Wydarzenia


Ekipa forum
Drewniany Salon
AutorWiadomość
Drewniany Salon [odnośnik]21.04.20 1:48
First topic message reminder :

Salon


Przytulny salon z kominkiem i dwoma wygodnymi fotelami. Meble zostały przeniesione z poprzedniego domu Michaela, nadając pomieszczeniu myśliwsko-kawalerski wystrój, ale odkąd Tonksowie mieszkają razem, pojawiły się tutaj pledy, dywany, oraz dziwne żółte firanki.
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.



Can I not save one
from the pitiless wave?



Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 30.05.23 4:05, w całości zmieniany 1 raz
Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Drewniany Salon - Page 5 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks

Re: Drewniany Salon [odnośnik]06.08.22 19:39
Nie mogła jej winić. Tego, że zdawała się tęsknić za czasami, które były wcześniej. Czasem sama chciałaby do nich wrócić. Były łatwiejsze, bardziej beztroskie. Nie obarczone ciężarem wojny, który osiadł na ich ramionach. Cyklonem w oku którego znalazła się cała ich rodzina. Mroku przez który próbowała przeprowadzić innych ku światłu. Ku przyszłości - choć już od dawna wiedziała, że walczy o nią dla innych. Niekoniecznie dla siebie. Czasem, nawet się w niej nie dostrzegała. Wolała nie myśleć o niej i do niej się nie przywiązywać, żeby nie czuć goryczy. Żeby być w stanie wykonać swoje zadanie, nawet za największą cenę jaką zapłacić jej przyjdzie. Nie mówiła wiele, jedynie słuchając słów, które wypadały z ust jej siostry. Miała jeden cel, chciała ją zranić. Mówiła spokojnie i rzeczowo, choć ogniki irytacji zabłysły w jej oczach. Nie otworzyła ust, kiedy Kerstin próbowała ją sprowokować - czy wyzwać - jedynie siedziała, patrząc na nią niebieskim nieprzeniknionym spojrzeniem. Nie wiedziała o wielu sprawach, nie wiedziała o tym, co Justine przeszła, czego doświadczyła i co widziała. Nie wiedziała o tym, co poświęciła i co przysięgała. Ale choć w jej głosie brzmiała desperacja, może nawet ledwie uchwytna prośba, Justine nie mogła jej spełnić. Powodów było kilka. Jej brew drgnęła znów się unosząc. A potem westchnęła z zawodem, który zatańczył na jej ustach. Ale Kerstin nie skończyła. Właściwie właśnie się rozkręcała. Ton jej głosu wzrastał. Wiedziała, że płakała i w jakiś sposób odnajdywała pocieszenie w tym, że to ona przeprowadza z nią to rozmowę a nie Michael. Miał słabość do jej łez, zawsze jej pobłażał. Pewnie taki widok krajał mu serce i wlewał niepewność co do decyzji. Ale Justine wątpliwości nie miała. Teraz rzeczywiście może była jak potwór, który z precyzją chirurga przeprowadzał cięcia, które były jej zdaniem konieczne i niezbędne. Ale kolejne słowa sprawiły, że dłoń ją zaświerzbiła. Uniosła obie ręce, jedną masując drugą. Wykrzywiając usta. Pozwalając by irytacja zagościła na jej twarzy. Zaczęła się podnosić. Kerstin przekroczyła granicę i powstrzymywała się ostatkiem sił, żeby nie zdzielić siostry przez twarz. Miała szczęście, że odwróciła się na pięcie uciekając, bo Justine już prawie podnosiła się z fotela. Wyprostowana, odprowadziła ją wzrokiem układając łokcie na kolanach i splatając przed sobą ręce. Z siłą, wbijając paznokcie mające pozostawić czerwone ślady. Musiała coś poczuć, ból działa otrzeźwiająco. Zaciskała zęby przymykając na chwilę usta. Mięsień zadrżał na jej policzku. Wzięła wdech przez nos. Gówniara.
Nie poszła za nią. Nie miała siły. Nie chciała. Zbyt długo pocieszali ją gładząc po głowie. A Kerstin właśnie dosadnie jej pokazała jak pod kopułą niewinności skrywa groźnego drapieżnika. W pewnym sensie były takie same. Tylko Justine swojemu pozwoliła wyjść na wolność. Nie pąsowiała na komplement i już dawno porzuciła maskę niewinności. Skromna i tak nigdy nie była.
Wróciła. Justine znów rozsiadła się wygodniej w fotelu spoglądając przez okno, jedna z jej dłoni znalazła się na brzuchu. Ale kiedy tęczówki przesunęły się dostrzegając siostrę podciągnęła się siadając prosto. Nakazała jej mówić, więc mówiła. Rzeczowo, spokojnie, może bezwzględnie. W końcu zamilkła, nie uciekając spojrzeniem od twarzy siostry. Ale gdy zaczęła mówić z początku zmarszczyła brwi w niezrozumieniu. A kolejne słowa sprawiły, że na jej twarzy pojawił się prawdziwy szok. Dopiero kiedy doszła do tego, że ona by tak zrobiła z niezadowoleniem wykrzywiła usta. Przechyliła się opierając znów łokcie na nogach i splatając dłonie. Opuściła głowę, by odetchnąć, kiedy obiecała zostać.
- Głupia. - burknęła, po raz pierwszy ze zdenerwowaną emocją w głosie. Zła na ten genialny plan przedstawiony jej przez Kerstin. A najbardziej bolesne były słowa, których nie zamierzała jej powiedzieć. Wtedy znienawidziłaby ją jeszcze bardziej. Dzisiaj, już nie umarłaby tylko dla niej. Choć i dla niej walczyła. Ale tylko dla niej - nie mogła. Było coś więcej. - Możesz się wściekać, wyzwać mnie od najwymyślniejszego cholerstwa, ale wszystko czego nie wiesz, jest po to byś właśnie, głupia, byś nie musiała umierać. I tak by ci nie dali, gdyby uznali, że możesz im pomóc. Właśnie to jest w nich najgorsze i najokrutniejsze. Próbowałam Kerstin, zabrać wszystko co wiem ze sobą. Ale nie dali mi. A mój błąd, kosztował życie wiele istot. Moje ręce splamione są krwią, krwią wszystkich tych, których nie zdołałam uratować i tych którzy zapłacili za mój błąd. Od Ciebie potrzebuję po prostu rozsądku. Nie masz luksusu, żeby pozwolić sobie na to, by to uczucie ci go przysłoniło. Jesteś dla nas najłatwiejszą drogą, możesz stać się zmyślną pułapką. Wiedzieliśmy to wszyscy od początku. Ale jesteśmy dostatecznie silni, by ponieść konsekwencje tego wyboru. Ty też musisz w końcu to do siebie dopuścić, że jakieś mogą kiedyś nadejść. - wzięła wdech w płuca. Byli silni, każde z nich. Dostatecznie, by nie dać się tak łatwo zabić. Nie mogła jednak dłużej ignorować nierozważnych działań siostry. - Żadne z nas nie będzie winiło cię, jeśli stanie się coś, czego nikt nie mógł przewidzieć. Ale nie proś się o to niepotrzebnie. - podniosła się z fotela, spoglądając na siostrę z góry. Jej twarz nie złagodniała. Ostre rysy nadal były poważne. Jedynie spojrzenie świeciło się trochę cieplej. Naprawdę ją kochała i chciała dla niej jak najlepiej. Mogła być jej złoczyńcą, jeśli tego potrzebowała. Gorsze zło chodziło po ulicach w tych dniach. - Jesteś zbyt emocjonalna żeby nosić ze sobą truciznę. - orzekła marszcząc brwi trochę. Mogła być niesprawiedliwe w jej oczach w swojej ocenie. Ona też kiedyś taka była. Teraz potrafiła nad nimi lepiej panować. - To miejsce to tylko dom. Chroni go potężne zaklęcie, ale nawet jeśli kiedyś się tu zjawią, mamy opracowaną drogę ucieczki. - postawiła kilka kroków ku wyjściu z salonu. Zatrzymała się jeszcze na chwilę. Odwracając tylko głowę do siostry. Kerstin w jej odczuciu zdawała się nie rozumieć wszystkiego. Ale nie mogła jej winić - bo prawdą było, że nie wiedziała wiele. Choć było to brutalne, jej złapanie, czy śmierć nie przyniosłyby wielkich strat. Strat po stronie Zakonu. W ich sercach na pewno zaległaby pustka. - Zrób jak chcesz z tą trucizną. Ale znając Mike’a to na pewno po ciebie ruszy, jesteś jego oczkiem w głowie. - ona nie mogła jej teraz tego obiecać. Nie planowała tak daleko w przyszłość. Ale znała swojego brata. Tak jak teraz pognał za nią. Był jej protektorem, obrońcą, najstarszym bratem. - Jeśli chcesz ją przy sobie mieć, sięgnij po nią tylko wtedy kiedy stracisz wiarę. Kiedy nie będziesz mogła więcej znieść. Nie posiadasz informacji, które byłby warte twojego życia. - musiała to dobitnie zaznaczyć. To dlatego tak niewiele wiedziała. A ten dom, to były tylko ściany. Ściany chronione zaklęciem, choć pewnie nie odporne na bombardy, jeśli ktoś wycelowałby nie wiedząc nawet dokładnie gdzie. Gdyby kazał jej wskazać dokładnie gdzie stał niewidoczny dla innych azyl. Nie wiedziała, czy zaklęcia były w stanie przebić się przez kopułę zaklęcia - miała nadzieję, że nigdy nie przyjdzie im się dowiedzieć. - Dziękuję. - powiedziała do niej na koniec. - I przepraszam. - kocham cię, Kerrie. Chciałabym, by świat mógł być dla ciebie przyjemniejszy. Jeszcze krótką chwilę mierzyła ją wzrokiem, kiedy uniosła w pożegnaniu rękę i ruszyła do schodów po których wspięła się i rzuciła na łóżko tak jak była. Była zmęczona, potrzebowała trochę snu zanim znów wyruszy.

