Grządki
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Grządki
Na kawałku terenu przylegającego do Kurnika zostały wytyczone grządki. Mieszkańcy domostwa starają się na nich – przy czym słowo starają jest tu słowem kluczowym – wyhodować część podstawowych warzyw, z których przyrządzane są posiłki. W zależności od sezonu można znaleźć tu różne rośliny, nigdy do końca nie wiadomo też, kto i co tu tak dokładnie posiał.
Zaklęcia ochronne:
Cave Inimicum, Mała twierdza, Oczobłysk, Tenuistis, Zawierucha
Cave Inimicum, Mała twierdza, Oczobłysk, Tenuistis, Zawierucha
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 22:15, w całości zmieniany 5 razy
Wściekła się. Porażka rozgrzała płynącą w niej krew, roziskrzyła zmartwione oczy. Rozpaliła Bellę, która przecież nie mogła zawieść Steffena w tak trudniej chwili. Różdżka milczała, zaklęcia nie przynosiły ulgi drogiemu chłopcu. Wciąż cierpiał. Jedynie Ida z sukcesem potrafiła przeciwdziałać tym krzywdom. Czerwone krople barwiły podłogę w Kurniku, zniszczone resztki koszuli dzielnego animaga opadały, odsłaniając bolesne ślady walki, którą z jakiegoś powodu stoczył z niewiadomym wrogiem. Łzy jednak wypalał drzemiący w niej płomień, jeszcze zanim zdążyły jak te dwie rzeki spłynąć do jej brody. – Nie! – zawołała nagle, może zbyt gwałtownie. Popatrzyła na pannę Idę przepełniona potężną wolą walki. Nie było mowy o następnej porażce. Przecież urodziła się w szczęśliwym płaszczu, igrała z losem, a ten zamiast podkładać jej kłody pod nogi, wyciągał tylko pomocną dłoń. Tym razem nie mogło być inaczej. Choć ogrom nerwów ją zżerał, winna go spopielić, zanim zdoła całkowicie zamknąć ją w duszącej pułapce. – Spróbuję znów, Ido. Tym razem mi się uda. Obiecuję. Proszę, Steffenie, wytrzymaj jeszcze trochę – oświadczyła uparcie. Czuła się bardzo na siłach, choć emocjonalna karuzela wyraźnie próbowała jej utrudnić to wyzwanie. W oczach Steffena wygasały jednak jej ulubione iskierki, więc musiała działać szybko i nie tracić czasu na bzdurne rozmowy z samą sobą – choć te wyraźnie motywowały ją do kolejnych prób.
Skoro Ida z powodzeniem zajęła się umęczoną klatką piersiową, Bella postanowiła przyjrzeć się poszkodowanemu ponownie, wyszukać następnych obrażeń (a takowe z pewnością były). Delikatna dłoń sunęła po chłopięcych udach, uważając na ledwo zaszyte rany. Czuła się nieco dziwnie, dotykając swojego chłopca właśnie tam, ale przecież była uzdrowicielką! Przecież chciała się nią stać. Czy mógł ją powstrzymać byle rumieniec, kiedy Steffen przeżywał męki? Ujrzała okrutnie posiniaczone kolana. Rozdarte w tym miejscu spodnie ukazały makabryczny widok. Odgięła kawałek materiału. Z trudem powstrzymała zasmucone westchnienie. Bello, już teraz, nie czekaj.
– Episkey maxima! – zawołała znów, wspominając opiekuńcze duchy przeszłości, które zawsze ją wspierały. Celowała w kolana, a magia wypłynąć miała prosto z serca. Różdżka uwielbiała lecznicze formuły, jakże więc mogła odmówić znów? Oby nie. Mimo to jej usta zaraz po wypowiedzeniu formuły czaru ułożyły się mimowolnie w bezgłośne przepraszam. Zamierzała uczynić wszystko, by Cattermole miał jak najlepszą opiekę i szybko powrócił do zdrowia. Obiecała sobie, że nie odstąpi go ani na krok.
Skoro Ida z powodzeniem zajęła się umęczoną klatką piersiową, Bella postanowiła przyjrzeć się poszkodowanemu ponownie, wyszukać następnych obrażeń (a takowe z pewnością były). Delikatna dłoń sunęła po chłopięcych udach, uważając na ledwo zaszyte rany. Czuła się nieco dziwnie, dotykając swojego chłopca właśnie tam, ale przecież była uzdrowicielką! Przecież chciała się nią stać. Czy mógł ją powstrzymać byle rumieniec, kiedy Steffen przeżywał męki? Ujrzała okrutnie posiniaczone kolana. Rozdarte w tym miejscu spodnie ukazały makabryczny widok. Odgięła kawałek materiału. Z trudem powstrzymała zasmucone westchnienie. Bello, już teraz, nie czekaj.
– Episkey maxima! – zawołała znów, wspominając opiekuńcze duchy przeszłości, które zawsze ją wspierały. Celowała w kolana, a magia wypłynąć miała prosto z serca. Różdżka uwielbiała lecznicze formuły, jakże więc mogła odmówić znów? Oby nie. Mimo to jej usta zaraz po wypowiedzeniu formuły czaru ułożyły się mimowolnie w bezgłośne przepraszam. Zamierzała uczynić wszystko, by Cattermole miał jak najlepszą opiekę i szybko powrócił do zdrowia. Obiecała sobie, że nie odstąpi go ani na krok.
The member 'Isabella Presley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 30
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 3, 2, 8
#1 'k100' : 30
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 3, 2, 8
Isabella i Ida były tak skupione i poruszone, a Steffen coraz bardziej zakłopotany, zażenowany i pełen poczucia porażki. Miał nieobecne i rozbiegane spojrzenie. Co jakiś czas niespokojnie zerkał na Hanię, miał w końcu poczucie, że z powodu ich nieudolności ma jej krew na swoich rękach. Dopiero patronus Alexa go uspokoił, a słowa Gwardzisty - zdumiały.
-Naprawdę? - wymamrotał słabo do Alexa. -Rzucałem Dunę, raz po raz, ale ich tarcze... były takie silne... - wyznał smutno, spoglądając na Farleya bezradnie. Dziewczyny pewnie go nie rozumiały, ale na razie miał zbyt wielki chaos w głowie by się im tłumaczyć. Powiódł spojrzeniem za wychodzącym Gwardzistą, a potem dał się leczyć. Na jego policzkach zaczęły wykwitać rumieńce zdrowia bądź wsytdu, lub i tego i tego. Przynajmniej magia wypędziła chorobliwą bladość z jego twarzy i zimno z kończyn, zasklepiła ranę.
-Dziękuję... już chyba w porządku... - szepnął do Idy i Isabelli, chociaż same lepiej wiedziały, że jeszcze nie było do końca w porządku. Steffena zmyliła mieszanka adrenaliny i ulgi po zamknięciu najpoważniejszej rany.
Dał uzdrowicielkom pracować, czując jak stłuczenia i ból znikają z jego klatki piersiowej i kolan. Uśmiechnął się wdzięcznie, choć smutno i nieobecnie, a Isabelli starannie unikał wzrokiem. Nie chciał, by widziała go takiego słabego, nieudolnego i tajemniczego. Tym bardziej, że Alex wyszedł na moment, zabierając ze sobą ewentualną zgodę na zdradzanie tajemnic Zakonu.
Drgnął lekko, gdy Ida spytała go wreszcie o to, co się stało. Nie chciał kłamać, ale nie mógł powiedzieć całej prawdy.
-Ja... Hannah pomagała mi z jedną rzeczą w... Londynie. - mruknął zgodnie z prawdą, acz bardzo oględnie. -Napadł nas troll... a potem... jacyś ludzie... Używali czarnej magii i... no, ale te siniaki to głównie od trolla... zakopałem go w wydmie, wiecie? - zaczął tłumaczyć, przy okazji porządkując chaotyczne wydarzenia dzisiejszego wieczora nawet dla siebie samego. Przy słowach o wydmie na jego twarzy zamigotał blady uśmiech, ale oczy pozostały jakieś smutne, a plecy zgarbione.
Zobaczył dzisiaj wojnę, która dotknęła go jeszcze bardziej niż pojedynek w antykwariacie - a najbardziej dotknęło go to, że niechcący wplątał w to wszystko tyle innych osób.
-Naprawdę? - wymamrotał słabo do Alexa. -Rzucałem Dunę, raz po raz, ale ich tarcze... były takie silne... - wyznał smutno, spoglądając na Farleya bezradnie. Dziewczyny pewnie go nie rozumiały, ale na razie miał zbyt wielki chaos w głowie by się im tłumaczyć. Powiódł spojrzeniem za wychodzącym Gwardzistą, a potem dał się leczyć. Na jego policzkach zaczęły wykwitać rumieńce zdrowia bądź wsytdu, lub i tego i tego. Przynajmniej magia wypędziła chorobliwą bladość z jego twarzy i zimno z kończyn, zasklepiła ranę.
-Dziękuję... już chyba w porządku... - szepnął do Idy i Isabelli, chociaż same lepiej wiedziały, że jeszcze nie było do końca w porządku. Steffena zmyliła mieszanka adrenaliny i ulgi po zamknięciu najpoważniejszej rany.
Dał uzdrowicielkom pracować, czując jak stłuczenia i ból znikają z jego klatki piersiowej i kolan. Uśmiechnął się wdzięcznie, choć smutno i nieobecnie, a Isabelli starannie unikał wzrokiem. Nie chciał, by widziała go takiego słabego, nieudolnego i tajemniczego. Tym bardziej, że Alex wyszedł na moment, zabierając ze sobą ewentualną zgodę na zdradzanie tajemnic Zakonu.
Drgnął lekko, gdy Ida spytała go wreszcie o to, co się stało. Nie chciał kłamać, ale nie mógł powiedzieć całej prawdy.
-Ja... Hannah pomagała mi z jedną rzeczą w... Londynie. - mruknął zgodnie z prawdą, acz bardzo oględnie. -Napadł nas troll... a potem... jacyś ludzie... Używali czarnej magii i... no, ale te siniaki to głównie od trolla... zakopałem go w wydmie, wiecie? - zaczął tłumaczyć, przy okazji porządkując chaotyczne wydarzenia dzisiejszego wieczora nawet dla siebie samego. Przy słowach o wydmie na jego twarzy zamigotał blady uśmiech, ale oczy pozostały jakieś smutne, a plecy zgarbione.
Zobaczył dzisiaj wojnę, która dotknęła go jeszcze bardziej niż pojedynek w antykwariacie - a najbardziej dotknęło go to, że niechcący wplątał w to wszystko tyle innych osób.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Została rzucona na głęboką wodę. Do tej pory nie znała Zakonu Feniksa – informacje, które o nim zbierała, były szczątkowe, nie znała zbyt wielu stamtąd osób, nie wiedziała tak naprawdę, z czym ma do czynienia – i nagle powiedziano, że ma leczyć zakonników, członków organizacji. Teraz, kiedy emocje przejmowały kontrolę nad jej ciałem, doceniała coraz mocniej obecność Isabelli. Ona zupełnie nie wiedziała, co się dzieje, nie wiedziała, że jej ukochany właśnie próbował walczyć z mocami, których nikt nie rozumiał. Dobro walczyło ze złem, ale, jak obie mogły dostrzec, była to walka wyjątkowo zacięta i… nierówna. Opinia o Sami-Wiecie-Kim rosła z dnia na dzień, jego poplecznicy stawali się w umysłach Londyńczyków coraz silniejsi i straszniejsi. Nie chciała ich spotkać na swojej drodze, dlatego teraz czuła tak wielki respekt do Steffena i Hannah, którzy ruszyli do walki.
– Ostatnie, czego potrzebujemy, to nerwy, Isabello – powiedziała do przyjaciółki z pełną powagą i skupieniem malującym się na jasnej, bladej twarzy, która wciąż nosiła ślady wybudzenia z głębokiego snu. Zacisnęła zęby obserwując przez chwilę kobietę i w końcu odetchnęła mocniej, gdy wyartykułowane przez nią zaklęcie podziałało. Nerwy nigdy nie pomagały w takich sytuacjach, a każda sekunda zawahania mogła być obłożna w skutkach. – Dobrze, Isa, bardzo dobrze. Kość ogonowa. Steffen ciężko siadał, więc musi być obita. Skieruj magię na biodro, mięśnie przeniosą ją dalej.
Presley dorównywała jej umiejętnościom, ale Ida wciąż lepiej zdawała sobie sprawę ze złożoności ludzkiej anatomii, więc postanowiła jej odrobinę pomóc, wskazać drogę. Dodatkowo pamiętała o tym, w jakich warunkach się wychowywała i być może obecność Steffena w takich warunkach mogła być nieco przytłaczająca. Ida przeniosła na niego wzrok, kiedy mówił i słuchała, co chwilę zjeżdżając spojrzeniem na udo, którego nie udało jej się do końca zasklepić.
– Troll? W Londynie? – zmarszczyła brwi w zmartwieniu, które nagle ją dopadło. Nie, żeby nie trzymało ją cały czas, po prostu jej zmęczony umysł już sobie z tym nie radził. – Curatio Vulnera – wyszeptała różdżkę kierując na ranę na udzie. – Ale… najważniejsze, że udało wam się stamtąd uciec. I że ten troll… że wylądował w wydmie – uśmiechnęła się do niego łagodnie, pocieszająco. – Ferula – dłonią zakreśliła delikatny łuk nad rozciętym skrawkiem skóry. Magiczne bandaże miały przyspieszyć proces leczenia. Poza tym… wiedziała, co jeszcze mogłoby pomóc. – Isabello, zajmiesz się nim? Mam poranny dyżur w lecznicy, chciałabym jeszcze na chwilę zasnąć. Steffen będzie potrzebował teraz odpoczynku.
| Steffen: 156/216, -40 [4 tłuczone (klatka piersiowa, kolana, pośladki), 6 szarpane (lewe udo)
– Ostatnie, czego potrzebujemy, to nerwy, Isabello – powiedziała do przyjaciółki z pełną powagą i skupieniem malującym się na jasnej, bladej twarzy, która wciąż nosiła ślady wybudzenia z głębokiego snu. Zacisnęła zęby obserwując przez chwilę kobietę i w końcu odetchnęła mocniej, gdy wyartykułowane przez nią zaklęcie podziałało. Nerwy nigdy nie pomagały w takich sytuacjach, a każda sekunda zawahania mogła być obłożna w skutkach. – Dobrze, Isa, bardzo dobrze. Kość ogonowa. Steffen ciężko siadał, więc musi być obita. Skieruj magię na biodro, mięśnie przeniosą ją dalej.
Presley dorównywała jej umiejętnościom, ale Ida wciąż lepiej zdawała sobie sprawę ze złożoności ludzkiej anatomii, więc postanowiła jej odrobinę pomóc, wskazać drogę. Dodatkowo pamiętała o tym, w jakich warunkach się wychowywała i być może obecność Steffena w takich warunkach mogła być nieco przytłaczająca. Ida przeniosła na niego wzrok, kiedy mówił i słuchała, co chwilę zjeżdżając spojrzeniem na udo, którego nie udało jej się do końca zasklepić.
– Troll? W Londynie? – zmarszczyła brwi w zmartwieniu, które nagle ją dopadło. Nie, żeby nie trzymało ją cały czas, po prostu jej zmęczony umysł już sobie z tym nie radził. – Curatio Vulnera – wyszeptała różdżkę kierując na ranę na udzie. – Ale… najważniejsze, że udało wam się stamtąd uciec. I że ten troll… że wylądował w wydmie – uśmiechnęła się do niego łagodnie, pocieszająco. – Ferula – dłonią zakreśliła delikatny łuk nad rozciętym skrawkiem skóry. Magiczne bandaże miały przyspieszyć proces leczenia. Poza tym… wiedziała, co jeszcze mogłoby pomóc. – Isabello, zajmiesz się nim? Mam poranny dyżur w lecznicy, chciałabym jeszcze na chwilę zasnąć. Steffen będzie potrzebował teraz odpoczynku.
| Steffen: 156/216, -40 [4 tłuczone (klatka piersiowa, kolana, pośladki), 6 szarpane (lewe udo)
breathe
then begin again
then begin again
The member 'Ida Lupin' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 75, 24
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 4, 1, 5, 3
#1 'k100' : 75, 24
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 4, 1, 5, 3
Padające z ust szczurzego chłopca słowa brzmiały dziwnie. Zupełnie jakby Alex miał o całej sprawie wiedzieć więcej, a przecież Steffen wspomniał o ataku. Niemniej nie próbowała skupiać się w tak ekstremalnej sytuacji na pojmowaniu tych strzępków informacji. Jej zadaniem było leczenie ran, a nie ocenianie domniemanej walki. Biedaczek wyglądał marnie, a Bella nie chciała już więcej tracić ani minuty na własne niepowodzenia, a tym bardziej dodatkowe gadanie (chociaż kusiło ją już zadanie tych kilku przejmujących pytań). Zamknęła buzię i skupiła się na słuchaniu Idy i niesłuchaniu chłopaka, który chyba sam nie wiedział, co mówił, twierdząc, że ma się już dobrze. Jej jedyną odpowiedzią dla niego było spojrzenie – srogie i podejrzliwe. Powinien odczytać je jako szorstki sprzeciw i naganę wobec igrania z własnym zdrowiem. Nie, nie było w porządku.
Dobrze było mieć Idę blisko siebie. Isabella czuła, że wie, co powinna robić, ale jej wskazówki dodawały pewności, utwierdzały ją we własnej diagnozie, wspierały w chwili stresu i troski. Zaklęcie się powiodło. Posiniaczone ciało otrzymało porcję solidnej ulgi, a Bella bezgłośnie odetchnęła. Tak bardzo chciała odciążyć rannego chłopaka i jednocześnie sprawdzić się w przerażającym wyzwaniu. Oswoi się z tym, czuła, że to kwestia kilku krytycznych razów i pełnego wejścia w rolę medyczki. Wzięła więc głęboki wdech i popatrzyła nieco rozpromieniona sukcesem na Idę. – Tak, tak, właśnie tak – odparła ochoczo i natychmiast przystąpiła do działania. – Wytrzymaj jeszcze tylko chwilkę, Steffenie. Zaraz będziesz w jeszcze lepszej formie. Nie opuszczę cię – mój kochany, miała ochotę dodać, ale urwała w odpowiednim momencie, nie chcąc za bardzo zderzyć się z rozognionym spojrzeniem Alexa. Czy jednak zareagowałby aż tak źle? Przecież i tak Kurnik znał zauroczenie, dość nawet nieskrępowane, Belli. Ich historia była opowieścią o niemożliwym uczuciu, ponad podziałami, wreszcie odnajdującym spełnienie w godzinie wojny i niepewności. Czy to nie brzmiało cudownie? Otrząsnęła się jednak i zbliżyła wreszcie różdżkę do biodra, Steffana, starając się nie myśleć aż tak głęboko o jego pośladkach. Znaczy, myślała o nich! Ale tylko jako o części ciała, która potrzebowała natychmiastowego uleczenia. Tak, tylko tak! Obiecuję! - Episkey maxima! – powtórzyła po raz kolejny tej nocy i z wielką pewnością. Udało się już raz, tym razem również wyjdzie.
– Z jedną rzeczą? – zamrugała, słysząc pokraczną opowiastkę swojego Steffka. – Tajna schadzka z panną Hanną? – zapytała trochę chyba zazdrosna i policzki jej się nagle mocno zaróżowiły. Zmarszczyła nosek i otworzyła szeroko oczy. – Troll i czarna magia? Brzmi bardzo fantazyjnie, Steffenie. Jak wyglądał? Ten troll? Chcę wiedzieć wszystko! I co to za sprawa z tą… panną? – by nie powiedzieć wywłoką, ale co za dużo takich słówek na panną Wright to niezdrowo ( ćśś!). Załomotało mocno coś w piersi Belli. Poczuła, że coś w tej opowieści mocno nie gra. – Po co zbliżałeś się do trolla? Są… są brudne, wstrętne i wielkie, dużo większe od ciebie – mruczała zaniepokojona i wzburzona. Co to w ogóle miało znaczyć? Naraził swoje zdrowie dla przygody z trollem i wcale nie pomyślał o konsekwencjach. Szlachetne piąstki ścisnęły się mocno i gdyby nie to, że był i tak już mocno pokiereszowany, może zrobiłaby którąś dłonią przypadkowy, złowieszczy ruch w stronę jego szczęki. Zdławiła ten odruch, obserwując, jak zrastały się rany na jego udzie dzięki pannie Lupin. – Dziękuję za wszystko, Ido. Zaopiekuję się nim. Odpocznij. Będę pilnować, by nie rzucał się już więcej na żadnego trolla i żadną pan… paniczną sprawę – zakończyła, na koniec, posyłając niezadowolone spojrzenie na biednego, niewinnego pacjenta. Wyprostowała plecy i jeszcze raz wycelowała w niego różdżką. – Powinieneś poczuć dodatkową ulgę. Subsisto Dolorem Maxima! – wymówiła formułę zaklęcia przeciwbólowego. Da jej to czas na dokończenie leczenia, a i może nim zaklęcie przestanie działać, Cattermole błogo zaśnie w ciemności jej sypialni. O ile magia nie zawiedzie. – Dobranoc, droga Ido – odparła jeszcze, obracając ku niej wdzięczne, wciąż zatroskane spojrzenie. Była bohaterką.
Dobrze było mieć Idę blisko siebie. Isabella czuła, że wie, co powinna robić, ale jej wskazówki dodawały pewności, utwierdzały ją we własnej diagnozie, wspierały w chwili stresu i troski. Zaklęcie się powiodło. Posiniaczone ciało otrzymało porcję solidnej ulgi, a Bella bezgłośnie odetchnęła. Tak bardzo chciała odciążyć rannego chłopaka i jednocześnie sprawdzić się w przerażającym wyzwaniu. Oswoi się z tym, czuła, że to kwestia kilku krytycznych razów i pełnego wejścia w rolę medyczki. Wzięła więc głęboki wdech i popatrzyła nieco rozpromieniona sukcesem na Idę. – Tak, tak, właśnie tak – odparła ochoczo i natychmiast przystąpiła do działania. – Wytrzymaj jeszcze tylko chwilkę, Steffenie. Zaraz będziesz w jeszcze lepszej formie. Nie opuszczę cię – mój kochany, miała ochotę dodać, ale urwała w odpowiednim momencie, nie chcąc za bardzo zderzyć się z rozognionym spojrzeniem Alexa. Czy jednak zareagowałby aż tak źle? Przecież i tak Kurnik znał zauroczenie, dość nawet nieskrępowane, Belli. Ich historia była opowieścią o niemożliwym uczuciu, ponad podziałami, wreszcie odnajdującym spełnienie w godzinie wojny i niepewności. Czy to nie brzmiało cudownie? Otrząsnęła się jednak i zbliżyła wreszcie różdżkę do biodra, Steffana, starając się nie myśleć aż tak głęboko o jego pośladkach. Znaczy, myślała o nich! Ale tylko jako o części ciała, która potrzebowała natychmiastowego uleczenia. Tak, tylko tak! Obiecuję! - Episkey maxima! – powtórzyła po raz kolejny tej nocy i z wielką pewnością. Udało się już raz, tym razem również wyjdzie.
– Z jedną rzeczą? – zamrugała, słysząc pokraczną opowiastkę swojego Steffka. – Tajna schadzka z panną Hanną? – zapytała trochę chyba zazdrosna i policzki jej się nagle mocno zaróżowiły. Zmarszczyła nosek i otworzyła szeroko oczy. – Troll i czarna magia? Brzmi bardzo fantazyjnie, Steffenie. Jak wyglądał? Ten troll? Chcę wiedzieć wszystko! I co to za sprawa z tą… panną? – by nie powiedzieć wywłoką, ale co za dużo takich słówek na panną Wright to niezdrowo ( ćśś!). Załomotało mocno coś w piersi Belli. Poczuła, że coś w tej opowieści mocno nie gra. – Po co zbliżałeś się do trolla? Są… są brudne, wstrętne i wielkie, dużo większe od ciebie – mruczała zaniepokojona i wzburzona. Co to w ogóle miało znaczyć? Naraził swoje zdrowie dla przygody z trollem i wcale nie pomyślał o konsekwencjach. Szlachetne piąstki ścisnęły się mocno i gdyby nie to, że był i tak już mocno pokiereszowany, może zrobiłaby którąś dłonią przypadkowy, złowieszczy ruch w stronę jego szczęki. Zdławiła ten odruch, obserwując, jak zrastały się rany na jego udzie dzięki pannie Lupin. – Dziękuję za wszystko, Ido. Zaopiekuję się nim. Odpocznij. Będę pilnować, by nie rzucał się już więcej na żadnego trolla i żadną pan… paniczną sprawę – zakończyła, na koniec, posyłając niezadowolone spojrzenie na biednego, niewinnego pacjenta. Wyprostowała plecy i jeszcze raz wycelowała w niego różdżką. – Powinieneś poczuć dodatkową ulgę. Subsisto Dolorem Maxima! – wymówiła formułę zaklęcia przeciwbólowego. Da jej to czas na dokończenie leczenia, a i może nim zaklęcie przestanie działać, Cattermole błogo zaśnie w ciemności jej sypialni. O ile magia nie zawiedzie. – Dobranoc, droga Ido – odparła jeszcze, obracając ku niej wdzięczne, wciąż zatroskane spojrzenie. Była bohaterką.
The member 'Isabella Presley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 3, 4, 7
--------------------------------
#3 'k100' : 41
--------------------------------
#4 'k8' : 2, 8, 2, 8
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 3, 4, 7
--------------------------------
#3 'k100' : 41
--------------------------------
#4 'k8' : 2, 8, 2, 8
-T..troll, na moście. - bąknął Steffen do Idy, tak jakby było to oczywiste. Zarumienił się lekko, niepewny, czy powinien w tej sprawie kłamać czy też nie. Kłamał ostatnio tak wiele, choć nie chciał, choć musiał. A teraz szumiało mu w głowie, był wycieńczony i chyba dostawał lekkiej gorączki z emocji. Przynajmniej ciało bolało go coraz mniej, dzięki pomocy kochanych uzdrowicielek.
Napotkał łagodny uśmiech Idy i zrozumiał, że nie musi się bać opowieści o trollu. Panna Lupin nie wnikała i była taka... ciepła i spokojna.
-Dziękuję. - szepnął wdzięcznie, a potem przeniósł senny wzrok na Bellę. Coraz bardziej chciało mu się zamknąć oczy i odpłynąć w zbawienny sen - sen, w którym nie byłby wmieszany w niebezpieczną rebelię, w którym nie musiałby ratować Hani i siebie desperacką i upokarzającą ucieczką.
Ale... Isabella się rumieniła. Jakoś tak inaczej niż zwykle - w jej twarzyczce próżno było szukać śladów onieśmielenia. Wręcz przeciwnie, jej oczy ciskały ogniste gromy. Steffen rozchylił lekko usta i otworzył szeroko oczy, zupełnie zdumiony tym natłokiem pytań.
-Ja... - rozdziawił buzię, w głowie powtarzając sobie słowa, które pisał niedawno Keatowi. Panna Wright chyba chciała mnie zaprosić na szarlotkę, czy to randka? Ale mam już dziewczynę, więc muszę odmówić! Burroughs w sumie nie doradził mu niczego bardzo konkretnego, ale randka sama rozmyła się w powietrzu, nie było przecież żadnej szarlotki, po prostu poszli walczyć z trollem... -...to była tajna, ale nie schadzka! - bąknął szczerze. Zmarszczył lekko brwi, nie rozumiejąc, czego tu Bella nie rozumiała.
Chyba, że...
-...ty... ty myślisz, że zmyślam? - szepnął nagle i zgarbił się odruchowo, nagle zmartwiały. Co prawda, zmyślał czasem zawodowo (choćby listy Wilhelminy, oparte trochę na przygodach miłosnych swoich znajomych), ale ostatnim, czego się dziś spodziewał to być posądzonym o zmyślanie prawdy przez własną dziewczynę. Zrobiło mu się jakoś przykro, tym bardziej, że nie czuł się całkowicie niewinny. Może i nie kłamał, ale przecież trochę zataił przed panną Lupin i Bellą, ale przecież... tak należało, prawda? Nie mógł ich martwić, nie teraz.
-Wyglądał jak troll, był duży i szary. - odpowiedział odrobinkę nadąsany. Gdy Bella zaczęła się żegnać z Idą, Steff miał wreszcie kilka sekund na opracowanie strategii dalszego działania. Wybrał, swoim zdaniem, najodpowiedniejszą.
-Muszę odpocząć, Bello. - poprosił, robiąc wielkie oczy. Nie zamierzał się na razie tłumaczyć i postanowił ją wziąć na litość.
Napotkał łagodny uśmiech Idy i zrozumiał, że nie musi się bać opowieści o trollu. Panna Lupin nie wnikała i była taka... ciepła i spokojna.
-Dziękuję. - szepnął wdzięcznie, a potem przeniósł senny wzrok na Bellę. Coraz bardziej chciało mu się zamknąć oczy i odpłynąć w zbawienny sen - sen, w którym nie byłby wmieszany w niebezpieczną rebelię, w którym nie musiałby ratować Hani i siebie desperacką i upokarzającą ucieczką.
Ale... Isabella się rumieniła. Jakoś tak inaczej niż zwykle - w jej twarzyczce próżno było szukać śladów onieśmielenia. Wręcz przeciwnie, jej oczy ciskały ogniste gromy. Steffen rozchylił lekko usta i otworzył szeroko oczy, zupełnie zdumiony tym natłokiem pytań.
-Ja... - rozdziawił buzię, w głowie powtarzając sobie słowa, które pisał niedawno Keatowi. Panna Wright chyba chciała mnie zaprosić na szarlotkę, czy to randka? Ale mam już dziewczynę, więc muszę odmówić! Burroughs w sumie nie doradził mu niczego bardzo konkretnego, ale randka sama rozmyła się w powietrzu, nie było przecież żadnej szarlotki, po prostu poszli walczyć z trollem... -...to była tajna, ale nie schadzka! - bąknął szczerze. Zmarszczył lekko brwi, nie rozumiejąc, czego tu Bella nie rozumiała.
Chyba, że...
-...ty... ty myślisz, że zmyślam? - szepnął nagle i zgarbił się odruchowo, nagle zmartwiały. Co prawda, zmyślał czasem zawodowo (choćby listy Wilhelminy, oparte trochę na przygodach miłosnych swoich znajomych), ale ostatnim, czego się dziś spodziewał to być posądzonym o zmyślanie prawdy przez własną dziewczynę. Zrobiło mu się jakoś przykro, tym bardziej, że nie czuł się całkowicie niewinny. Może i nie kłamał, ale przecież trochę zataił przed panną Lupin i Bellą, ale przecież... tak należało, prawda? Nie mógł ich martwić, nie teraz.
-Wyglądał jak troll, był duży i szary. - odpowiedział odrobinkę nadąsany. Gdy Bella zaczęła się żegnać z Idą, Steff miał wreszcie kilka sekund na opracowanie strategii dalszego działania. Wybrał, swoim zdaniem, najodpowiedniejszą.
-Muszę odpocząć, Bello. - poprosił, robiąc wielkie oczy. Nie zamierzał się na razie tłumaczyć i postanowił ją wziąć na litość.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miarowe szuranie piorących się w wannie ubrań i zapach mydlin omamiły Farleya, nakłaniając jego oczy do przymknięcia się. Oparty plecami o blat przy umywalce westchnął głęboko, czując jak ciepło po kąpieli łagodzi mięśnie, wciąż jeszcze spięte. Jego organizm w dalszym ciągu był w stanie gotowości, czekając na moment, w którym znów będzie musiał rzucić się w wir zdarzeń, ratować kogoś od niechybnej śmierci czy starać się ochronić tych bezbronnych. Westchnął raz jeszcze, a tym razem jego oddech zadrgał, gdy jego ciałem wstrząsnął jeden spontaniczny dreszcz. Niczym dementor wyssał się dziś sam ze swojej energii, wręcz zdesperowaną próbą przywrócenia Hannah do stanu stabilnego. Jeszcze nigdy w tak krótkim czasie nie skorzystał w niezwykłej, leczniczej zdolności patronusa aż tyle razy. Nigdy wcześniej nie widział też, aby patronus przybrał materialną formę. Mogło mu się oczywiście przywidzieć, mogła być to adrenalina połączona ze zmęczeniem i późną porą, lecz był w stanie wręcz przysiąc, że gdyby wyciągnął rękę to byłby w stanie pogłaskać ciemne, krucze pióra. W ciepłym, parnym wnętrzu łazienki miał chwilę na to, aby w spokoju raz jeszcze przeanalizować wszystko to, co się stało; nie miał jednak odwagi aby raz jeszcze sięgnąc po różdżkę i przywołać swojego obrońcę, bowiem przeczuwał, że mogłoby się to skończyć nagłą utratą świadomości.
Alex otworzył oczy i odepchnął się od swojej podpory, kolejnym niewerbalnym rozkazem opłukując, a następnie wyżymając szaty Hannah z wody. Otworzył okno i posłał ubrania wprost na rozwieszone na podwórku sznurki na pranie, zostawiając je tam samym sobie. Upewniając się, że prezentuje się już o wiele bardziej dopuszczalnie niż jeszcze chwilę wcześniej Alexander poprawił zapięcie koszuli i zgarniając różdżkę w dłoń wyszedł z łazienki, kierując się znów w stronę pokoju dziennego. Nim jednak zdążył przekroczyć jego próg w przedpokoju natknął się na Idę.
– Idziesz spać? – zapytał, wyciągając rękę i chwytając ją za ramię. Łapał spojrzeniem parę jej jasnych oczu, biorąc głębszy oddech. Sama jej obecność obok go koiła. – Porozmawiamy rano – wymamrotał, nachylając się i składając na jej czole przelotny pocałunek, ledwie muśnięcie. – Śpij dobrze – wymamrotał, nim nie posłał jej zmęczonego uśmiechu i ruszył dalej, nie tarasując już wejścia na schody. Jego wzrok przesunął się po miarowo oddychającej Hannah, aby następnie spocząć na Steffenie i Isabelli, wyłapując końcowy strzęp ich wymiany zdań.
– Odprowadzę cię do domu – rzucił w kierunku Cattermole'a, po czym swoją uwagę przeniósł na Isabellę. – Ty również powinnaś odpocząć, pokonałaś niemałe wyzwanie z tak nagłą akcją – oznajmił, podchodząc bliżej i oferując Steffenowi ramię, żeby wsparł się na nim w razie słabości przy wstawaniu. – Odwiedzisz nas na śniadanie? – zapytał zaraz łamacza klątw, wiedząc że nie tylko on będzie chciał rano zerknąć na stan Zakonnika, powstrzymując się jednak przed wymownym spojrzeniem w stronę niewątpliwie przejętej kuzynki.
| zt wszyscy?
Alex otworzył oczy i odepchnął się od swojej podpory, kolejnym niewerbalnym rozkazem opłukując, a następnie wyżymając szaty Hannah z wody. Otworzył okno i posłał ubrania wprost na rozwieszone na podwórku sznurki na pranie, zostawiając je tam samym sobie. Upewniając się, że prezentuje się już o wiele bardziej dopuszczalnie niż jeszcze chwilę wcześniej Alexander poprawił zapięcie koszuli i zgarniając różdżkę w dłoń wyszedł z łazienki, kierując się znów w stronę pokoju dziennego. Nim jednak zdążył przekroczyć jego próg w przedpokoju natknął się na Idę.
– Idziesz spać? – zapytał, wyciągając rękę i chwytając ją za ramię. Łapał spojrzeniem parę jej jasnych oczu, biorąc głębszy oddech. Sama jej obecność obok go koiła. – Porozmawiamy rano – wymamrotał, nachylając się i składając na jej czole przelotny pocałunek, ledwie muśnięcie. – Śpij dobrze – wymamrotał, nim nie posłał jej zmęczonego uśmiechu i ruszył dalej, nie tarasując już wejścia na schody. Jego wzrok przesunął się po miarowo oddychającej Hannah, aby następnie spocząć na Steffenie i Isabelli, wyłapując końcowy strzęp ich wymiany zdań.
– Odprowadzę cię do domu – rzucił w kierunku Cattermole'a, po czym swoją uwagę przeniósł na Isabellę. – Ty również powinnaś odpocząć, pokonałaś niemałe wyzwanie z tak nagłą akcją – oznajmił, podchodząc bliżej i oferując Steffenowi ramię, żeby wsparł się na nim w razie słabości przy wstawaniu. – Odwiedzisz nas na śniadanie? – zapytał zaraz łamacza klątw, wiedząc że nie tylko on będzie chciał rano zerknąć na stan Zakonnika, powstrzymując się jednak przed wymownym spojrzeniem w stronę niewątpliwie przejętej kuzynki.
| zt wszyscy?
24 listopada 1957 r.
W domu było ciepło. Odstraszała ją już sama wizja wysunięcia choćby czubka nosa z Kurnika, a co dopiero wędrówki w tak wietrzny dzień. Biedna Melody, zapewne dotrze tutaj całkiem potargana. To nic, Isabella była pewna, że i na to będzie umiała zaradzić. Wciąż z dbaniem o ładną aparycję radziła sobie znacznie lepiej niż domowymi obowiązkami. Z kuchnią się oswajała, ale jej próby wydawały się częściej dość komiczne niż zachwycające. Tymczasem czas płynął, za kilka miesięcy ślub i przeprowadzka do Szczurzej Jamy. Nie rozumiała, czemu ludzie nazwali tak dziwacznie swoje domy. Jak nie od kur, to od szczurów. Czy nie można było dobrać jakieś bardziej wytwornej nazwy? Wiedziała, że przejście z pałacu do zwykłego domostwa niosło za sobą olbrzymie zmiany i przymus przyjęcia całkiem nowej perspektywy, ale i tak… i tak gdzieś między tym wszystkim chciała w piękne słowa owijać skromne progi.
Hukające porywy powietrza potrząsały całym ogrodem. Zdawało jej się, że czuła trzaskanie szkła w cieplarni i skrzypiące drewno przy drewutni. Liście huraganami przesuwały się od jednej do drugiej strony płotu. Jak dobrze, że była jednak w środku i nie dotknęła jej ta zwiastująca nadejście zimy orkiestra cudownej natury. Do nadejścia panny Weasley nie miała właściwie żadnych planów. Przyszykowała sukienkę i zakręciła włosy jeszcze z rana. Jak zwykle pozwoliła, by oczarowała ją magia lustra w małej sypialni. Bystre oko zauważyło, że przez te pół roku zbladła zieleń materiału i teraz kolor zaczynał przypominać jakiś przymglony, morski odcień. Nudziły jej się nieliczne sukienki, które pozostały jej jeszcze z czasów, tak niedawnych, bycia arystokratką. W okolicy mieszkała jednak całkiem zdolna krawcowa, która pomagała jej odtworzyć ich dawny blask i której projekty były niemniej piękne niż Parkinsownów. Bo przecież myślała już o ślubnej sukni, wyobrażała sobie, jak pięknie materiał układa się w talii i jak owija się wokół niej strojna koronka. Wyobrażała sobie te wszystkie warstwy i… ach, fantazjowanie było tak nieroztropne! Jeszcze chwila i całkiem w tym wszystkim przepadnie. Pod gorsetem czuła dudniące w oczekiwaniu serce. Jej pani matka niegdyś ze stresu utraciłaby całe uzębienie, gdyby tylko dowiedziała się, że Isabella zacieśnia więzi z panienkami Weasley. Tylko że matka już nie miała córki, a córka odtąd była sierotą. Westchnęła cicho, nie znajdując tym razem aż tyle w tym smutku, by ujrzeć w lustrzanym odbiciu własne łzy. Czas jednak zaleczył rany. Poradziła sobie nawet bez eliksiru uspokajającego! Spała całkiem dobrze, żyła myślą o wspólnym życiu ze Steffenem i fantazjowała o końcu wojny. Ci, którzy wojowali po drugiej stronie barykady, niegdyś byli jej bliscy, niegdyś byli rodziną. Potrząsnęła lekko głową i poprawiła kokardkę przy nadgarstku. Tak o wiele lepiej! Cieplejszy sweter narzuciła na ramiona, ignorując jednocześnie trzask drewnianej okiennicy, która stawiała dzielnie opór rozhulanym demonom.
Pokój opuściła na krótko przed umówioną porą. Na dole, w saloniku zatopiła plecy w miękkich poduszkach i oczarowana spoglądała na iskrzące się w kominie drewno. Widok płomieni zawsze przynosił jej ukojenie. Nie wiedziała, jak teraz żyło się w domostwie Melody, ale podejrzewała, że również dotknął ich kryzys. Kurnikowe zapasy były dość skromne, ale była pewna, że znajdzie się coś, z czego będzie mogła stworzyć dla nich podwieczorek – o ile tylko pozwolą na to nikłe wciąż umiejętności! Nie brakowało jednak ciepłego mleka i chleba. Jednak te zapasy nijak nie przypominały dawnych widoków obficie zastawionego w Beaulieu stołu. I do tego musiała się wkrótce przyzwyczaić. Popatrzyła na zegar, drewniane wskazówki przesuwały się. O właściwiej porze poprawiła ułożenie swetra na ramieniu i wysunęła się jednak z drzwi. Zabezpieczenia na domostwie powinny przyjąć córkę z Devon, ale Isabella nie znała się na tym i wolała mieć pewność, że rudowłosa nie zostanie przez nie pochłonięta. Gdy jednak mignęła jej przy furtce ta piegowata buzia, odważniej wyszła, odruchowo mrużąc oczy, kiedy wiatr drapał upudrowane policzki. O niecnoto! – Melody! – zawołała, owijając ciasno cieplejszy materiał wokół siebie. Minęła uśpione, jesienne grządki i dobiła do płotu, by odsłonić przed damą rodzinne wrota. Kątem zerknęła, że młodsze drzewka, ogołocone prawie całkowicie z liści, prawie się pokładały popychane przez złośliwą moc żywiołu. – Chodźmy do środka – zaprosiła młodziutką łamaczkę.
Niepokorny wiatr, w całej swojej pysznej dumie, targał pergaminem trawy, chylącymi się ku ziemi w niemym ukłonie konarami, liśćmi migotliwymi, tańczącymi w rytm dęcia. Jesienna pora, jakkolwiek urokliwa dla poezji, poruszająca serca wielokroć, dawała się we znaki, zwiastując gęstymi obłokami chmur wędrującymi po niebie oraz liźnięciami zefiru, wraz z którym wirowały martwe ostatki natury, nieuchronny początek zimy. A ta, nie pozostawiająca złudzeń, nadchodziła milowymi krokami, zapowiadając śnieżny welon, który miał niebawem pokryć ziemię oraz wicher szczypiący w policzki, barwiący je czerwienią. Kochała jednak jesienne dni nade wszystko, wiedząc, iż to one nadają kolorytu wersom, jak i w konający sposób barwią każdą spośród niezamieszkanych dób; a tych ostatnio było nader wiele w jej życiu, przemykały jej przez palce lacrimoso, pozostawiając ją śpiącą we wnętrzu, tak bardzo zaklętą, tak nieskończenie zamarłą.
Tym większy uśmiech budziło na jej wargach spotkanie z najdroższą przyjaciółką, która – może nieświadomie – przywracała ją niejednokrotnie do kryz, w których zawierały się wschody księżyca i zachody słońca. I ten właśnie urokliwy grymas zatańczył na linii jej ust, gdy zbliżała się porą wietrzną i zamgloną do Kurnika. Ach, tęskniła za ciepłem domostwa tym mocniej, gdy bezlitosny wiatr smagał jej zaróżowione, piegowate policzki. Pochmurne niebo nie pozostawiało złudzeń, pozbywając się wszelkich promieni radości słonecznej, które mogłyby zaigrać z rdzawym kolorem jej włosów – listopad nie cechował się zbytkiem łaskawości, a i na proscenium jej myśli rozgrywały się dantejskie sceny, nieodłącznie związane z jej wczorajszym spotkaniem z Nottem.
Może byłaby zaskoczona, może byłaby niepoukładanie niepewna, serce jednak niespokojnie drgało w klatce płuc, napominając o absurdzie zdarzeń kalających jej ostatnie dni czernią atramentu. Nie wiedziała, czy odważy się zwierzyć Isabelli; nie wiedziała nawet, czy jest gotowa przyznać przed własnym odbiciem lustrzanym, że wplątana została w relację uzależniającą i przesyconą zaborczością; tą, która kłębiła się pośród miriad myśli lotnych i skalanych przerażeniem.
Bo wiedziała, że ta ją potępi; że wskaże każdy ze szkopułów, który miałby swym majestatem świadczyć o nieprawidłowości jej spętanych emocjami działań; że powie to, co sama w głębi duszy wiedziała. Może dlatego tak głęboko się wahała? Może dlatego zatrzymywała sęk tej relacji głęboko na dnie umysłu, spotykając się z nim w miejscach odludnych?
Ubrana w prostą, kremową sukienkę, o stójce wykończonej koronką, podobnie jak bufiaste rękawy, wyglądała odrobinę groteskowo. Chłopięca, niepozbawiona kantów sylwetka nie przylegała do kobiecych ubiorów, wiedziała jednak, iż tak wypada. Ta kończyła się ażurem nad kolanem, przykryta szarawym płaszczem, którego kaptur skrzętnie ukrywał rudą czuprynę, której kosmyki tańczyły wokół drobnej twarzy.
– Isabella! – powitała ją jowialnie, pozwalając sobie na silny, odrobinę zbyt mocny uścisk. – Opowiadaj, jak ci się wiedzie. Mówiłam już, że okrutnie ci zazdroszczę tych pięknych, złotych włosów? Wyglądasz świetnie, zresztą jak zawsze – dodała po chwili, puentując swoje słowa subtelnym wzruszeniem ramion.
Przekroczyła z nią próg, aby po chwili umościć się pośród miękkości poduszek, zachęcona przez jej zaproszenie.
– Mam ci tyle do opowiedzenia! Nie wiem jednak… och, wybacz, naprawdę nie wiem, czy powinnam ten temat poruszać. Do tej pory był on dzielony na dwoje. – Wargi zadrgały jej, nieprzejednane, gdy odwracała wzrok w przeciwnym kierunku, nie mogąc znieść uporczywego sodalitu jej tęczówek.
Bo przecież spętana była milczeniem, unikaniem potoku słów tak bolesnym, że nieomal namacalnym. Uśmiechy grane staccato, puentowały rozgardiasz rozgrywający się pośród wstęg myśli, które były nieodwracalnie uporczywe. Wiedziała, że ma milczeć – to jednak przychodziło jej z niejaką trudnością, a karb bezsłowia ranił wielokroć jej naturalnie przywdziewaną otwartość.
Serdeczność zaklęta w pierwszym uścisku mogłaby swą siłą odpędzić najpotężniejsze listopadowe huragany. Czuła to wraz z dotykiem pierwszego palca, który wcisnął się między większe oczko w wełnianym swetrze. Kochana Melody. Prawie natychmiast zapomniała o niewdzięcznej orkiestrze natury i własnych troskach. Dotarła bezpiecznie, chociaż czasy były srogie i każda podróż pozwoliła niepewności zagnieździć się w sercu. Mimo to, póki wciąż poruszały się po objętym sojuszem półwyspie, chłód wrogów nie mógł ich tak łatwo dosięgnąć. Cieszyła się, widząc, jak pokłute kolczastym wiatrem piegowate policzki rumieniły się. Na pewno zmarzła po drodze. Ciekawe, jak przedostała się do Somerset. Prędko, bardzo przelotnie objęła zielonymi tęczówkami jaśniutką sukienkę lady Weasley, jakby chciała się upewnić, że przyjacielska dusza pozostała nienaruszona. Już jednak wiedziała, uprzedzona listownie, że w jej wnętrzu coś się wydarzyło. Niemniej miała nadzieję, że rudowłosa nie ucierpiała w żaden sposób, że targały nią jedynie młodzieńcze troski, tak bliskie i typowe dla dojrzewających panien. Je znała, naprzeciw nim mogła chętnie wyjść. Nim jednak zaczną szeptać o sekretach, należało przedrzeć się przez ubarwioną złotymi liśćmi ogrodową ścieżkę i osłonić w miłych kątach chaty. Lady matka nigdy nie pozwalała jej zaprosić oficjalnie żadnego Weasleya do posiadłości salamander. Ród ten uznawany był za niegodny znalezienia się w skorowidzu, ale mimo wszystko wciąż w nim pozostawali. Dziś to Mel była prawdziwą damą, nie Isabella. Mimo że w postawie i stroju próżno szukać było nauk wielkich arystokratek, nienaganności i kosztownej elegancji. To nic, Isabella oduczyła się spoglądania na otoczenie tak stereotypowym okiem. Tym bardziej że teraz znalazła się po tej drugiej stronie i żyć miała odtąd jak zupełnie zwyczajna dziewczyna, której kiedyś, w starych snach pisany był książę i wielki zamek. Dziś miała księcia o zupełnie nieszlachetnych rysach i dziwnej manierze, bez tytułów, ale za to z niesamowicie zdolnym umysłem i tak dobrym sercem. Pałac… pałac może jeszcze kiedyś będą mieli, a w nim szczęśliwa rodzina utworzona przez dwie dusze, które same odnalazły się w wielkim świecie, których nikt nie przymuszał do składania miłosnych obietnic. Tak długo i nieskromnie mogłaby o tym wszystkim myśleć, ale przecież dziś gościć miała przyjaciółkę i to jej poświęcić najwięcej uwagi.
– Ależ nie, proszę, kochana Melody. Czymże niezwykłym są moje złote loki pośród wielu identycznych fryzur? Czymże przy twoich miedzianych warkoczach? – Potrząsnęła lekko główką, już w korytarzyku, lekko zbuntowana i nieco rozmarzona. Nie godziła się na to, by uznawać szlachetny blond za… za bardziej zdobny i wytworny od Weasleyowej rudości. – Ty jesteś piękna, wyjątkowa. Nieoczywista. Na tej skórze pięknie rumienią się wszystkie przygody, maźnięte płomieniem. Czy byłoby mi dobrze, gdybym przywdziała twe kolory? – podpytała, nim jeszcze panna z Devon zdołała zsunąć płaszcz z ramion i zdjąć pantofelki. Isabella chwyciła jej kosmyk i przytknęła do swojego czoła. – Jak myślisz? – spytała przelotnie, nieco żartobliwie, ale jej podziw i zaintrygowanie ognistymi kolorami były naprawdę szczere. Może i jasne pasma były bardziej stonowane i eleganckie, ale zdecydowanie nudniejsze, mniej symboliczne. – Potem, och, potem ci wszystko opowiem. Najpierw ty. Może przygotuję dla nas coś ciepłego do picia? – Coś, bo i przy tak ograniczonych zapasach próżno szukać egzotycznych herbat i butelek z wytwornym alkoholem. Nie wiedziała dokładnie, co jeszcze kryło się w szafkach.
Razem zatonęły w salonowej kanapie. Bella jednak dość szybko wstała i zniknęła w kuchni, by po chwili nieść już w stronę gościa dwie filiżanki z ziołowym naparem. Dobrze, że w szklarni posadziła kilka roślin jeszcze wiosną. Teraz mogli cieszyć się na zimę ciepłem herbacianego napoju. Jeszcze trochę listków jednak zostało. Ułożyła naczynia na stoliczku i popatrzyła podekscytowana na towarzyszkę. – Na dwoje… – szepnęła podekscytowana, a później przytknęła dłoń do ust, czując, że na jej lico wstępują plamy różu. – Czy ktoś cię adoruje, Melody Weasley? – zapytała trafnie i aż uniosła wyżej powieki. Wielkimi oczami śledziła niewiele młodszą duszę. – Który z lordów? Och, poczekaj… ja zgadnę! Chociaż może, to wcale nie jest lord?! – Odkryła nagle zszokowana i mocniej zadudniło w jej piersi serce. – Opowiadaj, proszę. Pamiętaj, że ja, niegdyś lady Selwyn, wychodzę wkrótce za prostego młodzieńca. To przecież nic wielkiego, jeśli i twojemu brak wspaniałej metryki. To… - zamyśliła się, zastanawiając się, co ród z Devon sądzi o łączeniu się z czarodziejami spoza szlachty. – Czy twoja rodzina potępiłaby to? Potępiłaby jego? Mów, mów, proszę. Nie lękaj się. Będę twą powierniczką – wyznała stroskana i nieco niecierpliwa. Czuła ogrom kłębiących się w Melody emocji. Były bardzo zaraźliwe.
– Ależ nie, proszę, kochana Melody. Czymże niezwykłym są moje złote loki pośród wielu identycznych fryzur? Czymże przy twoich miedzianych warkoczach? – Potrząsnęła lekko główką, już w korytarzyku, lekko zbuntowana i nieco rozmarzona. Nie godziła się na to, by uznawać szlachetny blond za… za bardziej zdobny i wytworny od Weasleyowej rudości. – Ty jesteś piękna, wyjątkowa. Nieoczywista. Na tej skórze pięknie rumienią się wszystkie przygody, maźnięte płomieniem. Czy byłoby mi dobrze, gdybym przywdziała twe kolory? – podpytała, nim jeszcze panna z Devon zdołała zsunąć płaszcz z ramion i zdjąć pantofelki. Isabella chwyciła jej kosmyk i przytknęła do swojego czoła. – Jak myślisz? – spytała przelotnie, nieco żartobliwie, ale jej podziw i zaintrygowanie ognistymi kolorami były naprawdę szczere. Może i jasne pasma były bardziej stonowane i eleganckie, ale zdecydowanie nudniejsze, mniej symboliczne. – Potem, och, potem ci wszystko opowiem. Najpierw ty. Może przygotuję dla nas coś ciepłego do picia? – Coś, bo i przy tak ograniczonych zapasach próżno szukać egzotycznych herbat i butelek z wytwornym alkoholem. Nie wiedziała dokładnie, co jeszcze kryło się w szafkach.
Razem zatonęły w salonowej kanapie. Bella jednak dość szybko wstała i zniknęła w kuchni, by po chwili nieść już w stronę gościa dwie filiżanki z ziołowym naparem. Dobrze, że w szklarni posadziła kilka roślin jeszcze wiosną. Teraz mogli cieszyć się na zimę ciepłem herbacianego napoju. Jeszcze trochę listków jednak zostało. Ułożyła naczynia na stoliczku i popatrzyła podekscytowana na towarzyszkę. – Na dwoje… – szepnęła podekscytowana, a później przytknęła dłoń do ust, czując, że na jej lico wstępują plamy różu. – Czy ktoś cię adoruje, Melody Weasley? – zapytała trafnie i aż uniosła wyżej powieki. Wielkimi oczami śledziła niewiele młodszą duszę. – Który z lordów? Och, poczekaj… ja zgadnę! Chociaż może, to wcale nie jest lord?! – Odkryła nagle zszokowana i mocniej zadudniło w jej piersi serce. – Opowiadaj, proszę. Pamiętaj, że ja, niegdyś lady Selwyn, wychodzę wkrótce za prostego młodzieńca. To przecież nic wielkiego, jeśli i twojemu brak wspaniałej metryki. To… - zamyśliła się, zastanawiając się, co ród z Devon sądzi o łączeniu się z czarodziejami spoza szlachty. – Czy twoja rodzina potępiłaby to? Potępiłaby jego? Mów, mów, proszę. Nie lękaj się. Będę twą powierniczką – wyznała stroskana i nieco niecierpliwa. Czuła ogrom kłębiących się w Melody emocji. Były bardzo zaraźliwe.
Przez proscenium myśli goniło się wiele huraganów, każdy siejące spustoszenie i zawierający pierwiastki chyżej destrukcji, w którą zaczęła popadać. Bo przecież myślała odwiecznie o pełnej uczucia, drażniącej zmysły, budującej konstelację oddania miłości. Co się stało? Co się zmieniło? Nie znała odpowiedzi na te pytania, a jednak ilekroć wspominała barwę jego oczu, robiło jej się miękko gdzieś na linii kolan, a po ciele rozchodziło się urokliwe, barwne ciepło. Nie przeszkadzało jej nawet jak nią gardzi; jak wykorzystuje i jak manipuluje delikatnością jej serca. Terror psychiczny stał się dla niej nieomal chlebem powszednim, zrodzonym z toksyny relacji rozpościerającej ciemną szatę nad ich głowami. Byli straceni, ale on wciąż miał te błękitne oczy. Można byłoby to określić jako…
…syndrom sztokholmski.
I to jej, swojej drogiej przyjaciółce miała wyjawić ten z sekretów, który był niejako istotny; który kłuł gwałtownie w serce i czynił w jej głowie nieprzytomnie. Nie wiedziała, czy postępuje dobrze, och, nie wiedziała absolutnie nic, lecz tajemnica zachowywana w alkowie umysłu okrutnie piekła w język. Nie była materiałem na żonę arystokraty, nie tylko przez gryzące się z konserwatywnością reszty rodów nazwiskiem dumnie wpiętym w pierś. Lwią część zajmował jej ognisty – o ironio! – temperament, brak obycia i syczenia w rytm nazywana ją lady.
Może mogłaby nauczyć się poprawnie dygać, nosić perły, spinać talię ciasnymi sukienkami, a włosy drogimi spinkami – nie leżało to jednak w najmniejszym calu w jej naturze. W naturze płomienia, rozgrzanego do czerwoności ognia, iskier wirujących wokół pasm rudych włosów.
– Wyjątkowość nie zawsze pisze dobre scenariusze! – rzekła na jej słowa, a na wargach rozciągnął się urokliwy, filuterny uśmiech – tak doskonale przylegający do jej dziarskiej osoby. – Myślę, że niekoniecznie dobrany do twojej urody ten mój kolor, niemniej ładnemu we wszystkim ładnie, więc byłaby to kwestia przyzwyczajenia! To jak? Farbujemy cię i udajemy bliźniaczki? – spytała z grobową miną, zastygłym w czasie gestem malującym się powoli na obliczu. Zgroza zmywała się akwarelą na rzecz wchodzącego z gracją księżyca uśmiechu, aby po chwili przekształcić się w perlisty śmiech.
– Wiesz, że ostatnio rozkochałam się w zielonej herbacie? Ma w sobie coś, co szczypie w policzki; coś, co barwi każdy dzień na nowo. Och, czy nie wyrażam się zbyt poetycko jak na moją prostą duszę? Jeśli masz napar w tym guście, to chętnie się napiję! – rzekła, tonąc w miękkości oferowanej przez kanapę.
Nie wiedziała, czy powinna pozwolić wartkiemu potokowi słów opuścić usta spętane dotychczasowo tajemnicą. Wiedziała, że byłby zły; że winna była trzymać wargi zasznurowane niewymownym. Przez mnogość miesięcy jednak, kłamiąc w oczy każdej z bliskich osób, osuwała się na skraj emocjonalnej skarpy. Samodzielne niesienie owego krzyża było zbyt dotkliwe, a komu innemu mogła powierzyć palący w rumiane policzki sekret?
Uniosła filiżankę z gorącym naparem do ust, aby po chwili zastukać paznokciem w porcelanę. Przysłuchiwała się słowom Isabelli, które brzmiały jak piękna w swej krasie idylla, która jednak nie była jej dana. Nie wiedziała sama, czy była świadoma barwy słowa adorować. Bo w gruncie rzeczy – czym była ta adoracja? Kwiatami, całusami w dłoń i gałęziami bzu zrywanego za zakrętem przy skwerze? On jej nie adorował, on jej nie szanował, a jednak jego oczy były wmalowane w jej umysł nieodwracalnie.
Odwróciła momentalnie wzrok.
– Zapewne kojarzysz lorda Notta… – zaczęła niepewnie, drżącym głosem, aby po chwili zamilknąć. – To dla mnie zbyt trudne, Isabello – dodała płaczliwym tonem, jednak błękit ocząt pozostał niezaszklony.
W każdym spojrzeniu czaiła się wyjątkowość. Gdyby Isabella znała już wtedy myśli miedzianowłosej panny z Devon, podpowiedziałaby jej, że natura przybiera różne oblicza. Że ogień bywa zmienny. Że los da się odmienić. Pojmowała to sama, odczuwającgłęboko w sobie obecność płomiennego ducha i będąc jednocześnie damą. Już na wieki. Nawet teraz. Nie miała skóry ubarwionej drobinami światła. Nie miała wielu lat wolności, kiedy włosy układały wiatry, kiedy przyszłość nie była tak bardzo zaplanowana. Niedawny czas obdarował ją gęstą lawiną doświadczeń, którymi z chęcią dzieliłaby się z pokrewnymi duszami. Nie jednak dla rady i przestrogi, nie tylko, lecz dla magii zaklętej w samej opowieści. Może trochę zbyt często przyłapywała się na pojmowaniu ostatnich zdarzeń jako cudu, który pozornie nigdy nie powinien się przytrafić rozkwitającej lady. A jednak to, co wydawało się tak nieodwracalne i definitywne w krótkim czasie odwróciło się. Nagle mogła być kimś, kim nigdy nie miała się stać. Mogła podążać ścieżką marzeń i miłości rodzącej się tak nagle, niespodziewanie. Bez wieloletnich umów i pieczętowanych skrupulatnie układów. W szczerości i szczęściu. Cokolwiek więc teraz dręczyło pannę Weasley, Isabella była przekonana, że odpuści i pozwoli jej dalej gnać, bez ciężkich trosk.
Lekko potrząsnęła głową na tak śmiałą i czarującą propozycję towarzyszki. Kolory czerwieni przyjmowała prędzej w wyobraźni. Kusiło sprawdzenie i oddanie się tym dziewczęcym eksperymentom, ale czułaby, że podkrada Melody coś, co należało do niej. Tym razem wiec nie mogła oddać się tym wariacjom. Strzepnęła ten niewidzialny pył, który już za chwilę mógłby się rozlać pomarańczą po jej pszenicznych falach. Jeszcze nie dzisiaj. – Skoro niedobrany, pozostanę przy jasnych blaskach słońca. Tobie, Melody, należy się ta rudość – oznajmiła, kłaniając się teatralnie przed swoim gościem. – Me połamane serce przełknie jakoś to niedopasowanie. Twój widok zaleczy ranę! – wyjawiła, bawiąc się dalej w ten przedziwny dialog. Plan można było przecież zmienić, ubarwić, dopracować! Przecież nawet nie weszła dobrze do saloniku, a one już knuły te dziewczęce spiski.
Wysłuchała natchnionych słów, objęła ją jeszcze szerszym uśmiechem, zgarnęła bardziej do siebie każdą wypowiedzianą na głos myśl. Wcale nie były dziwaczne czy nienaturalne. Presley była nawet skłonna przypisać temu pewną teorię. Tym chętniej pociągnęła ją za dłonie, usadziła obok, blisko i poprawiła poduszkę gotowa usłużyć przyjaciółce najmilej, jak tylko się da. I wciąż szczerze, bo każdy gest wypływał zupełnie z wnętrza. Nawet gdy Bella wydawała się odgrywać scenkę ponad wielką kurtyną. – Nie umniejszaj swej duszy. Nie trzeba być literatem, aby poczuć w sobie poetyckie nuty, droga Melody. Wiatry wepchnęły cię tego dnia prosto w moje progi. Jestem pewna, że żadne słowo nie może być przypadkowe. Mów, opowiadaj mi o wszystkim, co czujesz – wymówiła serdecznie, czule, jakby bezdotykowo pocieszała jej niepewną aurę. Już. Jeszcze zanim wyjawiono pierwsze małe kataklizmy. Nie mogła jej obiecać jednak zielonej herbaty, kiedy brakowało jej pewności, że w tych trudnych czasach, kiedy wyliczano każdy okruch, w ogóle jakieś zioła do naparu miała. Mimo to nie zamierzała pozostawić jej bez ciepłego napoju. Tym bardziej że na zewnątrz pohukiwały ciemniejące chmury. Przy takiej pogodzie pęczniały smutki gnieżdżące się gdzieś nisko, pod sercem.
Usta sparzyć zamierzała dopiero po wysłuchaniu choćby wstępu opowieści, która już wspomniana na pergaminach budziła w młodej uzdrowicielce wielki niepokój i podekscytowanie. Nie była pewna, co dokładnie zamierzała przekazać jej czarownica, choć fantazja szeptała o kilku możliwych wątkach. Czy któryś z nich miał szansę się sprawdzić? Kilka dreszczy pomknęło pod okrytymi swetrem ramionami. Sprawa dotyczyła jakiegoś kawalera, bez wątpienia. We dwoje.
Lord Nott? Spoczywające na udach palce lekko zagniotły materiał sukienki. Weasley i Nott? Jakiż to lwi syn mógł być częścią historii lady z zupełnie niezaprzyjaźnionego rodu? – Nie lękaj się, Melody. Rozumiem, że nie jest ci łatwo. Czy potrzebujesz okrycia? Zimno ci? – mówiła spokojnie, niewidzialnie owijając wokół dziewczyny swe przyjazne ramię. Podporę i obietnicę. – Znam przynajmniej kilku Nottów… Lecz Nott, ty i Nott? Och, powiedz, błagam, powiedz, że mówisz o Percivalu. – Serce zadudniło jej w piersi na samą myśl, że ta mogłaby wdać się w romans z przedstawicielem wrogiej rodziny. Choć sam Percival, o Wendelino, przecież on miał ze sto lat! To już dojrzały mężczyzna! Zdecydowanie jednak bardziej wolałaby usłyszeć, że mowa o tym Nottcie, który nie mógł już nosić szlachetnego nazwiska. Nie znała jego sprawy, ale wiedziała, że podobnie jak Alexander utracił tytuły. I podobnie jak ona! Czuła, jak ciepło rozlewa się pod jasną fryzurą. Zbliżyła się nieco i mocniej złączyła swoje kolana. – Melody… Lord Nott? Co z nim? Czy… ktoś cię skrzywdził? Czy ktoś powinien stanąć w płomieniach? – wygłosiła nieco mniej pewnie wątpliwość, choć szybko przeszła do odważnej myśli. Miała nadzieję, że wszystkie jej poplątane przypuszczenia zaraz okażą się wielkim nieporozumieniem i przyjaciółka szerzej przedstawi sprawę.
Lekko potrząsnęła głową na tak śmiałą i czarującą propozycję towarzyszki. Kolory czerwieni przyjmowała prędzej w wyobraźni. Kusiło sprawdzenie i oddanie się tym dziewczęcym eksperymentom, ale czułaby, że podkrada Melody coś, co należało do niej. Tym razem wiec nie mogła oddać się tym wariacjom. Strzepnęła ten niewidzialny pył, który już za chwilę mógłby się rozlać pomarańczą po jej pszenicznych falach. Jeszcze nie dzisiaj. – Skoro niedobrany, pozostanę przy jasnych blaskach słońca. Tobie, Melody, należy się ta rudość – oznajmiła, kłaniając się teatralnie przed swoim gościem. – Me połamane serce przełknie jakoś to niedopasowanie. Twój widok zaleczy ranę! – wyjawiła, bawiąc się dalej w ten przedziwny dialog. Plan można było przecież zmienić, ubarwić, dopracować! Przecież nawet nie weszła dobrze do saloniku, a one już knuły te dziewczęce spiski.
Wysłuchała natchnionych słów, objęła ją jeszcze szerszym uśmiechem, zgarnęła bardziej do siebie każdą wypowiedzianą na głos myśl. Wcale nie były dziwaczne czy nienaturalne. Presley była nawet skłonna przypisać temu pewną teorię. Tym chętniej pociągnęła ją za dłonie, usadziła obok, blisko i poprawiła poduszkę gotowa usłużyć przyjaciółce najmilej, jak tylko się da. I wciąż szczerze, bo każdy gest wypływał zupełnie z wnętrza. Nawet gdy Bella wydawała się odgrywać scenkę ponad wielką kurtyną. – Nie umniejszaj swej duszy. Nie trzeba być literatem, aby poczuć w sobie poetyckie nuty, droga Melody. Wiatry wepchnęły cię tego dnia prosto w moje progi. Jestem pewna, że żadne słowo nie może być przypadkowe. Mów, opowiadaj mi o wszystkim, co czujesz – wymówiła serdecznie, czule, jakby bezdotykowo pocieszała jej niepewną aurę. Już. Jeszcze zanim wyjawiono pierwsze małe kataklizmy. Nie mogła jej obiecać jednak zielonej herbaty, kiedy brakowało jej pewności, że w tych trudnych czasach, kiedy wyliczano każdy okruch, w ogóle jakieś zioła do naparu miała. Mimo to nie zamierzała pozostawić jej bez ciepłego napoju. Tym bardziej że na zewnątrz pohukiwały ciemniejące chmury. Przy takiej pogodzie pęczniały smutki gnieżdżące się gdzieś nisko, pod sercem.
Usta sparzyć zamierzała dopiero po wysłuchaniu choćby wstępu opowieści, która już wspomniana na pergaminach budziła w młodej uzdrowicielce wielki niepokój i podekscytowanie. Nie była pewna, co dokładnie zamierzała przekazać jej czarownica, choć fantazja szeptała o kilku możliwych wątkach. Czy któryś z nich miał szansę się sprawdzić? Kilka dreszczy pomknęło pod okrytymi swetrem ramionami. Sprawa dotyczyła jakiegoś kawalera, bez wątpienia. We dwoje.
Lord Nott? Spoczywające na udach palce lekko zagniotły materiał sukienki. Weasley i Nott? Jakiż to lwi syn mógł być częścią historii lady z zupełnie niezaprzyjaźnionego rodu? – Nie lękaj się, Melody. Rozumiem, że nie jest ci łatwo. Czy potrzebujesz okrycia? Zimno ci? – mówiła spokojnie, niewidzialnie owijając wokół dziewczyny swe przyjazne ramię. Podporę i obietnicę. – Znam przynajmniej kilku Nottów… Lecz Nott, ty i Nott? Och, powiedz, błagam, powiedz, że mówisz o Percivalu. – Serce zadudniło jej w piersi na samą myśl, że ta mogłaby wdać się w romans z przedstawicielem wrogiej rodziny. Choć sam Percival, o Wendelino, przecież on miał ze sto lat! To już dojrzały mężczyzna! Zdecydowanie jednak bardziej wolałaby usłyszeć, że mowa o tym Nottcie, który nie mógł już nosić szlachetnego nazwiska. Nie znała jego sprawy, ale wiedziała, że podobnie jak Alexander utracił tytuły. I podobnie jak ona! Czuła, jak ciepło rozlewa się pod jasną fryzurą. Zbliżyła się nieco i mocniej złączyła swoje kolana. – Melody… Lord Nott? Co z nim? Czy… ktoś cię skrzywdził? Czy ktoś powinien stanąć w płomieniach? – wygłosiła nieco mniej pewnie wątpliwość, choć szybko przeszła do odważnej myśli. Miała nadzieję, że wszystkie jej poplątane przypuszczenia zaraz okażą się wielkim nieporozumieniem i przyjaciółka szerzej przedstawi sprawę.
Kto rozmyje jej uśmiech? Kto będzie na nią patrzył szeroko, dokładnie? Z kim podzieli się porannymi wstęgami słońca, czyniącego z tandetnego blichtru lśniący przepych? I wreszcie – w czyje usta wyszepta arie zaklęte w słowa, budząc gorąc oddechu zamierającego w przekwitłych okrutnymi orchideami płucach? Jego butność, arogancja i agresja budziły głębokie pożądanie w trzewiach, tak jak te podwiązki znaczące linię podboju – nijak niepasującego do dziecięcej, kanciastej figury. A jednak każde wspomnienie jego wzroku, kładącego iskry na jej policzku, dojmującego i ujmującego zarazem, czyniło spustoszenie we wrażliwości – zbyt wielkiej wrażliwości! – rządzącej umysłem. Dlaczego stanął pod znakiem całego jej uniwersum? Dlaczego wracała za każdym razem w skalane przysięgą miejsce? Dlaczego jego poza jego uśmiechem nie liczyło się nic? Dlaczego chciał, aby była taką, jaką przed nim stała? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Nic nie powiem i nie szepnę.
Bure chmury wędrowały prędko po niebie gnane agresją wiatru; przylgnęła wzrokiem do gładkiej tafli szyby, obserwując ścinający wszechrzecz deszcz, walczący z akompaniamentem skąpanej w grozie burzy, co jakiś czas przecinającej świetlistą łuną nieboskłon. I to przeklęte podszycie ziemskie, wykonujące pełen gracji ukłon wobec padołu, miało niebawem rozlać się czernią kawy, a ją pozostawić z dławiącymi słowami kłębiącymi się w gardle.
I może by się uśmiechnęła; może by zadrżały niepokornie kąciki jej ust, zupełnie bezwiednie. Wiedziała wszak, iż jest w stanie wszystko jej pojawić, a tajemnica parzyła agresywnie w język. Zbyt długo, zbyt intensywnie, zbyt przeklęcie. Wzięła głęboki wdech, który rozlał się niebawem po płucach na wzór słodyczy nikotynowej, tej jednak nie dzierżyła w palcach, nie otulała miękkiego filtra różanymi wargami. Milczała więc, borykając się z myślami zakrawającymi o sort nagiego lęku – przerażenia przed głoskami bulgoczącymi w krtani, którymi miała zaraz obdarować Isabellę.
Czy kiedykolwiek mi wybaczysz?
Bo w gruncie rzeczy gdyby on, dzielący ich tajemnicę na dwoje, dowiedział się, jak nierozważnie operuje sekretem ściągającym wieczność z ich ust. Może użyłby przemocy; może spojrzałby na nią pogardliwie. Bała się tego fatum; tego, co miało zaistnieć. Może dlatego odwróciła prędko wzrok?; może dlatego jej oczy się zaszkliły, a wargi zadrżały?
– Lord Leander Nott – wydusiła z siebie wreszcie, a słowa umykające z ust zabrzmiały jak nie jej; stłamszone i wylewające się poza bezpieczny akwen. – Nie patrz tak na mnie, Isabello – dodała po chwili, zaciskając dłonie na materiale odzienia, nerwowo. – Nikt mnie nie skrzywdził, o to się nie martw. Po prostu pewne sprawy uciskają moje serce i naprawdę staram się uciec od myśli, że powierzyłam je diabłu.
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Grządki
Szybka odpowiedź