Piwnice
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Piwnice
Z odchodzącego od sali głównej korytarza dostać się można nie tylko do podstawowych pomieszczeń użytkowych, pokoju szumnie nazywanego gabinetem właścicieli, ale również do piwnic. Znajdujące się w podłodze zejście skrywane jest przez dwuskrzydłowe, zabezpieczone łańcuchem drzwiczki, które skrzypią niemiłosiernie przy każdej próbie otwarcia. W dół prowadzą nierówne, złożone z kilkunastu stopni schodki, o które nikomu nie chce się odpowiednio zadbać – tak samo zresztą jak i o cały rozciągający się pod lokalem labirynt. Miejsca tam nie brakuje ani na beczułki z alkoholem, ani na skrzynie, kufry czy inne przedmioty, które postanowiono tam przechować; część z nich musi należeć jeszcze do poprzedniego właściciela Mantykory. Kamienne mury są powyszczerbiane, zakurzone, co krok natknąć się można na powiewające przy podmuchach niewiadomego pochodzenia pajęczyny, panuje tam bałagan, lecz najważniejszym jest, że przestrzeń została podzielona na liczne pomieszczenia – również na tyle duże, by można w nich było pomieścić od kilku do kilkunastu osób.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:49, w całości zmieniany 1 raz
Rzucił Elvirze krzywe spojrzenie. Toż ta kobieta powinna znaleźć się w Mungu na leczeniu swojego złego wychowania! Czemu obecni tu, starsi wszak od niego mężczyźni, nie zwracali na to uwagi? Dudley’owi wcale jednak nie podobało się to, że kobiety bez większego wahania wykonują to wątpliwego pochodzenia zadanie.
Słuchał słów otaczających go mężczyzn, nie do końca wiedząc, co powinien zrobić, bądź powiedzieć. Czuł na plecach ciarki. W nich wszystkich… w całej trójce… tak samo, jak na tej ulicy i w tym budynku było coś mrocznego. Niepokojącego. Coś, co nie do końca podobało się Sheridanowi, wychowanego wśród zapachu starych ksiąg oraz wśród szlachetnej sztuki szermierki. Coś tutaj nie wydawało się właściwe. Jednocześnie czuł się coraz bardziej zagrożony. Chciał wierzyć, że w towarzystwie brata Frances był bezpieczny, ale to wszystko naprawdę mu się nie podobało.
– Tępić… tak, tak, oczywiście, ale… gdzie panowie mają na to dokumenty? – spytał, tracąc trochę pewność siebie. – Dokumentacja to podstawa naszego systemu, więc przydałby się eee… chociaż list od zastępcy lorda Malfoy’a… czy… czy kogoś takiego – powiedział. – Bo eeemmm… procedury muszą być przestrzegane!
W stronę lorda Shafiqa rzucił niepewne spojrzenie. Jego słowa zdecydowanie za bardzo kojarzyły mu się z tym, w jaki sposób mówili czasem niektórzy Ślizgoni. W tym on sam, przecież nie był bez winy! Ale czy to nie brzmienie zarezerwowane tylko dla niepewnych siebie nastolatków? Przecież już z takich gróźb wszyscy chyba dawno wyrośli. Tak? A może nie? Może jednak dorosłe życie również tak wyglądało?
Nie dane mu było jednak dłużej się nad tym zastanowić. W końcu gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść, albo raczej: nie widomo gdzie patrzyć. Zwłaszcza, jeśli nie czujesz się zbyt bezpiecznie. I zwłaszcza, jeśli brat twojej ukochanej mówi takie słowa. Dudley poczerwieniał.
– Fra… Frances przecież ro…. rozumie biurokracje! – stwierdził, pewny swoich słów. Przecież nie raz i nie dwa przytakiwała mu w tych względach. Mimo wszystko czuł jednak, że nie może dłużej opierać się poleceniu. Nie tylko nie chciał (mimo wszystko) zawieść brata Frances, ale miał wrażenie, że został przyparty do muru. Towarzyszyła mu piątka czarodziejów i tylko on jeden próbował dyskutować z pozostałymi. Na dodatek, to naprawdę nie było bezpieczne miejsce…
Wziął głęboki oddech. Spojrzał na zebranych mężczyzn, nie przejmując się zbytnio kobietami.
– Dobra, niech będzie. Pokaże panom co umiem, a potem… potem chcę zobaczyć odpowiednie zgody – rzekł, kiwając głową. Wyciągnął z kieszeni swoja sztywną różdżkę i machnął ją tak mocno, że ze świstem przecięła powietrze. Dało się wyraźnie zauważyć, że dłoń chłopaka drżała z nadmiaru emocji: – Circo Igni!
Słuchał słów otaczających go mężczyzn, nie do końca wiedząc, co powinien zrobić, bądź powiedzieć. Czuł na plecach ciarki. W nich wszystkich… w całej trójce… tak samo, jak na tej ulicy i w tym budynku było coś mrocznego. Niepokojącego. Coś, co nie do końca podobało się Sheridanowi, wychowanego wśród zapachu starych ksiąg oraz wśród szlachetnej sztuki szermierki. Coś tutaj nie wydawało się właściwe. Jednocześnie czuł się coraz bardziej zagrożony. Chciał wierzyć, że w towarzystwie brata Frances był bezpieczny, ale to wszystko naprawdę mu się nie podobało.
– Tępić… tak, tak, oczywiście, ale… gdzie panowie mają na to dokumenty? – spytał, tracąc trochę pewność siebie. – Dokumentacja to podstawa naszego systemu, więc przydałby się eee… chociaż list od zastępcy lorda Malfoy’a… czy… czy kogoś takiego – powiedział. – Bo eeemmm… procedury muszą być przestrzegane!
W stronę lorda Shafiqa rzucił niepewne spojrzenie. Jego słowa zdecydowanie za bardzo kojarzyły mu się z tym, w jaki sposób mówili czasem niektórzy Ślizgoni. W tym on sam, przecież nie był bez winy! Ale czy to nie brzmienie zarezerwowane tylko dla niepewnych siebie nastolatków? Przecież już z takich gróźb wszyscy chyba dawno wyrośli. Tak? A może nie? Może jednak dorosłe życie również tak wyglądało?
Nie dane mu było jednak dłużej się nad tym zastanowić. W końcu gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść, albo raczej: nie widomo gdzie patrzyć. Zwłaszcza, jeśli nie czujesz się zbyt bezpiecznie. I zwłaszcza, jeśli brat twojej ukochanej mówi takie słowa. Dudley poczerwieniał.
– Fra… Frances przecież ro…. rozumie biurokracje! – stwierdził, pewny swoich słów. Przecież nie raz i nie dwa przytakiwała mu w tych względach. Mimo wszystko czuł jednak, że nie może dłużej opierać się poleceniu. Nie tylko nie chciał (mimo wszystko) zawieść brata Frances, ale miał wrażenie, że został przyparty do muru. Towarzyszyła mu piątka czarodziejów i tylko on jeden próbował dyskutować z pozostałymi. Na dodatek, to naprawdę nie było bezpieczne miejsce…
Wziął głęboki oddech. Spojrzał na zebranych mężczyzn, nie przejmując się zbytnio kobietami.
– Dobra, niech będzie. Pokaże panom co umiem, a potem… potem chcę zobaczyć odpowiednie zgody – rzekł, kiwając głową. Wyciągnął z kieszeni swoja sztywną różdżkę i machnął ją tak mocno, że ze świstem przecięła powietrze. Dało się wyraźnie zauważyć, że dłoń chłopaka drżała z nadmiaru emocji: – Circo Igni!
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Dudley Sheridan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 33
'k100' : 33
Udało jej się. Nie miała pojęcia dlaczego blask zaklęcia i drżenie świeżo odkrywanej magii wprawiły ją z początku w takie osłupienie. Nigdy przecież nie wątpiła w to, że należy do wiedźm nadzwyczajnych, że przy odrobinie wysiłku jest w stanie zrobić wszystko i wszystko osiągnąć, że jej wola jest niezachwiana. A jednak gdzieś w głębi gryzła ją od dawna nieodczuwana trema - ponieważ zaklęcia ofensywne były dla niej nowe, a pierwsze testy miała przeprowadzać pod ostrzałem wyczekujących spojrzeń grupy mężczyzn, przed którymi nie chciała okazać się słaba, nie chciała dawać im powodu do protekcjonalnego traktowania. Idąc za Drew miała zamiar stać na równi z pozostałymi Rycerzami Walpurgii, pewnego dnia może nawet wyżej, osiągając kolejne zaszczyty. Była stworzona do wielkich rzeczy, nie miała co do tego wątpliwości.
Kiedy zaklęcie się powiodło, a mugolak zawył, uśmiechnęła się szeroko i nadzwyczaj otwarcie, ponieważ nie potrafiła ukryć samozadowolenia. Nie zależało jej tak bardzo na zadaniu bólu jakiemuś niewiele znaczącemu człowiekowi, co na udowodnieniu sobie, że ma szansę rozwinąć umiejętności tak różne od medycyny, którą przez długie lata pielęgnowała.
Gdy nadeszła kolej drugiej uzdrowicielki i jej zaklęcie również osiągnęło cel, entuzjazm Elviry opadł nieznacznie i ponownie przybrała beznamiętną postawę, opuszczając głowę i zgarniając jasne kosmyki na twarz. Złośliwie liczyła na to, że tylko ona osiągnie sukces, ale i tak machnęła z uznaniem ręką, bo deprymowanie wspólników byłoby niedojrzałe. Nauczyła się już w szpitalu, że jeżeli komuś coś się uda, należało milczeć, ale jeżeli się potknął... wtedy nie należy mieć najmniejszych oporów przed tym, by zaatakować.
Żadnym rywalem natomiast okazał się być Dudley. Plątał się w słowach jeszcze bardziej żałośnie niż gdy rozmawiali prywatnie, powoływał na bezsensowne reguły i w niczym nie przystawał do grupy, która zgromadziła się w piwnicy. Elvira nie potrafiła zrozumieć, dlaczego oni wciąż się starają - jaki potencjał w nim zobaczyli? Jej zdaniem nie reprezentował sobą niczego interesującego, a gdy już odważył się rzucać w jej stronę obrażone spojrzenia, reagowała złośliwym uniesieniem brwi i pogardliwymi westchnięciami.
Słowa mężczyzn, choć wciąż zdawali jej się oni dziwacznie skryci i odrzeczywistnieni, niezwykle jej odpowiadały. Najmocniej uczepiła się zdania My jesteśmy prawem. Długo powtarzała je w myślach, a każde powtórzenie było słodsze i piękniejsze. Dokładnie o tym marzyła, na to zasługiwała. By być prawem i wyczyścić społeczeństwo z pomyłek ewolucji.
- Czuję się dobrze - odpowiedziała na pytanie może nieco zbyt szybko, obserwując cierpiącego mugolaka, ponieważ nie czuła się komfortowo patrząc w oczy mężczyzny, który nadzorował ich czyny. - Pragnę więcej - Miała na myśli więcej zaklęć, o których czytała, a których efektów nigdy nie miała okazji zobaczyć w praktyce, umyślnie jednak pozostawiła słowa w niedopowiedzeniu.
Pierwszego silniejszego momentu zwątpienia doznała po usłyszeniu rozkazu, jaki wydał mugolakowi Drew. Obejrzała się nawet instynktownie i spojrzała na niego z nutą niedowierzania, zaciskając palce za plecami i niespokojnie przestępując z nogi na nogę. To było... podłe. Choć czarodziej własnoręcznie ją torturował i nie raz dawał do zrozumienia swoje okrucieństwo, nie spodziewała się tak szybkiej eskalacji spotkania. Natura uzdrowiciela i wszystkie lata spędzone na ratowaniu życia wzbudzały protest przed biernym patrzeniem na wykrwawiającego się człowieka - wielokrotnie walczyła wszak o każdą sekundę. Z drugiej jednak strony, czy byłby to pierwszy raz, gdy miała do czynienia ze śmiercią? Absolutnie nie, sama przecież pośrednio takową sprowokowała, gdy zaniechała pomocy głupiej kobiecie. Nie żałowała tego, nie powinna żałować i teraz.
Niektórych ludzi przecież nie wypadało żałować.
Do samego końca nie była pewna, czy liczy bardziej na to, że chłopakowi się uda, czy wręcz przeciwnie. Gdy jednak zaklęcie się nie powiodło, wykorzystała chwilę milczenia na to by rzucić napięte i przesiąknięte ironią:
- Brawo.
Kiedy zaklęcie się powiodło, a mugolak zawył, uśmiechnęła się szeroko i nadzwyczaj otwarcie, ponieważ nie potrafiła ukryć samozadowolenia. Nie zależało jej tak bardzo na zadaniu bólu jakiemuś niewiele znaczącemu człowiekowi, co na udowodnieniu sobie, że ma szansę rozwinąć umiejętności tak różne od medycyny, którą przez długie lata pielęgnowała.
Gdy nadeszła kolej drugiej uzdrowicielki i jej zaklęcie również osiągnęło cel, entuzjazm Elviry opadł nieznacznie i ponownie przybrała beznamiętną postawę, opuszczając głowę i zgarniając jasne kosmyki na twarz. Złośliwie liczyła na to, że tylko ona osiągnie sukces, ale i tak machnęła z uznaniem ręką, bo deprymowanie wspólników byłoby niedojrzałe. Nauczyła się już w szpitalu, że jeżeli komuś coś się uda, należało milczeć, ale jeżeli się potknął... wtedy nie należy mieć najmniejszych oporów przed tym, by zaatakować.
