Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica
Łazienka
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Łazienka
Malutka łazienka wciśnięta jest w bryłę chatki po przeciwnej stronie korytarza niż gabinet. Łazienka jest skromna, ale czysta, a pracownicy dbają o to, aby pozostawało tak nawet w te najbardziej ruchliwe dni.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:38, w całości zmieniany 1 raz
Westchnął w duchu, widząc pianę na świeżo wypastowanych butach. Zaklęcie je osuszy, ale będzie musiał doprowadzić jakoś do porządku ich błysk albo liczyć, że teściowa nie zauważy. Tak czy siak, ochronił się przed stokroć gorszym niebezpieczeństwem czyli straceniem równowagi na mokrej, śliskiej podłodze. Sucha nie mogła mu już zagrozić i właściwie to było pierwszym priorytetem, a chęć posprzątania po sobie - drugim. Wyprostował się, opuścił prawą dłoń, chwilowo nie mając głowy by przyjrzeć się swoim działaniom bardziej krytycznie.
Usłyszał z łazienki jakiś pomruk, ktoś tam był? Przez myśl przemknęło mu, że mógł przestraszyć tą osobę potokiem mydlin i że może powinien tam zapukać i przeprosić - ale wtedy drzwi otworzyły się. Tak gwałtownie, że samemu cofnął się o krok i mocniej zacisnął dłoń na lasce.
Nie lubił takiego sposobu otwierania drzwi, gdzieś w podświadomości majaczyło wspomnienie ojca, który zawsze pojawiał się w domu znikąd. I żony, która uwielbiała trzaskać drzwiami. Osób, przy których zawsze musiał być czujny, a odruchy ciała dostosowały się do procedur zakodowanych w psychice. Zastygł w miejscu (na cudzą gwałtowność zwykle odpowiadał własnym bezruchem) i obrzucił nieznajomego uważnym, może nadmiernie uważnym spojrzeniem. Dostrzegł roboczą rękawicę, ale z rodzaju używanego raczej przez woźnych, a nie alchemików. Niepraktycznie długie, jak na woźnego, rękawy koszuli - wygodniej byłoby je podwinąć. Złość, widoczną dla magipsychiatry jak na dłoni, bo nawet jeśli blondyn starał się ją maskować, to nie robił tego wprawniej od upartych pacjentów. Spojrzenie spode łba, tak jakby ktoś co najmniej zepsuł jego pracę...
...czyli pewnie to zrobił. Prędko złożył elementy sytuacji w spójną swoim zdaniem całość, przybrał na twarz wyćwiczony, przepraszający uśmiech i przypomniał sobie o tym, żeby mrugnąć. Inaczej patrzyłby na nieznajomego przez kilka(naście) sekund zupełnie nieruchomo, a już w szkole zauważył, że ludzie tego nie znoszą. W mniej stresowych sytuacjach nie musiał sobie o tym przypominać.
-Przecież służy. - odpowiedział odruchowo, bo nawet w takich sytuacjach lubił mieć ostatnie słowo. Z roztargnienia nie wyczuł ironii - dotarła do niego dopiero po sekundzie i zganił siebie za to, że tak późno.
-Najmocniej przepraszam, nie zauważyłem wiadra. Chciałem pozbyć się wody jak najprędzej, ale Chłoszczyść i powtórne Evanesco z pewnością wszystko załatwią, prawda? - dodał łagodniej, ale bez onieśmielenia, sprzątał przecież skutecznie własną łazienkę. Co prawda, używaną tylko przed dwójkę (niegdyś trójkę) domowników, więc mydliny w tym wiadrze były chyba brudniejsze; a poza tym Hector zawsze wyczarowywał sobie nowe wiadro za pomocą Baleno, a poza tym nie myślał o tym jak sprząta i czy robi to dokładnie, bo miał taki luksus, że nie musiał o tym myśleć. Nieświadomie powielał zaklęcia, których zwykle używała matka, a to wystarczyło. Jemu, niekoniecznie jej. Gdyby ojciec zobaczył syf w domu to przez kolejny tydzień chodziłaby w sukni z kołnierzem sięgającym pod brodę i długimi rękawami, ale świadomie pozwalał sobie czasem na luksus wyparcia pewnych wspomnień. Nie chciał w końcu być taki jak ojciec ani przypadkiem dojść do wniosku, że rozładowywali frustracje dnia codziennego w podobny sposób.
Jakieś niejasne, nieprzyjemne wspomnienia jednak uparcie wracały - ale dlaczego? I skąd? Rysy twarzy tego mężczyzny wydawały się znajome, ale nie potrafił dopasować ich do żadnego logicznego kontekstu.
-Nie jestem pacjentem. - porzucił te rozważania i uśmiechnął się łagodnie, samymi ustami. Tak, jak do pacjentów. W tonie głosu zadźwięczało lekkie rozbawienie. -Hector Vale - w Londynie mówił to czasem to nazwisko nieco głośniej, wyraźniej akcentując sylaby, przed wojną z wyraźną dumą, a obecnie kierując się bezpiecznym pragmatyzmem. Tam coś znaczyło - jak Baudelaire, Borgin, Crabbe, i tak dalej. Nie spodziewał się jednak, by kojarzył je woźny w leśnej lecznicy, więc przedstawił się jedynie z formalizmu i z pewną nonszalancją, by dodać (tym razem z wyraźną dumą) -Jestem magipsychiatrą i uzdrowicielem, choć nie tutaj. Orientuje się pan, czy ktoś z pracowni alchemicznej jest obecnie wolny? Niedługo wybieram się uzupełnić własne ingrediencje, poza Doliną Godryka, mógłbym przy okazji popytać w sklepie o potrzeby lecznicy i lorda Prewetta. - przedstawił swój (a raczej lecznicy, on tu chciał zrobić dobry uczynek!) interes jakby wcale nie zalał niczyjej łazienki, przypomniał sobie, żeby mrugnąć, dalej zafiksowany na tym, że nie potrafi przypasować twarzy nieznajomego do konkretnego wspomnienia. Może był do kogoś podobny, ale do kogo? -Ciężko teraz o ingrediencje. - wtrącił, choć nie wymagało to tłumaczenia dla żadnego profesjonalisty, ale przypomniał sobie, że ktoś niezajmujący się alchemią niekoniecznie może się orientować.
I wtedy z podświadomości wypłynęło wreszcie konkretne, choć rozmyte w mgiełce opium wspomnienie, szereg wspomnień. Noce, których wolałby nie pamiętać i nawyk, z którym skończył, duszne wnętrze Wenus i blondyn z miotłą krzątający się gdzieś w tle.
Nie, to niemożliwe.
Może po prostu byli podobni, albo zamroczony narkotykiem umysł spłatał mu wtedy figla.
A nawet jeśli możliwe, na pewno go nie pozna. Zamrugał, tym razem nieświadomie i wreszcie odwrócił wzrok.
Usłyszał z łazienki jakiś pomruk, ktoś tam był? Przez myśl przemknęło mu, że mógł przestraszyć tą osobę potokiem mydlin i że może powinien tam zapukać i przeprosić - ale wtedy drzwi otworzyły się. Tak gwałtownie, że samemu cofnął się o krok i mocniej zacisnął dłoń na lasce.
Nie lubił takiego sposobu otwierania drzwi, gdzieś w podświadomości majaczyło wspomnienie ojca, który zawsze pojawiał się w domu znikąd. I żony, która uwielbiała trzaskać drzwiami. Osób, przy których zawsze musiał być czujny, a odruchy ciała dostosowały się do procedur zakodowanych w psychice. Zastygł w miejscu (na cudzą gwałtowność zwykle odpowiadał własnym bezruchem) i obrzucił nieznajomego uważnym, może nadmiernie uważnym spojrzeniem. Dostrzegł roboczą rękawicę, ale z rodzaju używanego raczej przez woźnych, a nie alchemików. Niepraktycznie długie, jak na woźnego, rękawy koszuli - wygodniej byłoby je podwinąć. Złość, widoczną dla magipsychiatry jak na dłoni, bo nawet jeśli blondyn starał się ją maskować, to nie robił tego wprawniej od upartych pacjentów. Spojrzenie spode łba, tak jakby ktoś co najmniej zepsuł jego pracę...
...czyli pewnie to zrobił. Prędko złożył elementy sytuacji w spójną swoim zdaniem całość, przybrał na twarz wyćwiczony, przepraszający uśmiech i przypomniał sobie o tym, żeby mrugnąć. Inaczej patrzyłby na nieznajomego przez kilka(naście) sekund zupełnie nieruchomo, a już w szkole zauważył, że ludzie tego nie znoszą. W mniej stresowych sytuacjach nie musiał sobie o tym przypominać.
-Przecież służy. - odpowiedział odruchowo, bo nawet w takich sytuacjach lubił mieć ostatnie słowo. Z roztargnienia nie wyczuł ironii - dotarła do niego dopiero po sekundzie i zganił siebie za to, że tak późno.
-Najmocniej przepraszam, nie zauważyłem wiadra. Chciałem pozbyć się wody jak najprędzej, ale Chłoszczyść i powtórne Evanesco z pewnością wszystko załatwią, prawda? - dodał łagodniej, ale bez onieśmielenia, sprzątał przecież skutecznie własną łazienkę. Co prawda, używaną tylko przed dwójkę (niegdyś trójkę) domowników, więc mydliny w tym wiadrze były chyba brudniejsze; a poza tym Hector zawsze wyczarowywał sobie nowe wiadro za pomocą Baleno, a poza tym nie myślał o tym jak sprząta i czy robi to dokładnie, bo miał taki luksus, że nie musiał o tym myśleć. Nieświadomie powielał zaklęcia, których zwykle używała matka, a to wystarczyło. Jemu, niekoniecznie jej. Gdyby ojciec zobaczył syf w domu to przez kolejny tydzień chodziłaby w sukni z kołnierzem sięgającym pod brodę i długimi rękawami, ale świadomie pozwalał sobie czasem na luksus wyparcia pewnych wspomnień. Nie chciał w końcu być taki jak ojciec ani przypadkiem dojść do wniosku, że rozładowywali frustracje dnia codziennego w podobny sposób.
Jakieś niejasne, nieprzyjemne wspomnienia jednak uparcie wracały - ale dlaczego? I skąd? Rysy twarzy tego mężczyzny wydawały się znajome, ale nie potrafił dopasować ich do żadnego logicznego kontekstu.
-Nie jestem pacjentem. - porzucił te rozważania i uśmiechnął się łagodnie, samymi ustami. Tak, jak do pacjentów. W tonie głosu zadźwięczało lekkie rozbawienie. -Hector Vale - w Londynie mówił to czasem to nazwisko nieco głośniej, wyraźniej akcentując sylaby, przed wojną z wyraźną dumą, a obecnie kierując się bezpiecznym pragmatyzmem. Tam coś znaczyło - jak Baudelaire, Borgin, Crabbe, i tak dalej. Nie spodziewał się jednak, by kojarzył je woźny w leśnej lecznicy, więc przedstawił się jedynie z formalizmu i z pewną nonszalancją, by dodać (tym razem z wyraźną dumą) -Jestem magipsychiatrą i uzdrowicielem, choć nie tutaj. Orientuje się pan, czy ktoś z pracowni alchemicznej jest obecnie wolny? Niedługo wybieram się uzupełnić własne ingrediencje, poza Doliną Godryka, mógłbym przy okazji popytać w sklepie o potrzeby lecznicy i lorda Prewetta. - przedstawił swój (a raczej lecznicy, on tu chciał zrobić dobry uczynek!) interes jakby wcale nie zalał niczyjej łazienki, przypomniał sobie, żeby mrugnąć, dalej zafiksowany na tym, że nie potrafi przypasować twarzy nieznajomego do konkretnego wspomnienia. Może był do kogoś podobny, ale do kogo? -Ciężko teraz o ingrediencje. - wtrącił, choć nie wymagało to tłumaczenia dla żadnego profesjonalisty, ale przypomniał sobie, że ktoś niezajmujący się alchemią niekoniecznie może się orientować.
I wtedy z podświadomości wypłynęło wreszcie konkretne, choć rozmyte w mgiełce opium wspomnienie, szereg wspomnień. Noce, których wolałby nie pamiętać i nawyk, z którym skończył, duszne wnętrze Wenus i blondyn z miotłą krzątający się gdzieś w tle.
Nie, to niemożliwe.
Może po prostu byli podobni, albo zamroczony narkotykiem umysł spłatał mu wtedy figla.