zt :pwease:



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Drewniany Salon - Page 5 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Drewniany Salon [odnośnik]19.08.22 22:39
Dzisiejszy dzień przybrał najgorszy możliwy obrót i Kerstin wiedziała, że jeszcze przez długi czas nie będzie zdolna się z tego otrząsnąć. Bo kiedy ostatni raz tak zażarcie pokłóciła się z siostrą? Kiedy ostatni raz naprawdę poczuła, że się nie rozumieją, że poróżniły się tak, że być może nigdy już nie będą w stanie znaleźć wspólnej drogi? Poniosły ją wściekłość, żal, zaprzeczenie, ale wszystko to miało swoje korzenie w lęku - lęku przed tym co z nimi będzie dalej gdy ogień wygaśnie, krzyki umilkną, a łzy przestaną cieknąć. Czy naprawdę były skazane tylko na popiół? Widziała przecież, że mimo tej całej kamiennej farsy jej słowa również nie pozostały bez wpływu na Justine. Znała ją tak dobrze, że widziała drobne zmiany na twarzy, w zaciśniętych dłoniach, w oczach. Siostra nie mogła się denerwować, a Kerstin doprowadzała ją właśnie do szewskiej pasji. Ale kto to zaczął? Kto pierwszy wyciągnął sztylet?
Czy to w ogóle miało znaczenie?
Chciałaby jej jeszcze powiedzieć wiele rzeczy. Że oczekuje od niej rozsądku, którego sama nie ma, że wszystkich próbuje rozkładać według szablonu, do którego w ogóle się nie stosuje - ale nie wydusiła już nic, bo nie miała siły ani energii do ciągnięcia tej kłótni. Martwiła się też o siostrę. Musiała przyznać jej rację, po prostu - a czy naprawdę wszystko potoczy się tak jak chciała Just, to się okaże. Kerstin sama nie wiedziała i nie chciała dłużej robić sobie nadziei. Thomas i tak się od dawna nie odzywał. Może tak musiało być. A może Justine go skrzywdziła?
Nie. Powiedziałaby mi.
Justine zatajała wiele rzeczy, ale tego by nie zataiła. Kerstin wciąż mocno wierzyła, że tak by było.
- Tym co nas różni jest to, że ty bierzesz na siebie więcej niż możesz unieść, a ja zdecydowanie za mało. To tak nie będzie wyglądać w nieskończoność. Nie ma na twoich rękach krwi nikogo, kogo sama nimi nie zabiłaś. Mogłaś się przyczynić, tak czasami jest, myślisz, że ja nigdy się do niczyjej śmierci nie przyczyniłam? Popełniałam w pracy błędy, które mogły, ale nie musiały kosztować kogoś życie. Tego się nigdy nie dowiem. - Spojrzała na siostrę ponuro, z nisko opuszczonymi kącikami ust, które dodały jej jakby dziesięć lat. - Nie wątpię, że ty i Michael zabijaliście naprawdę. Tym się przejmuj, a nie tymi, których zabił ktoś inny albo los. - Justine wstała, a Kerstin głos uwiązł w gardle. Czy istniało cokolwiek co mogła powiedzieć, żeby naprawić ich wzajemne zaufanie? - A ja znam tę opracowaną drogę ucieczki? Czy to też było za dużo... - urwała i odwróciła się, żeby nie patrzeć na Justine. Już nie płakała, choć gardło ją piekło, gdy usłyszała, że jest Mike'a oczkiem w głowie. To pewnie była prawda. Kochała go równie mocno. - Dziękuję. I też przepraszam. Kocham cię bardzo. - powiedziała cicho na sam koniec, ale nie była pewna, czy Justine jeszcze ją usłyszała.
Dobiegło ją skrzypienie schodów i otwierane na piętrze drzwi, ale sama nie ruszyła się z miejsca. Bezwiednie tuliła kota i pogrążyła się w milczącym smutku, którego żadna łza nie byłaby w stanie wyrazić.

/zt mompls


So for a while things were cold, they were scared down in their holes
Kerstin Tonks
Kerstin Tonks
Zawód : Pielęgniarka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
wszystko wali się
a ja nie mogę biec
może ten deszcz udaje łzę
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Charłak
longing
Niemagiczni
Niemagiczni
https://www.morsmordre.net/t8101-kerstin-tonks https://www.morsmordre.net/t8192-parapetowa-skrzynka-pocztowa#235933 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t8799-skrytka-bankowa-nr-1965#261717 https://www.morsmordre.net/t8213-kerstin-tonks
Re: Drewniany Salon [odnośnik]11.01.23 0:04
8 czerwca