Żadnym rywalem natomiast okazał się być Dudley. Plątał się w słowach jeszcze bardziej żałośnie niż gdy rozmawiali prywatnie, powoływał na bezsensowne reguły i w niczym nie przystawał do grupy, która zgromadziła się w piwnicy. Elvira nie potrafiła zrozumieć, dlaczego oni wciąż się starają - jaki potencjał w nim zobaczyli? Jej zdaniem nie reprezentował sobą niczego interesującego, a gdy już odważył się rzucać w jej stronę obrażone spojrzenia, reagowała złośliwym uniesieniem brwi i pogardliwymi westchnięciami.
Słowa mężczyzn, choć wciąż zdawali jej się oni dziwacznie skryci i odrzeczywistnieni, niezwykle jej odpowiadały. Najmocniej uczepiła się zdania My jesteśmy prawem. Długo powtarzała je w myślach, a każde powtórzenie było słodsze i piękniejsze. Dokładnie o tym marzyła, na to zasługiwała. By być prawem i wyczyścić społeczeństwo z pomyłek ewolucji.
- Czuję się dobrze - odpowiedziała na pytanie może nieco zbyt szybko, obserwując cierpiącego mugolaka, ponieważ nie czuła się komfortowo patrząc w oczy mężczyzny, który nadzorował ich czyny. - Pragnę więcej - Miała na myśli więcej zaklęć, o których czytała, a których efektów nigdy nie miała okazji zobaczyć w praktyce, umyślnie jednak pozostawiła słowa w niedopowiedzeniu.
Pierwszego silniejszego momentu zwątpienia doznała po usłyszeniu rozkazu, jaki wydał mugolakowi Drew. Obejrzała się nawet instynktownie i spojrzała na niego z nutą niedowierzania, zaciskając palce za plecami i niespokojnie przestępując z nogi na nogę. To było... podłe. Choć czarodziej własnoręcznie ją torturował i nie raz dawał do zrozumienia swoje okrucieństwo, nie spodziewała się tak szybkiej eskalacji spotkania. Natura uzdrowiciela i wszystkie lata spędzone na ratowaniu życia wzbudzały protest przed biernym patrzeniem na wykrwawiającego się człowieka - wielokrotnie walczyła wszak o każdą sekundę. Z drugiej jednak strony, czy byłby to pierwszy raz, gdy miała do czynienia ze śmiercią? Absolutnie nie, sama przecież pośrednio takową sprowokowała, gdy zaniechała pomocy głupiej kobiecie. Nie żałowała tego, nie powinna żałować i teraz.
Niektórych ludzi przecież nie wypadało żałować.
Do samego końca nie była pewna, czy liczy bardziej na to, że chłopakowi się uda, czy wręcz przeciwnie. Gdy jednak zaklęcie się nie powiodło, wykorzystała chwilę milczenia na to by rzucić napięte i przesiąknięte ironią:
- Brawo.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Spojrzenie ciemnych tęczówek spoczęło na mężczyznach, gdy przysłuchiwała się ich słowom, ale głównie skupiła swoją uwagę na tym, który nadal budził niezrozumiały niepokój. Coś było z nim definitywnie nie tak, ale nie potrafiła określić dokładnie co takiego. Między kolejnymi słowami i zdaniami podszytymi groźbą wyłapała nagle to, co wcześniej zdecydowanie jej umknęło. Konkretne nazwisko, którym Dudley wcześniej zwrócił się do Macnaira, a które w połączeniu z równie znanym imieniem powtarzanym parokrotnie, skupiło jej uwagę.
- Burroughs? Frances Burroughs? – sama nie wiedziała, czy chciała wiedzieć co drobną alchemiczkę łączy z tymi dwoma, dlatego jej słowa były ciche.
Obserwowała, jak zaklęcie Multon sięgnęło mugolaka, ignorując chwilowo rozmowę toczoną przez pozostałych. To nie miało takiego znaczenia, a Dudley skupiając na sobie uwagę, musiał poradzić sobie sam ze specyficzną atmosferą do której doprowadził. Jak nigdy obojętniała na problem kogoś innego. Samej wypowiadając inkantację, nie sądziła, że się uda, stąd zaskoczenie było tylko większe, gdy czubek różdżki rozświetliło delikatne światło i po chwili lanca pomknęła prosto w cel. Nie spodziewała się tego, gdy magia ofensywna była jej prawie obca, przez lata traktowana mocno po macoszemu. Zamrugała powoli, pozbywając się zaskoczenia, ale też nie szukając aprobaty u nikogo z otaczających ją osób. Nie potrzebowała tego. Spoglądała dłuższą chwilę na mugolaka, który nie od razu zaczął podnosić się z ziemi. Nie wywoływało to w niej entuzjazmu, a prędzej utrudniało wysnucie wniosku czy to wszystko idzie w tym kierunku, w którym powinno.
Pytanie, które usłyszała skłoniło ją, aby spojrzała na mężczyznę, który z dwójki nieznajomych mówił najwięcej. W przeciwieństwie do Elviry nie odwróciła wzroku, lecz nie z powodu głupiej odwagi, by patrzeć w oczy komuś, ale odruchu, aby mieć na oku człowieka, którego nie znała i nie wiedziała czego się po nim spodziewać.
- Nijak – odparła prawie odruchowo, może trochę bezmyślnie, ale nawet analizując sytuacje, nie odpowiedziałaby inaczej.- Ciskanie zaklęciami w innych, a zwłaszcza bezbronnych nie budzi wielkiego entuzjazmu – wyjaśniła z delikatnym wzruszeniem ramion, co jednak nie oznaczało, że zmuszona do czegoś takiego, nie sięgnęłaby ponownie po zaklęcia ofensywne. Rozsądek działał w jej przypadku lepiej niż zapewnienia, że coś zrobi bądź nie. W ostatnich tygodniach przekonała się, że nie widząc innego wyjścia łapała się wyborów, których inaczej nie podjęłaby się. Nie była tą, która po trupach szła do celu, ale też nie chciała być kimś po kim ktoś przejdzie.
Polecenie, jakie wypowiedział do mugolaka Drew, wywołało u niej minimalny grymas. Ich rozmowa sprzed kilkunastu dni dawała do zrozumienia, że był do tego zdolny, ale zdecydowanie nie chciała tego widzieć i mieć dodatkowego potwierdzenia, że Macnair mógł doprowadzić do najgorszych rzeczy. Będąc uzdrowicielką, nie ruszał jej widok krwi, ani tym bardziej poderżnięte gardło, ale zwyczajnie po ludzku chciała sobie oszczędzić takiego widoku. Niestety niedługo później usłyszała inkantacje wypowiedzianą przez Sheridana i brak efektu. Zacisnęła palce mocniej na różdżce w nieświadomym odruchu, ale nie drgnęła nawet z miejsca.
- Burroughs? Frances Burroughs? – sama nie wiedziała, czy chciała wiedzieć co drobną alchemiczkę łączy z tymi dwoma, dlatego jej słowa były ciche.
Obserwowała, jak zaklęcie Multon sięgnęło mugolaka, ignorując chwilowo rozmowę toczoną przez pozostałych. To nie miało takiego znaczenia, a Dudley skupiając na sobie uwagę, musiał poradzić sobie sam ze specyficzną atmosferą do której doprowadził. Jak nigdy obojętniała na problem kogoś innego. Samej wypowiadając inkantację, nie sądziła, że się uda, stąd zaskoczenie było tylko większe, gdy czubek różdżki rozświetliło delikatne światło i po chwili lanca pomknęła prosto w cel. Nie spodziewała się tego, gdy magia ofensywna była jej prawie obca, przez lata traktowana mocno po macoszemu. Zamrugała powoli, pozbywając się zaskoczenia, ale też nie szukając aprobaty u nikogo z otaczających ją osób. Nie potrzebowała tego. Spoglądała dłuższą chwilę na mugolaka, który nie od razu zaczął podnosić się z ziemi. Nie wywoływało to w niej entuzjazmu, a prędzej utrudniało wysnucie wniosku czy to wszystko idzie w tym kierunku, w którym powinno.
Pytanie, które usłyszała skłoniło ją, aby spojrzała na mężczyznę, który z dwójki nieznajomych mówił najwięcej. W przeciwieństwie do Elviry nie odwróciła wzroku, lecz nie z powodu głupiej odwagi, by patrzeć w oczy komuś, ale odruchu, aby mieć na oku człowieka, którego nie znała i nie wiedziała czego się po nim spodziewać.
- Nijak – odparła prawie odruchowo, może trochę bezmyślnie, ale nawet analizując sytuacje, nie odpowiedziałaby inaczej.- Ciskanie zaklęciami w innych, a zwłaszcza bezbronnych nie budzi wielkiego entuzjazmu – wyjaśniła z delikatnym wzruszeniem ramion, co jednak nie oznaczało, że zmuszona do czegoś takiego, nie sięgnęłaby ponownie po zaklęcia ofensywne. Rozsądek działał w jej przypadku lepiej niż zapewnienia, że coś zrobi bądź nie. W ostatnich tygodniach przekonała się, że nie widząc innego wyjścia łapała się wyborów, których inaczej nie podjęłaby się. Nie była tą, która po trupach szła do celu, ale też nie chciała być kimś po kim ktoś przejdzie.
Polecenie, jakie wypowiedział do mugolaka Drew, wywołało u niej minimalny grymas. Ich rozmowa sprzed kilkunastu dni dawała do zrozumienia, że był do tego zdolny, ale zdecydowanie nie chciała tego widzieć i mieć dodatkowego potwierdzenia, że Macnair mógł doprowadzić do najgorszych rzeczy. Będąc uzdrowicielką, nie ruszał jej widok krwi, ani tym bardziej poderżnięte gardło, ale zwyczajnie po ludzku chciała sobie oszczędzić takiego widoku. Niestety niedługo później usłyszała inkantacje wypowiedzianą przez Sheridana i brak efektu. Zacisnęła palce mocniej na różdżce w nieświadomym odruchu, ale nie drgnęła nawet z miejsca.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie zdawali sobie jeszcze sprawy z tego, że wchodząc do tej piwnicy, nie podpisując niczego, jednocześnie podpisali na siebie wyrok. Sprawa już była przesądzona, a oni byli już podlegli im i należeli całkowicie do Czarnego Pana. Żadne słowa nie mogły tego zmienić, żadne czyny nie mogły przekuć przeznaczenia, jakie było dla nich zapisane w gwiazdach od chwili, gdy zostali tu przyprowadzeni. Cała ta bajka, niczym teatrzyk, miała ich wyłącznie zabawić. Sprawdzić, co potrafili, kim byli, jakie mieli motywy. O wiele łatwiej panowało się nad kimś, kto wierzył w odpowiednie idee. Łatwiej było nim manipulować, żądać od niego większego poświęcenia i domagać się większych, wznioślejszych czynów. Ale mogli to zrobić inaczej, Drew doskonale o tym wiedział. Znał te metody. Dawno temu sam padł ich ofiarą, buntując się przeciwko woli Śmierciożercy, który obrał go sobie na cel. Teraz sam piął się wysoko, szybko.. Wiedział więcej, a jego umiejętności znacznie przekraczały talenta nokturnowych czarnoksiężników. Mógł z nimi uczynić dokładnie to samo; więc wykazał się poczuciem humoru, organizując to dzisiejsze przedstawienie, czy może dobrym sercem, chcąc dać im złudne poczucie wyboru, jakiego mogli dokonać?
Mulciber uśmiechnął się na krótkie i rzeczowe słowa Shafiqa, nie dopowiadając już nic. Wyczerpali temat, powiedzieli to, co powiedzieć trzeba było, by wyraźnie przedstawić im sytuację. Rozbawiony komentarzem Macnaira pozwolił sobie na śmiech — było w nim wciąż jednak wiele gry dopasowanej do stworzonych wcześniej nastrojów. Utkwił wzrok w Sheridanie.
— Znałem kiedyś wiedźmę o tym nazwisku — wspomniał; na pozór bezcelowo sięgając do prywatnych wspomnień. — Była znakomitą trucieilką. — Rita Sheridan ukatrupiła niejednego czarodzieja. Gdyby tu wciąż była, nie miał wątpliwości, że wsparłaby ich — dobrowolnie lub do tego zmuszona. Dudley stał przed podobnym wyborem. Mógł wejść w to sam, lub z ich pomocą. Teatralnie skinął głową Drew, tuż po podziękowaniach i ponownie spojrzał na młodego mężczyznę, przed którym postawione zostało zadanie.
Kiedy Dudley wspomniał o brakujących dokumentach, roześmiał się znów, ale nie skomentował tego w żaden sposób. Spojrzał tylko na Drew z niewypowiedzianym pytaniem. Czy poinformował go kim byli, co robili, czy ten młodzieniec była kim ignorantem, że nie miał zielonego pojęcia, co działo się na ulicach?
— Zostawiłem swoje upoważnienie w domu — przyznał w końcu z przykrością, ze smutkiem przyglądając się Sheridanowi. — Ale dostarczę je niezwłocznie, po zakończeniu tego spotkania — przyrzekł z pełną powagą. Przeniósł spojrzenie na blondwłosą czarownicę, wydającą się znacznie bardziej świadomą tego, co tu właściwie się odbywało i do czego to mogło zmierzać. Pragnę więcej. Zatrzymał na niej chłodne spojrzenie; dostanie więcej. Dostanie wszystko, czego tylko będzie chciała. Świat był w zasięgu jej ręki. Była jedną z tych czarownic, które nie bały się sięgać po swój cel, mierzyć wysoko, butnie zadzierać brodę. Było w niej coś interesującego.
— Dobrze— skwitował za to słowa ciemnowłosej, Belviny. — Jesteś tu, by ratować rannych.— Nieważne, czy byli młodzi, czy starzy, dobrzy, czy źli. Miała ratować tych, których każą jej ratować. Dziś, traktowana z rezerwą — jutro mogła stać się kimś istotnym. W swoich szeregach mieli ambitne kobiety, które doskonale potrafiły sobie radzić z mężczyznami.
Ostatecznie spojrzał na Drew.
— Zechcesz załatwić sprawę z Sheridanem sam?— spytał, powoli poważniejąc. Macnair musiał domyślić się, co miał na myśli — podporządkować sobie niepokornego chłopca, wychować go tak, by stał się przydatnym czarodziejem. Nikt nie dbał o to, czy odbędzie się to po dobroci. Nie mieli czasu na gierki.
Mulciber uśmiechnął się na krótkie i rzeczowe słowa Shafiqa, nie dopowiadając już nic. Wyczerpali temat, powiedzieli to, co powiedzieć trzeba było, by wyraźnie przedstawić im sytuację. Rozbawiony komentarzem Macnaira pozwolił sobie na śmiech — było w nim wciąż jednak wiele gry dopasowanej do stworzonych wcześniej nastrojów. Utkwił wzrok w Sheridanie.
— Znałem kiedyś wiedźmę o tym nazwisku — wspomniał; na pozór bezcelowo sięgając do prywatnych wspomnień. — Była znakomitą trucieilką. — Rita Sheridan ukatrupiła niejednego czarodzieja. Gdyby tu wciąż była, nie miał wątpliwości, że wsparłaby ich — dobrowolnie lub do tego zmuszona. Dudley stał przed podobnym wyborem. Mógł wejść w to sam, lub z ich pomocą. Teatralnie skinął głową Drew, tuż po podziękowaniach i ponownie spojrzał na młodego mężczyznę, przed którym postawione zostało zadanie.
Kiedy Dudley wspomniał o brakujących dokumentach, roześmiał się znów, ale nie skomentował tego w żaden sposób. Spojrzał tylko na Drew z niewypowiedzianym pytaniem. Czy poinformował go kim byli, co robili, czy ten młodzieniec była kim ignorantem, że nie miał zielonego pojęcia, co działo się na ulicach?
— Zostawiłem swoje upoważnienie w domu — przyznał w końcu z przykrością, ze smutkiem przyglądając się Sheridanowi. — Ale dostarczę je niezwłocznie, po zakończeniu tego spotkania — przyrzekł z pełną powagą. Przeniósł spojrzenie na blondwłosą czarownicę, wydającą się znacznie bardziej świadomą tego, co tu właściwie się odbywało i do czego to mogło zmierzać. Pragnę więcej. Zatrzymał na niej chłodne spojrzenie; dostanie więcej. Dostanie wszystko, czego tylko będzie chciała. Świat był w zasięgu jej ręki. Była jedną z tych czarownic, które nie bały się sięgać po swój cel, mierzyć wysoko, butnie zadzierać brodę. Było w niej coś interesującego.
— Dobrze— skwitował za to słowa ciemnowłosej, Belviny. — Jesteś tu, by ratować rannych.— Nieważne, czy byli młodzi, czy starzy, dobrzy, czy źli. Miała ratować tych, których każą jej ratować. Dziś, traktowana z rezerwą — jutro mogła stać się kimś istotnym. W swoich szeregach mieli ambitne kobiety, które doskonale potrafiły sobie radzić z mężczyznami.
Ostatecznie spojrzał na Drew.
— Zechcesz załatwić sprawę z Sheridanem sam?— spytał, powoli poważniejąc. Macnair musiał domyślić się, co miał na myśli — podporządkować sobie niepokornego chłopca, wychować go tak, by stał się przydatnym czarodziejem. Nikt nie dbał o to, czy odbędzie się to po dobroci. Nie mieli czasu na gierki.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Z dobrego serca wybrał taki, a nie inny sposób do przetestowania ich umiejętności wykonywania poleceń oraz wychodzenia poza strefę komfortu. Żaden z nich nie wyglądał na czarodzieja pozbawionego wszelkich zasad, litości oraz przede wszystkim wojownika, który gotów był bez cienia zawahania ukrócić życie szlamy. Mogli żywić do nich nienawiść i z uśmiechem obserwować jak zostali wyrzuceni poza granice Lonydnu, mogli z satysfakcją obserwować jak ich krew płynęła brukowanymi uliczkami, jednakże nie miał pewności czy byliby w stanie postawić się na miejscu egzekutora. Sytuacja zmuszała ich do poskramiania w sobie wszelkich niepewności, nie było czasu na zawahania tudzież odwrót bez pewności, że wróg poległ, bowiem on sam był gotów wymierzyć ostateczny cios. Ich szeregi uszczupliły się nie tylko o nowicjuszy, zginęli nawet Ci, których umiejętności przewyższały większość Rycerzy Walpurgii, dlatego musieli zrozumieć, że to nie jest cholerna zabawa. Nie taka, jaką serwowali im wówczas.
Nieustannie wodził wzrokiem po twarzach przyprowadzonych gości chcąc wyczytać z nich jak najwięcej. Płomienne oczy Elviry, a także jej słowa wywołały na jego twarzy lekki, ironiczny uśmiech, choć nie było w nim krzty powątpiewania w ich słuszność. Od samego początku, od pamiętnego spotkania w dokach wiedział, że wkrótce spotkają się po właściwej stronie. Głodna wiedzy, informacji, niestłamszona bólem, wiedziona odwagą – potrzebowali takich osób, podobnych jej wojowników. Ona jego jedyna przekonała go w pełni, choć właściwie od samego początku postawiłby na nią najwięcej galeonów. Belvina, choć wciąż walcząca sama ze sobą, pozytywnie go zaskoczyła mimo obojętności po wykonaniu polecenia. Zrobiła to, emocje nie miały większego znaczenia, co działało na jej korzyść. Miał już właściwie pewność, że była świadoma swej decyzji, a on nie będzie zmuszony więcej prawić na ten temat, bowiem nie dało się ukryć, iż nie był najlepszym mówcą. Zdecydowanie należał do grona osób tłumaczących pewne aspekty czynem, nie słowem.
Posyłając wymowne spojrzenie Mulciberowi upił trunku licząc, że Dudley w końcu wykaże się czymś więcej – podobnym tego co miał okazję zobaczyć podczas ich małego treningu – niżeli paplaniną o jakiś dokumentach i zezwoleniach. Prawie zakrztusił się ognistą, kiedy tuż przed wypowiedzeniem inkantacji zalecił jednak późniejsze ich okazanie i najwyraźniej to wyprowadziło go z rytmu, bowiem czar okazał się niecelny. Westchnął głęboko, po czym sięgnął do kieszeni szaty i zacisnął między palcami wężowe drewno. -Obecnie jest bezbronny, ale wciąż winny i właśnie sprawiedliwości ma stać się zadość- odparł bez cienia zawahania w głosie i przeniósł wzrok z twarzy dziewczyny wprost na mugolaka, którego dłoń znajdowała się już w okolicy klatki piersiowej. Widział przerażenie bijące z jego oczu, czuł paskudny smród strachu – mężczyzna jednak nie miał wyboru, nie potrafił oprzeć się plugawej klątwie. Drżącym ruchem oparł sztylet o swe gardło, a następnie szybkim ruchem pociągnął wzdłuż niego. Z głębokiej rany niemal natychmiast trysnęła krew, Roger osunął się na kolana, a dźwięk upadającej klingi wypełnił ich uszy. Wszystko działo się szybko i szatyn domyślał się, że nie było już dla niego żadnego ratunku. Skrzywił się na widok brunatnej mazi, bo choć krew w żaden sposób na niego nie działała to świadomość, iż ta pochodząca od szlamy upaćkała mu posadzkę wyjątkowo irytowała. - Sheridan, Sheridan- zaczął kręcąc wolno głową. -W prezencie za swą niefrasobliwość wygrywasz czyszczenie mi piwnicy- rzucił kątem oka obserwując bladego mugolaka, który ostatkiem sił zaciskał dłonie na ranie – celowo mu tego nie zakazał.
Dudley wiedział wystarczająco, nie więcej i nie mniej co Elvira oraz Belvina. Być może była to jego reakcja na stres, być może tak zachowywał się na co dzień – wówczas pozostawało gdybać, choć szatyn liczył, że szybko wyjaśnią sobie pewne kwestie. -Oczywiście. Zadbajcie proszę o to, aby panie wybornie się bawiły, bowiem dobre towarzystwo już mają. Wszystko w barze na mój koszt- odparł na słowa Ramseya wiedząc, że przedstawienie właśnie dobiegło końca. Najwyraźniej Sheridan nie przepadał za miłym dla oka teatrem, lecz to już zamierzał omówić na osobności. -Liczę, że zaczekasz, abym mógł przedstawić Ci stosowne dokumenty?- zwrócił się do Dudleya z wyraźnym, kpiącym uśmiechem. -Nie chcę zanudzać reszty gości, bowiem obydwoje wiemy jak papierologia potrafi być czasochłonna- dodał właściwie od razu, po czym przeniósł swój wzrok na Zacharego. -Przykro mi, że nie miałeś okazji docenić możliwości pań w magii leczniczej, ale liczę, że zdążycie to nadrobić- uniósł wymownie brew i skinął lekko głową w jego kierunku. Przypuszczał, że tak może potoczyć się dzisiejsze spotkanie, choć nie sądził, że finał nadejdzie, aż tak szybko.
Nieustannie wodził wzrokiem po twarzach przyprowadzonych gości chcąc wyczytać z nich jak najwięcej. Płomienne oczy Elviry, a także jej słowa wywołały na jego twarzy lekki, ironiczny uśmiech, choć nie było w nim krzty powątpiewania w ich słuszność. Od samego początku, od pamiętnego spotkania w dokach wiedział, że wkrótce spotkają się po właściwej stronie. Głodna wiedzy, informacji, niestłamszona bólem, wiedziona odwagą – potrzebowali takich osób, podobnych jej wojowników. Ona jego jedyna przekonała go w pełni, choć właściwie od samego początku postawiłby na nią najwięcej galeonów. Belvina, choć wciąż walcząca sama ze sobą, pozytywnie go zaskoczyła mimo obojętności po wykonaniu polecenia. Zrobiła to, emocje nie miały większego znaczenia, co działało na jej korzyść. Miał już właściwie pewność, że była świadoma swej decyzji, a on nie będzie zmuszony więcej prawić na ten temat, bowiem nie dało się ukryć, iż nie był najlepszym mówcą. Zdecydowanie należał do grona osób tłumaczących pewne aspekty czynem, nie słowem.
Posyłając wymowne spojrzenie Mulciberowi upił trunku licząc, że Dudley w końcu wykaże się czymś więcej – podobnym tego co miał okazję zobaczyć podczas ich małego treningu – niżeli paplaniną o jakiś dokumentach i zezwoleniach. Prawie zakrztusił się ognistą, kiedy tuż przed wypowiedzeniem inkantacji zalecił jednak późniejsze ich okazanie i najwyraźniej to wyprowadziło go z rytmu, bowiem czar okazał się niecelny. Westchnął głęboko, po czym sięgnął do kieszeni szaty i zacisnął między palcami wężowe drewno. -Obecnie jest bezbronny, ale wciąż winny i właśnie sprawiedliwości ma stać się zadość- odparł bez cienia zawahania w głosie i przeniósł wzrok z twarzy dziewczyny wprost na mugolaka, którego dłoń znajdowała się już w okolicy klatki piersiowej. Widział przerażenie bijące z jego oczu, czuł paskudny smród strachu – mężczyzna jednak nie miał wyboru, nie potrafił oprzeć się plugawej klątwie. Drżącym ruchem oparł sztylet o swe gardło, a następnie szybkim ruchem pociągnął wzdłuż niego. Z głębokiej rany niemal natychmiast trysnęła krew, Roger osunął się na kolana, a dźwięk upadającej klingi wypełnił ich uszy. Wszystko działo się szybko i szatyn domyślał się, że nie było już dla niego żadnego ratunku. Skrzywił się na widok brunatnej mazi, bo choć krew w żaden sposób na niego nie działała to świadomość, iż ta pochodząca od szlamy upaćkała mu posadzkę wyjątkowo irytowała. - Sheridan, Sheridan- zaczął kręcąc wolno głową. -W prezencie za swą niefrasobliwość wygrywasz czyszczenie mi piwnicy- rzucił kątem oka obserwując bladego mugolaka, który ostatkiem sił zaciskał dłonie na ranie – celowo mu tego nie zakazał.
Dudley wiedział wystarczająco, nie więcej i nie mniej co Elvira oraz Belvina. Być może była to jego reakcja na stres, być może tak zachowywał się na co dzień – wówczas pozostawało gdybać, choć szatyn liczył, że szybko wyjaśnią sobie pewne kwestie. -Oczywiście. Zadbajcie proszę o to, aby panie wybornie się bawiły, bowiem dobre towarzystwo już mają. Wszystko w barze na mój koszt- odparł na słowa Ramseya wiedząc, że przedstawienie właśnie dobiegło końca. Najwyraźniej Sheridan nie przepadał za miłym dla oka teatrem, lecz to już zamierzał omówić na osobności. -Liczę, że zaczekasz, abym mógł przedstawić Ci stosowne dokumenty?- zwrócił się do Dudleya z wyraźnym, kpiącym uśmiechem. -Nie chcę zanudzać reszty gości, bowiem obydwoje wiemy jak papierologia potrafi być czasochłonna- dodał właściwie od razu, po czym przeniósł swój wzrok na Zacharego. -Przykro mi, że nie miałeś okazji docenić możliwości pań w magii leczniczej, ale liczę, że zdążycie to nadrobić- uniósł wymownie brew i skinął lekko głową w jego kierunku. Przypuszczał, że tak może potoczyć się dzisiejsze spotkanie, choć nie sądził, że finał nadejdzie, aż tak szybko.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Im dłużej trwało to przedstawienie, tym coraz większego przekonania nabierał Zachary w jednej kwestii – Sheridan nie wyjdzie z tego bez szwanku. Wzbudziło się w nim już momencie usłyszenia pierwszy słów odmowy, a wraz z dalszym biegiem umacniało do stanu, w którym wątpliwości przestały mieć znaczenie. Dalej jednak nie wiedział, dlaczego padło na kogoś, kto z każdym słowem ośmieszał się nie tyle w obecności kobiet, co obecności najwierniejszych wobec Czarnego Pana. W oczach Shafiqa natomiast sięgał dna ludzkiego intelektu i zdawał się potwierdzać to, co zawsze uważał o pospólstwie nieumiejących odnaleźć się w brutalnej rzeczywistości. On sam jakiś czas temu nie potrafił tego zrobić, ale świadomie przyjął na siebie wszystkie możliwe konsekwencje podjętych czynów. Patrząc na Sheridana, i tylko na niego, zastanawiał się, ile w życiu widział. Podejrzewał, że najmniej, będąc wychowywanym pod szklanym kloszem niczym jego młodsze siostry. One jednak miały znacznie więcej pojęcia o życiu, co do tego nie miał wątpliwości.
Kiedy padły kolejne słowa z ust Dudleya, Zachary pozwolił sobie na krótki grymas i ściągnięcie brwi, jakby zastanawiał się, ile z tego słowotoku było coś warte. Nie lubił marnować czasu na zbędne wygłaszanie monologów, które nie wnosiły niczego szczególnego do dyskusji. Przez większość czasu milczał i obserwował, mając w zasadzie jeden cel, który powoli, dzień po dniu, osiągał. Dziś został zastąpiony czymś innym, tym niemniej mógł kontynuować, patrząc na bardzo konkretne osoby, nie bezimienny tłum, jaki zazwyczaj analizował pośród własnych myśli. Wiedząc, kto mógł być wrogiem, a kto potencjalnym sprzymierzeńcem, znacznie łatwiej było mu sięgnąć po różdżkę leżącą na stoliku. Wciąż jako jedyny siedział, będąc widzem spragnionym rozrywki. Teatrzyk zaprezentowany przez Macnaira doceniał, jednak nie był w stanie wystawić temu pozytywnej opinii i to właśnie ku twórcy tego wszystkiego skierował swoje spojrzenie.
— Jestem rozczarowany, panie Burroughs — wygłosił powoli, dość cicho, nie czując potrzeby uniesienia głosy w miejscu, w którym tak dobrze się słyszeli. Nie powiedział też nic więcej, pozostając w przekonaniu, że Drew prawidłowo odczyta przekaz. Obiecana mu rozrywka nie została dostarczona, mimo to wciąż jej wyczekiwał, spoglądając na Ramseya. Jego słowa dawały mu nadzieję, że nie wszystko było stracone, że mógł jeszcze poczekać z wygłoszeniem werdyktu, może nawet poprzeć to, co powiedział. Pośród Rycerzy tylko Cassandra i on sam władali magią leczniczą zdolną uleczyć wszystkie rany. Nie narzekał z powodu tych dodatkowych obowiązków, jednak za dobry znak przyjmował obecność dodatkowych par rąk. Wierzył, że obie czarownice pragnęły osiągnąć wielkość w tej dziedzinie, a nawet jeśli tego nie pragnęły, to ich pomoc miała zostać przyjęta z uznaniem tak długo, jak wykonywały rozkazy.
Podniósł się z fotela, ramiona luźno opuszczając wzdłuż ciała chwilę po tym, jak Roger podciął sobie gardło. Nie sądził, by w rzeczywistości był w stanie dokonać tego tak precyzyjnie. Klątwa Macnaira uczyniła z niego marionetkę posłuszną i perfekcyjną, niezdolną oprzeć się w żaden sposób. Prawdopodobnie to samo czekało Dudleya, na którego teraz spoglądał, powoli podchodząc do niego, by obejść i stanąć po drugiej stronie. Nie zamierzał wchodzić w drogę Drew – słowa Ramseya zabrzmiały wystarczająco mocno. Rozumiał, co miało nadejść i chciał być tego świadkiem, na jednego i drugiego spoglądając w sposób, by dali mu to, czego chciał. Nim jednak uzyskał odpowiedź, podjął decyzję o uniesienie różdżki i wymierzeniu jej w Dudleya. Trzymał ją lekko, bez większego zaangażowania, sygnalizując pokojowe zamiary wobec niego.
— Wielka strata, że nie mogę go już uratować — odezwał się, spoglądając na wykrwawiającego się mugolaka — może ciebie zdołam. — Dodał, niezmiennie podtrzymując obojętny ton, nieco zmniejszając dystans między nim a młodzikiem. — Jestem uzdrowicielem, Dudley. Uleczę każdą ranę, którą zadadzą ci wrogowie, jeśli będziesz walczyć przeciwko tym, którzy odrzucili jedyny słuszny porządek. Nie mam dokumentów, których tak niecierpliwie wyczekujesz, szukając sprawiedliwości. Wiesz dlaczego? Bo ich nie potrzebuję. — Z każdym wypowiadanym zdaniem stawał coraz bliżej, aż kraniec wymierzonej w niego różdżki znalazł się przy policzku Sheridana. — Jeśli staniesz po niewłaściwej stronie, osobiście pokażę ci, że zaklęciami leczniczymi można zadać ból. — Opuścił różdżkę, nie odrywając spojrzenia od niego przez moment, po czym zerknął na Drew raz jeszcze. Skinął mu głową krótko. — Jeszcze nadarzy się okazja do sprawdzenia, co potrafią w mojej domenie... ale chętnie obejrzę pozwolenie na ten teatrzyk z Rogerem, jeśli nie masz nic przeciwko. — Skończył finalnie, odsuwając się dwa kroki, wracając do wolnej przestrzeni, której potrzebował. Nieco zaschło mu w gardle, lecz nie sięgnął po piersiówkę, w końcu szczerości nie powinien czcić w ten sposób. Jedynie z ciekawością spojrzał na każdego z obecnych, aż wreszcie utkwił obojętny wzrok w szlamie sączącym się z Rogera.
Kiedy padły kolejne słowa z ust Dudleya, Zachary pozwolił sobie na krótki grymas i ściągnięcie brwi, jakby zastanawiał się, ile z tego słowotoku było coś warte. Nie lubił marnować czasu na zbędne wygłaszanie monologów, które nie wnosiły niczego szczególnego do dyskusji. Przez większość czasu milczał i obserwował, mając w zasadzie jeden cel, który powoli, dzień po dniu, osiągał. Dziś został zastąpiony czymś innym, tym niemniej mógł kontynuować, patrząc na bardzo konkretne osoby, nie bezimienny tłum, jaki zazwyczaj analizował pośród własnych myśli. Wiedząc, kto mógł być wrogiem, a kto potencjalnym sprzymierzeńcem, znacznie łatwiej było mu sięgnąć po różdżkę leżącą na stoliku. Wciąż jako jedyny siedział, będąc widzem spragnionym rozrywki. Teatrzyk zaprezentowany przez Macnaira doceniał, jednak nie był w stanie wystawić temu pozytywnej opinii i to właśnie ku twórcy tego wszystkiego skierował swoje spojrzenie.
— Jestem rozczarowany, panie Burroughs — wygłosił powoli, dość cicho, nie czując potrzeby uniesienia głosy w miejscu, w którym tak dobrze się słyszeli. Nie powiedział też nic więcej, pozostając w przekonaniu, że Drew prawidłowo odczyta przekaz. Obiecana mu rozrywka nie została dostarczona, mimo to wciąż jej wyczekiwał, spoglądając na Ramseya. Jego słowa dawały mu nadzieję, że nie wszystko było stracone, że mógł jeszcze poczekać z wygłoszeniem werdyktu, może nawet poprzeć to, co powiedział. Pośród Rycerzy tylko Cassandra i on sam władali magią leczniczą zdolną uleczyć wszystkie rany. Nie narzekał z powodu tych dodatkowych obowiązków, jednak za dobry znak przyjmował obecność dodatkowych par rąk. Wierzył, że obie czarownice pragnęły osiągnąć wielkość w tej dziedzinie, a nawet jeśli tego nie pragnęły, to ich pomoc miała zostać przyjęta z uznaniem tak długo, jak wykonywały rozkazy.
Podniósł się z fotela, ramiona luźno opuszczając wzdłuż ciała chwilę po tym, jak Roger podciął sobie gardło. Nie sądził, by w rzeczywistości był w stanie dokonać tego tak precyzyjnie. Klątwa Macnaira uczyniła z niego marionetkę posłuszną i perfekcyjną, niezdolną oprzeć się w żaden sposób. Prawdopodobnie to samo czekało Dudleya, na którego teraz spoglądał, powoli podchodząc do niego, by obejść i stanąć po drugiej stronie. Nie zamierzał wchodzić w drogę Drew – słowa Ramseya zabrzmiały wystarczająco mocno. Rozumiał, co miało nadejść i chciał być tego świadkiem, na jednego i drugiego spoglądając w sposób, by dali mu to, czego chciał. Nim jednak uzyskał odpowiedź, podjął decyzję o uniesienie różdżki i wymierzeniu jej w Dudleya. Trzymał ją lekko, bez większego zaangażowania, sygnalizując pokojowe zamiary wobec niego.
— Wielka strata, że nie mogę go już uratować — odezwał się, spoglądając na wykrwawiającego się mugolaka — może ciebie zdołam. — Dodał, niezmiennie podtrzymując obojętny ton, nieco zmniejszając dystans między nim a młodzikiem. — Jestem uzdrowicielem, Dudley. Uleczę każdą ranę, którą zadadzą ci wrogowie, jeśli będziesz walczyć przeciwko tym, którzy odrzucili jedyny słuszny porządek. Nie mam dokumentów, których tak niecierpliwie wyczekujesz, szukając sprawiedliwości. Wiesz dlaczego? Bo ich nie potrzebuję. — Z każdym wypowiadanym zdaniem stawał coraz bliżej, aż kraniec wymierzonej w niego różdżki znalazł się przy policzku Sheridana. — Jeśli staniesz po niewłaściwej stronie, osobiście pokażę ci, że zaklęciami leczniczymi można zadać ból. — Opuścił różdżkę, nie odrywając spojrzenia od niego przez moment, po czym zerknął na Drew raz jeszcze. Skinął mu głową krótko. — Jeszcze nadarzy się okazja do sprawdzenia, co potrafią w mojej domenie... ale chętnie obejrzę pozwolenie na ten teatrzyk z Rogerem, jeśli nie masz nic przeciwko. — Skończył finalnie, odsuwając się dwa kroki, wracając do wolnej przestrzeni, której potrzebował. Nieco zaschło mu w gardle, lecz nie sięgnął po piersiówkę, w końcu szczerości nie powinien czcić w ten sposób. Jedynie z ciekawością spojrzał na każdego z obecnych, aż wreszcie utkwił obojętny wzrok w szlamie sączącym się z Rogera.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niewinna prezentacja umiejętności bitewnych przed ludźmi o wyższym stopniu wtajemniczenia prędko przeobraziła się w zetknięcie z wojenną rzeczywistością. Taką, która obfitowała w złośliwość, pogardę i - przede wszystkim - w krew. Elvira mogła jedynie cieszyć się, że większość uwagi trójki mężczyzn skupia się na tym żałosnym chłopaczku, ponieważ dzięki temu miała okazję do tego, by zapanować nad emocjonalną burzą sprzeczności, która w pierwszym momencie zupełnie ją sparaliżowała. Nic dziwnego, że nie potrafiła pozbierać myśli - to była jej pierwsza w życiu okazja na zasmakowanie elektryzującej i rozkosznej mieszanki dominacji oraz wolności od społecznych zobowiązań. Chyba zawsze ciągnęło ją trochę w stronę chaosu, wolności wyboru w najbardziej niemoralnym tych słów znaczeniu.
Zmartwiała, znów wyciągnęła różdżkę z kieszeni i ścisnęła ją w kościstych palcach, tak, że jej skóra niemal zlała się z równie jasnym drewnem. Nie raz widywała ludzi z ranami ciętymi, znacznie bardziej paskudnymi niż to jedno, niechlujne cięcie wzdłuż krtani, ale po raz pierwszy miała okazję ujrzeć proces ich powstawania. Instynkt nakazywał jej przypomnieć sobie wszystkie możliwe zaklęcia, których mogłaby użyć do tego, by uratować - nie - zawalczyć ze śmiercią i udowodnić, że nawet najbardziej beznadziejny przypadek można jeszcze wyrwać z odmętów. Była do tego zdolna, tak jak byłaby zdolna przepchnąć człowieka na drugą stronę, gdyby została do tego zmuszona.
- Curatio Vulnera Horribilis - wymamrotała sama do siebie, ledwie słyszalnie, a drewno pod jej palcami nieco się rozgrzało.
Stała jednak zdecydowanie zbyt daleko i nie wykonała najmniejszego ruchu, by to zmienić. Obserwowała tylko jak krew miesza się z brudem piwnicy, czując naprzemienne mdłości i dziwaczne, chłodne igiełki przyjemności, tak samo jak wtedy, podczas ostatnich dni w szpitalu.
Drew ogłosił, że spotkanie dobiegało końca, co przyjęła z ulgą. Miała dość zatęchłego smrodu wilgoci, który teraz mieszał się z żelazistą wonią śmierci. Pilnie potrzebowała przerwy. Musiała pomyśleć, a w tym miejscu nie mogła się skupić. Poza tym, chciała się też napić, choć może bardziej adekwatnie byłoby powiedzieć - uchlać w trupa.
- Dziękuję - powiedziała cicho, bezpośrednio do Drew. Za to, że ją tu zabrał, za to, że to wszystko pokazał i że dał jej szansę zmienić nieco bieg nudnego dotąd życia. - Baw się dobrze - dodała, tym razem patrząc na Dudleya, ale już bez złośliwego uśmiechu, bardziej z obojętnością. Nie życzyła mu bólu, ale i nie interesowało jej, co się z nim stanie.
Do reszty czarodziejów w piwnicy nie powiedziała zupełnie nic i jako pierwsza wymknęła się na korytarz, sprawdzając jeszcze tylko, czy krawędź jej szaty nie nasiąknęła czymś obrzydliwym.
/zt
Zmartwiała, znów wyciągnęła różdżkę z kieszeni i ścisnęła ją w kościstych palcach, tak, że jej skóra niemal zlała się z równie jasnym drewnem. Nie raz widywała ludzi z ranami ciętymi, znacznie bardziej paskudnymi niż to jedno, niechlujne cięcie wzdłuż krtani, ale po raz pierwszy miała okazję ujrzeć proces ich powstawania. Instynkt nakazywał jej przypomnieć sobie wszystkie możliwe zaklęcia, których mogłaby użyć do tego, by uratować - nie - zawalczyć ze śmiercią i udowodnić, że nawet najbardziej beznadziejny przypadek można jeszcze wyrwać z odmętów. Była do tego zdolna, tak jak byłaby zdolna przepchnąć człowieka na drugą stronę, gdyby została do tego zmuszona.
- Curatio Vulnera Horribilis - wymamrotała sama do siebie, ledwie słyszalnie, a drewno pod jej palcami nieco się rozgrzało.
Stała jednak zdecydowanie zbyt daleko i nie wykonała najmniejszego ruchu, by to zmienić. Obserwowała tylko jak krew miesza się z brudem piwnicy, czując naprzemienne mdłości i dziwaczne, chłodne igiełki przyjemności, tak samo jak wtedy, podczas ostatnich dni w szpitalu.
Drew ogłosił, że spotkanie dobiegało końca, co przyjęła z ulgą. Miała dość zatęchłego smrodu wilgoci, który teraz mieszał się z żelazistą wonią śmierci. Pilnie potrzebowała przerwy. Musiała pomyśleć, a w tym miejscu nie mogła się skupić. Poza tym, chciała się też napić, choć może bardziej adekwatnie byłoby powiedzieć - uchlać w trupa.
- Dziękuję - powiedziała cicho, bezpośrednio do Drew. Za to, że ją tu zabrał, za to, że to wszystko pokazał i że dał jej szansę zmienić nieco bieg nudnego dotąd życia. - Baw się dobrze - dodała, tym razem patrząc na Dudleya, ale już bez złośliwego uśmiechu, bardziej z obojętnością. Nie życzyła mu bólu, ale i nie interesowało jej, co się z nim stanie.
Do reszty czarodziejów w piwnicy nie powiedziała zupełnie nic i jako pierwsza wymknęła się na korytarz, sprawdzając jeszcze tylko, czy krawędź jej szaty nie nasiąknęła czymś obrzydliwym.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Wiedziała co się stanie. Od kilku minut było to oczywiste, a jednak widok ostrza, które bez problemu zagłębia się w ciele, sprawił, że zamarła. Ciemne tęczówki śledziły ruch noża, niepozostawiający złudzeń, że ów sięgnęło tętnicy wraz z chwilą, gdy krew trysnęła z rany. Zaciśnięte dotąd palce na różdżce, rozluźniły chwyt, wiedziała dobrze, że to nie jest czas na pomoc. Takie cięcie musiało być śmiertelne i nawet rzucone zaklęcie mogłoby okazać się wypowiedziane zbyt późno, a mimo to w myślach jak echem odbijała się dobrze znana inkantacja dająca największą szansę. To był już odruch wyrobiony czasem i w innym przypadku najpewniej podjęłaby próbę, nie chcąc poddawać się od razu, a przy tym nie zważając na aprobatę, bądź nie. Natomiast teraz, nie miało to sensu, gdy ten człowiek miał dziś umrzeć i nic nie mogło już tego zmienić. Na wpół świadomym ruchem schowała różdżkę, wiedząc, że nie będzie jej potrzebna, póki co. Czas, jaki miała tu spędzić, dobiegał końca, a ona naprawdę chciała opuścić to miejsce, wyjść z pomieszczenia, którego posadzkę zdobiła krew mugolaka i zaczerpnąć powietrza pozbawionego wilgoci piwnicy oraz odoru śmierci. Nie wątpiła, że szybko nie zapomni tego widoku, który najpewniej pozostanie z nią przez pewien czas, jak zawsze. Praca uodparniała na czyjąś śmierć tylko pozornie.
Czując, że w końcu wróciła pełna kontrola nad ciałem i część spokoju, który uparcie utrzymywała, cofnęła się o krok, odrywając spojrzenie od tego niezbyt miłego widoku i przenosząc wzrok na Macnaira. Cokolwiek chciał osiągnąć, cokolwiek próbował przewidzieć, była ciekawa na ile był usatysfakcjonowany przebiegiem sytuacji. Nie zamierzała teraz o to pytać, wolała milczeć. Dlatego jedynie rzuciła krótkie spojrzenie pozostałym dwóm mężczyzną i w końcu samemu Dudleyowi, by po chwili bez słowa opuścić piwnicę. W przeciwieństwie do Multon nie zdobyła się na dziękuję, wiedząc, że to jedno słowo nie przejdzie jej przez gardło… przynajmniej dziś.
| zt
Czując, że w końcu wróciła pełna kontrola nad ciałem i część spokoju, który uparcie utrzymywała, cofnęła się o krok, odrywając spojrzenie od tego niezbyt miłego widoku i przenosząc wzrok na Macnaira. Cokolwiek chciał osiągnąć, cokolwiek próbował przewidzieć, była ciekawa na ile był usatysfakcjonowany przebiegiem sytuacji. Nie zamierzała teraz o to pytać, wolała milczeć. Dlatego jedynie rzuciła krótkie spojrzenie pozostałym dwóm mężczyzną i w końcu samemu Dudleyowi, by po chwili bez słowa opuścić piwnicę. W przeciwieństwie do Multon nie zdobyła się na dziękuję, wiedząc, że to jedno słowo nie przejdzie jej przez gardło… przynajmniej dziś.
| zt
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dwie kobiety, które opuściły piwnice, niewątpliwie mogły stać się cennym nabytkiem Rycerzy. Trudno mu było ocenić ich możliwości i umiejętności. Nie był tu też po to, aby osądzić je pod tym kątem. Drew obiecał im rozrywkę, trudno było to zdarzenie jednak tym mianem określić. Poczuł się tak, jakby zamiast obiecanego odprężenia dopadło go znacznie większe skupienie; przychodziło mu to jednak tak naturalnie, że nie mógł się skarżyć. Medyczne talenta mógł określić Zachary, a fakt, że nie mógł tego uczynić musiał go zasmucić. Jego zaś interesowała psychika. Wszystko inne dało się wytrenować. Czarnej magii można było się nauczyć, zaklęcia z zakresu magomedycyny poznać, z uroków się podszkolić, podobnie jak obrony przed czarną magią. Nawet odporność na zaklęcia paraliżujące dało się nabyć z czasem; innej drogi nie było. On chciał przyjrzeć im się pod kątem tego jak myśleli i co myśleli. Czy dało się uplastycznić ich wyobrażenie, czy byli podatni na wpływy, na manipulacje, czy twardo trzymali się pewnych zasad. A w końcu czy będą lojalni, czy przekupią ich byle knutem. Potrzebowali ludzi, którzy poprą ich sprawę. Wśród siebie miel znakomitych czarodziejów, wybitne postaci; nie były przypadkowe, ani tym bardziej nie pojawiły się u boku Czarnego Pana z ulicznej łapanki. Miał mieszane uczucia co do młodego mężczyzny. Zachowywał się jak dziecko, niepotrzebnie Drew i Zachary wymagali od niego, by podejmował decyzje jak dorosły mężczyzna.
— Sheridan, ile masz lat?— spytał, marszcząc brwi. Zachowywał się bezmyślnie, byli rozbawieni jego urzędniczym podejściem, ale nikt nie pokazał mu wcześniej potęgi Czarnego Pana, nie mógł wiedzieć, że opłaca mu się poprzeć ich sprawę. Było tu ich trzech, on był jeden. I był zaledwie chłopcem. Cóż to za nierówna walka. Wystarczyłby mu jeden porządny nauczyciel. Surowy, taki, który dosadnie powie mu, co powinien robić i jaki winie być, żeby osiągnąć u ich boku sukces; by byli z niego zadowoleni. Uśmiechnął się więc tak, jak wcześniej, z fałszywym zrozumieniem i stoicką cierpliwością.— Nie mamy czasu na biurokrację. Londyn jest w stanie wojny. Wiesz, co się dzieje dookoła? Sheridan, jesteśmy Rycerzami Walpurgii, poplecznikami Czarnego Pana.— Przechylił głowę i zerknął na Rogera. Mugolak nie miał zbyt wielkich szans. Spojrzał na Shafiqa, a następnie na Macnaira. Co mu powiedział? Czy powiedział mu cokolwiek, czy tylko sprowadził tutaj, licząc, że się wystraszy ich potęgi.— Burroughs?— zdziwił się poważnie. Nie zamierzał psuć jego przykrywki, nie wiedział dlaczego takową przyjął i co go do tego skłoniło. Słyszał już to nazwisko z ust Rain i niewątpliwie wzbudziło jego ciekawość także tutaj. — Burroughs uświadomił cię, że będziesz służył Lordowi Voldemortowi? — Jeśli nie, to zapewne za moment to zrobi. Westchnął i podszedł do młodzieńca, przyglądając mu się uważnie, ale potem minął go i przystanął przy drzwiach.
— Sheridan, ile masz lat?— spytał, marszcząc brwi. Zachowywał się bezmyślnie, byli rozbawieni jego urzędniczym podejściem, ale nikt nie pokazał mu wcześniej potęgi Czarnego Pana, nie mógł wiedzieć, że opłaca mu się poprzeć ich sprawę. Było tu ich trzech, on był jeden. I był zaledwie chłopcem. Cóż to za nierówna walka. Wystarczyłby mu jeden porządny nauczyciel. Surowy, taki, który dosadnie powie mu, co powinien robić i jaki winie być, żeby osiągnąć u ich boku sukces; by byli z niego zadowoleni. Uśmiechnął się więc tak, jak wcześniej, z fałszywym zrozumieniem i stoicką cierpliwością.— Nie mamy czasu na biurokrację. Londyn jest w stanie wojny. Wiesz, co się dzieje dookoła? Sheridan, jesteśmy Rycerzami Walpurgii, poplecznikami Czarnego Pana.— Przechylił głowę i zerknął na Rogera. Mugolak nie miał zbyt wielkich szans. Spojrzał na Shafiqa, a następnie na Macnaira. Co mu powiedział? Czy powiedział mu cokolwiek, czy tylko sprowadził tutaj, licząc, że się wystraszy ich potęgi.— Burroughs?— zdziwił się poważnie. Nie zamierzał psuć jego przykrywki, nie wiedział dlaczego takową przyjął i co go do tego skłoniło. Słyszał już to nazwisko z ust Rain i niewątpliwie wzbudziło jego ciekawość także tutaj. — Burroughs uświadomił cię, że będziesz służył Lordowi Voldemortowi? — Jeśli nie, to zapewne za moment to zrobi. Westchnął i podszedł do młodzieńca, przyglądając mu się uważnie, ale potem minął go i przystanął przy drzwiach.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Skinął głową. T… tak, Frances, jego słodka Frances, na pewno by rozumiała, że to przecież nie można tak bez papierów i bez sądów! W końcu po to było prawo, aby je przestrzegać! Historia wielokrotnie pokazywała, że to samosądy doprowadzały do niepotrzebnego rozlewu krwi i rewolucji, które nieczęsto kończyły się dobrze. Ot co, dlatego wymagał dokumentów! Wcale nie dlatego, że cały ten proceder wydawał mu się nieszczególnie… cóż, potrzebny. I okrutny. I brudny, tak, przede wszystkim brudny!
– Eee… może to cioteczka – wyjaśnił. – Ale to daleka rodzina, to ja nie wiem… Nie znam – mówił, trochę byle mówić i byle odpowiedzieć.
Wszelkie sprawy rodzinno-dokumentacyjne okazały się jednak nieistotne i zeszły na zdecydowanie dalszy plan, gdy mugolak z (pozornie) własnej woli po prostu podciał sobie gardło po tym, jak jego zaklęcie nie wyszło. Dudley mimowolnie zadrżał. Czemu czar go nie posłuchał? Przecież był zdolnym czarodziejem! Nawet bardzo zdolnym! Czyżby to przez trzesace się dłonie, mrok w piwnicy i otoczenie tych… tych dziwnych ludzi, lordów, okrutnych kobiet i portowych zabijaków (Fracnes zdecydowanie musiała zerwać kontakty z Drew, Dudley’a przestawało obchodzić, ze to jej brat). To ich obecność sprawiała, że jego serce drżało niepotrzebnie, a różdżka w jego dłoni traciła stabilność. Zdecydowanie, to na pewno przez nich.
Uczucia jednak to jedno. Świadome myśli i czyny – drugie. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć zebranym mężczyznom, którzy zdawali się go coraz bardziej osaczać. Nie wiedział, co miał i co powinien mówić. Czuł się… po prostu źle.
Postanowił się odpowiedzieć na najprostsze z pytań, starając się mieć na oku wszystkich zebranych:
– Dwa… dwadzieścia – powiedział, a następnie pokiwał głową: – Tak… t… tak, coś mówił. Ale… ten tego no… Ignorantia iuris nocet, czy tam no… ten… Modus operandi – powiedział, nie do końca znając rozumienie tych słów. Wyczytał te słowa w jakiejś książce o prawie i wiedział, że mają związek z przestępstwami oraz sadownictwem, ale samo znaczenie było mu obce. Mniejsza o to. Był na tyle zestresowany, że nie bardzo go to interesowało. Mówił, byle mówić: – Ja ten… no… uważam, że i tak… prawo sądownicze powinno być no…. Tego… zachowane, poza tymi no wyjątkowymi sytuacjami. Jak nas te szlamy atakują! – zakończył nieco pewniej i z większą mocą. Bo o to przecież chodziło! Nie o brak atakowania przecież, a o brak samosądów!
Tylko wzrok chłopaka regularnie uciekał w stronę leżącego w piwnicy trupa, który zupełnym przypadkiem miał ochotę sam się zabić. Dudley w dłoni wciąż ściskał różdżkę.
– Eee… może to cioteczka – wyjaśnił. – Ale to daleka rodzina, to ja nie wiem… Nie znam – mówił, trochę byle mówić i byle odpowiedzieć.
Wszelkie sprawy rodzinno-dokumentacyjne okazały się jednak nieistotne i zeszły na zdecydowanie dalszy plan, gdy mugolak z (pozornie) własnej woli po prostu podciał sobie gardło po tym, jak jego zaklęcie nie wyszło. Dudley mimowolnie zadrżał. Czemu czar go nie posłuchał? Przecież był zdolnym czarodziejem! Nawet bardzo zdolnym! Czyżby to przez trzesace się dłonie, mrok w piwnicy i otoczenie tych… tych dziwnych ludzi, lordów, okrutnych kobiet i portowych zabijaków (Fracnes zdecydowanie musiała zerwać kontakty z Drew, Dudley’a przestawało obchodzić, ze to jej brat). To ich obecność sprawiała, że jego serce drżało niepotrzebnie, a różdżka w jego dłoni traciła stabilność. Zdecydowanie, to na pewno przez nich.
Uczucia jednak to jedno. Świadome myśli i czyny – drugie. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć zebranym mężczyznom, którzy zdawali się go coraz bardziej osaczać. Nie wiedział, co miał i co powinien mówić. Czuł się… po prostu źle.
Postanowił się odpowiedzieć na najprostsze z pytań, starając się mieć na oku wszystkich zebranych:
– Dwa… dwadzieścia – powiedział, a następnie pokiwał głową: – Tak… t… tak, coś mówił. Ale… ten tego no… Ignorantia iuris nocet, czy tam no… ten… Modus operandi – powiedział, nie do końca znając rozumienie tych słów. Wyczytał te słowa w jakiejś książce o prawie i wiedział, że mają związek z przestępstwami oraz sadownictwem, ale samo znaczenie było mu obce. Mniejsza o to. Był na tyle zestresowany, że nie bardzo go to interesowało. Mówił, byle mówić: – Ja ten… no… uważam, że i tak… prawo sądownicze powinno być no…. Tego… zachowane, poza tymi no wyjątkowymi sytuacjami. Jak nas te szlamy atakują! – zakończył nieco pewniej i z większą mocą. Bo o to przecież chodziło! Nie o brak atakowania przecież, a o brak samosądów!
Tylko wzrok chłopaka regularnie uciekał w stronę leżącego w piwnicy trupa, który zupełnym przypadkiem miał ochotę sam się zabić. Dudley w dłoni wciąż ściskał różdżkę.
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Młodzian z każdą chwilą coraz mocniej naginał jego cierpliwość. Rad był, że urządził małe spotkanie, bowiem gdyby to pominął najadłby się wstydu przedstawiając go przed resztą Rycerzy jako sojusznika. Spytałby o zezwolenie na wynajęcie sali w Białej Wywernie? Świadomość ich potęgi, pragnienia wyplewienia mugolskiej zarazy oraz rosnących wpływów wydawała mu się wystarczającą zachętą – mężczyzna, a raczej chłopiec, nie musiał wiedzieć więcej. Skoro nie był – oby jeszcze – godzien wkroczyć w Ich świat to większa ilość informacji wydawała mu się zbędna.
-Uwierz mi, że ja również- odparł Zacharemu, który ewidentnie pokazywał swe niezadowolenie. Cóż zapewniał go o rozrywce, a dostał podrzynającego własne gardło mugolaka, czyli właściwie nic specjalnego. Kolejne jego słowa – tym razem skierowane do Dudleya – wywołały na twarzy szatyna pogardliwy uśmiech. Z chęcią zobaczyłby jak magia lecznicza powoduje cierpienie, a nie ulgę. Był kompletnym laikiem w tej dziedzinie, dlatego zupełnie obce były mu zaklęcia oraz ich właściwości. Jeżeli jednak rzeczywiście miał w swym rękawie kilka niosących ból czarów ujrzałby je z pełną satysfakcją i niemniejszym zainteresowaniem. -Oczywiście- skinął w jego kierunku głową czując rosnącą złość, że jego goście byli ewidentnie niezadowoleni – zmarnował tylko ich czas. Całe szczęście Elvira oraz Belvina wykazały się znacznie większym zaangażowaniem i był w pełni przekonany, że ich umiejętności przysłużą się sprawie. Zachary mógł wziąć je pod swe skrzydła, sprawdzić możliwości i wesprzeć w dalszym rozwoju.
Upił ognistej, a zaraz po tym chwycił za wężowe drewno, które uniósł na wysokość twarzy Dudleya. Miał dość szopki w jego wykonaniu, był już nader znudzony i zażenowany tą sytuacją. -Całe szczęście, że wpierw postanowiłem Cię tu przyprowadzić. Narobiłeś mi sporo wstydu i uraziłeś gości- burknął ignorując leżącego nieopodal mugolaka. -Daj już spokój z tym Burroughs- rzucił, kiedy sam Ramsey zwątpił odnośnie osoby odpowiadającej za tę gafę. -Frances nie jest moją siostrą, dlatego nie będę mieć skrupułów zrobić z nią to, co z tym mugolakiem jeśli nie zaczniesz zachowywać się jak mężczyzna- dodał z wyraźną złością w głosie i wcale nie była to pusta groźba. -Sądziłem, że się tego domyśli, ale nie powiedziałem wprost chcąc sprawdzić czy w ogóle jest godzien służyć Czarnemu Panu. Nie potrzebujemy w naszych szeregach tchórzy- wyrzucił z siebie, a palący go gniew wciąż narastał. Ciężko było wyprowadzić go z równowagi i prawdopodobnie nawet Ramsey był pierwszy raz świadkiem podobnej sytuacji. Przez moment odniósł wrażenie, że różdżka zadrżała w jego dłoni, gdy tylko pomyślał o zaklęciu niewybaczalnym. -Szlamy należy wybić, każdą po kolei, podobnie jak ich parszywych sprzymierzeńców. Jeden, po drugim- powiedział chłodnym, ostrym tonem, kiedy stał już właściwie naprzeciw Sheridana.
-Uwierz mi, że ja również- odparł Zacharemu, który ewidentnie pokazywał swe niezadowolenie. Cóż zapewniał go o rozrywce, a dostał podrzynającego własne gardło mugolaka, czyli właściwie nic specjalnego. Kolejne jego słowa – tym razem skierowane do Dudleya – wywołały na twarzy szatyna pogardliwy uśmiech. Z chęcią zobaczyłby jak magia lecznicza powoduje cierpienie, a nie ulgę. Był kompletnym laikiem w tej dziedzinie, dlatego zupełnie obce były mu zaklęcia oraz ich właściwości. Jeżeli jednak rzeczywiście miał w swym rękawie kilka niosących ból czarów ujrzałby je z pełną satysfakcją i niemniejszym zainteresowaniem. -Oczywiście- skinął w jego kierunku głową czując rosnącą złość, że jego goście byli ewidentnie niezadowoleni – zmarnował tylko ich czas. Całe szczęście Elvira oraz Belvina wykazały się znacznie większym zaangażowaniem i był w pełni przekonany, że ich umiejętności przysłużą się sprawie. Zachary mógł wziąć je pod swe skrzydła, sprawdzić możliwości i wesprzeć w dalszym rozwoju.
Upił ognistej, a zaraz po tym chwycił za wężowe drewno, które uniósł na wysokość twarzy Dudleya. Miał dość szopki w jego wykonaniu, był już nader znudzony i zażenowany tą sytuacją. -Całe szczęście, że wpierw postanowiłem Cię tu przyprowadzić. Narobiłeś mi sporo wstydu i uraziłeś gości- burknął ignorując leżącego nieopodal mugolaka. -Daj już spokój z tym Burroughs- rzucił, kiedy sam Ramsey zwątpił odnośnie osoby odpowiadającej za tę gafę. -Frances nie jest moją siostrą, dlatego nie będę mieć skrupułów zrobić z nią to, co z tym mugolakiem jeśli nie zaczniesz zachowywać się jak mężczyzna- dodał z wyraźną złością w głosie i wcale nie była to pusta groźba. -Sądziłem, że się tego domyśli, ale nie powiedziałem wprost chcąc sprawdzić czy w ogóle jest godzien służyć Czarnemu Panu. Nie potrzebujemy w naszych szeregach tchórzy- wyrzucił z siebie, a palący go gniew wciąż narastał. Ciężko było wyprowadzić go z równowagi i prawdopodobnie nawet Ramsey był pierwszy raz świadkiem podobnej sytuacji. Przez moment odniósł wrażenie, że różdżka zadrżała w jego dłoni, gdy tylko pomyślał o zaklęciu niewybaczalnym. -Szlamy należy wybić, każdą po kolei, podobnie jak ich parszywych sprzymierzeńców. Jeden, po drugim- powiedział chłodnym, ostrym tonem, kiedy stał już właściwie naprzeciw Sheridana.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Kiedy młody czarodziej zdradził im swój wiek, zmarszczył brwi i spojrzał na Drew. To było krótkie spojrzenie, nie próbował mu nim nic przekazać w sposób, w jaki rozumieli się tylko ci dwaj. Szybko spojrzał na Sheridana znów i westchnął cicho. Jego twarz nie wyraziła już niczego, żadnego rozbawienia, ani złośliwości, czy drwiny. Poczuł się idiotycznie; pastwili się nad chłopcem, nie mężczyzną. Był w wieku doskonałym do tego, by przyjąć właściwe nauczanie i wesprzeć Rycerzy po słusznej stronie konfliktu, ale był zbyt młody, by wymagać od niego rozsądku. Od razu przecież było widać, nie został wychowany tak, jak on. Nikt zapewnie od najmłodszych lat nie zaznajamiał go z czarną magią, nie wpajał mu, jak bardzo czysta krew jest ważna i jak istotne jest jej zachowanie wśród czarodziejów. Dla niego liczyła się biurokracja — ale choć wyśmiali go w pierwszej chwili, rozbawieni jego podejściem, można było dostrzec w tym zaletę. Był obowiązkowy. Wyuczony pewnych zasad twardo się ich trzymał. Należało go więc przestawić, odpowiednio ukierunkować. Wychowany właściwie mógł stać się lojalnym sprzymierzeńcem. Pech chciał, że Mulciber znał się na wychowywaniu dzieci tak, jak na pędzeniu bimbru.
Nie znał łaciny, a słowa przez niego wypowiedziane pozostały dla niego niezrozumiałe. Zignorował je więc, nie narażając się na śmieszność.
— Potrzebujesz kogoś, kto omówi z tobą zasady, wyjaśni ci na czym to wszystko polega — stwierdził sucho, przyglądając mu się przez chwilę w zamyśleniu. Cassandra dogadywała się z dziećmi, może będzie w stanie przemówić temu chłopcu do rozumu, zanim ktokolwiek weźmie go na szkolenie i niewłaściwie przygotuje. — Znamy kogoś w jego wieku?— Zerknął na Drew; dość dobrze orientował się w sojusznikach, mógł znać kogoś, kto pomoże dogadać się Sheridanowi ze starszymi i wyleczy go z samobójczych zapędów. Ministerstwo Magii było podporządkowane Lordowi Voldemortowi, on jeszcze nie rozumiał, jak to wszystko działało — być może to Black, jako urodzony polityk byłby w stanie mu wyjaśnić, na czym opierała się aktualna sytuacja i gdzie w tym wszystkim był on, młody czarodziej, biurokrata; ale na samą myśl, że lord Back miałby cokolwiek mu szczylowi chciało mu się śmiać. — Przemyślisz sobie to wszystko, Dudley — zwrócił się znów do chłopca, spoglądając mu w oczy. — Popytaj w ministerstwie, pokręć się trochę po korytarzach, pospaceruj po Londynie, poznaj trochę życia. A kiedy już zrozumiesz, o czym była tu mowa, odezwij się do mnie. Moje nazwisko znasz, sowa odnajdzie drogę bez problemu. Wtedy porozmawiamy. Wtedy powiem ci, co możesz zyskać i co możesz osiągnąć dzięki nam. Ale nie wcześniej. Nie mam czasu na bzdury. — Drew zaczął się irytować, ale może za wiele wymagał od tego szczeniaka. Ale nie czuł się urażony, choć zmarnowali trochę czasu na niego, mogli przyjrzeć się dwóm, urodziwym czarownicom, które na pewno przysłużą się ich sprawie. Ten młodzieniec póki co był bezwartościowy dla nich — ale źle się stanie, jeśli przeciwstawi się im i zasili szeregi wroga. Nie był wciąż pewien, co do jego przyszłości, ale jako wieszcz nie zdecydował się go skreślić tak szybko. — Nie bądź dla niego zbyt okrutny, to jeszcze dziecko — zwrócił się cicho do Drew i położył dłoń na jego ramieniu. Rozumiał jego irytację, pragnął go więc uspokoić. Sam nie czuł się tak rozczarowany, jak sądził przyjaciel. Skrzyżował z nim spojrzenie jeszcze. Dudley wymagał twardej ręki, surowego wychowania — wśród Rycerzy. Ale musiało to być mądre i skuteczne, bezmyślne kary, które niczego go nie nauczą będą stratą czasu.
Po wszystkim pożegnał się z Zachary skinięciem głowy i opuścił piwnicę.
| zt
Nie znał łaciny, a słowa przez niego wypowiedziane pozostały dla niego niezrozumiałe. Zignorował je więc, nie narażając się na śmieszność.
— Potrzebujesz kogoś, kto omówi z tobą zasady, wyjaśni ci na czym to wszystko polega — stwierdził sucho, przyglądając mu się przez chwilę w zamyśleniu. Cassandra dogadywała się z dziećmi, może będzie w stanie przemówić temu chłopcu do rozumu, zanim ktokolwiek weźmie go na szkolenie i niewłaściwie przygotuje. — Znamy kogoś w jego wieku?— Zerknął na Drew; dość dobrze orientował się w sojusznikach, mógł znać kogoś, kto pomoże dogadać się Sheridanowi ze starszymi i wyleczy go z samobójczych zapędów. Ministerstwo Magii było podporządkowane Lordowi Voldemortowi, on jeszcze nie rozumiał, jak to wszystko działało — być może to Black, jako urodzony polityk byłby w stanie mu wyjaśnić, na czym opierała się aktualna sytuacja i gdzie w tym wszystkim był on, młody czarodziej, biurokrata; ale na samą myśl, że lord Back miałby cokolwiek mu szczylowi chciało mu się śmiać. — Przemyślisz sobie to wszystko, Dudley — zwrócił się znów do chłopca, spoglądając mu w oczy. — Popytaj w ministerstwie, pokręć się trochę po korytarzach, pospaceruj po Londynie, poznaj trochę życia. A kiedy już zrozumiesz, o czym była tu mowa, odezwij się do mnie. Moje nazwisko znasz, sowa odnajdzie drogę bez problemu. Wtedy porozmawiamy. Wtedy powiem ci, co możesz zyskać i co możesz osiągnąć dzięki nam. Ale nie wcześniej. Nie mam czasu na bzdury. — Drew zaczął się irytować, ale może za wiele wymagał od tego szczeniaka. Ale nie czuł się urażony, choć zmarnowali trochę czasu na niego, mogli przyjrzeć się dwóm, urodziwym czarownicom, które na pewno przysłużą się ich sprawie. Ten młodzieniec póki co był bezwartościowy dla nich — ale źle się stanie, jeśli przeciwstawi się im i zasili szeregi wroga. Nie był wciąż pewien, co do jego przyszłości, ale jako wieszcz nie zdecydował się go skreślić tak szybko. — Nie bądź dla niego zbyt okrutny, to jeszcze dziecko — zwrócił się cicho do Drew i położył dłoń na jego ramieniu. Rozumiał jego irytację, pragnął go więc uspokoić. Sam nie czuł się tak rozczarowany, jak sądził przyjaciel. Skrzyżował z nim spojrzenie jeszcze. Dudley wymagał twardej ręki, surowego wychowania — wśród Rycerzy. Ale musiało to być mądre i skuteczne, bezmyślne kary, które niczego go nie nauczą będą stratą czasu.
Po wszystkim pożegnał się z Zachary skinięciem głowy i opuścił piwnicę.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Politowanie. Zdawało się nie istnieć gdzieś poza tym wszystkim, w czym Zachary tak skrupulatnie uczestniczył przez ostatnie miesiące, czemu świadectwo nieustannie dawał własną obecnością oraz, co ważniejsze, czynem. Spoglądał na chłopca, z nieszczególnie prostym wyrazem twarzy, z niemałym szokiem własnych myśli uświadamiając sobie, że dzieliło ich zaledwie pięć lat. W wielu kręgach, zwłaszcza tych prowadzących do ślubnego ołtarza, różnica ta nie była wielka, w zasadzie żadna. Młodziutkie damy wydawano za znacznie starszych kawalerów, ufając, że swoimi talentami były w stanie zapewnić wszystko to, czego od nich oczekiwano; a wymagano znacznie więcej niż od przeciętnej służby, którą Zachary zwykł otaczać się przez całe swoje życie, na względzie mając, by zawsze, ale to zawsze, towarzyszące mu dziewczęta były od niego stosownie młodsze i miały nieposzlakowaną opinię.
Patrząc na Sheridana, na usta cisnęły się sformułowania, którymi nie zwykł się posługiwać. I które uciął równoważącymi je myślami, ledwie przez krótką chwilę spoglądając na chłystka ostrym spojrzeniem. Później odwrócił wzrok, niebieskoszare tęczówki utkwił w ścianie, uznając ją za znacznie bardziej interesującą. Mimo to słuchał słów Śmierciożerców, nie mogąc powstrzymać kolejnego potoku myśli wobec okazywanej cierpliwości. Dobry i zły auror, tym najwyraźniej byli; kim w tym przedstawieniu był on sam? Nie chciał wiedzieć, dość okrutnie zdając sobie sprawę z tego, że poznanie odpowiedzi mogło zmienić zbyt wiele. W tych niewielu, bardzo szczególnych przypadkach niewiedzę traktował jako pożądany atrybut sytuacji, dzięki któremu był w stanie poprawnie funkcjonować pośród innych.
Brew drgnęła mimowolnie na dźwięk kolejnych słów. Opuścił barki, po czym poruszył nimi, wprawiając w ruch nieco więcej mięśni zastygłych w bezruchu i przemierzył kilka kroków, chcąc znaleźć się bliżej drzwi. Nic tu po nim; sprawa miała zostać załatwiona w inny sposób, a Zachary miał zdecydowanie więcej inspirujących zajęć niż patrzenie na finałową scenę. Skinął Ramseyowi w ramach pożegnania, a gdy drzwi zamknęły się za nim, odchrząknął cicho, chcąc jeszcze na chwilę zyskać uwagę Drew.
— Będę w szpitalu, gdybyś jednak zechciał go uratować — wygłosił dość obojętnie i chwyciwszy za klamkę drzwi, nacisnął na nią wolnym, wyważonym ruchem, ulatniając się z piwnicy w dość mieszanych odczuciach. Nie kłamał, oferując swoje usługi. Nie pozostało mu wszak nic innego niż wrócenie w mury Munga i zadbanie o porządek na oddziale.
| z/t
Patrząc na Sheridana, na usta cisnęły się sformułowania, którymi nie zwykł się posługiwać. I które uciął równoważącymi je myślami, ledwie przez krótką chwilę spoglądając na chłystka ostrym spojrzeniem. Później odwrócił wzrok, niebieskoszare tęczówki utkwił w ścianie, uznając ją za znacznie bardziej interesującą. Mimo to słuchał słów Śmierciożerców, nie mogąc powstrzymać kolejnego potoku myśli wobec okazywanej cierpliwości. Dobry i zły auror, tym najwyraźniej byli; kim w tym przedstawieniu był on sam? Nie chciał wiedzieć, dość okrutnie zdając sobie sprawę z tego, że poznanie odpowiedzi mogło zmienić zbyt wiele. W tych niewielu, bardzo szczególnych przypadkach niewiedzę traktował jako pożądany atrybut sytuacji, dzięki któremu był w stanie poprawnie funkcjonować pośród innych.
Brew drgnęła mimowolnie na dźwięk kolejnych słów. Opuścił barki, po czym poruszył nimi, wprawiając w ruch nieco więcej mięśni zastygłych w bezruchu i przemierzył kilka kroków, chcąc znaleźć się bliżej drzwi. Nic tu po nim; sprawa miała zostać załatwiona w inny sposób, a Zachary miał zdecydowanie więcej inspirujących zajęć niż patrzenie na finałową scenę. Skinął Ramseyowi w ramach pożegnania, a gdy drzwi zamknęły się za nim, odchrząknął cicho, chcąc jeszcze na chwilę zyskać uwagę Drew.
— Będę w szpitalu, gdybyś jednak zechciał go uratować — wygłosił dość obojętnie i chwyciwszy za klamkę drzwi, nacisnął na nią wolnym, wyważonym ruchem, ulatniając się z piwnicy w dość mieszanych odczuciach. Nie kłamał, oferując swoje usługi. Nie pozostało mu wszak nic innego niż wrócenie w mury Munga i zadbanie o porządek na oddziale.
| z/t
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 16 listopada
Urlop smakował słodką nutą czerwonego wina i amerykańską skórą przeuroczej, zachęcająco wyzwolonej blondynki; rozmarzony tymi reminiscencjami na języku i krańcu nosa z grymasem na twarzy wstąpił na powrót do karczmy, śmierdzącej przebrzydle niedomytymi szczynami i zaschniętymi w porach drewnianej podłogi rzygowinami. I choć wyglądał w tym długim, sprężystym kroku, obleczonym w grobową śmierć i poważną elegancję być może zanadto dostojnie, dość prędko złapał brzmienie języka tutejszych weteranów. Na swoje szczęście, honorowo nie poległ pod chwiejącym się stołem w duchu zaproponowanej nieśmiało przez barmana inicjacji; na swoje szczęście, podjął stery zarządzania w sposób imponująco, jak na jego wiek i brak znaczniejszego doświadczenia, rozważny, z czasem wplatając w jej kłąb godne mącącego chochlika zagrywki. Na starcie udowodnił, że i jemu niestraszna musi być krata z podłym bimbrem; że i jemu nie trudziło nalanie ohydnego piwska do przybrudzonego kufla, choć miałby niezdarnie powylewać jego zawartość tam, gdzie nie trzeba; że i jemu, w wolniejszej chwili, rozdać można było parę wysłużonych kart w niemej walce o premię, które obiecywał w świetle ichniejszego zwycięstwa. Od bułgarskich potomków z pewnością skutecznie nauczył się jednego — daj się polubić, daj sobie zaufać, a ci, którzy mają ci służyć, będą to czynić z nieskrywanym uśmiechem na twarzy.
I tak, od lata, kiedy to Drew przekazał w jego władanie mury trudem wywalczonego biznesu, z wolna wsiąkał w mury interesu, z wolna nadawał mu własnego charakteru; a oni, cała reszta lokalnej i wieloletniej załogi, spoglądali nań z rezerwą, choć nie doglądali w tej staturze cienia rozpieszczonego chłopca z bogatego domu. Tym właśnie — wrażeniem wzajemności, familiarności, niekiedy nawet może bzdurnie ludzkiej empatii — zaskarbić miał sobie najdroższą w oczach pracodawcy wartość — lojalność. Nikłą bodaj nić zaufania, w świetle którego egoistyczne dobro jednostki znaczyło mniej od ręki, która tę samą jednostkę karmiła. Tak też, rozważnie czy nie, po raz pierwszy pozostawił ekipę bez nadzoru na okrągłe dwa tygodnie — nie tyle w imię eksperymentu, co z nagłej potrzeby. I po powrocie z wojaży sięgających dalekiego kontynentu, na pierwszy rzut oka, wszystko wygrywało dźwiękiem znajomych nut; szkła brzęczały tak samo, łóżka na piętrze skrzypiały w typowej mantrze, a mianowany na moment kierownikiem Roger dalej wyrażał braki w uzębieniu. Przywitany uściskiem dłoni, rzeczowo przedstawił raport z ostatnich dni, nieskromnie chwaląc się wybitną sprzedażą z zeszłej soboty; urzeczony podziękowaniem i dodatkowym groszem w sakiewce skomponowanej wypłaty zwykł od teraz kłaniać się jeszcze niżej, ale dłuższa chwila wnikliwej weryfikacji ujawniła błędy, którym mógł zapobiec. Ściany tego przybytku miały uszy, a pomruki wymienianych szeptów wystarczająco szybko przekształciły się w donośne świadectwa, których on, walcząc o szacunek do swojej pracy i chyba też samego siebie, nie mógł zignorować.
I tak dotychczasową swobodę naznaczyć miały znamiona wykalkulowanego pokazu siły; i tak zbrodnia miała odnaleźć należną sobie karę.
— Wiesz, dlaczego tu jesteś? — zaczął enigmatycznie, w piwnicznym półmroku i chłodzie, o godzinie na tyle wczesnej, by na górze uświadczyć można było obecności pozostałych pracowników, na tyle jednak późnej, by ostatki klienteli spamiętać mogły jedynie pijackie obrazy kolorowych snów, których wizje nawiedzały ich przy barowej ladzie albo chyboczącym się stoliczku z rogu dużej sali. — Z Rogera mogłaś zakpić, wiem, że ma do ciebie słabość... — kontynuował, stanąwszy przed nią, siedzącą na lichym krześle wyciągniętym z tutejszych zakamarków; oblepione było pajęczynami, niestabilnie spoczywając na klejącej się od resztek krwi i podłej gorzałki podłodze. — Ale ze mną jest trochę inaczej. Daję ci ostatnią szansę — to powiedziawszy, nieoczekiwanie złapał ją za krtań i ścisnął, odbierając dech na moment jeden, i drugi; z kieszeni spodni wyciągnął zaś różdżkę, a jej koniec ulokował na kobiecym policzku. Zdążyła złapać go dłońmi za nadgarstek, ale nie zrobiło to na nim większego znaczenia; wychudzona wojną kurwa spojrzała nań tylko z zawiścią, brzydko wyłupiając na wierzch przekrwione gałki oczne. — Szczerość będzie mniej boleć — dodał, odpuściwszy ucisk palców; spazmatycznie zaciągnięcie powietrza przywróciło jej zmysł rozsądku, więc zaczęła się szamotać, jęcząc nieskładnie, acz zgoła krzykliwie:
— Nic nie ukradłam, przysię- — I przerwała wpół zdania, bo nie znosząc jej kłamstw i buntowniczej natury, on koniec swojej różdżki rozżarzył cichym, wymówionym ze skupieniem Flammare; zawyła piskliwie na pulsujące, choć niewielkie poparzenie, na powrót wpijając się kciukami w męski nadgarstek. I chociaż zapowiadał, że tamta, nadana jej przezeń przed momentem siła głosu, była już tą ostatnią, dalej spoglądał na nią wyczekująco, jakby niechętnie przedłużał moment wyroku, jakby niechętnie podejmował się każdej kolejnej sceny w tym niechlubnym teatrze. Nie czynił tego dla kilku czy kilkunastu galeonów, które sprytnie wcisnęła za brudną pończochę, ilekroć tylko sprawujący nadzór barman na nieco zbyt długo zawiesił oko na jej obszernym dekolcie; bynajmniej nie robił też tego, by usłyszeć od winnej kajające się słowa skruchy albo samego bodaj potwierdzenia podjętej kradzieży. Całość przypominała raczej pozorowane, w ogóle do niego niepodobne świadectwo trwogi przed jego czujnością; być może wybrał sobie dość parszywy sposób na walkę o lojalność pracowników przysposobionego lokalu, ale w obliczu nokturnowskich mroków sposób ten wydawał mu się najskuteczniejszy.
Bo choć spoglądał na nią teraz z trudem, niechętnie, z jednoczesną odrazą, przez gardło nie chciały przechodzić brzmienia inkantacji, a wolna dłoń na moment zastygła w powietrzu, jakby nie wiedziała, co winna ze sobą począć; i tak wystarczył jeden leciwy krok w tył, by ta podniosła się raptownie z krzesła, ni to w poszukiwaniu wyswobodzenia, ni to w potrzebie zemsty, a ręka niemrawo odnalazła zastosowanie — bo przecież akt tego dramatu wciąż nie dobiegł końca.
— Jeszcze nie pozwoliłem ci odejść — a wraz z tymi słowami uderzył ją w twarz, burząc tym odruchem miałką równowagę chwiejącej się na wysokich obcasach dziwki; uczynił to chyba mocniej, niż zakładał, bo padła z hukiem na brudną podłogę, z początku zgoła zamroczona, potem jednak — waleczna, drapieżna, wściekła. — Nie wstyd ci okłamywać mnie prosto w oczy? — dodał retorycznie, tonem dość łagodnym, jak na zaistniałe okoliczności, tonem jakby podświadomie poszukującym rozgrzeszenia za to, że przez jej łapczywą pazerność zmuszony był, tak paskudnie, walczyć teraz o podważony autorytet.
— To była Jenny, naprawdę, sama widziałam... — wydusiła rozpaczliwie, nieco chyba jednak przestraszona wizją tego, co następnego mógł jeszcze uczynić; zadowolona z brzmienia swojej wymówki zerknęła nań zamglonym spojrzeniem, wykalkulowanym chyba na uwodzenie, ale całość fałszywego przedstawienia, wraz z wyrzuconą przez kobietę propozycją, była wybitnie odrzucająca. — Mogę ci to zawsze jakoś wynagrodzić — zasugerowała dwuznacznie, uśmiechając się krzywo, nawet brzydko; i zdążyła ledwie podnieść do góry palec, jakby chciała sięgnąć klamry jego paska od spodni, ale gest ten zanegował wypowiedzianą wyraźnie inkantacją:
— Aquassus. — Wizja zaszła czarno-białym filtrem, a on na moment zachwiał się na własnych nogach; dosłyszał zaledwie cień jej gromkiego, drżącego śmiechu, nim stanowczo powtórzył sylaby tego samego zaklęcia. A ona, ona nagle ucichła, z wymalowanym w źrenicach przerażeniem łapiąc się za krtań, z którego nie mógł wydobyć się żaden dźwięk ani pojedyncze bodaj tchnienie; przez krótką chwilę szukała niemo bladej cząsteczki powietrza przepełnionego kurzem, a przy tym wiła się spazmatycznie, w końcu nawet szarpiąc go za nogawkę spodni. I wtedy właśnie krótki ruch ręki oddał jej na powrót tlen i stabilizację; haust nabieranego oddechu wybrzmiał chrapliwym brzmieniem, a w kącikach oczu mimowolnie wyrosły łzy ulgi, może też i bezgłosej prośby. By skończył już, by pozwolił uciec, by wypuścił z piwnicznego półmroku.
— Zwalniam cię. Wynoś się — zawyrokował więc zimno, skinieniem głowy wskazując na toporne drzwi prowadzące na górę.
Wynoś i pokaż reszcie, jak zwykłem postępować ze złodziejami.
| zt
Urlop smakował słodką nutą czerwonego wina i amerykańską skórą przeuroczej, zachęcająco wyzwolonej blondynki; rozmarzony tymi reminiscencjami na języku i krańcu nosa z grymasem na twarzy wstąpił na powrót do karczmy, śmierdzącej przebrzydle niedomytymi szczynami i zaschniętymi w porach drewnianej podłogi rzygowinami. I choć wyglądał w tym długim, sprężystym kroku, obleczonym w grobową śmierć i poważną elegancję być może zanadto dostojnie, dość prędko złapał brzmienie języka tutejszych weteranów. Na swoje szczęście, honorowo nie poległ pod chwiejącym się stołem w duchu zaproponowanej nieśmiało przez barmana inicjacji; na swoje szczęście, podjął stery zarządzania w sposób imponująco, jak na jego wiek i brak znaczniejszego doświadczenia, rozważny, z czasem wplatając w jej kłąb godne mącącego chochlika zagrywki. Na starcie udowodnił, że i jemu niestraszna musi być krata z podłym bimbrem; że i jemu nie trudziło nalanie ohydnego piwska do przybrudzonego kufla, choć miałby niezdarnie powylewać jego zawartość tam, gdzie nie trzeba; że i jemu, w wolniejszej chwili, rozdać można było parę wysłużonych kart w niemej walce o premię, które obiecywał w świetle ichniejszego zwycięstwa. Od bułgarskich potomków z pewnością skutecznie nauczył się jednego — daj się polubić, daj sobie zaufać, a ci, którzy mają ci służyć, będą to czynić z nieskrywanym uśmiechem na twarzy.
I tak, od lata, kiedy to Drew przekazał w jego władanie mury trudem wywalczonego biznesu, z wolna wsiąkał w mury interesu, z wolna nadawał mu własnego charakteru; a oni, cała reszta lokalnej i wieloletniej załogi, spoglądali nań z rezerwą, choć nie doglądali w tej staturze cienia rozpieszczonego chłopca z bogatego domu. Tym właśnie — wrażeniem wzajemności, familiarności, niekiedy nawet może bzdurnie ludzkiej empatii — zaskarbić miał sobie najdroższą w oczach pracodawcy wartość — lojalność. Nikłą bodaj nić zaufania, w świetle którego egoistyczne dobro jednostki znaczyło mniej od ręki, która tę samą jednostkę karmiła. Tak też, rozważnie czy nie, po raz pierwszy pozostawił ekipę bez nadzoru na okrągłe dwa tygodnie — nie tyle w imię eksperymentu, co z nagłej potrzeby. I po powrocie z wojaży sięgających dalekiego kontynentu, na pierwszy rzut oka, wszystko wygrywało dźwiękiem znajomych nut; szkła brzęczały tak samo, łóżka na piętrze skrzypiały w typowej mantrze, a mianowany na moment kierownikiem Roger dalej wyrażał braki w uzębieniu. Przywitany uściskiem dłoni, rzeczowo przedstawił raport z ostatnich dni, nieskromnie chwaląc się wybitną sprzedażą z zeszłej soboty; urzeczony podziękowaniem i dodatkowym groszem w sakiewce skomponowanej wypłaty zwykł od teraz kłaniać się jeszcze niżej, ale dłuższa chwila wnikliwej weryfikacji ujawniła błędy, którym mógł zapobiec. Ściany tego przybytku miały uszy, a pomruki wymienianych szeptów wystarczająco szybko przekształciły się w donośne świadectwa, których on, walcząc o szacunek do swojej pracy i chyba też samego siebie, nie mógł zignorować.
I tak dotychczasową swobodę naznaczyć miały znamiona wykalkulowanego pokazu siły; i tak zbrodnia miała odnaleźć należną sobie karę.
— Wiesz, dlaczego tu jesteś? — zaczął enigmatycznie, w piwnicznym półmroku i chłodzie, o godzinie na tyle wczesnej, by na górze uświadczyć można było obecności pozostałych pracowników, na tyle jednak późnej, by ostatki klienteli spamiętać mogły jedynie pijackie obrazy kolorowych snów, których wizje nawiedzały ich przy barowej ladzie albo chyboczącym się stoliczku z rogu dużej sali. — Z Rogera mogłaś zakpić, wiem, że ma do ciebie słabość... — kontynuował, stanąwszy przed nią, siedzącą na lichym krześle wyciągniętym z tutejszych zakamarków; oblepione było pajęczynami, niestabilnie spoczywając na klejącej się od resztek krwi i podłej gorzałki podłodze. — Ale ze mną jest trochę inaczej. Daję ci ostatnią szansę — to powiedziawszy, nieoczekiwanie złapał ją za krtań i ścisnął, odbierając dech na moment jeden, i drugi; z kieszeni spodni wyciągnął zaś różdżkę, a jej koniec ulokował na kobiecym policzku. Zdążyła złapać go dłońmi za nadgarstek, ale nie zrobiło to na nim większego znaczenia; wychudzona wojną kurwa spojrzała nań tylko z zawiścią, brzydko wyłupiając na wierzch przekrwione gałki oczne. — Szczerość będzie mniej boleć — dodał, odpuściwszy ucisk palców; spazmatycznie zaciągnięcie powietrza przywróciło jej zmysł rozsądku, więc zaczęła się szamotać, jęcząc nieskładnie, acz zgoła krzykliwie:
— Nic nie ukradłam, przysię- — I przerwała wpół zdania, bo nie znosząc jej kłamstw i buntowniczej natury, on koniec swojej różdżki rozżarzył cichym, wymówionym ze skupieniem Flammare; zawyła piskliwie na pulsujące, choć niewielkie poparzenie, na powrót wpijając się kciukami w męski nadgarstek. I chociaż zapowiadał, że tamta, nadana jej przezeń przed momentem siła głosu, była już tą ostatnią, dalej spoglądał na nią wyczekująco, jakby niechętnie przedłużał moment wyroku, jakby niechętnie podejmował się każdej kolejnej sceny w tym niechlubnym teatrze. Nie czynił tego dla kilku czy kilkunastu galeonów, które sprytnie wcisnęła za brudną pończochę, ilekroć tylko sprawujący nadzór barman na nieco zbyt długo zawiesił oko na jej obszernym dekolcie; bynajmniej nie robił też tego, by usłyszeć od winnej kajające się słowa skruchy albo samego bodaj potwierdzenia podjętej kradzieży. Całość przypominała raczej pozorowane, w ogóle do niego niepodobne świadectwo trwogi przed jego czujnością; być może wybrał sobie dość parszywy sposób na walkę o lojalność pracowników przysposobionego lokalu, ale w obliczu nokturnowskich mroków sposób ten wydawał mu się najskuteczniejszy.
Bo choć spoglądał na nią teraz z trudem, niechętnie, z jednoczesną odrazą, przez gardło nie chciały przechodzić brzmienia inkantacji, a wolna dłoń na moment zastygła w powietrzu, jakby nie wiedziała, co winna ze sobą począć; i tak wystarczył jeden leciwy krok w tył, by ta podniosła się raptownie z krzesła, ni to w poszukiwaniu wyswobodzenia, ni to w potrzebie zemsty, a ręka niemrawo odnalazła zastosowanie — bo przecież akt tego dramatu wciąż nie dobiegł końca.
— Jeszcze nie pozwoliłem ci odejść — a wraz z tymi słowami uderzył ją w twarz, burząc tym odruchem miałką równowagę chwiejącej się na wysokich obcasach dziwki; uczynił to chyba mocniej, niż zakładał, bo padła z hukiem na brudną podłogę, z początku zgoła zamroczona, potem jednak — waleczna, drapieżna, wściekła. — Nie wstyd ci okłamywać mnie prosto w oczy? — dodał retorycznie, tonem dość łagodnym, jak na zaistniałe okoliczności, tonem jakby podświadomie poszukującym rozgrzeszenia za to, że przez jej łapczywą pazerność zmuszony był, tak paskudnie, walczyć teraz o podważony autorytet.
— To była Jenny, naprawdę, sama widziałam... — wydusiła rozpaczliwie, nieco chyba jednak przestraszona wizją tego, co następnego mógł jeszcze uczynić; zadowolona z brzmienia swojej wymówki zerknęła nań zamglonym spojrzeniem, wykalkulowanym chyba na uwodzenie, ale całość fałszywego przedstawienia, wraz z wyrzuconą przez kobietę propozycją, była wybitnie odrzucająca. — Mogę ci to zawsze jakoś wynagrodzić — zasugerowała dwuznacznie, uśmiechając się krzywo, nawet brzydko; i zdążyła ledwie podnieść do góry palec, jakby chciała sięgnąć klamry jego paska od spodni, ale gest ten zanegował wypowiedzianą wyraźnie inkantacją:
— Aquassus. — Wizja zaszła czarno-białym filtrem, a on na moment zachwiał się na własnych nogach; dosłyszał zaledwie cień jej gromkiego, drżącego śmiechu, nim stanowczo powtórzył sylaby tego samego zaklęcia. A ona, ona nagle ucichła, z wymalowanym w źrenicach przerażeniem łapiąc się za krtań, z którego nie mógł wydobyć się żaden dźwięk ani pojedyncze bodaj tchnienie; przez krótką chwilę szukała niemo bladej cząsteczki powietrza przepełnionego kurzem, a przy tym wiła się spazmatycznie, w końcu nawet szarpiąc go za nogawkę spodni. I wtedy właśnie krótki ruch ręki oddał jej na powrót tlen i stabilizację; haust nabieranego oddechu wybrzmiał chrapliwym brzmieniem, a w kącikach oczu mimowolnie wyrosły łzy ulgi, może też i bezgłosej prośby. By skończył już, by pozwolił uciec, by wypuścił z piwnicznego półmroku.
— Zwalniam cię. Wynoś się — zawyrokował więc zimno, skinieniem głowy wskazując na toporne drzwi prowadzące na górę.
Wynoś i pokaż reszcie, jak zwykłem postępować ze złodziejami.
| zt
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Piwnice
Szybka odpowiedź