A nawet jeśli możliwe, na pewno go nie pozna. Zamrugał, tym razem nieświadomie i wreszcie odwrócił wzrok.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słodka ignorancja, serwowana nieustannie przez uprzywilejowanych - wszystko mogli mieć łatwiej, szybciej, na zawołanie, a mimo tego pozostawali chaotyczni i niedokładni, nie wykorzystując pełnego potencjału magii, zupełnie jakby machali tymi przeklętymi różdżkami od niechcenia, nonszalancko, a na dodatek tuż przed jego nosem. Sprzątanie nie należało przecież do trudnych zadań, przy udziale zaklęć mogłoby przebiec ekspresowo i precyzyjnie, lecz Argus już przywykł do typowego rezultatu - w większości przypadków te wygodnickie czarusie poprzestawały na efekcie znośnym dla przeciętnego człowieka. Ta świadomość doprowadzała Filcha do białej gorączki, ale nie zaskoczenia. Byli zbyt wielcy, ważni, mieli zbyt istotne sprawy, by przejmować się byle syfem. Poza tym nie każdy dorastał pod batutą surowych wychowawców sierocińca, ale tego już nie brał pod uwagę. Podobnie jak wycofującego się kroku, spowodowanego jego własną impulsywnością. Odpłacił się mężczyźnie podobnie uważnym spojrzeniem, lecz swoje zabarwił dodatkowo wyzwaniem, energiczną iskrą, tlącą się wyraźnie w jasnych oczach. Nie próbował ukrywać złości, był tą przysłowiową otwartą księgą, którą w tej chwili mógł odczytać każdy i miał ku temu osobiste powody. Zdążył nauczyć się, że tłumienie emocji wiąże się z konsekwencjami, był zaś na tak burzliwym etapie życia, że już bez ukrywanej złości droga prowadziła pod stromą górę. Dzięki sekundom poświęconym na wzajemne lustrowanie wzrokiem, Argus zyskał możliwość poskładania w całość pierwszych wniosków na temat jegomościa. Uprzejmy uśmiech nie uratował sytuacji, pod nogami nadal chrzęścił nieprzyjemny syf, a odpowiedź tylko potwierdziła przypuszczenia - był kolejnym ignorantem na drodze Filcha.
- Jak pięść do nosa, czyż nie? - nie musiał długo myśleć nad porównaniem zjawiskowego Evanesco do sytuacji, którą najchętniej wcieliłby w życie. Ton przekuł w sztuczną uprzejmość, rozbuchaną do sarkazmu, goszczącego też w kącikach zaciętego uśmiechu i spojrzenia, ale poza niewinną groźbą nawet nie drgnął, stojąc nadal w przejściu do łazienki, oparty o framugę.
- Skoro tak twierdzi znawca, tak być musi - odpowiedział sucho, ale wycofując się już z subtelności gróźb, myślami wracając do dzieła muzyki klasycznej, by przekierować rosnącą irytację na nieobecne i nieistniejące klawisze, tam była bezpieczniejsza, tam nie mogła mu zaszkodzić autosabotażem. Jasne, on rzuci dwa byle zaklęcia, w dwa ułamki sekund i po sprawie, tymczasem Filchowi zejdą na tym samym przynajmniej dwa kwadranse i parędziesiąt machnięć więcej - miotłą. Też drewno, nie? Prawie różdżka, u licha! Chrzanić Brittena i jego smyczki, zmienił nuty na własne, na chwilę zamykając oczy - dla postronnego obserwatora mogło to wyglądać jak próba zebrania się do kupy, uspokojenia, lecz dla Argusa było zwykłą koncentracją. Dwie sekundy i po sprawie, spojrzenie miał już czystsze i co ważniejsze - czuł więcej opanowania. Dzięki temu spojrzał na mężczyznę z większym dystansem, dopiero teraz kojarząc rysy twarzy i posturę, ciało wsparte na drewnianej lasce. Czoło zmarszczyło się w króciuteńkim zastanowieniu, ledwo na drgnięcie. Musiał go kiedyś spotkać. Swoją czujność podpiął pod pytanie o powód wizyty w lecznicy, słuchał więc i próbował połączyć wątki, lecz były zbyt odległe, rozerwane. Nie czuł wielkiego pragnienia rozwikłania tej zagadki, tylko trochę drażniło zmysł pamięci, jak to zwykle bywało z wszelkimi formami déjà vu - wkrótce na pewno sobie przypomni, gdy nie będzie zbyt intensywnie nad tym rozmyślał. Tymczasem jegomość rozwiał trochę mgły. Ach, więc był tak istotny, może uzdrowicielskie zaklęcia rzucał z większą precyzją niż sprzątające? Niepokojące powiązanie z pracodawcą tylko potwierdziło słuszność podjętej muzycznej dywersji.
- O jedzenie też nielekko - prawie nabrał subtelności, jeszcze tylko trochę i będzie najmilszym kolesiem w Dolinie Godryka, był na dobrej drodze! - Żadnego alchemika nie ma. Może pan poczekać aż pacjentka wyjdzie z gabinetu i porozmawiać z uzdrowicielką, powinna się orientować, co jest potrzebne - odpowiedział z chłodną uprzejmością, ze spojrzeniem bardziej obojętnym, lecz wciąż niechętnym. - Pan wybaczy, powinienem zająć się pracą - dodał, kiwnąwszy lekko głową, po czym cofnął się do pomieszczenia gospodarczego po swojąróżdżkę miotłę. Oczywiście w pierwszej kolejności musiał doprowadzić do porządku poczekalnię, starał się też uwinąć z problemem energicznie, ale w pewnym momencie zatrzymał się, w chwili nagłego olśnienia opierając dłonie na czubku miotły. Kiwnął do siebie głową, przypatrując się Hectorowi. Już wiedział. - Ach, mieliśmy okazję kiedyś na siebie wpaść - przyznał nieco rozbawiony, wyczuwając, jak niewygodne może być to wspomnienie dla magipsychiatry. Jak gdyby nigdy nic Argus powrócił do zamiatania - może trochę wolniejszego niż przed momentem.
- Jak pięść do nosa, czyż nie? - nie musiał długo myśleć nad porównaniem zjawiskowego Evanesco do sytuacji, którą najchętniej wcieliłby w życie. Ton przekuł w sztuczną uprzejmość, rozbuchaną do sarkazmu, goszczącego też w kącikach zaciętego uśmiechu i spojrzenia, ale poza niewinną groźbą nawet nie drgnął, stojąc nadal w przejściu do łazienki, oparty o framugę.
- Skoro tak twierdzi znawca, tak być musi - odpowiedział sucho, ale wycofując się już z subtelności gróźb, myślami wracając do dzieła muzyki klasycznej, by przekierować rosnącą irytację na nieobecne i nieistniejące klawisze, tam była bezpieczniejsza, tam nie mogła mu zaszkodzić autosabotażem. Jasne, on rzuci dwa byle zaklęcia, w dwa ułamki sekund i po sprawie, tymczasem Filchowi zejdą na tym samym przynajmniej dwa kwadranse i parędziesiąt machnięć więcej - miotłą. Też drewno, nie? Prawie różdżka, u licha! Chrzanić Brittena i jego smyczki, zmienił nuty na własne, na chwilę zamykając oczy - dla postronnego obserwatora mogło to wyglądać jak próba zebrania się do kupy, uspokojenia, lecz dla Argusa było zwykłą koncentracją. Dwie sekundy i po sprawie, spojrzenie miał już czystsze i co ważniejsze - czuł więcej opanowania. Dzięki temu spojrzał na mężczyznę z większym dystansem, dopiero teraz kojarząc rysy twarzy i posturę, ciało wsparte na drewnianej lasce. Czoło zmarszczyło się w króciuteńkim zastanowieniu, ledwo na drgnięcie. Musiał go kiedyś spotkać. Swoją czujność podpiął pod pytanie o powód wizyty w lecznicy, słuchał więc i próbował połączyć wątki, lecz były zbyt odległe, rozerwane. Nie czuł wielkiego pragnienia rozwikłania tej zagadki, tylko trochę drażniło zmysł pamięci, jak to zwykle bywało z wszelkimi formami déjà vu - wkrótce na pewno sobie przypomni, gdy nie będzie zbyt intensywnie nad tym rozmyślał. Tymczasem jegomość rozwiał trochę mgły. Ach, więc był tak istotny, może uzdrowicielskie zaklęcia rzucał z większą precyzją niż sprzątające? Niepokojące powiązanie z pracodawcą tylko potwierdziło słuszność podjętej muzycznej dywersji.
- O jedzenie też nielekko - prawie nabrał subtelności, jeszcze tylko trochę i będzie najmilszym kolesiem w Dolinie Godryka, był na dobrej drodze! - Żadnego alchemika nie ma. Może pan poczekać aż pacjentka wyjdzie z gabinetu i porozmawiać z uzdrowicielką, powinna się orientować, co jest potrzebne - odpowiedział z chłodną uprzejmością, ze spojrzeniem bardziej obojętnym, lecz wciąż niechętnym. - Pan wybaczy, powinienem zająć się pracą - dodał, kiwnąwszy lekko głową, po czym cofnął się do pomieszczenia gospodarczego po swoją
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Uniósł lekko brwi, odruchowo zmrużył oczy, jakby już wyobrażał sobie pięść w zetknięciu z nosem. Słyszał sarkazm w tonie, toczył rozmowę o Evanesco i tylko o Evanesco, ale bodźce wzrokowe i pamięć emocjonalna dotarły do niego pierwsze, uprzedzając zdrowy rozsądek. Złość woźnego, być może usprawiedliwiona (dołożył mu troszkę pracy tym wiadrem, wiedział jak nawet taki drobny detal potrafi rozstroić nadwyrężoną już psychikę), była widoczna jak na dłoni. Gniew, zwłaszcza tłumiony, był zresztą emocją którą nauczył się rozpoznawać najwcześniej, jeszcze zanim profesjonalnie zainteresował się ludzkimi emocjami.
Iskry w zazwyczaj zimnym spojrzeniu ojca - nigdy nie uderzał od razu, zawsze wybierał na cios najlepszy moment. (Hector nauczył się tego od niego, wymierzania ciosu w odpowiednim momencie. Werbalnego, oczywiście. Zazwyczaj.) Gorący protest wykrzywiający twarz brata - zawsze wybierał na bunt najgorszy moment, a Hector zawsze był za słaby żeby go odciągnąć, więc należało wyprzedzić gniew, deeskalować sytuację. Całe życie poświęcił nauce deeskalacji, łudząc się, że zdoła znaleźć wspólny mianownik przemocy, logiczne wyjaśnienie, niezawodną procedurę - a i tak nieustannie dawał się zaskoczyć. Tamtej Ślizgowce, która walnęła go pięścią w nos za niewinną drwinę (i to na oczach prefekta, w równie nielogicznym otoczeniu jak bycie pracownikiem lecznicy), własnej żonie z jej słabością do rzucania talerzami, a nawet samemu sobie i pokusom z Wenus.
Dlatego aż zamrugał, nieco panicznie, i cofnął się o pół kroku, wyraźnie zbity z tropu - nieświadomie dając ironicznemu blondynowi satysfakcję. A właściwie, całkiem świadomie, bo pół sekundy później uświadomił sobie boleśnie, że dał się nabrać.
-Uhm. - mruknął, udając nieprzekonująco, że wcale nie wyczuł drugiego dna w pięściarskiej metaforze.
Wciąż mógłby po prostu deeskalować sytuację. Przeprosić odrobinę mniej łagodnie i bardziej szczerze, może nawet zapytać, czy może pomóc, ale jakoś nienachalnie. Wygrała odrobinę urażona duma, potrzeba podkreślenia własnych kompetencji. Mglista i nieco snobistyczna świadomość, że kształcił się tyle lat i budował pozycję właśnie po to, by nie tłumaczyć się nadmiernie przed ludźmi, którzy widzieli jak upokorzyło go własne kalectwo. Dla blondyna problemem była rozlana woda, dla Hectora to, że się przy kimś potknął.
Mężczyzna na szczęście się rozchmurzył, albo przynajmniej zaczął sprawiać takie wrażenie. Nazwisko Prewetta jednak otwierało drzwi.
-Zwłaszcza, że niektóre ingrediencje są jedzeniem. - spróbował zażartować pojednawczo, ale mało nieznajomych pojmowało jego poczucie humoru, szczególnie nieznających się na alchemii, więc zapobiegawczo wyjaśnił: -Krowie mleko było kiedyś jedną z tańszych ingrediencji alchemicznych - a masło było maślane, ale nie każdy warzy eliksiry z mleka! -ale szczerze mówiąc, teraz prościej choćby o krowią krew. - jakby rozmówcę to obchodziło, ale może tak. Pracował tu w końcu.
Krew, miotła, pięści - ciąg skojarzeń, blondyn albo ktoś bardzo do niego podobny pracował też w Wenus. Odwrócone spojrzenie, głębszy wdech. Krótka ulga, blondyn powinien zająć się pracą, doskonale.
-Dziękuję, poczekam. - odparł wymijająco, chcąc wycofać się wgłąb korytarza, ale nie zdążył.
Nigdy nie zdążał, przez tą cholerną laskę.
Nie był pewien, co sprawiło, że zacisnął usta, a dłoń zacisnął mocniej na hebanowej główce sowy - fakt, że woźny rozpoznał go równie szybko, czy może to cholerne rozbawienie.