Zostawiła go za sobą, nie oglądając się, kiedy ruszała w ślad za bratem. Musiała sprawdzić, chociaż spróbować zobaczyć co przyniosły jej działania. Nie była w stanie przewidzieć takiego obrotu sytuacji. Nie spotkała się nigdy z magią, która słuchała poleceń. Czy to była w jakiś sposób forma magii bezróżdżkowej? Nie wiedziała.
Jedno jednak było pewne. A może więcej niż jedno. Choć tą walkę przegrała, wyniosła z niej więcej niż chciała. Po podjęciu się porwania Evandry, spotkanie z Rosierem było nieuniknione w jakimś stopniu. Za mocno przeciągnęła strunę, zbyt długo ją trzymała, dając mu czas na działanie. Teraz była pewna w ich kwestii kilku rzeczy. Evandra, była najprostszą drogą do Rosiera. A Rosier, krwawił tak jak każdy inny człowiek. Do tego potrafił kontrolować cienie. Może to on i jego przyjaciele za nie odpowiadali. To, było jedynie przypuszczeniem - zbyt luźnym, by można je było uznać za fakt. Musiała zrobić użytek z tych informacji w nadchodzących miesiącach. Teraz, musiała wejść z to, czego unikała od miesięcy. Obiecała, że wróci. Jeśli został, dostatnie to, po co dziś przyszedł. Oblecenie na miotłach okolicy trochę zajęło, zmęczenie osiadło jej wyraźnie na ramionach, noga pobolewała - i wątpiła, że przedstanie szybko, rana była głęboka - a ubrania były w fatalnym stanie, barwiła je krew i znaczyły dziury. Weszła do domu jako pierwsza, po kilku krokach odnajdując go w salonie spojrzeniem.
- Zaraz zejdę. - te kilka chwil go już nie zbawi, przebierze się, odsunie chociaż na kawałek dalej odór krwi i porażki ze swojej twarzy, choć wiedziała, że w jeszcze większy za chwilę wpadnie. Weszła na górę, do swojego pokoju wypuszczając ciężkie westchnienie z ust. Niżej na szafce zwyczajowo pozostawiła pas z nakładkami i buty. Była boso. Zrzuciła z ramion koszulę i zsunęła spodnie, odsuwając wszystko kopnięciem na bok. Złapała za długą, granatową suknię - jedną z niewielu - w jej szafie, o krótkich rękawach i przecisnęła przez nią głowę i ręce. Opadła na łóżko z westchnieniem kryjąc twarz w dłoniach. Łokcie ułożyła na nogach. Przez chwilę słuchała tylko swojego bicia serca. Zawiodła, na bardzo wielu liniach. Ale też postanowiła - wybrała. Tak jak powinna. Odchyliła plecy i głowę do tyłu. Zerkając na sufit, a potem przenosząc wzrok na materiały woreczek leżący na szafce obok łóżka. Może Hannah miała rację mówiąc, że nie zasługiwał na takie traktowanie, ale czy ona potrafiła w ogóle inaczej?
Z westchnieniem podniosła się, wychodząc zgarnęła ze sobą woreczek. Owinęła wokół niego palce, zacisnęła mocniej rękę, czuła metal znajdującego się w środku przedmiotu. Było widać wszystko dokładnie, musiał domyślić się już wcześniej, może od razu. Nie wyglądała jak kobieta, która za niecały miesiąc na świat ma wydać kolejne życie. W końcu znalazła się w salonie. Podeszła do stolika, który stanął pomiędzy nimi, na nim położyła woreczek, który przesunęła w jego stronę. Potem odwróciła się, wybierając dla siebie do siedzenia fotel, oddalony od niego jak najdalej.
- Straciłam dziecko. Na początku kwietnia. - zaczęła od razu, bez przygotowanej mowy, bez próby załagodzenia czegokolwiek. Nie zapytała o to, jak się czuł. Bo wiedziała, że jakkolwiek się nie czuł, zaraz poczuje się gorzej. Coś nieprzyjemnie ścisnęło jej się w sercu. Splotła ramiona na piersi, nie patrząc na niego. - Zwracam go. - powiedziała, brodą wskazując to, co przyniosła dopiero teraz przenosząc na niego jasne spojrzenie. - Nie zostaniemy razem. - powiedziała z trudem na niego patrząc. Czując, jak usta mimowolnie wykrzywiają jej się w dół, jak zaciska zęby napinając mięśnie na policzku, jak głoski drżą kiedy je wypowiada przez ściśnięte gardło.
Ale wiedziała, że właśnie tak należało - to powinna była zrobić od początku zamiast dać się omamić podstępnym podszeptom czegoś, za czym wyglądała tęsknie. Szczęście… nigdy nie było dla niej.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Drewniany Salon - Page 5 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Drewniany Salon [odnośnik]01.02.23 13:16
Zostawiła go za sobą, gdy mimo potężnego uzdrowienia, leżał na wilgotnym skrawku wyjałowionej plaży, skąpanej w wzburzonym odgłosie ciężaru morskich fal, pochmurnej aurze czerwcowego popołudnia, przypominającego początek jesiennego, przeszywającego chłodu. Przymknięte powieki, przykryte lewym ramieniem, odcinały go od parszywej rzeczywistości, o smaku rozmiękczonej soli i ziemistego piasku. Pojedyncze krople osadzały się na kilkudniowym zaroście, wnikały w miękkość skręconych kosmyków, sklejonych w grube, pojedyncze pasma. Ciało odmawiało posłuszeństwa – nie potrafiło wybić się z pourazowego letargu, przeciążone mocą skotłowanego prądu, wykończone nieposkromioną siłą wysokiego ciśnienia, połączonego z panicznymi odruchami kończyn, walczących o przetrwanie. Przemoczone ubranie, przyciskało go do rozdrobnionej powierzchni, drapiąc delikatną powłokę policzka. Zrezygnował: z szybkiej regeneracji, gotowości do działania, walki o życie, które od pewnego czasu rozpływało się pomiędzy długimi palcami. Tracił wszystko, na co pracował przez ostatni, wymagający rok: stabilne domostwo, magiczne umiejętności, niezachwianą pewność siebie, odnowione relacje, miłość, która jako jedyna rozgrzewała serce, zalane hektolitrami lodowatej, morskiej wody. Podupadł na zdrowiu. Porzucił nadzieję, wpompowującą resztki motywującej energii. Na niczym mu nie zależało, domyślał się do czego doprowadzi nadchodząca konfrontacja z kobietą, która unikała go przesz ostatnie miesiące. Zaniechała kontaktu, uciekała od bezpośredniej styczności, chowała się, gdy kolejny raz, zawzięcie dążył do choć minimalnej interakcji, drobnej bliskości i ulotnego gestu. Nie chciał być na to gotowy. Nie miał sił. Pragnął rozpłynąć się w gęstwinie powietrza, tworzącego coraz bardziej pękate, deszczowe chmury. W oddali słyszał delikatny, kobiecy głos, nawołujący, aby schował się do środka, odpoczął i wypił rozgrzewającą herbatę. Przez dłuższy czas nie reagował; do momentu, aż duże krople, opadły na rozwarte, spierzchnięte usta, zmarszczone czoło, skłębioną, niewysuszoną odzież. Powstał – powolnie, ociężale, maskując grymas niezadowolenia. Nieludzko, niezdarnie, podpierając się prawym ramieniem, ignorując drętwienie pojawiające się w okolicy łydek i spiętych ramion. Na chwilę zgiął się w pół, aby odchrząknąć porządnie, przywrócić działanie zaburzonym zmysłom. Poczuł chłód rozpostarty wewnątrz przeciążonych kości. Odetchnął ciężko i ruszył przed siebie. Wszedł do domostwa, pełnego najcieplejszych wspomnień. Miejsca, z którym tracił połączenie, z którym prawdopodobnie pożegna się na dobre. Jeśli miał to skończyć – to właśnie teraz.
Drzwi skrzypnęły znajomo, gdy czyjaś obecność, zakłóciła tą dziwną i nienaturalną ciszę, zmąconą miarowym, jednostajnym bębnieniem letniego deszczu. Jego głowa nie podniosła się w tamtą stronę. Siedział na skrawku wygniecionego fotela, przykrytego kraciastą narzutą. Herbata przygotowana przez najmłodszą mieszkankę, stała nietknięta od ponad godziny, tracąc walory smakowe oraz kojącą temperaturę. Mężczyzna westchnął przeciągle, gdy dwa słowa w ulubionej tonacji, rozbrzmiały pośród tapetowanych ścian. Wróciła. Przemknęła niezauważona, niknąc na krętej ścieżce drewnianych schodów. Nie wiedział dokąd udała się, zaraz po niefortunnej interwencji. Nie dociekał prawdziwości, ów zdarzenia, nie wypytywał o szczegóły, zachowując milczącą postawę, izolując się od jakiegokolwiek kontaktu. Ręce splecione na kolanach były niespokojne – ocierały się o siebie w spiralnym ruchu, zahaczając o palce i chropowaty naskórek. Napięcie potęgowało gardłowy dyskomfort – cały dom rozbrzmiewał odgłosem rzężącego kaszlu oraz częstych odchrząknięć. Ubranie pozbyło się nadmiaru wody, ukazując nieeleganckie zagięcia i pofałdowania, pokazując słabą jakość kupionego materiału. Chciał zaniknąć, udać się do prowizorycznie bezpiecznej przestrzeni, nie wchodząc w konfrontację, ani polemikę. Może tak naprawdę przyzwyczaił się do jej nieobecności? Przywykł do samotności, która towarzyszyła mu od tylu lat. Skąd to głupie złudzenie potwierdzonej zmiany? Skąd nadzieja na szczęśliwe współdzielenie życia, osadzenie w jednym, właściwym miejscu? Skąd wzięło się to zapewnienie, że zasługuje na coś więcej? Inni mieli rację – był tchórzem, nie zasługującym na zbyt wiele.
Nie wiedział ile czasu minęło, odkąd wpuściła do pomieszczenia, powiew deszczowego powietrza. Jak długo znajdował się w myślowym marazmie, gdy ciężkie kroki przerwały pokojową głuchotę? Nie skupiał się na jej wyglądzie zewnętrznym, nie miał do tego żadnej sposobności. Przez okres wspólnej nieobecności, łapał się na niespokojnych myślach krążących wokół nienarodzonej istoty. Jak się rozwija? Czy wszystko jest w porządku? Jak się czuła? Co powinien zrobić? Czy potrzebowała pomocy i należytego wsparcia? On sam go potrzebował, czując, że odseparowała go od części znaczących postępowań. Zadecydowała, a on dostrzegł wyraziste efekty – dopiero po fakcie. Broda podniosła się na moment, demonstrując zmęczoną twarz, nierówny zarost, widoczne, szarawe cienie. Spojrzenie bezbarwnych tęczówek zatrzymanych na jej licu, było ulotne. Z o wiele większym zainteresowaniem śledził spowolniony ruch dłoni, zbliżonej do małego stolika. Poczuł jak wnętrzności wykręcają się w nieprzyjemny odruchu, skórę przechodzi dreszcz, a głowa pulsuje miarowo. Znał jego zawartość. Przedmiot zabrzęczał o twardą powłokę, raniąc wyostrzone zmysły. Przymknął powieki, przełknął ślinę. Gdy otworzył je ponownie, wrażliwe na rozpalone światło, ona znajdowała się po drugiej stronie. Była jego katem, gdy on stał się ofiarą. Nic z tego nie rozumiał, podczas gdy odezwała się po raz pierwszy. Spoglądał w dal, przenikając przez jej osobę. Jakby była jedynie niematerialną, mglistą powłoką. Sylaby zlewały się ze sobą, mieszały w nieprzemyślanym rytmie, a on gubił się pomiędzy warstwami. Gdy moment odwagi przecisnął się przez wyrośniętą postać, kolano zadrżało. Stopa uderzała o ziemię w nerwowym rytmie, a palce zaciskały się w bolesnym grymasie. Nienaturalnie zachrypnięty głos wyzbył się emocji. Pochodził jakby z oddali, gdyż w momencie zawahania, ponownie wpatrywał się w dywanowe ornamenty: – Po prostu go nie chciałaś… – wyrzucił z wstrętem, nie precyzując o co chodziło mu dokładnie: pierścionka, który podarował jej na dowód najprawdziwszej, rozpierającej miłości, chęci spędzenia z nią reszty życia, nie zważając na świat, skąpany w wojennym ogniu. Dziecka – owocu uczucia, które zrodziło się podczas najgorszego. Istoty, która była ich połączeniem, życiem, które rodzi się mimo śmierci i ogólnego cierpienia. Czego wyrzekała się po raz kolejny? Nie potrafił reagować. Czuł jak wszystko rozpływa się między palcami, niknie w mgle rozciągniętej nad Wrzosowiskiem. – Nie zostaniemy razem… – oswajał się, powtórzył po niej, kiwając głową  twierdząco, zbyt wiele razy, nadrabiając mimiką, tamując łzy, pchające się na powierzchnię. Czuł je – ciepłe, wilgotne, rozrywające oczodoły. – Nie zostaniemy… – wstał – gwałtownie, nagle, jakby coś wydarzyło się na zewnątrz. Spojrzał na nią raz – mogła ujrzeć w ów spojrzeniu przekrój niewypowiedzianego, tego, co kłębiło się od dawna. Nie miał już sił, nie po raz kolejny. Zielony woreczek, zamknął w swej dłoni, tylko na moment. Przesunął go w jej stronę, ze słowami: – Sprzedaj go. – przytrzymał ruch, siłę błękitu, po czym ruszył do drzwi, w stronę wyjścia, bo nie był już mile widziany. Zaskoczenie? To koniec, nawet bez pożegnania.

[bylobrzydkobedzieladnie]



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself


Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 07.02.23 0:26, w całości zmieniany 1 raz
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Drewniany Salon [odnośnik]02.02.23 20:23
Wierzyła w jego siłę. Widziała ją, choć sam zdawał się jej nie dostrzegać. Wszystkie umiejętności, wiedzę, siłę, którą posiadał a w którą nie wierzył. Ale nie umiała być stałym zapewnieniem. Prędzej dostrzegła coś, co można było poprawić, bo sama poprawiła w sobie wiele. Wiedziała, że sobie poradzi, wytrzyma, da radę. Wcześniej przecież, był jej towarzyszem. A ona mimo zmęczenia, nie potrafiła pozbyć się z ust gorzko - słodkiego smaku. Tak wiele się stało, ale przyniosła ze sobą zagrożenie. Sama nim była. Chodzącym zwiastunem kłopotów. Ponurakiem w ludzkiej skórze. Musiała więc polecieć z Michaelem. Mimo zmęczenia, mimo bólu pulsującego w nodze powodującego utykanie. Żyła, ale znów przegrała. Choć ta porażka nie bolała tak bardzo jak wszystkie wcześniejsze. Miesiące skupienia i poświęceń, każda decyzja, cała siła którą zgromadziła zdawały się szeptać cicho do jej ucha: jesteś w stanie. I teraz była już pewna że naprawdę była. Naprawdę mogła go pokonać. Choć wiedziała, że będzie potrzebowała dnia w którym szczęście stanie po jej stronie, albo chociaż nie wybierze jego. Ale widziała to na własne oczy, sama w tym uczestniczyła w walce w której zaklęcia przecinały powietrze z prędkością, trudną dla wielu do zrozumienia. Musiała oddać Rosierowi - że sam był mistrzem w plugawej magii, ale - o ironio - opanował też białą na tyle, by móc się obronić.
Następnym razem, to ona wygra. Postanowiła.
Niewiele mogli już zrobić. Teraz, kiedy magia opadła, pozostawiała po sobie jedynie niewiadomą. Skutki, których nie mogli przewidzieć jeszcze teraz. Wróciła do domu, licząc na to, że został. Dzisiejsza walka, wszystko to, co stało się po niej, jedynie coraz mocniej upewniło ją w decyzji, którą podjęła. A jednocześnie pokazywało jak słaba była, jeśli chodziło o bliskich. Jak przywiązana, jak nie potrafiła z nich zrezygnować chociaż powinna. Chociaż znalazła niewielką chatkę, która stała się jej kryjówką. W której ostatnio coraz częściej była i żyła. Wracała tutaj, żeby się pokazać, być na chwilę - tak sobie mówiła. A co jeśli wracała, bo to było centrum jej świata. Jak miała całkowicie się od niego odciąć? Jeszcze nie wiedziała. Sekundy mijały, kiedy siedziała we własnym pokoju chowając twarz w dłoniach. Oddychając ciężko, mozolnie, próbując zebrać myśli, zebrać siły.
Była tak bardzo zmęczona.
Nie tylko tym, co przeżyła dzisiaj. Zdawała się chronicznie zmęczona. Ciężka. Odległa. Jakby życie mijało ją obok. Jakby tylko duchem była. Może nie powinna tak naprawdę być nikim więcej? Niczym więcej, poza narzędziem, bronią, zdolną skrócić o głowę diabła. Wypuściła po raz kolejny ciężko powietrze z płuc. Najchętniej by uciekła. Odeszła bez słowa jak wcześniej. Odsunęła od siebie to co niewygodne udając, że wcale tego nie ma.
Ale… nie zasługiwali na to. Nie zasługiwali, prawda Hannah?
Wykrzywiła odrobinę usta w końcu się podnosząc. W końcu ruszając do drewnianych schodów. Stawiając kolejne kroki w dół. Wykrzywiając usta, kiedy noga dawała o sobie znać. W końcu znalazła się też w salonie. Utykając podeszła do fotela ustawionego możliwie jak najdalej od miejsca które on sam zajmował. Obawiała się, że im bliżej będzie, tym trudniej przyjdzie jej wypowiedzieć kolejne słowa. Absurdalna obawa żywo trwała w jej głowie. Przełknęła ślinę, układając ręce na podgłówkach. Palce zacisnęły na nich mocniej. Zacisnęła zęby. Spoglądając w okno, gdzieś obok, gdzieś poza, zbierając w sobie siły by w końcu spojrzeć na niego. Na człowieka, który ją kochał. Może sama była diabłem, nie potrafiąc tego przyjąć. Każdego dnia który jej dał, opieki, którą roztaczał, troski, którą się wykazywał. Chwila szczęścia, może naprawdę była ulotna. Może nie trwała więcej niż jedno mrugnięcie oka, krótkie bicie serca. Może karała siebie sama, bo wiedziała, że on by tego nie zrobił, a ona nie zasługiwała już na szczęście. Wyrzekła się go, wybrała coś innego i sama siebie okłamywała że mogła mieć oba. Nie mogła tego nawet wytłumaczyć - chociaż pewnie Hannah zanegowałaby to i tak. On? Sama nie była już pewna. W końcu spojrzała na niego, czując jak coś ściska jej się nieprzyjemnie w klatce piersiowej. Naraziła go - naraziła ich wszystkich. Zapłaci swoim własnym sercem. Jego, nie dało się już poskładać od nowa. Kiedyś się zastanawiała jak wiele zniesie. Jak wiele będzie w stanie stracić. Jak wiele znów przyjąć, zaufać od nowa. I chyba odnalazła kres jego wytrzymałości. Nie chciała już dalej próbować. Bo próbować, dawało możliwość by znów stracić. W końcu jej usta opuściły słowa. Ciche, zimne, pozbawione emocji, które kotłowały się w jej wnętrzu zimnym, mroźnym, bolącym ogniem. Nieświadomie wstrzymała oddech, czekając na słowa. Spodziewała się… że będzie walczył. Może ten ostatni raz, chciała uwierzyć że jest warta choć odrobiny walki. Widziała jak noga mu nerwowo drga. Widziała jak zaciska dłoń na nodze. Ale pierwsze wypowiedziane przez niego słowa sprawiły, że poczuła się jakby dostała w twarz. Zabrała ręce z podłokietników, zaplatając je na piersi. Zaciskając jedną z dłoni na ramieniu. Mocno. Mocniej, dokładnie. Aż nie poczuła jak ból rozchodzi się od miejsca. Wypuściła powietrze przez nos spazmatycznie. Unosząc wyżej brodę, powstrzymując dobijające się łzy, próbując się nie rozpaść. Tym razem to jej noga zadrżała, obijając się od podłogi.
Nic nie mów, Justine. Tak będzie lepiej.
Nakazała sobie, ale nie potrafiła nic poradzić na to, że poczuła się… zdradzona? Niezrozumiana? Wstręt w jego głosie zdawał się prawie palić. Ale to nie on był najgorszy a słowa. Słowa świadczące o tym, że nic nie rozumiał, nie znał jej dostatecznie? Chciał ją zdradzić?
Tak będzie lepiej.
Więc czemu coś rozrywało ją od środka. Było tak głośno, obijało się wręcz namacalnie, że czuła to wszystko, choć nikt tego dostrzec nie mógł. Wzięła wdech w płuca. Coś roztrzaskało się, jak szklanka puszczona z nieuważnie trzymającej ją dłoni. Nie chciała niczego więcej. Niczego bardziej. Pewnie dlatego właśnie to, przyszło porzucić jej na Próbie. Wygięła usta ledwie zauważalnie nie poruszając się nawet o milimetr. Obawiając się, że ruch zmusi ją do działania. Do działania, którego nie planowała, które zaburzy osiągnięcie celu, który obrała. Przymknęła na chwilę oczy wypuszczając kolejne słowa. Bez ciepła, emocji, bezbarwne całkiem. Niepodobne, może nieprzyjemne. Chyba taka już była ostatnio. Ledwie do zniesienia, prawie nie do zaakceptowania. Patrzyła na niego, choć widok ten przynosił ból kiedy pomyślała o wszystkim, co pozostawi za sobą. O nim, bez niej. O zapachu jego skóry, cieple dłoni, głosie który pobrzmiewał entuzjazmem kiedy mówił o tym, co lubił. Masochistycznie nie odwracała wzroku. Powinna cierpieć. Zapłacić za winy, których była sprawcą i dzisiaj i wcześniej.
Brwi zmarszczyły jej się lekko kiedy się poderwał, ale nie ruszyła się nadal. Zaciskała zęby próbując panować nad sobą. Mocniej ścisnęła ręce, żeby nie dac wyrwać się ręce, która świeżbiła ją, by zdzielić go za to co, co powiedział. Za to, co jej zarzucił. Ale czy było sens tłumaczyć coś komuś, komuś… kto jak się okazywało wcale jej nie znał? Dopiero ostatni gest rozgrzał w niej całkiem, nim się obejrzała zgarniała ze stołu aksamitny woreczek i kuśtykając zastąpiła mu drogę do wyjścia pozostawiając pomiędzy nimi dystans wyznaczony przez wyciągniętą rękę, która z przedmiotem w dłoni wbijała się w jego pierś. Ale nie uniosła spojrzenia. Patrzyła w bok w tamtą stronę kierując spojrzenie. Chciała go uderzyć, chciała go objąć, chciała poprosić żeby został, ale nic z tego nie było odpowiednie.
- Nie potrzebuję jałmużny. - powiedziała popychając lekko dłoń w ponaglającym geście. Nie zgadza się, żeby ten symbol z nią został. Nie będzie w stanie go sprzedać. Nie będzie w stanie schować, wracając do tego, co kiedyś było lepsze. Musiał zniknąć. Zniknąć razem z nim.
Tak będzie lepiej.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Drewniany Salon - Page 5 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Drewniany Salon [odnośnik]06.03.23 1:39
Nie potrzebował wiecznego zapewnienia, przypominania o potencjale, który od zawsze, krążył w plątaninie niebieskawych żył. Chciał jedynie zalążka nieprzerwanej stabilności, która utwierdzi go w niezmożonej sile umysłu, uśpionych talentach, objawianych od wczesnej maleńkości. Przez długi czas była jego opoką, najwierniejszą, przekonywującą kompanką, która w tajemniczy sposób nie pozwalała zwariować: podczas gdy kolejna, istotna sprawa wymagała doskonalenia, gdy nieświadoma trauma, wada do przepracowania, wydobyła się na światło dzienne, rozbrajając poukładaną codzienność. Przyjmował porady, rozmaite wskazówki, zmuszające do natychmiastowej poprawy, spojrzenia na problem z zupełnie innej, niestandardowej strony. Rozłożenia go, przekształcenia emocji, do których zdążył się przyzwyczaić. Ufał jej, bezgranicznie, niewiarygodnie, bez wątpienia, chwytając każde, wypowiadane słowo, rejestrując nawet najdrobniejszy, wspomagający gest. Był pewny, że tym razem - nie da sobie rady. Nie teraz, nie w momencie, w którym cały świat, wymykał się spod kontroli. Przemieniał się w skłębione, morskie fale, przeciekające między cienkimi palcami; nad którymi nie potrafił zapanować. Przytłoczyły go, wykręciły kończyny, pozbawiły władzy, rozplatając na szerokiej połaci wilgotnego piasku. Został tam, całkiem sam, gdy rządza zemsty, poczucie winy, intensywna determinacja wstępowała w drobną sylwetkę, mknącą nad rozległą równiną. Rozwijała się, a on nie mógł jej już dłużej powstrzymywać. Przecież na tym polegał prawdziwy, partnerski związek, prawda? Aby wzrastać, motywować się do ciągłego progresowania i nie zostawania w tyle. Jeśli ktoś, ewidentnie ograniczał, drugą jednostkę, powinien odjeść, odsunąć się w ceń, ustąpić, nie odbierając motywacji i niesamowitego potencjału. Rozumiał to, lecz okazał się zbyt tchórzliwy, aby poprawnie zinterpretować sygnały. Zakończyć coś, w co tak bezgranicznie wierzył. I nadal wierzy.
Tylko przez krótki moment, ułamek sekundy przekierował plątaninę pędzących, nieujarzmionych myśli, na sytuację sprzed kilku godzin. Pamiętał jedynie zamglone, urwane obrazy, wsparte dźwiękowymi i zapachowymi bodźcami. W tej jednej chwili, coś niemożliwego wydarzyło się z jednostką czasu, samokontrolą oraz niewymuszoną teleportacją. Ocknął się w odmętach lodowatej wody, wzburzonej nadchodzącym deszczem. Obudził się, tracąc grunt pod nogami, czując ciężkie zatapiające macki, ból rozsadzający skronie – jakby czyjś niezrozumiały, złowrogi krzyk, wypełniał wszelkie, najdrobniejsze kanaliki. Świeże, nadmorskie powietrze, cuchnęło oparami parszywej magii, z którą spotykał się na co dzień. Zaklęte przedmioty, przeklęte miejsca, obrzydliwości spadające na wątłe ramiona, niewinnego człowieka. To coś, coraz śmielej rozprzestrzeniało się po terenach kraju. Wymykało spod kontroli, pochodziło z niewiadomych źródeł, ciężkich do odkrycia, a przede wszystkim opanowania. Nie zadawał niepotrzebnych pytań. Dom strawiony tragedią ogłuchł natychmiast, a niezidentyfikowany, nienaturalny chłód przebijał się przez cienkie ściany, wraz z pierwszymi kroplami oczyszczającego deszczu. Robił dosłownie nic. Otępiały wzrok w kolorze przelanej szarości, obserwował skręcony dym, ulatujący z pozostawionej herbaty. Po krótkiej chwili, przeniósł się na przeciwległą ścianę, na przekrzywioną ramkę z czarno-białym zdjęciem, którego nie potrafił rozpoznać. Kogo przedstawiało? Gdzie zostało zrobione? Dlaczego żaden przedstawiciel Wrzosowej Przystani, nie pojawił się w drewnianych wrotach? Odchrząknął głośno, gdyż bolące gardło nie dawało mu spokoju. Zmarszczył twarz w niezadowoleniu, bawiąc się samotnym frędzlem kraciastej narzuty. Na co czekał? Dlaczego nie ruszył się z miejsca, odchodząc do tymczasowego miejsca odpoczynku? Czego od niej oczekiwał? Wyczekiwania, wysłuchania, zwrócenia uwagi? Dokąd poleciała, gdy ewidentnie rozpoznał na jej ubraniu purpurowe ślady jej własnej krwi? Czy na pewno dobrze zidentyfikował jej głos? Dlaczego się nad nim litowała? Zamierzał wstać z wysiedzianej kanapy, gdy ciężkie drzwi, oznajmiły czyjś powrót. Odwrócił głowę i westchnął przelotnie. Serce obijało się o ciasną klatkę żeber, przejmując wszelkie zmysły. Nie słyszał już niczego. Stres powodował to dziwne odczucie, przypominające przebudzone zasłabnięcie. Nie miał na to sił. Nie miał sił na konfrontację.
Charakterystycznie skrzypnięcie drewna, przebiło się przez umysłową zaporę. Niemalże poczuł nadchodzącą obecność, wyraźną zmianę energii, nacechowaną dystansem, ostrożnością, i niewypowiedzianą obawą. Jego głowa spoglądała w dół: na dywanowe ornamenty, splecione w fikuśne zawijasy i zgrubiałe pędy. Przeciwległy fotel zapadł się pod kobiecym ciężarem, a on marszczył brwi, czekając na ostateczność. Niespokojne dłonie, spoczywały na kolanach, zaciśnięte w ciasną pięść, wilgotne od nadmiaru nerwów. Noga wybijała niezidentyfikowany rytm, samowolnie, nieopanowanie, niepewnie. Każdy oddech roznosił ów niemożliwy stres, gardło zaciskało się w ciasną szczelinę. Nie wiedział co tak naprawdę, działo się wokoło. Gdyby w tej jednej chwili, powiedziała mu, że ów miłość była jedynie jednostronna – nie uwierzyłby. Mimo jawnego oszustwa, bezczelnego oszczerstwa, wiedziałby, że to jedynie odtrącające pozory. Znał ją na tyle dobrze, aby wyłapać oznaki kłamstwa, zatopione w najdrobniejszych reakcjach: drżeniach, powieki, ruchu kącika ust, uniesienia klatki, wstrzymującej życiodajny oddech. Przynajmniej tak mu się wydawało; aż do tej pory, gdy chłodna dłoń, przesuwała zasuwkę metalowej furtki. Nie wiedział co planowała, jakie zamiary przyniosła ze sobą wraz z wilgotnym, letnim wiatrem. Co takiego chciałaś mi powiedzieć droga Justine, fatygując się na ten ulotny gest?
On też na nią spojrzał – przelotnie, niepewnie, jakby nie chcąc prowokować żadnej reakcji. Troskliwie, gdyż w szybkim tempie, potrafił ocenić niepasujący wyraz twarzy, połączony z malowanym zmęczeniem, wycieńczeniem i namacalnym wyrzutem. Czy wyglądał lepiej? W kilkudniowym zroście, podkreślającym ziemistą bladość? Ze zmęczonymi, nieobecnymi oczami, otumanieniem, którego nie potrafił przegonić? Z drżącymi palcami, przesuwanymi po wystającej żuchwie? Bał się tej chwili. Bał się tego, co miało wydarzyć się za kila minut. Bał się straty, samotności, odrzucenia i pełnego niezrozumienia. To wisiało w powietrzu. Czułaś to? Czułaś te emocje?
Słowa, były niczym najgorsze, najobrzydliwsze zaklęcie. Czerwone światło, posłane prosto w trzewia, rozrywając je na strzępy, rozpruwając flaki i ostateczną nadzieję. Przełkną ślinę, wierząc, że to jedynie halucynogenna ułuda. Przymknął powieki, a gdy otworzył je ponownie, znajdowała się w tym samym miejscu, w tej samej pozycji, w tym samym spojrzeniu, mówiącym, że już go nie chce. Kiedy doszła do takich wniosków? Kiedy wpadła na ten pomysł? Co zrobił nie tak, aby zasłużyć na coś takiego? Kiedy zawahał się do tego stopnia, aby mogła ostatecznie odpuścić? Chciał walczyć, ale nie potrafił. Skonfrontował, wypuszczając zniesmaczone słowa, których powinien żałować. Niejednoznacznych, niekonkretnych, traktujących tak istotne sprawy. Sylaby pozostawione interpretacji. To prawda – nie rozumiał tego, co chciała mu zakomunikować po wielotygodniowej nieobecności. Decyzji, które podjęła bez najdrobniejszej konsultacji, pomijając jego zdanie, które przecież - już się nie liczyło. Skąd wiedziała, kiedy pozbyć się dowodu uczucia? Wyrzucić go ze swojego życia, zebrać dostateczne dowody, że nie nadaje się na jedynego partnera? Kiedy każdego dnia, raz, za razem, udowadniał jej, że wyrzeknie się wszystkiego, aby móc towarzyszyć jej w każdym, dniu, każdej misji, nieokrzesanej idei, którą musiał skrytykować. Oszukała go.
Tak będzie lepiej.
Ale on nie chciał już tego słuchać. Nie chciał słów, wymuszonej litości, którą prezentowała, poprzez niewzruszone reakcje, zaniechane gesty, brak kontaktu wzrokowego, zwodzącego z wytyczonej drogi, wodzącego na ostateczne zgubienie. Nie czuł już nic, aby po chwili wybuchnąć kłębem niezidentyfikowanych, niewidzialnych odczuć, trawiących każdą komórkę. Smutek rozsadzał jego czaszkę, wpychał się w ciasnotę oczodołów, rozedrgał wargi, wykręcał głowę w gest zaprzeczenia i niedowierzania. Znów spoglądał w ziemię. To tylko sen, koszmar, z którego nie potrafił się wybudzić. Serce bolało go niemiłosierne, roztrzaskane na kawałki, raz, za razem. Wyrazy opuszczały ściśnięte usta, bez składu, ani zrozumiałej kolejności. Nie miały sensu, powtarzały dźwięk, którym zdążyła go uraczyć. Nie widział jej, nie łaknął ów reakcji, choć napięcie przekraczało wyznaczoną normę. Nie miał już sił, dlatego ktoś musiał to zakończyć. Niekontrolowana reakcja, poderwała go na równe nogi. Wtedy zobaczył – wytrąconą, drżącą, gotową do skoku, aby wymierzyć sprawiedliwość. Natychmiast pożałował swych słów, a ból, który temu towarzyszył, rozlał się po przednim płacie czoła, odbierając kontakt z rzeczywistością. Jednakże, nie przerywał nieplanowanego. Ułożenie woreczka, kolejny wyrzut, nieoczekiwane zastąpienie drogi, które uniosło brwi i przebiło serce. Kanciasty przedmiot, utkwił w jego klatce, trzymany przez kobiecą dłoń. Patrzył na naciągniętą skórę, ściśnięte palce, zgnieciony aksamit, skrywający wierność. Klatka piersiowa unosiła się niespokojnie, wydając z siebie świszczący oddech. Patrzyła w dal, karcąc go, ignorując, piętnując za czyn, którego przecież nie popełnił. Poczuł łzy. Popatrz na mnie Justine. Ten ostatni raz. – To czego tak naprawdę potrzebujesz? – rzucił w beznamiętnej, wymęczonej odpowiedzi i chwycił za woreczek, aby uwolnić ją od tego ciężaru. Zrobił wymowny krok do tyłu i schował go do kieszeni. Czekał, ale nie wiedział na co. Na gest, na słowo, na zapewnienie, że to wszystko, było jedynie głupim żartem? Na dotyk, na pocałunek, na spojrzenie, utwierdzające, że to tylko gra? Że wszystko jest w porządku, że nic się nie zmieniło. To tylko zmęczenie, wypaczyło tą ukochaną rzeczywistość.



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Drewniany Salon [odnośnik]27.03.23 2:12
Teraz, kiedy adrenalina opadła, kiedy w końcu wzięła głęboki oddech, wiedząc doskonale, że po raz kolejny uciekła z objęć śmierci czuła przede wszystkim zmęczenie. Dni przetrzymywania Evandry były długie i niewygodne, sięgnęła po coś, po co jak sądziła nie przyjdzie jej nigdy sięgnąć. Ale żona jednego z potworów mogła skrywać informacje. Była jego słabym punktem, choć czuła palącą wyrwę na sumieniu, że podsunęła się tak daleko. Ta ugodziła ją mocniej, kiedy zrozumiała że kobieta spodziewa się dziecka. Wtedy wiedziała, że myśl która zakorzeniła się w niej tego dnia, kiedy dostrzegła ją z ledwie jedną służką, umknęła. Zamierzała ją wypuścić, bo wiedziała jak bardzo, jak mocno, boli strata dziecka. Nie zdążyła - znalazł je wcześniej. A ona nadal, ledwie kilka godzin później, nie była pewna jak udało mu się tego dokonać. Z drugiej strony, była jednak mu za to wdzięczna. Przez tyle miesięcy - a może nawet i lat, nie było im dane stanąć przeciwko sobie. Jego potęga - o której słyszała - była czymś nienamacalnym, ulotnym, niepewnym. Trudnym do określenia jedynie z opowieści. Ale dzisiaj, mając szansę samej doświadczyć jego mocy wiedziała dwie rzeczy. Dwie rzeczy na pewno. Tristan Rosier był silnym potworem. Ale i ona nie ustępowała mu w swojej sile. Czynnikiem od którego zależał wynik było szczęście i bezbłędność. Jej, obu dziś zabrakło. Ale przeżyła, mimo, że musiała się wycofać. Że gdyby nie magiczna siła jej patronusa, mogłaby dziś umrzeć. Nie umiała sobie odpuścić - puścić na patrol okolicy Michaela całkiem samego, bo to, że cienie zawędrowały aż tutaj było tylko i wyłącznie jej winą. A może zwyczajnie chciała odwlec moment w którym będzie musiała zasiąść na przeciwko niego i wypowiedzieć słowa, które wisiały w przestrzeni już zbyt długo. Które odsuwała od siebie, chociaż wiedziała, że koniecznym jest je w końcu powiedzieć. Przeciąć nić przeznaczenia, która ich ze sobą połączyła. Zamiast milczenia i niepewności podarować mu wolność. A może odebrać ją dla siebie, niczym okrutnik, który nie patrzył ku komukolwiek innemu. Ale czy nie tym miała właśnie być? Nie, nie okrutnikiem. Ale samotną wyspą, której nic nie było w stanie utopić. Czy nie przysięgała, że przeszłość jej nie uwiąże, teraźniejszość nią nie zachwieje a przyszłość jej nie skusi? I czy… przez krótki okres w którym naprawdę była szczęśliwa mimo wszystkiego co działo się wokół - nie złamała tych przyrzeczeń? Nie zapomniała o nich? Nie odsunęła od siebie zachłannie uznając, zawierzając temu, że może dostać wszystko?
Odpowiedź nasuwała się sama.
Chwiała się w swoich własnych fundamentach. A strata której doznała była większa, niż jakiekolwiek wcześniej. Krzyk, który rozdarł Wrzosową Przystań w nocy z ostatniego marca na pierwszego kwietnia przeniknął wszystkiego jego ściany. I zdawał się w nich trwać do dzisiaj. Dlatego nie mogła tutaj zostać. Nadal go słyszała, kiedy przymykała powieki. Rozlegał się tutaj - a może w niej samej, nie ulatując tej nocy do końca. A może nie miał ulecieć już wcale i podążać z nią do czasu, aż nie wyda ostatniego tchnienia. Nie była pewna.
Najgorsze były noce. Tak ciche, kiedy zamykała oczy kładąc się spać w niewielkiej izbie starego, zaniedbanego domu który przygarnęła dla siebie. Z dala od Wrzosowej Przystani, znajomego szumu morza. Ten, zastąpił dźwięk lasu i jeziora. Ale nie miało to znaczenia. Nie mogła spać, znów - a może nadal. Choć teraz jej snów nie nawiedzały tylko koszmary. Jak żywe przychodziły do niej wspomnienia z Próby. A kiedy one kończyły roztaczać nad nią swoje dręczące macki, jej umysł tworzył przyszłość która miała nigdy nie nadejść. Piękną, nęcącą, nieprawdziwą. Tak słodką, że nie chciała się budzić. Obawiała się ich. Obawiała się tego, że w końcu przestanie chcieć się podnosić. Wstawać do życia, które potraktowało ją w tak okrutny sposób.
A teraz była tutaj - przed nim. Choć wcześniej przekonywała się kilka długich sekund chowając twarz w dłoniach w pokoju będącym świadkiem jej największej życiowej tragedii. Siedziała przed nim, próbując z całych sił nie puścić się własnych postawień. Nie schodzić ze ścieżki, z której wcześniej zboczyła zwabiona zapachem szczęścia niesionym echem po wodzie jej marzeń. Musiała być silna i musiała być pewna. Na Merlina, naprawdę była. I pewna tego co zamierzała i tego, że wybrała odpowiednio dla sprawy dla której tak naprawdę żyła. Ale ta świadomość… nie ułatwiała niczego. Z trudem spojrzała na niego, czując jak drży w posadach całe jej jestestwo. Nie dlatego, że zmieniła zdanie, a dlatego że lubił ten widok, przyciągał ją do siebie, znajome rysy twarzy, spojrzenie które znała. Wypuszczała z siebie słowa cicho, mechanicznie prawie, z trudem pilnując każdej emocji - bo choć w kłamstwie odnajdywała się coraz lepiej, przy nim najtrudniej było założyć jej jakąkolwiek maskę. A potem wypuścił pomiędzy nich słowa, które rozlały się po niej nieprzyjemnym żarem. Które wtrąciły ją z równowagi całkiem rozwierając na kilka krótkich sekund jej oczy szerzej. Zacisnęła wargi, czując jak zatrzęsła się cała. Zacisnęła mocniej dłonie, żeby jej porywczy charakter nie wyrwał jej do niego. Bo po tym jednym, krótkim zdaniu, rozpalającym cały ból który nadal nosiła w sobie była prawie pewna, że jeśli podejdzie, to wydrapie mu oczy. Wyrwie to, co złapie pierwsze. Przyniesie cały ten ból, który nosiła w sobie do którego doszła jedna, krótka gorzka myśl - że tak naprawdę nie znał jej w ogóle, jeśli był w stanie stwierdzić coś takiego.
Po prostu go nie chciałaś.
Obijało się w jej głowie powolnym dudnieniem, zdradą, zadrą, ciosem który wymierzył celnie. Świadomie czy nie, sam odsunął ją jeszcze trochę. Bo ona, ona sama, nie pragnęła niczego bardziej. Choć samą świadomość tego i myśl zostawiła za sobą - na Próbie. A potem pogrzebała głęboko by przyszłość nie mogła jej skusić. A i tak z nim, przez niego, poddała się tym słodkim dźwiękom teraz cierpiąc jeszcze bardziej. Musiała odnaleźć w sobie niewyobrażalne pokłady siły, by pozostać na miejscu. Otrzeźwiając się bólem, kiedy wciskała własne palce w ramię, które obejmowała. Ale ruch woreczka i ostatnie ze słów poderwały ją, przenikając nogę bólem. Dopadła do niego, bez klasy, bez stylu, kuśtykając chaotycznie by zdążyć przed nim. Wyciągając rękę, w której trzymała zielony woreczek skrywający pewną obietnicą, pewną przyszłość od której postanowiła odsunąć ręce. Odwróciła wzrok nie potrafiąc na niego spojrzeć - a może nie chcąc, jak tchórz, który bał się tego, co zobaczy w spojrzeniu bliskiego sobie człowieka. Człowieka, którego ranił tak bardzo. Dlatego była potworem, wiedziała co mu wręcza, wiedziała jak nim wstanie. Wiedziała że złamie mu serce, ale nie mogła się wycofać. Nie dlatego że chciała by cierpiał - ale dlatego, że przysięga była ważniejsza. Próbowała mamić się tym, że go ostrzegała na samym początku, przestrzegała przed sobą wyraźnie. Ale nawet to nie zmywało winy, która osiadła na jej ramionach. Czekała, łapiąc ciężkie oddechy, nie podnosząc ani głowy, ani spojrzenia. Padające między nich słowa sprawiły że drgnęła. A zabrany woreczek sprawił, że jej dłoń zrobiła się nieprzyjemnie lekka. Cofnęła się chaotycznie opuszczając ją. Z trudem panując nad wszystkim co kotłowało się w jej środku.
- Potrzebuję… - zaczęła, czując jak gardło odmawia jej posłuszeństwa. Jak jej głowa mimo myśli przestrzegającej ją w środku odwraca się w jego stronę. Jak jej oczy szklą się i nie jest w stanie nad tym zapanować. A brwi poruszają się w rozpaczy i bólu, który przemknął się po twarzy. Płatki nozdrzy poruszył się, kiedy nabierała powietrza w klatkę prostując się. Zadzierając brodę, spoglądając mu w twarz. - …iść dalej samotnie. - wzięła kolejny wdech w płuca. Coś pękło. Czuła to wyraźnie. - Potrzebuję, żebyś znalazł kogoś, kto da ci to, czego ja nie mogę. - wzięła wdech, po jej policzku potoczyła się łza. Zamrugała kilka razy. Uniosła rękę, żeby ją zetrzeć cofając się jeszcze o krok. - Wybrałam wojnę, Vincent. - pokręciła głową, spoglądając na niego. Wybrała ją już dawno temu. A potem na chwilę uznała, że może mieć wszystko. Ale nie mogła, zrozumiała to dobitnie. Kiedy straciła to, czego pragnęła najbardziej. A potem, kiedy zastanowiła się nad tym porządnie zrozumiała, że lepiej kiedy była duchem, może nawet symbolem, ale nie człowiekiem, który jest koło innych zbyt blisko na dłużej. Naprawdę czuła się winna i wina ta, odbijała się w jej spojrzenie. Mieszała z bólem, który czuła. - Przepraszam. - dodała jeszcze cofając się o krok. Natrafiając plecami na drzwi. Jej dłoń zacisnęła się na klamce, którą nacisnęła uchylając je.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Drewniany Salon - Page 5 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Drewniany Salon [odnośnik]08.05.23 15:19
Prawdziwość rzeczywistości, rozcierała się w szarej, rozpłaszczonej smudze, oddzielając dwie, niepasujące warstwy: tą, związaną z rozterką życia codziennego, intymną prywatnością, skumulowaną w namiastce wykreowanej dorosłości, skrajnych emocjach rozdzierających wnętrze, wpływających na biedę rozkołatanego serca. Tą, skupiną na poważności krwawego zjawiska, rozciągniętego na terytorium macierzystego kraju, odbierającego oddech, wrzucającego w coraz to cięższe wyzwania, angażujące do cna, wysysające ostatki człowieczeństwa i chęci do życia. Wydawało mu się, że utknął gdzieś pomiędzy, nie potrafiąc przywyknąć do żadnej z nich, zaadaptować pewnej przynależność. Czasami, w przypływie przedziwnej nostalgii, łapał się na idealistycznych marzeniach o zdrowej relacji, wspólnym kącie, rozbieganej gromadce, łudząco przypominającej swych wyrośniętych opiekunów. Zatracony w obłędzie normalności, gubił wiekopomny cel, skoncentrowany na wsparciu rebelianckiej organizacji, angażu w działania, nie zważając na przeciwwskazania, przeciwności i ogromne niebezpieczeństwo. Niejednokrotnie, wolał skupić się na rozwoju osobistym, zadaniach, związanych z wykonywaną profesją, czy poszerzaniem horyzontów. Dostrzegał zmienność ów stanu, gdy przyglądał się swej zaangażowanej wybrance. I choć niezłomnie, starał się zrozumieć filozofię postępowania, ogrom oddania i poczucie bezgranicznej odpowiedzialności, wyłapywał momenty, w których po prostu nie rozumiał – fiksacji, osiągającej niezdrowe apogeum, nieobecności, tajemniczości, którymi karmiła go, podczas nieśmiałych pytań, rzucanych w pokojową przestrzeń. Zatracał zagłębienie ów gorliwości, mimo cierpienia, którego zdążyła doświadczyć. Przytłaczał się ciągłym zmartwieniem – gdy od kilku godzin, rozciągniętych dni, nie dawała znaku życia. Nie wytrzymywał napięcia, drżenia rąk, gdy niespodziewanie, przypominał sobie o wydarzeniach z przeszłości: jej wyniszczonym ciele, sylwetce, niereagującej na żadne, zewnętrzne bodźce. I choć przyrzekł akceptować każdy jej ruch, oddając pełną swobodę, ogrom przestrzeni, czuł, że powoli przegrywa. W przypływie motywacji, dążył do tego, aby mieć , zawsze przy sobie, pielęgnować uczucie, którego przez tyle lat, tak mu brakowało. Którego nie zaznał, w całej, opowiadanej okazałości.
Nie miał pojęcia, czego się spodziewać. Nie wiedział, czy zaakceptowałby spodziewane konsekwencje – rozpad, rozłam przeznaczenia, które złączyło ich, mimo tak niesprzyjających okoliczności. Nie potrafił przyznać się do rozdzierającej obawy: przed utratą, przed bolesnym odrzuceniem, pustką wypełniającą nowy, spodziewany wymiar otaczającej codzienności. Czyżby tak bardzo się pomylił? Zbyt lekkomyślnie ocenił sytuację, w której znalazł się tuż po powrocie? Czy przepłacił, przeskalował wymiar wiary w fakt, iż mogła zrezygnować z przestarzałych, zaśniedziałych przekonań, oddając się pielęgnacji wyjątkowego połączenia? Nadzieja, nie opuszczała go jednak - do samego końca.
Czuł się wyobcowany, odseparowany od podstaw, kształtujących fundament trwałego, niezaburzonego związku. Nie było go, gdy owoc gorącego uczucia, wzrastał pod rozkołysanym sercem. Nie było go, podczas najtrudniejszych momentów, gwałtownych zmian, targających wątłym organizmem. Zamknięta w kwiecistej Przystani, ograniczając kontakt, doznała wstrząsającego przeżycia. Podjęła decyzję, nie wprowadzając go w żadne szczegóły. A on nie potrafił skupić się na wykonywanych obowiązkach. Tracąc kontrolę, przeczuwał trud nadchodzących zdarzeń. Nie spodziewał się, iż rozedrgane apogeum, zaatakuje w jednym momencie, nałoży się na siebie, potęgując efekt. Nie umiał określić potrzeby, krążącej po całym organizmie. Przekonanie o nieudolności w roli przyszłego rodziciela, było przecież tak silne, tak realne i udowodnione. Z drugiej jednak strony, głęboko wewnątrz przepaści podświadomości, widywał bajeczny obraz dziecka, zakleszczonego w silnych ramionach. Małej dziewczynki o włosach w kolorze rozjaśnionej platyny, biegającej pośród irlandzkiej zieleni, zachwyconej ogromem roślinnych okazów, przesuwanych między wątłymi paluszkami. Widział tam także ich: splecione dłonie, kołysały się w rytm sprężystego kroku. Słońce, gościło na zadowolonych twarzach, a gwar, wypowiadanych słów, zdawał się, nie mieć końca. Byli tam naprawdę szczęśliwi. Lawina koszmarów, burzyła te wizję w zatrważającym tempie. Wkradała się pod przymknięte powieki, wybudzając ze snu, wprowadzając gorzki niepokój, ściągając na twardość ziemi, gdy nie pierwszy raz, zsuwał się z ciasnoty, noclegowej leżanki. Wszystko wymykało się z drżących ramion, a on widział w tym swą winę. Nie opanował, nie zauważył, nie zapobiegł. Stchórzył. Bywały momenty, w których nie dostrzegał sensu dalszej egzystencji. Czasami, wyobrażał sobie nieodbity, czerwony promień, utkwiony w okolicy klatki piersiowej. Rozważał inne, domniemane scenariusze: w jednym z nich, nigdy nie pojawił się na macierzystych terenach Anglii, skropionej krwią niewinnych braci i jarzmem bezsensownego konfliktu. W tym przypadku, mogliby nigdy się nie spotkać, po prostu o sobie zapomnieć.
A teraz był tutaj – przed nią - błądząc otępiałymi źrenicami jasnego błękitu, między salonowymi elementami, unikając nieznajomego wyrazu bliźniaczych tęczówek, szukających imitacji porozumienia. Nie hamował emocji, wyrażanych w niekontrolowanych, mechanicznych odruchach: drżeniu dłoni, stukocie podeszwy, wyrwanych, przedłużonych oddechach, reagujących na gęstość nieprzyjemnej atmosfery. Nie wypowiadał zbyt wielu słów, zaciśnięte, oblało gardło, nie miało siły na pytające zatrzęsienie. W odległej głębinie, próbował odgadnąć jej zamiary, przewidzieć myśli, błądzące po zaciśniętej twarzy. Bo przecież czuł ów napięcie, wzmożoną walkę o kłamliwe pozory: że nie czuła, że nie chciała, że z dnia na dzień, zrezygnowała z tego, co zdążyli między sobą zbudować. Praktycznie nie wyłapywał przyciszonych wersetów, ginących w otaczającej przestrzeni. Przez moment, ponownie znajdował się pod głęboką, rozszalałą wodą. Oddzielony od nieprzyjemności dźwięków oraz rozprzestrzenionych niebezpieczeństw. Reagował machinalnie, bez zastanowienia. Dlatego też, stojąc w bezpiecznej odległości, wyrzucał z siebie cząstkę rozgoryczenia. Słowa zlepione w niezrozumiałą plątaninę, uformowaną w postać najostrzejszej strzały. Ugodził ją, prosto w serce, które zatrzymało się na moment; razem z czasem odmierzanym na zabytkowym, drewnianym zegarze. Musiała wiedzieć, że on też coś czuł. Posiadał potrzeby, spychane na drugi tor. Świadomie, kontrolowanie, wedle umowy, którą między sobą zwarli. Absurdalność ów sytuacji, zwalała go z nóg. Przytłaczała potężnym głazem, równając z wyboistością podłoża. Wierzył w potęgę sennych mar, z którymi zadawał się praktycznie codziennie. Przychodziły niespodziewane, mąciły w głowie, przybierając autentyczne postaci. Formowały sylwetki najbliższych, przemawiały tym samym głosem, dublowały dobrze znane emocje. Tak jak teraz. Pogubił się. Chciał po prostu odwrócić się na pięcie, wymaszerować, uciec, jak najdalej, zaszywając się w bezpiecznej oazie. Lecz ona okazała się sprytniejsza. Dopadła go, zatrzymując na drewnianej przeszkodzie, oddając coś, co było dla niego symbolem. Przełknął ślinę, odważył się, aby spojrzeć, jednakże nie widział jej po drugiej stronie. Odwrócona, obojętna, oddana własnym, niewypowiedzianym przeprawom, których nie miał sposobności poznać. Jak się czuła? Dlaczego tak postąpiła? Czym zmusił ją do podjęcia takiej decyzji? Cofnął się machinalnie, chowając przedmiot do głębokiej kieszeni. Rękę, wyciągnął pospiesznie, nie chcąc czuć go pod swoimi palcami. Westchnął, wypuszczając to pytanie, które nie było przecież jego potrzebą. Dopiero wtedy, zmusił ją do skrzyżowania spojrzeń: rozwilgoconych, nieobecnych, czy aby na pewno prawdziwych? I choć całe jego ciało, rwało się do kojącego uścisku, delikatnego pocieszenia, dotyku miękkiego policzka – czekał. Obserwował jak zmienia swą postawę, przybiera fałszywą postać, na którą nie potrafił się już nabrać. Reakcja była natychmiastowa, choć opóźniona: poruszenie brwi, niezidentyfikowane żachnięcie, przypominające nić rozbawienia. Pokręcił głową z niedowierzaniem, a ból rozdzierający klatkę stawał się nie do wytrzymania. Ramiona zaplotły się na klatce piersiowej, aby ustabilizować postawę, zapobiec upadkowi, przeciążającej grawitacji, która ciągnęło go do ziemi. Co się właściwie działo? Na kolejne słowa, nie opanował i parsknął cynicznym, gorzkim śmiechem, wciskając w nią wyraz prawdziwego nieporozumienia. Czy, aby na pewno, nie ucierpiała podczas dzisiejszej przeprawy? – Znalazł sobie kogoś… – powtórzył przyciszonym tonem, był zły. – Czyli czego, bo nie rozumiem? Może wyjdziemy stąd już teraz i pomożesz znaleźć mi, twoim zdaniem tą właściwą osobę? – zaproponował w akcie wymawianej zgryźliwości, desperacji, której nie mógł już opanować. - Pomożesz określić, czego naprawdę chcę... - zamilkł na krótką chwilę. Słowa wypadły nagle, gdy dłonie przesunęły się na boki, a luźne kosmyki na część twarzy: – Ile razy mam ci powtarzać, że to ty jesteś tą osobą… – wyjąkał bezradnie, lecz spotkał się ze ścianą. Wybrała, coś, z czym nie mógł się równać, czego nie pojmował. Zatopił w niej swe beznamiętne spojrzenie i rzucił ostro: – Wojna kiedyś się skończy. – wszystko powróci do normy. Świat potrzebował rekonwalescencji, ulegając otoczce wojny, oddalali się od świadomości, iż zasługiwali na ukojenie oraz prawdziwe szczęście. Mogli to zmienić. Mieli wokół siebie tyle przykładów najbliższych osób, którzy nie zaniechali walki. – Podjęłaś te decyzję samolubnie, stawiając mnie przed faktem dokonanym… – dorzucił jeszcze, konfrontując ją z żalem, wylewającym się z każdej komórki. Nie zareagował na wątłe przeprosiny, odwracając głowę. Nie powinien dłużej, zaprzątać nieswojej przestrzeni. Drzwi uchyliły się zachęcająco, niespodziewanie jako symbol wyproszenia go ze swojego życia. Spojrzał na nią ostatni raz, tęczówkami wilgotnymi od niepuszczonych kropli. Uśmiechnął się cierpko, aby wyjść i już nigdy nie oglądać się za siebie. Rozpaść na skrawku gliny, który nie należał do wroga.



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Drewniany Salon [odnośnik]13.06.23 20:07
Wpatrywała się w niego zaszklonymi oczami. Obraz jej się rozmazywał. Noga bolała okrutnie, ale mocniej ściskało ją serce. Łapała wdech w klatkę partiami, czasem spazmatycznie, czując jak każdy nasączony jest niezliczoną ilością małych igiełek. Cierpiała - przez samą siebie. Zawsze właśnie tak wychodziło ostatecznie. Mogła się zaklinać, że los z niej drwił - i, była w tym część prawdy, lubił drwić z niej okrutnie - ale większości bólu, mogła sama uniknąć. Przewidzieć, zrozumieć, że ciągnie siebie sama ku zgubie. A mimo i tak to robiła. Jakby miała we własną jednostkę wpisaną autodestrukcje. Próbowała jeszcze jakoś się trzymać. Zmęczona, wykończona, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Chciała… już sama nie wiedziała czego. Tylko jedno przeświadczenie pozostawało w niej silne. Musiała być sama - i sama swoją ścieżką podążać. Znaleźć się daleko, blisko tylko z pozornie, czasem po prostu będąc obok, na miejscu. Wyrzekała się siebie, ale robiła to, bo coś przysięgła, do czegoś się zobowiązała. I choć wtedy nie przewidziała wszystkich konsekwencji, nie sądziła, że kiedyś będzie w tym punkcie, nawet teraz, zrobiłaby to ponownie.
Patrzenie ku Vincentowi przynosiło jej ból, przynosiło wspomnienie o wszystkim tym co straciła i wszystkich, czego właśnie pozbywała się przy użyciu własnych rąk, które rozmyślne zaciskała wokół własnego gardła. Łapała oddech obserwując przed sobą znanego człowieka w kompletnie nienznanej reakcji. Cyniczny śmiech przynosił niemal fizyczny ból, wbijał się nieprzyjemnie w bębenki, drażnił, dotykał nadal czułych strun. Jej palce zacisnęły się mocniej na ramieniu, by rozluźnić za chwilę. Miał przecież prawo się wściekać. Znienawidzić ją teraz całkiem. I choćby nie uwierzył jej teraz robiła to też dla niego. Jeszcze przecież o niej zapomni. Ułoży sobie życie z kimś kto zasługiwał na miłość, którą potrafił dać. Którą ją otoczył - ledwie imitację człowieka. A może jedynie wamawiała to sobie, żeby wina którą niosła, zdawała się choć odrobinę lżejsza. Kiedy zaczął mówić rozchyliła lekko wargi, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Czego? Kogoś kto nie będzie tyle poświęcał. Kto nie wrył w swoje serce postanowienia i przysięgi tak rozległo, że nie pozostało wiele miejsca na co innego. Kogoś dobrego i ofiarnego - ale nie w ten sposób co ona skupiony na ludziach i misji. Kogoś kto skupi się na nim całkowicie. Kto pomoże mu wzrosnąć. Kolejne słowa zdawały się ją niemal uderzać. Pokręciła przecząco głową, łapiąc spazmatyczny oddech, opuszczając twarz, pozwalając by włosy przesunęły się na przód.
- Nie mogę nią być. - szepnęła wymieniając dlaczego. Wybrała wojnę. Zrobiła to świadomie i nie mogła - nie powinna - uciekać przed odpowiedzialnością, której się podjęła. Nawet jeśli jej ciężar okazał się cięższy niż zakładała. Nawet jeśli spotkała na swojej drodze coś, czego nie spodziewała się już spotkać. Coś czego pragnęła, czego się obawiała, za czym goniła wcześniej bezskutecznie. Było już za późno - teraz była już o tym pewna.
Wojna się kiedyś skończy
Łzy zatańczyły jej pod powiekami, kiedy zaciskała je z całych sił nadal pochylając głowę. Cóż za absurd, cóż za paranoja. Czy właśnie dokładnie te same słowa nie wypadły kiedyś z jej ust? Świat lubił sobie kpić z tych, którzy na nim żyli. Wiedziała przecież o tym dobrze. Złapała spazmatycznie powietrze, zaciskając mocniej palce na klamce uchylonych drzwi. Cóż za prześmiewczą paranoją byłoby odpowiedzieć mu tym, co sama dostała. Tym, że wojna się nie skończy, nie dla nich. Że póki mrok będzie trwał, będzie musiało istnieć też światło gotowe z nim walczyć. W końcu uniosła głowę, otworzyła oczy, których widok zamazał się nabierając ostrości dopiero po kilku mrugnięciach. Przekrzywiła głowę, jej usta wyginały się, a twarz zdobiła jedynie żałość poniesionych przez oboje strat. Bólu, który niosła niczym niewzruszony kat.
- Kiedyś. Może. Tak. - zgodziła się w końcu, bezradnie wzruszając ramionami. Ale dzisiaj nie było kiedyś, dzisiaj nie było może, nie było też tak. Trwała wojna, a ona tonęła w niej po głowę. Nie mogła uwiązać go przy sobie, dla wizji możliwie niespełnionej przyszłości. Nie mogła i nie chciała - nie umiała patrzeć mu w twarz. Zawiodła jako partnerka, zawiodła jako kobieta. Straciła dziecko, zanim przyszło na świat. Była tylko narzędziem wojny. Rodzina, miłość, nie były dla niej. Musiała iść sama, skupić się na tym w czym była dobra z czym umiała sobie poradzić.
- Podjęłam tą decyzję, zanim nasze ścieżki się zeszły. W swojej arogancji przez chwilę myślałam, że naprawdę mogę mieć wszystko. Nie mogę, tak nie działa świat. - wzięła wdech, robiąc koślawy krok, pociągając za sobą drzwi. Chciała mu powiedzieć, że nikt nie dał jej tego, co on jej dał. Że naprawdę chciałaby móc z nim trwać. Tylko… czy to nie byłoby gorsze? Zapewnienie ile dla niej znaczył. Nie był w stanie jej zrozumieć. Pojąć. Przyjąć do wiadomości i zaakceptować jej wyborów i sposoby bycia. I wcale nie musiał. Może powinien ją obwinić o to wszystko - bo to była jej wina. Widoczna dla każdego kto spojrzał z boku. Znienawidzić całkowicie, obarczyć winą. Była gotowa ją ponieść, już ułożyła ją na własnych ramionach. - Zawsze byłam egoistką. - dodała jeszcze, nie by się wytłumaczyć (a może jednak?) bardziej by dać mu kolejny powód, fakt, który będzie mógł powtarzać z myślą o niej.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Drewniany Salon - Page 5 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks

Strona 5 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5

Drewniany Salon
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach