Dróżka przed domem - Wrzosy i Wybrzeże
AutorWiadomość
Przed domem
Do domu dochodzi się dróżką biegnącą wzdłuż wybrzeża. Latem kwitną tutaj wrzosy i polne kwiaty, a o każdej porze roku czuć morską bryzą.
Can I not save one
from the pitiless wave?
/ 15 maja
Maj zawsze kojarzył jej się z ciepłym deszczem. Wiosna była już w pełni, a termometry pokazywały coraz to wyższe temperatury. W Wielkiej Brytanii jednak maj zwykle był deszczowym miesiącem. Nawet wielka i pełna anomalii burza nawiedziła Londyn właśnie w maju. Lucinda bardzo lubiła tę porę roku. Wszystko budziło się do życia, a miasto zdawało się być jakby czystsze. Przechadzanie się na świeżym powietrzem nie wiązało się ze śniegiem w oczach i oszronionymi włosami. Możliwe, że był to dla niej też miesiąc nadziei. Z racji tego, że urodziła się w maju jakoś przychylniej na niego patrzyła. Jakoś łatwiej i przyjemniej mijały jej obarczone wojną dni. Minął też rok od jej przynależności do Zakonu Feniksa. Kto by powiedział, że już tak długo walczy w imię pokoju i sprawiedliwości. Ktoś by powiedział, że rok to naprawdę długo, a w Londynie przecież nie dzieje się wcale lepiej, ale ona widziała to co zdołali osiągnąć. Nadal wiele dzieliło ich od końca, ale liczyła na to, że prędzej czy później uda im się zaprowadzić porządek w magicznej społeczności. Miała nadzieje, że wszystko wróci do normy, choć ta już dawno zmieniła swoją definicję. Bo chyba nikt nie podejrzewał, że po tym wszystkim nadal będą tymi samymi ludźmi co wcześniej. Po tak wielu cierpieniach, krzywdach, pożegnaniach i zdradach nie można było wrócić już do dawnych postanowień, do dawnego życia. Chyba nawet by tego nie chciała, bo Merlin jej świadkiem, że naprawdę dużo się przez ten rok nauczyła.
Umówiły się z Justy na trochę normalności. Już nie pamiętała nawet kiedy ostatnio spędziły czas tak po prostu. Bez misji, planowanych starć czy klątw. Chociaż obie doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że bez względu na wszystko mogą się do siebie zwrócić to jednak obecna sytuacja nie sprzyjała zwykłym pogawędkom. Tak jakby bycie ze sobą było czymś złym. Jakby traciły czasu. Dzisiaj jednak nie miały zamiaru tracić czasu. Obie zgodziły się, że mogą spotkanie wykorzystać na szybki trening, a dopiero później zająć się powrotem do normalności. Dla Lucindy była to idealna opcja. W ostatnim czasie wiele poświęciła na doskonalenie swoich umiejętności. Chciała być dobra w tym co robi, chciała nie dać się już zaskoczyć. Być sprytniejsza i silniejsza, bo ze swoją chorobą nie mogła liczyć na własne szczęście.
Lucinda mogła jedynie pozazdrościć Tonks tak pięknego widoku przed domem. Ona sama w ostatnim czasie zbyt przyjemnych nie miała. Londyn nie był już tym samym miejscem. Mało tego, nawet spanie na Pokątnej było zwyczajnie niebezpieczne więc we własnym domu czuła się jak intruz. – No, no – zaczęła głośniej zbliżając się do czekającej na nią czarownicy. – Myślałaś nad prowadzeniem agroturystyki? Sama bym zafundowała sobie nocleg pod gołym niebem z takim widokiem. – dodała wciągając ręce w stronę kobiety by po chwili zamknąć ją w uścisku. Skłamałaby mówiąc, że się za nią nie stęskniła. Za normalną rozmową, przebywaniem z drugą osobą bez konieczności analizowania wszystkich słów, które padną. – Wszystko w porządku? – zapytała odsuwając się od czarownicy i spoglądając na nią czujnym wzrokiem. Tak wiele się działo, że na to pytanie na pewno ciężko było odpowiedzieć. Czasami wydawało się wręcz absurdalne, a jednak potrzebne. By wszystko sobie poukładać.
Maj zawsze kojarzył jej się z ciepłym deszczem. Wiosna była już w pełni, a termometry pokazywały coraz to wyższe temperatury. W Wielkiej Brytanii jednak maj zwykle był deszczowym miesiącem. Nawet wielka i pełna anomalii burza nawiedziła Londyn właśnie w maju. Lucinda bardzo lubiła tę porę roku. Wszystko budziło się do życia, a miasto zdawało się być jakby czystsze. Przechadzanie się na świeżym powietrzem nie wiązało się ze śniegiem w oczach i oszronionymi włosami. Możliwe, że był to dla niej też miesiąc nadziei. Z racji tego, że urodziła się w maju jakoś przychylniej na niego patrzyła. Jakoś łatwiej i przyjemniej mijały jej obarczone wojną dni. Minął też rok od jej przynależności do Zakonu Feniksa. Kto by powiedział, że już tak długo walczy w imię pokoju i sprawiedliwości. Ktoś by powiedział, że rok to naprawdę długo, a w Londynie przecież nie dzieje się wcale lepiej, ale ona widziała to co zdołali osiągnąć. Nadal wiele dzieliło ich od końca, ale liczyła na to, że prędzej czy później uda im się zaprowadzić porządek w magicznej społeczności. Miała nadzieje, że wszystko wróci do normy, choć ta już dawno zmieniła swoją definicję. Bo chyba nikt nie podejrzewał, że po tym wszystkim nadal będą tymi samymi ludźmi co wcześniej. Po tak wielu cierpieniach, krzywdach, pożegnaniach i zdradach nie można było wrócić już do dawnych postanowień, do dawnego życia. Chyba nawet by tego nie chciała, bo Merlin jej świadkiem, że naprawdę dużo się przez ten rok nauczyła.
Umówiły się z Justy na trochę normalności. Już nie pamiętała nawet kiedy ostatnio spędziły czas tak po prostu. Bez misji, planowanych starć czy klątw. Chociaż obie doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że bez względu na wszystko mogą się do siebie zwrócić to jednak obecna sytuacja nie sprzyjała zwykłym pogawędkom. Tak jakby bycie ze sobą było czymś złym. Jakby traciły czasu. Dzisiaj jednak nie miały zamiaru tracić czasu. Obie zgodziły się, że mogą spotkanie wykorzystać na szybki trening, a dopiero później zająć się powrotem do normalności. Dla Lucindy była to idealna opcja. W ostatnim czasie wiele poświęciła na doskonalenie swoich umiejętności. Chciała być dobra w tym co robi, chciała nie dać się już zaskoczyć. Być sprytniejsza i silniejsza, bo ze swoją chorobą nie mogła liczyć na własne szczęście.
Lucinda mogła jedynie pozazdrościć Tonks tak pięknego widoku przed domem. Ona sama w ostatnim czasie zbyt przyjemnych nie miała. Londyn nie był już tym samym miejscem. Mało tego, nawet spanie na Pokątnej było zwyczajnie niebezpieczne więc we własnym domu czuła się jak intruz. – No, no – zaczęła głośniej zbliżając się do czekającej na nią czarownicy. – Myślałaś nad prowadzeniem agroturystyki? Sama bym zafundowała sobie nocleg pod gołym niebem z takim widokiem. – dodała wciągając ręce w stronę kobiety by po chwili zamknąć ją w uścisku. Skłamałaby mówiąc, że się za nią nie stęskniła. Za normalną rozmową, przebywaniem z drugą osobą bez konieczności analizowania wszystkich słów, które padną. – Wszystko w porządku? – zapytała odsuwając się od czarownicy i spoglądając na nią czujnym wzrokiem. Tak wiele się działo, że na to pytanie na pewno ciężko było odpowiedzieć. Czasami wydawało się wręcz absurdalne, a jednak potrzebne. By wszystko sobie poukładać.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ostatnie miesiące były ciężkie. Skupione wokół kolejnych zadań, misji, wszystkiego tego, co mogło doprowadzić ich do zwycięstwa. Kolejne plany, kolejne działania, to wszystko co zaprzątało Justine głowę w ostatnich dniach. Wiedziała, że zaniedbała niektóre relacje, ale nie była w stanie poświęcić czasu na wszystko. A tego wszystkiego było i tak dużo. Zwłaszcza z przeprowadzką, na którą zdecydował się Michael. Ona sama dzieliła swoje życie na dwa, podszywając się pod kogoś innego. Do tego jednocześnie kształcąc swoje umiejętności z zakresu białej magii głównie, wiedząc, że jest już blisko osiągnięcia tego, o czym czytała ostatnio. Próby których podjęła się kilka dni temu spełzły na niczym. Nadal robiła coś nie tak, musiała jeszcze dokładnie zrozumieć, gdzie popełniała błąd. To był klucz do rozwiązania tej zagadki, wiedziała że tak. A kiedy otworzy te drzwi, odnajdzie niematerialny klucz… cóż z pewnością ułatwi to życie. Nie tylko jej, ale kilku innym osobom. Wiedziała, że w tych czasach, możliwość ukrycia, czy założenia odpowiednich zabezpieczeń jest więcej, niż potrzebna. Nie mogła więc odpuścić, ani się zatrzymać.
Myśl by napisać do Lucindy spadła na nią nagle. Poza spotkaniami Zakonu ostatni raz widziały się też nie w prywatnych celach, a by ściągnąć z jej ramion klątwę. Po trochu obie były winne, ale chyba nie trzeba było wskazywać palcami i odnajdywać winnych. Ostatnie spotkanie zresztą nie było wcale przyjemniejsze. Nie potrafili przedrzeć się przez tą wizję grupy przyjaciół walczącej o lepszy świat. Byli nią, to prawda, ale nie chodziło tylko o to. Wyszła na zewnątrz, kiedy znajoma sylwetka zamajaczyła jej w oddali. Uniosła rękę, żeby pomachać do Lucindy unosząc lekko kącik ust ku górze. Ułożyła lewą dłoń na biodrze, by prawą unieść do góry i założyć za ucho jasne kosmyki, które wyciągnął zza niego wiatr.
- Możesz dziś zostać na noc. Zapłacisz ściągając ze mnie kolejną klątwę. - zażartowała lekko, uśmiechając się porozumiewawczo. W tej chwili nie ciążyła na niej żadna - a przynajmniej o żadnej takiej nie wiedziała - nie licząc klątwy Wildów, które, cóż Vincent nazwał bzdurami. Może zwyczajnie, wierzyła w bzdury. Z początku lekko zesztywniała, zaraz jednak uniosła ręce żeby opleść ciało przyjaciółki. Zrobiła jej się na chwilę lżej. Padające pytanie sprawiło że zasznurowała usta i zmarszczyła lekko brwi.
- W ogóle, czy w szczególe? - zapytała unosząc rękę, żeby podrapać się po karku. Wzruszyła lekko ramionami. - Musisz chyba doprecyzować. Bo ogólnie jakoś sobie radzimy. - my, cała czwórka. - Kerstin postanowiła wrócić. - wywróciła lekko oczami nie będąc pewną, czy Lucinda widziała ją na weselu Macmillanów. Stwierdzeniu towarzyszyło lekkie westchnięcie i widoczna troska i strach i młodszą siostrę. - A jak z tobą? Oddali już twoją rękę, czy jak to się tam mówi? - zapytała pozostając w okolicach ślubów.
- Coś konkretnie chciałabyś poćwiczyć? - zapytała spoglądając na blondynkę naprzeciwko siebie. Ona sama wiedziała, że zaniedbała transmutację. Musiała też poćwiczyć własną zwinność, by ta pozostawała na odpowiednim poziomie mimo obecnego braku codziennego szkolenia.
Myśl by napisać do Lucindy spadła na nią nagle. Poza spotkaniami Zakonu ostatni raz widziały się też nie w prywatnych celach, a by ściągnąć z jej ramion klątwę. Po trochu obie były winne, ale chyba nie trzeba było wskazywać palcami i odnajdywać winnych. Ostatnie spotkanie zresztą nie było wcale przyjemniejsze. Nie potrafili przedrzeć się przez tą wizję grupy przyjaciół walczącej o lepszy świat. Byli nią, to prawda, ale nie chodziło tylko o to. Wyszła na zewnątrz, kiedy znajoma sylwetka zamajaczyła jej w oddali. Uniosła rękę, żeby pomachać do Lucindy unosząc lekko kącik ust ku górze. Ułożyła lewą dłoń na biodrze, by prawą unieść do góry i założyć za ucho jasne kosmyki, które wyciągnął zza niego wiatr.
- Możesz dziś zostać na noc. Zapłacisz ściągając ze mnie kolejną klątwę. - zażartowała lekko, uśmiechając się porozumiewawczo. W tej chwili nie ciążyła na niej żadna - a przynajmniej o żadnej takiej nie wiedziała - nie licząc klątwy Wildów, które, cóż Vincent nazwał bzdurami. Może zwyczajnie, wierzyła w bzdury. Z początku lekko zesztywniała, zaraz jednak uniosła ręce żeby opleść ciało przyjaciółki. Zrobiła jej się na chwilę lżej. Padające pytanie sprawiło że zasznurowała usta i zmarszczyła lekko brwi.
- W ogóle, czy w szczególe? - zapytała unosząc rękę, żeby podrapać się po karku. Wzruszyła lekko ramionami. - Musisz chyba doprecyzować. Bo ogólnie jakoś sobie radzimy. - my, cała czwórka. - Kerstin postanowiła wrócić. - wywróciła lekko oczami nie będąc pewną, czy Lucinda widziała ją na weselu Macmillanów. Stwierdzeniu towarzyszyło lekkie westchnięcie i widoczna troska i strach i młodszą siostrę. - A jak z tobą? Oddali już twoją rękę, czy jak to się tam mówi? - zapytała pozostając w okolicach ślubów.
- Coś konkretnie chciałabyś poćwiczyć? - zapytała spoglądając na blondynkę naprzeciwko siebie. Ona sama wiedziała, że zaniedbała transmutację. Musiała też poćwiczyć własną zwinność, by ta pozostawała na odpowiednim poziomie mimo obecnego braku codziennego szkolenia.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Po świecie chodziło tak wielu czarodziejów. Zakon zrzeszał ludzi skrajnie różnych od siebie. Każdy specjalizował się w czymś innym i każdy miał swoją rolę do odegrania w trakcie toczącej się wojny. Gdyby jednak mogła cofnąć się do lat szkolnych nie potrafiłaby dopasować znanych jej twarzy do konkretnej organizacji. W końcu większość czarodziejów to albo jej przyjaciele, albo rodzina. Rzadko zdarzało się, że twarz osoby zasiadającej z nią przy tym samym stole w Starej Chacie jest twarzą całkowicie obcej jej osoby. To w jakimś stopniu było pocieszające. Dogadywała się z ludźmi dzielącymi z nią poglądy i to nie tylko te wojenne. Z drugiej strony jednak skoro po świecie chodziło tak wielu czarodziejów to czemu nadal w tej wojnie walczą sami? Nie można znać każdego, nie można zapamiętać każdej twarzy. To, że Zakon składał się z bliskich jej osób świadczyło o tym, że nadal było ich za mało. Inne państwa nie angażowały się w wojnę o Londyn. Może bali się, że gniew Voldemorta spłynie też na nich, a może zwyczajnie nie chcieli brać udziału w wojnie, która ich nie dotyczy. Lucinda poznała wiele kultur podczas swoich wypraw i wiele narodów. Gdyby stanęła przed wyborem czy pomóc czy uciec prawdopodobnie bez mrugnięcia okiem zdecydowałaby się pomóc. Nie chciało jej się wierzyć, że na świecie nie ma właśnie takich ludzi. Liczyły się jednak fakty, a ten nasuwał się sam – w tej wojnie przyszło im walczyć polegając jedynie na własnych umiejętnościach. I nie było to nic złego, bo tych mieli pełen asortyment.
Na słowa Justine blondynka uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu – Mam nadzieje, że nie będę już musiała – odparła mając na myśli klątwę. – Gdyby jednak to wiesz gdzie mnie szukać – dodała. Bez względu na to czy postanowi zająć dzisiaj miejsce pod gołym niebem czy nie. Zawsze by jej pomogła bez względu na to co należałoby zrobić. O to chyba też chodziło w tego typu relacjach. Mogły nie rozmawiać ze sobą szmat czasu, mogły skupić się jedynie na wojnie, ale finalnie Lucinda byłaby gotowa chronić ją, gdyby przyszła taka potrzeba.
- Zdecydowanie w szczególe – odparła spoglądając na blondynkę z zaciekawieniem. W ogóle to nikt chyba nie mógł powiedzieć, że jest „w porządku”. Raz było lepiej, a raz gorzej, ale pojęcie normy ich aktualnego funkcjonowania bardzo się zmieniło przez ostatnie miesiące, a nawet lata. Kiedy czasami zastanawia się nad tym co będzie, gdy wojna się skończy łapie się na tym, że nie potrafi sobie tego wyobrazić. Co zrobiłaby najpierw? Jakby się zachowała, gdyby nie trzeba było walczyć. Normalność była już inna. – Dlaczego postanowiła wrócić? – zapytała zaskoczona. Wcale nie dziwiła się temu, że Tonks wygląda na zmartwioną. I tak było w jej otoczeniu wiele osób, o które musiała się troszczyć. O życie których się bała. To zawsze było kolejne brzemię.
Na pytanie blondynki uśmiechnęła się ponuro. – Darowali mi już – zaczęła ze wzruszeniem ramion. – Myślałam, że będą bardziej walczyć o moją szlachetność, ale jak widać jestem już za stara. Ponoć w tym wieku zostają nam już tylko koty – dodała uśmiechając się przy tym szeroko. Jakoś sam fakt jej nie przeszkadzał. Miała już dosyć miłości. Miała dosyć rozczarowań i bólu. Może gdyby przestała się angażować w tego typu relacje to przestałaby cierpieć. Wmawiała sobie to i nawet coraz łatwiej jej to przychodziło. Kiedyś usłyszała, że ten stan nazywa się wyparciem, ale jej z tym całym wyparciem było do twarzy.
- Obronę – odparła od razu. – W sensie pomyślałam, że możemy ogólnie trochę poćwiczyć chociaż prawdopodobnie skończę z obitym tyłkiem. Zauważyłam, że im częściej utrwalam to co właściwie już umiem tym łatwiej mi później jest w walce. Kto by się spodziewał, że będę cytować Hogwarckich nauczycieli. – dodała przewracając oczami. Życie weryfikuje wiele spraw.
Na słowa Justine blondynka uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu – Mam nadzieje, że nie będę już musiała – odparła mając na myśli klątwę. – Gdyby jednak to wiesz gdzie mnie szukać – dodała. Bez względu na to czy postanowi zająć dzisiaj miejsce pod gołym niebem czy nie. Zawsze by jej pomogła bez względu na to co należałoby zrobić. O to chyba też chodziło w tego typu relacjach. Mogły nie rozmawiać ze sobą szmat czasu, mogły skupić się jedynie na wojnie, ale finalnie Lucinda byłaby gotowa chronić ją, gdyby przyszła taka potrzeba.
- Zdecydowanie w szczególe – odparła spoglądając na blondynkę z zaciekawieniem. W ogóle to nikt chyba nie mógł powiedzieć, że jest „w porządku”. Raz było lepiej, a raz gorzej, ale pojęcie normy ich aktualnego funkcjonowania bardzo się zmieniło przez ostatnie miesiące, a nawet lata. Kiedy czasami zastanawia się nad tym co będzie, gdy wojna się skończy łapie się na tym, że nie potrafi sobie tego wyobrazić. Co zrobiłaby najpierw? Jakby się zachowała, gdyby nie trzeba było walczyć. Normalność była już inna. – Dlaczego postanowiła wrócić? – zapytała zaskoczona. Wcale nie dziwiła się temu, że Tonks wygląda na zmartwioną. I tak było w jej otoczeniu wiele osób, o które musiała się troszczyć. O życie których się bała. To zawsze było kolejne brzemię.
Na pytanie blondynki uśmiechnęła się ponuro. – Darowali mi już – zaczęła ze wzruszeniem ramion. – Myślałam, że będą bardziej walczyć o moją szlachetność, ale jak widać jestem już za stara. Ponoć w tym wieku zostają nam już tylko koty – dodała uśmiechając się przy tym szeroko. Jakoś sam fakt jej nie przeszkadzał. Miała już dosyć miłości. Miała dosyć rozczarowań i bólu. Może gdyby przestała się angażować w tego typu relacje to przestałaby cierpieć. Wmawiała sobie to i nawet coraz łatwiej jej to przychodziło. Kiedyś usłyszała, że ten stan nazywa się wyparciem, ale jej z tym całym wyparciem było do twarzy.
- Obronę – odparła od razu. – W sensie pomyślałam, że możemy ogólnie trochę poćwiczyć chociaż prawdopodobnie skończę z obitym tyłkiem. Zauważyłam, że im częściej utrwalam to co właściwie już umiem tym łatwiej mi później jest w walce. Kto by się spodziewał, że będę cytować Hogwarckich nauczycieli. – dodała przewracając oczami. Życie weryfikuje wiele spraw.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Cóż, nie sądziła by miała ponownie natknąć się na klątwę. Ale nie mogła być tego pewną. Była pozorna, jeśli chodziło o dotykanie przedmiotów, których pochodzenia nie znała. Ale do dzisiaj nie wiedziała dokładnie jak została przeklęta za pierwszym razem. Ani z czym tak naprawdę wiązały się klątwy. Z pewnością były czarnomagiczne, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Ale nie znała się na runach i nie zamierzała udawać, że jest inaczej, czy że rozumie z nich cokolwiek. Nie rozumiała, taka była prawda. Jej mocną stroną była biała magia, rozumiała ją kompletnie, ale jeszcze nie całkowicie. Nadal pozostawały rzeczy, które musiała odkryć. Wiedziała jednak na tyle wiele, by czuć się pewnie z własnymi umiejętnościami. Już dawno wyszła poza granicę przeciętnej wiedzy, zdawała sobie z tego sprawę, jednocześnie uważała, że jest to też koniecznie, kiedy stawali w obliczu ludzi którzy zgłębiali czarną, splugawioną magię. Nie mogli poddać się takim wynaturzeniom. Nie dzisiaj, właściwie nie nigdy. Zamierzała walczyć tak jak przysięgała - do ostatniej kropli krwi. Na słowa Lucindy rozłożyła bezradnie dłonie.
- Znasz mnie, zawsze ściągam na siebie problemy. - wyznała ze spokojem, wzruszając ramionami, kiedy opuściła ręce wzdłuż ciała. - Poza tym, ostatnio odkryłam że masz konkurencję na rynku. - polany nawiązując do innego łamacza, którego znała, poruszając brwiami. Ruszyła w kierunku domu, a Lucinda dotrzymała jej kroku. Nie śpieszyła się, bo dzisiaj nie miała większych planów.
- Nie przepadam za szczegółami. - mruknęła, wsadzając dłonie do kieszeni cienkiego płaszcza, który miała na ramionach. Nie bardzo wiedziała co mogłaby powiedzieć. Który z tematów poruszyć. Zaraz jednak wyciągnęła dłoń z kieszeni i uniosła rękę by założyć kilka jasnych kosmyków za uszy. Zmarszczyła brwi. - Chyba jestem zmęczona. - przyznała spokojnie stawiając kolejne kroki. Zmęczona oczekiwaniami wobec niej, ciągłą potrzebą innych, by udowadniała swoje umiejętności. Ciągłym martwieniem się o innych zakonników i o to, jaki kolejny krok wykonają przeciwników. Była zmęczona. Nie fizycznie, ale psychicznie. Wzruszyła ramionami na pytanie o Kerstin. - Przekonała ojca, że jest nam tutaj potrzebna. Mówi, że chce pomóc jak może, choć wie, że nie może wiele. Mówi, że chce tu być, nawet jeśli to niebezpiecznie i nawet, jeśli może przynieść jej śmierć. - uniosła głowę, żeby spojrzeć na niebo nad ich głowami. Widoczne strapienie pojawiło się na jej twarzy. - Łatwiej, byłoby trzymać ją dalej. Ale czy lepiej? Nie jestem pewna. - przyznała ze spokojem, opuszczając głowę i spoglądając na Lucindę. Nie mogła zrozumieć dokładnie, jak się czuje ich siostra, mogła tylko przypuszczać. Zawsze na uboczu ich wszystkich, poza światem w którym oni żyli, próbując znaleźć miejsce dla samej siebie. Nie mogło to być łatwe, być innym, nawet jeśli ojciec był taki sam.
- Cóż, ostatecznie koty nie są takie złe. - mruknęła marszcząc lekko nos. Bo nie były. Sama nie wiedziała czy zdecydowała się właśnie na kota, ale z pewnością życie z nimi było… łatwiejsze. Nie obarczone trudem tworzenia relacji.
Wysłuchała oczekiwań Lucindy, by unieść rękę i przeciągnąć dłonią po karku. Zatrzymała się w końcu na polanie pośród drzew, wokół zdawało się całkowicie pusto. Przymknęła na chwilę powieki obracając głową.
- Jak chcesz ćwiczyć obronę, to ważne będzie, żeby uroki miały trafić. - podsumowała spokojnie wyciągając z kieszeni różdżkę i obracając nią w palcach. - Nie widzę potrzeby sięgania po skomplikowane zaklęcia. - Adipsio, Impeta, Inendio, Rictusempra. - wymieniła ze spokojem jedne z prostszych uroków przestępując z nogi na nogę. - Przy moich umiejętnościach wystarczą, żebyś była zmuszona użyć różnych opcji obrony. - wyjaśniła cofając się o krok od Lucindy. - Chociaż tyłek możesz trochę obić. - przestrzegła, unosząc jeden z kącików ust ku górze. - Jeśli chcesz poćwiczyć też uroki, nie musisz się ograniczać z wyborem. - dodała wątpiąc, żeby kobieta była w stanie przebić się przez jej obronę. Mogła zostawić jej w tym względzie swobodę. W przypadku własnych umiejętności musiała nałożyć jakieś ograniczenia. To miał być tylko trening, nie walka. Nie musiała sięgać po wszystko.
- Znasz mnie, zawsze ściągam na siebie problemy. - wyznała ze spokojem, wzruszając ramionami, kiedy opuściła ręce wzdłuż ciała. - Poza tym, ostatnio odkryłam że masz konkurencję na rynku. - polany nawiązując do innego łamacza, którego znała, poruszając brwiami. Ruszyła w kierunku domu, a Lucinda dotrzymała jej kroku. Nie śpieszyła się, bo dzisiaj nie miała większych planów.
- Nie przepadam za szczegółami. - mruknęła, wsadzając dłonie do kieszeni cienkiego płaszcza, który miała na ramionach. Nie bardzo wiedziała co mogłaby powiedzieć. Który z tematów poruszyć. Zaraz jednak wyciągnęła dłoń z kieszeni i uniosła rękę by założyć kilka jasnych kosmyków za uszy. Zmarszczyła brwi. - Chyba jestem zmęczona. - przyznała spokojnie stawiając kolejne kroki. Zmęczona oczekiwaniami wobec niej, ciągłą potrzebą innych, by udowadniała swoje umiejętności. Ciągłym martwieniem się o innych zakonników i o to, jaki kolejny krok wykonają przeciwników. Była zmęczona. Nie fizycznie, ale psychicznie. Wzruszyła ramionami na pytanie o Kerstin. - Przekonała ojca, że jest nam tutaj potrzebna. Mówi, że chce pomóc jak może, choć wie, że nie może wiele. Mówi, że chce tu być, nawet jeśli to niebezpiecznie i nawet, jeśli może przynieść jej śmierć. - uniosła głowę, żeby spojrzeć na niebo nad ich głowami. Widoczne strapienie pojawiło się na jej twarzy. - Łatwiej, byłoby trzymać ją dalej. Ale czy lepiej? Nie jestem pewna. - przyznała ze spokojem, opuszczając głowę i spoglądając na Lucindę. Nie mogła zrozumieć dokładnie, jak się czuje ich siostra, mogła tylko przypuszczać. Zawsze na uboczu ich wszystkich, poza światem w którym oni żyli, próbując znaleźć miejsce dla samej siebie. Nie mogło to być łatwe, być innym, nawet jeśli ojciec był taki sam.
- Cóż, ostatecznie koty nie są takie złe. - mruknęła marszcząc lekko nos. Bo nie były. Sama nie wiedziała czy zdecydowała się właśnie na kota, ale z pewnością życie z nimi było… łatwiejsze. Nie obarczone trudem tworzenia relacji.
Wysłuchała oczekiwań Lucindy, by unieść rękę i przeciągnąć dłonią po karku. Zatrzymała się w końcu na polanie pośród drzew, wokół zdawało się całkowicie pusto. Przymknęła na chwilę powieki obracając głową.
- Jak chcesz ćwiczyć obronę, to ważne będzie, żeby uroki miały trafić. - podsumowała spokojnie wyciągając z kieszeni różdżkę i obracając nią w palcach. - Nie widzę potrzeby sięgania po skomplikowane zaklęcia. - Adipsio, Impeta, Inendio, Rictusempra. - wymieniła ze spokojem jedne z prostszych uroków przestępując z nogi na nogę. - Przy moich umiejętnościach wystarczą, żebyś była zmuszona użyć różnych opcji obrony. - wyjaśniła cofając się o krok od Lucindy. - Chociaż tyłek możesz trochę obić. - przestrzegła, unosząc jeden z kącików ust ku górze. - Jeśli chcesz poćwiczyć też uroki, nie musisz się ograniczać z wyborem. - dodała wątpiąc, żeby kobieta była w stanie przebić się przez jej obronę. Mogła zostawić jej w tym względzie swobodę. W przypadku własnych umiejętności musiała nałożyć jakieś ograniczenia. To miał być tylko trening, nie walka. Nie musiała sięgać po wszystko.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Lucinda doskonale wiedziała jak to jest ściągać na siebie niepotrzebne problemy. Zawsze miała z tym problem. Jej charakter nie pozwalał jej na stanie z boku. Ktoś kiedyś jej powiedział, że na siłę chce wszystkich uszczęśliwiać przez co w niemal każdej sytuacji staje w środku chaosu. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że po tylu latach była już tym zwyczajnie zmęczona. Chciałaby tak dla odmiany przyciągnąć do siebie coś co nie będzie spędzać jej sen z powiek. Chociaż raz. Nie odpowiedziała jednak na słowa kobiety, a jedynie pokiwała głową ze zrozumieniem i uśmiechnęła się delikatnie. Obie doskonale wiedziały, że niektórych cech charakteru po prostu nie da się zmienić. Na niektóre sytuacje po prostu jest się z góry skazanym.
Kiedy blondynka wspomniała o konkurencji szlachcianka delikatnie uniosła brew w pytającym geście. W ostatnim czasie wielu znawców run doszkoliło się w łamaniu klątw i robiło jej konkurencję. Może to było nawet za duże słowo. Odkąd wybuchła wojna jakoś nie czuła potrzeby powrotu na szlak czy też brania dodatkowych zleceń. Nie chodziło o to, że jej tego nie brakowało – wręcz przeciwnie. Była jednak osobą, która stawia na pierwszym planie rzeczy najistotniejsze, a w tym momencie bardziej zależało jej na misji Zakonu. Zależało jej na tym by pomagać innym odnaleźć się w tak pokręconej rzeczywistości jaka nastała. – Kogo? – zapytała szczerze zainteresowana. – To ktoś kogo znam? – dodała jeszcze analizując w głowie znanych jej łamaczy. Nawet domyślała się o kim może mówić.
- Wierzę – odparła szczerze i utkwiła na dłuższą chwilę wzrok w twarzy Tonks. Była blada. Na pewno w ostatnim czasie życie dało jej w kość. Czuła podobne zmęczenie. Ból nie był natury fizycznej, ale czuła ciągły ucisk w klatce i niepewność. Już przyzwyczaiła się do tego, że nie może przespać jednej nocy w całości, że budzi się nasłuchując tego co dzieje się za ścianą. Nie wierzyła, żeby zakończenie wojny miało już coś w tym kontekście zmienić. Niektórych rzeczy nie można było już cofnąć. – Ja też nie znalazłabym momentu na to by odpocząć. – nie chodziło o to, że brakowało jej czasu.
Blondynka czasami zazdrościła innym bliskich kontaktów z rodziną. Ona nigdy podobnego ciepła od swoich bliskich nie odczuła. Nikt się o nią nie martwił. Właściwie jedyne co słuchała to wymagania, którym wcale sprostać nie chciała. Po tylu latach nie czuła żalu do swojej rodziny, bo tak naprawdę niewiele ją z nimi łączyło. Jednak zazdrościła podobnych relacji – troski, wsparcia i pomocy. Z drugiej strony to zawsze niosło ze sobą strach, a już w szczególności teraz kiedy było tak wiele zagrożenie. – Wierzę, że chciała dobrze – zaczęła przenosząc spojrzenie na rozciągający się horyzont. – Sama na jej miejscu pewnie postąpiłabym podobnie. Co nie zmienia faktu, że tym bardziej nie odpoczniesz. – dodała stawiając się na jej miejscu. Kolejna osoba, o którą należało się martwić. Kolejna, której musiała bronić. W takich sytuacjach każdy potrzebował kogoś kto się o niego zatroszczy. Lucinda coraz częściej miała jednak wrażenie, że powinna zostać sama.
Szlachcianka nie miała zamiaru się ograniczać. Chciała z tego treningu wyciągnąć tyle ile tylko mogła. Chociaż wolała przede wszystkim skupić się na obronie to inne dziedziny magii także były ważne. – W to nie wątpię – odparła, kiedy kobieta stwierdziła, że może obić swój tyłek. – Zaczynajmy – dodała jeszcze z głośnym westchnięciem.
szafka zniknięć
z.t x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kiedy blondynka wspomniała o konkurencji szlachcianka delikatnie uniosła brew w pytającym geście. W ostatnim czasie wielu znawców run doszkoliło się w łamaniu klątw i robiło jej konkurencję. Może to było nawet za duże słowo. Odkąd wybuchła wojna jakoś nie czuła potrzeby powrotu na szlak czy też brania dodatkowych zleceń. Nie chodziło o to, że jej tego nie brakowało – wręcz przeciwnie. Była jednak osobą, która stawia na pierwszym planie rzeczy najistotniejsze, a w tym momencie bardziej zależało jej na misji Zakonu. Zależało jej na tym by pomagać innym odnaleźć się w tak pokręconej rzeczywistości jaka nastała. – Kogo? – zapytała szczerze zainteresowana. – To ktoś kogo znam? – dodała jeszcze analizując w głowie znanych jej łamaczy. Nawet domyślała się o kim może mówić.
- Wierzę – odparła szczerze i utkwiła na dłuższą chwilę wzrok w twarzy Tonks. Była blada. Na pewno w ostatnim czasie życie dało jej w kość. Czuła podobne zmęczenie. Ból nie był natury fizycznej, ale czuła ciągły ucisk w klatce i niepewność. Już przyzwyczaiła się do tego, że nie może przespać jednej nocy w całości, że budzi się nasłuchując tego co dzieje się za ścianą. Nie wierzyła, żeby zakończenie wojny miało już coś w tym kontekście zmienić. Niektórych rzeczy nie można było już cofnąć. – Ja też nie znalazłabym momentu na to by odpocząć. – nie chodziło o to, że brakowało jej czasu.
Blondynka czasami zazdrościła innym bliskich kontaktów z rodziną. Ona nigdy podobnego ciepła od swoich bliskich nie odczuła. Nikt się o nią nie martwił. Właściwie jedyne co słuchała to wymagania, którym wcale sprostać nie chciała. Po tylu latach nie czuła żalu do swojej rodziny, bo tak naprawdę niewiele ją z nimi łączyło. Jednak zazdrościła podobnych relacji – troski, wsparcia i pomocy. Z drugiej strony to zawsze niosło ze sobą strach, a już w szczególności teraz kiedy było tak wiele zagrożenie. – Wierzę, że chciała dobrze – zaczęła przenosząc spojrzenie na rozciągający się horyzont. – Sama na jej miejscu pewnie postąpiłabym podobnie. Co nie zmienia faktu, że tym bardziej nie odpoczniesz. – dodała stawiając się na jej miejscu. Kolejna osoba, o którą należało się martwić. Kolejna, której musiała bronić. W takich sytuacjach każdy potrzebował kogoś kto się o niego zatroszczy. Lucinda coraz częściej miała jednak wrażenie, że powinna zostać sama.
Szlachcianka nie miała zamiaru się ograniczać. Chciała z tego treningu wyciągnąć tyle ile tylko mogła. Chociaż wolała przede wszystkim skupić się na obronie to inne dziedziny magii także były ważne. – W to nie wątpię – odparła, kiedy kobieta stwierdziła, że może obić swój tyłek. – Zaczynajmy – dodała jeszcze z głośnym westchnięciem.
szafka zniknięć
z.t x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Ostatnio zmieniony przez Lucinda Hensley dnia 22.01.21 13:29, w całości zmieniany 1 raz
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Po uprzednim wskazaniu przez Vincenta miejsca, do którego miał prowadzić świstoklik, Jayden spędził na wybrzeżu dobrą godzinę, nie przejmując się przypatrującemu się mu czarodziejowi. Może i jego towarzysz się niecierpliwił, ale astronom musiał zapoznać się z okolicą, poznać najmniejszy element tworzący jego naturę i dobrać odpowiedni przedmiot mający być teleportacyjnym przenosicielem. Spacerując w milczeniu po dróżce wśród wrzosów, czarodziej nie miał pojęcia, że niedaleko mieszkał ojciec chrzestny jednego z jego dzieci, a także jego siostra - poszukiwana listem gończym członkini Zakonu Feniksa. I równocześnie przyjaciółka jego żony. Czy świat nie był wystarczająco mały, by nie pozostać w dziwnym szoku spowodowanym ów koneksjami? Na szczęście mężczyzna pozostawał ów faktu całkowicie nieświadomy, a w jego wnętrzu nie wybuchła kolejna fala emocji, które zaburzyłyby postrzeganie rzeczywistości. Dlatego niekiedy niewiedza bywała błogosławieństwem - czarodziej mógł skupić się na zadaniu, a nie zaś na delikatnych sprawach zajmujących jego serce i tak w przeważająco dużym okresie czasu.
Tego dnia jeszcze przed wschodem słońca profesor pojawił się w angielskim hrabstwie, mając na swoich barkach odpoczynek po weekendowych dniach. Jego zajęcia w Hogwarcie miały rozpocząć się dopiero pod wieczór, Roselyn jeszcze spała, dlatego miał czas, zanim nastał jego dzienny dyżur zajmowania się dziećmi. Uzdrowicielka wychodziła do pracy o tej samej godzinie, więc astronom wiedział, ile mógł poświęcić go na zaklinanie magii. W skórzanej torbie przewieszonej przez ramię profesor miał wszystko to, co było mu potrzebne do stworzenia świstoklika. Ingrediencje astronomiczne, książkę na wypadek, gdyby o czymś zapomniał, różdżkę i oczywiście samą rzecz. Za przedmiot, w którym miał ukryć się świstoklik Jayden wybrał oprawioną w ramkę wysuszoną gałązkę wrzosu. Znalazł ją gdzieś w Hogsmeade podczas niedawnego kiermaszu na początek roku szkolnego. Przez jakiś czas chodził po ścieżce, aż znalazł miejsce, gdzie mógł usiąść i rozłożyć komponenty przed sobą. Wiedział, że miał stworzyć coś bardziej zaawansowanego niż najprostszy i najłatwiejszy ze świstoklików. Mocniejsza z ingrediencji pojawiła się w dłoni profesora, jednak jeszcze je nie połączył z ramką - zamiast tego wyciszył się i poddał dźwiękom, zapachom, nastrojowi miejsca. Chłód świtania delikatnie szczypał mężczyznę w dłonie, ale nie przerywał. Nie dał się wybić z rytmu. Dopiero gdy poczuł się gotowy, srebrny gwiezdny pył natrafił na umieszczoną w ramce gałązkę i czarodziej skupił się na zaklęciu. - Portus - wymówił spokojnie, kreśląc nadgarstkiem odpowiedni gest.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Powoli rozwarła powieki, spoglądając na cień rosnący na jej parapecie, trochę jak potwór z dziecięcych koszmarów, powiększający się z każdą chwilą, rosnący niczym pompowany balon, by w końcu wybuchnąć. Ale cień nie eksplodował, za to przysiadł na skraju dźwiękiem natarczywego pohukiwania popędzając ją do odbioru przesyłki. Na tle jaśniejącego wschodem nieba nie widziała do kogo należała to sowa, nie mogła być jej więc zbyt znajoma. Gdyby to był Smok, czy Bursztyn, rozpoznałaby je od razu. Ale powoli podniosła się na przedramionach, jakby pomimo przebudzenia, wiedziała już, że nikt nie wysłałby jej listu w tak wcześnie, gdyby nie niósł ważnych wieści. Wysunęła się spod kołdry, splecione w warkocz włosy przekładając za plecy, a bosymi stopami dotknęła przyjemnie chłodnej podłogi. Sięgnęła po list, dopiero z bliska rozpoznając ptaka — nie na tyle, by od razu wiedzieć do kogo należał, ale kojarząc go z prowadzonej dawniej korespondencji. Papier odwinęła szybko i już wtedy serce jej zadrżało. I to było jak przeczucie, które zdążyło ją zaalarmować i przekazać dziwnym sposobem złe wieści, jeszcze zanim odczytała pierwsze nakreślone słowa.
Nie była pewna, czy list był prawdziwy, czy może stał się podłym żartem, nędznym wygłupem. Krew w niej zawrzała ze złości i z nerwów, mocniej palcami ścisnęła pergamin, czytając list po raz drugi. Dopiero za trzecim razem spłynęła na nią fala strachu i przerażenia. Dotknęła dłonią ust, zduszając jęk. Już nie była śpiąca, ani tym bardziej zmęczona. Ale nie mogła jeszcze uwierzyć w słowa kreślone przez Vincenta. Pojami Justine. Nie, to przecież nie mogła być prawda. Dziś na Connaugh Square, podczas publicznej egzekucji. Nie mogła tam pójść, nic nie mówiąc. Niepewność nią szarpnęła, gdy zdała sobie sprawę z oczywistych faktów. Justine była gwardzistką.
Zerwała się z łóżka szybko, jakby chciała nadrobić zwłokę przeznaczoną na kilkukrotne czytanie listu; o mało nie potknęła się o własne nogi, a koszula nocna zaplątała jej się między udami, jeszcze nim otworzyła drzwi z impetem i wypadła na korytarz. Pobiegła do sypialni Tonks, wparowując do środka, mając nadzieję, że zastanie ją tam rozespaną i niewiedzącą skąd całe to zamieszanie i to bezczelne wtargnięcie w środku nocy. Ale jej łóżko było puste, a pokój nie nosił śladu jej obecności odkąd tylko dziś wyszła z domu. Łzy pojawiły się w jej oczach, broda zadrżała. Chwilę stała tak, patrząc przed siebie, nie wiedząc co zrobić. Trzask drzwi wybudził ją z letargu, zawróciła, migiem dostając się na schody, bosymi stopami przeskakując po dwa stopnie. Ale to nie była Just, ktoś wyszedł.
Pobiegła za nim, bezwiednie zaciskając wciąż palce na pergaminie. Wybiegła przez drzwi, boso na dwór, goniąc wysoką, barczystą sylwetkę.
— Mike! Mike!— krzyknęła za nim raz i drugi, a wilgotne od łez oczy zapiekły ją nagle. Zatrzymała się w końcu, oddychając ciężko, licząc, że i on się zatrzyma. Czy wiedział już? — Just... ona... Pojmali ją. Dostałam list... — dukała, czując jak głos jej się łamie. Patrzyła na jego plecy przez chwilę.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
21 sierpnia, niedługo po wschodzie słońca
Chociaż osłabione ciało odmawiało mu posłuszeństwa, to nie zwlekał z powrotem do domu. Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy mieszkał sam, zbierał się po pełni powoli. Dobrze było odsapnąć pod drzewem albo wykąpać się w jeziorze przed zmuszeniem kończyn do ponownego wysiłku, a co dopiero przed sięganiem po teleportację. Teraz było inaczej. Niezależnie od zmęczenia, chciał pojawić się w domu zanim siostry i Hannah wstaną, zanim ktokolwiek zacznie się martwić.
Wślizgnął się do domu cichutko, a dom również odpowiedział mu ciszą. Wszyscy spali? Doskonale. Kroki same poniosły go do kuchni - pachniało wczorajszą kolacją, chlebem i... piórami ? Sowa Vincenta siedziała na parapecie, w lekko uchylonym oknie. Tak, jakby wiedziała, że właśnie tutaj znajdzie Michaela. W końcu w kwietniu dzielił z Elidor kuchnię i czasem dokarmiał ją skrawkami mięsa (mam nadzieję, że twój pan nie daje ci samych... ziół, brr!).
Żołądek miał już ściśnięty w ciasną gulę, ale resztką silnej woli pohamował odruch sięgnięcia po chleb i najpierw chwycił za list.
To był błąd.
"Pojmali Justine"
"byłem daleko"
"coś szalonego"
"ręce wrogów i policji"
"nie było szans"
Chaotyczne słowa zawirowały mu przed oczyma, w szaleńczym tańcu układając się powoli w niewyobrażalną całość. Ale czy na pewno niewyobrażalną? Wiedział, na co piszą się z Justine, w teorii był na to gotowy.
Ale nie w ten sposób - wypuścił list z rąk i oparł się ciężko o stół.
Nie było mnie tam - zacisnął mocno dłonie na stole, czując narastającą falę gniewu i bezsilności.
Nie było cię tam - powtórzył jak echo warkot w jego głowie, ale Michael zignorował obcy głos, pochłonięty spiralą własnych myśli.
Nie powiedziała, że gdziekolwiek idzie - ale dlaczego by miała? Była pełnia, nie mógł nic zrobić. Piękny ma pożytek z brata wilkołaka.
Nie zwalaj tego na mnie, w lipcu też byłeś zupełnie bezużyteczny - zadrwił niecierpliwie warczący głos, chcąc by Michael wreszcie zwrócił na niego uwagę. Zadziałało. Przypominanie o kobiecie z czarnej mgły i tamtym Cruciatusie zawsze przeszywało ich ciało fantomowym bólem, wytrącając Michaela z równowagi. W miarę mijających tygodni człowiek (ku rozczarowaniu wilka) radził sobie coraz lepiej, ale (co za miła niespodzianka!) nie teraz.
Z ust wyrwało się przekleństwo, ręka z całej siły zmiotła talerz ze stołu, przestraszona sowa szybko odleciała.
Ją też tak torturują. Może nawet drażni się z nią ta sama samica? - uświadomił mu wilk, zaskakująco przenikliwie. Michael nie zdążył doczytać listu do końca, nie myślał jeszcze o Kieranie ani o Tower, oszołomiony emocjami i minioną pełnią nie wiedział co robić. Przed oczyma stanął mu obraz aresztowanej i torturowanej Just i nie mógł się go pozbyć.
Ależ mógłbyś. Nie pamiętasz jak dobrze nam ostatnio poszło? - ale Michael nie słuchał, usiłował nie słuchać. Nogi poniosły go do hallu, musiał iść do sypialni Just, musiał sprawdzić czy na pewno jej tam nie ma...
Przecież nie musisz myśleć o tym, jaki jesteś bezużyteczny. Po prostu oddaj mi na chwilę kontrolę. - przystanął raptownie, w reakcji na tą nagłą propozycję i na kroki, które słyszał na górze.
Nie, nie mógł... Dreszcz strachu przebiegł mu po kręgosłupie i dopiero teraz uświadomił sobie, jak szybko bije mu serce, jak gorąca wydaje się krew w żyłach.
Nie mógł... nie było już pełni, był przecież... musiał być Michaelem.
NIE UTRUDNIAJ NAM TEGO - odruchowo uniósł dłoń do czoła, gdy głowa eksplodowała mu echem. Podskórnie zrozumiał, że głos w jego głowie wcale nie składa propozycji, a jedynie chwyta się okazji. Nie... to nie żadna okazja, nadal był... już nie ma pełni, teraz to jego ciało i musiał skupić się na Justine...
...ale im bardziej myślał o Justine, tym trudniej było mu myśleć. Nie wpadać w panikę, uczył jako auror, ale ta zasdada jakoś zawodziła, gdy chodziło o czyjąś siostrę, gdy spędziło się całą noc w lesie gdy ona narażała życie, gdy żołądek bolał z głodu, a głowa pękała od cudzych myśli.
Podłoga na górze znowu skrzypnęła cicho. Otworzyły się drzwi - od pokoju Just?
Wciągnął powietrze nosem, ale nie czuł nigdzie zapachu siostry. Zamiast tego...
Ona pachnie jak tamta! - ucieszył się wilk, nie precyzując kogo miał na myśli - ostatnio aktywnie szczekał w głowie Michaela tylko na widok "Miu" i Cory. Tonks wzdrygnął się zaś z nagłego obrzydzenia nie waż się myśleć tak o Hannah (to mogła być tylko ona, Kerstin chodziłą i pachniała inaczej) i wypadł z domu, trzaskając mocno drzwiami i nie oglądając się za siebie.
Musiał złapać świeżego powietrza, musiał się stąd wyrwać. Musiał się znaleźć daleko od ludzi, dopóki się nie uspokoi.
Czy na pewno chcesz się uspokajać? - najchętniej zabiłby tych policjantów gołymi rękami, ruszył z powrotem na Connaught Square, pokazał im wszystkim co to znaczy boleć.
Mógłbyś im wyrwać wnętrzności. - podpowiedź była usłużna, a choć Michael zwykle odpychał wilcze myśli jak najdalej od siebie, to podchwycił ją z nagłą ochotą. To na pewno by zabolało. Jak sprawić, żeby jak najbardziej bolało? Gardło przegryźć na samym końcu, patrząc im w oczy.
Nogi same poniosły go w stronę lasu. Nie zauważył nawet, jak bardzo mu drżały. Zmęczone i wygłodniałe ciało powinno odespać pełnię w łóżku, ale obecnie aż dygotało z emocji, rozrywane przez wilcze instynkty i ludzką żałość.
Nagle usłyszał swoje (???) imię, znajomy głos. O nie.
Nie, nie, nie, nie, nie.
Odwrócił się przez ramię, ale jeden rzut oka, jeden warkot w głowie (jak ona pachnie? Musi pachnieć wspaniale, skoro ciągle o niej myślisz) wystarczył, żeby mu uświadomić, że naprawdę powinien zostać sam. Odkąd Kerstin nakrzyczała na niego za rzekome nieładne traktowanie Hani, przez kilka dni starał się rzadziej zerkać na pannę Wright przy wspólnych posiłkach, ale nie mógł się pohamować.
Doskonale, po co się hamować?
Panika zmieniła się w strach zupełnie innego rodzaju. Cofnął się gwałtownie, uniósł ręce.
-Hann... - jej imię uwięzło mu w gardle. -Nie zbliżaj się! - zmienił nagle prośbę w logiczny, krótki, warkliwy komunikat. Ale ona uparcie skracała dystnas.
-Też...- dostałem list, dlaczego głowa tak bardzo go bolała i dlaczego tak trudno znaleźć słowa? -WIEM. - wiedział o Just, dostał list, wszystko wiedział. -Wracaj.. - do domu, proszę ...muszę być SAM... - poprosił, nakazał chaotycznie i usiłował ruszyć do przodu. Dlaczego biegła tak szybko, dlaczego nie mógł wykrzesać z siebie wysiłku, dlaczego ciało zdawało się go nie słuchać?
-Ascendio. - wychrypiał, resztkami przytomności sięgając po różdżkę i chcąc się znaleźć jak najdalej od Hani. Wiatr wiał od niej ku niemu, w nozdrzach coraz intensywniej czuł zapach ciastek i rumu i pościeli, zapach tej kobiety. Zakręciło mu się w głowie. Czy to od pędu Ascendio, czy zaklęcie w ogóle zadziałało? Miał mroczki przed oczyma i ledwo trzymał się na nogach, nie mógł nawet stwierdzić czy idzie czy leci czy stoi.
DOŚĆ. TEJ. NIEUDOLNOŚCI. MOJA. KOLEJ.
st ogarnięcia się 60
było blisko (57.5) i jestem osłabiony może szybciej uda mi się wrócić do siebie (za pomocą mojej tajemniczej mechaniki na potrzeby tego prywatnego wątku, zależnej od działań Hani i psychiki Michaela)
i zgodnie z morsowa mechaniką rzucam
1. na Ascendio
2. na przemianę (+4)
♪♪♪
Chociaż osłabione ciało odmawiało mu posłuszeństwa, to nie zwlekał z powrotem do domu. Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy mieszkał sam, zbierał się po pełni powoli. Dobrze było odsapnąć pod drzewem albo wykąpać się w jeziorze przed zmuszeniem kończyn do ponownego wysiłku, a co dopiero przed sięganiem po teleportację. Teraz było inaczej. Niezależnie od zmęczenia, chciał pojawić się w domu zanim siostry i Hannah wstaną, zanim ktokolwiek zacznie się martwić.
Wślizgnął się do domu cichutko, a dom również odpowiedział mu ciszą. Wszyscy spali? Doskonale. Kroki same poniosły go do kuchni - pachniało wczorajszą kolacją, chlebem i... piórami ? Sowa Vincenta siedziała na parapecie, w lekko uchylonym oknie. Tak, jakby wiedziała, że właśnie tutaj znajdzie Michaela. W końcu w kwietniu dzielił z Elidor kuchnię i czasem dokarmiał ją skrawkami mięsa (mam nadzieję, że twój pan nie daje ci samych... ziół, brr!).
Żołądek miał już ściśnięty w ciasną gulę, ale resztką silnej woli pohamował odruch sięgnięcia po chleb i najpierw chwycił za list.
To był błąd.
"Pojmali Justine"
"byłem daleko"
"coś szalonego"
"ręce wrogów i policji"
"nie było szans"
Chaotyczne słowa zawirowały mu przed oczyma, w szaleńczym tańcu układając się powoli w niewyobrażalną całość. Ale czy na pewno niewyobrażalną? Wiedział, na co piszą się z Justine, w teorii był na to gotowy.
Ale nie w ten sposób - wypuścił list z rąk i oparł się ciężko o stół.
Nie było mnie tam - zacisnął mocno dłonie na stole, czując narastającą falę gniewu i bezsilności.
Nie było cię tam - powtórzył jak echo warkot w jego głowie, ale Michael zignorował obcy głos, pochłonięty spiralą własnych myśli.
Nie powiedziała, że gdziekolwiek idzie - ale dlaczego by miała? Była pełnia, nie mógł nic zrobić. Piękny ma pożytek z brata wilkołaka.
Nie zwalaj tego na mnie, w lipcu też byłeś zupełnie bezużyteczny - zadrwił niecierpliwie warczący głos, chcąc by Michael wreszcie zwrócił na niego uwagę. Zadziałało. Przypominanie o kobiecie z czarnej mgły i tamtym Cruciatusie zawsze przeszywało ich ciało fantomowym bólem, wytrącając Michaela z równowagi. W miarę mijających tygodni człowiek (ku rozczarowaniu wilka) radził sobie coraz lepiej, ale (co za miła niespodzianka!) nie teraz.
Z ust wyrwało się przekleństwo, ręka z całej siły zmiotła talerz ze stołu, przestraszona sowa szybko odleciała.
Ją też tak torturują. Może nawet drażni się z nią ta sama samica? - uświadomił mu wilk, zaskakująco przenikliwie. Michael nie zdążył doczytać listu do końca, nie myślał jeszcze o Kieranie ani o Tower, oszołomiony emocjami i minioną pełnią nie wiedział co robić. Przed oczyma stanął mu obraz aresztowanej i torturowanej Just i nie mógł się go pozbyć.
Ależ mógłbyś. Nie pamiętasz jak dobrze nam ostatnio poszło? - ale Michael nie słuchał, usiłował nie słuchać. Nogi poniosły go do hallu, musiał iść do sypialni Just, musiał sprawdzić czy na pewno jej tam nie ma...
Przecież nie musisz myśleć o tym, jaki jesteś bezużyteczny. Po prostu oddaj mi na chwilę kontrolę. - przystanął raptownie, w reakcji na tą nagłą propozycję i na kroki, które słyszał na górze.
Nie, nie mógł... Dreszcz strachu przebiegł mu po kręgosłupie i dopiero teraz uświadomił sobie, jak szybko bije mu serce, jak gorąca wydaje się krew w żyłach.
Nie mógł... nie było już pełni, był przecież... musiał być Michaelem.
NIE UTRUDNIAJ NAM TEGO - odruchowo uniósł dłoń do czoła, gdy głowa eksplodowała mu echem. Podskórnie zrozumiał, że głos w jego głowie wcale nie składa propozycji, a jedynie chwyta się okazji. Nie... to nie żadna okazja, nadal był... już nie ma pełni, teraz to jego ciało i musiał skupić się na Justine...
...ale im bardziej myślał o Justine, tym trudniej było mu myśleć. Nie wpadać w panikę, uczył jako auror, ale ta zasdada jakoś zawodziła, gdy chodziło o czyjąś siostrę, gdy spędziło się całą noc w lesie gdy ona narażała życie, gdy żołądek bolał z głodu, a głowa pękała od cudzych myśli.
Podłoga na górze znowu skrzypnęła cicho. Otworzyły się drzwi - od pokoju Just?
Wciągnął powietrze nosem, ale nie czuł nigdzie zapachu siostry. Zamiast tego...
Ona pachnie jak tamta! - ucieszył się wilk, nie precyzując kogo miał na myśli - ostatnio aktywnie szczekał w głowie Michaela tylko na widok "Miu" i Cory. Tonks wzdrygnął się zaś z nagłego obrzydzenia nie waż się myśleć tak o Hannah (to mogła być tylko ona, Kerstin chodziłą i pachniała inaczej) i wypadł z domu, trzaskając mocno drzwiami i nie oglądając się za siebie.
Musiał złapać świeżego powietrza, musiał się stąd wyrwać. Musiał się znaleźć daleko od ludzi, dopóki się nie uspokoi.
Czy na pewno chcesz się uspokajać? - najchętniej zabiłby tych policjantów gołymi rękami, ruszył z powrotem na Connaught Square, pokazał im wszystkim co to znaczy boleć.
Mógłbyś im wyrwać wnętrzności. - podpowiedź była usłużna, a choć Michael zwykle odpychał wilcze myśli jak najdalej od siebie, to podchwycił ją z nagłą ochotą. To na pewno by zabolało. Jak sprawić, żeby jak najbardziej bolało? Gardło przegryźć na samym końcu, patrząc im w oczy.
Nogi same poniosły go w stronę lasu. Nie zauważył nawet, jak bardzo mu drżały. Zmęczone i wygłodniałe ciało powinno odespać pełnię w łóżku, ale obecnie aż dygotało z emocji, rozrywane przez wilcze instynkty i ludzką żałość.
Nagle usłyszał swoje (???) imię, znajomy głos. O nie.
Nie, nie, nie, nie, nie.
Odwrócił się przez ramię, ale jeden rzut oka, jeden warkot w głowie (jak ona pachnie? Musi pachnieć wspaniale, skoro ciągle o niej myślisz) wystarczył, żeby mu uświadomić, że naprawdę powinien zostać sam. Odkąd Kerstin nakrzyczała na niego za rzekome nieładne traktowanie Hani, przez kilka dni starał się rzadziej zerkać na pannę Wright przy wspólnych posiłkach, ale nie mógł się pohamować.
Doskonale, po co się hamować?
Panika zmieniła się w strach zupełnie innego rodzaju. Cofnął się gwałtownie, uniósł ręce.
-Hann... - jej imię uwięzło mu w gardle. -Nie zbliżaj się! - zmienił nagle prośbę w logiczny, krótki, warkliwy komunikat. Ale ona uparcie skracała dystnas.
-Też...- dostałem list, dlaczego głowa tak bardzo go bolała i dlaczego tak trudno znaleźć słowa? -WIEM. - wiedział o Just, dostał list, wszystko wiedział. -Wracaj.. - do domu, proszę ...muszę być SAM... - poprosił, nakazał chaotycznie i usiłował ruszyć do przodu. Dlaczego biegła tak szybko, dlaczego nie mógł wykrzesać z siebie wysiłku, dlaczego ciało zdawało się go nie słuchać?
-Ascendio. - wychrypiał, resztkami przytomności sięgając po różdżkę i chcąc się znaleźć jak najdalej od Hani. Wiatr wiał od niej ku niemu, w nozdrzach coraz intensywniej czuł zapach ciastek i rumu i pościeli, zapach tej kobiety. Zakręciło mu się w głowie. Czy to od pędu Ascendio, czy zaklęcie w ogóle zadziałało? Miał mroczki przed oczyma i ledwo trzymał się na nogach, nie mógł nawet stwierdzić czy idzie czy leci czy stoi.
DOŚĆ. TEJ. NIEUDOLNOŚCI. MOJA. KOLEJ.
st ogarnięcia się 60
było blisko (57.5) i jestem osłabiony może szybciej uda mi się wrócić do siebie (za pomocą mojej tajemniczej mechaniki na potrzeby tego prywatnego wątku, zależnej od działań Hani i psychiki Michaela)
i zgodnie z morsowa mechaniką rzucam
1. na Ascendio
2. na przemianę (+4)
♪♪♪
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 79
--------------------------------
#2 'k100' : 57
#1 'k100' : 79
--------------------------------
#2 'k100' : 57
Noc była ciepła, wokół powietrze suche, wybrzeże tęskniło za deszczem. Kiedy wybiegała z domu w samej koszuli nocnej, czując na twarzy i szyi wypieki od rosnących w niej emocji, od powstrzymywanego płaczu i przyspieszonego oddechu, gwałtownego bicia serca, po plecach przebiegł jej dreszcz, gdy z tyłu uderzyła w nią bryza. Ziemia pod bosymi stopami była już chłodna od minionej nocy. Wystygła, by znów od rana grzać się skąpana w sierpniowym słońcu. Niebo eksplodowało kolorami pierwszych promieni słońca, mieszając ustępującym czerwieniom z granatem. Kamienie pod nogami wbijały się w skórę, ale targana emocjami od środka zupełnie tego nie zauważała. Chciała go tylko zatrzymać, przekazać mu wieści — nawet nie pomyślała, że Vincent z pewnością powiadomił wszystkich; Vincent zszedł na dalszy plan, jakby nie był wcale doręczycielem potwornych wiadomości. A może chciała czegoś więcej — by spojrzał na nią i nią potrząsnął w chwili, w której zaczynała wpadać w histerię; by powiedział, że przecież wszystko będzie dobrze; ułoży się, musi być; że nie może przekreślać wszystkiego grubą linią, znaleźć w sobie siłę i wiarę, że coś wymyślą i zmienią bieg wydarzeń. Traciła swój optymizm; zderzał się z chłodnym realizmem w nocnym sztormie. Dotąd to ona była od tego: powtarzania wszystkim głowa do góry. W tej jednej chwili trwoga wypełniła ją całą od środka, koszmarne myśli i przypuszczenia blokowały wszystkie inne argumenty. Nawet myśli, że on sam był w rozsypce; on sam musiał zmierzyć się z wieściami, które uderzyły w pozycję starszego brata z niewyobrażalną siłą. Gdzieś podskórnie czuła, że mogli sobie pomóc oboje. W tych wszystkich barwach nastającego poranka jego sylwetka wydawała się ostrzejsza w konturach, a ciało większe, surowsze. Jego reakcja ją zmroziła. Wypuszczane z płuc powietrze ugrzęzło w połowie drogi, a oczy rozchyliły się szerzej, emanując kompletnym niezrozumieniem. Bo jak, miała się nie zbliżać.
— Mike — powtórzyła po raz kolejny, wlepiając w niego sarnie oczy, szybko pokonując dzielącą ich odległość, nie zdając sobie sprawy z istnienia jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Byli tu sami. Ona i on, pośród wysokich traw, na wybrzeżu, w pobliżu wyrastających ze wzgórza drzew, fioletowych wrzosów, otoczeni feerią porannych barw. I choć w pierwszej chwili wysuwała niemą prośbę o to, by ją doprowadził do porządku, szybko oderwała się od strachu, który nią zawładnął. Dukał słowa niewyraźnie, w emocjach. Głos mu wibrował — ze złości? Ze strachu? Szybko pomyślała o tym, jak musiał się poczuć, gdy to wszystko do niego dotarło. Myśli zaczęły dziki galop w jej głowie, podsuwając wszelkie wyjaśnienia dotyczącego jego postawy. — Nie możesz być teraz sam, Mike. — Zmartwiła się o niego. O to, jak to przeżywał. Jak ciężko mu było znieść prawdę. Będąc w Zakonie Feniksa zdawali sobie przecież sprawę, że to wszystko może spotkać każdego z nich. Ludzie umierali każdego dnia, na ulicach. Krew plamiła bruk i mury stolicy. Konflikt się zaostrzał, a oni nie rezygnowali w swych działaniach. Może poczuli się zbyt pewnie, zbyt bezpieczni, niepokonani. Jakby wierzyli, że mogą płonąć w ogniu i rodzić się jak feniks z popiołów. A jednak to co się wydarzyło było dla nich zaskoczeniem, które nigdy nie powinno mieć miejsca. I może to bolało tak mocno; ale nie wierzyła, że na wszystko można było się przygotować, nastawić. I choćby powtarzała to jak mantrę, czułaby za każdym razem to samo, gdyby to dotyczyło ludzi, na których jej zależało. Patrzyła na niego, gdy cofał się, starając znaleźć jak najdalej od niej. — Nie idź. Zostań — poprosiła go, czując jak do oczu napływają jej łzy. Egoistycznie, bo też potrzebowała w tej chwili solidnego gruntu pod nogami. — Musimy coś zrobić, powiadomić wszystkich. Musimy się zebrać i iść po nią, rozumiesz?— Podświadomie zbierała się w sobie sama, by mu pomóc. By to jego doprowadzić do porządku, do równowagi, by nie dać mu odejść. — Nie możesz teraz iść, zostawić nas tutaj, zaszyć się. Nie musisz. Nie musisz być teraz sam. Kochamy ją oboje — bo i dla niej przecież była jak siostra. Musieli coś wymyślić, wspólnie. Gdy odejdzie, co zrobi? Zaszyje się i zamknie w sobie? Wiedziała, że tak. Że ukryje się do swej skorupy. Ale była tu, gotowa, by mu pomóc, by się nim zająć w tej chwili. — Mike!— krzyknęła za nim, sparaliżowana przez chwilę, gdy wyciągnął różdżkę i dał się porwać gdzieś bliżej drzew. Ruszyła za nim, choć czuła jak coś w środku niej się łamie; ani na chwilę nie myślała jednak, by zgodzić się z nim i zostawić go w spokoju. Zatrzymała się gdzieś w połowie drogi, milknąc. W tej ciszy, w której nagle zniknął szum fal usłyszała bicie własnego serca. Zapomniała o pełni. Zapomniała o tym z czym się borykał. — Mike?— Jeszcze raz, tym razem ledwie słyszalnie, pytająco, wpatrując się w jego sylwetkę.
I wtedy zrobiło jej się nagle zimno, krew odpłynęła jej z twarzy, wiatr znów owiał ją po gołych ramionach i zadrżała. Nie miała przy sobie różdżki, dopiero teraz zdała sobie sprawę jak wybiegła z domu. Nieubrana, bez atrybutu czarodzieja. W dłoni wciąż ściskała tylko ten list. Zaczęła się wycofywać powoli, uniosła dłonie w pokojowym geście. — Zachowajmy spokój...— poprosiła wyraźnie, czując jak serce jej przyspiesza, jak adrenalina zaczyna pchać ją do działania. Pamiętała słowa ojca, który powtarzał jej jeszcze, gdy była mała: przed niedźwiedziem nie należy uciekać, trzeba odejść spokojnie, nie drażnić go. Intuicyjnie zastosowała tę samą zasadę. Przynajmniej przez chwilę. Zaraz potem odwróciła się szybko w stronę domu i ruszyła biegiem, ile tylko sił miała w nogach. Byle tylko dotrzeć do domu, zamknąć drzwi — zabezpieczyć kferstin, chwycić różdżkę i wrócić po niego. Nie mógł teraz stać się jej wrogi, nie on. Nie wierzyła w to.
Teren jej nie sprzyjał, potknęła się o wystający kamień, upadła na trawę i ścieżkę, kląć siarczyście pod nosem. Puściła list od Vincenta, zaciskając pięści w piachu i ziemi. Ból stopy wykrzywił jej twarz w grymasie. Czuła, że się skaleczyła, zerknęła na stopę tylko raz, szybko, dla potwierdzenia i miała rację. Cienka i krótka rana pojawiła się na wewnętrznej stronie stopy, krople krwi spłynęły po podbiciu, by wsiąknąć w grunt. Nie oglądając się już za siebie, poderwała się z ziemi i ruszyła dalej, w kierunku drzwi. Musiała wrócić po swoją różdżkę.
| eee biegnę do domu chyba, to zwinność
— Mike — powtórzyła po raz kolejny, wlepiając w niego sarnie oczy, szybko pokonując dzielącą ich odległość, nie zdając sobie sprawy z istnienia jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Byli tu sami. Ona i on, pośród wysokich traw, na wybrzeżu, w pobliżu wyrastających ze wzgórza drzew, fioletowych wrzosów, otoczeni feerią porannych barw. I choć w pierwszej chwili wysuwała niemą prośbę o to, by ją doprowadził do porządku, szybko oderwała się od strachu, który nią zawładnął. Dukał słowa niewyraźnie, w emocjach. Głos mu wibrował — ze złości? Ze strachu? Szybko pomyślała o tym, jak musiał się poczuć, gdy to wszystko do niego dotarło. Myśli zaczęły dziki galop w jej głowie, podsuwając wszelkie wyjaśnienia dotyczącego jego postawy. — Nie możesz być teraz sam, Mike. — Zmartwiła się o niego. O to, jak to przeżywał. Jak ciężko mu było znieść prawdę. Będąc w Zakonie Feniksa zdawali sobie przecież sprawę, że to wszystko może spotkać każdego z nich. Ludzie umierali każdego dnia, na ulicach. Krew plamiła bruk i mury stolicy. Konflikt się zaostrzał, a oni nie rezygnowali w swych działaniach. Może poczuli się zbyt pewnie, zbyt bezpieczni, niepokonani. Jakby wierzyli, że mogą płonąć w ogniu i rodzić się jak feniks z popiołów. A jednak to co się wydarzyło było dla nich zaskoczeniem, które nigdy nie powinno mieć miejsca. I może to bolało tak mocno; ale nie wierzyła, że na wszystko można było się przygotować, nastawić. I choćby powtarzała to jak mantrę, czułaby za każdym razem to samo, gdyby to dotyczyło ludzi, na których jej zależało. Patrzyła na niego, gdy cofał się, starając znaleźć jak najdalej od niej. — Nie idź. Zostań — poprosiła go, czując jak do oczu napływają jej łzy. Egoistycznie, bo też potrzebowała w tej chwili solidnego gruntu pod nogami. — Musimy coś zrobić, powiadomić wszystkich. Musimy się zebrać i iść po nią, rozumiesz?— Podświadomie zbierała się w sobie sama, by mu pomóc. By to jego doprowadzić do porządku, do równowagi, by nie dać mu odejść. — Nie możesz teraz iść, zostawić nas tutaj, zaszyć się. Nie musisz. Nie musisz być teraz sam. Kochamy ją oboje — bo i dla niej przecież była jak siostra. Musieli coś wymyślić, wspólnie. Gdy odejdzie, co zrobi? Zaszyje się i zamknie w sobie? Wiedziała, że tak. Że ukryje się do swej skorupy. Ale była tu, gotowa, by mu pomóc, by się nim zająć w tej chwili. — Mike!— krzyknęła za nim, sparaliżowana przez chwilę, gdy wyciągnął różdżkę i dał się porwać gdzieś bliżej drzew. Ruszyła za nim, choć czuła jak coś w środku niej się łamie; ani na chwilę nie myślała jednak, by zgodzić się z nim i zostawić go w spokoju. Zatrzymała się gdzieś w połowie drogi, milknąc. W tej ciszy, w której nagle zniknął szum fal usłyszała bicie własnego serca. Zapomniała o pełni. Zapomniała o tym z czym się borykał. — Mike?— Jeszcze raz, tym razem ledwie słyszalnie, pytająco, wpatrując się w jego sylwetkę.
I wtedy zrobiło jej się nagle zimno, krew odpłynęła jej z twarzy, wiatr znów owiał ją po gołych ramionach i zadrżała. Nie miała przy sobie różdżki, dopiero teraz zdała sobie sprawę jak wybiegła z domu. Nieubrana, bez atrybutu czarodzieja. W dłoni wciąż ściskała tylko ten list. Zaczęła się wycofywać powoli, uniosła dłonie w pokojowym geście. — Zachowajmy spokój...— poprosiła wyraźnie, czując jak serce jej przyspiesza, jak adrenalina zaczyna pchać ją do działania. Pamiętała słowa ojca, który powtarzał jej jeszcze, gdy była mała: przed niedźwiedziem nie należy uciekać, trzeba odejść spokojnie, nie drażnić go. Intuicyjnie zastosowała tę samą zasadę. Przynajmniej przez chwilę. Zaraz potem odwróciła się szybko w stronę domu i ruszyła biegiem, ile tylko sił miała w nogach. Byle tylko dotrzeć do domu, zamknąć drzwi — zabezpieczyć kferstin, chwycić różdżkę i wrócić po niego. Nie mógł teraz stać się jej wrogi, nie on. Nie wierzyła w to.
Teren jej nie sprzyjał, potknęła się o wystający kamień, upadła na trawę i ścieżkę, kląć siarczyście pod nosem. Puściła list od Vincenta, zaciskając pięści w piachu i ziemi. Ból stopy wykrzywił jej twarz w grymasie. Czuła, że się skaleczyła, zerknęła na stopę tylko raz, szybko, dla potwierdzenia i miała rację. Cienka i krótka rana pojawiła się na wewnętrznej stronie stopy, krople krwi spłynęły po podbiciu, by wsiąknąć w grunt. Nie oglądając się już za siebie, poderwała się z ziemi i ruszyła dalej, w kierunku drzwi. Musiała wrócić po swoją różdżkę.
| eee biegnę do domu chyba, to zwinność
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
Zdążył się jeszcze obejrzeć przez ramię, podchwycić spojrzenie szklistych oczu Hani.
Jej słowa, tak ciepłe, niosące nadzieję, zlewały mu się jednak w głowie z coraz głośniejszym warkotem...
Nie możesz być teraz sam... Wygląda jak... Nie musisz być sam sarenka Kochamy... do schrupania.
Różdżka pociągnęła go z dala od apetycznie pachnącej sarenki, z ponadprzeciętną mocą. Gdy wylądował z dala od Hannah, aż się zachwiał i upadł na czworaka - ale tego już nie poczuł. Czuł tylko ból głowy - a choć zdawało mu się, że został wreszcie sam, to nadal słyszał czyiś (bo przecież nie jego?) głos.
Sam i bezużyteczny, to boli, prawda? Justine też boli, ale nie musisz o niej myśleć, zaraz o wszystkim zapomnimy - zawył z bólu w niewerbalnym sprzeciwie, odruchowo zerkając na własne dłonie. Ostatnio w identycznej sytuacji ściskał w ręce list od Cory, inne ciepłe słowa, przypominające mu, kim jest. Ale dłonie miał puste, a Hannah już (chyba?) nie było, choć Mike! niosło się po polanie cichym echem. Zbyt cichym, zbyt dalekim, by przebić się przez szum w jego uszach. Mocno zacisnął powieki, chcąc uciec od tego wszystkiego, aż...
...zalała go fala bólu (tak, wilk kłamał, nauczył się tego od ludzi), gdy kręgosłup gwałtownie zaczął się wyginać w nienaturalny łuk. Kości przebijały koszulę, rozciągały skórę i mięśnie, a ciało zadrżało gwałtownie. W ciągu ostatnich kilku godzin przechodził już przez to dwa razy (przemiana z powrotem bolała tak samo), nie mógł, nie mógł znieść więcej, nie przy Hani, nie nie nie tak tak tak tak tak.
Wilczy instynkt wolności okazał się silniejszy od praktycznej dbałości o własne ciało. W końcu potwór kontrolował je tylko raz w miesiącu, to była wojna o kontrolę, musiał wykorzystać okazję. Nie udało się w lipcu, choć było bardzo blisko, może uda się teraz - i udawało się! Palce wbiły się w trawę, zaginając się w szpony, orząc glebę pazurami - a Hannah mogła z daleka oglądać ten makabryczny spektakl.
Hannah...
Wszechogarniający ból na moment pozbawił Michaela przytomności, tak wygodnie byłoby usunąć się w ciemność... ale wtem przypomniał sobie o Hani i spróbował na powrót zawalczyć o własne ciało. Albo chociaż ją stąd przepędzić.
-Uciekaj! - spróbował, ale z przerażeniem uświadomił sobie, że z jego gardła wydobyło się tylko głuche szczeknięcie, że to już nie było jego ciało.
...jak?
...jak? - zawarczał wilkołak, ze zdziwieniem przejmując kontrolę - co ten Michael jeszcze tu robi, dlaczego nie śpi?
Podniósł łeb, zobaczył samicę Hanię, mówiła, żeby zachowali spokój.
Tylko spokojnie, jakimś cudem wciąż tu jestem, nie wykonam gwałtownych ruchów i dam jej czas na ucieczkę - powtórzył po niej w myślach, z zaskakującą klarownością, siłą woli zmuszając ciało do ustania w miejscu i dając jej czas na taktyczny odwrót. Kontrolując mięśnie, nie skupił się na gardle - a zatem wilk warczał wściekle, nieświadomie przepędzając stąd Hanię i demonstrując wściekłość z powodu nieprzewidzianej obecności nudnego-Michaela, który śmiał myśleć coś o spokoju. Pełnie były łatwiejsze!
Gdy tylko Hannah zaczęła biec, wilkołak zawył rozpaczliwie, gdy dwie jaźnie starły się w jednej. Ta ludzka była zdesperowana, by utrzymać kontrolę, by odzyskać własne ciało (tylko jak?!) aż...
...poczuli zapach krwi.
Pachnie tak dobrze jak smakowała w twoich wspomnieniach - triumfalnie ocenił wilkołak, gdy Michael zastygł nagle, skołowany i oszołomiony. Krwi było o wiele mniej niż wtedy, w warsztacie w Surrey, powinien był móc ją zignorować, ale faktycznie pachniała tak dobrze.
Pobiegli za nią, ile sił w osłabionych łapach. Michael spróbował wykrzesać z siebie trochę siły, zatrzymać się, ale może było za późno...?
żywotność 331/356 (obrażenia psychiczne: 25)
1. zwinność (13) biegnę za Hanią
2. odporność magiczna (15,5) st 65 (+10 do bazowego ST działania Hani, -5 wcześniejsze słowa Hani)
Jej słowa, tak ciepłe, niosące nadzieję, zlewały mu się jednak w głowie z coraz głośniejszym warkotem...
Nie możesz być teraz sam... Wygląda jak... Nie musisz być sam sarenka Kochamy... do schrupania.
Różdżka pociągnęła go z dala od apetycznie pachnącej sarenki, z ponadprzeciętną mocą. Gdy wylądował z dala od Hannah, aż się zachwiał i upadł na czworaka - ale tego już nie poczuł. Czuł tylko ból głowy - a choć zdawało mu się, że został wreszcie sam, to nadal słyszał czyiś (bo przecież nie jego?) głos.
Sam i bezużyteczny, to boli, prawda? Justine też boli, ale nie musisz o niej myśleć, zaraz o wszystkim zapomnimy - zawył z bólu w niewerbalnym sprzeciwie, odruchowo zerkając na własne dłonie. Ostatnio w identycznej sytuacji ściskał w ręce list od Cory, inne ciepłe słowa, przypominające mu, kim jest. Ale dłonie miał puste, a Hannah już (chyba?) nie było, choć Mike! niosło się po polanie cichym echem. Zbyt cichym, zbyt dalekim, by przebić się przez szum w jego uszach. Mocno zacisnął powieki, chcąc uciec od tego wszystkiego, aż...
...zalała go fala bólu (tak, wilk kłamał, nauczył się tego od ludzi), gdy kręgosłup gwałtownie zaczął się wyginać w nienaturalny łuk. Kości przebijały koszulę, rozciągały skórę i mięśnie, a ciało zadrżało gwałtownie. W ciągu ostatnich kilku godzin przechodził już przez to dwa razy (przemiana z powrotem bolała tak samo), nie mógł, nie mógł znieść więcej, nie przy Hani, nie nie nie tak tak tak tak tak.
Wilczy instynkt wolności okazał się silniejszy od praktycznej dbałości o własne ciało. W końcu potwór kontrolował je tylko raz w miesiącu, to była wojna o kontrolę, musiał wykorzystać okazję. Nie udało się w lipcu, choć było bardzo blisko, może uda się teraz - i udawało się! Palce wbiły się w trawę, zaginając się w szpony, orząc glebę pazurami - a Hannah mogła z daleka oglądać ten makabryczny spektakl.
Hannah...
Wszechogarniający ból na moment pozbawił Michaela przytomności, tak wygodnie byłoby usunąć się w ciemność... ale wtem przypomniał sobie o Hani i spróbował na powrót zawalczyć o własne ciało. Albo chociaż ją stąd przepędzić.
-Uciekaj! - spróbował, ale z przerażeniem uświadomił sobie, że z jego gardła wydobyło się tylko głuche szczeknięcie, że to już nie było jego ciało.
...jak?
...jak? - zawarczał wilkołak, ze zdziwieniem przejmując kontrolę - co ten Michael jeszcze tu robi, dlaczego nie śpi?
Podniósł łeb, zobaczył samicę Hanię, mówiła, żeby zachowali spokój.
Tylko spokojnie, jakimś cudem wciąż tu jestem, nie wykonam gwałtownych ruchów i dam jej czas na ucieczkę - powtórzył po niej w myślach, z zaskakującą klarownością, siłą woli zmuszając ciało do ustania w miejscu i dając jej czas na taktyczny odwrót. Kontrolując mięśnie, nie skupił się na gardle - a zatem wilk warczał wściekle, nieświadomie przepędzając stąd Hanię i demonstrując wściekłość z powodu nieprzewidzianej obecności nudnego-Michaela, który śmiał myśleć coś o spokoju. Pełnie były łatwiejsze!
Gdy tylko Hannah zaczęła biec, wilkołak zawył rozpaczliwie, gdy dwie jaźnie starły się w jednej. Ta ludzka była zdesperowana, by utrzymać kontrolę, by odzyskać własne ciało (tylko jak?!) aż...
...poczuli zapach krwi.
Pachnie tak dobrze jak smakowała w twoich wspomnieniach - triumfalnie ocenił wilkołak, gdy Michael zastygł nagle, skołowany i oszołomiony. Krwi było o wiele mniej niż wtedy, w warsztacie w Surrey, powinien był móc ją zignorować, ale faktycznie pachniała tak dobrze.
Pobiegli za nią, ile sił w osłabionych łapach. Michael spróbował wykrzesać z siebie trochę siły, zatrzymać się, ale może było za późno...?
żywotność 331/356 (obrażenia psychiczne: 25)
1. zwinność (13) biegnę za Hanią
2. odporność magiczna (15,5) st 65 (+10 do bazowego ST działania Hani, -5 wcześniejsze słowa Hani)
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 40
--------------------------------
#2 'k100' : 28
#1 'k100' : 40
--------------------------------
#2 'k100' : 28
Dróżka przed domem - Wrzosy i Wybrzeże
Szybka odpowiedź