Szklarnia
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Szklarnia
Niewielka szklarnia schowana jest już właściwie w lesie i aż do kwietnia nie poświęcano jej zbyt wiele uwagi. W kwietniu została otwarta leśna lecznica, a szklarnia okazała się być niezwykle potrzebna: można było wyhodować w niej co niektóre ingrediencje roślinne, tym samym zaoszczędzając pieniądze. Trzeba było tylko odrobinę w nią zainwestować, a prędko zaczęła się zwracać.
Zaklęcia ochronne:
Cave Inimicum, Mała twierdza, Oczobłysk, Tenuistis, Zawierucha
Cave Inimicum, Mała twierdza, Oczobłysk, Tenuistis, Zawierucha
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 22:14, w całości zmieniany 5 razy
ja tu tylko na posta
8 XI
Steffen przybył do szklarni z rozwianym szalikiem i w niedopiętym płaszczu. Był podekscytowany i zestresowany. Jutro wielki dzień Idy i Ale...pana sir Farleya! Miał szczerą nadzieję, że wesele będzie czasem szczęścia i spokoju i może pojednania, ale i tak nieco się stresował. Bardzo się stresował. Chciał, by to był piękny dzień dla Alexa i równie piękny dzień dla Isabelli. Jej ukochany kuzyn i droga przyjaciółka brali ślub! Dla kogoś, kto został wydziedziczony, to pewnie jedyny taki dzień w życiu - rodzina Belli znacznie się teraz skurczyła - i Steff nie chciał go w żaden sposób popsuć. Czas nie zatarł jeszcze goryczy i wstydu po jego pochopnej wpadce w październiku...
Żeby się nie rozpraszać, pojawił się w szklarni z samego rana, wiedząc, że później mają się tutaj pojawić Wujek Stevie i Anthony, a także inne skore do pomocy osoby. W normalnej sytuacji cieszyłby się, mogąc spędzić z nimi czas, ale nie mógł dziś niczego zepsuć, a transmutacja bywała bardzo kapryśna.
Przez kilka ostatnich dni nie rzucił Duny ani razu, chcąc odpowiednio się nastroić i zapobiec podobnej pomyłce, jak w sowiej poczcie na Pokątnej. Biedny pan Owley.
Całkowicie wolny od myśli o piasku, trafił do szklarni, myśląc tylko o szkle i przestronności i pięknie.
Wyjął różdżkę i odetchnął, po kolei kierując ją w cztery strony i chcąc objąć serią zaklęć całe wnętrze.
-Engiorgio. Engiorgio. Engiorgio. Engiorgio. - powtarzał dokładnie, ale płynnie, bez przerwy, bez zająknięcia. Musiał zadbać o płynność ruchów, bo inaczej pomieszczenie powiększy się niesymetrycznie i wszystko się zepsuje.
Udało się. Steff rozluźnił się nieco, bo powiększenie wnętrza było najtrudniejszym zadaniem. Teraz można przejść do innych udoskonaleń. Pewnie trzeba będzie powiększyć, pomniejszyć lub poprzestawiać niektóre z donic, a może nawet podziałać coś z ziołami, które mogłyby pełnić funkcję dekoracyjną... ale na tym lepiej znają się kobiety. Steff nie wierzył do końca we własny zmysł estetyczny, choć w granatowym płaszczu, gryfońskim szaliczku i czerwonych butach wyglądał odjazdowo. Przynajmniej swoim zdaniem.
Był za to spostrzegawczy i miał oko do detali. Bystrość spojrzenia umożliwiła mu zauważenie detali, które nie pasowały do weselnego wnętrza i które najlepiej będzie ukryć - pęknięcia na jednej z donic, przebarwień jednej z szyb, czegoś, co wyglądało jak zapuszczone w ziemi chwasty i lepiej jak nie będzie przebijać się spod lodowiska... ale Steff nie miał śmiałości usuwać stąd żadnej rośliny na stałe, bo kto wie, może ten chwast to coś ważnego. Lepiej będzie po prostu ją zamaskować.
-Prastigiatio. - wyrecytował powoli, starannie wskazując różdżką na wszystkie miejsca, które chciał ukryć przed ludzkim wzrokiem. Dzięki temu szklarnia będzie ładniejsza, bardziej estetyczna, od razu wyda się przestronniejsza.
Wbrew pozorom, transmutacja wymagała cierpliwości. Oględziny szklarni i wykonanie wyznaczonych sobie celów zajęły Steffkowi ze dwie godziny. Dobiegała dziesiąta rano.
-Wujku, Anthony! - przywitał się serdecznie z mężczyznami, gdy weszli do szklarni. Mogli go z początku nie zauważyć, bo... biegał po szklarni jako szczur, sprawdzając, czy na pewno nigdzie nie ma przeciągu i czy nigdzie źle nie pachnie. (Zwierzętom łatwiej). Odmienił się dopiero na ich widok. Był już nieco bardziej rozluźniony, bo wykonał postawione przed sobą zadania. -I jak, możecie już działać? Ktoś jeszcze ma pomóc z transmutacją, ja też służę pomocą jeśli trzeba coś poprawić albo przenieść... - zaoferował. Gdy upewnił się, że panowie mają odpowiednie warunki do działania z lodem i śniegiem, wrócił do domu. Wolał schodzić z drogi panu młodemu, przynajmniej do czasu wesela. Alexander na pewno miał dziś sporo stresów, ostatnim, czego potrzebował, był widok facjaty Steffa.
rzuty, wszystko udane, spostrzegawczość III
8 XI
Steffen przybył do szklarni z rozwianym szalikiem i w niedopiętym płaszczu. Był podekscytowany i zestresowany. Jutro wielki dzień Idy i Ale...pana sir Farleya! Miał szczerą nadzieję, że wesele będzie czasem szczęścia i spokoju i może pojednania, ale i tak nieco się stresował. Bardzo się stresował. Chciał, by to był piękny dzień dla Alexa i równie piękny dzień dla Isabelli. Jej ukochany kuzyn i droga przyjaciółka brali ślub! Dla kogoś, kto został wydziedziczony, to pewnie jedyny taki dzień w życiu - rodzina Belli znacznie się teraz skurczyła - i Steff nie chciał go w żaden sposób popsuć. Czas nie zatarł jeszcze goryczy i wstydu po jego pochopnej wpadce w październiku...
Żeby się nie rozpraszać, pojawił się w szklarni z samego rana, wiedząc, że później mają się tutaj pojawić Wujek Stevie i Anthony, a także inne skore do pomocy osoby. W normalnej sytuacji cieszyłby się, mogąc spędzić z nimi czas, ale nie mógł dziś niczego zepsuć, a transmutacja bywała bardzo kapryśna.
Przez kilka ostatnich dni nie rzucił Duny ani razu, chcąc odpowiednio się nastroić i zapobiec podobnej pomyłce, jak w sowiej poczcie na Pokątnej. Biedny pan Owley.
Całkowicie wolny od myśli o piasku, trafił do szklarni, myśląc tylko o szkle i przestronności i pięknie.
Wyjął różdżkę i odetchnął, po kolei kierując ją w cztery strony i chcąc objąć serią zaklęć całe wnętrze.
-Engiorgio. Engiorgio. Engiorgio. Engiorgio. - powtarzał dokładnie, ale płynnie, bez przerwy, bez zająknięcia. Musiał zadbać o płynność ruchów, bo inaczej pomieszczenie powiększy się niesymetrycznie i wszystko się zepsuje.
Udało się. Steff rozluźnił się nieco, bo powiększenie wnętrza było najtrudniejszym zadaniem. Teraz można przejść do innych udoskonaleń. Pewnie trzeba będzie powiększyć, pomniejszyć lub poprzestawiać niektóre z donic, a może nawet podziałać coś z ziołami, które mogłyby pełnić funkcję dekoracyjną... ale na tym lepiej znają się kobiety. Steff nie wierzył do końca we własny zmysł estetyczny, choć w granatowym płaszczu, gryfońskim szaliczku i czerwonych butach wyglądał odjazdowo. Przynajmniej swoim zdaniem.
Był za to spostrzegawczy i miał oko do detali. Bystrość spojrzenia umożliwiła mu zauważenie detali, które nie pasowały do weselnego wnętrza i które najlepiej będzie ukryć - pęknięcia na jednej z donic, przebarwień jednej z szyb, czegoś, co wyglądało jak zapuszczone w ziemi chwasty i lepiej jak nie będzie przebijać się spod lodowiska... ale Steff nie miał śmiałości usuwać stąd żadnej rośliny na stałe, bo kto wie, może ten chwast to coś ważnego. Lepiej będzie po prostu ją zamaskować.
-Prastigiatio. - wyrecytował powoli, starannie wskazując różdżką na wszystkie miejsca, które chciał ukryć przed ludzkim wzrokiem. Dzięki temu szklarnia będzie ładniejsza, bardziej estetyczna, od razu wyda się przestronniejsza.
Wbrew pozorom, transmutacja wymagała cierpliwości. Oględziny szklarni i wykonanie wyznaczonych sobie celów zajęły Steffkowi ze dwie godziny. Dobiegała dziesiąta rano.
-Wujku, Anthony! - przywitał się serdecznie z mężczyznami, gdy weszli do szklarni. Mogli go z początku nie zauważyć, bo... biegał po szklarni jako szczur, sprawdzając, czy na pewno nigdzie nie ma przeciągu i czy nigdzie źle nie pachnie. (Zwierzętom łatwiej). Odmienił się dopiero na ich widok. Był już nieco bardziej rozluźniony, bo wykonał postawione przed sobą zadania. -I jak, możecie już działać? Ktoś jeszcze ma pomóc z transmutacją, ja też służę pomocą jeśli trzeba coś poprawić albo przenieść... - zaoferował. Gdy upewnił się, że panowie mają odpowiednie warunki do działania z lodem i śniegiem, wrócił do domu. Wolał schodzić z drogi panu młodemu, przynajmniej do czasu wesela. Alexander na pewno miał dziś sporo stresów, ostatnim, czego potrzebował, był widok facjaty Steffa.
rzuty, wszystko udane, spostrzegawczość III
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stał tak wpatrując się w mężczyznę z lekkim rozbawieniem. Dobrze się trzymał. No tak. Pomijając fakt, że wczoraj przez wypadek przy świstokliku, wylądował na środku morza w łódce jakiś rybaków, to trzymał się wręcz doskonale. Czasem tylko łupało go w stawach, no i to okropne biodro nie dawało spokoju, ale przy dobrym rozruszaniu się, zwłaszcza przy okazji tańców, to nawet nie było po nim widać ile rzeczywiście Stevie miał lat, a zbliżał się już do 60. Czarodzieje, na szczęście, mieli ten dar, że żyli dłużej. Oczywiście nie chroniło to przed ewentualnymi wybuchami w pracowni, ale przed tym chroniły porządne gogle i fartuch.
- A dziękuję, dziękuję - kiwnął głową rumieniąc się lekko. - Jem dużo warzyw. Zwłaszcza pomidory. Mają dużo witaminy E, to dobre na serce - poklepał się po lewej piersi, wolał nie mieć z nim problemu innego niż zwykłe złamanie. - Nie wiem co lepiej leczy pęknięte serce - może szklanka whisky?
Stevie stał z boku gdy Anthony uniósł różdżkę i zaczarował parkiet tak by ten przypominał lód. Glacius, no tak. To zaklęcie było najlepszą opcją do wykorzystania w tym momencie, ale mężczyzna miał rację, parkiet należało jeszcze zabezpieczyć. Dawno nie myślał o swoim własnym ślubie, ten zostawił gdzieś daleko w pamięci.
Oh, słodka Mary Jo, było nam tak dobrze...
Gdy Macmillan przerwał myśl dotyczącą swojego własnego ślubu, Stevie nie zamierzał ciągnąć tematu dalej. Sam też wolał nie opowiadać o Mary Jo, jeszcze by się rozkleił, a to niespecjalnie wypadło w towarzystwie szlachcica, chociaż Beckett prawdopodobnie nie do końca zdawał sobie sprawę co faktycznie to znaczy. Wtem znikąd pojawił się Steffen z wielkim uśmiechem na twarzy. Dobry chłopak, żal mu go było tylko po tym co stało się miesiąc temu.
- Steffen, dzień dobry. Klawo żeś to zrobił - uśmiechnął się. - Zabieramy się do dalszej pracy z Anthonym - powiedział krótko i skierował różdżkę na zaczarowany parkiet, mrucząc coś pod nosem. Ten nie zmienił swojego wyglądu, może co najwyżej ładniej odbijał światło. Stevie przystanął na nim jedną stopą, usilnie trzymając równowagę. Nie poślizgnął się. Znaczy działało. Dobrze. - Teraz ten padający z sufitu śnieg... To też fantazja... Ale ładna, podoba mi się. Zrobi furorę - stanął na samym środku parkietu i zaczął zataczać różdżką wielkie okręgi, a zaraz za nią w powietrzu pojawiały się płatki śniegu. Te jednak nie padały na ziemię, a rozpuszczały się gdzieś w parę wodną ponad głowami. Czary transmutacyjne całkiem nieźle poradziły sobie z pogodą.
ztx2 czy chcesz dopisać coś?
- A dziękuję, dziękuję - kiwnął głową rumieniąc się lekko. - Jem dużo warzyw. Zwłaszcza pomidory. Mają dużo witaminy E, to dobre na serce - poklepał się po lewej piersi, wolał nie mieć z nim problemu innego niż zwykłe złamanie. - Nie wiem co lepiej leczy pęknięte serce - może szklanka whisky?
Stevie stał z boku gdy Anthony uniósł różdżkę i zaczarował parkiet tak by ten przypominał lód. Glacius, no tak. To zaklęcie było najlepszą opcją do wykorzystania w tym momencie, ale mężczyzna miał rację, parkiet należało jeszcze zabezpieczyć. Dawno nie myślał o swoim własnym ślubie, ten zostawił gdzieś daleko w pamięci.
Oh, słodka Mary Jo, było nam tak dobrze...
Gdy Macmillan przerwał myśl dotyczącą swojego własnego ślubu, Stevie nie zamierzał ciągnąć tematu dalej. Sam też wolał nie opowiadać o Mary Jo, jeszcze by się rozkleił, a to niespecjalnie wypadło w towarzystwie szlachcica, chociaż Beckett prawdopodobnie nie do końca zdawał sobie sprawę co faktycznie to znaczy. Wtem znikąd pojawił się Steffen z wielkim uśmiechem na twarzy. Dobry chłopak, żal mu go było tylko po tym co stało się miesiąc temu.
- Steffen, dzień dobry. Klawo żeś to zrobił - uśmiechnął się. - Zabieramy się do dalszej pracy z Anthonym - powiedział krótko i skierował różdżkę na zaczarowany parkiet, mrucząc coś pod nosem. Ten nie zmienił swojego wyglądu, może co najwyżej ładniej odbijał światło. Stevie przystanął na nim jedną stopą, usilnie trzymając równowagę. Nie poślizgnął się. Znaczy działało. Dobrze. - Teraz ten padający z sufitu śnieg... To też fantazja... Ale ładna, podoba mi się. Zrobi furorę - stanął na samym środku parkietu i zaczął zataczać różdżką wielkie okręgi, a zaraz za nią w powietrzu pojawiały się płatki śniegu. Te jednak nie padały na ziemię, a rozpuszczały się gdzieś w parę wodną ponad głowami. Czary transmutacyjne całkiem nieźle poradziły sobie z pogodą.
ztx2 czy chcesz dopisać coś?
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
8.11
Nie istniało nic równie pięknego jak śluby i nie dałoby się przekonać Kerstin inaczej. Każdy jeden był właściwie świętem - miłości oraz bliskości między dwójką ludzi, najwyższym i najszczerszym dowodem wzajemnego zaufania. Od małego uwielbiała na nie chodzić, czy to jako gość, czy pomoc organizacyjna. Karmiła się cudzym szczęściem jak własnym, na krótki dzień zapominała o wszelkich troskach - prawie jakby to była baśń. Wesela miały w sobie coś z opowieści, coś pięknie romantycznego, nawet w prostocie; po prawdzie, im były prostsze tym bardziej romantyczne. Zakochani nie potrzebowali przecież nic innego prócz siebie, czyż nie?
Nie wahała się nawet krótką chwilę, gdy doszły do niej słuchy o ślubie pana Alexandra i Idy, przemiłej uzdrowicielki z ich małej lecznicy. Obwieściła rodzinie, że pojawi się w Dolinie już dzień wcześniej, aby pomóc jak może. Zdolności czarodziejskich co prawda nie posiadała, ale nie oznaczało to, że nie może włożyć serca w to, by uczynić ich wesele magicznym wspomnieniem. Zanim przybyła do szklarni, spędziła wiele godzin na pleceniu bukietów i wieńców do ozdoby ścian i przejść. Opłacało się ruszyć wczesnym rankiem na spacer po lesie, a potem wzdłuż wybrzeża Exmoor. Udało się Kerstin dorwać i piękne, fioletowe goździki, nagietki lekarskie, jesienne zimowity i delikatne, pudrowe krwawniki. Uzupełniła wiązanki suszem, przechowywanym do celów ozdobnych oraz leczniczych, a ze starej sukienki powycinała białe i pomarańczowe wstążki. Czterech płóciennych toreb potrzebowała, żeby wszystko przenieść na miejsce, ale nie spieszyła się - specjalnie obrała wieczorną porę, wiedząc, że w pierwszej kolejności szklarnię przygotują czarodzieje, powiększając ją i urozmaicając swoimi zaklęciami. Ona zamierzała przyjść na gotowe, ozdoby stanowiły ostatni element programu przygotowań, co za tym idzie - powinny zostać rozlokowane na końcu. W ogniu organizacji spotkała się jeszcze z Roselyn, która również obiecała zaopiekować się szklarnią; piękny teren należało też właściwie oświetlić.
- Mam nadzieję, że kwiaty i girlandy wytrzymają do jutra - Kerry zastanawiała się na głos, podczepiając długie sznury utworzone z kwiecia i gałązek iglaków okolicznego lasu. - Myślisz, że dałoby się podtrzymać ich wygląd jakoś... czarami? Albo sprawić, żeby się błyszczały? Wyglądałyby wtedy, jakby się iskrzyły. Jak zamrożone! Pasowałyby do śniegu i lodowiska!
Kiedy zabierało się do pracy wspólnie, wszystko szło jakoś sprawniej. Nie minęły pełne dwie godziny, a wszystkie płócienne torebki Kerstin były już puste, szklarnia przyozdobiona. Teraz tylko z niecierpliwością oczekiwać wesela.
/zt
Nie istniało nic równie pięknego jak śluby i nie dałoby się przekonać Kerstin inaczej. Każdy jeden był właściwie świętem - miłości oraz bliskości między dwójką ludzi, najwyższym i najszczerszym dowodem wzajemnego zaufania. Od małego uwielbiała na nie chodzić, czy to jako gość, czy pomoc organizacyjna. Karmiła się cudzym szczęściem jak własnym, na krótki dzień zapominała o wszelkich troskach - prawie jakby to była baśń. Wesela miały w sobie coś z opowieści, coś pięknie romantycznego, nawet w prostocie; po prawdzie, im były prostsze tym bardziej romantyczne. Zakochani nie potrzebowali przecież nic innego prócz siebie, czyż nie?
Nie wahała się nawet krótką chwilę, gdy doszły do niej słuchy o ślubie pana Alexandra i Idy, przemiłej uzdrowicielki z ich małej lecznicy. Obwieściła rodzinie, że pojawi się w Dolinie już dzień wcześniej, aby pomóc jak może. Zdolności czarodziejskich co prawda nie posiadała, ale nie oznaczało to, że nie może włożyć serca w to, by uczynić ich wesele magicznym wspomnieniem. Zanim przybyła do szklarni, spędziła wiele godzin na pleceniu bukietów i wieńców do ozdoby ścian i przejść. Opłacało się ruszyć wczesnym rankiem na spacer po lesie, a potem wzdłuż wybrzeża Exmoor. Udało się Kerstin dorwać i piękne, fioletowe goździki, nagietki lekarskie, jesienne zimowity i delikatne, pudrowe krwawniki. Uzupełniła wiązanki suszem, przechowywanym do celów ozdobnych oraz leczniczych, a ze starej sukienki powycinała białe i pomarańczowe wstążki. Czterech płóciennych toreb potrzebowała, żeby wszystko przenieść na miejsce, ale nie spieszyła się - specjalnie obrała wieczorną porę, wiedząc, że w pierwszej kolejności szklarnię przygotują czarodzieje, powiększając ją i urozmaicając swoimi zaklęciami. Ona zamierzała przyjść na gotowe, ozdoby stanowiły ostatni element programu przygotowań, co za tym idzie - powinny zostać rozlokowane na końcu. W ogniu organizacji spotkała się jeszcze z Roselyn, która również obiecała zaopiekować się szklarnią; piękny teren należało też właściwie oświetlić.
- Mam nadzieję, że kwiaty i girlandy wytrzymają do jutra - Kerry zastanawiała się na głos, podczepiając długie sznury utworzone z kwiecia i gałązek iglaków okolicznego lasu. - Myślisz, że dałoby się podtrzymać ich wygląd jakoś... czarami? Albo sprawić, żeby się błyszczały? Wyglądałyby wtedy, jakby się iskrzyły. Jak zamrożone! Pasowałyby do śniegu i lodowiska!
Kiedy zabierało się do pracy wspólnie, wszystko szło jakoś sprawniej. Nie minęły pełne dwie godziny, a wszystkie płócienne torebki Kerstin były już puste, szklarnia przyozdobiona. Teraz tylko z niecierpliwością oczekiwać wesela.
/zt
Ślub Idy i Alexa malował się starym, zapomnianym wspomnieniem. Tym sprzed wielu lat, gdy na drobnym palcu lśnił pierścionek zaręczynowym, niedotrzymana obietnica wspólnej przyszłości. Rzadko kiedy wracała myślami do tamtych chwil, do tamtego czasu, gdy faktycznie wyobrażała sobie siebie w białej sukience, składającą przysięgę przy ołtarzu. Ostatnimi czasy coraz rzadziej, jakby ktoś sztucznie zaaplikował jej wspomnienie nienależące do niej. Teraz ta wizja zdawała się być niemalże groteskowa. Biała sukienka już jej nie pasowała, a myśl że kiedyś mogłaby nosić obrączkę, oddać się komuś w ten wyjątkowy intymny sposób wydawała się niemalże absurdalna. Dorosłe życie wyzbyło ją z młodzieńczych złudzeń. Fantazje dziewczyny przestały mieć prawo bytu.
Niemniej jednak nie pożarł jej cynizm. Było coś czystego w związku dwójki osób, którego mimo wszystko chciały przejść przez życie razem, przełamując strach ich nowego świata, poświęcić się dla siebie. Nie ironizowała z tych przysięg, były ważne. Najważniejsze -, ich szczerość, ich moc, konsekwencje jakie za sobą niosły. Jej umysł nie dawał się ponieść romantycznej otoczce. W całości chodziło o coś więcej niż ładną sukienkę, kwiaty we włosach i starannie przygotowane dekorację. To była tylko celebracja. Najważniejszym było to co chcieli sobie ślubować, a oni - ich przyjaciele, współpracownicy, rodzina, mogli jedynie uczynić ten dzień przyjemniejszym, stworzyć wspomnienie, do którego będą wracać, wspomnienie, które będzie rozgrzewało serce w te gorsze dni. Pomnik tego, że chociaż żyli w okrutnych czasach, było tu jeszcze miejsce na sentymentalność, ciepło, normalność. Większość z nich tego potrzebowała.
Mimo to, świętowanie wydawało jej się nieodpowiednie. Z jej perspektywy, bo niemalże dwa miesiące temu, na wzgórzu Killarney spoczęło ciało Pomony. Czuła się niepewnie wyciągając z odmętów błękitną sukienkę, szykując się do zabawy, jak gdyby w Upper Cottage nigdy nic się nie stało. Nie miała zamiaru jednak rozsiewać wokół siebie przygnębiającej atmosfery. To miał być dzień Idy i Alexa. Ich wspomnienie, ich święto.
Zaoferowała się, że pomoże przy ozdobieniu szklarni. Kerstin już wcześniej przygotowała odpowiednie dekoracje, które należało przygotować.
Miotła pędziła śladem zaklęcia, pozbywając się z podłogi przyniesionego przez nich kurzu, porozsypywanych ozdób.
- Tak, tak, zaraz coś wymyślimy - uśmiechnęła się do Kerstin, stając na środku powiększonej szklarnii. - Popatrz, zrobiłyśmy z Melanie lampiony. Będą wisieć w powietrzu jak świeczki w Hogwarcie - powiedziała nieco dumna ze swojej pracy. Zanim spojrzenie sięgnęło twarzy pielęgniarki, zrozumiała to co powiedziała - Oh, w Hogwarcie w Wielkiej Sali, tam gdzie uczniowie spotykają się wspólne posiłki. Lampiony będą lewitować w powietrzu, jutro ktoś je podpali - wytłumaczyła szybko.
Niewerbalne Volitavi uniosła lampiony, by rozświetlały półmroki szklarni. Z tej odległości nie było widać drobnych niedociągnięć dziecięcych dłoni czy pośpiechu jej matki. - Zaraz zajmę się przyszyciem girland.
Aiguille pomogła przytwierdzić dekoracje do wcześniej rozwieszonych materiałów. Cantis zaś ożywiło figurkę skowronka, by niespiesznie nucił ptasią piosenkę. - Mogę spróbować Fae Feli - zamyśliła się, kierując różdżką w stronę kwiatów, by obsypac je błyszczącym pyłem.
- Mam do ciebie jeszcze małą prośbę, Kerrie. Ale jak już skończymy - powiedziała, skupiając uwagę na przygotowaniach. Do jutra pozostało jeszcze trochę czasu, ale najpierw musiały zająć się tym co obiecały zrobić.
| spadam tu
Po drodze zostawiam w kuchni:
- czarne ale; 3 butelki 0.5l
- marchew; 0,5 kg
- ziemniaki; 0,5 kg
- cebula; 0.5 kg
Niemniej jednak nie pożarł jej cynizm. Było coś czystego w związku dwójki osób, którego mimo wszystko chciały przejść przez życie razem, przełamując strach ich nowego świata, poświęcić się dla siebie. Nie ironizowała z tych przysięg, były ważne. Najważniejsze -, ich szczerość, ich moc, konsekwencje jakie za sobą niosły. Jej umysł nie dawał się ponieść romantycznej otoczce. W całości chodziło o coś więcej niż ładną sukienkę, kwiaty we włosach i starannie przygotowane dekorację. To była tylko celebracja. Najważniejszym było to co chcieli sobie ślubować, a oni - ich przyjaciele, współpracownicy, rodzina, mogli jedynie uczynić ten dzień przyjemniejszym, stworzyć wspomnienie, do którego będą wracać, wspomnienie, które będzie rozgrzewało serce w te gorsze dni. Pomnik tego, że chociaż żyli w okrutnych czasach, było tu jeszcze miejsce na sentymentalność, ciepło, normalność. Większość z nich tego potrzebowała.
Mimo to, świętowanie wydawało jej się nieodpowiednie. Z jej perspektywy, bo niemalże dwa miesiące temu, na wzgórzu Killarney spoczęło ciało Pomony. Czuła się niepewnie wyciągając z odmętów błękitną sukienkę, szykując się do zabawy, jak gdyby w Upper Cottage nigdy nic się nie stało. Nie miała zamiaru jednak rozsiewać wokół siebie przygnębiającej atmosfery. To miał być dzień Idy i Alexa. Ich wspomnienie, ich święto.
Zaoferowała się, że pomoże przy ozdobieniu szklarni. Kerstin już wcześniej przygotowała odpowiednie dekoracje, które należało przygotować.
Miotła pędziła śladem zaklęcia, pozbywając się z podłogi przyniesionego przez nich kurzu, porozsypywanych ozdób.
- Tak, tak, zaraz coś wymyślimy - uśmiechnęła się do Kerstin, stając na środku powiększonej szklarnii. - Popatrz, zrobiłyśmy z Melanie lampiony. Będą wisieć w powietrzu jak świeczki w Hogwarcie - powiedziała nieco dumna ze swojej pracy. Zanim spojrzenie sięgnęło twarzy pielęgniarki, zrozumiała to co powiedziała - Oh, w Hogwarcie w Wielkiej Sali, tam gdzie uczniowie spotykają się wspólne posiłki. Lampiony będą lewitować w powietrzu, jutro ktoś je podpali - wytłumaczyła szybko.
Niewerbalne Volitavi uniosła lampiony, by rozświetlały półmroki szklarni. Z tej odległości nie było widać drobnych niedociągnięć dziecięcych dłoni czy pośpiechu jej matki. - Zaraz zajmę się przyszyciem girland.
Aiguille pomogła przytwierdzić dekoracje do wcześniej rozwieszonych materiałów. Cantis zaś ożywiło figurkę skowronka, by niespiesznie nucił ptasią piosenkę. - Mogę spróbować Fae Feli - zamyśliła się, kierując różdżką w stronę kwiatów, by obsypac je błyszczącym pyłem.
- Mam do ciebie jeszcze małą prośbę, Kerrie. Ale jak już skończymy - powiedziała, skupiając uwagę na przygotowaniach. Do jutra pozostało jeszcze trochę czasu, ale najpierw musiały zająć się tym co obiecały zrobić.
| spadam tu
Po drodze zostawiam w kuchni:
- czarne ale; 3 butelki 0.5l
- marchew; 0,5 kg
- ziemniaki; 0,5 kg
- cebula; 0.5 kg
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Ostatnio zmieniony przez Roselyn Wright dnia 28.07.21 1:12, w całości zmieniany 1 raz
8.11.
Że też wpadłem na tak zachwycający i jednocześnie zły pomysł! W głowie już widziałem efekt końcowy i byłem kosmicznie przekonany, że na wszystkich zrobi wrażenie, ale... wykonanie tego... i to w tak krótkim czasie... w dodatku samemu... tak, to stanowiło spore wyzwanie. Czy jednak mnie to zniechęciło w jakiś sposób? Nie. Ma. Takiej. Opcji.
Głównym problemem był oczywiście brak prądu i odległość od Kurnika... ale cóż, liznąłem trochę wiedzy o instalacjach elektrycznych, bo taką naprawiałem właśnie w Kurniku... więc z odpowiednim zapleczem technicznym dam radę doprowadzić prąd i do szklarni. Oczywiście nie na stałe, ale na wesele powinno być jak znalazł. To, co potrzebowałem, to kable. Baaardzo dużo kabli.
Zacząłem od Kurnika. Już parę dni wcześniej wstałem skoro świt (naprawdę! Jak nie ja!) i tyle co naciągnąłem na grzbiet koszulkę i wciągnąłem na tyłek portki i zacząłem latać po całym domu tam i z powrotem. Przeszukałem każdy kąt, każdy zakamarek, nie miałem oporów przed włażeniem do pokojów innych domowników. Niektórzy nawet byli w środku (wybacz, Lex), więc szybciutko wycofywałem się rakiem, żeby ich nie obudzić lub im nie przeszkadzać i wracałem później. Wszystko to oczywiście w szczytnym celu. Faktycznie udało mi się znaleźć trochę luźnych kabli (niektórym trochę pomogłem w byciu luźnymi...) i przedłużaczy i z dziesięć żarówek, ale tego oczywiście było grubo za mało.
Przeszedłem więc do drugiej fazy planu: ruszyłem na miasto. To znaczy do Doliny - wiadomo. Zupełnie jak domokrążca maszerowałem od drzwi do drzwi żebrząc o kable. W zamian oferowałem swoje usługi jako złota rączka lub po prostu swoją pomoc w czymś. Czasami odchodziłem z kwitkiem, a czasami... a czasami wpuszczano mnie do garażu, piwnicy czy na strych i pozwalano poszukać jakichś niepotrzebnych nikomu kabli, których nikomu nie chciało się wyrzucić. Szczerze mówiąc obejście w ten sposób całej Doliny zajęło mi kilka dni, ale... udało się. Przy okazji poznałem praktycznie wszystkich mieszkańców w okolicy, co było całkiem miłą odmianą. Między innymi pana Becketta, u którego chyba będę mógł nawet pracować na stałe! No, ale o tym to kiedy indziej.
Trzecią fazą planu było... połączenie wszystkich tych kabli. To zadanie nie jest wcale trudne, wystarczy znać podstawy fizyki... Tak mi się przynajmniej wydawało. W praktyce okazało się, że część kabli była uszkodzona, musiałem dochodzić do tego w którym dokładnie odcinku i czy dało się to naprawić, czy jednak nie... Generalnie straszna zabawa z tym była i to nie na kilka godzin - ślęczałem nad tym dzień i noc prawie bez snu, prąd mnie pokopał tyle razy, że przestałem już nawet liczyć, ale się udało. Sprawdziłem kilkanaście razy czy to działa, ale nie rozłożyłem tej instalacji wcześniej. Istniała obawa taka... maleńka, że jak wszystko rozłożę i przez jakąś nieszczelność do środka dostanie się woda lub choćby wilgoć (a o to nie było ciężko, bo cały czas padał deszcz), to dojdzie do zwarcia i wszystko szlag jasny (dosłownie) trafi. No, ale to był najczarniejszy scenariusz. Postanowiłem, że rozłożę wszystko dzień wcześniej, tak żeby zminimalizować to ryzyko.
Czwarta i piąta faza planu była do realizacji właśnie dzisiaj. Pociągnąłem kabel od Kurnika i poprowadziłem tak, żeby nikomu nie zawadzał aż do magicznie powiększonej szklarni. Tam rozplątałem jego rozwidlenia (to wcale nie było tak proste, jak mogło się wydawać) i porozwieszałem w miarę moich możliwości równomiernie na metalowych haczykach w drewnianej konstrukcji sufitu szklarni tak, że kable teraz smętnie zwisały w dół, choć wciąż były wystarczająco wysoko, żebym nie zahaczał o nie głową... (żeby nikt o nie nie zahaczał głową). Nie wyglądało to specjalnie urodziwie, jeśli mam być szczery. Na razie. Naprawdę wierzyłem, że efekt końcowy będzie się prezentował niemal magicznie. Pomaszerowałem do Kurnika, by już po chwili wrócić z kilkoma pudłami żarówek. Zebrałem je niemal z całego Kurnika, część znalazłem, resztę albo kupiłem za ostatnie swoje oszczędności albo też wyżebrałem od sąsiadów. W końcu to tylko na jeden wieczór, nie? Później wszystko oddam właścicielom.
Teraz już tylko pozostało powkręcać żarówki w zwisające na kablach oprawki i to by było wszystko. Tak sądziłem.
Napociłem się trochę przy tym (ale jednocześnie dziękowałem Wszechświatowi za mój wzrost, bo mogłem to zrobić bez konieczności używania jakichś drabinek czy innych stołków), ale wreszcie się udało. Przetoczyłem spojrzeniem po szklarni i byłem zadowolony z efektu. Wiadomo - w nocy jak się zapali światło to będzie to wyglądało kosmicznie jak niebo nocą, ale teraz też wcale nie było źle.
To jeszcze tylko włączyć i... Żarówki rozpaliły się i zgasły. A ja najpierw stałem jak wryty, a później warknąłem wściekle. Tyle pracy i czarna dziura wszystko pochłonęła! Coś poszło bardzo nie tak. Włącznik nie działał... a więc korki. Musiało wywalić korki w Kurniku. I oby tylko o to chodziło. Pomaszerowałem z powrotem do domu prosto do skrzynki z bezpiecznikami. Już powoli miałem dość. Byłem głodny, zmęczony, a to cholerstwo nie działało... ale postanowiłem dać mu jeszcze jedną szansę (albo kilka, nieważne). Najpierw spróbowałem pokombinować z tymi bezpiecznikami właśnie, część wyłączyć, część włączyć... ale to nie zdawało egzaminu (trochę sobie pobiegałem do szklarni i z powrotem, żeby się o tym przekonać), ostatecznie jednak doszedłem do wniosku, że to wina kabla. To było za duże natężenie na jeden kabel, trzeba go było porozdzielać. Miałem ochotę kląć na czym świat stoi, ale postanowiłem być dzielny. Zrobiłem sobie tylko przerwę, zjadłem porcję sucharów, napiłem wody i wróciłem do zabawy kablami. Na szczęście trochę luźnych wciąż mi pozostało, więc wystarczyło porozdzielać żarówki na kilka kabli, a potem pociągnąć je do Kurnika i podłączyć najlepiej do różnych faz. Tym razem, nauczony doświadczeniem, pracowałem tak, że prąd nie kopnął mnie ani razu - to było pewne pocieszenie w tym wszystkim. W ostatecznym rozrachunku praca zajęła mi dużo więcej czasu niż początkowo zakładałem, ale kiedy wreszcie skończyłem, już zapadał zmrok i rozświetlone żarówkami wnętrze szklarni prezentowało się... wprost przepięknie. Szczególnie w połączeniu z magicznie padającym w środku śniegiem i lodowym parkietem. Ten efekt zrekompensował mi cały dzisiejszy dzień. Zdecydowanie.
Jeszcze poprosiłem pana Becketta, żeby rzucił okiem, czy kable faktycznie są wystarczająco dobrze zabezpieczone przed deszczem. Tak na wszelki wypadek i dla własnego spokoju ducha.
Przynajmniej nauczyłem się czegoś nowego, a jutro... a jutro jak nic wszystkim czarodziejom opadną szczęki jak to zobaczą! Tak, byłem z siebie dumny. Teraz tylko musiałem wrócić do Kurnika i nie zabić się na schodach wchodząc po ciemku na samą górę - na moje poddasze. Kolejne wyzwanie na dziś.
[zt]
Że też wpadłem na tak zachwycający i jednocześnie zły pomysł! W głowie już widziałem efekt końcowy i byłem kosmicznie przekonany, że na wszystkich zrobi wrażenie, ale... wykonanie tego... i to w tak krótkim czasie... w dodatku samemu... tak, to stanowiło spore wyzwanie. Czy jednak mnie to zniechęciło w jakiś sposób? Nie. Ma. Takiej. Opcji.
Głównym problemem był oczywiście brak prądu i odległość od Kurnika... ale cóż, liznąłem trochę wiedzy o instalacjach elektrycznych, bo taką naprawiałem właśnie w Kurniku... więc z odpowiednim zapleczem technicznym dam radę doprowadzić prąd i do szklarni. Oczywiście nie na stałe, ale na wesele powinno być jak znalazł. To, co potrzebowałem, to kable. Baaardzo dużo kabli.
Zacząłem od Kurnika. Już parę dni wcześniej wstałem skoro świt (naprawdę! Jak nie ja!) i tyle co naciągnąłem na grzbiet koszulkę i wciągnąłem na tyłek portki i zacząłem latać po całym domu tam i z powrotem. Przeszukałem każdy kąt, każdy zakamarek, nie miałem oporów przed włażeniem do pokojów innych domowników. Niektórzy nawet byli w środku (wybacz, Lex), więc szybciutko wycofywałem się rakiem, żeby ich nie obudzić lub im nie przeszkadzać i wracałem później. Wszystko to oczywiście w szczytnym celu. Faktycznie udało mi się znaleźć trochę luźnych kabli (niektórym trochę pomogłem w byciu luźnymi...) i przedłużaczy i z dziesięć żarówek, ale tego oczywiście było grubo za mało.
Przeszedłem więc do drugiej fazy planu: ruszyłem na miasto. To znaczy do Doliny - wiadomo. Zupełnie jak domokrążca maszerowałem od drzwi do drzwi żebrząc o kable. W zamian oferowałem swoje usługi jako złota rączka lub po prostu swoją pomoc w czymś. Czasami odchodziłem z kwitkiem, a czasami... a czasami wpuszczano mnie do garażu, piwnicy czy na strych i pozwalano poszukać jakichś niepotrzebnych nikomu kabli, których nikomu nie chciało się wyrzucić. Szczerze mówiąc obejście w ten sposób całej Doliny zajęło mi kilka dni, ale... udało się. Przy okazji poznałem praktycznie wszystkich mieszkańców w okolicy, co było całkiem miłą odmianą. Między innymi pana Becketta, u którego chyba będę mógł nawet pracować na stałe! No, ale o tym to kiedy indziej.
Trzecią fazą planu było... połączenie wszystkich tych kabli. To zadanie nie jest wcale trudne, wystarczy znać podstawy fizyki... Tak mi się przynajmniej wydawało. W praktyce okazało się, że część kabli była uszkodzona, musiałem dochodzić do tego w którym dokładnie odcinku i czy dało się to naprawić, czy jednak nie... Generalnie straszna zabawa z tym była i to nie na kilka godzin - ślęczałem nad tym dzień i noc prawie bez snu, prąd mnie pokopał tyle razy, że przestałem już nawet liczyć, ale się udało. Sprawdziłem kilkanaście razy czy to działa, ale nie rozłożyłem tej instalacji wcześniej. Istniała obawa taka... maleńka, że jak wszystko rozłożę i przez jakąś nieszczelność do środka dostanie się woda lub choćby wilgoć (a o to nie było ciężko, bo cały czas padał deszcz), to dojdzie do zwarcia i wszystko szlag jasny (dosłownie) trafi. No, ale to był najczarniejszy scenariusz. Postanowiłem, że rozłożę wszystko dzień wcześniej, tak żeby zminimalizować to ryzyko.
Czwarta i piąta faza planu była do realizacji właśnie dzisiaj. Pociągnąłem kabel od Kurnika i poprowadziłem tak, żeby nikomu nie zawadzał aż do magicznie powiększonej szklarni. Tam rozplątałem jego rozwidlenia (to wcale nie było tak proste, jak mogło się wydawać) i porozwieszałem w miarę moich możliwości równomiernie na metalowych haczykach w drewnianej konstrukcji sufitu szklarni tak, że kable teraz smętnie zwisały w dół, choć wciąż były wystarczająco wysoko, żebym nie zahaczał o nie głową... (żeby nikt o nie nie zahaczał głową). Nie wyglądało to specjalnie urodziwie, jeśli mam być szczery. Na razie. Naprawdę wierzyłem, że efekt końcowy będzie się prezentował niemal magicznie. Pomaszerowałem do Kurnika, by już po chwili wrócić z kilkoma pudłami żarówek. Zebrałem je niemal z całego Kurnika, część znalazłem, resztę albo kupiłem za ostatnie swoje oszczędności albo też wyżebrałem od sąsiadów. W końcu to tylko na jeden wieczór, nie? Później wszystko oddam właścicielom.
Teraz już tylko pozostało powkręcać żarówki w zwisające na kablach oprawki i to by było wszystko. Tak sądziłem.
Napociłem się trochę przy tym (ale jednocześnie dziękowałem Wszechświatowi za mój wzrost, bo mogłem to zrobić bez konieczności używania jakichś drabinek czy innych stołków), ale wreszcie się udało. Przetoczyłem spojrzeniem po szklarni i byłem zadowolony z efektu. Wiadomo - w nocy jak się zapali światło to będzie to wyglądało kosmicznie jak niebo nocą, ale teraz też wcale nie było źle.
To jeszcze tylko włączyć i... Żarówki rozpaliły się i zgasły. A ja najpierw stałem jak wryty, a później warknąłem wściekle. Tyle pracy i czarna dziura wszystko pochłonęła! Coś poszło bardzo nie tak. Włącznik nie działał... a więc korki. Musiało wywalić korki w Kurniku. I oby tylko o to chodziło. Pomaszerowałem z powrotem do domu prosto do skrzynki z bezpiecznikami. Już powoli miałem dość. Byłem głodny, zmęczony, a to cholerstwo nie działało... ale postanowiłem dać mu jeszcze jedną szansę (albo kilka, nieważne). Najpierw spróbowałem pokombinować z tymi bezpiecznikami właśnie, część wyłączyć, część włączyć... ale to nie zdawało egzaminu (trochę sobie pobiegałem do szklarni i z powrotem, żeby się o tym przekonać), ostatecznie jednak doszedłem do wniosku, że to wina kabla. To było za duże natężenie na jeden kabel, trzeba go było porozdzielać. Miałem ochotę kląć na czym świat stoi, ale postanowiłem być dzielny. Zrobiłem sobie tylko przerwę, zjadłem porcję sucharów, napiłem wody i wróciłem do zabawy kablami. Na szczęście trochę luźnych wciąż mi pozostało, więc wystarczyło porozdzielać żarówki na kilka kabli, a potem pociągnąć je do Kurnika i podłączyć najlepiej do różnych faz. Tym razem, nauczony doświadczeniem, pracowałem tak, że prąd nie kopnął mnie ani razu - to było pewne pocieszenie w tym wszystkim. W ostatecznym rozrachunku praca zajęła mi dużo więcej czasu niż początkowo zakładałem, ale kiedy wreszcie skończyłem, już zapadał zmrok i rozświetlone żarówkami wnętrze szklarni prezentowało się... wprost przepięknie. Szczególnie w połączeniu z magicznie padającym w środku śniegiem i lodowym parkietem. Ten efekt zrekompensował mi cały dzisiejszy dzień. Zdecydowanie.
Jeszcze poprosiłem pana Becketta, żeby rzucił okiem, czy kable faktycznie są wystarczająco dobrze zabezpieczone przed deszczem. Tak na wszelki wypadek i dla własnego spokoju ducha.
Przynajmniej nauczyłem się czegoś nowego, a jutro... a jutro jak nic wszystkim czarodziejom opadną szczęki jak to zobaczą! Tak, byłem z siebie dumny. Teraz tylko musiałem wrócić do Kurnika i nie zabić się na schodach wchodząc po ciemku na samą górę - na moje poddasze. Kolejne wyzwanie na dziś.
[zt]
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
| odpowiedź na ten wątek
Dzień był piękny: zupełnie jakby pogoda została przez Alexandra specjalnie zamówiona. Albo to merlińska opaczność czuwała nad młodym uzdrowicielem, spełniając jego jedyną, cichą prośbę tego dnia. Miał w końcu na dziś wielkie plany i po prostu potrzebował po temu pięknej pogody. Miał oczywiście plan zapasowy, czyli zamiast pikniku na plaży w Dorset odwiedziny w szklarni Prewettów, które równie dobrze mogły uchodzić za jedną z najwspanialszych w jakimś światowej sławy ogrodzie botanicznym. Nic dziwnego zresztą, hodowane w rodowych włościach jego kuzyna paprocie okryły się nieprzeciętnych rozmiarów sławą w całym kraju, ale również i poza jego granicami. Tak samo jak i sam Archibald, szkoda jedynie, że poza rozsławieniem się jako nestor rodu dało się go poznać także z rozwieszonych po Anglii listów gończych.
Nie zamierzał jednak tym pochmurnym myślom zakłócić piękno tego dnia. Było wczesne popołudnie i po przekazaniu zmiany w lecznicy w ręce jednego z medyków, którzy wraz z nim pracowali na zdrowie mieszkańców Doliny i nie tylko, ruszył w drogę powrotną do Kurnika. Nie spieszył się bardzo, starając się nacieszyć piękną pogodą wśród drzew. Rozpiął dwa górne guziki jasnej, lnianej koszuli i wcisnął dłonie w kieszenie brązowych spodni, przemierzając leśną ścieżkę zalaną letnim ciepłem i leniwym śpiewem ptaków wśród soczyście zielonych gałęzi. Gdzieś czaiła się w nim nerwowość względem tego popołudnia, ale skutecznie zagłuszała je radość – przynajmniej na razie. Wiedział, że później może być inaczej, jednak był pewien tego, co chciał dziś zrobić.
Gdy dotarł do Kurnika w jego uszach zabrzmiał chichot, który niewątpliwie rozpoznałby wszędzie. Isabella na dobre zadomowiła się w Kurniku, odnajdując nić – czy też raczej dość gruby i solidny sznur – porozumienia z Idą. Alexander uśmiechnął się pod nosem, słysząc w odpowiedzi śmiech Idy, momentalnie decydując się na to, by spróbować dziewczęta zaskoczyć. Ww ostatniej chwili przypomniał sobie jeszcze aby przybrać swoją postać, nie zaś Aloysiusa, czując się wtedy dość nieswojo skoro przebywał w miejscu bezpiecznym, we własnym domu. Zaczął więc powoli i chicho zakradać się w stronę czarownic, chcąc nie chcąc słysząc urywki rozmowy, którą między sobą prowadziły. Jego policzki zaróżowiły się nieco bardziej, lecz równie dobrze można było zrzucić to na słońce i ciepło, które przecież nie służyły jego raczej bladej cerze. Zaraz jednak miał wrażenie, jakby ktoś oblał go szklanką chłodnej wody. Nie, zdecydowanie nie powinien był słyszeć wyznania Isabelli, jednak mimo wszystko było to coś pięknego, że ona i Steffen znaleźli siebie pomimo wszystkiego, co ich dzieliło. Postanowił więc jeszcze chwilę poczekać, a kiedy uznał moment za dogodny wychylił się zza prześcieradła z uśmiechem godnym kota z Cheshire.
– Czego Ida ma mi nie mówić? – zapytał niewinnie, udając, że wcale nie słyszał tego, co padło między czarownicami wcześniej.
Dzień był piękny: zupełnie jakby pogoda została przez Alexandra specjalnie zamówiona. Albo to merlińska opaczność czuwała nad młodym uzdrowicielem, spełniając jego jedyną, cichą prośbę tego dnia. Miał w końcu na dziś wielkie plany i po prostu potrzebował po temu pięknej pogody. Miał oczywiście plan zapasowy, czyli zamiast pikniku na plaży w Dorset odwiedziny w szklarni Prewettów, które równie dobrze mogły uchodzić za jedną z najwspanialszych w jakimś światowej sławy ogrodzie botanicznym. Nic dziwnego zresztą, hodowane w rodowych włościach jego kuzyna paprocie okryły się nieprzeciętnych rozmiarów sławą w całym kraju, ale również i poza jego granicami. Tak samo jak i sam Archibald, szkoda jedynie, że poza rozsławieniem się jako nestor rodu dało się go poznać także z rozwieszonych po Anglii listów gończych.
Nie zamierzał jednak tym pochmurnym myślom zakłócić piękno tego dnia. Było wczesne popołudnie i po przekazaniu zmiany w lecznicy w ręce jednego z medyków, którzy wraz z nim pracowali na zdrowie mieszkańców Doliny i nie tylko, ruszył w drogę powrotną do Kurnika. Nie spieszył się bardzo, starając się nacieszyć piękną pogodą wśród drzew. Rozpiął dwa górne guziki jasnej, lnianej koszuli i wcisnął dłonie w kieszenie brązowych spodni, przemierzając leśną ścieżkę zalaną letnim ciepłem i leniwym śpiewem ptaków wśród soczyście zielonych gałęzi. Gdzieś czaiła się w nim nerwowość względem tego popołudnia, ale skutecznie zagłuszała je radość – przynajmniej na razie. Wiedział, że później może być inaczej, jednak był pewien tego, co chciał dziś zrobić.
Gdy dotarł do Kurnika w jego uszach zabrzmiał chichot, który niewątpliwie rozpoznałby wszędzie. Isabella na dobre zadomowiła się w Kurniku, odnajdując nić – czy też raczej dość gruby i solidny sznur – porozumienia z Idą. Alexander uśmiechnął się pod nosem, słysząc w odpowiedzi śmiech Idy, momentalnie decydując się na to, by spróbować dziewczęta zaskoczyć. Ww ostatniej chwili przypomniał sobie jeszcze aby przybrać swoją postać, nie zaś Aloysiusa, czując się wtedy dość nieswojo skoro przebywał w miejscu bezpiecznym, we własnym domu. Zaczął więc powoli i chicho zakradać się w stronę czarownic, chcąc nie chcąc słysząc urywki rozmowy, którą między sobą prowadziły. Jego policzki zaróżowiły się nieco bardziej, lecz równie dobrze można było zrzucić to na słońce i ciepło, które przecież nie służyły jego raczej bladej cerze. Zaraz jednak miał wrażenie, jakby ktoś oblał go szklanką chłodnej wody. Nie, zdecydowanie nie powinien był słyszeć wyznania Isabelli, jednak mimo wszystko było to coś pięknego, że ona i Steffen znaleźli siebie pomimo wszystkiego, co ich dzieliło. Postanowił więc jeszcze chwilę poczekać, a kiedy uznał moment za dogodny wychylił się zza prześcieradła z uśmiechem godnym kota z Cheshire.
– Czego Ida ma mi nie mówić? – zapytał niewinnie, udając, że wcale nie słyszał tego, co padło między czarownicami wcześniej.
Wielkie dziewczęce sekrety nigdy nie mogły dotrzeć do niepowołanych uszu. To przecież jasne! Plotkowanie o lordach i salonowych intrygach stanowiło tak pasjonującą rozrywkę, że Bella naturalnie poszukiwała jej i tutaj, na kawałku kurnikowej ziemi, u boku słodkiej Idy, siostry i powierniczki. Tęskniła do chichotów i sekrecików omawianych za zdobnym wachlarzem, tęskniła do sensacji i zapiekających policzki nowinek. Dzieliła się więc z nią melodiami prosto z duszy, a i sama, poszukując dla Alexandra wielkiego szczęścia w złym świecie, wiedzieć chciała wszystko, prawie wszystko, co mogłoby wyjawić moc jego miłości z panną Lupin. O wiele bardziej więc skupiała się na wyznaniach dziewczyny, niż całym tym procesie rozwieszania prześcieradeł. Słońce grzało jaśniejące czoło i aż pożałowała, że nie zabrała kapelusza. Po powinnościach mogłyby ukoić rozpalone dusze szklaneczką soku jabłkowego, w ocienionym zakątku. Bliższe sobie o tych kilka dodatkowych szeptów.
Czego Ida ma mi nie mówić?
Zielone oczy Isabelli urosły, jak te dwa mieniące się w słońcu galeony. Bialutki materiał wypadł z jej rąk, a głowa lekko przekręciła się w stronę Idy. Spróbowała szybciutko pochwycić jej spojrzenie. Ten ton wcale nie zapowiadał, że tajemnice zostały utrzymane. Serce tupnęło jej mocniej. Co teraz? Co teraz? Między kurtynami z wilgotnych materiałów wciąż można było jednak odczynić teatr! Niech więc trwa ta prawdziwa sztuka, skoro sam tak niespodziewanie zdołał wkroczyć w rolę – w tejże niewinnej, salamandrowej masce. Nie zamierzała wpadać w panikę, pozwalać, by widok drżącego podbródka podarował mu satysfakcję. Ależ skąd!
– Alexandrze! – zawołała nagle z oburzeniem i poderwała się zwinnie z tych miękkich traw. – Podsłuchiwałeś! Jakie to jest nieeleganckie! Kto cię uczył manier? – zawołała, pięknie malując emocje wokół nich. – Och, przecież te oczy wcale nie są niewinne… Słyszałeś! Ha, Ido, czy widzisz, jaki jest niegrzeczny? Powinnyśmy go pogonić miotłą – zaproponowała, poszukując wsparcia w towarzyszce, ale ta chyba wpadła w jeszcze większe speszenie niż Isabella. To nic. Dawna lady umiała przecież sobie poradzić z niewdzięcznym lordem o zbyt wrażliwych uszach. – To są ściśle tajne sekrety, tylko dla dziewcząt. Nie powinieneś iść przypadkiem poplotkować z Louisem? – podpytała, rozglądając się dookoła, jakby szukała tej jasnej czupryny. Co za zdrajca! Chociaż nie, zdrajca to złe słowo, nie takie. Co za nikczemnik! Jak śmiał! W oczach Isabelli stanęły płomienie i była gotowa go zdzielić tą poszewką przez łeb. – Skoro jednak tak… - uspokoiła się nagle, a na jej twarzyczkę wkroczył dość podejrzany wyraz twarzy. – Tajemnica za tajemnicę. Jesteś nam jakaś winien. Inaczej… inaczej będzie kara! Zastanów się dobrze – poradziła mu grzecznie i uśmiechnęła się – tym razem anielsko. Jego zadowolony wyraz twarzy był wręcz nie do zniesienia. Co słyszał? Jak dużo słyszał? Gotowały jej się myśli, gdy tylko zaczynała poważnie przypuszczać, że… że słyszał za dużo. I chociaż spodziewała się, że nie będzie aż taką wielką paplą i nie przekaże tych sekretów dalej, to jednak wystarczyło już samo to, że sam o nich wiedział. Czy można było cofnąć czas? Czy zamierzała się wypierać wyznania płynącego z głębi serca? Panika nie była przyjaciółką damy, ale i z paniką każda dama musiała sobie poradzić. Czyż nie?
Czego Ida ma mi nie mówić?
Zielone oczy Isabelli urosły, jak te dwa mieniące się w słońcu galeony. Bialutki materiał wypadł z jej rąk, a głowa lekko przekręciła się w stronę Idy. Spróbowała szybciutko pochwycić jej spojrzenie. Ten ton wcale nie zapowiadał, że tajemnice zostały utrzymane. Serce tupnęło jej mocniej. Co teraz? Co teraz? Między kurtynami z wilgotnych materiałów wciąż można było jednak odczynić teatr! Niech więc trwa ta prawdziwa sztuka, skoro sam tak niespodziewanie zdołał wkroczyć w rolę – w tejże niewinnej, salamandrowej masce. Nie zamierzała wpadać w panikę, pozwalać, by widok drżącego podbródka podarował mu satysfakcję. Ależ skąd!
– Alexandrze! – zawołała nagle z oburzeniem i poderwała się zwinnie z tych miękkich traw. – Podsłuchiwałeś! Jakie to jest nieeleganckie! Kto cię uczył manier? – zawołała, pięknie malując emocje wokół nich. – Och, przecież te oczy wcale nie są niewinne… Słyszałeś! Ha, Ido, czy widzisz, jaki jest niegrzeczny? Powinnyśmy go pogonić miotłą – zaproponowała, poszukując wsparcia w towarzyszce, ale ta chyba wpadła w jeszcze większe speszenie niż Isabella. To nic. Dawna lady umiała przecież sobie poradzić z niewdzięcznym lordem o zbyt wrażliwych uszach. – To są ściśle tajne sekrety, tylko dla dziewcząt. Nie powinieneś iść przypadkiem poplotkować z Louisem? – podpytała, rozglądając się dookoła, jakby szukała tej jasnej czupryny. Co za zdrajca! Chociaż nie, zdrajca to złe słowo, nie takie. Co za nikczemnik! Jak śmiał! W oczach Isabelli stanęły płomienie i była gotowa go zdzielić tą poszewką przez łeb. – Skoro jednak tak… - uspokoiła się nagle, a na jej twarzyczkę wkroczył dość podejrzany wyraz twarzy. – Tajemnica za tajemnicę. Jesteś nam jakaś winien. Inaczej… inaczej będzie kara! Zastanów się dobrze – poradziła mu grzecznie i uśmiechnęła się – tym razem anielsko. Jego zadowolony wyraz twarzy był wręcz nie do zniesienia. Co słyszał? Jak dużo słyszał? Gotowały jej się myśli, gdy tylko zaczynała poważnie przypuszczać, że… że słyszał za dużo. I chociaż spodziewała się, że nie będzie aż taką wielką paplą i nie przekaże tych sekretów dalej, to jednak wystarczyło już samo to, że sam o nich wiedział. Czy można było cofnąć czas? Czy zamierzała się wypierać wyznania płynącego z głębi serca? Panika nie była przyjaciółką damy, ale i z paniką każda dama musiała sobie poradzić. Czyż nie?
Uśmiechnął się szeroko na widok gwałtownie czerwieniejącego lica zarówno swojej kuzynki, jak i swojej ukochanej. Obie czarownice przyłapane zostały na gorącym uczynku i nie było teraz sposobu by się w tego wymówić. Pokręcił więc głową i zacmokał z dezaprobatą na oskarżenia Isabelli, opierając się z założonymi na piersi rękoma o jeden z palików, między którymi ciągnęły się utrzymujące pranie linki.
– Moja droga, żeby podsłuchiwać musiałbym mieć taki zamiar. Jeżeli jednak chcesz wygonić zmęczonego uzdrowiciela miotłą, pozwolę sobie jeszcze nadmienić, że z jego własnego domu, to śmiało! Zamieszkam w lecznicy – powiedział, nieco rozbawiony, ale jego głos i twarz niosły w sobie nutę powagi. Blefował czy rzeczywiście był w stanie spełnić swoje słowa? Ciężko było to stwierdzić.
– Moja droga, mężczyźni nie plotkują, to domena kobiet – pokręcił znów głową, niby zawiedziony stawianymi przez kuzynkę tezami, jednak nie robił tego z prawdziwym przekonaniem. – A przynajmniej nie robią tego w taki sposób co kobiety – dodał zaraz, w rozbawieniu zagryzając wargi żeby nie roześmiać się zaraz bardziej. Nie wiedział czy to sprawka słonecznych promieni, czy też zażenowania, ale policzki obu panien przypominały kolorem dojrzewające pomidory. Fakt faktem, ze Alex usłyszał nieco więcej niż powinien, jednak nie zamierzał tego łatwo oddać. Niech Isabella ma swoje domysły, mogli grać we dwójkę w tę grę – która dla postronnego obserwatora, którym w tej chwili stała się Ida, musiała dostarczać nie lada rozrywki: dwójka kuzynostwa była w tym praktycznie niezastąpiona.
– Wysokie twe żądania, moja droga Isabello. Zwłaszcza gdy wina pozostaje niepewna: niewinny, komu przewiny nie zostaną udowodnione – zacytował słowa zasłyszane kiedyś, nie pamiętał od kogo, lecz gdyby miał obstawiać to postawiłby galeona na kogoś o nazwisku Abbott. – Możemy jednak poczynić założenie, że wysunięta przez ciebie propozycja zagrania w tę grę jest dość interesująca, a ja poniekąd znudzony. Dobrze więc, powiedz mi, czego tak chętnie chciałabyś się dowiedzieć? – jedna z brwi i oba kąciki ust uniosły się wyżej bowiem wiedział, że sprawy szybko mogą zrobić się jeszcze bardziej interesujące.
– Moja droga, żeby podsłuchiwać musiałbym mieć taki zamiar. Jeżeli jednak chcesz wygonić zmęczonego uzdrowiciela miotłą, pozwolę sobie jeszcze nadmienić, że z jego własnego domu, to śmiało! Zamieszkam w lecznicy – powiedział, nieco rozbawiony, ale jego głos i twarz niosły w sobie nutę powagi. Blefował czy rzeczywiście był w stanie spełnić swoje słowa? Ciężko było to stwierdzić.
– Moja droga, mężczyźni nie plotkują, to domena kobiet – pokręcił znów głową, niby zawiedziony stawianymi przez kuzynkę tezami, jednak nie robił tego z prawdziwym przekonaniem. – A przynajmniej nie robią tego w taki sposób co kobiety – dodał zaraz, w rozbawieniu zagryzając wargi żeby nie roześmiać się zaraz bardziej. Nie wiedział czy to sprawka słonecznych promieni, czy też zażenowania, ale policzki obu panien przypominały kolorem dojrzewające pomidory. Fakt faktem, ze Alex usłyszał nieco więcej niż powinien, jednak nie zamierzał tego łatwo oddać. Niech Isabella ma swoje domysły, mogli grać we dwójkę w tę grę – która dla postronnego obserwatora, którym w tej chwili stała się Ida, musiała dostarczać nie lada rozrywki: dwójka kuzynostwa była w tym praktycznie niezastąpiona.
– Wysokie twe żądania, moja droga Isabello. Zwłaszcza gdy wina pozostaje niepewna: niewinny, komu przewiny nie zostaną udowodnione – zacytował słowa zasłyszane kiedyś, nie pamiętał od kogo, lecz gdyby miał obstawiać to postawiłby galeona na kogoś o nazwisku Abbott. – Możemy jednak poczynić założenie, że wysunięta przez ciebie propozycja zagrania w tę grę jest dość interesująca, a ja poniekąd znudzony. Dobrze więc, powiedz mi, czego tak chętnie chciałabyś się dowiedzieć? – jedna z brwi i oba kąciki ust uniosły się wyżej bowiem wiedział, że sprawy szybko mogą zrobić się jeszcze bardziej interesujące.
Aż się cała napuszyła. Aż włos zjeżył się na tych delikatnych rączkach zwykle osłanianych przed zbyt mocnym słońcem, a teraz wystawionych na jego najmniejsze liźnięcie. No trudno, najwyżej nie zachowa arystokratycznej bladości. Oskarżycielski palec już prawie mknął w jego pierś, ale powstrzymała ją ciasnota mocnego uwiązania gorsetu. Bo przecież oddech wzięła zbyt głęboki i omal nie omdlała w tych oparach dziewczęcego oburzenia. On się przecież jawnie buntował! Jakże mogła się tak po prostu na to godzić! Otóż nie godziła się wcale i zamierzała głośno przedstawić swoje racje.
– Nie zamieszkasz w lecznicy. Byłoby ci zbyt wygodnie – wyjaśniła czym prędzej, mierząc go tym głębokim spojrzeniem. Wiec się chciał wymknąć? Też coś! – Ale sam przyznasz, że damom należy się odrobina prywatności, bez zerkających zza prześcieradła ciekawskich paniczów. Coś na pewno usłyszałeś. Powiedz. Jak długo tu stałeś? Och, nie mogę wprost uwierzyć! – głośno wyrażała emocje, a oczy poszukały widoku puszystych obłoków. Wiatr lekko zawiał, zachęcając do tańca zawieszone pranie. Gdy znów na niego popatrzyła, zdawało się, że miał do powiedzenia jeszcze coś. – Plotkujecie dużo więcej od nas. Nasze plotki przynajmniej… przynajmniej są niewinne i piękne! – wyraziła między wierszami pewien wyraźny zarzut. Panienki potrafiły sobie bardzo barwnie wyobrazić, co za świństwa chodziły po głowach lordom – tym samym lordom, którzy podobno szczycili się nienaganną etykietą. Oczy jej płonęły, kiedy tylko patrzyła na zadowolonego Alexandra. Chciał to zrobić? Dołożyć więcej drewna do ognia? Chciał ją podpalić? – Więc jak? Jak to robią? Dyskretnie? My też próbowałyśmy rozmawiać dyskretnie, wiesz? Jestem zawiedziona, Alexandrze – zakomunikowała śmiertelnie poważnie i złożyła ręce na ramionach. Jej spojrzenie powędrowało gdzieś w bok. Udawała, że ma go w głębokim poważaniu. Że zranił jej dumę i wzgardził grzecznością, która płynęła w ich krwi. Selwynowie. Grzeczność. Musiała powstrzymać uśmiech, który aż cisnął się jej na śliczne usta. – Wina jest pewna. Ja cię znam. Widzę to w twoich oczach – zakomunikowała odważnie i wychyliła się nagle bliżej, by móc przyjrzeć mu się lepiej. Zadarła wysoko główkę i stanęła na palcach. Nie mógł być dłuższy, prawda? Przydałby się jej podnóżek. Taki jak z pałacu.
Aż się zagotowała, gdy pozwolił sobie na sentencję. Tak chciał grać? Dwadzieścia osiem cennych myśli miała w pamięci, wielkich mott, słów, które tworzyły historię. Drobne piąstki się ścisnęły. Ida z boku musiała mieć doprawdy rewelacyjne przedstawienie. – Poproszę o trzy rzeczy, które ujmują cię najbardziej w pannie Lupin – zdecydowała spragniona jednak nowinki bardziej niż kłótni na złote myśli. – I to takie trzy, do których się jeszcze nie przyznałeś przed nią – zaznaczyła, a jej palec znów ostrzegawczo powędrował w górę. – Z chęcią posłuchamy – przyznała spokojniejsza. Sylwetka powróciła do prostej formy, przestała osaczać kuzyna. Przynajmniej przez chwilę.
– Nie zamieszkasz w lecznicy. Byłoby ci zbyt wygodnie – wyjaśniła czym prędzej, mierząc go tym głębokim spojrzeniem. Wiec się chciał wymknąć? Też coś! – Ale sam przyznasz, że damom należy się odrobina prywatności, bez zerkających zza prześcieradła ciekawskich paniczów. Coś na pewno usłyszałeś. Powiedz. Jak długo tu stałeś? Och, nie mogę wprost uwierzyć! – głośno wyrażała emocje, a oczy poszukały widoku puszystych obłoków. Wiatr lekko zawiał, zachęcając do tańca zawieszone pranie. Gdy znów na niego popatrzyła, zdawało się, że miał do powiedzenia jeszcze coś. – Plotkujecie dużo więcej od nas. Nasze plotki przynajmniej… przynajmniej są niewinne i piękne! – wyraziła między wierszami pewien wyraźny zarzut. Panienki potrafiły sobie bardzo barwnie wyobrazić, co za świństwa chodziły po głowach lordom – tym samym lordom, którzy podobno szczycili się nienaganną etykietą. Oczy jej płonęły, kiedy tylko patrzyła na zadowolonego Alexandra. Chciał to zrobić? Dołożyć więcej drewna do ognia? Chciał ją podpalić? – Więc jak? Jak to robią? Dyskretnie? My też próbowałyśmy rozmawiać dyskretnie, wiesz? Jestem zawiedziona, Alexandrze – zakomunikowała śmiertelnie poważnie i złożyła ręce na ramionach. Jej spojrzenie powędrowało gdzieś w bok. Udawała, że ma go w głębokim poważaniu. Że zranił jej dumę i wzgardził grzecznością, która płynęła w ich krwi. Selwynowie. Grzeczność. Musiała powstrzymać uśmiech, który aż cisnął się jej na śliczne usta. – Wina jest pewna. Ja cię znam. Widzę to w twoich oczach – zakomunikowała odważnie i wychyliła się nagle bliżej, by móc przyjrzeć mu się lepiej. Zadarła wysoko główkę i stanęła na palcach. Nie mógł być dłuższy, prawda? Przydałby się jej podnóżek. Taki jak z pałacu.
Aż się zagotowała, gdy pozwolił sobie na sentencję. Tak chciał grać? Dwadzieścia osiem cennych myśli miała w pamięci, wielkich mott, słów, które tworzyły historię. Drobne piąstki się ścisnęły. Ida z boku musiała mieć doprawdy rewelacyjne przedstawienie. – Poproszę o trzy rzeczy, które ujmują cię najbardziej w pannie Lupin – zdecydowała spragniona jednak nowinki bardziej niż kłótni na złote myśli. – I to takie trzy, do których się jeszcze nie przyznałeś przed nią – zaznaczyła, a jej palec znów ostrzegawczo powędrował w górę. – Z chęcią posłuchamy – przyznała spokojniejsza. Sylwetka powróciła do prostej formy, przestała osaczać kuzyna. Przynajmniej przez chwilę.
Alexander westchnął i przewrócił teatralnie oczami na oskarżycielski ton Isabelli. Tak, bawił się dobrze, ale mimo wszystko trochę czuł się winny. To, co usłyszał nie było przeznaczone dla jego uszu i faktycznie nie powinien był posiąść informacji, które do nich dotarły.
– Wcale tu nie stałem, moja droga Isabello, przyszedłem właśnie z lecznicy i słysząc wasze głosy zza prania postanowiłem do was przyjść. Czy chęć waszego towarzystwa będzie tym, za co spotka mnie kara? – zapytał, tak na dobrą sprawę mówiąc prawdę. – I może jednak powstrzymajmy się od używania określenia plotki, te bowiem są niesprawdzone, szkodliwe i krzywdzące dla tego, kogo dotyczą. Może załóżmy, że wszedłem na wasze wzajemne zwierzanie się, nikt nie plotkuje, i mężczyźni których mamy teraz na myśli także nie plotkują – postawił sprawę jasno, wciąż oparty o słupek i przestępując z nogi na nogę żeby nie za długo opierać ciężar ciała tylko na jednej. – I moje drogie, jeżeli chcecie prywatności i szukacie w rozmowie dyskrecji to następnym razem wybierzcie na miejsce swoich zwierzeń... nie wiem, werandę chociażby – zasugerował, uśmiechając się dość niewinnie. Weranda była akurat bardzo dobrym miejscem do rozmów, których nikt nie powinien usłyszeć: w końcu osobiście nałożył na nią zaklęcie, które to uniemożliwiało.
Wiedział jednak, że z Isabellą zbyt długo igrać nie można było. Rozzłościł ją swoim pojawieniem się: w dużej mierze wydawało mu się jednak, że była to złość dość udawana i po to, by wpędzić go w poczucie winy. Wiedział też jednak jak sam by się czuł, gdyby coś co powiedział wpadło w niepowołane uszy – ale dlatego też starał się wybierać na miejsca takich rozmów coś bardziej ustronnego niż środek zalanego letnim słońcem podwórka.
– Ale dobrze już, przyznam się – rozplótł ręce i uniósł je na moment w geście poddania się, pozwalając im zaraz bezradnie opaść. – Usłyszałem, jak przyznajesz, że wolisz szczerego i radosnego Steffena od poważnych, sztywnych kawalerów w pięknych trzewikach takich jak ja – wzruszył ramionami, dla podkreślenia swoich słów poruszając stopami, na których znajdowały się urodziwe, acz nieco przykurzone od wędrówki leśną ścieżką trzewiki. Co prawda usłyszał też i dwa zdania wcześniej, lecz tego wolał dla dobra swojego i policzków Isabelli nie przyznawać.
Zaraz jednak uniósł wzrok na byłą Selwynównę, nieco zaskoczony, spojrzał później srebrzystymi oczami na swoją najdroższą ukochaną, aby na koniec znów spojrzeć na kuzynkę. Przecież to było jawnie... bezczelne!
– Chciałabyś, moja droga. Mogę wyznać jedną taką rzecz, a i tak będzie to o jedną więcej niż do twoich uszu powinno trafić – postawił własne warunki, ponownie splatając ręce ne piersi. Niedoczekanie!
– Wcale tu nie stałem, moja droga Isabello, przyszedłem właśnie z lecznicy i słysząc wasze głosy zza prania postanowiłem do was przyjść. Czy chęć waszego towarzystwa będzie tym, za co spotka mnie kara? – zapytał, tak na dobrą sprawę mówiąc prawdę. – I może jednak powstrzymajmy się od używania określenia plotki, te bowiem są niesprawdzone, szkodliwe i krzywdzące dla tego, kogo dotyczą. Może załóżmy, że wszedłem na wasze wzajemne zwierzanie się, nikt nie plotkuje, i mężczyźni których mamy teraz na myśli także nie plotkują – postawił sprawę jasno, wciąż oparty o słupek i przestępując z nogi na nogę żeby nie za długo opierać ciężar ciała tylko na jednej. – I moje drogie, jeżeli chcecie prywatności i szukacie w rozmowie dyskrecji to następnym razem wybierzcie na miejsce swoich zwierzeń... nie wiem, werandę chociażby – zasugerował, uśmiechając się dość niewinnie. Weranda była akurat bardzo dobrym miejscem do rozmów, których nikt nie powinien usłyszeć: w końcu osobiście nałożył na nią zaklęcie, które to uniemożliwiało.
Wiedział jednak, że z Isabellą zbyt długo igrać nie można było. Rozzłościł ją swoim pojawieniem się: w dużej mierze wydawało mu się jednak, że była to złość dość udawana i po to, by wpędzić go w poczucie winy. Wiedział też jednak jak sam by się czuł, gdyby coś co powiedział wpadło w niepowołane uszy – ale dlatego też starał się wybierać na miejsca takich rozmów coś bardziej ustronnego niż środek zalanego letnim słońcem podwórka.
– Ale dobrze już, przyznam się – rozplótł ręce i uniósł je na moment w geście poddania się, pozwalając im zaraz bezradnie opaść. – Usłyszałem, jak przyznajesz, że wolisz szczerego i radosnego Steffena od poważnych, sztywnych kawalerów w pięknych trzewikach takich jak ja – wzruszył ramionami, dla podkreślenia swoich słów poruszając stopami, na których znajdowały się urodziwe, acz nieco przykurzone od wędrówki leśną ścieżką trzewiki. Co prawda usłyszał też i dwa zdania wcześniej, lecz tego wolał dla dobra swojego i policzków Isabelli nie przyznawać.
Zaraz jednak uniósł wzrok na byłą Selwynównę, nieco zaskoczony, spojrzał później srebrzystymi oczami na swoją najdroższą ukochaną, aby na koniec znów spojrzeć na kuzynkę. Przecież to było jawnie... bezczelne!
– Chciałabyś, moja droga. Mogę wyznać jedną taką rzecz, a i tak będzie to o jedną więcej niż do twoich uszu powinno trafić – postawił własne warunki, ponownie splatając ręce ne piersi. Niedoczekanie!
Intrygant. Długa, sprytna salamandra. Dobrze wiedział, co mówić i jak mówić. Aż czuła, że jeszcze chwila, a opanuje magię bezróżdżkową i tak spłoną te zadziorne loczki, ale przecież ognia wcale nie gasi się ogniem, więc na nic ta iskrząca się złość, bo on i tak się przed tym nie obroni. W ciasnocie gorsetu pierś chciała pędzić za szybko, nie nadążała, nie miała tak wdzięcznej pojemności. Słodko-gorzkie błyski poirytowania stanowiły jednak, mimo wszystko, jedne z najpiękniejszych uczuć.
– Tak pięknie, Alexandrze, rozprawiasz o własnej niewinności – wymówiła z dozą wyraźnej nieufności. Snuł tę opowieść dalej, a one mogły jej zawierzyć lub poszukać jakiejś wyraźniej nieścisłości. Czy jednak można było wnieść sprzeciw, kiedy zdania brzmiały jak poskładane z czystej natury? – Nasze towarzystwo wymaga odpowiedniego zachowania – zakomunikowała, jak ta obrażona dama, której zuchwalec nadepnął właśnie na piętę. Wzgardzona. – Nie wszystkie plotki są szkodliwe i niedobre. Czasami są to miłe plotki. Nasze były miłe. Z pewnością o tym bardzo dobrze wiesz – zauważyła, a jej nosek lekko się pomarszczył. Usta próbowały nie poruszać się zbyt pośpiesznie. Nad tonem i tempem należało panować. Czy nie tak mówiła pani matka, gdy Isabella chciała mówić za dużo i za szybko? – Och, tak, z pewnością. Bądź pewien, że nasze słodkie rozmówki odbywać się będą odtąd daleko od Kurnika – stwierdziła, licząc nieskromnie, że Ida w pełni ją poprze. – Najwyraźniej domowe otoczenie nie sprzyja zachowaniu sekretów – zarzuciła jeszcze gdzieś prędko, jakby z boku. Zerknęła na kuzyna z pewnym podejrzeniem. Weranda, ha, przecież tam każdy mógł wejść! Jakoś nie ufała jego podpowiedziom. Tutaj w ogrodach ogarnęła je tak czysta beztroska, że niemal się zatraciły w odważnych rozmowach – to błąd, przeoczyły nadejście dodatkowych uszu i oczu. Kurtyny bieli sprzyjały zakradaniu się do dziewczęcych szeptów. Musiał je słyszeć już z odległości kilku metrów, bo Isabelli jedynie się wydawało, że były to konspiracyjne, cichutkie głosiki. Emocje czyniły słowa głośniejszymi.
Oczywiście, że jej zachowanie było spektaklem. Potyczka wielce jej się podobała, przypominała niektóre dworskie rozrywki i zabawne zderzenia w towarzystwie – tak damy urozmaicały sobie nudne chwile, tak damy zaczepiały lordów, a iskry, najpierw złośliwe, stawały się potem wielce pogodne i radosne. Tym razem też miało tak się stać, ale nie bez drobnych uszczypliwości.
Tadam! Kapitulacja. Uśmiechnęła się z satysfakcją już po pierwszych jego słowach. Naprawdę myślał, że uda mu się ją zwieść? Może Ida nie była tak oporna na te intrygi, ale Isabella nie zamierzała dać za wygraną. Choć... choć może nie powinna aż tak bardzo chcieć wiedzieć, ile tak naprawdę Alexander zdołał usłyszeć. Rumieniec nie schodził z tego gładkiego policzka od pierwszego słowa byłego lorda. Albo i pierwszej intymnej wzmianki przy pannie Lupin. Przecież to było takie ekscytujące. – Czyżby? – Sugestywne spojrzenie zatrzymało się na nim na dłużej. Potem zerknęła też w dół, by ocenić stan trzewików. Cóż, to nie były te same lakierki, którymi można byłoby stąpać po dywanach w pałacu. Przez moment zastanowiła się, czy naprawdę nie mogłaby znieść przy swoim boku narzeczonego o podobnym usposobieniu. – Tak, tak właśnie powiedziałam. Ale nie mówiłam, że ty jesteś właśnie taki – zauważyła, chcąc szybko odeprzeć zarzut, zanim cała spłonie we wstydzie. – Sam to przyznałeś. Czy tak właśnie o sobie myślisz, Alexandrze? Czasem mógłbyś wpuścić odrobinę pogody. Dać się podgrzać tym kilku iskierkom. Czy nie mam racji, Ido? – zerknęła na pannę Lupin, bo przecież ona bardzo dobrze wiedziała, z kim właśnie się mierzyły. Uśmiech Belli wyrażał jednak jasno, że takiego go po prostu kochała najbardziej, takiego, jakim był. Sztywnego.
Zatem negocjował! Wybornie! Wydał się Belli nawet nieco wzburzony śmiałością. No tak, przecież nie pamiętał, jak śmiało, nierozsądnie lubiła sobie pogrywać na salonach. Może już wtedy objawiała cechy niepodobne damie. – Dwie, Alexandrze. My jesteśmy dwie. Zatem niech będą dwie. To i tak rozsądna propozycja, biorąc pod uwagę to, że wpadłeś pomiędzy bardzo kobiece sprawy i naraziłeś… nasze sekrety! – rozsądziła, mocno spoglądając w jego oczy. Prawie jakby była ich przyzwoitką! W innym życiu, w tamtym życiu przecież musiałby roztropnymi komplementami czarować uszy nie tylko wybranki, ale i czuwających nad nią opiekunów.
– Tak pięknie, Alexandrze, rozprawiasz o własnej niewinności – wymówiła z dozą wyraźnej nieufności. Snuł tę opowieść dalej, a one mogły jej zawierzyć lub poszukać jakiejś wyraźniej nieścisłości. Czy jednak można było wnieść sprzeciw, kiedy zdania brzmiały jak poskładane z czystej natury? – Nasze towarzystwo wymaga odpowiedniego zachowania – zakomunikowała, jak ta obrażona dama, której zuchwalec nadepnął właśnie na piętę. Wzgardzona. – Nie wszystkie plotki są szkodliwe i niedobre. Czasami są to miłe plotki. Nasze były miłe. Z pewnością o tym bardzo dobrze wiesz – zauważyła, a jej nosek lekko się pomarszczył. Usta próbowały nie poruszać się zbyt pośpiesznie. Nad tonem i tempem należało panować. Czy nie tak mówiła pani matka, gdy Isabella chciała mówić za dużo i za szybko? – Och, tak, z pewnością. Bądź pewien, że nasze słodkie rozmówki odbywać się będą odtąd daleko od Kurnika – stwierdziła, licząc nieskromnie, że Ida w pełni ją poprze. – Najwyraźniej domowe otoczenie nie sprzyja zachowaniu sekretów – zarzuciła jeszcze gdzieś prędko, jakby z boku. Zerknęła na kuzyna z pewnym podejrzeniem. Weranda, ha, przecież tam każdy mógł wejść! Jakoś nie ufała jego podpowiedziom. Tutaj w ogrodach ogarnęła je tak czysta beztroska, że niemal się zatraciły w odważnych rozmowach – to błąd, przeoczyły nadejście dodatkowych uszu i oczu. Kurtyny bieli sprzyjały zakradaniu się do dziewczęcych szeptów. Musiał je słyszeć już z odległości kilku metrów, bo Isabelli jedynie się wydawało, że były to konspiracyjne, cichutkie głosiki. Emocje czyniły słowa głośniejszymi.
Oczywiście, że jej zachowanie było spektaklem. Potyczka wielce jej się podobała, przypominała niektóre dworskie rozrywki i zabawne zderzenia w towarzystwie – tak damy urozmaicały sobie nudne chwile, tak damy zaczepiały lordów, a iskry, najpierw złośliwe, stawały się potem wielce pogodne i radosne. Tym razem też miało tak się stać, ale nie bez drobnych uszczypliwości.
Tadam! Kapitulacja. Uśmiechnęła się z satysfakcją już po pierwszych jego słowach. Naprawdę myślał, że uda mu się ją zwieść? Może Ida nie była tak oporna na te intrygi, ale Isabella nie zamierzała dać za wygraną. Choć... choć może nie powinna aż tak bardzo chcieć wiedzieć, ile tak naprawdę Alexander zdołał usłyszeć. Rumieniec nie schodził z tego gładkiego policzka od pierwszego słowa byłego lorda. Albo i pierwszej intymnej wzmianki przy pannie Lupin. Przecież to było takie ekscytujące. – Czyżby? – Sugestywne spojrzenie zatrzymało się na nim na dłużej. Potem zerknęła też w dół, by ocenić stan trzewików. Cóż, to nie były te same lakierki, którymi można byłoby stąpać po dywanach w pałacu. Przez moment zastanowiła się, czy naprawdę nie mogłaby znieść przy swoim boku narzeczonego o podobnym usposobieniu. – Tak, tak właśnie powiedziałam. Ale nie mówiłam, że ty jesteś właśnie taki – zauważyła, chcąc szybko odeprzeć zarzut, zanim cała spłonie we wstydzie. – Sam to przyznałeś. Czy tak właśnie o sobie myślisz, Alexandrze? Czasem mógłbyś wpuścić odrobinę pogody. Dać się podgrzać tym kilku iskierkom. Czy nie mam racji, Ido? – zerknęła na pannę Lupin, bo przecież ona bardzo dobrze wiedziała, z kim właśnie się mierzyły. Uśmiech Belli wyrażał jednak jasno, że takiego go po prostu kochała najbardziej, takiego, jakim był. Sztywnego.
Zatem negocjował! Wybornie! Wydał się Belli nawet nieco wzburzony śmiałością. No tak, przecież nie pamiętał, jak śmiało, nierozsądnie lubiła sobie pogrywać na salonach. Może już wtedy objawiała cechy niepodobne damie. – Dwie, Alexandrze. My jesteśmy dwie. Zatem niech będą dwie. To i tak rozsądna propozycja, biorąc pod uwagę to, że wpadłeś pomiędzy bardzo kobiece sprawy i naraziłeś… nasze sekrety! – rozsądziła, mocno spoglądając w jego oczy. Prawie jakby była ich przyzwoitką! W innym życiu, w tamtym życiu przecież musiałby roztropnymi komplementami czarować uszy nie tylko wybranki, ale i czuwających nad nią opiekunów.
Nie był pewien co było w tej chwili większe: jego pewność siebie czy oburzenie Isabelli, jednak faktem pozostawało to, że oboje byli w swych dziedzinach wprawnymi graczami. Zerkał tylko z rozbawieniem na Idę, która choć milczała to śledziła roziskrzonymi oczami i nadstawionymi uszami tę wymianę zdań.
Powoli poczucie winy ustępowało w Alexandrze, bowiem sytuacja okazywała się nie aż tak niekorzystna dla byłej lady Selwyn. Dostała do ręki właśnie bardzo dobrą kartę, którą mogła zagrać przeciw Alexowi, a ten nie miał mieć przed zagrywką kuzynki jakiejkolwiek obrony poza pertraktacją. A w tym był nie zgorszy.
– Jeżeli są miłe, droga kuzynko, a także zgodne ze stanem faktycznym, w którym rzeczywistość jest zastana, to nie są to plotki acz... informacje – powiedział, przechylając głowę z niezwykle urokliwym uśmiechem na ustach. Czarował, mącił w głowie słowami, doprowadzał na skraj cierpliwości by za chwilę znów zmienić taktykę i z tej podszytej goryczą miodowej słodyczy usunąć łyżkę dziegciu. Westchnął więc, przestał się puszyć i spojrzał na Isabellę ze szczerą troską. – Na werandę nałożone są zaklęcia zapobiegające podsłuchiwaniu, moja droga. Jak myślisz, dlaczego najczęściej tam rozmawiam z moimi gośćmi? – uniósł wyżej brew, dając w tej chwili czarownicom cenną wskazówkę. Nie zamierzał być w tym tak bezpośredni, lecz zaperzenie Isabelli odwiodło go od prób pogrywania sobie w tym temacie. – Będziecie tam bezpieczne, wy i wasze... informacje – podkreślił ostatnie słowo, uparcie nie zamierzając zagłębiać się w terminologię plotkarską.
Dalej przeszedł do zwinnego kontrataku, próby obrócenia sytuacji na swoją korzyść, zagrania na emocjach, uczynienia z siebie przypadkowej ofiary całego zdarzenia. Jaki on biedny, w tych trzewikach...
– Było to do wyczytania z kontekstu, Isabello, kto jak kto by nie zapomniał, że należałem przez wiele lat do grona tych sztywnych kawalerów. Nie wyprę się tego – wzruszył ramionami z niezobowiązującym, nieco rozbawionym uśmiechem na ustach.
Zaczął wodzić spojrzeniem po otoczeniu, po powiewających na bryzie pościelach, leniwie wyciągając długie ramię i poprawiając jedną z klamerek, która groziła zeskoczeniem niczym pasikonik z linki na pranie. Dopiero po tym spojrzał znów na Isabellę, która wciąż negocjowała warunki. Zamyśli się na to, jakby rozważał jej ofertę, nieco się krzywiąc i cmokając pod nosem z niezadowoleniem w czasie gdy szaroniebieskie oczy zaczęły śledzić bieżące bo błękitnym nieboskłonie chmury.
– Niechaj będzie, Isabello, tak jak mówisz. To uczciwe warunki – oznajmił ze ściągniętymi brwiami, a wesołości w jego głosie było mniej: zastąpiła ją powaga. Nie było to już chłopięce zgrywanie się, lecz zapowiedź słów wiążących. Spojrzał na Idę i uśmiechnął się do niej delikatnie, prostując się.
– Ido, ujmuje mnie w tobie to – zaczął spokojnie i z opanowaniem, choć mimo wszystko serce szarpnęło mu się w piersi nieco bardziej nerwowo, bo nie zwykł się tak obnażać ze swoimi uczuciami – że za każdym razem gdy myślę, że już cię znam na wylot to robisz coś, czego kompletnie się nie spodziewam, jesteś zagadką, której nie potrafię rozwiązać i której jako jedynej nie chcę rozwikłać jak najszybciej – powiedział, nieco zapominając o tym, że obok stała Isabella. Zaraz jednak jego uśmiech stał się nieco bardziej zadziorny. – I twoje żarty o rybach są najwyższych lotów – przyznał, szczerząc się znów szeroko jak kot z Cheshire. Przeczesał po tym palcami włosy i spojrzał z satysfakcją na Isabellę. – Milady ukontentowana? – zapytał, a jego spojrzenie było niezwykle dumne, lecz w sposób, który zdradzał, że to wszystko nie było dla niego żartem, a sprawą naprawdę poważną i szczerą, prosto z serca.
Powoli poczucie winy ustępowało w Alexandrze, bowiem sytuacja okazywała się nie aż tak niekorzystna dla byłej lady Selwyn. Dostała do ręki właśnie bardzo dobrą kartę, którą mogła zagrać przeciw Alexowi, a ten nie miał mieć przed zagrywką kuzynki jakiejkolwiek obrony poza pertraktacją. A w tym był nie zgorszy.
– Jeżeli są miłe, droga kuzynko, a także zgodne ze stanem faktycznym, w którym rzeczywistość jest zastana, to nie są to plotki acz... informacje – powiedział, przechylając głowę z niezwykle urokliwym uśmiechem na ustach. Czarował, mącił w głowie słowami, doprowadzał na skraj cierpliwości by za chwilę znów zmienić taktykę i z tej podszytej goryczą miodowej słodyczy usunąć łyżkę dziegciu. Westchnął więc, przestał się puszyć i spojrzał na Isabellę ze szczerą troską. – Na werandę nałożone są zaklęcia zapobiegające podsłuchiwaniu, moja droga. Jak myślisz, dlaczego najczęściej tam rozmawiam z moimi gośćmi? – uniósł wyżej brew, dając w tej chwili czarownicom cenną wskazówkę. Nie zamierzał być w tym tak bezpośredni, lecz zaperzenie Isabelli odwiodło go od prób pogrywania sobie w tym temacie. – Będziecie tam bezpieczne, wy i wasze... informacje – podkreślił ostatnie słowo, uparcie nie zamierzając zagłębiać się w terminologię plotkarską.
Dalej przeszedł do zwinnego kontrataku, próby obrócenia sytuacji na swoją korzyść, zagrania na emocjach, uczynienia z siebie przypadkowej ofiary całego zdarzenia. Jaki on biedny, w tych trzewikach...
– Było to do wyczytania z kontekstu, Isabello, kto jak kto by nie zapomniał, że należałem przez wiele lat do grona tych sztywnych kawalerów. Nie wyprę się tego – wzruszył ramionami z niezobowiązującym, nieco rozbawionym uśmiechem na ustach.
Zaczął wodzić spojrzeniem po otoczeniu, po powiewających na bryzie pościelach, leniwie wyciągając długie ramię i poprawiając jedną z klamerek, która groziła zeskoczeniem niczym pasikonik z linki na pranie. Dopiero po tym spojrzał znów na Isabellę, która wciąż negocjowała warunki. Zamyśli się na to, jakby rozważał jej ofertę, nieco się krzywiąc i cmokając pod nosem z niezadowoleniem w czasie gdy szaroniebieskie oczy zaczęły śledzić bieżące bo błękitnym nieboskłonie chmury.
– Niechaj będzie, Isabello, tak jak mówisz. To uczciwe warunki – oznajmił ze ściągniętymi brwiami, a wesołości w jego głosie było mniej: zastąpiła ją powaga. Nie było to już chłopięce zgrywanie się, lecz zapowiedź słów wiążących. Spojrzał na Idę i uśmiechnął się do niej delikatnie, prostując się.
– Ido, ujmuje mnie w tobie to – zaczął spokojnie i z opanowaniem, choć mimo wszystko serce szarpnęło mu się w piersi nieco bardziej nerwowo, bo nie zwykł się tak obnażać ze swoimi uczuciami – że za każdym razem gdy myślę, że już cię znam na wylot to robisz coś, czego kompletnie się nie spodziewam, jesteś zagadką, której nie potrafię rozwiązać i której jako jedynej nie chcę rozwikłać jak najszybciej – powiedział, nieco zapominając o tym, że obok stała Isabella. Zaraz jednak jego uśmiech stał się nieco bardziej zadziorny. – I twoje żarty o rybach są najwyższych lotów – przyznał, szczerząc się znów szeroko jak kot z Cheshire. Przeczesał po tym palcami włosy i spojrzał z satysfakcją na Isabellę. – Milady ukontentowana? – zapytał, a jego spojrzenie było niezwykle dumne, lecz w sposób, który zdradzał, że to wszystko nie było dla niego żartem, a sprawą naprawdę poważną i szczerą, prosto z serca.
Przekomarzanki rozczulały głodną duszę Isabelli. Brnęła w to chętnie, niemniej nieustępliwa i skłonna do podsycania płomienia. Cieszyła się, że po drugiej stronie stał on, pokrewna dusza, doskonały gracz dla tej partii. Idealny, najlepszy. Gdy tylko pomyślała, że mogłaby znajdować się teraz w usłanym kolcami i czerwonymi płatkami gnieździe, w warowni diabłów i mroków… Och, nie! Że byłaby daleko od niego i przeciwko niemu. Olbrzymia ulga rozlała się po ogrzanym sercu i jeszcze bardziej ucieszyła się z tego zderzenia. Był tu przy niej, a ona przy nim. Wszyscy wokoło w miłości i niemożliwej walce. Jakąż więc rozkoszą wydały jej się właśnie tak śmieszne dyskusje. Czy jednak nie z nich składało się całe poprzednie ich życie?
– Informacje, które twoje ucho przygarnęło zbyt chętnie! – wytknęła mu jeszcze, przechylając się gwałtownie w jego stronę. Lub raczej wzbijając się na palcach, wyciągając szyję i otwierając te zielone oczy jeszcze szerzej. A niech ma za swoje! Niech nie czuje się tak anielski i grzeczny, kiedy jest przecież prawdziwą… pożogą! Za ustami zdusiła uśmiech rozbawienia. – Świetnie! Takiego zaklęcia będę potrzebowała i w swojej sypialni. Mógłbyś i je tam rzucić. Tak, żebym chociaż tam mogła… plotkować z… Idą bez ciekawskich męskich uszu za drzwiami – zaproponowała, choć nie dało się zignorować pewnego przeczucia. Coś tutaj nie pasowało. Coś tutaj mocno zgrzytało. Niewinnie jednak uśmiechnęła się, okazując wdzięczność za coś, czego jeszcze przecież nie zrobił. Ale zrobi to, prawda? Chyba że… powinna poprosić panicza Fredericka. Przecież nie mógłby odmówić damie.
- W sobie miałeś o wiele więcej czaru niż wszyscy oni razem wzięci – wyznała bardzo pewna siebie, choć potem lekko się zaróżowiła, bo to dość odważny komplement. Niemniej tak prawdziwy! Wolała towarzystwo kuzyna od całej bandy nudnych lordów. Ich krew łączyła się, ich wychowanie splatało, ich marzenia rosły tak blisko siebie. – Choć… nie ma już tamtych pięknych trzewików – wspomniała jeszcze, objawiając nostalgię. Ileż to minęło lat? Ile dni? Zdawało jej się, że ledwie wczoraj spędzali razem czas w murach pałacu. Wtedy żadne z nas nie podejrzewało, co ich czeka. Wtedy snuła wielkie marzenia o powabnym narzeczonym, cudownym lordzie i wyśmienitych balach.
Dyskretnie tylko prześledziła ruch jego dłoni przy sznurku. Cóż to? Czy aby na pewno nie kolejna sztuczka sprytnych dłoni? Długie palce Alexandra skupiły na sobie uwagę Isabelli na znacznie dłuższą chwilę. Przywróciła się jednak prędko do porządku. Najwyraźniej negocjacje zakończone. – Cieszę się, najmilszy kuzynie – odpowiedziała z zadowoleniem. Wyczuła, że gdzieś w tym momencie zmienił się ton jego głosu, może nawet całkiem ustał żart przemycony między te śmiałe słówka. Postanowiła z uwagą przysłuchać się temu, co zamierzał im obydwu zdradzić. Z duszą romantyczki, a wiec i sercem bardzo szybko bijącym, przysłuchiwała się jego wyznaniu. Czy Ida nie zasługiwała na dobro i troskę? Czy ktokolwiek dałby jej więcej wspaniałych uczuć i czynów niż Alexander? Zerkała to na jedno, to na drugie. Panna Lupin z pewnością była bardzo przejęta. O ile z westchnieniem przyjęła pierwszy fakt, to drugi wydał jej się co najmniej dziwaczny. Żarty. O rybach. Zmarszczyła nosek i zastanowiła się nad tym. Czy Ida kiedykolwiek żartowała przy niej o rybach? A może to jakiś tajemniczy szyfr zakochanych? Ale ryby? Coś jej się tu nie podobało. Niemniej z dumą uniosła podbródek, gdy tylko kuzyn zwrócił się do niej. – Och, tak, spisałeś się, Alexandrze. Teraz możesz iść napić się z nami lemoniady. Twoje przewinienie zostało ci wybaczone – potwierdziła z leciutkim skinieniem głowy. Między promieniami słońca ujrzał jednak nie jeden uśmiech, a chyba nawet dwa.
zt
– Informacje, które twoje ucho przygarnęło zbyt chętnie! – wytknęła mu jeszcze, przechylając się gwałtownie w jego stronę. Lub raczej wzbijając się na palcach, wyciągając szyję i otwierając te zielone oczy jeszcze szerzej. A niech ma za swoje! Niech nie czuje się tak anielski i grzeczny, kiedy jest przecież prawdziwą… pożogą! Za ustami zdusiła uśmiech rozbawienia. – Świetnie! Takiego zaklęcia będę potrzebowała i w swojej sypialni. Mógłbyś i je tam rzucić. Tak, żebym chociaż tam mogła… plotkować z… Idą bez ciekawskich męskich uszu za drzwiami – zaproponowała, choć nie dało się zignorować pewnego przeczucia. Coś tutaj nie pasowało. Coś tutaj mocno zgrzytało. Niewinnie jednak uśmiechnęła się, okazując wdzięczność za coś, czego jeszcze przecież nie zrobił. Ale zrobi to, prawda? Chyba że… powinna poprosić panicza Fredericka. Przecież nie mógłby odmówić damie.
- W sobie miałeś o wiele więcej czaru niż wszyscy oni razem wzięci – wyznała bardzo pewna siebie, choć potem lekko się zaróżowiła, bo to dość odważny komplement. Niemniej tak prawdziwy! Wolała towarzystwo kuzyna od całej bandy nudnych lordów. Ich krew łączyła się, ich wychowanie splatało, ich marzenia rosły tak blisko siebie. – Choć… nie ma już tamtych pięknych trzewików – wspomniała jeszcze, objawiając nostalgię. Ileż to minęło lat? Ile dni? Zdawało jej się, że ledwie wczoraj spędzali razem czas w murach pałacu. Wtedy żadne z nas nie podejrzewało, co ich czeka. Wtedy snuła wielkie marzenia o powabnym narzeczonym, cudownym lordzie i wyśmienitych balach.
Dyskretnie tylko prześledziła ruch jego dłoni przy sznurku. Cóż to? Czy aby na pewno nie kolejna sztuczka sprytnych dłoni? Długie palce Alexandra skupiły na sobie uwagę Isabelli na znacznie dłuższą chwilę. Przywróciła się jednak prędko do porządku. Najwyraźniej negocjacje zakończone. – Cieszę się, najmilszy kuzynie – odpowiedziała z zadowoleniem. Wyczuła, że gdzieś w tym momencie zmienił się ton jego głosu, może nawet całkiem ustał żart przemycony między te śmiałe słówka. Postanowiła z uwagą przysłuchać się temu, co zamierzał im obydwu zdradzić. Z duszą romantyczki, a wiec i sercem bardzo szybko bijącym, przysłuchiwała się jego wyznaniu. Czy Ida nie zasługiwała na dobro i troskę? Czy ktokolwiek dałby jej więcej wspaniałych uczuć i czynów niż Alexander? Zerkała to na jedno, to na drugie. Panna Lupin z pewnością była bardzo przejęta. O ile z westchnieniem przyjęła pierwszy fakt, to drugi wydał jej się co najmniej dziwaczny. Żarty. O rybach. Zmarszczyła nosek i zastanowiła się nad tym. Czy Ida kiedykolwiek żartowała przy niej o rybach? A może to jakiś tajemniczy szyfr zakochanych? Ale ryby? Coś jej się tu nie podobało. Niemniej z dumą uniosła podbródek, gdy tylko kuzyn zwrócił się do niej. – Och, tak, spisałeś się, Alexandrze. Teraz możesz iść napić się z nami lemoniady. Twoje przewinienie zostało ci wybaczone – potwierdziła z leciutkim skinieniem głowy. Między promieniami słońca ujrzał jednak nie jeden uśmiech, a chyba nawet dwa.
zt
Mając naprzeciw siebie taką słowną przeciwniczkę jaką była Isabella, Alexandrowi nie pozostawało wiele nad dawanie z siebie jak najwięcej w tej zapalczywej wymianie zdań. Musiał to być naprawdę niezwykły spektakl, który specjalnie dla panny Lupin wystawiły dwie salamandry. Ten pokaz słownych przepychanek oddawał bowiem niezwykle fakt, że choć oboje mieli już inne nazwiska, tak wciąż reprezentowali sobą pewne charakterystyczne dla Selwynów cechy.
Alexander wzruszył ramionami na kolejne wytknięcie mu tego, że nie powinien był usłyszeć tego, co do jego uszu dotarło. Cóż, mogli załatwić to na wiele różnych sposobów, mógł wyciągnąć to wspomnienie z umysłu i oddać je w fiolce Isabelli, lecz to byłoby zbyt poważne, zbyt podniosłe i ostateczne i odniosłoby zapewne efekt odwrotny do zamierzonego: zamiast wyciszenia sprawy zrobiłaby się jeszcze większa afera. Tak samo jak mógłby rozdmuchać to, że Isabella pragnęła wyciszającego zaklęcia na swojej sypialni. A co, jeśli ktoś by ją zaatakował, a przez zaklęcie Alexander nie usłyszałby jej krzyku wzywającego pomocy? Ściągnął więc brwi w zamyśleniu, ważąc wszystkie za oraz przeciw. Właściwie to ryzyko, że tak się stanie było niewielkie... lecz wciąż pozostawało. Z drugiej strony, jego kuzynka powinna mieć dostęp do prywatności, a tę zaklęcie wyciszające niewątpliwie by zapewniało.
– Zastanowię się nad tym – odparł w końcu neutralnym tonem, ale miał już w tamtym momencie wrażenie, że będzie skłonny przychylić się do prośby krewniaczki. Zwłaszcza kiedy prawiła mu takie komplementy – czy to też był element jej starannie zaplanowanej gry, zmiękczyć go w ten sposób? Tymi miłymi słówkami, od których ciepło na policzkach rozlewało się równie mocno, co od sierpniowego słońca? – Uważaj, moja droga, bo choć niezwykle przyjemne mi są twoje słowa, tak miej baczenie, aby w piórka nie obrósł – zażartował, uśmiechając się z rozbawieniem i zerkając na Idę. Grunt, że wszyscy dobrze się bawili, nawet jeżeli chwilowo jego ukochana nie uczestniczyła bezpośrednio w rozmowie.
Do życzeń Isabelli przychylał się jednak i tak, bo dość łatwo udało jej się wytargować od Alexandra dwa z jego małych, skrywanych w obolałym sercu sekretów. Nie miał jednak nic przeciwko temu, aby obie czarownice dowiedziały się o jego słabościach względem panny Lupin – która swoją drogą też będzie mogła się nieco pobawić, starając się wyjaśnić Belli o co chodziło z rybami bez tak naprawdę wyjaśniania, o co chodziło. o tak, widział w jej oczach – rozczulonych, lecz wciąż – że i ona wypatrzyła tę pułapkę. Cóż, na to przyjdzie jeszcze pora, ale przecież nie mógł pozwolić jej się nudzić, czyż nie?
– Będę zaszczycony takim towarzystwem nad szklanką lemoniady – odparł kurtuazyjnie, rad, że Isabella wydawała się zadowolona. Zabrał jeszcze od dziewcząt puste kosze po praniu i po zaczarowaniu ich aby same poleciały do domu, zaoferował każdej po jednym ze swoich ramion, w ten sposób odprowadzając je aż do wejścia.
| zt
Alexander wzruszył ramionami na kolejne wytknięcie mu tego, że nie powinien był usłyszeć tego, co do jego uszu dotarło. Cóż, mogli załatwić to na wiele różnych sposobów, mógł wyciągnąć to wspomnienie z umysłu i oddać je w fiolce Isabelli, lecz to byłoby zbyt poważne, zbyt podniosłe i ostateczne i odniosłoby zapewne efekt odwrotny do zamierzonego: zamiast wyciszenia sprawy zrobiłaby się jeszcze większa afera. Tak samo jak mógłby rozdmuchać to, że Isabella pragnęła wyciszającego zaklęcia na swojej sypialni. A co, jeśli ktoś by ją zaatakował, a przez zaklęcie Alexander nie usłyszałby jej krzyku wzywającego pomocy? Ściągnął więc brwi w zamyśleniu, ważąc wszystkie za oraz przeciw. Właściwie to ryzyko, że tak się stanie było niewielkie... lecz wciąż pozostawało. Z drugiej strony, jego kuzynka powinna mieć dostęp do prywatności, a tę zaklęcie wyciszające niewątpliwie by zapewniało.
– Zastanowię się nad tym – odparł w końcu neutralnym tonem, ale miał już w tamtym momencie wrażenie, że będzie skłonny przychylić się do prośby krewniaczki. Zwłaszcza kiedy prawiła mu takie komplementy – czy to też był element jej starannie zaplanowanej gry, zmiękczyć go w ten sposób? Tymi miłymi słówkami, od których ciepło na policzkach rozlewało się równie mocno, co od sierpniowego słońca? – Uważaj, moja droga, bo choć niezwykle przyjemne mi są twoje słowa, tak miej baczenie, aby w piórka nie obrósł – zażartował, uśmiechając się z rozbawieniem i zerkając na Idę. Grunt, że wszyscy dobrze się bawili, nawet jeżeli chwilowo jego ukochana nie uczestniczyła bezpośrednio w rozmowie.
Do życzeń Isabelli przychylał się jednak i tak, bo dość łatwo udało jej się wytargować od Alexandra dwa z jego małych, skrywanych w obolałym sercu sekretów. Nie miał jednak nic przeciwko temu, aby obie czarownice dowiedziały się o jego słabościach względem panny Lupin – która swoją drogą też będzie mogła się nieco pobawić, starając się wyjaśnić Belli o co chodziło z rybami bez tak naprawdę wyjaśniania, o co chodziło. o tak, widział w jej oczach – rozczulonych, lecz wciąż – że i ona wypatrzyła tę pułapkę. Cóż, na to przyjdzie jeszcze pora, ale przecież nie mógł pozwolić jej się nudzić, czyż nie?
– Będę zaszczycony takim towarzystwem nad szklanką lemoniady – odparł kurtuazyjnie, rad, że Isabella wydawała się zadowolona. Zabrał jeszcze od dziewcząt puste kosze po praniu i po zaczarowaniu ich aby same poleciały do domu, zaoferował każdej po jednym ze swoich ramion, w ten sposób odprowadzając je aż do wejścia.
| zt
28 października 1957 r.
W pięknej dolinie coraz trudniej odnaleźć zielone zakątki. Jesień zadomowiła się już na dobre. Isabella odczuwała silną tęsknotę do natury, brakowało jej kwiatów, żegnała się z pośpiesznie opadającymi liśćmi i nawet złoto i czerwień krajobrazów nie poprawiły jej nastroju. O tej porze roku zawsze zaszywała się w pewnym miejscu, które koiło zbyt energiczne myśli i pomagało odnaleźć skupienie. Były to cieplarnie pałacowe, a dziś ta niewielka szklarnia znajdującą się w ogrodzie przy Kurniku. Pozostawała wciąż skromna, ale wystarczająca dla potrzeb uwolnionej szlachcianki. Wiedziała, że nie wrócą imponujące rzędy kryjących się pod szklaną kopułą okazów - takie znajdowała na terenach Prewettów i tam też uciekała jak najczęściej. Chętnie topiła się w całych morzach roślin, kochała je, chociaż w ostatnim czasie najwięcej uwagi poświęcała nauce anatomii i warzeniu eliksirów. Teraz zamierzała wrócić, wciągnąć oczarowane zielonymi zapachami powietrze i spędzić całe popołudnie blisko ulubionych sadzonek.
Naszła ją myśl, by spróbować przyszykować mieszaninę dla kadzidła. Wiedziała, że jej bliscy targani są w ostatnim czasie wieloma niepokojami, a piętrzące się eliksiry nie zawsze przynoszą pożądany efekt. Dlatego postanowiła ofiarować im nową formę ukojenia. Wybrała kadzidło słodkiego snu. Powybierała z dumnie prężących się składników kawałki listków i łodyg, z których będzie mogła stworzyć odpowiednio wonną formę. Uwielbiała, że ogień wspierał naturę, wspomagał wyzwalanie się dodatkowej magii. Dlaczego tak długo z tym zwlekała? W ceramicznej misce rozgniotła korzeń z drzewa wigeen. Robiła to dokładnie, pamiętając, że ten składnik dla tej receptury był najważniejszy. Wkrótce dołożyła perz i starannie rozgniotła zioło. Wsypała do naczynia także kilka listków melisy. Kozłek przyozdobił szczyt mieszaniny, ale też nie na długo. Wszystko dokładnie wymieszała, by rośliny mogły się dobrze złączyć. Później dołączyła jeszcze przechowywaną w malutkim słoiczku żywicę, jej ulubioną, ognistą kopal kauri.
Kadzidło słodkiego snu + kopal kauri, łączne st 30
Składniki: kora z drzewa wiggen, perz, melisa, kozłek, żywica (kopal kauri)
W pięknej dolinie coraz trudniej odnaleźć zielone zakątki. Jesień zadomowiła się już na dobre. Isabella odczuwała silną tęsknotę do natury, brakowało jej kwiatów, żegnała się z pośpiesznie opadającymi liśćmi i nawet złoto i czerwień krajobrazów nie poprawiły jej nastroju. O tej porze roku zawsze zaszywała się w pewnym miejscu, które koiło zbyt energiczne myśli i pomagało odnaleźć skupienie. Były to cieplarnie pałacowe, a dziś ta niewielka szklarnia znajdującą się w ogrodzie przy Kurniku. Pozostawała wciąż skromna, ale wystarczająca dla potrzeb uwolnionej szlachcianki. Wiedziała, że nie wrócą imponujące rzędy kryjących się pod szklaną kopułą okazów - takie znajdowała na terenach Prewettów i tam też uciekała jak najczęściej. Chętnie topiła się w całych morzach roślin, kochała je, chociaż w ostatnim czasie najwięcej uwagi poświęcała nauce anatomii i warzeniu eliksirów. Teraz zamierzała wrócić, wciągnąć oczarowane zielonymi zapachami powietrze i spędzić całe popołudnie blisko ulubionych sadzonek.
Naszła ją myśl, by spróbować przyszykować mieszaninę dla kadzidła. Wiedziała, że jej bliscy targani są w ostatnim czasie wieloma niepokojami, a piętrzące się eliksiry nie zawsze przynoszą pożądany efekt. Dlatego postanowiła ofiarować im nową formę ukojenia. Wybrała kadzidło słodkiego snu. Powybierała z dumnie prężących się składników kawałki listków i łodyg, z których będzie mogła stworzyć odpowiednio wonną formę. Uwielbiała, że ogień wspierał naturę, wspomagał wyzwalanie się dodatkowej magii. Dlaczego tak długo z tym zwlekała? W ceramicznej misce rozgniotła korzeń z drzewa wigeen. Robiła to dokładnie, pamiętając, że ten składnik dla tej receptury był najważniejszy. Wkrótce dołożyła perz i starannie rozgniotła zioło. Wsypała do naczynia także kilka listków melisy. Kozłek przyozdobił szczyt mieszaniny, ale też nie na długo. Wszystko dokładnie wymieszała, by rośliny mogły się dobrze złączyć. Później dołączyła jeszcze przechowywaną w malutkim słoiczku żywicę, jej ulubioną, ognistą kopal kauri.
Kadzidło słodkiego snu + kopal kauri, łączne st 30
Składniki: kora z drzewa wiggen, perz, melisa, kozłek, żywica (kopal kauri)
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Szklarnia
Szybka odpowiedź