Jak wiele mógł wiedzieć? Tylko to, że tam bywał, czy że z pościeli trzeba było spierać krew? Zawsze doprowadzał dziewczyny do porządku, właściwie całkiem lubił je potem uzdrawiać - poznawać własne granice z każdej strony - ale bałaganem się nie przejmował. One też nie. Od czegoś byli w końcu woźni.
Przełknął ślinę, przechylił głowę.
Najchętniej by zaprzeczył, ale to było zbyt ryzykowne. Zrobiłby to zbyt prędko, niewiarygodnie.
-Ach, tak? - grał na czas, w końcu mógł jeszcze nie poznać blondyna, a potrzebował kilku sekund by zareagować. Mimowolnie przypomniał sobie ciepłe, eleganckie wnętrza Wenus, słodki zapach opium, lśniące parkiety i dobrze ubranych klientów. Może kurtyzany mogłyby chcieć wyrwać się z tego życia - choć Hector, nauczywszy się nimi gardzić, szczerze w to wątpił, Wenus było lepsze od Crimson Street i alternatyw, ale jaki powód miałby woźny? Nikt, poza magipsychiatrą o pamięci do każdej twarzy, nie zwracał na nich uwagi, a płaca musiała być stokroć lepsza niż... tutaj.
Chodził tam rzadziej od śmierci żony w zeszłym roku, a w zimie przestał zupełnie, Bezksiężycowa Noc była w zeszłym roku, kiedy właściwie widział ostatni raz tą twarz? Tego nie był w stanie skojarzyć, ale mógł chociaż spróbować wysnuć prawdopodobną hipotezę: od czego(ś) uciekasz?
-Być może. - stwierdził z pewną nonszalancją, wślizgując się w wyćwiczoną rolę panicza z dobrego domu, średniozamożnego czarodzieja, któremu należy się wszystko i który nie odczuwa wyrzutów sumienia z powodu płacenia za (nie)przyjemności cielesne. Zawsze miał z tą rolą pewien problem, wewnętrzny zgrzyt, ale obracał się w odpowiednich kręgach na tyle i nie chciał zawieść ojca na tyle, że w końcu się nauczył.
W dzieciństwie poznał smak gniewu, ale w pracy stykał się przede wszystkim z ludzkim wstydem. Wstyd bywał silniejszy niż gniew, wstyd napędzał ludzkie działania, wstyd nadawał sekretom mocy. Bez niego były bezwartościowe, bez niego nie były już cennymi sekretami. Kobiety plotkowały ile wlezie, ale poważny mężczyzna, choćby woźny, nie miał raczej żadnego interesu w rozgadywaniu takich rzeczy. Wydawał się zresztą rozbawiony, może widział w życiu gorsze rzeczy - Hector miał się za jednego z lepiej wychowanych klientów. Robił dokładnie to, za co płacił, ustalając wszystko uprzednio, oszczędzając im nawet usług ich własnego medyka. Nie awanturował się, pilnował by nie zawieszać oka na przystojnych kelnerach, wszystko było w porządku.
-Miło zatem widzieć pana w innych okolicznościach, panie...? - wymownie zawiesił głos, uświadomiwszy sobie, że nie zna jego personaliów. Chciał wynieść z tej rozmowy choćby nazwisko człowieka, który go pamięta.
Iskry w zazwyczaj zimnym spojrzeniu ojca - nigdy nie uderzał od razu, zawsze wybierał na cios najlepszy moment. (Hector nauczył się tego od niego, wymierzania ciosu w odpowiednim momencie. Werbalnego, oczywiście. Zazwyczaj.) Gorący protest wykrzywiający twarz brata - zawsze wybierał na bunt najgorszy moment, a Hector zawsze był za słaby żeby go odciągnąć, więc należało wyprzedzić gniew, deeskalować sytuację. Całe życie poświęcił nauce deeskalacji, łudząc się, że zdoła znaleźć wspólny mianownik przemocy, logiczne wyjaśnienie, niezawodną procedurę - a i tak nieustannie dawał się zaskoczyć. Tamtej Ślizgowce, która walnęła go pięścią w nos za niewinną drwinę (i to na oczach prefekta, w równie nielogicznym otoczeniu jak bycie pracownikiem lecznicy), własnej żonie z jej słabością do rzucania talerzami, a nawet samemu sobie i pokusom z Wenus.
Dlatego aż zamrugał, nieco panicznie, i cofnął się o pół kroku, wyraźnie zbity z tropu - nieświadomie dając ironicznemu blondynowi satysfakcję. A właściwie, całkiem świadomie, bo pół sekundy później uświadomił sobie boleśnie, że dał się nabrać.
-Uhm. - mruknął, udając nieprzekonująco, że wcale nie wyczuł drugiego dna w pięściarskiej metaforze.
Wciąż mógłby po prostu deeskalować sytuację. Przeprosić odrobinę mniej łagodnie i bardziej szczerze, może nawet zapytać, czy może pomóc, ale jakoś nienachalnie. Wygrała odrobinę urażona duma, potrzeba podkreślenia własnych kompetencji. Mglista i nieco snobistyczna świadomość, że kształcił się tyle lat i budował pozycję właśnie po to, by nie tłumaczyć się nadmiernie przed ludźmi, którzy widzieli jak upokorzyło go własne kalectwo. Dla blondyna problemem była rozlana woda, dla Hectora to, że się przy kimś potknął.
Mężczyzna na szczęście się rozchmurzył, albo przynajmniej zaczął sprawiać takie wrażenie. Nazwisko Prewetta jednak otwierało drzwi.
-Zwłaszcza, że niektóre ingrediencje są jedzeniem. - spróbował zażartować pojednawczo, ale mało nieznajomych pojmowało jego poczucie humoru, szczególnie nieznających się na alchemii, więc zapobiegawczo wyjaśnił: -Krowie mleko było kiedyś jedną z tańszych ingrediencji alchemicznych - a masło było maślane, ale nie każdy warzy eliksiry z mleka! -ale szczerze mówiąc, teraz prościej choćby o krowią krew. - jakby rozmówcę to obchodziło, ale może tak. Pracował tu w końcu.
Krew, miotła, pięści - ciąg skojarzeń, blondyn albo ktoś bardzo do niego podobny pracował też w Wenus. Odwrócone spojrzenie, głębszy wdech. Krótka ulga, blondyn powinien zająć się pracą, doskonale.
-Dziękuję, poczekam. - odparł wymijająco, chcąc wycofać się wgłąb korytarza, ale nie zdążył.
Nigdy nie zdążał, przez tą cholerną laskę.
Nie był pewien, co sprawiło, że zacisnął usta, a dłoń zacisnął mocniej na hebanowej główce sowy - fakt, że woźny rozpoznał go równie szybko, czy może to cholerne rozbawienie.
Jak wiele mógł wiedzieć? Tylko to, że tam bywał, czy że z pościeli trzeba było spierać krew? Zawsze doprowadzał dziewczyny do porządku, właściwie całkiem lubił je potem uzdrawiać - poznawać własne granice z każdej strony - ale bałaganem się nie przejmował. One też nie. Od czegoś byli w końcu woźni.
Przełknął ślinę, przechylił głowę.
Najchętniej by zaprzeczył, ale to było zbyt ryzykowne. Zrobiłby to zbyt prędko, niewiarygodnie.
-Ach, tak? - grał na czas, w końcu mógł jeszcze nie poznać blondyna, a potrzebował kilku sekund by zareagować. Mimowolnie przypomniał sobie ciepłe, eleganckie wnętrza Wenus, słodki zapach opium, lśniące parkiety i dobrze ubranych klientów. Może kurtyzany mogłyby chcieć wyrwać się z tego życia - choć Hector, nauczywszy się nimi gardzić, szczerze w to wątpił, Wenus było lepsze od Crimson Street i alternatyw, ale jaki powód miałby woźny? Nikt, poza magipsychiatrą o pamięci do każdej twarzy, nie zwracał na nich uwagi, a płaca musiała być stokroć lepsza niż... tutaj.
Chodził tam rzadziej od śmierci żony w zeszłym roku, a w zimie przestał zupełnie, Bezksiężycowa Noc była w zeszłym roku, kiedy właściwie widział ostatni raz tą twarz? Tego nie był w stanie skojarzyć, ale mógł chociaż spróbować wysnuć prawdopodobną hipotezę: od czego(ś) uciekasz?
-Być może. - stwierdził z pewną nonszalancją, wślizgując się w wyćwiczoną rolę panicza z dobrego domu, średniozamożnego czarodzieja, któremu należy się wszystko i który nie odczuwa wyrzutów sumienia z powodu płacenia za (nie)przyjemności cielesne. Zawsze miał z tą rolą pewien problem, wewnętrzny zgrzyt, ale obracał się w odpowiednich kręgach na tyle i nie chciał zawieść ojca na tyle, że w końcu się nauczył.
W dzieciństwie poznał smak gniewu, ale w pracy stykał się przede wszystkim z ludzkim wstydem. Wstyd bywał silniejszy niż gniew, wstyd napędzał ludzkie działania, wstyd nadawał sekretom mocy. Bez niego były bezwartościowe, bez niego nie były już cennymi sekretami. Kobiety plotkowały ile wlezie, ale poważny mężczyzna, choćby woźny, nie miał raczej żadnego interesu w rozgadywaniu takich rzeczy. Wydawał się zresztą rozbawiony, może widział w życiu gorsze rzeczy - Hector miał się za jednego z lepiej wychowanych klientów. Robił dokładnie to, za co płacił, ustalając wszystko uprzednio, oszczędzając im nawet usług ich własnego medyka. Nie awanturował się, pilnował by nie zawieszać oka na przystojnych kelnerach, wszystko było w porządku.
-Miło zatem widzieć pana w innych okolicznościach, panie...? - wymownie zawiesił głos, uświadomiwszy sobie, że nie zna jego personaliów. Chciał wynieść z tej rozmowy choćby nazwisko człowieka, który go pamięta.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 06.04.23 19:01, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : bylobrzydkobedzieladnie)
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Problemem mógłby nazwać wiele rzeczy, na których tle rozlana woda pozostawała tylko błahym zgrzytem, uderzającym celnie w impulsywną naturę i rozrośniętą masywnie niewygodę - świadomość wiecznego zawieszenia pod czyimś butem, niczym karaluch, na którego widok można wykrzywić gębę z niesmakiem i wyższością, zaznaczając swoją nadrzędną pozycję słowem, spojrzeniem, czy egzaltowaną mimiką. Na samą myśl mdlące uczucie podchodziło kwasem do gardła, budząc niezdrową chęć nieeleganckiego splunięcia prosto pod ich nogi, do rozbicia idealnych twarzy na najbliższej stałej powierzchni, jakby chrzęst łamanego nosa miał przywrócić mu to, czego nigdy nie dostał, ich zaś splamić szlamem prosto z rynsztoku społecznego, w jakim tak chętnie go ustawiali. Obserwował mężczyznę przenikliwie, z surowością wymalowaną w niezłomnym spojrzeniu, pewnym i nieruchomym, lecz jeszcze dalekim od agresji i dzikiego żywiołu; spłoszona reakcja w istocie przyniosła Argusowi nieco satysfakcji - osiągnął dokładnie to, co zamierzał - ale nie była więcej niż drobnym ukłuciem, dlatego nie błysnęła w chłodnej palecie nieprzyjemnego wzroku. Parę chwil później tańczyły w nim już zupełnie inne emocje, mimo wewnętrznego rozdrażnienia uciął żart niewzruszonym wyrazem twarzy, zupełną obojętnością, zastanawiając się jedynie, czy dobierane tematy miały stanowić pstryczek w nos, czy magipsychiatra rzeczywiście tak niefortunnie uderzał w nuty, próbując ratować atmosferę tego spotkania?
- Doprawdy? - wymamrotał bez cienia zainteresowania, głosem przepełnionym barwą najczystszej niechęci. - Zainteresuję się tematem przy kolejnej sesji alchemicznej - uzupełnił z martwą uprzejmością, nie powstrzymując drgnięcia mięśni, na chwilę zaznaczających antypatię w drobnej zmarszczce tuż obok nosa. Pragnął uciąć temat jak najszybciej, skoncentrować się na robocie - a raczej snuciu muzycznych rozważań w jej trakcie, by stała się bardziej przyswajalną formą zarobku, odartą z upokorzenia magiczną ułomnością. W oczach magicznego świata widniał na skali kalectwa wyżej niż Hector.
Raz rozbudzona czujność pozostała na warcie, mając na względzie obecność Vale'a nawet wtedy, gdy podjął decyzję o ignorowaniu go - myśli krążyły ospale, jak sępy, przybierające się z wolna do padliny, oceniające sytuację z góry, korzystając z szerszej perspektywy - widoku rozciągniętego poza sam cel. Nurkował w świadomości z triumfem, dopiero teraz czując przypływ satysfakcji. Fizyczna przewaga nad czarodziejem nie była żadnym osiągnięciem, niesprawna noga ściągała go w dół, wadziła i spowalniała, lecz niewygodny fakt, skaza na idealnej reputacji - to był zupełnie inny kaliber, godzący w pieczołowicie składany obraz porządnego człowieka o wyrachowanych gestach. Widział to - gdyby nie wnikliwe obserwacje prowadzone od najmłodszych lat, miałby trudności z utrzymaniem się na ostrych krawędziach bezwzględnego świata, tymczasem lawirował na ich szczycie, nie bojąc się występować poza cienkie granice z bezczelnym uśmieszkiem igrającym na ustach. Spektakularne odkrycie zasłoniło zatartą ścieżkę do wspomnień bardziej odległych, do wypieranego uparcie dzieciństwa, noszącego ślad osoby o identycznych personaliach. Wyłożone na złotej tacy nazwisko nie rozbudziło wyobraźni ośmiolatka, nie mogło odłupać zrogowaciałej skorupy wrośniętej w tamten okres - pamiętał głównie ciężką rękę ojca, makabrycznie rzeczowe opisy oraz obrazowe ryciny, zapach sklepu na Nokturnie, rozlaną przypadkowo krew do klątwy, ściekającą z palców i ten przeklęty zegar, odmierzający czas wyjątkowo posępną barwą. Gęsta mgła pochłaniała przyjazne iskry, rozpychając się nad nielicznymi miłymi wspomnieniami.
Czekał cierpliwie, dając mężczyźnie czas na skojarzenie faktów albo tworzenie zasłony dymnej - co tam sobie wolał. Zestawienie przedstawianego wizerunku z upodobaniami z zacisza Wenus było ciekawym zderzeniem z rzeczywistością, solidnie rzutując na ogólny obraz jegomościa. Wykorzystywanie informacji było sporne, na ten moment nie miał co z nimi zrobić, ale lubił wiedzieć, nie bagatelizował mocy słów. Usłyszawszy pytanie nie powstrzymał brwi przed pomknięciem do góry, co nadało ostrym rysom twarzy nieco lekceważącego zarysu, nadal podszytego rozbawieniem. Miło? Co było miłego w tych okolicznościach? Wygrażanie pięściami, świadomość przemocy, czy syf na ledwo sprzątniętej podłodze?
- Moje personalia nic nie wniosą do pańskiego świata, panie Vale. Ja tu tylko sprzątam - odpowiedział cierpko, sucho, krótkim cięciem gasząc kolejny wątek - najszczerszą prawdą, gorzką i nieprzyjemną nawet dla niego. Znajomość nazwiska dawała Hectorowi dokładnie nic. U Prewetta mógł interweniować bez konkretnych danych, personel nie był na tyle liczny, by generować w tym temacie pomyłki. Wiedział jednak, że nie stąd brała się dociekliwość i świadomie wybrał drogę pod prąd, wracając do energiczniejszego zamiatania, by szybciej uporać się z bałaganem. Przy okazji zmienił ton, uderzając w subtelnie przyjaźniejsze rejestry, które mogłyby rozładować napięcie - i pewnie do tego by doszło, gdyby nie to, że był sobą. - Proszę się lepiej pochwalić, czym szczyci się magipsychiatria. Przełomowe odkrycia ostatnich lat? Zjawiskowe postępy? Sposoby na chorobliwe odreagowanie stresów? - zgrabna zmiana narracji - taki był przecież dumny ze swojej pozycji, na pewno mógł coś na ten temat opowiedzieć, prawda?
- Doprawdy? - wymamrotał bez cienia zainteresowania, głosem przepełnionym barwą najczystszej niechęci. - Zainteresuję się tematem przy kolejnej sesji alchemicznej - uzupełnił z martwą uprzejmością, nie powstrzymując drgnięcia mięśni, na chwilę zaznaczających antypatię w drobnej zmarszczce tuż obok nosa. Pragnął uciąć temat jak najszybciej, skoncentrować się na robocie - a raczej snuciu muzycznych rozważań w jej trakcie, by stała się bardziej przyswajalną formą zarobku, odartą z upokorzenia magiczną ułomnością. W oczach magicznego świata widniał na skali kalectwa wyżej niż Hector.
Raz rozbudzona czujność pozostała na warcie, mając na względzie obecność Vale'a nawet wtedy, gdy podjął decyzję o ignorowaniu go - myśli krążyły ospale, jak sępy, przybierające się z wolna do padliny, oceniające sytuację z góry, korzystając z szerszej perspektywy - widoku rozciągniętego poza sam cel. Nurkował w świadomości z triumfem, dopiero teraz czując przypływ satysfakcji. Fizyczna przewaga nad czarodziejem nie była żadnym osiągnięciem, niesprawna noga ściągała go w dół, wadziła i spowalniała, lecz niewygodny fakt, skaza na idealnej reputacji - to był zupełnie inny kaliber, godzący w pieczołowicie składany obraz porządnego człowieka o wyrachowanych gestach. Widział to - gdyby nie wnikliwe obserwacje prowadzone od najmłodszych lat, miałby trudności z utrzymaniem się na ostrych krawędziach bezwzględnego świata, tymczasem lawirował na ich szczycie, nie bojąc się występować poza cienkie granice z bezczelnym uśmieszkiem igrającym na ustach. Spektakularne odkrycie zasłoniło zatartą ścieżkę do wspomnień bardziej odległych, do wypieranego uparcie dzieciństwa, noszącego ślad osoby o identycznych personaliach. Wyłożone na złotej tacy nazwisko nie rozbudziło wyobraźni ośmiolatka, nie mogło odłupać zrogowaciałej skorupy wrośniętej w tamten okres - pamiętał głównie ciężką rękę ojca, makabrycznie rzeczowe opisy oraz obrazowe ryciny, zapach sklepu na Nokturnie, rozlaną przypadkowo krew do klątwy, ściekającą z palców i ten przeklęty zegar, odmierzający czas wyjątkowo posępną barwą. Gęsta mgła pochłaniała przyjazne iskry, rozpychając się nad nielicznymi miłymi wspomnieniami.
Czekał cierpliwie, dając mężczyźnie czas na skojarzenie faktów albo tworzenie zasłony dymnej - co tam sobie wolał. Zestawienie przedstawianego wizerunku z upodobaniami z zacisza Wenus było ciekawym zderzeniem z rzeczywistością, solidnie rzutując na ogólny obraz jegomościa. Wykorzystywanie informacji było sporne, na ten moment nie miał co z nimi zrobić, ale lubił wiedzieć, nie bagatelizował mocy słów. Usłyszawszy pytanie nie powstrzymał brwi przed pomknięciem do góry, co nadało ostrym rysom twarzy nieco lekceważącego zarysu, nadal podszytego rozbawieniem. Miło? Co było miłego w tych okolicznościach? Wygrażanie pięściami, świadomość przemocy, czy syf na ledwo sprzątniętej podłodze?
- Moje personalia nic nie wniosą do pańskiego świata, panie Vale. Ja tu tylko sprzątam - odpowiedział cierpko, sucho, krótkim cięciem gasząc kolejny wątek - najszczerszą prawdą, gorzką i nieprzyjemną nawet dla niego. Znajomość nazwiska dawała Hectorowi dokładnie nic. U Prewetta mógł interweniować bez konkretnych danych, personel nie był na tyle liczny, by generować w tym temacie pomyłki. Wiedział jednak, że nie stąd brała się dociekliwość i świadomie wybrał drogę pod prąd, wracając do energiczniejszego zamiatania, by szybciej uporać się z bałaganem. Przy okazji zmienił ton, uderzając w subtelnie przyjaźniejsze rejestry, które mogłyby rozładować napięcie - i pewnie do tego by doszło, gdyby nie to, że był sobą. - Proszę się lepiej pochwalić, czym szczyci się magipsychiatria. Przełomowe odkrycia ostatnich lat? Zjawiskowe postępy? Sposoby na chorobliwe odreagowanie stresów? - zgrabna zmiana narracji - taki był przecież dumny ze swojej pozycji, na pewno mógł coś na ten temat opowiedzieć, prawda?
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Naprawdę postarał się załagodzić niezręczność, ale mina mężczyzny - najpierw wyrażająca niewerbalną groźbę - stężała w minie niewyrażającej absolutnie nic, poza lekką niechęcią.
"Nic" zawsze budziło w nim pewną mieszankę niepokoju i frustracji, z upływem lat zagłuszaną doświadczeniem. W dzieciństwie z miny ojca trudno było wyczytać emocje i nadchodzący gniew, mały Hector rozumiał też emocje rówieśników o wiele mniej intuicyjnie niż choćby jego brat. Zwłaszcza drwiny - albo nie wychwytywał ich w porę, albo samemu mówił coś, co w jego założeniu miało być lekką ripostą, a urastało do pretekstu do dziecięcej przemocy. Z pomocą i ochroną przychodziła mu magia dziecięca, a z upływem lat - fascynacja ludzkim umysłem. Ludzie byli zagadkami, ale dzięki magipsychiatrii potrafił rozwiązać prawie każdą zagadkę, n a u c z y ł się tego. Nauczył się też miłej miny, łagodnego uśmiechu, pozorów empatii dla każdego pacjenta (nawet takich, których w głębi duszy uznawał za idiotów), tolerowania własnej żony - wszystkiego, co mógł zrzucić jak niewygodną maskę za dusznymi i gwarantującymi anonimowość drzwiami Wenus.
Teraz kurtyna anonimowości się rozdarła, jego własna maska zaczęła pękać - wyćwiczony, łagodny uśmiech magipsychiatry ustępował z każdą minutą pokerowej twarzy własnego ojca - a maska nieznajomego wydawała się, jak na złość, leżeć idealnie.
Powinien po prostu machnąć ręką i odejść, z pewnością zrobiłaby to normalna osoba - ale najpierw powstrzymała go zwykła ciekawość (umiał znieść niezręczną atmosferę, ale nie znosił nierozwiązanych zagadek - a w antypatii nieznajomego było coś wymykającego się irytacji za rozlane wiadro; coś cięższego; a Hector nie umiał znaleźć na poczekaniu wyjaśnienia dla dumnej miny i tłumionej złości), a potem świadomość, że blondyn wie o nim zbyt wiele.
Podczas, gdy on nie wiedział o nim nic, zupełnie nic.
Niewygodna, kłująca świadomość. Zwłaszcza dla kogoś, kto całe życie czuł się kaleki i zastraszony. Zbyt słaby by walczyć i zbyt powolny by uciekać, nauczył się obserwować. Przewidywać ruchy innych, złośliwości dzieci, niezadowolenie ojca. Poznawać sekrety pacjentów i utwierdzać ich w przekonaniu, że nigdy ich nie wyda - a w głębi serca napawać się ich cichym lękiem, że jednak wie o nich zbyt wiele. Teraz role się odwróciły, to on czuł się obserwowany. Nie wiedział przez kogo, nie wiedział dlaczego, a nie znosił niewiedzy. Była nieprzewidywalna, a nieprzewidywalność była niebezpieczna. Wedle wszelkiej logiki powinien po prostu uznać, że nijak nie interesuje woźnego w wiejskiej lecznicy, ale zapominał o logice gdy musiał mieć ostatnie słowo. Zwłaszcza, że tak bezczelna odmowa podania najzwyklejszych danych osobowych, zamaskowana sztuczną uprzejmością, nijak nie mieściła się w kategoriach kurtuazji, do której był przyzwyczajony. Powinien wziąć głęboki wdech i przypomnieć sobie, że może istniało jakieś racjonalne wytłumaczenie. Może nieznajomy był mugolem i bał się magii i mugole z pewnością mieli inne pojęcie o dobrym wychowaniu i stąd ta niechęć i podteksty o "jego świecie" - to wyjaśnienie byłoby ładne, eleganckie, i bezpieczne. Ale mugole nie pracowali w Wenus i chyba nie rzucali człowiekowi w twarz przeszłością z tak irytującą nonszalancją.
-Bez przesady, jesteśmy w lecznicy, a nie w Wenus. - odparował więc, nie przemyślawszy swojego ostatniego słowa. -Tu nie ma anonimowego podziału na mój świat i pański. - przypomniał niczymktoś niezmiernie urażony tym, że ktoś tak po prostu odmówił przedstawienia się w sytuacji służbowej czystokrwisty czarodziej, który miłosiernie dzielił się swoim czasem i magią i Evanesco i dostępem do ingrediencji z uciśnioną populacją Doliny Godryka, ostoja tolerancji w dzisiejszych, niespokojnych czasach. Mógłby sobie samemu uścisnąć rękę za bycie nowoczesnym i postępowym i robiącym na złość duchu ojca - ale tak naprawdę zbyt się bał o skórę własną i syna i siostry by oferować pomoc Prewettom zupełnie beztrosko. A gdyby Leta i teściowie nie mieszkali na Półwyspie Kornwalijskim, pewnie starałby się tutaj nie bywać.
Zmiana tematu była nagła, zbyt nagła by mogła być szczera - a Hector potrafił rozpoznawać nieszczerze przyjazny ton, bo samemu go nadużywał (tylko własnym zdaniem robił to lepiej, on przynajmniej się starał).
-To szeroka dziedzina, nie chciałbym pana zanudzić. - odpowiedział z promiennym (fałszywym) uśmiechem, choć miał dokładnie taki zamiar. Go zanudzić. I coś sprawdzić. Nie wiedział o tym człowieku zupełnie nic, ale o pacjentach też nie wiedział zupełnie nic - dopóki ich nie sprowokował. Spojrzał znajomemu-nieznajomemu prosto w oczy, bo tak najlepiej wychwycić zmiany mimiki, czułe punkty. -A współczesność stawia przed magipsychiatrią sporo wyzwań. Nikt nie zbadał jeszcze chociażby stresu, jakiego doświadczyli mugo...niemagiczni w związku z odkryciem magii i anomalii - poprawił się jakby od niechcenia, choć każde słowo było wyważone. Ale ty nie jesteś mugolem, prawda? -Ale osobiście fascynują mnie odkrycia i postępy z zakresu leczenia charłactwa. Naprawdę przełomowe, sam pracuję z takimi pacjentami. - obwieścił, a choć skłamał odrobinę to zracjonalizował samemu sobie, że to prawda (Leta nie była pacjentką i nie wiedziała, że chciał jej pomóc, ale teoretyczne rozważania to wciąż praca!) i nawet nie mrugnął. To akurat nie stanowiło dla niego problemu, przeważnie zapominał o tym, że ma mrugać i denerwował ludzi tym, że zbyt przenikliwie się na nich patrzył.
"Nic" zawsze budziło w nim pewną mieszankę niepokoju i frustracji, z upływem lat zagłuszaną doświadczeniem. W dzieciństwie z miny ojca trudno było wyczytać emocje i nadchodzący gniew, mały Hector rozumiał też emocje rówieśników o wiele mniej intuicyjnie niż choćby jego brat. Zwłaszcza drwiny - albo nie wychwytywał ich w porę, albo samemu mówił coś, co w jego założeniu miało być lekką ripostą, a urastało do pretekstu do dziecięcej przemocy. Z pomocą i ochroną przychodziła mu magia dziecięca, a z upływem lat - fascynacja ludzkim umysłem. Ludzie byli zagadkami, ale dzięki magipsychiatrii potrafił rozwiązać prawie każdą zagadkę, n a u c z y ł się tego. Nauczył się też miłej miny, łagodnego uśmiechu, pozorów empatii dla każdego pacjenta (nawet takich, których w głębi duszy uznawał za idiotów), tolerowania własnej żony - wszystkiego, co mógł zrzucić jak niewygodną maskę za dusznymi i gwarantującymi anonimowość drzwiami Wenus.
Teraz kurtyna anonimowości się rozdarła, jego własna maska zaczęła pękać - wyćwiczony, łagodny uśmiech magipsychiatry ustępował z każdą minutą pokerowej twarzy własnego ojca - a maska nieznajomego wydawała się, jak na złość, leżeć idealnie.
Powinien po prostu machnąć ręką i odejść, z pewnością zrobiłaby to normalna osoba - ale najpierw powstrzymała go zwykła ciekawość (umiał znieść niezręczną atmosferę, ale nie znosił nierozwiązanych zagadek - a w antypatii nieznajomego było coś wymykającego się irytacji za rozlane wiadro; coś cięższego; a Hector nie umiał znaleźć na poczekaniu wyjaśnienia dla dumnej miny i tłumionej złości), a potem świadomość, że blondyn wie o nim zbyt wiele.
Podczas, gdy on nie wiedział o nim nic, zupełnie nic.
Niewygodna, kłująca świadomość. Zwłaszcza dla kogoś, kto całe życie czuł się kaleki i zastraszony. Zbyt słaby by walczyć i zbyt powolny by uciekać, nauczył się obserwować. Przewidywać ruchy innych, złośliwości dzieci, niezadowolenie ojca. Poznawać sekrety pacjentów i utwierdzać ich w przekonaniu, że nigdy ich nie wyda - a w głębi serca napawać się ich cichym lękiem, że jednak wie o nich zbyt wiele. Teraz role się odwróciły, to on czuł się obserwowany. Nie wiedział przez kogo, nie wiedział dlaczego, a nie znosił niewiedzy. Była nieprzewidywalna, a nieprzewidywalność była niebezpieczna. Wedle wszelkiej logiki powinien po prostu uznać, że nijak nie interesuje woźnego w wiejskiej lecznicy, ale zapominał o logice gdy musiał mieć ostatnie słowo. Zwłaszcza, że tak bezczelna odmowa podania najzwyklejszych danych osobowych, zamaskowana sztuczną uprzejmością, nijak nie mieściła się w kategoriach kurtuazji, do której był przyzwyczajony. Powinien wziąć głęboki wdech i przypomnieć sobie, że może istniało jakieś racjonalne wytłumaczenie. Może nieznajomy był mugolem i bał się magii i mugole z pewnością mieli inne pojęcie o dobrym wychowaniu i stąd ta niechęć i podteksty o "jego świecie" - to wyjaśnienie byłoby ładne, eleganckie, i bezpieczne. Ale mugole nie pracowali w Wenus i chyba nie rzucali człowiekowi w twarz przeszłością z tak irytującą nonszalancją.
-Bez przesady, jesteśmy w lecznicy, a nie w Wenus. - odparował więc, nie przemyślawszy swojego ostatniego słowa. -Tu nie ma anonimowego podziału na mój świat i pański. - przypomniał niczym
Zmiana tematu była nagła, zbyt nagła by mogła być szczera - a Hector potrafił rozpoznawać nieszczerze przyjazny ton, bo samemu go nadużywał (tylko własnym zdaniem robił to lepiej, on przynajmniej się starał).
-To szeroka dziedzina, nie chciałbym pana zanudzić. - odpowiedział z promiennym (fałszywym) uśmiechem, choć miał dokładnie taki zamiar. Go zanudzić. I coś sprawdzić. Nie wiedział o tym człowieku zupełnie nic, ale o pacjentach też nie wiedział zupełnie nic - dopóki ich nie sprowokował. Spojrzał znajomemu-nieznajomemu prosto w oczy, bo tak najlepiej wychwycić zmiany mimiki, czułe punkty. -A współczesność stawia przed magipsychiatrią sporo wyzwań. Nikt nie zbadał jeszcze chociażby stresu, jakiego doświadczyli mugo...niemagiczni w związku z odkryciem magii i anomalii - poprawił się jakby od niechcenia, choć każde słowo było wyważone. Ale ty nie jesteś mugolem, prawda? -Ale osobiście fascynują mnie odkrycia i postępy z zakresu leczenia charłactwa. Naprawdę przełomowe, sam pracuję z takimi pacjentami. - obwieścił, a choć skłamał odrobinę to zracjonalizował samemu sobie, że to prawda (Leta nie była pacjentką i nie wiedziała, że chciał jej pomóc, ale teoretyczne rozważania to wciąż praca!) i nawet nie mrugnął. To akurat nie stanowiło dla niego problemu, przeważnie zapominał o tym, że ma mrugać i denerwował ludzi tym, że zbyt przenikliwie się na nich patrzył.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kultura, wbrew pozorom, nie była Argusowi obcym pojęciem. Nie sięgał poziomu najwyższych sfer - ludzi otulonych kosztownymi tkaninami, którzy bezkonkurencyjnie lawirowali w subtelnościach etykiety oraz podprogowych przekazach przykrytych toną kurtuazji - nie, do nich nie śmiałby się porównywać, lecz nie miał problemu z wyczuciem sytuacji, powagi czy ogólnie przyjętych wzorców, znał ludzkie oczekiwania, zwyczajnie wiedział jak się zachować. Wiedział mimo bezpośrednich uwag, złowróżbnego tonu, krzywych spojrzeń, kpiącej postawy oraz impertynencji. Podwaliny dobrego wychowania sięgały najmłodszych lat, lichego domowego ogniska - syn pierworodny Vidara musiał sprostać wyzwaniu, w dorosłości miał nieść na barkach odpowiedzialność, współpracować z lordami Durham - pokładano w nim nadzieje, wymagano pielęgnowania rodzinnych tradycji, tam coś znaczył. W sierocińcu lądował już z łatką byle kogo, wytrwale ostudzano mu temperament, oczekiwano pokory, ciszy, przestrzegania licznych zasad. W wiejskim domu opiekę roztaczała Donna, kobieta niebywale wykształcona i elegancka jak na peryferyjne standardy, wyróżniająca się rozsądkiem w przedstawianiu niepokornemu chłopakowi społecznych konwenansów. Elegancja była dla niego tak samo naturalna, jak nieprzyjazne warknięcia na powitanie i choć zdarzało mu się zachowywać kulturalnie tylko po to, by coś osiągnąć (lub czemuś zapobiec), wcale nie była to zasada, nie musiał sztucznie zmuszać się do odpowiedniego słowa ani uprzejmości, tak jak nie musiał prowokować i obrażać rozmówcy. Rozchodziło się bowiem o wybór, nie wiedzę. Na swoje nieszczęście, uwielbiał rzucać światu wyzwania, ulegać pokusom i impulsom, ale na ogół - zwyczajnie wybierał.
Uprzejmy zarys uśmiechu ozdobił usta, gdy brwi uniosły się w lekkim zaskoczeniu nad zaciekawionym spojrzeniem, dając nieco więcej materiału interpretacyjnego magipsychiatrze - nie próbował kryć żadnej ze swoich emocji. Vale pierwszy raz zaskoczył go nieroztropnością, daleką od wcześniejszych wystudiowanych gestów. Urocze zacisze Wenus oficjalnie figurowało jako restauracja, która niekoniecznie musiała być znana szerszemu gronu, zwłaszcza w detalach, lecz publiczne wyznania o pojawianiu się w burdelu... ryzykowne, szczególnie dla czarodzieja o jakiejś pozycji, przy absurdalnych okolicznościach niewartych zachodu i ewentualności, że drzwi gabinetu otworzą się lada moment. Jaśnie pan nie wyglądał mu na ryzykanta, nie, i choć Filcha kusiło, by zagrać na otwartych kartach - pociągnąć wątek Wenus z podobną beztroską do rozmówcy, tylko i wyłącznie w celu wprowadzenia go w zakłopotanie w momencie, jaki uzna za słuszny - zrezygnował, ograniczając się do krótkiej odpowiedzi, nie wprowadzając między kwestie niepotrzebnego milczenia ani napięcia. - Faktycznie - z wnioskami wyciągniętymi przez Hectora godził się lekkim tonem - bez sarkazmu, zaciekłych spojrzeń i wyzywających nut - zupełnie jakby został przekonany niecierpliwym argumentem, nawołującym do spoufalenia. Nie dało się ukryć, lecznica i Wenus nie stały obok siebie i do tej części wolał się odnieść, resztę pozostawiając w błogim niebycie, gdyż na podział między ich światami miał już wyrobiony twardy pogląd. Niemniej, skąpe słowo potwierdzenia bez kontynuacji zawisło w powietrzu, zamiast pożądanych informacji magipsychiatra mógł wsłuchać się w miarowy szmer miotły, wirującej w eleganckim tańcu po podłodze. Czy nie był to wystarczający dowód na przepaść, jaka ich dzieliła? W jaki sposób łączyło się światy magicznych i za-mało-magicznych? Anonimowi czy jawni, pewne prawdy tkwiły w miejscu, gdy czarodzieje w zakłamaniu gonili za progresywnością, z wyrafinowaniem darując łaskawe przyzwolenie na uczestnictwo w ich życiu. Z tą myślą przyjął promienny uśmiech i długie spojrzenie, już czując, że cienka i finezyjna linia zaczyna puchnąć, przybierać fakturę mocnego pociągnięcia węglem, z siłą przyciśniętego do papieru. Gdyby ją rozetrzeć, nie stanowiłaby zatartej granicy - zostawiłaby po sobie paskudny, brudny ślad, zalewający przyjemną biel papieru nieestetycznymi cieniami. Można było trzeć je intensywnie, wymazywać z uporem i wmawiać, że nic a nic nie splamiło jasnej powierzchni, że była nienaruszona, ale dowody pozostawały widoczne gołym okiem.
Spodziewał się. Nie tego zdania, nie miny, nie terapii charłactwa per se; spodziewał się prędzej czy później dostać w twarz własną ułomnością, spodziewał się protekcjonalnego podejścia, spodziewał się nawet bezczelności - zbyt często działał ludziom na nerwy, prowokując rozmówców był przygotowany na podobną odpowiedź - prowokację - na nią liczył, to z niej rodził się upragniony dreszczyk emocji, iskra, niezbity dowód na życie, które wyrwał z rąk despotycznego ojca. Przewiercające spojrzenie jasnych tęczówek nie zrobiło na Argusie wrażenia, wytrzymał je bez trudu, nie czując, że ma cokolwiek do ukrycia, aczkolwiek zamrugał parę razy w kontraście do rozmówcy, tym razem udając zaskoczenie. Byli wszyscy, kurwa, tacy sami. Stojący przed nim czarodziej zwyczajnie pozbył się subtelności - w słowach i obserwacji. Gdyby tylko, jakimś zupełnym przypadkiem, do świadomości Argusa dotarło, kogo dokładnie traktował jako pacjenta w swoim eksperymentalnym przejawie dobroduszności, nerwy mogłyby zatrząść się gwałtownie w posadach, a pięść zadrżeć (powstrzymana, czy niekoniecznie?) w krótkiej podróży do szczęki jegomościa. Na szczęście - swoje i Hectora - nie wiedział. Pozwolił ciszy podsumować ostatnie słowa, przez dobrych parę sekund walcząc z magipsychiatrą na spojrzenia, zanim skonfrontował go z kpiącym wykrzywieniem warg, preludium do symfonii śmiechu. Zawinięty przy lewym uchu kosmyk jasnych włosów uwolnił się, gdy pokręcił głową z niedowierzaniem. Z początku zignorował całą odpowiedź - dokończył cierpliwie zamiatanie, zaśmiewając się raz po raz pod nosem, zniknął na moment w łazience, by zgarnąć mopa z wiadra, po czym z głuchym plaśnięciem zetknął go z podłogą w korytarzu, zerkając na postępowego uzdrowiciela.
- Winszuję - nieszczerze - Ambitnie, dobrze, trzeba sobie stawiać wyzwania, nie? I jakie są te postępy? Jaki procent pacjentów trafia do Hogwartu? - zapytał neutralnie, choć mógł uciec się do agresywnych aluzji i docinek. Tracił zainteresowanie jego podwórkiem, nie wierząc w żadne słowo, wątpiąc w przełomowe metody, a ponadto spodziewając się, że mogą być prowadzone albo drastycznie, albo z ogromną dawką manipulacji. Magiczne elektrowstrząsy? Lobotomia? Nie znał się na psychiatrii, ale społeczne postrzeganie tej dziedziny mocno ją stygmatyzowało. Więc byli bandą czubków, potrzebujących koniecznie niezawodnej magicznej pomocy, naprawy, by mogli funkcjonować, jak oni, lepsi?
Uprzejmy zarys uśmiechu ozdobił usta, gdy brwi uniosły się w lekkim zaskoczeniu nad zaciekawionym spojrzeniem, dając nieco więcej materiału interpretacyjnego magipsychiatrze - nie próbował kryć żadnej ze swoich emocji. Vale pierwszy raz zaskoczył go nieroztropnością, daleką od wcześniejszych wystudiowanych gestów. Urocze zacisze Wenus oficjalnie figurowało jako restauracja, która niekoniecznie musiała być znana szerszemu gronu, zwłaszcza w detalach, lecz publiczne wyznania o pojawianiu się w burdelu... ryzykowne, szczególnie dla czarodzieja o jakiejś pozycji, przy absurdalnych okolicznościach niewartych zachodu i ewentualności, że drzwi gabinetu otworzą się lada moment. Jaśnie pan nie wyglądał mu na ryzykanta, nie, i choć Filcha kusiło, by zagrać na otwartych kartach - pociągnąć wątek Wenus z podobną beztroską do rozmówcy, tylko i wyłącznie w celu wprowadzenia go w zakłopotanie w momencie, jaki uzna za słuszny - zrezygnował, ograniczając się do krótkiej odpowiedzi, nie wprowadzając między kwestie niepotrzebnego milczenia ani napięcia. - Faktycznie - z wnioskami wyciągniętymi przez Hectora godził się lekkim tonem - bez sarkazmu, zaciekłych spojrzeń i wyzywających nut - zupełnie jakby został przekonany niecierpliwym argumentem, nawołującym do spoufalenia. Nie dało się ukryć, lecznica i Wenus nie stały obok siebie i do tej części wolał się odnieść, resztę pozostawiając w błogim niebycie, gdyż na podział między ich światami miał już wyrobiony twardy pogląd. Niemniej, skąpe słowo potwierdzenia bez kontynuacji zawisło w powietrzu, zamiast pożądanych informacji magipsychiatra mógł wsłuchać się w miarowy szmer miotły, wirującej w eleganckim tańcu po podłodze. Czy nie był to wystarczający dowód na przepaść, jaka ich dzieliła? W jaki sposób łączyło się światy magicznych i za-mało-magicznych? Anonimowi czy jawni, pewne prawdy tkwiły w miejscu, gdy czarodzieje w zakłamaniu gonili za progresywnością, z wyrafinowaniem darując łaskawe przyzwolenie na uczestnictwo w ich życiu. Z tą myślą przyjął promienny uśmiech i długie spojrzenie, już czując, że cienka i finezyjna linia zaczyna puchnąć, przybierać fakturę mocnego pociągnięcia węglem, z siłą przyciśniętego do papieru. Gdyby ją rozetrzeć, nie stanowiłaby zatartej granicy - zostawiłaby po sobie paskudny, brudny ślad, zalewający przyjemną biel papieru nieestetycznymi cieniami. Można było trzeć je intensywnie, wymazywać z uporem i wmawiać, że nic a nic nie splamiło jasnej powierzchni, że była nienaruszona, ale dowody pozostawały widoczne gołym okiem.
Spodziewał się. Nie tego zdania, nie miny, nie terapii charłactwa per se; spodziewał się prędzej czy później dostać w twarz własną ułomnością, spodziewał się protekcjonalnego podejścia, spodziewał się nawet bezczelności - zbyt często działał ludziom na nerwy, prowokując rozmówców był przygotowany na podobną odpowiedź - prowokację - na nią liczył, to z niej rodził się upragniony dreszczyk emocji, iskra, niezbity dowód na życie, które wyrwał z rąk despotycznego ojca. Przewiercające spojrzenie jasnych tęczówek nie zrobiło na Argusie wrażenia, wytrzymał je bez trudu, nie czując, że ma cokolwiek do ukrycia, aczkolwiek zamrugał parę razy w kontraście do rozmówcy, tym razem udając zaskoczenie. Byli wszyscy, kurwa, tacy sami. Stojący przed nim czarodziej zwyczajnie pozbył się subtelności - w słowach i obserwacji. Gdyby tylko, jakimś zupełnym przypadkiem, do świadomości Argusa dotarło, kogo dokładnie traktował jako pacjenta w swoim eksperymentalnym przejawie dobroduszności, nerwy mogłyby zatrząść się gwałtownie w posadach, a pięść zadrżeć (powstrzymana, czy niekoniecznie?) w krótkiej podróży do szczęki jegomościa. Na szczęście - swoje i Hectora - nie wiedział. Pozwolił ciszy podsumować ostatnie słowa, przez dobrych parę sekund walcząc z magipsychiatrą na spojrzenia, zanim skonfrontował go z kpiącym wykrzywieniem warg, preludium do symfonii śmiechu. Zawinięty przy lewym uchu kosmyk jasnych włosów uwolnił się, gdy pokręcił głową z niedowierzaniem. Z początku zignorował całą odpowiedź - dokończył cierpliwie zamiatanie, zaśmiewając się raz po raz pod nosem, zniknął na moment w łazience, by zgarnąć mopa z wiadra, po czym z głuchym plaśnięciem zetknął go z podłogą w korytarzu, zerkając na postępowego uzdrowiciela.
- Winszuję - nieszczerze - Ambitnie, dobrze, trzeba sobie stawiać wyzwania, nie? I jakie są te postępy? Jaki procent pacjentów trafia do Hogwartu? - zapytał neutralnie, choć mógł uciec się do agresywnych aluzji i docinek. Tracił zainteresowanie jego podwórkiem, nie wierząc w żadne słowo, wątpiąc w przełomowe metody, a ponadto spodziewając się, że mogą być prowadzone albo drastycznie, albo z ogromną dawką manipulacji. Magiczne elektrowstrząsy? Lobotomia? Nie znał się na psychiatrii, ale społeczne postrzeganie tej dziedziny mocno ją stygmatyzowało. Więc byli bandą czubków, potrzebujących koniecznie niezawodnej magicznej pomocy, naprawy, by mogli funkcjonować, jak oni, lepsi?
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Gdyby nie Wenus, uwierające sumienie niczym cierń, w skrytości mężczyzny wyczułby może coś ponad zawziętością i zbywaniem dobrego wychowania. Drażniła go świadomość, że nieznajomy zna jego sekret, a on sam nie zna nawet jego imienia - ale gdyby potrafił odstawić to na bok, spojrzeć na sytuację mniej egocentrycznie, byłby przecież zdolny do bardziej zniuansowanych wniosków. Do jakiegoś głębokiego i mądrego przemyślenia o dumie używanej niczym tarcza, o pozorach wyboru znajdowanych nawet w sytuacji bez wyjścia, aby nie oszaleć. Może pomyślałby o tym, jak czuł się w pierwszych latach w Ravenclaw - pierwszy raz w życiu pozbawiony tarczy w postaci brata, kaleki na zbyt stromych schodach - odgryzający się zawziętym milczeniem i złośliwościami wszystkim obcym dzieciom, które śmiały się z niego śmiać. Może pomyślałby o Lecie, noszącej głowę wysoko i chowającej uczucia głęboko, o Lecie, przy której wolał nie czarować bez potrzeby, choć wiedział, że nawet gdyby to zrobił to nigdy nie okazałaby bólu. Może pomyślałby o pacjentach, których zagadki chciał rozwiązać - subtelnie i z wyczuciem - gdy czuł się pewny siebie i bezpieczny. Sekret z przeszłości zachwiał jednak poczuciem bezpieczeństwa, na moment wypuszczając na światło dzienne tamtego przestraszonego chłopca, który nienawidził masek (twarz ojca, zawsze niewzruszona, jak idealna maska) i chciał je stłuc za wszelką cenę. Sprowokować, dźgnąć, zobaczyć cokolwiek.
Zobaczył coś: lekkie zaskoczenie. Uniósł lekko podbródek (jak zawsze Leta, gdy chciała okazać, że coś nie robiło na niej wrażenia), jakby chcąc okazać, że nie boi się zawoalowanego sekretu. Wizyt w eleganckiej restauracji, bo choć wyczytał p r a w d ę w arogancji woźnego i własnych wspomnieniach, to słowa wciąż ociekały pozorami. Mógłby się zresztą wszystkiego wyprzeć, choćby po to, by sprawdzić, czy potrafi. Był mężczyzną, miał prawo (słowa zadźwięczały w głowie echem Anselma Vale, ale w zaaferowaniu nie rozpoznał we własnych myślach ojcowskiego cienia) odreagować, wydać pieniądze jak należało, to Beatrice powinna się wstydzić zdrad, a nie on rozrywek. Wstydził się jednak, bo inaczej nie stałby tu tak długo, w oczekiwaniu na personalia, które nigdy nie padły. Nie padł zresztą nawet sprzeciw, tylko krótka i rozbrajająca dalszą rozmowę zgoda, tylko szuranie miotłą.
Wciąż nie zamrugał, bo zapomniał, ale zmrużył lekko oczy - oddającprzeciwnikowi rozmówcy w myślach, że jest niezły w tą grę.
Szuranie miotły drażniło i może spytałby, czy może jakoś pomóc - wstydził się przecież nie tylko Wenus, ale, po ludzku, dokładania mu pracy - ale podświadomie wiedział, że w takich sytuacjach lepiej nie pytać. Zbyt często widział Letę szorującą naczynia, sfrustrowaną nad rozlaną wodą, próbującą sięgnąć do szafki po talerze gdy Orpheus rozrabiał (a ona zbyt często widziała jego, podpierającego się ciężko o ścianę gdy pogoda się zmieniała, a zaklęcia przeciwbólowe słabły), w takich sytuacjach lepiej było odpuścić z dobrodusznymi gestami.
Gdyby tylko potrafił odpuszczać w rozmowie.
Zwłaszcza, gdy ktoś był rozbawiony. Przechylił lekko głowę, niczym ciekawski ptak i zdławił w sobie zawstydzonego chłopca, przywołując profesjonalnego magipsychiatrę o łagodnym uśmiechu. Potrafił to przecież robić na zawołanie (prawda, prawda, prawda? Nawet teściowie wierzyli w maskę pogrążonego w żałobie męża; pozory były jedynym, czym mógł się bronić), a wobec kpiny potrafił się nawet zdobyć na szczerą wyrozumiałość.
Potrafił być przecież wyrozumiały, o ile nikt nie kpił z jego laski, ani rogów przyprawionych przez żonę, ani rodziny, ani wycieczek do Wenus.
-Czymże byłoby życie bez ambitnych marzeń i celów? - spytał retorycznie i poetycko i - wobec woźnego w lecznicy - jakże subtelnie. -Dyscyplina nauki nigdy się nie zmieni, jeśli nie zrobią tego magipsychiatrzy. - wyjaśnił z powagą, pomimo wcześniejszego braku subtelności. Gdy kończył kurs uzdrowicielski, niezachwianie wierzył w możliwość zreformowania leczenia i przekraczania granic. Spotkania z rozhisteryzowanymi żonami bogatych czarodziejów, które zwierzały mu się z fantazji o ogrodnikach (zabawne, Beatrice nigdy mu się nie zwierzała, ona po prostu działała) rozbudziły w nim pewien zawodowy cynizm, ale nie wypleniły do końca młodzieńczych ideałów. -Ani całe społeczeństwo, uznające Hogwart i podobne instytucje za niedościgniony ideał, odpowiednią chronologię postępów za jedyną możliwość - zaczął profesjonalnie, ale gdzieś w połowie zdania słowa zaczęły płynąć same -stygmatyzujące na całe życie dzieci i uznające symptom za prawdę biologiczną, a nie chociażby psychologiczną reakcję obronną. - w głos wkradło się trochę więcej emocji niż zamierzał, może dlatego, że ta psychologiczna zagadka zawsze była jedną z najboleśniejszych. Hector, którego Klątwa Złego Oka skazała na szaleństwo, Victor, którego zniszczył własny ojciec i Leta, Leta, Leta. Podobnie jak siostra, nie wierzył, że to przypadek, uparcie próbował znaleźć winę - w czynnikach środowiskowych, traumie z dzieciństwa, czymkolwiek. -Istnieją udokumentowane postępy w drobnych zdolnościach magicznych, ale potrzeba więcej magipsychiatrów i badań i lat. To świeża gałąź nauki, jak wszystko, co zderza się z uprzedzeniami tych, którym odpowiada status quo . - wzruszył ramionami. Seks też pozostawał niezbadany, zanim Herr Freud zajął się tematem.
Nie, żeby Herr Freud znalazł odpowiedź i rozwiązanie na impuls, który gnał Hectora do Wenus, ale nikt nie jest wszechwiedzący.
Zamrugał - w wystudiowanym, wykalkulowanym geście kogoś wytrąconego z zamyślenia.
-Proszę wybaczyć, mógłbym mówić długo, a nie chcę pana odrywać od pracy. - uśmiechnął się promiennie, uśmiechem niesięgającym oczu, słysząc gwar zza drzwi gabinetu. Może pielęgniarka będzie wreszcie wolna i zaraz z nim pomówi, ale nie chciał przecież zostawiać rozmowy bez puenty.
Nie liczył na sympatię ani na zaufanie, ale nauczył się doceniać ludzką desperację - nawet tą, skrywaną pod maskami obojętności.
Nauczył się też, że pacjencii obiekty doświadczalne nigdy nie znajdą się sami jeśli nie będzie proaktywny.
Nieśpiesznie sięgnął do kieszeni marynarki.
-Jeśli to pana ciekawi - zaczął, udając (a blondyn musiał widzieć, że udaje - ale nic sobie z tego nie robił), że nie naiwnie nie zauważył, że zainteresowanie woźnego było podszyte kpiną i udawane. -to moja wizytówka. - wsunięta między dwa palce, w dłoni wyciągniętej do charłaka w momencie (wybranym momencie), w którym ten akurat trzymał miotłę tylko jedną ręką. Imię, nazwisko, kwalifikacje, adres gabinetu w Walii i wymowny dopisek o możliwości wizyt w domach lub miejscach wybranych przez klientów.
Klientów, nie pacjentów, woleli takie określenie.
Dopisku o zniżkach (ba, całkowitym gratisie? Mogli sobie pomóc obydwoje, w pamięci wciąż miał Letę) dla ludzi, którzy widzieli go w nieprzyzwoitych miejscach i sytuacjach nigdy nie było - ale pewne biznesowe prawdy można wyczytać z chłodnego spojrzenia i ciepłego uśmiechu.
Zobaczył coś: lekkie zaskoczenie. Uniósł lekko podbródek (jak zawsze Leta, gdy chciała okazać, że coś nie robiło na niej wrażenia), jakby chcąc okazać, że nie boi się zawoalowanego sekretu. Wizyt w eleganckiej restauracji, bo choć wyczytał p r a w d ę w arogancji woźnego i własnych wspomnieniach, to słowa wciąż ociekały pozorami. Mógłby się zresztą wszystkiego wyprzeć, choćby po to, by sprawdzić, czy potrafi. Był mężczyzną, miał prawo (słowa zadźwięczały w głowie echem Anselma Vale, ale w zaaferowaniu nie rozpoznał we własnych myślach ojcowskiego cienia) odreagować, wydać pieniądze jak należało, to Beatrice powinna się wstydzić zdrad, a nie on rozrywek. Wstydził się jednak, bo inaczej nie stałby tu tak długo, w oczekiwaniu na personalia, które nigdy nie padły. Nie padł zresztą nawet sprzeciw, tylko krótka i rozbrajająca dalszą rozmowę zgoda, tylko szuranie miotłą.
Wciąż nie zamrugał, bo zapomniał, ale zmrużył lekko oczy - oddając
Szuranie miotły drażniło i może spytałby, czy może jakoś pomóc - wstydził się przecież nie tylko Wenus, ale, po ludzku, dokładania mu pracy - ale podświadomie wiedział, że w takich sytuacjach lepiej nie pytać. Zbyt często widział Letę szorującą naczynia, sfrustrowaną nad rozlaną wodą, próbującą sięgnąć do szafki po talerze gdy Orpheus rozrabiał (a ona zbyt często widziała jego, podpierającego się ciężko o ścianę gdy pogoda się zmieniała, a zaklęcia przeciwbólowe słabły), w takich sytuacjach lepiej było odpuścić z dobrodusznymi gestami.
Gdyby tylko potrafił odpuszczać w rozmowie.
Zwłaszcza, gdy ktoś był rozbawiony. Przechylił lekko głowę, niczym ciekawski ptak i zdławił w sobie zawstydzonego chłopca, przywołując profesjonalnego magipsychiatrę o łagodnym uśmiechu. Potrafił to przecież robić na zawołanie (prawda, prawda, prawda? Nawet teściowie wierzyli w maskę pogrążonego w żałobie męża; pozory były jedynym, czym mógł się bronić), a wobec kpiny potrafił się nawet zdobyć na szczerą wyrozumiałość.
Potrafił być przecież wyrozumiały, o ile nikt nie kpił z jego laski, ani rogów przyprawionych przez żonę, ani rodziny, ani wycieczek do Wenus.
-Czymże byłoby życie bez ambitnych marzeń i celów? - spytał retorycznie i poetycko i - wobec woźnego w lecznicy - jakże subtelnie. -Dyscyplina nauki nigdy się nie zmieni, jeśli nie zrobią tego magipsychiatrzy. - wyjaśnił z powagą, pomimo wcześniejszego braku subtelności. Gdy kończył kurs uzdrowicielski, niezachwianie wierzył w możliwość zreformowania leczenia i przekraczania granic. Spotkania z rozhisteryzowanymi żonami bogatych czarodziejów, które zwierzały mu się z fantazji o ogrodnikach (zabawne, Beatrice nigdy mu się nie zwierzała, ona po prostu działała) rozbudziły w nim pewien zawodowy cynizm, ale nie wypleniły do końca młodzieńczych ideałów. -Ani całe społeczeństwo, uznające Hogwart i podobne instytucje za niedościgniony ideał, odpowiednią chronologię postępów za jedyną możliwość - zaczął profesjonalnie, ale gdzieś w połowie zdania słowa zaczęły płynąć same -stygmatyzujące na całe życie dzieci i uznające symptom za prawdę biologiczną, a nie chociażby psychologiczną reakcję obronną. - w głos wkradło się trochę więcej emocji niż zamierzał, może dlatego, że ta psychologiczna zagadka zawsze była jedną z najboleśniejszych. Hector, którego Klątwa Złego Oka skazała na szaleństwo, Victor, którego zniszczył własny ojciec i Leta, Leta, Leta. Podobnie jak siostra, nie wierzył, że to przypadek, uparcie próbował znaleźć winę - w czynnikach środowiskowych, traumie z dzieciństwa, czymkolwiek. -Istnieją udokumentowane postępy w drobnych zdolnościach magicznych, ale potrzeba więcej magipsychiatrów i badań i lat. To świeża gałąź nauki, jak wszystko, co zderza się z uprzedzeniami tych, którym odpowiada status quo . - wzruszył ramionami. Seks też pozostawał niezbadany, zanim Herr Freud zajął się tematem.
Nie, żeby Herr Freud znalazł odpowiedź i rozwiązanie na impuls, który gnał Hectora do Wenus, ale nikt nie jest wszechwiedzący.
Zamrugał - w wystudiowanym, wykalkulowanym geście kogoś wytrąconego z zamyślenia.
-Proszę wybaczyć, mógłbym mówić długo, a nie chcę pana odrywać od pracy. - uśmiechnął się promiennie, uśmiechem niesięgającym oczu, słysząc gwar zza drzwi gabinetu. Może pielęgniarka będzie wreszcie wolna i zaraz z nim pomówi, ale nie chciał przecież zostawiać rozmowy bez puenty.
Nie liczył na sympatię ani na zaufanie, ale nauczył się doceniać ludzką desperację - nawet tą, skrywaną pod maskami obojętności.
Nauczył się też, że pacjenci
Nieśpiesznie sięgnął do kieszeni marynarki.
-Jeśli to pana ciekawi - zaczął, udając (a blondyn musiał widzieć, że udaje - ale nic sobie z tego nie robił), że nie naiwnie nie zauważył, że zainteresowanie woźnego było podszyte kpiną i udawane. -to moja wizytówka. - wsunięta między dwa palce, w dłoni wyciągniętej do charłaka w momencie (wybranym momencie), w którym ten akurat trzymał miotłę tylko jedną ręką. Imię, nazwisko, kwalifikacje, adres gabinetu w Walii i wymowny dopisek o możliwości wizyt w domach lub miejscach wybranych przez klientów.
Klientów, nie pacjentów, woleli takie określenie.
Dopisku o zniżkach (ba, całkowitym gratisie? Mogli sobie pomóc obydwoje, w pamięci wciąż miał Letę) dla ludzi, którzy widzieli go w nieprzyzwoitych miejscach i sytuacjach nigdy nie było - ale pewne biznesowe prawdy można wyczytać z chłodnego spojrzenia i ciepłego uśmiechu.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Żył marzeniami odkąd pamiętał. Marzeniem o wydłużeniu sesji przy fortepianie, gdy ponaglający ojcowski głos przedzierał się niemiłosiernie przez orszak nut, przypominając o przeznaczeniu i powinności, o niezrozumiałych hasłach wśród kojących dźwięków, jedynego azylu w świecie spowitym niepokojącymi podszeptami. Marzeniem o okiełznaniu wirującej wokół mocy, w zgrabnych piruetach omijającej jego sylwetkę, choć tak bardzo próbował ją łapać, goniąc bez tchu magię rozbudzoną w znajomych postaciach, a nawet cholernych codziennych przedmiotach - tylko nie w nim, jedynym opornym punkcie. Żył prozaicznym marzeniem o bliskości kobiety, która nie była mu pisana, a jednak bezlitośnie wytrawiła swój obraz w pamięci - smutny uśmiech, zawsze prowadzący lewy kącik idealnych ust nieco wyżej niż prawy, drobna para pieprzyków na gładkiej skroni, zaspane ciało otulające czule dorastające dziecko, każda krzywizna sylwetki, ciepły głos, komicznie oburzone spojrzenie i rozedrgany śmiech o niezastąpionej barwie, wywołujący przyjemny dreszcz na karku - nie potrafił jej odciąć, wyprzeć ani odepchnąć, by poświęcić się szeregowi licznych marzeń, zbyt upojony jej towarzystwem oraz nadzieją, że kiedyś poczuje to samo. Pragnienia iskrzyły życiem w jasnych oczach i prowadziły Argusa przez nieprzystępne ścieżki, pozwalały zachować zimną krew, przypominały, że jest o co walczyć - trzymał się ich kurczowo, ale gdy umierały świat drżał w posadach. Retoryczne pytanie rozbrzmiewało nieprzyjemnym zgrzytem, przypominało twardo o stratach i poświęceniach ostatnich miesięcy, o cholernej wojnie, która wydarła życie z jedynej osoby, jaką pragnął mieć przy sobie na zawsze, o konflikcie zaprzepaszczającym ambitne plany i cele - ale ten temat ruszył sam, dlatego zbył go niewzruszeniem, za to kolejne słowa trzasnęły w powietrzu jak bicz, szybko i ostro. Tęczówki bezwzględnie przeszył nieprzyjazny błysk, wyglądający spod lekko zmarszczonych brwi, gdy kolejny raz wymieniał spojrzenie z rozmówcą, przyswajając w milczeniu jego zdania, cały pierdolony wywód, który wwiercał się irytująco w łeb, budząc coraz więcej krzywd i zadr. Nic się nie zmieni, jeśli magiczni nie wezmą sprawy w swoje ręce - z rozgoryczeniem pozwolił ustom drgnąć kpiąco w pogardliwym grymasie, a przecież nic w tym zachowaniu nie wzbudzało w nim zdumienia. Widział aż nadto, co się działo, kiedy interweniowali. Nie, nie brali nawet pod uwagę, że marny charłak mógłby sam rozwikłać zagadkę uśpionej magicznej żyłki, taka ułomna jednostka cechowała się słabością, niedołężnością, to magiczni byli przełomowi, niedoścignieni, bohaterscy - cóż za wybawcy, uratują ich swoją katorżniczą pracą, dla nich przetrą szlaki, dla nich się poświęcą! Myśli ustawiły się w obronnej formacji, zwartym szykiem broniąc dostępu nie tylko do zaufania i zrozumienia, ale i porozumienia. Emocje Hectora brzmiały na tyle donośnie, by zdołał je wyłapać, słowa zmuszały nawet do refleksji, płynęły swobodnie pod wzburzoną wściekłością, kotłującą się w gwałtownej nawałnicy nut, w ucieczce świadomości do bodźca zdolnego rozładować napięcie, aby jego przejaw nie wyjrzał na światło dzienne, bo ostatnio za często złość wyciekała poza krawędzie czary goryczy i nie mógł więcej puszczać jej wolno. Rozumiał, co mówi, mógł się z tym nawet zgadzać, ale uprzedzenia tylko nabierały na sile, gdy zrzucano na nie ciężką kurtynę przemądrzałości.
Wspomnienie Hogwartu sprawnie wyciągało na powierzchnię inicjatywę Lety - szkolna alternatywa zrodzona z potrzeby wsparcia jednostek spychanych na margines tak zaciekle skrzyła uporem w zdeterminowanych oczach, zupełnie jakby walczyła z niesprawiedliwością nie tylko wobec odsuniętych od edukacji dzieci, ale i wobec siebie. Doskonale wiedział, że odmienność, ta dotkliwa niekompletność była ciężarem osiadającym na barkach latami. To była jej odpowiedź i może poświęciłby jej jeszcze parę prędkich refleksji, gdyby nie wspomnienie o psychologicznych reakcjach obronnych, które... cóż, właśnie tą wzmianką podburzono. Na samą myśl, że ktoś mógłby wiedzieć, drążyć w umyśle, czy sposobie radzenia sobie z problemami, żołądek ściskał się z lęku, nieukierunkowanego i rozmytego, ale wyraźnie wyczuwalnego - wspaniale, że swoją uwagę poświęcał głównie mopowi, prowadzonemu energicznie po podłodze; między słowami wybrał się nawet do łazienki po wiadro, jakby przesunięcie go do korytarza było koniecznym procesem, bo przecież wcale nie wykorzystywał tej chwili na oddech i zebranie w sobie cierpliwości, a dźwięk wyżymanej wody był idealnym tłem dla psychologicznych monologów - podobnie jak wcześniejsze odgłosy zamiatania. Tym razem przybierał maskę i zduszał w sobie przemyślenia, wyrastające jak grzyby po deszczu, ale czujność nie opuszczała go na krok.
I faktycznie - ciekawiło go to, interesował go każdy przełom, najdrobniejsza wskazówka, ale to odczucie upodlenia było głównym motywem misternej kompozycji, urażona duma odgrywała najgłośniejsze nuty, a niskie tło wypełniała zawziętość. Dla magii był w stanie poświęcić wiele, lecz nie wszystko.
Niewielka plakietka przecięła powietrze w wyszukanym geście, ujęta gustownie między palcami Hectora - ściągała uwagę na bezpośrednią reklamę usług magipsychiatrycznych, wszystko zamknięte w eleganckich literach na kawałku papieru. Wzrok sprawnie pochłonął zwięzłą treść, jakże wymowną, w soczystych barwach zniewagi, czysta potwarz, żadnych skaz. Argus zamarł na moment - dwie nieznaczące sekundy - po czym przeniósł zobojętniały wzrok na własne ręce, oparłszy mopa o ścianę. Niespiesznie pozbył się rękawiczki z prawej dłoni, tej czystej, nieskalanej klątwą; długie palce, wyrzeźbione artystycznie, z równą wytwornością przemierzyły dystans do wizytówki, w teatralnym namaszczeniu przejęły ją między środkowy palec a kciuk, nawet uniosły ten szczególny bilecik wyżej, niemal na wysokość oczu, jakby zagrało w nim żywe zainteresowanie, prawie fascynacja, wyraźna iskra igrająca w błękicie. W tym samym czasie wolną rękę posłał do kieszeni spodni, gdzie już czekało mugolskie ustrojstwo. Niedbale podważona skuwka ustąpiła lekko, odepchnięta uderzyła z metalicznym dźwięczeniem o resztę zapalniczki, tuż przed krótkim pstryknięciem wzniecającym płomień. Przytknięty do rogu wizytówki z łatwością prześlizgnął się na papier, sunął po nim powoli, ospale zaczerniał płaszczyznę otuloną pomarańczowym blaskiem; krawędzie zwijały się, osuwając w spopieloną szarość, zbyt kruche brnęły sennie ku podłodze, a ogień tańczył na znaczącym nazwisku i odbijał się w bezkompromisowym spojrzeniu, początkowo zaabsorbowanym obracaną w palcach ofertą, wkrótce jednak zainteresowanie przeskoczyło na Vale’a, zalewając go niewerbalną groźbą, butnym refleksem, wyzwaniem i wyższością, a może krztą szaleństwa w przedziwnej iluminacji, krótkim lśnieniu zapewnienia, że jeśli ta granica zostanie przekroczona ponownie, znajdzie sposób, by spopielić w jego życiu coś więcej niż prostokątne zaproszenie do gabinetu. Ignorował gwar stłumiony drzwiami, swąd spalenizny, strużkę dymu i ciepło osnuwające opuszki zbliżającym się do nich płomieniem - w końcu zdmuchnął jego dogorywające resztki, pozwalając szarym drobinom rozproszyć się w powietrzu, a ocalałe szczątki wizytówki oddał pomyjom - dokładnie wtedy, gdy do korytarza wysunęły się dwie sylwetki, a uzdrowicielka urwała zdanie w pół słowa i pociągnęła nosem.
- Na Merlina, coś się pali? - rozejrzała się uważnie, rzuciwszy zmartwione pytanie.
- Wszystko pod kontrolą - odpowiedź wypowiadał prędko, ale dziwnie spokojnie. - Pan Vale ma sprawę - zapowiedział z wystudiowaną uprzejmością, zwracając spojrzenie magipsychiatrze; serwował mu na pożegnanie dystans i chłód, nawet nie próbował maskować ich tonem głosu, choć mieścił się w ramach oficjalnego. - Dobrego dnia, panie Vale.
Mop w mig rozprawił się z popiołem, zmywając z podłogi ślady spalonej wizytówki i niefortunnych potknięć - było czysto, wykonał swoją pracę, od której tak skutecznie odciągała go irytująca postać; szkoda tylko, że goryczy nie dało się pozbyć tak łatwo.
| ztx2
Wspomnienie Hogwartu sprawnie wyciągało na powierzchnię inicjatywę Lety - szkolna alternatywa zrodzona z potrzeby wsparcia jednostek spychanych na margines tak zaciekle skrzyła uporem w zdeterminowanych oczach, zupełnie jakby walczyła z niesprawiedliwością nie tylko wobec odsuniętych od edukacji dzieci, ale i wobec siebie. Doskonale wiedział, że odmienność, ta dotkliwa niekompletność była ciężarem osiadającym na barkach latami. To była jej odpowiedź i może poświęciłby jej jeszcze parę prędkich refleksji, gdyby nie wspomnienie o psychologicznych reakcjach obronnych, które... cóż, właśnie tą wzmianką podburzono. Na samą myśl, że ktoś mógłby wiedzieć, drążyć w umyśle, czy sposobie radzenia sobie z problemami, żołądek ściskał się z lęku, nieukierunkowanego i rozmytego, ale wyraźnie wyczuwalnego - wspaniale, że swoją uwagę poświęcał głównie mopowi, prowadzonemu energicznie po podłodze; między słowami wybrał się nawet do łazienki po wiadro, jakby przesunięcie go do korytarza było koniecznym procesem, bo przecież wcale nie wykorzystywał tej chwili na oddech i zebranie w sobie cierpliwości, a dźwięk wyżymanej wody był idealnym tłem dla psychologicznych monologów - podobnie jak wcześniejsze odgłosy zamiatania. Tym razem przybierał maskę i zduszał w sobie przemyślenia, wyrastające jak grzyby po deszczu, ale czujność nie opuszczała go na krok.
I faktycznie - ciekawiło go to, interesował go każdy przełom, najdrobniejsza wskazówka, ale to odczucie upodlenia było głównym motywem misternej kompozycji, urażona duma odgrywała najgłośniejsze nuty, a niskie tło wypełniała zawziętość. Dla magii był w stanie poświęcić wiele, lecz nie wszystko.
Niewielka plakietka przecięła powietrze w wyszukanym geście, ujęta gustownie między palcami Hectora - ściągała uwagę na bezpośrednią reklamę usług magipsychiatrycznych, wszystko zamknięte w eleganckich literach na kawałku papieru. Wzrok sprawnie pochłonął zwięzłą treść, jakże wymowną, w soczystych barwach zniewagi, czysta potwarz, żadnych skaz. Argus zamarł na moment - dwie nieznaczące sekundy - po czym przeniósł zobojętniały wzrok na własne ręce, oparłszy mopa o ścianę. Niespiesznie pozbył się rękawiczki z prawej dłoni, tej czystej, nieskalanej klątwą; długie palce, wyrzeźbione artystycznie, z równą wytwornością przemierzyły dystans do wizytówki, w teatralnym namaszczeniu przejęły ją między środkowy palec a kciuk, nawet uniosły ten szczególny bilecik wyżej, niemal na wysokość oczu, jakby zagrało w nim żywe zainteresowanie, prawie fascynacja, wyraźna iskra igrająca w błękicie. W tym samym czasie wolną rękę posłał do kieszeni spodni, gdzie już czekało mugolskie ustrojstwo. Niedbale podważona skuwka ustąpiła lekko, odepchnięta uderzyła z metalicznym dźwięczeniem o resztę zapalniczki, tuż przed krótkim pstryknięciem wzniecającym płomień. Przytknięty do rogu wizytówki z łatwością prześlizgnął się na papier, sunął po nim powoli, ospale zaczerniał płaszczyznę otuloną pomarańczowym blaskiem; krawędzie zwijały się, osuwając w spopieloną szarość, zbyt kruche brnęły sennie ku podłodze, a ogień tańczył na znaczącym nazwisku i odbijał się w bezkompromisowym spojrzeniu, początkowo zaabsorbowanym obracaną w palcach ofertą, wkrótce jednak zainteresowanie przeskoczyło na Vale’a, zalewając go niewerbalną groźbą, butnym refleksem, wyzwaniem i wyższością, a może krztą szaleństwa w przedziwnej iluminacji, krótkim lśnieniu zapewnienia, że jeśli ta granica zostanie przekroczona ponownie, znajdzie sposób, by spopielić w jego życiu coś więcej niż prostokątne zaproszenie do gabinetu. Ignorował gwar stłumiony drzwiami, swąd spalenizny, strużkę dymu i ciepło osnuwające opuszki zbliżającym się do nich płomieniem - w końcu zdmuchnął jego dogorywające resztki, pozwalając szarym drobinom rozproszyć się w powietrzu, a ocalałe szczątki wizytówki oddał pomyjom - dokładnie wtedy, gdy do korytarza wysunęły się dwie sylwetki, a uzdrowicielka urwała zdanie w pół słowa i pociągnęła nosem.
- Na Merlina, coś się pali? - rozejrzała się uważnie, rzuciwszy zmartwione pytanie.
- Wszystko pod kontrolą - odpowiedź wypowiadał prędko, ale dziwnie spokojnie. - Pan Vale ma sprawę - zapowiedział z wystudiowaną uprzejmością, zwracając spojrzenie magipsychiatrze; serwował mu na pożegnanie dystans i chłód, nawet nie próbował maskować ich tonem głosu, choć mieścił się w ramach oficjalnego. - Dobrego dnia, panie Vale.
Mop w mig rozprawił się z popiołem, zmywając z podłogi ślady spalonej wizytówki i niefortunnych potknięć - było czysto, wykonał swoją pracę, od której tak skutecznie odciągała go irytująca postać; szkoda tylko, że goryczy nie dało się pozbyć tak łatwo.
| ztx2
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Strona 2 z 2 • 1, 2
Łazienka
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica