechnęła się do niej - ale zbyt mocno stąpała po ziemi by nie mieć planu co zrobić, gdyby okazało się inaczej. - Zabawne, przez czas naszej rozłąki twój krzew wyrósł do słońca, teraz ty zerkasz ku mnie z góry. - zauważyła pogodnie, bo młodsza siostra… właśnie ją przerosła. Oplotła poufale rękę wokół jej ramienia wskazując i pilnując kierunku w którym powinny się poruszać.
- Opowiadaj - poleciła poprosiła, dokładając drugą z dłoni. - jak ostatni czas w szkole? We Francji? - wyrzucała z siebie dalej, miały przed sobą chwilę drogi, którą mogły spożytkować. - Albo pytaj. Musimy nadrobić wszystko. - zapewniła ją kiedy kolejne kroki rozbrzmiewały po kamiennym podłożu, którymi wędrowały ku zagrodzie z hipokampami.
W zagrodzie znajdowało się kilku pracowników, którzy zajmowali się zwierzętami - przywitały się z nimi uprzejmie, kiedy znalazły się już na miejscu. Spokojnym zdecydowanym krokiem prowadziła je w kierunku zagrody. Wcześniej spędziła już z tymi należącymi do niej trochę czasu. Swoim zwyczajem prowadziła obserwacje, czytała - tak jak mówiła Tristanowi nie zamierzała być nierozważna. Na nierozważność, nie mogła sobie pozwolić. Przystanęła na krawędzi, przy wodzie, puszczając siostrę. Wypuściła z ust melodyjne, konkretne w swym brzmieniu gwizdnięcie, tym samym zwracając łeb jednego ze zwierząt w ich stronę.
- To Lira. - powiedziała nachylając się trochę w stronę siostry, a kiedy klacz o niebieskich łuskach znalazła się przy nich zastrzegła z radością głową. Schyliła się, sięgając do jednego z wiader wyciągając glon, który wyciągnęła w jej stronę. - Chcesz ją pogłaskać? - zapytała, jej dłoń już przesuwała się po szyi zwierzęcia. Lira była łagodna - a hipokampy w swym usposobieniu, choć były zwierzętami wodnymi w dużej mierze przypominały konie. Przesunęła się na drugą stronę łba Liry, żeby zrobić miejsce dla siostry.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
— Och, Mel. Jest przepiękny — powiedziała zgodnie z prawdą. W głębi duszy poczuła ukłucie siostrzanej zazdrości, że to nie do niej należy biżuteria, ale minęło ono równie szybko, jak się pojawiło i nie dała po sobie niczego poznać. Przypomniało jej się, jak w młodości lubiła grzebać w szkatułkach Melisande i Marianne, kiedy nie było ich w domu, i przymierzać co ładniejsze błyskotki. Żadna z nich nie mogła się jednak równać kunsztem z pierścionkiem spoczywającym teraz na serdecznym palcu Melisande.
Srebrna obręcz przywodziła na myśl wijące się pnącza róż, a osadzony w niej misternie oszlifowany szafir onieśmielał blaskiem i pięknie współgrał z błękitem sukni, na którą tego dnia zdecydowała się jej siostra. Nie mogąc oderwać od niego wzroku, Vivienne zaczęła się zastanawiać, jakim człowiekiem jest lord Manannan i czy byłby zdolny własnoręcznie zaprojektować pierścionek, w którym ona dostrzegała coraz więcej interesującej symboliki. Oto bowiem miała przed sobą klejnot błękitny jak morze, z zamiłowania do którego słynie ród Traversów, otulony czymś, co do złudzenia przypominało pędy róż Rosierów. Czy zlecając jego wykucie, lord Travers chciał dać wyraz swojej romantycznej duszy? Nie mogła się doczekać, kiedy pozna tego tajemniczego dżentelmena, który hojnymi prezentami, jakimi obsypał Melisande, zdążył już zaskarbić sobie sympatię i uznanie jej młodszej siostry.
Upewniwszy się, że Melisande nie chowa do niej urazy, rozpromieniła się na nowo. Mogłaby przysiąc, że poczuła, jak z serca spada jej wielki kamień. Pozwoliła palcom siostry otrzeć resztki łez i złapać się za podbródek.
— Masz rację. Tristan nigdy nie pozwoliłby na to, by którejkolwiek z nas spadł choćby włos z głowy. — Westchnęła cicho, świadoma tego, do czego zdolny dla dobra rodziny byłby ich brat. Już od najmłodszych lat wyobrażała go sobie jako rycerza, który za swoimi damami gotów byłby skoczyć nawet w największy ogień. — Zresztą trudno mi uwierzyć, że sama mogłabyś na to pozwolić. Zawsze podziwiałam cię za to, jak silną jesteś kobietą. To prawda, co mówią – nie ma róży bez kolców. A twoje są wyjątkowo twarde.
Spostrzeżenie dotyczące jej wzrostu bardzo ją rozbawiło. Pierwotnie nie zwróciła na to uwagi, ale teraz, gdy Melisande o tym wspomniała i obie wyprostowane szły ramię w ramię, rzeczywiście dało się zauważyć między nimi cal lub dwa różnicy.
— Nie pomyślałabym, że kiedykolwiek do tego dojdzie. Wydawało mi się, że dzięki tamtejszej kuchni w szkole rosnę już tylko wszerz — odparła, chichocząc. — Zostawiłam tam wiele pięknych wspomnień, ale gdybym musiała zostać tam choćby jeden dzień dłużej, chyba wolałabym rzucić się z jednej z wież. — Ostatnie słowa, choć wypowiedziane w żartach, zwiastowały zmianę tonu. — Przez ostatnie dwa lata usychałam z tęsknoty za rodzinnym Kent, a skąpe listy, które dostawałam z domu, często wzbudzały więcej frustracji niż przynosiły ulgi. Po tym, co spotkało tatę, bardzo się o was wszystkich martwiłam.
Wkrótce dotarły do zagrody hipokampów. Tam, stanąwszy z nimi oko w oko, poczuła, jak przechodzą ją ciarki i zaczęła rozmyślać, czy nie jest jeszcze za późno, by się wycofać.
— Jesteś pewna, że moja dłoń nie wyda jej się smaczniejszym kąskiem niż te glony?
Widząc jednak, że żadna z kończyn Melisande nie uległa gwałtownemu uszkodzeniu, odważyła się podejść do Liry i delikatnym ruchem ręki, tak, by nie spłoszyć zwierzęcia, zaczęła głaskać ją po szyi. Zaskoczyło ją, jak przyjemna w dotyku była faktura jej łusek. Chcąc przypodobać się klaczy, spytała siostry, czy sama może spróbować ją nakarmić.
Srebrna obręcz przywodziła na myśl wijące się pnącza róż, a osadzony w niej misternie oszlifowany szafir onieśmielał blaskiem i pięknie współgrał z błękitem sukni, na którą tego dnia zdecydowała się jej siostra. Nie mogąc oderwać od niego wzroku, Vivienne zaczęła się zastanawiać, jakim człowiekiem jest lord Manannan i czy byłby zdolny własnoręcznie zaprojektować pierścionek, w którym ona dostrzegała coraz więcej interesującej symboliki. Oto bowiem miała przed sobą klejnot błękitny jak morze, z zamiłowania do którego słynie ród Traversów, otulony czymś, co do złudzenia przypominało pędy róż Rosierów. Czy zlecając jego wykucie, lord Travers chciał dać wyraz swojej romantycznej duszy? Nie mogła się doczekać, kiedy pozna tego tajemniczego dżentelmena, który hojnymi prezentami, jakimi obsypał Melisande, zdążył już zaskarbić sobie sympatię i uznanie jej młodszej siostry.
Upewniwszy się, że Melisande nie chowa do niej urazy, rozpromieniła się na nowo. Mogłaby przysiąc, że poczuła, jak z serca spada jej wielki kamień. Pozwoliła palcom siostry otrzeć resztki łez i złapać się za podbródek.
— Masz rację. Tristan nigdy nie pozwoliłby na to, by którejkolwiek z nas spadł choćby włos z głowy. — Westchnęła cicho, świadoma tego, do czego zdolny dla dobra rodziny byłby ich brat. Już od najmłodszych lat wyobrażała go sobie jako rycerza, który za swoimi damami gotów byłby skoczyć nawet w największy ogień. — Zresztą trudno mi uwierzyć, że sama mogłabyś na to pozwolić. Zawsze podziwiałam cię za to, jak silną jesteś kobietą. To prawda, co mówią – nie ma róży bez kolców. A twoje są wyjątkowo twarde.
Spostrzeżenie dotyczące jej wzrostu bardzo ją rozbawiło. Pierwotnie nie zwróciła na to uwagi, ale teraz, gdy Melisande o tym wspomniała i obie wyprostowane szły ramię w ramię, rzeczywiście dało się zauważyć między nimi cal lub dwa różnicy.
— Nie pomyślałabym, że kiedykolwiek do tego dojdzie. Wydawało mi się, że dzięki tamtejszej kuchni w szkole rosnę już tylko wszerz — odparła, chichocząc. — Zostawiłam tam wiele pięknych wspomnień, ale gdybym musiała zostać tam choćby jeden dzień dłużej, chyba wolałabym rzucić się z jednej z wież. — Ostatnie słowa, choć wypowiedziane w żartach, zwiastowały zmianę tonu. — Przez ostatnie dwa lata usychałam z tęsknoty za rodzinnym Kent, a skąpe listy, które dostawałam z domu, często wzbudzały więcej frustracji niż przynosiły ulgi. Po tym, co spotkało tatę, bardzo się o was wszystkich martwiłam.
Wkrótce dotarły do zagrody hipokampów. Tam, stanąwszy z nimi oko w oko, poczuła, jak przechodzą ją ciarki i zaczęła rozmyślać, czy nie jest jeszcze za późno, by się wycofać.
— Jesteś pewna, że moja dłoń nie wyda jej się smaczniejszym kąskiem niż te glony?
Widząc jednak, że żadna z kończyn Melisande nie uległa gwałtownemu uszkodzeniu, odważyła się podejść do Liry i delikatnym ruchem ręki, tak, by nie spłoszyć zwierzęcia, zaczęła głaskać ją po szyi. Zaskoczyło ją, jak przyjemna w dotyku była faktura jej łusek. Chcąc przypodobać się klaczy, spytała siostry, czy sama może spróbować ją nakarmić.
If you dance, I'll dance
And if you don't, I'll dance anyway
Nie oponowała kiedy jej siostra ujęła dłoń by przyjrzeć się ofiarowanemu w dniu zaręczyn pierścieniowi. Wcześniej nie poświęcała mu zbyt wiele uwagi. Był dla niej niczym więcej, poza przypieczętowaniem własnego losu i sojuszu pomiędzy dwoma rodami. Nadal zła na Tristana, zirytowana tym w jaki sposób Manannan zakreślił że nie wierzył iż potrafiła - i chciała - być z nim szczera, uznała go za stałą część własnej garderoby. Zresztą, nigdy nie skupiała specjalnie dużej uwagi na suknie i dodatki, pozwalając by to wybierała jej służka, albo matka - czasem idąc za wizją młodziutkiej Vivienne. Dla niej, były to jedynie rzeczy - a w każdej z nich, dzięki odziedziczonych genach, prezentowała idealnie kunszt projektanta.
Teraz jednak, podziw padający ze strony Vivienne, widoczny w jej spojrzeniu i padających głoskach sprawiał, że uśmiechała się promiennie. Przedmiot, pierścień, może się nie zmienił. Zmieniło się za to wszystko inne sprawiając, że proszona z dumą unosiła dłoń prezentując unikalny pierścień zdobiony szafirem.
- Wyczekujesz już aż dostaniesz swój? - zagadnęła, promieniście zadowolona z zachwytu siostry, jednocześnie w ten sposób próbując się zorientować ile tak naprawdę wiedziała o sytuacji w którą zamierzał wsunąć ją Tristan. Troska - a może żal - Vivienne, była wzruszająca. Urocza, oplatająca serce Melisande pobudzając siostrzaną miłość. Nie miała jej niczego za złe. Powiedziała prawdę - w tamtym czasie, to była jedynie transakcja. Choć dziś, wypowiedziane wtedy słowa zdawały się w jej głowie brzmieć inaczej.
- Jak zawsze. - powiedziała pochylając lekko głowę i dźwigając kącik ust ku górze po aroganckim stwierdzeniu. Ale rzadko kiedy myliła się poważne. A co do tego, gdzie leżały priorytety jej brata nie myliła się wcale. Strata Marianne była nadal zbyt duża i zbyt bolesna. Do kolejnej takiej straty nie zamierzał dopuścić - i miał siłę, żeby o to zadbać. Kolejne słowa sprawiły, że zaśmiała się perliście wypełniona zadowoleniem i radością.
- Wszak nierozważny ten, który zapomina, że Róża nie tylko potrafi cieszyć oko. - rzuciła ku siostrze uśmiechając się łagodnie, odrobinę tajemniczo, myślami przenosząc się na chwilę do zaskoczonych słów wyrzucanych ku niej przez męża z brzegu. - Wyglądaj zawsze możliwości, moja droga siostro i określaj jasny cel. I nie wahaj się, jesteś jak my córą Mahaut, jej siła znajduje się i w tobie. - zapewniła ją ze spokojem i przypomniała. Vivianne była jeszcze młodziutka, niewinna, jak płatek śniegu, czy róży. Delikatna, krucha może nawet. Ale wierzyła, że i ona ma w sobie siłę. Jak wielką? To mieli dopiero zobaczyć.
- Wybacz, Vivienne. - pośpieszyła z przeprosinami. - Ostatnie pół roku miałam bardzo… intensywne. - wybrała, postanawiając okres frustracji zostawić za sobą - a może nie chcąc zniechęcić przypadkiem młodszej siostry do małżeństwa. Wyjście za mąż - i to odpowiednio - było jej obowiązkiem. Martwiła się jednak o jej dobre serce.
- Całkowicie. - zapowiedziała bez wątpliwości. - Nie masz powodów do obaw - nie naraziłabym cię na niebezpieczeństwo. - zapewniła przesuwając dłońmi po szyi Liry. Przesuwając się, by pozwolić siostrze znaleźć się bliżej. Potknęła przesuwając się, by wyciągnąć z wiadra glon i podać go siostrze z zadowoleniem obserwując jak zaznajamia się z Lirą. - Przebierzmy się, hm? Nie zmuszam cię, jeśli nie masz ochoty, ale ja zamierzam spróbować. - rzuciła miedzy słowami skrywając ciche wyznanie. - Nie wejdziemy przecież na nią w tych sukniach. A potem zawołamy kuzyna Manannana, wprowadzi nas. - Anitha znajdowała się niedaleko, niedaleko zagrody znajdowały się pomieszczenia w których mogły tego dokonać. Melisande zadbała wcześniej o odpowiednie stroje, stworzone z materiału przeznaczonego do pływania, jednak uzupełnione o zapinane w pasach długie spódnice, które nie robiły się nad wyraz ciężkie kiedy nasiąkały wodą. Wysoki, postawny mężczyzna już na nie czekał, nakładając Lirze ogłowie. - Możemy spróbować razem, jeśli masz obawy co do samotnej próby. - zaproponowała siostrze zerkając ku niej jeśli ta zdecydowała spróbować dziś zapoznać się bliżej z hipokampami. - Bowen, to moja siostra Viviennie. Vivienne, to Bowen, od lat pływa na hipokampach. Pomyślałam, że wspomoże nas na początku drogi. Wiele się to różni od jazdy na koniach? Czytałam że pewne rzeczy pozostają podobne. - powiedziała, ostatnie z pytań kierując ku niemu, widocznie rozpierana energią.
- Melisande. - mężczyzna przywitał się, przenosząc zaraz tęczówki na Vivienne. Wyglądał na około czterdzieści - może trochę mniej - lat. Schylił się kulturalnie w powitaniu. - lady Vivienne. - wyprostował się, dłonią trzymając wodze Liry. - Technikaliami i poziomem suchości. - odpowiedział żartobliwie przesuwając spojrzeniem z jednej na drugą. - Najważniejszy jest dobry kontakt jeźdźca z hipokampem i zrozumienie jego możliwości, oraz zwrotności. Jeśli miałyście styczność z jeździectwem, winnyście sobie poradzić. Będę obok by zareagować w razie problemów. - zapewnił, dłonią wskazując drogę do siodła.
Teraz jednak, podziw padający ze strony Vivienne, widoczny w jej spojrzeniu i padających głoskach sprawiał, że uśmiechała się promiennie. Przedmiot, pierścień, może się nie zmienił. Zmieniło się za to wszystko inne sprawiając, że proszona z dumą unosiła dłoń prezentując unikalny pierścień zdobiony szafirem.
- Wyczekujesz już aż dostaniesz swój? - zagadnęła, promieniście zadowolona z zachwytu siostry, jednocześnie w ten sposób próbując się zorientować ile tak naprawdę wiedziała o sytuacji w którą zamierzał wsunąć ją Tristan. Troska - a może żal - Vivienne, była wzruszająca. Urocza, oplatająca serce Melisande pobudzając siostrzaną miłość. Nie miała jej niczego za złe. Powiedziała prawdę - w tamtym czasie, to była jedynie transakcja. Choć dziś, wypowiedziane wtedy słowa zdawały się w jej głowie brzmieć inaczej.
- Jak zawsze. - powiedziała pochylając lekko głowę i dźwigając kącik ust ku górze po aroganckim stwierdzeniu. Ale rzadko kiedy myliła się poważne. A co do tego, gdzie leżały priorytety jej brata nie myliła się wcale. Strata Marianne była nadal zbyt duża i zbyt bolesna. Do kolejnej takiej straty nie zamierzał dopuścić - i miał siłę, żeby o to zadbać. Kolejne słowa sprawiły, że zaśmiała się perliście wypełniona zadowoleniem i radością.
- Wszak nierozważny ten, który zapomina, że Róża nie tylko potrafi cieszyć oko. - rzuciła ku siostrze uśmiechając się łagodnie, odrobinę tajemniczo, myślami przenosząc się na chwilę do zaskoczonych słów wyrzucanych ku niej przez męża z brzegu. - Wyglądaj zawsze możliwości, moja droga siostro i określaj jasny cel. I nie wahaj się, jesteś jak my córą Mahaut, jej siła znajduje się i w tobie. - zapewniła ją ze spokojem i przypomniała. Vivianne była jeszcze młodziutka, niewinna, jak płatek śniegu, czy róży. Delikatna, krucha może nawet. Ale wierzyła, że i ona ma w sobie siłę. Jak wielką? To mieli dopiero zobaczyć.
- Wybacz, Vivienne. - pośpieszyła z przeprosinami. - Ostatnie pół roku miałam bardzo… intensywne. - wybrała, postanawiając okres frustracji zostawić za sobą - a może nie chcąc zniechęcić przypadkiem młodszej siostry do małżeństwa. Wyjście za mąż - i to odpowiednio - było jej obowiązkiem. Martwiła się jednak o jej dobre serce.
- Całkowicie. - zapowiedziała bez wątpliwości. - Nie masz powodów do obaw - nie naraziłabym cię na niebezpieczeństwo. - zapewniła przesuwając dłońmi po szyi Liry. Przesuwając się, by pozwolić siostrze znaleźć się bliżej. Potknęła przesuwając się, by wyciągnąć z wiadra glon i podać go siostrze z zadowoleniem obserwując jak zaznajamia się z Lirą. - Przebierzmy się, hm? Nie zmuszam cię, jeśli nie masz ochoty, ale ja zamierzam spróbować. - rzuciła miedzy słowami skrywając ciche wyznanie. - Nie wejdziemy przecież na nią w tych sukniach. A potem zawołamy kuzyna Manannana, wprowadzi nas. - Anitha znajdowała się niedaleko, niedaleko zagrody znajdowały się pomieszczenia w których mogły tego dokonać. Melisande zadbała wcześniej o odpowiednie stroje, stworzone z materiału przeznaczonego do pływania, jednak uzupełnione o zapinane w pasach długie spódnice, które nie robiły się nad wyraz ciężkie kiedy nasiąkały wodą. Wysoki, postawny mężczyzna już na nie czekał, nakładając Lirze ogłowie. - Możemy spróbować razem, jeśli masz obawy co do samotnej próby. - zaproponowała siostrze zerkając ku niej jeśli ta zdecydowała spróbować dziś zapoznać się bliżej z hipokampami. - Bowen, to moja siostra Viviennie. Vivienne, to Bowen, od lat pływa na hipokampach. Pomyślałam, że wspomoże nas na początku drogi. Wiele się to różni od jazdy na koniach? Czytałam że pewne rzeczy pozostają podobne. - powiedziała, ostatnie z pytań kierując ku niemu, widocznie rozpierana energią.
- Melisande. - mężczyzna przywitał się, przenosząc zaraz tęczówki na Vivienne. Wyglądał na około czterdzieści - może trochę mniej - lat. Schylił się kulturalnie w powitaniu. - lady Vivienne. - wyprostował się, dłonią trzymając wodze Liry. - Technikaliami i poziomem suchości. - odpowiedział żartobliwie przesuwając spojrzeniem z jednej na drugą. - Najważniejszy jest dobry kontakt jeźdźca z hipokampem i zrozumienie jego możliwości, oraz zwrotności. Jeśli miałyście styczność z jeździectwem, winnyście sobie poradzić. Będę obok by zareagować w razie problemów. - zapewnił, dłonią wskazując drogę do siodła.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
— Mimo upływu lat nadal dobrze mnie znasz — odpowiedziała, obdarowując Melisande szerokim uśmiechem. — Lubię świecidełka, a jeśli w parze z nimi miałby iść jakiś przystojny kawaler, z pewnością nie miałabym nic przeciw. Ale raczej nie nastawiam się na to, by coś takiego miało się wydarzyć w najbliższym czasie.
Minął dopiero miesiąc odkąd wróciła do rodzinnego domu i nie miała jeszcze czasu, by poważniej zastanowić się nad tym, co czeka ją w przyszłości. Gdzieś na horyzoncie majaczyła wizja najbliższego sabatu, na którym przyjdzie jej w końcu zadebiutować, ale wciąż była to wizja tak odległa, że postanowiła na razie nie zaprzątać sobie nią głowy. W tej chwili liczyło się dla niej tylko tu i teraz, a więc możliwość ponownego spotkania z ukochaną siostrą, którą złośliwy los odebrał jej na ostatnie dwa lata. Nie bardzo wiedziała, jak odnieść się do uwagi Melisande, w której wyczuła nutkę ironii pomieszanej z żalem, dlatego puściła ją mimo uszu. Na całe szczęście dobry humor kobiety powrócił w mgnieniu oka i Vivienne odetchnęła z ulgą, że nie będzie musiała dociekać, czy pod jej nieobecność doszło do jakiegoś poróżnienia między jej rodzeństwem.
Objęła siostrę, chcąc pokazać, że nawet przez myśl jej nie przeszło, by żywić do niej jakąkolwiek urazę. Potrafiła sobie wyobrazić, jak stresujące musiały być dla niej ostatnie miesiące; zrozumiałe było, że w obliczu obowiązków, które wiązały się z jej nową rolą, ciężko było jej znaleźć czas. Poczuła, że niepotrzebnie w ogóle podjęła ten temat i nie zamierzała już go dalej drążyć.
— Nigdy bym cię o to nie posądziła — odparła, sięgając po glony, które do wolnej ręki podsunęła jej Melisande. Błyskawicznie znalazły drogę do pyska klaczy, a ta faktycznie się nimi zadowoliła, pozostawiając na dłoni Vivienne jedynie lepką ślinę. Propozycja siostry nieco ją wystraszyła, ale skłamałaby, mówiąc, że nie spodziewała się takiego rozwoju wydarzeń. Ostatecznie pokiwała twierdząco głową, gotowa na dawkę wrażeń, które zaplanowała Mel, i ruszyła za nią, by przebrać się w coś, co nie pociągnie jej na samo dno zaraz po wejściu do wody. Poprawiła kok, dziękując sobie w duchu, że rano zdecydowała się na wybór właśnie takiej fryzury, po czym zdjęła drogocenne kolczyki, by nie zgubić ich w odmętach morza. — Będę czuła się bezpieczniej, jeśli dosiądziemy jej razem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam okazję przetestować moje umiejętności pływackie, ale mam nadzieję, że od tamtego czasu jeszcze wszystkiego nie zapomniałam.
Obecność mężczyzny, który, wedle zapewnień Melisande, miał znać się na hipokampach, nieco ją uspokoiła. Na tyle, na ile pozwalał jej na to nowy strój, przywitała go lekkim dygnięciem i kulturalnie zaśmiała się z jego żartu. Widząc, że Lira jest już oporządzona, zwróciła wzrok w kierunku siostry, milcząco prosząc, by ta dosiadła klaczy jako pierwsza.
Minął dopiero miesiąc odkąd wróciła do rodzinnego domu i nie miała jeszcze czasu, by poważniej zastanowić się nad tym, co czeka ją w przyszłości. Gdzieś na horyzoncie majaczyła wizja najbliższego sabatu, na którym przyjdzie jej w końcu zadebiutować, ale wciąż była to wizja tak odległa, że postanowiła na razie nie zaprzątać sobie nią głowy. W tej chwili liczyło się dla niej tylko tu i teraz, a więc możliwość ponownego spotkania z ukochaną siostrą, którą złośliwy los odebrał jej na ostatnie dwa lata. Nie bardzo wiedziała, jak odnieść się do uwagi Melisande, w której wyczuła nutkę ironii pomieszanej z żalem, dlatego puściła ją mimo uszu. Na całe szczęście dobry humor kobiety powrócił w mgnieniu oka i Vivienne odetchnęła z ulgą, że nie będzie musiała dociekać, czy pod jej nieobecność doszło do jakiegoś poróżnienia między jej rodzeństwem.
Objęła siostrę, chcąc pokazać, że nawet przez myśl jej nie przeszło, by żywić do niej jakąkolwiek urazę. Potrafiła sobie wyobrazić, jak stresujące musiały być dla niej ostatnie miesiące; zrozumiałe było, że w obliczu obowiązków, które wiązały się z jej nową rolą, ciężko było jej znaleźć czas. Poczuła, że niepotrzebnie w ogóle podjęła ten temat i nie zamierzała już go dalej drążyć.
— Nigdy bym cię o to nie posądziła — odparła, sięgając po glony, które do wolnej ręki podsunęła jej Melisande. Błyskawicznie znalazły drogę do pyska klaczy, a ta faktycznie się nimi zadowoliła, pozostawiając na dłoni Vivienne jedynie lepką ślinę. Propozycja siostry nieco ją wystraszyła, ale skłamałaby, mówiąc, że nie spodziewała się takiego rozwoju wydarzeń. Ostatecznie pokiwała twierdząco głową, gotowa na dawkę wrażeń, które zaplanowała Mel, i ruszyła za nią, by przebrać się w coś, co nie pociągnie jej na samo dno zaraz po wejściu do wody. Poprawiła kok, dziękując sobie w duchu, że rano zdecydowała się na wybór właśnie takiej fryzury, po czym zdjęła drogocenne kolczyki, by nie zgubić ich w odmętach morza. — Będę czuła się bezpieczniej, jeśli dosiądziemy jej razem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam okazję przetestować moje umiejętności pływackie, ale mam nadzieję, że od tamtego czasu jeszcze wszystkiego nie zapomniałam.
Obecność mężczyzny, który, wedle zapewnień Melisande, miał znać się na hipokampach, nieco ją uspokoiła. Na tyle, na ile pozwalał jej na to nowy strój, przywitała go lekkim dygnięciem i kulturalnie zaśmiała się z jego żartu. Widząc, że Lira jest już oporządzona, zwróciła wzrok w kierunku siostry, milcząco prosząc, by ta dosiadła klaczy jako pierwsza.
If you dance, I'll dance
And if you don't, I'll dance anyway
Dopiero mijające minuty w towarzystwie młodszej siostry uzmysłowiły Melisande jedno bardzo wyraźnie - tęskniła za nią. Nie miała co do tego wątpliwości, ale też nigdy nie twierdziła, że było inaczej. Zwyczajnie nie poddawała się tęsknocie zsuwając ją trochę dalej, skupiając się na tym, co wskazywała jak swój cel. Samo to uczucie uznając, za niepraktyczne, kiedy poddawało się tylko jemu. Świat nie zatrzymywał się nawet na chwilę - ona też tego nie robiła, wędrując za planem do kolejnego celu, który znajdował się przed nią. Wargi rozciągnęły się w uśmiechu a ciemne, bystre spojrzenie przesunęło się po Vivianne. Wysłuchała jej w milczeniu od razu pojmując z szeregu wypowiadanych słów, że Tristan nie wprowadził jej we własne plany. Miała ochotę westchnąć, ale powstrzymała ten odruch. Powiedziała mu wszak, żeby zastanowił się nad własną decyzją - mogła dodać, że powinien też o niej poinformować najmłodszą gałąź z ich krzewu. Czemu tego nie zrobił? Nie chciał dać jej czasu na ewentualny sprzeciw, czy planował poinformować ją o wszystkim, kiedy swoistego rodzaju kontrakt zostanie już zawarty? Odwróciła spojrzenie przed siebie rozmyślając nad tym chwilę.
- Nigdy nie wiesz, jak blisko mogą znajdować się zmiany, których się nie spodziewasz. - odrzekła więc, nie mówiąc na razie nic więcej. - Tristan z pewnością ma już plany, moja droga, ale jestem pewna że sam cię w nie wprowadzi kiedy uzna je za - zawiesiła głos jedynie na ułamek sekundy, początkowo miała zamiar użyć słowa odpowiednie, ale to nie wydawało jej się takim. - gotowe. - skończyła, szybko znajdując coś, co pozwalało jej ze spokojem i szczerością złożyć wyznanie. Skłamałaby mówiąc, że popierała pomysł Tristana. Podchodziła do niego neutralnie - z jednej strony potrafiąc zrozumieć ogrom korzyści z drugiej dając się ponieść podszeptem swojej opiekuńczej strony nie tak często ukazującej się na światło dzienne. Co do jednego nie miała jednak wątpliwości - Tristan, tak jak i ona, chciał dla Vivienne jak najlepiej i nie odda jej w dłonie kogoś, kto nie sprosta jego wymaganiom. A te, były wysokie. Wiedziała, że pod jej własną myślą kryje się hipokryzja - przecież, wydając ją Traversom nie mógł być pewien jakim człowiekiem okaże się Manannan. Jednak, nadal wierzyła, że gdyby rozczarował ich oboje, poradziliby sobie z problemem pojawiającym się na ich drodze.
Zapewnienie siostry przyjęła z łagodnym uśmiechem ze spokojem - ale gotowa zareagować w razie potrzeby - obserwując jak tak podsuwa glony pod psyk Liry. Sama nadal gładziła ją po boku, zostawiając hipokampy jedynie na chwilę, kiedy zaproponowała siostrze przywdziane odrobinę odpowiedniejszych stroi. Co prawda, takie nie istniały - ale nie widziała powodów, dla których miałaby sobie odmówić przyjemności chociażby próby krótkiej podróży na grzbiecie jednego z wodnych wierzchowców, które otrzymała. Wszak, była przecież, lady Travers. A ta myśl, mimowolnie podciągnęła kącik jej warg ku górze. Bowen przytrzymał dla niej Lirę, kiedy wsuwała się z drewnianego pomostu na jej brzeg czując różnicę temperatur między przyjemnie chłodną wodą a skwarem wokół. Złapała za wodze wyciągając rękę do siostry, przesuwając się na siodle. - Chodź, mon chou. - zaprosiła siostrę, Bowen zawołał jednego z chłopców, by asystowali Vivienne podając też drugą rękę.
- Nie odpływaj zbyt daleko, Melisande. Manannan mnie zabije jak coś ci się stanie. - mruknął odrobinę marudnie, sprawiając jedynie że coś w spojrzeniu lady Travers błysnęło mocniej, podciągając kącik ust ku górze. Przez chwilę wyglądał jakby się nad czymś zastanawiał, po czym - podjąwszy decyzję najpewniej powodowaną wyrazem jej twarzy - uniósł dłoń by gwizdnięciem przywołać Astrala. Wydał kilka dyspozycji młodzikowi obok samemu zasiadając w siodle drugiego hipokampa. Kiedy to robił nie odpłynęła daleko. - Obejmij mnie w pasie. - poleciła siostrze, samej zaznajamiając się ze zwrotnością i reakcją Liry na kolejne gesty, łagodne i lekkie, jeszcze nienachalne chociaż pewne. Uczucie było… zdecydowanie inne. Woda uderzała w jej nogi, kiedy łydki pozostawały pod wodą, poruszając długą tkaniną, unosząc tą, która znajdowała się w wodzie. Uderzyła kostkami w boki Liry, zachęcając ją do nabrania tempa, choć nadal nie sprawdzała całkowitych możliwości. - Jak się czujesz? - zapytała siostry, pamiętając o tym, że nadal ma ją za sobą, pociągając z wodze z jednej strony, żeby obrócić hipokampa bokiem i zobaczyć w którym miejscu znajduje się Bowen, ten właściwie równał się z nimi. - Może byśmy… - zaczęłam odwracając głowę w drugą stronę, spoglądając na wyznaczony dalej bojami tor. - Nie umiesz jeszcze na tyle pływać na hipokampach, Melisande, do tego masz pasażera. - wtrącił natrętnie Bowen, przeważnie go lubiła - poza momentami takimi jak ten pokręciła głową wywracając oczami. - Popłyniemy wokół, jak wyczujesz Lirę i spróbujesz jeszcze kilka razy będziesz mogła spróbować się na torze. - zaproponował, na co w końcu skinęła głową. Tor ją kusił - chciała się sprawdzić, lubiła rywalizację. Ale pamiętała co obiecała bratu, nie chciała też sprawiać kłopotu dlatego po prostu zgodziła się, głównie dlatego, że dzisiaj chciała jedynie sprezentować Vivienne odrobinę innej atrakcji. - Jak szybko są w stanie płynąć? - zapytała, co prawda czytała już w książkach Bowen udzielił im odpowiedzi kierując Astrala obok nich, kiedy Melisande kolejnym ruchem zawracała Lirę w stronę którą obrał. Uderzyła w boki Liry choć możliwe, że zrobiła to nieodpowiednio, bo Lira:
1. ruszyła gwałtowniej z lekkim szarpnięciem sprawiając, że Melisande zaskoczona zsunęła się z grzbietu w wodę ciągnąc też siedzącą za nią Vivienne. ( idziemy popływać Vivi, Bowen pomoże ci od razu wciągając do siebie na Astrala)
2. ruszyła gwałtowniej z lekkim szarpnięciem sprawiając, że Melisande miała mało czasu na reakcję zacisnęła mocniej palce na wodzach i utrzymała siebie na siodle ( możesz uznać jak uważasz, albo rzucić sobie w kościach na reakcję i utrzymanie ST idk 50(+sprawnośćx2)? mniej sprawia, że zsuwasz się do wody)
3. spięła się, zarżała kręcąc łebm ale nie ruszyła z miejsca sprawiając, że siedzący obok Bowen wybuchł gromkim śmiechem chwilę później tłumacząc Melisande co zrobiła nieodpowiednio
- Nigdy nie wiesz, jak blisko mogą znajdować się zmiany, których się nie spodziewasz. - odrzekła więc, nie mówiąc na razie nic więcej. - Tristan z pewnością ma już plany, moja droga, ale jestem pewna że sam cię w nie wprowadzi kiedy uzna je za - zawiesiła głos jedynie na ułamek sekundy, początkowo miała zamiar użyć słowa odpowiednie, ale to nie wydawało jej się takim. - gotowe. - skończyła, szybko znajdując coś, co pozwalało jej ze spokojem i szczerością złożyć wyznanie. Skłamałaby mówiąc, że popierała pomysł Tristana. Podchodziła do niego neutralnie - z jednej strony potrafiąc zrozumieć ogrom korzyści z drugiej dając się ponieść podszeptem swojej opiekuńczej strony nie tak często ukazującej się na światło dzienne. Co do jednego nie miała jednak wątpliwości - Tristan, tak jak i ona, chciał dla Vivienne jak najlepiej i nie odda jej w dłonie kogoś, kto nie sprosta jego wymaganiom. A te, były wysokie. Wiedziała, że pod jej własną myślą kryje się hipokryzja - przecież, wydając ją Traversom nie mógł być pewien jakim człowiekiem okaże się Manannan. Jednak, nadal wierzyła, że gdyby rozczarował ich oboje, poradziliby sobie z problemem pojawiającym się na ich drodze.
Zapewnienie siostry przyjęła z łagodnym uśmiechem ze spokojem - ale gotowa zareagować w razie potrzeby - obserwując jak tak podsuwa glony pod psyk Liry. Sama nadal gładziła ją po boku, zostawiając hipokampy jedynie na chwilę, kiedy zaproponowała siostrze przywdziane odrobinę odpowiedniejszych stroi. Co prawda, takie nie istniały - ale nie widziała powodów, dla których miałaby sobie odmówić przyjemności chociażby próby krótkiej podróży na grzbiecie jednego z wodnych wierzchowców, które otrzymała. Wszak, była przecież, lady Travers. A ta myśl, mimowolnie podciągnęła kącik jej warg ku górze. Bowen przytrzymał dla niej Lirę, kiedy wsuwała się z drewnianego pomostu na jej brzeg czując różnicę temperatur między przyjemnie chłodną wodą a skwarem wokół. Złapała za wodze wyciągając rękę do siostry, przesuwając się na siodle. - Chodź, mon chou. - zaprosiła siostrę, Bowen zawołał jednego z chłopców, by asystowali Vivienne podając też drugą rękę.
- Nie odpływaj zbyt daleko, Melisande. Manannan mnie zabije jak coś ci się stanie. - mruknął odrobinę marudnie, sprawiając jedynie że coś w spojrzeniu lady Travers błysnęło mocniej, podciągając kącik ust ku górze. Przez chwilę wyglądał jakby się nad czymś zastanawiał, po czym - podjąwszy decyzję najpewniej powodowaną wyrazem jej twarzy - uniósł dłoń by gwizdnięciem przywołać Astrala. Wydał kilka dyspozycji młodzikowi obok samemu zasiadając w siodle drugiego hipokampa. Kiedy to robił nie odpłynęła daleko. - Obejmij mnie w pasie. - poleciła siostrze, samej zaznajamiając się ze zwrotnością i reakcją Liry na kolejne gesty, łagodne i lekkie, jeszcze nienachalne chociaż pewne. Uczucie było… zdecydowanie inne. Woda uderzała w jej nogi, kiedy łydki pozostawały pod wodą, poruszając długą tkaniną, unosząc tą, która znajdowała się w wodzie. Uderzyła kostkami w boki Liry, zachęcając ją do nabrania tempa, choć nadal nie sprawdzała całkowitych możliwości. - Jak się czujesz? - zapytała siostry, pamiętając o tym, że nadal ma ją za sobą, pociągając z wodze z jednej strony, żeby obrócić hipokampa bokiem i zobaczyć w którym miejscu znajduje się Bowen, ten właściwie równał się z nimi. - Może byśmy… - zaczęłam odwracając głowę w drugą stronę, spoglądając na wyznaczony dalej bojami tor. - Nie umiesz jeszcze na tyle pływać na hipokampach, Melisande, do tego masz pasażera. - wtrącił natrętnie Bowen, przeważnie go lubiła - poza momentami takimi jak ten pokręciła głową wywracając oczami. - Popłyniemy wokół, jak wyczujesz Lirę i spróbujesz jeszcze kilka razy będziesz mogła spróbować się na torze. - zaproponował, na co w końcu skinęła głową. Tor ją kusił - chciała się sprawdzić, lubiła rywalizację. Ale pamiętała co obiecała bratu, nie chciała też sprawiać kłopotu dlatego po prostu zgodziła się, głównie dlatego, że dzisiaj chciała jedynie sprezentować Vivienne odrobinę innej atrakcji. - Jak szybko są w stanie płynąć? - zapytała, co prawda czytała już w książkach Bowen udzielił im odpowiedzi kierując Astrala obok nich, kiedy Melisande kolejnym ruchem zawracała Lirę w stronę którą obrał. Uderzyła w boki Liry choć możliwe, że zrobiła to nieodpowiednio, bo Lira:
1. ruszyła gwałtowniej z lekkim szarpnięciem sprawiając, że Melisande zaskoczona zsunęła się z grzbietu w wodę ciągnąc też siedzącą za nią Vivienne. ( idziemy popływać Vivi, Bowen pomoże ci od razu wciągając do siebie na Astrala)
2. ruszyła gwałtowniej z lekkim szarpnięciem sprawiając, że Melisande miała mało czasu na reakcję zacisnęła mocniej palce na wodzach i utrzymała siebie na siodle ( możesz uznać jak uważasz, albo rzucić sobie w kościach na reakcję i utrzymanie ST idk 50(+sprawnośćx2)? mniej sprawia, że zsuwasz się do wody)
3. spięła się, zarżała kręcąc łebm ale nie ruszyła z miejsca sprawiając, że siedzący obok Bowen wybuchł gromkim śmiechem chwilę później tłumacząc Melisande co zrobiła nieodpowiednio
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Melisande Travers' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Strona 2 z 2 • 1, 2
Zagroda z hipokampami
Szybka odpowiedź