Dróżka przed domem - Wrzosy i Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Do domu dochodzi się dróżką biegnącą wzdłuż wybrzeża. Latem kwitną tutaj wrzosy i polne kwiaty, a o każdej porze roku czuć morską bryzą.
Przed domem
Do domu dochodzi się dróżką biegnącą wzdłuż wybrzeża. Latem kwitną tutaj wrzosy i polne kwiaty, a o każdej porze roku czuć morską bryzą.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Mogła zginąć - albo jeszcze gorzej. Może i opamiętałby się, zanim rozprułby jej brzuch, w końcu był trochę sobą, ale tak bardzo chciał posmakować jej krwi. Tak niewiele brakowało do poważniejszych ran, do przypadkowego ugryzienia - ba, nawet jego ślina mogła zupełnym przypadkiem zmieszać się z jej krwią, z byle zadrapaniem, a nawet tyle wystarczyłoby do tragedii! Groza sytuacji z każdą chwilą docierała do niego coraz wyraźniej, więc adrenalina nadal krążyła mu w żyłach, a serce biło tak mocno, jakby miało zamiar wyskoczyć mu z piersi.
-Biegnąc. - powtórzył tępo za Hanią, nagle przypomniawszy sobie, że przecież na początku chciał uciekać. Nawet w tamtym ciele. Dopiero potem poczuł krew, dopiero potem całkowicie stracił kontrolę. Głupi przypadek - być może właśnie tyle dzieliło ją od względnego bezpieczeństwa, a jego od zacisznego lasu. A być może i tak byś się na nią rzucił. Właściwie nie rozumiem, czemu nie robisz tego jako człowiek, przecież wiem jak na nią patrzysz. Patrzymy.
Wzdrygnął się i mocniej zacisnął powieki, nie chcąc żeby ta bestia w jego wnętrzu gapiła się na Hanię. Powodzenia, przecież widzę ją w twoich myślach. I snach.
Hannah dzielnie tłumaczyła siebie, jego, całą sytuację, ale on usiłował nie słuchać ani warkotu w swojej głowie ani jej nierównego oddechu. Chciał zniknąć. Ale wciąż tu był, wciąż czuł wilka pod skórą, a ona wciąż nad nim stała.
-Ja też nigdy... - wychrypiał w końcu, chyba chciał, żeby wiedziała, że nigdy wcześniej nie przemienił się w świetle dnia. Tyle, że to nic nie zmienia. Wytyczył samemu sobie jasną granicę i dzisiaj ją przekroczył - to nieważne, że to tylko raz, że to pierwszy raz, mógł ją przecież nieodwracalnie skrzywdzić albo nawet zabić.
-To nie twoja wina. - zapewnił, choć nie śmiał podnieść na nią wzroku.
Potrząsnął lekko głową, gdy kazała mu zostać - nie, może na papierze to jego dom, ale to on powinien stąd odejść. Drgnął lekko na wspomnienie Kerstin, nie, nie, nie dam rady jej powiedzieć, szukał w głowie słów sprzeciwu, ale dopiero na wspomnienie pani Wright zgarbił się lekko, pokonany w walce na argumenty zanim ta w ogóle się zaczęła. Nigdy nie miał żony ani nawet dziewczyny, z którą codziennie jadłby śniadanie (z Astrid mieszkali osobno, nie chcieli wzbudzać w pracy podejrzeń), ale zajęci koledzy opowiadali mu, że wyjazd kobiety do matki oznacza tylko jedno. Koniec.
Nudziarzu, od razu się poddajesz?
-Jesteś poszukiwana. Dom twojej mamy jest zabezpieczony? Fideliusem? Mogą... - zaczął z aurorskim rozpędem, ale potem wyobraził sobie jak mogą wyduszać informacje z Just i urwał gwałtownie. Przełknął ślinę, to nie ma sensu, Hannah jest dorosła, kto codziennie chciałby patrzeć na ślady pazurów na parkiecie w hallu. Najwyraźniej Kerstin będzie musiała. Merlinie, Kerstin.
-Co powiem Kerstin? - zapytał retorycznie samego siebie, na moment zapominając, że Hannah to słyszy i wyginając wargi w jakimś smutnym grymasie. Gdyby to ona stanęła dziś rano na jego drodze, miałaby jeszcze mniejsze szanse niż Hania - nie władała magią, dla niej każde ugryzienie oznaczałoby śmierć. -To... - czy Hannah myślała, że to tylko ją by zaatakował? -...przecież nie tak, że przy niej byłoby dzisiaj inaczej, przecież obie was ko… - szybko ugryzł się w język, przygryzając go prawie do krwi. Tak, na pewno właśnie to chciała dzisiaj usłyszeć, po tym wszystkim. - drwina była tak zimna, że aż ludzka.
-Przecież obie jesteście dla mnie rodziną. - poprawił się nieudolnie, ale nie musiał przecież robić tego zręcznie, musiał tylko skłamać równie dobrze jak Hania. Żałosne. Chyba tylko jeden z nas jest prawdziwym samcem..
Niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Nigdy. A szczególnie w takiej chwili. - przed oczyma nagle stanęła mu Cora, złamana i smutna. Dziś rozumiał ją jak nigdy wcześniej.
Może to kara od losu, karma za dawną niewrażliwość - wymierzona w ten sposób, że przemienił się akurat przy Hani. Przy jedynej osobie, przy której niegdyś czuł się normalnie.
Zacisnął mocno szczękę, ambitnie.
-Ale masz rację. - poprawił się nagle, chcąc zabrzmieć jak mężczyzna przed Hannah albo może przed samym sobą. -Już jest dobrze, coś takiego już się nie powtórzy, Kerstin powinna usłyszeć to ode mnie. - obiecał, tak jakby perspektywa spotkania z młodszą siostrą i wyjaśnienia jej tego wszystkiego nie napawała go mieszanką żałości i przerażenia.
-A ty… uważaj na siebie, dobrze? Zawsze… zawsze znajdziesz tu schronienie, a ja będę szukał Just, więc mnie tu prawie nie będzie… - musiał dać jej furtkę, musiała mieć dla siebie bezpieczną przystań, a była przecież zbyt dobra i szlachetna, aby go stąd wyganiać, aby patrzeć mu w oczy ze strachem. Nie patrzył zatem na nią, chcąc jej to ułatwić.
Spojrzał gdzieś w swoje wspomnienia, myśląc o jesieni w pustym już sklepie na Pokątnej. Przed oczyma przemknął mu Sylwester, promienny uśmiech nad ciastem i herbatą z rumem, nieustraszona Hannah w kwietniu w swojej pracowni i później w progu jego domu, różowy balonik na weselu. Wszystko tak zwyczajne, bezpieczne, dla niej. Poza chwilą odwagi nad herbatą z rumem, Michael zawsze trzymał się w tej relacji o krok do tyłu, myśląc, że tak będzie lepiej - a potem czas zaczął uciekać, najpierw z powodu wojny, a teraz to już nie wojna, to t w o j a w i n a.
Czy czegoś potrzebował?
Cofnąć czas. Wtedy może nie czułby, że cały rozpada się na kawałki, choć na razie nie umiał jeszcze nazwać tego uczucia. Nigdy nie miał nagle złamanego serca - choć rozczarowała go znajomość z pewną szlachcianką, to wtedy od początku wiedział, że jest na przegranej pozycji. A względem Astrid czuł tylko dojmujące poczucie winy.
Z Hannah też byłeś na przegranej pozycji, tylko udawałeś, że nie.
-Nie, nic mi nie potrzeba. - skłamał* szybko, zmuszając się do bladego uśmiechu żeby dodać jej otuchy. -Napiszę, jak dowiem się czegoś o Just. - obiecał - to jedyne, co pewnie chciała usłyszeć.
*kłamstwo I, więc umiem
-Biegnąc. - powtórzył tępo za Hanią, nagle przypomniawszy sobie, że przecież na początku chciał uciekać. Nawet w tamtym ciele. Dopiero potem poczuł krew, dopiero potem całkowicie stracił kontrolę. Głupi przypadek - być może właśnie tyle dzieliło ją od względnego bezpieczeństwa, a jego od zacisznego lasu. A być może i tak byś się na nią rzucił. Właściwie nie rozumiem, czemu nie robisz tego jako człowiek, przecież wiem jak na nią patrzysz. Patrzymy.
Wzdrygnął się i mocniej zacisnął powieki, nie chcąc żeby ta bestia w jego wnętrzu gapiła się na Hanię. Powodzenia, przecież widzę ją w twoich myślach. I snach.
Hannah dzielnie tłumaczyła siebie, jego, całą sytuację, ale on usiłował nie słuchać ani warkotu w swojej głowie ani jej nierównego oddechu. Chciał zniknąć. Ale wciąż tu był, wciąż czuł wilka pod skórą, a ona wciąż nad nim stała.
-Ja też nigdy... - wychrypiał w końcu, chyba chciał, żeby wiedziała, że nigdy wcześniej nie przemienił się w świetle dnia. Tyle, że to nic nie zmienia. Wytyczył samemu sobie jasną granicę i dzisiaj ją przekroczył - to nieważne, że to tylko raz, że to pierwszy raz, mógł ją przecież nieodwracalnie skrzywdzić albo nawet zabić.
-To nie twoja wina. - zapewnił, choć nie śmiał podnieść na nią wzroku.
Potrząsnął lekko głową, gdy kazała mu zostać - nie, może na papierze to jego dom, ale to on powinien stąd odejść. Drgnął lekko na wspomnienie Kerstin, nie, nie, nie dam rady jej powiedzieć, szukał w głowie słów sprzeciwu, ale dopiero na wspomnienie pani Wright zgarbił się lekko, pokonany w walce na argumenty zanim ta w ogóle się zaczęła. Nigdy nie miał żony ani nawet dziewczyny, z którą codziennie jadłby śniadanie (z Astrid mieszkali osobno, nie chcieli wzbudzać w pracy podejrzeń), ale zajęci koledzy opowiadali mu, że wyjazd kobiety do matki oznacza tylko jedno. Koniec.
Nudziarzu, od razu się poddajesz?
-Jesteś poszukiwana. Dom twojej mamy jest zabezpieczony? Fideliusem? Mogą... - zaczął z aurorskim rozpędem, ale potem wyobraził sobie jak mogą wyduszać informacje z Just i urwał gwałtownie. Przełknął ślinę, to nie ma sensu, Hannah jest dorosła, kto codziennie chciałby patrzeć na ślady pazurów na parkiecie w hallu. Najwyraźniej Kerstin będzie musiała. Merlinie, Kerstin.
-Co powiem Kerstin? - zapytał retorycznie samego siebie, na moment zapominając, że Hannah to słyszy i wyginając wargi w jakimś smutnym grymasie. Gdyby to ona stanęła dziś rano na jego drodze, miałaby jeszcze mniejsze szanse niż Hania - nie władała magią, dla niej każde ugryzienie oznaczałoby śmierć. -To... - czy Hannah myślała, że to tylko ją by zaatakował? -...przecież nie tak, że przy niej byłoby dzisiaj inaczej, przecież obie was ko… - szybko ugryzł się w język, przygryzając go prawie do krwi. Tak, na pewno właśnie to chciała dzisiaj usłyszeć, po tym wszystkim. - drwina była tak zimna, że aż ludzka.
-Przecież obie jesteście dla mnie rodziną. - poprawił się nieudolnie, ale nie musiał przecież robić tego zręcznie, musiał tylko skłamać równie dobrze jak Hania. Żałosne. Chyba tylko jeden z nas jest prawdziwym samcem..
Niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Nigdy. A szczególnie w takiej chwili. - przed oczyma nagle stanęła mu Cora, złamana i smutna. Dziś rozumiał ją jak nigdy wcześniej.
Może to kara od losu, karma za dawną niewrażliwość - wymierzona w ten sposób, że przemienił się akurat przy Hani. Przy jedynej osobie, przy której niegdyś czuł się normalnie.
Zacisnął mocno szczękę, ambitnie.
-Ale masz rację. - poprawił się nagle, chcąc zabrzmieć jak mężczyzna przed Hannah albo może przed samym sobą. -Już jest dobrze, coś takiego już się nie powtórzy, Kerstin powinna usłyszeć to ode mnie. - obiecał, tak jakby perspektywa spotkania z młodszą siostrą i wyjaśnienia jej tego wszystkiego nie napawała go mieszanką żałości i przerażenia.
-A ty… uważaj na siebie, dobrze? Zawsze… zawsze znajdziesz tu schronienie, a ja będę szukał Just, więc mnie tu prawie nie będzie… - musiał dać jej furtkę, musiała mieć dla siebie bezpieczną przystań, a była przecież zbyt dobra i szlachetna, aby go stąd wyganiać, aby patrzeć mu w oczy ze strachem. Nie patrzył zatem na nią, chcąc jej to ułatwić.
Spojrzał gdzieś w swoje wspomnienia, myśląc o jesieni w pustym już sklepie na Pokątnej. Przed oczyma przemknął mu Sylwester, promienny uśmiech nad ciastem i herbatą z rumem, nieustraszona Hannah w kwietniu w swojej pracowni i później w progu jego domu, różowy balonik na weselu. Wszystko tak zwyczajne, bezpieczne, dla niej. Poza chwilą odwagi nad herbatą z rumem, Michael zawsze trzymał się w tej relacji o krok do tyłu, myśląc, że tak będzie lepiej - a potem czas zaczął uciekać, najpierw z powodu wojny, a teraz to już nie wojna, to t w o j a w i n a.
Czy czegoś potrzebował?
Cofnąć czas. Wtedy może nie czułby, że cały rozpada się na kawałki, choć na razie nie umiał jeszcze nazwać tego uczucia. Nigdy nie miał nagle złamanego serca - choć rozczarowała go znajomość z pewną szlachcianką, to wtedy od początku wiedział, że jest na przegranej pozycji. A względem Astrid czuł tylko dojmujące poczucie winy.
Z Hannah też byłeś na przegranej pozycji, tylko udawałeś, że nie.
-Nie, nic mi nie potrzeba. - skłamał* szybko, zmuszając się do bladego uśmiechu żeby dodać jej otuchy. -Napiszę, jak dowiem się czegoś o Just. - obiecał - to jedyne, co pewnie chciała usłyszeć.
*kłamstwo I, więc umiem
Can I not save one
from the pitiless wave?
Uniosła dłonie do włosów i na moment wplotła w nie palce, po obu stronach głowy, jakby dzięki temu mogła uporządkować myśli. Nie, nie mogła. To nic nie dało, nie pozwalało też się skupić. Jego słowa zadźwięczały mu w głowie. Ten pierwszy raz szczęśliwie nie zakończył się tragedią. Chciałaby przyznać, że szczęśliwie, ale wolałaby — nieświadomie i naiwnie, by tym wilkołakiem nie był on; choć zapewne gdyby jej życzenie stało się prawdą, nic nie uchroniłoby ją przed śmiercią. Coś się stało, coś wydarzyło, że nagle, niespodziewanie przeszedł przemianę. Czy to on? Czy to Mike tak chciał? Czy przejął władzę nad sobą i pokonał bestię, którą oślepił głód i żądza mordu? Czy to wilk okazał się zbyt słaby i zmuszony był się wycofać? Wplotła w końcu palce w poplątane pukle i przeczesała, wzdychając głośno i ciężko. Pierś opadła jej wyraźnie, powoli uchodziło z niej powietrze, uchodziły emocje, uciekała adrenalina, która krążyła w jej żyłach. I nagle, pomimo ciepła zrobiło jej się zimno. Zadrżała. Zerknęła w stronę korytarza; na podłodze, w miejscu, w którym poderwał się do skoku, widać było ślady pazurów, które wryły się w miękkie drewno. Żadna podłoga nie mogłaby tego wytrzymać.
— Twoja też nie...— mruknęła cicho, niepewnie, choć bardzo się starała, by brzmiało na odwrót. Nie było, prawda? Wiedziała, że tego nie chciał; walczył. Był dzielny. I na pewno się nie poddawał, choć nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, jak się czuł. Widziała — ukradkiem, bo tylko tak na niego zerkała, był przecież wciąż nagi — że cierpiał. Widziała, że wiele kosztowała go ta walka, przemiana, gonitwa. I teraz przygniatał go ciężar konsekwencji. — Mike, nic się nie stało — zaczęła, robiąc głęboki wdech i oplotła się ciaśniej swetrem, rękami. — Nic mi nie jest. Nie zrobiłeś mi krzywdy, nie powinieneś się tym... martwić. — Szukała w głowie czegoś, co pozwoliłoby jej zażartować, ale wszystkie słowa wydawały jej się bez sensu; rezygnowała od razu.
— Nie, ale mama mieszka daleko. W Szkocji, w Contin. Wokół nie ma zbyt wiele domów, to chyba po Hogwarcie i Oazie trzecie najbezpieczniejsze miejsce... — Uśmiechnęła się słabo, wciąż blado i zaraz spoważniała. Pokręciła głową, jakby chciała zaprzeczyć: nie nie mogą. Mogli, ale nie zadawali sobie tyle trudu, by jej tam szukać. Ale może powinni z Benem pomyśleć o tym, by zabezpieczyć mamie dom. Porządnie się tym zająć, na wszelki wypadek, gdyby jednak, kiedyś ktoś...
Ciche och wyrwało się z jej gardła i przeniosła na niego wzrok, zaraz jednak znów go spuściła przed siebie, na podłogę.
— Chodziło mi o Just... — szepnęła. Nie musiał nic mówić o tym, co wydarzyło się tutaj; o tym co się nie wydarzyło, a mogło tym bardziej nie powinien. — Powinna się dowiedzieć od ciebie.— Byli przecież ze sobą blisko; najbliżej. Jak tylko brat z siostrą mogli być. Na jej miejscu nie chciałaby dowiadywać się z gazet ani listów. Chciałaby, by ktoś jej bliski był przy niej i zapewnił ją, że wszystko będzie dobrze. Nawet jeśli przyszłość wcale nie zapowiadała się tak barwnie.
Serce zabiło jej szybko, jeszcze szybciej. Urwał w pół słowa, a po jej plecach przebiegł zimny dreszcz. Nie podniosła na niego wzroku, ani na moment. A potem wypuściła powietrze z płuc cicho. Uśmiechnęła się, pokiwała głową. Tak, Billy też mówił, że jest dla niego rodziną. Doskonale wiedziała, co to znaczy. Nie powiedziała jednak nic. To nie był czas na wyznania, na podobne rozmowy. I nic nie przeszłoby jej w tej chwili przez gardło.
— Ten dom bez ciebie nie byłby taki sam — odparła jednak, słysząc jego kolejne słowa. Nie chciała, by ją zachęcał, upewniał, że kiedy tu wróci jego nie będzie. Nie chciała się bać. I wiedziała, że nie będzie. W nim nie było ani złości, ani nienawiści. Było zagubienie, rozpacz — nie chciał tego. Nie prosił się o taki los. Musiał mierzyć się z koszmarami i walczyć o samego siebie. Bestia, która się dziś zbudziła nie mogła przejąć jego życia.
Odsunęła się, ostatni raz unosząc na niego spojrzenie. Chciała odnaleźć jego, na moment je uchwycić, zapewnić go, że wszystko będzie w porządku. Napewno będzie. A później ruszyła na schody i do pokoju. Na parapecie czekała sowa Lydii z listem, który odczytała od razu, choć wiedziała, co w nim znajdzie. Odpisała jej bez pośpiechu, liścik przypinając do nóżki Dallasa. Podczas jego nieobecności nakreśliła kolejny, do Alexandra. Spakowała najpotrzebniejsze rzeczy do torby. Ostatni z listów napisała na krótko przed wyjściem. Została jej ostatnia kartka pergaminu. Poskreślany list wysłała. CHciała napisać tak wiele, ale nie potrafiła skleić sensownych słów. Zrozumie, wiedziała. Zrozumie.
— Spotkamy się w Contin — szepnęła czule do sowy, tuż po tym jak do dzioba wsunęła jej ostatnią kopertę. Pogłaskała ją po głowie delikatnie i pozwoliła lecieć.
Zamknęła okno, pościeliła łóżko, dłonią wygładziła narzutę. Wyszła.
| zt2
— Twoja też nie...— mruknęła cicho, niepewnie, choć bardzo się starała, by brzmiało na odwrót. Nie było, prawda? Wiedziała, że tego nie chciał; walczył. Był dzielny. I na pewno się nie poddawał, choć nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, jak się czuł. Widziała — ukradkiem, bo tylko tak na niego zerkała, był przecież wciąż nagi — że cierpiał. Widziała, że wiele kosztowała go ta walka, przemiana, gonitwa. I teraz przygniatał go ciężar konsekwencji. — Mike, nic się nie stało — zaczęła, robiąc głęboki wdech i oplotła się ciaśniej swetrem, rękami. — Nic mi nie jest. Nie zrobiłeś mi krzywdy, nie powinieneś się tym... martwić. — Szukała w głowie czegoś, co pozwoliłoby jej zażartować, ale wszystkie słowa wydawały jej się bez sensu; rezygnowała od razu.
— Nie, ale mama mieszka daleko. W Szkocji, w Contin. Wokół nie ma zbyt wiele domów, to chyba po Hogwarcie i Oazie trzecie najbezpieczniejsze miejsce... — Uśmiechnęła się słabo, wciąż blado i zaraz spoważniała. Pokręciła głową, jakby chciała zaprzeczyć: nie nie mogą. Mogli, ale nie zadawali sobie tyle trudu, by jej tam szukać. Ale może powinni z Benem pomyśleć o tym, by zabezpieczyć mamie dom. Porządnie się tym zająć, na wszelki wypadek, gdyby jednak, kiedyś ktoś...
Ciche och wyrwało się z jej gardła i przeniosła na niego wzrok, zaraz jednak znów go spuściła przed siebie, na podłogę.
— Chodziło mi o Just... — szepnęła. Nie musiał nic mówić o tym, co wydarzyło się tutaj; o tym co się nie wydarzyło, a mogło tym bardziej nie powinien. — Powinna się dowiedzieć od ciebie.— Byli przecież ze sobą blisko; najbliżej. Jak tylko brat z siostrą mogli być. Na jej miejscu nie chciałaby dowiadywać się z gazet ani listów. Chciałaby, by ktoś jej bliski był przy niej i zapewnił ją, że wszystko będzie dobrze. Nawet jeśli przyszłość wcale nie zapowiadała się tak barwnie.
Serce zabiło jej szybko, jeszcze szybciej. Urwał w pół słowa, a po jej plecach przebiegł zimny dreszcz. Nie podniosła na niego wzroku, ani na moment. A potem wypuściła powietrze z płuc cicho. Uśmiechnęła się, pokiwała głową. Tak, Billy też mówił, że jest dla niego rodziną. Doskonale wiedziała, co to znaczy. Nie powiedziała jednak nic. To nie był czas na wyznania, na podobne rozmowy. I nic nie przeszłoby jej w tej chwili przez gardło.
— Ten dom bez ciebie nie byłby taki sam — odparła jednak, słysząc jego kolejne słowa. Nie chciała, by ją zachęcał, upewniał, że kiedy tu wróci jego nie będzie. Nie chciała się bać. I wiedziała, że nie będzie. W nim nie było ani złości, ani nienawiści. Było zagubienie, rozpacz — nie chciał tego. Nie prosił się o taki los. Musiał mierzyć się z koszmarami i walczyć o samego siebie. Bestia, która się dziś zbudziła nie mogła przejąć jego życia.
Odsunęła się, ostatni raz unosząc na niego spojrzenie. Chciała odnaleźć jego, na moment je uchwycić, zapewnić go, że wszystko będzie w porządku. Napewno będzie. A później ruszyła na schody i do pokoju. Na parapecie czekała sowa Lydii z listem, który odczytała od razu, choć wiedziała, co w nim znajdzie. Odpisała jej bez pośpiechu, liścik przypinając do nóżki Dallasa. Podczas jego nieobecności nakreśliła kolejny, do Alexandra. Spakowała najpotrzebniejsze rzeczy do torby. Ostatni z listów napisała na krótko przed wyjściem. Została jej ostatnia kartka pergaminu. Poskreślany list wysłała. CHciała napisać tak wiele, ale nie potrafiła skleić sensownych słów. Zrozumie, wiedziała. Zrozumie.
— Spotkamy się w Contin — szepnęła czule do sowy, tuż po tym jak do dzioba wsunęła jej ostatnią kopertę. Pogłaskała ją po głowie delikatnie i pozwoliła lecieć.
Zamknęła okno, pościeliła łóżko, dłonią wygładziła narzutę. Wyszła.
| zt2
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
04-08-1957
Od kiedy postanowił dołożyć swoją cegiełkę do zrównania Stonehenge z ziemią nie było mowy o Klubie Pojedynków. Za to potrzeba ćwiczenia swoich umiejętności nigdy nie znikła, a teraz była mu szczególnie potrzebna. Właściwie wszystkim była potrzebna, nawet zwykłym czarodziejom, unikających wojny jak ognia. Anthony zdecydowanie nie chciałby spotkać jakiegokolwiek Rycerza będąc nieprzygotowanym na to, co miał mu przynieś los. Przeklęci czarnoksiężnicy mieli większą paletę zaklęć i to jeszcze tych paskudnych. On z kolei nie zamierzał zniżyć się do ich poziomu. Brzydził się czarną magią od samego początku. Musiał jednak jakoś się podszkolić, a przynajmniej przećwiczyć z kimś zaklęcia, żeby wiedzieć jak się bronić i jak skutecznie atakować.
Najlepszą osobą do tego wydawał mu się Tonks. Nie miał pojęcia jak udało mu się przekonać mężczyznę do poświęcenia mu chwili. Po pierwsze, prawie w ogóle go nie znał. Poznawał jedynie Gabriela i to dość przelotnie, dzięki temu, że udało mu się pomóc w przywróceniu go do żywych. Z Justine miał okazję popracować w trakcie przekonywania olbrzymów… i tak właściwie niewiele z tego zadania pamiętał, bo jego zadanie było, o ironio, upicie się. Michael był dla niego jednak zagadką. Na spotkaniach wydawał się być przyjemną osobą. Anthony nigdy jednak nie miał okazji porozmawiać z nim na dłużej niż kilka chwil. Po drugie, Tonks zapewne był osobą zapracowaną, a tak podejrzewał. Być może dlatego trochę się stresował.
Inna sprawa, że Tonksowie mieszkali na terenach Abbottów. Abbottów, którzy z Macmillanami stosunki dalekie od poprawnych, a to zapewne dało się wyczuć także na spotkaniach. Martwił się czy aby dobrze zrobił pojawiając się w Somerset. Nie tylko był osobą, która była tutaj niepożądana, ale jednocześnie był wrogiem władającego tutaj rodu z samym zakazem wstępu do rezerwatu ze znikaczami. Do teraz jednak nic mu się nie stało i znalazł się przed domem Tonksów cały i bezpieczny. Musiał też przyznać, że dróżka, którą trzeba było dostać się do ich domu, była wyjątkowo malownicza… szczególnie biorąc pod uwagę obecność wrzosów tak bardzo kojarzących się Anthony’emu z Macmillanami.
Siedział na krześle, na tarasie przed domem i czekał na Michaela. Wpatrywał się pobliski brzeg i rozmyślał o domu i żonie, a w tym samym czasie łapał łyk domowej whisky z kwiecistej piersiówki. Miał nadzieję, że Ria nie miała mu za złe, że tak znikał. W końcu zajmowała go i praca, i Zakon, ale zawsze starał spędzić się z nią choć trochę czasu. Zamyślił się i zapomniał o otaczającym go świecie, i nawet nie usłyszał, że Tonks właśnie się przyszykował. Odwrócił głowę dopiero, kiedy usłyszał jego głos.
– O, gotowy? – Zapytał, natychmiast zmieniając swoje nastawienie z zamyślonego na radosnego. Uśmiechnął się tak szeroko, jak tylko pozwalały mu na to usta i szczęka. Zaraz za tym podsunął Michaelowi pod nos piersiówkę, mając nadzieję, że czarodziej z niej skorzysta. Tak na rozluźnienie. – Rozumiem, że lepiej będzie jeżeli się oddalimy, prawda? – Zaproponował, choć właściwie nie musiał tego mówić na głos. – Jak rodzina? – Zapytał z ciekawości. – Próbowałeś naszego alkoholu na weselu? – Dodał, chcąc zając mężczyznę czymś na moment, przynajmniej dopóki nie zaczną treningu. – O, właśnie, złowiłeś wianek jakiejś pięknej panny? – Właściwie nie wiedział czy powinien o to pytać, ale jednak pytał, zapominając (jak zwykle) o zachowaniu kultury.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
4.08
Zawsze był chętny do treningu, choć faktycznie nie narzekał na nadmiar wolnego czasu. Są jednak sprawy ważne i ważniejsze, a umiejętność zadbania o własną skórę była jedną z priorytetowych. Miał tylko nadzieję, że wyjdzie z tego sparingu w jako-takiej formie. Po ostatnim wspólnym treningu Dearborn ledwo włóczył nogami - co Michael wspominał z lekką dumą. Może i nie przejmowałby się treningiem ze szlachcicem, Macmillan nie był w końcu aurorem, ale Tonks słyszał przecież o pamiętnym Terremotio w Stonehenge. Nawet jeśli za inicjatywę odpowiedzialny był wyspecjalizowany w urokach Skamander (to do niego podobne), to aby dołączyć się do zaklęcia, trzeba było mieć sporą wprawę.
List od Anthony'ego nieco go zaskoczył, a nawet trochę ucieszył. Balował (aż zbyt dobrze) na jego weselu, a jednak nie znał pana młodego zbyt dobrze i podejrzewał, że otrzymał zaproszenie przez wzgląd na bycie bratem Justine albo krótką znajomość z Rią. Wspólne poskramianie olbrzymów potrafi zaowocować zaufaniem.
Może niegdyś wyczułby lekkie wahanie w tonie korespondencji i przypomniał sobie, że Abbotowie i Macmillanowie nie darzą się przyjaźnią. Kiedyś zaciekawiłyby go przyczyny tej waśni, podpytałby nawet o nie Anthony'ego. Teraz jednak nie miał do tego głowy, nie wyczuł niuansu. Nie miał już czasu ani ochoty, by rozwijać swoje zainteresowanie historią magii, zaczynała mu wystarczać wiedza podstawowa, szczególnie o tym, jaki ród jest sprzymierzony z Voldemortem. Zaczynał radykalizować się w swoich poglądach, historyczne niuanse traciły na znaczeniu i nie pamiętał, kiedy ostatni raz miał w ręku książkę. Chyba, że chodziło o podręcznik numerologii.
Wyszedł z domu, gdy tylko dojrzał gościa na podwórzu. Widać nie dość szybko, bo Anthony zdążył już usiąść.
-Cześć! - rzucił, stając w drzwiach. Zamknął je za sobą i spojrzał z uśmiechem na arystokratę. Gdyby byli sobie bliżsi, pewnie zażartowałby, że to nie czas na siedzenie, ale - podobnie zresztą jak Anthony - na razie czuł, że dopiero muszą przełamać lody.
-Gotowy! - uniósł brew na widok piersiówki, widać Macmillan chciał bardzo dosłownie przełamywać te lody. -Wiesz, że przeciwnika nie skołujesz alkoholem? Chyba, że już będzie podchmielony. - zażartował, ale sięgnął po alkohol. -To Ognista? - upewnił się, biorąc łyka. Ostre.
-Taak, teraz Ognistą poznałbym wszędzie. Podobno tańczyłem z kimś na stole,a ale to chybe lepiej, że mało z tego pamiętam. - przyznał się, znajdując w smaku trunku potwierdzenie. To whiskey! Z lekkim rumieńcem oddał piersiówkę Macmillanowi.
-Chodźmy pod las, nie chcemy uszkodzić domu ani wrzosów. To niedaleko. - zaproponował, prowadząc Anthony'ego dróżką. -Z rodziną w porządku. A ty? Jak się czujesz w małżeństwie? - W małżeństwie i Zakonie. Nieobecność Rii na ostatnim spotkaniu nie umknęła jego uwadze.
Wzruszył lekko ramionami, zapytany o wianki.
-Trochę zmęczyła mnie walka z morskim wężem. Słyszałeś, co się stało? - zajął pozycję naprzeciwko Anthony'ego i zanim ten zdążył odpowiedzieć, rzucił ostrzegawczo: -Nie zadajmy sobie zbyt dużych ran, ale potraktujmy to jako okazję do ćwiczenia trudniejszych uroków. Trzy...dwa...jeden... zaczynajmy! Horatio! - krzyknął. Wiedział, że rzucenie zaklęcia może trochę potrwać i narazi się tym samym na ataki przeciwnika, ale zawsze chciał się w nim podszkolić.
Zawsze był chętny do treningu, choć faktycznie nie narzekał na nadmiar wolnego czasu. Są jednak sprawy ważne i ważniejsze, a umiejętność zadbania o własną skórę była jedną z priorytetowych. Miał tylko nadzieję, że wyjdzie z tego sparingu w jako-takiej formie. Po ostatnim wspólnym treningu Dearborn ledwo włóczył nogami - co Michael wspominał z lekką dumą. Może i nie przejmowałby się treningiem ze szlachcicem, Macmillan nie był w końcu aurorem, ale Tonks słyszał przecież o pamiętnym Terremotio w Stonehenge. Nawet jeśli za inicjatywę odpowiedzialny był wyspecjalizowany w urokach Skamander (to do niego podobne), to aby dołączyć się do zaklęcia, trzeba było mieć sporą wprawę.
List od Anthony'ego nieco go zaskoczył, a nawet trochę ucieszył. Balował (aż zbyt dobrze) na jego weselu, a jednak nie znał pana młodego zbyt dobrze i podejrzewał, że otrzymał zaproszenie przez wzgląd na bycie bratem Justine albo krótką znajomość z Rią. Wspólne poskramianie olbrzymów potrafi zaowocować zaufaniem.
Może niegdyś wyczułby lekkie wahanie w tonie korespondencji i przypomniał sobie, że Abbotowie i Macmillanowie nie darzą się przyjaźnią. Kiedyś zaciekawiłyby go przyczyny tej waśni, podpytałby nawet o nie Anthony'ego. Teraz jednak nie miał do tego głowy, nie wyczuł niuansu. Nie miał już czasu ani ochoty, by rozwijać swoje zainteresowanie historią magii, zaczynała mu wystarczać wiedza podstawowa, szczególnie o tym, jaki ród jest sprzymierzony z Voldemortem. Zaczynał radykalizować się w swoich poglądach, historyczne niuanse traciły na znaczeniu i nie pamiętał, kiedy ostatni raz miał w ręku książkę. Chyba, że chodziło o podręcznik numerologii.
Wyszedł z domu, gdy tylko dojrzał gościa na podwórzu. Widać nie dość szybko, bo Anthony zdążył już usiąść.
-Cześć! - rzucił, stając w drzwiach. Zamknął je za sobą i spojrzał z uśmiechem na arystokratę. Gdyby byli sobie bliżsi, pewnie zażartowałby, że to nie czas na siedzenie, ale - podobnie zresztą jak Anthony - na razie czuł, że dopiero muszą przełamać lody.
-Gotowy! - uniósł brew na widok piersiówki, widać Macmillan chciał bardzo dosłownie przełamywać te lody. -Wiesz, że przeciwnika nie skołujesz alkoholem? Chyba, że już będzie podchmielony. - zażartował, ale sięgnął po alkohol. -To Ognista? - upewnił się, biorąc łyka. Ostre.
-Taak, teraz Ognistą poznałbym wszędzie. Podobno tańczyłem z kimś na stole,a ale to chybe lepiej, że mało z tego pamiętam. - przyznał się, znajdując w smaku trunku potwierdzenie. To whiskey! Z lekkim rumieńcem oddał piersiówkę Macmillanowi.
-Chodźmy pod las, nie chcemy uszkodzić domu ani wrzosów. To niedaleko. - zaproponował, prowadząc Anthony'ego dróżką. -Z rodziną w porządku. A ty? Jak się czujesz w małżeństwie? - W małżeństwie i Zakonie. Nieobecność Rii na ostatnim spotkaniu nie umknęła jego uwadze.
Wzruszył lekko ramionami, zapytany o wianki.
-Trochę zmęczyła mnie walka z morskim wężem. Słyszałeś, co się stało? - zajął pozycję naprzeciwko Anthony'ego i zanim ten zdążył odpowiedzieć, rzucił ostrzegawczo: -Nie zadajmy sobie zbyt dużych ran, ale potraktujmy to jako okazję do ćwiczenia trudniejszych uroków. Trzy...dwa...jeden... zaczynajmy! Horatio! - krzyknął. Wiedział, że rzucenie zaklęcia może trochę potrwać i narazi się tym samym na ataki przeciwnika, ale zawsze chciał się w nim podszkolić.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
Na widok Tonksa, Macmillan natychmiast wyciągnął w jego stronę dłoń. Chciał jak najbardziej skrócić dystans między nimi. Łączyła ich przecież ta sama sprawa i ludzie, których znali. Piersiówka, którą mu podał była drugim sposobem zmniejszenia różnicy między nimi. Tej społecznej. Nie był przecież nadętym szlachcicem, który pragnął tytułów i uwagi.
Zaśmiał się głośno, kiedy usłyszał komentarz Michaela. Nie, nie skołowałby przeciwnika alkoholem, to było pewne. A szkoda! Może powinien kiedyś spróbować? Gdyby wszyscy na tym świecie pili whisky to może nie byłoby wojen. A najlepiej, żeby pili ognistą Macmillanów. A może byłoby tych wojen jeszcze więcej? Kto wie! Z zainteresowaniem przyglądał się reakcji Tonksa na alkohol. Musiał wiedzieć czy whisky była dobra, czy powinien jednak wziąć tę z drugiej beczki.
– Tak, nasza, rodzinna. Ta jest piętnastoletnia – odpowiedział mu na pytanie. Nie było innego wyboru, jeżeli chodzi o alkohol. To znaczy, był, ale przecież nie będzie nalewać do piersiówki domowej nalewki albo jakiegoś słabego wina. – Naprawdę? Z jakąś panną? – Zapytał z ciekawości. Próbował wyobrazić sobie takiego aurora na stole w czyimś towarzystwie. Albo z jakąś panną… tylko którą? – Dobrze słyszeć, że przynajmniej dobrze się bawiłeś – skomentował. On sam nie miał możliwości się upić. Kto by pomyślał, że on, Macmillan, będzie niemal trzeźwy na własnym ślubie? To trochę wstyd, szczególnie jeżeli nosiło się takie nazwisko! Trzeźwość miała też swoje plusy, co musiał przyznać. Szczególnie po zakończeniu wesela.
Przytaknął na propozycję czarodzieja. Niektóre zaklęcia były przecież bardzo niszczycielskie, a oni mieli zamiar ćwiczyć. I to porządnie. Anthony z całą pewnością nie chciał niszczyć domu Tonksów. Wystarczyło mu Stonehenge.
– Dobrze – przyznał przed Michaelem. Ria była dla niego wszystkim. Prawdziwym słońcem, który wyszedł po wielu pochmurnych i burzliwych latach. Dzięki niej spojrzał na świat zupełnie z innej strony. Tej szczęśliwszej, radośniejszej. Nie otaczała go ta sama negatywna aura co wcześniej. Nie miewał już prawie w ogóle koszmarów z przeszłości, tych które niegdyś tak często go nawiedzały. Gdyby nie ona, pewnie zwariowałby po Stonehenge. – Małżeństwo dobrze mi służy – dodał, zerkając przelotnie na obrączkę na swoim palcu. Żałował tylko, że nie mógł poświęcić więcej czasu swojej żonie. Wiedział, że równie dobrze każdego dnia mógł zostać zabity. Pewnie dlatego każdy moment z Weasleyówną był dla niego na wagę złota. – Pomijając to, że nie mogę już spędzać nocy w barze – zażartował. – Ale kto by chciał spędzać tam noc, gdy w pobliżu jest małżonka.
Słyszał coś o wydarzeniach z wianków. Nie widział ich na własne oczy, bo zwyczajnie się spóźnił. Spóźnił się, bo bardziej zainteresowany i zajęty był własną żoną niż pojawieniem się przed innymi. I wcale tego nie żałował.
– Naprawdę pojawił się tam morski wąż? – Zapytał, jak gdyby wciąż nie dowierzając w zasłyszane plotki. – Przyszliśmy z Rią po wszystkim… – już miał powiedzieć zbyt wiele, ale ugryzł się w język. – Mieliśmy trochę spraw do załatwienia.
Dotarli do właściwego miejsca. Macmillan przytaknął na polecenie Tonksa. Nie zamierzał robić mu niczego złego. To było oczywiste! Natychmiast odskoczył od aurora i zajął wybrane przez siebie miejsce naprzeciw towarzysza.
– Luminis virtute – zawołał rzucając urok w Michaela. Może nie było to najlepsze zaklęcie na początek, ale Anthony miał wyraźne problemy z zaklęciami obronnymi.
Zaśmiał się głośno, kiedy usłyszał komentarz Michaela. Nie, nie skołowałby przeciwnika alkoholem, to było pewne. A szkoda! Może powinien kiedyś spróbować? Gdyby wszyscy na tym świecie pili whisky to może nie byłoby wojen. A najlepiej, żeby pili ognistą Macmillanów. A może byłoby tych wojen jeszcze więcej? Kto wie! Z zainteresowaniem przyglądał się reakcji Tonksa na alkohol. Musiał wiedzieć czy whisky była dobra, czy powinien jednak wziąć tę z drugiej beczki.
– Tak, nasza, rodzinna. Ta jest piętnastoletnia – odpowiedział mu na pytanie. Nie było innego wyboru, jeżeli chodzi o alkohol. To znaczy, był, ale przecież nie będzie nalewać do piersiówki domowej nalewki albo jakiegoś słabego wina. – Naprawdę? Z jakąś panną? – Zapytał z ciekawości. Próbował wyobrazić sobie takiego aurora na stole w czyimś towarzystwie. Albo z jakąś panną… tylko którą? – Dobrze słyszeć, że przynajmniej dobrze się bawiłeś – skomentował. On sam nie miał możliwości się upić. Kto by pomyślał, że on, Macmillan, będzie niemal trzeźwy na własnym ślubie? To trochę wstyd, szczególnie jeżeli nosiło się takie nazwisko! Trzeźwość miała też swoje plusy, co musiał przyznać. Szczególnie po zakończeniu wesela.
Przytaknął na propozycję czarodzieja. Niektóre zaklęcia były przecież bardzo niszczycielskie, a oni mieli zamiar ćwiczyć. I to porządnie. Anthony z całą pewnością nie chciał niszczyć domu Tonksów. Wystarczyło mu Stonehenge.
– Dobrze – przyznał przed Michaelem. Ria była dla niego wszystkim. Prawdziwym słońcem, który wyszedł po wielu pochmurnych i burzliwych latach. Dzięki niej spojrzał na świat zupełnie z innej strony. Tej szczęśliwszej, radośniejszej. Nie otaczała go ta sama negatywna aura co wcześniej. Nie miewał już prawie w ogóle koszmarów z przeszłości, tych które niegdyś tak często go nawiedzały. Gdyby nie ona, pewnie zwariowałby po Stonehenge. – Małżeństwo dobrze mi służy – dodał, zerkając przelotnie na obrączkę na swoim palcu. Żałował tylko, że nie mógł poświęcić więcej czasu swojej żonie. Wiedział, że równie dobrze każdego dnia mógł zostać zabity. Pewnie dlatego każdy moment z Weasleyówną był dla niego na wagę złota. – Pomijając to, że nie mogę już spędzać nocy w barze – zażartował. – Ale kto by chciał spędzać tam noc, gdy w pobliżu jest małżonka.
Słyszał coś o wydarzeniach z wianków. Nie widział ich na własne oczy, bo zwyczajnie się spóźnił. Spóźnił się, bo bardziej zainteresowany i zajęty był własną żoną niż pojawieniem się przed innymi. I wcale tego nie żałował.
– Naprawdę pojawił się tam morski wąż? – Zapytał, jak gdyby wciąż nie dowierzając w zasłyszane plotki. – Przyszliśmy z Rią po wszystkim… – już miał powiedzieć zbyt wiele, ale ugryzł się w język. – Mieliśmy trochę spraw do załatwienia.
Dotarli do właściwego miejsca. Macmillan przytaknął na polecenie Tonksa. Nie zamierzał robić mu niczego złego. To było oczywiste! Natychmiast odskoczył od aurora i zajął wybrane przez siebie miejsce naprzeciw towarzysza.
– Luminis virtute – zawołał rzucając urok w Michaela. Może nie było to najlepsze zaklęcie na początek, ale Anthony miał wyraźne problemy z zaklęciami obronnymi.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 58
'k100' : 58
Uścisnął dłoń Macmillana, mile zaskoczony brakiem szlacheckiej dostojności. Nawet na weselu nie obowiązywała przecież etykieta. Lord Prewett był bardzo sympatyczny, ale zawsze zachowywał się jak arystokrata, tym bardziej poważny lord Ollivander. Anthony był taki... normalny.
Zarumienił się lekko, może przez gorącą whiskey, a może przez pytanie o taniec na stole.
-Podobno wskoczyłem tam za panną Grey, bo... niestety też przesadziła z alkoholem. Chyba nie chciałem, żeby było jej wstyd tańczyć samej. Ale to tylko znajoma. - wyjaśnił pośpiesznie, trochę niepotrzebnie się tłumacząc. Chciał uściślić, że nic nie łączyło go z Gwen. Była zdecydowanie za młoda!
Uśmiechnął się ciepło, słuchając o małżeńskim życiu Macmillana. Gdzieś w sercu poczuł ukłucie nikłej zazdrości, albo żalu za utraconymi szansami. Sam w końcu w młodości spędzał zbyt wiele nocy w barach, goniąc za przygodnymi znajomościami i nie budując niczego trwałego. A teraz było już za późno.
Dobrze, że przynajmniej innym się udawało. Uważnie spojrzał na kolegę, chłonąc jego radość, wychwytując drobne zmiany w mimice w porównaniu z zeszłymi miesiącami. Wydawał się spokojniejszy, pewniejszy siebie, usatysfakcjonowany.
-Gratuluję. - powiedział szczerze. Macmillan był poszukiwany listem gończym, a mimo wszystko cieszył się życiem - to dawało nadzieję i Tonksowi.
-Tak, podobno przygnał go tam głód. - wzdrygnął się na wspomnienie węża. -Mam nadzieję, że chociaż wam smakował. Minister Longbottom polecił przyrządzić z niego ucztę. - uśmiechnął się z rozbawieniem, Harold to miał łeb.
-Przez moment było groźnie, ale obezwładniliśmy bestię Conjunctivitisami - a po wyciągnięciu na brzeg sama się udusiła. To przynajmniej była motywacja do zabezpieczenia wybrzeża, nikt wcześniej nie zadbał o boje i zabezpieczenia, a nastolatkowie spontanicznie się tam kąpali. - mówił z ułańską fantazją, jak na dzielnego wojownika przystało, ale w głębi duszy nadal odczuwał trochę niepokoju na myśl o tym, co mogłoby się stać gdyby wąż pojawił się w innym momencie i zaatakował samotnego pływaka.
Przeszli do pojedynku, a Macmillan posłał celne zaklęcie oślepiające.
-Protego! - odparował Michael i odbił w Anthony'ego jego własny urok. -Drętwota! - dodał, przechodząc do ofensywy.
rzut na Protego
Proponuję odwracaną kolejkę - 2 ruchy w każdym poście, a potem w szafce!
Zarumienił się lekko, może przez gorącą whiskey, a może przez pytanie o taniec na stole.
-Podobno wskoczyłem tam za panną Grey, bo... niestety też przesadziła z alkoholem. Chyba nie chciałem, żeby było jej wstyd tańczyć samej. Ale to tylko znajoma. - wyjaśnił pośpiesznie, trochę niepotrzebnie się tłumacząc. Chciał uściślić, że nic nie łączyło go z Gwen. Była zdecydowanie za młoda!
Uśmiechnął się ciepło, słuchając o małżeńskim życiu Macmillana. Gdzieś w sercu poczuł ukłucie nikłej zazdrości, albo żalu za utraconymi szansami. Sam w końcu w młodości spędzał zbyt wiele nocy w barach, goniąc za przygodnymi znajomościami i nie budując niczego trwałego. A teraz było już za późno.
Dobrze, że przynajmniej innym się udawało. Uważnie spojrzał na kolegę, chłonąc jego radość, wychwytując drobne zmiany w mimice w porównaniu z zeszłymi miesiącami. Wydawał się spokojniejszy, pewniejszy siebie, usatysfakcjonowany.
-Gratuluję. - powiedział szczerze. Macmillan był poszukiwany listem gończym, a mimo wszystko cieszył się życiem - to dawało nadzieję i Tonksowi.
-Tak, podobno przygnał go tam głód. - wzdrygnął się na wspomnienie węża. -Mam nadzieję, że chociaż wam smakował. Minister Longbottom polecił przyrządzić z niego ucztę. - uśmiechnął się z rozbawieniem, Harold to miał łeb.
-Przez moment było groźnie, ale obezwładniliśmy bestię Conjunctivitisami - a po wyciągnięciu na brzeg sama się udusiła. To przynajmniej była motywacja do zabezpieczenia wybrzeża, nikt wcześniej nie zadbał o boje i zabezpieczenia, a nastolatkowie spontanicznie się tam kąpali. - mówił z ułańską fantazją, jak na dzielnego wojownika przystało, ale w głębi duszy nadal odczuwał trochę niepokoju na myśl o tym, co mogłoby się stać gdyby wąż pojawił się w innym momencie i zaatakował samotnego pływaka.
Przeszli do pojedynku, a Macmillan posłał celne zaklęcie oślepiające.
-Protego! - odparował Michael i odbił w Anthony'ego jego własny urok. -Drętwota! - dodał, przechodząc do ofensywy.
rzut na Protego
Proponuję odwracaną kolejkę - 2 ruchy w każdym poście, a potem w szafce!
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 10
'k100' : 10
Kiedy tylko usłyszał, że Michael podczas wesela wskoczył na stół, Anthony natychmiast spojrzał na niego zaskoczony. Bardziej jednak zadziwiło go to, że pierwszą osobą, która tam wskoczyła była panna Grey. Ta niepozorna czarownica! Kto by powiedział, że guwernantka była aż tak… szalona! Nie spodziewał się tego po niej. Nie wiedzieć dlaczego wyobrażał ją sobie jako tę miłą, cichą kobietę, która unikała alkoholu jak ognia. Z drugiej strony, była mimo wszystko artystką, o ile można było to tak nazwać, a ci byli przecież skłonni do alkoholu i do zabawy. Po chwili zaskoczenia zaczął się głośno śmiać. Naprawdę, nie spodziewał się usłyszeć takiej nowiny! Dlaczego tego nie widział? Dlaczego nie był w tym czasie przy tym… wydarzeniu! Zakonnik i guwernantka na stole, na szlacheckim przyjęciu. To musiało być naprawdę zabawne, a oni naprawdę pijani! Gdyby zobaczyła to jego matka pewnie dostałaby zawału! Ha! Ciekawe czy Sorphon usłyszał o tym, co się stało?
– To było wesele, nie oczekiwałem, że będziecie na nim trzeźwi – odpowiedział Tonksowi, gdy tylko zaczął się tłumaczyć. Śluby były od tego, żeby się cieszyć, pić, po prostu biesiadować i cieszyć się z momentu. Byłoby głupio, gdyby ani on, ani Gwendolyn nie wypili trochę więcej whisky lub choćby wina! – Ha, ha, no proszę. Szkoda, że mi o tym nie powiedziała – westchnął ciężko. – Panna Grey służy u nas jako guwernantka. Miała problemy z zamieszkaniem, więc zasugerowałem, żeby zamieszkała i pracowała u nas – wyjaśnił, bo miał wrażenie, że Tonks mógłby się nie odnaleźć w jego skrótowym głośnym myśleniu. – Przynajmniej ona panuje nad kilkoma urwisami – dodał z ogromnym uśmiechem na twarzy. Musiał o tym powiedzieć swojej żonie. Przecież to najzabawniejsza plotka o jakiej słyszał. – Ale no proszę!
Kiwnął głową w podziękowaniu za gratulacje. Naprawdę był szczęśliwy u boku Rii. Następnie skupił się na tym, co o morskim wężu miał mu do powiedzenia Michael. Znowu żałował, że go tam nie było. Każde zdarzenie go omijało! Najpierw taniec na stole, teraz to, co się działo na wiankach w Oazie! Gdyby tylko sam mógł pomóc w pokonaniu tego potwora! Ech! Żona była jednak ważniejsza i niestety, nie pojawił się tam w porę. Strach pomyśleć o tym, że miły dzień mógł zamienić się w koszmar!
– Nie próbowałem węża, niestety – westchnął, choć właściwie nie pamiętał czy w ogóle go jadł. Potem wypił chyba zbyt wiele whisky. – Nikt nie został ranny, prawda? – Zapytał z troską. Głupio by było, gdyby mieszkańcy Oazy zaczęli obawiać się o swoje bezpieczeństwo. Dobrze, że zabezpieczono plażę.
Kiedy rzucił urok, miał wrażenie, że uda mu się „oślepić” przeciwnika… ale… niestety zaklęcie zostało odbite i mknęło z powrotem ku niemu samemu. Westchnął ciężko i spróbował się obronić:
– Protego! – był jednak odrobinę zbyt zaskoczony, bo dosłownie ledwo odbił zaklęcie. Właściwie mało brakowało, żeby urok przełamał jego obronę. Na całe szczęście Drętwota Michaela nie zadziałała, więc Macmillan postanowił działać dalej: – Levicorpus! – rzucił kolejny urok w stronę swojego towarzysza.
| Protego jest połowicznie udane, więc w sumie nie wiem czy udało mi się obronić czy nie, jak coś to się dostosuję
– To było wesele, nie oczekiwałem, że będziecie na nim trzeźwi – odpowiedział Tonksowi, gdy tylko zaczął się tłumaczyć. Śluby były od tego, żeby się cieszyć, pić, po prostu biesiadować i cieszyć się z momentu. Byłoby głupio, gdyby ani on, ani Gwendolyn nie wypili trochę więcej whisky lub choćby wina! – Ha, ha, no proszę. Szkoda, że mi o tym nie powiedziała – westchnął ciężko. – Panna Grey służy u nas jako guwernantka. Miała problemy z zamieszkaniem, więc zasugerowałem, żeby zamieszkała i pracowała u nas – wyjaśnił, bo miał wrażenie, że Tonks mógłby się nie odnaleźć w jego skrótowym głośnym myśleniu. – Przynajmniej ona panuje nad kilkoma urwisami – dodał z ogromnym uśmiechem na twarzy. Musiał o tym powiedzieć swojej żonie. Przecież to najzabawniejsza plotka o jakiej słyszał. – Ale no proszę!
Kiwnął głową w podziękowaniu za gratulacje. Naprawdę był szczęśliwy u boku Rii. Następnie skupił się na tym, co o morskim wężu miał mu do powiedzenia Michael. Znowu żałował, że go tam nie było. Każde zdarzenie go omijało! Najpierw taniec na stole, teraz to, co się działo na wiankach w Oazie! Gdyby tylko sam mógł pomóc w pokonaniu tego potwora! Ech! Żona była jednak ważniejsza i niestety, nie pojawił się tam w porę. Strach pomyśleć o tym, że miły dzień mógł zamienić się w koszmar!
– Nie próbowałem węża, niestety – westchnął, choć właściwie nie pamiętał czy w ogóle go jadł. Potem wypił chyba zbyt wiele whisky. – Nikt nie został ranny, prawda? – Zapytał z troską. Głupio by było, gdyby mieszkańcy Oazy zaczęli obawiać się o swoje bezpieczeństwo. Dobrze, że zabezpieczono plażę.
Kiedy rzucił urok, miał wrażenie, że uda mu się „oślepić” przeciwnika… ale… niestety zaklęcie zostało odbite i mknęło z powrotem ku niemu samemu. Westchnął ciężko i spróbował się obronić:
– Protego! – był jednak odrobinę zbyt zaskoczony, bo dosłownie ledwo odbił zaklęcie. Właściwie mało brakowało, żeby urok przełamał jego obronę. Na całe szczęście Drętwota Michaela nie zadziałała, więc Macmillan postanowił działać dalej: – Levicorpus! – rzucił kolejny urok w stronę swojego towarzysza.
| Protego jest połowicznie udane, więc w sumie nie wiem czy udało mi się obronić czy nie, jak coś to się dostosuję
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Uśmiechnął się szeroko, wspomnienia z wesela (choć niepełne i nieco irracjonalne) były naprawdę radosne. Kierowany beztroskim rozbawieniem, nie pomyślał nawet, że może to niegrzeczne tak obmawiać pannę Grey przed jej pracodawcą. Był zresztą przekonany, że pan młody wiedział, co działo się na jego własnym weselu. Na szczęście, Anthony roześmiał się serdecznie, a Michael mu zawtórował.
-To było wspaniałe wesele. - przyznał od serca. Niezbędna chwila wytchnienia w tych szalonych czasach. -To bardzo miło, że zaoferowałeś pannie Grey pracę. Chyba straciła swoje mieszkanie w Londynie, a komuś z jej... energią pewnie ciężko byłoby usiedzieć w Oazie. - Gwendolyn była w końcu żywym srebrem, a jej... wybuchy emocjonalne dorównywały jej energii i odwadze.
Pokręcił głową, gdy zeszli na temat Oazy.
-Na szczęście nikomu nic się nie stało, choć Gwen i Marcella nałykały się wody. Ale... strach myśleć, co by się stało, gdyby ten wąż pojawił się w innym momencie. Nikt nie dałby mu rady w pojedynkę, potrzeba było kilku chłopa aby go ogłuszyć i wyciągnąć na brzeg, a z tego co słyszałem od znawców, to wybrał się tam na polowanie... - westchnął, wzdrygając się lekko. -Tyle z tego pożytku, że zmotywowało to nas do zabezpieczenia wybrzeża. Młodzież z Oazy kąpała się tam od początku lata, ale dopiero na Wiankach sprawdziliśmy wodę, rozstawiliśmy boje... eh, też masz czasem wrażenie, że doba robi się coraz krótsza? - przecież nie musieli czekać z zabezpieczaniem wybrzeża na komendy Harolda Longbottoma, ale jednak nikomu nie wpadło wcześniej do głowy, by się tym zająć. Michael czuł lekkie zażenowanie z powodu tego zaniedbania, ale Zakonnicy mieli też na głowie patrole, walki, zbieranie informacji o wilkołakach... Trudno było pamiętać o wszystkim.
Anthony obronił się przed zaklęciami, choć mało brakowało. Przeszedł do kontrataku, więc i Michael przywołał przed siebie tarczę.
-Protego Maxima! - potężna magia wchłonęła zaklęcie i Tonks mógł podjąć ofensywę. -Circo Igni!
rzut na Protego Maxima
-To było wspaniałe wesele. - przyznał od serca. Niezbędna chwila wytchnienia w tych szalonych czasach. -To bardzo miło, że zaoferowałeś pannie Grey pracę. Chyba straciła swoje mieszkanie w Londynie, a komuś z jej... energią pewnie ciężko byłoby usiedzieć w Oazie. - Gwendolyn była w końcu żywym srebrem, a jej... wybuchy emocjonalne dorównywały jej energii i odwadze.
Pokręcił głową, gdy zeszli na temat Oazy.
-Na szczęście nikomu nic się nie stało, choć Gwen i Marcella nałykały się wody. Ale... strach myśleć, co by się stało, gdyby ten wąż pojawił się w innym momencie. Nikt nie dałby mu rady w pojedynkę, potrzeba było kilku chłopa aby go ogłuszyć i wyciągnąć na brzeg, a z tego co słyszałem od znawców, to wybrał się tam na polowanie... - westchnął, wzdrygając się lekko. -Tyle z tego pożytku, że zmotywowało to nas do zabezpieczenia wybrzeża. Młodzież z Oazy kąpała się tam od początku lata, ale dopiero na Wiankach sprawdziliśmy wodę, rozstawiliśmy boje... eh, też masz czasem wrażenie, że doba robi się coraz krótsza? - przecież nie musieli czekać z zabezpieczaniem wybrzeża na komendy Harolda Longbottoma, ale jednak nikomu nie wpadło wcześniej do głowy, by się tym zająć. Michael czuł lekkie zażenowanie z powodu tego zaniedbania, ale Zakonnicy mieli też na głowie patrole, walki, zbieranie informacji o wilkołakach... Trudno było pamiętać o wszystkim.
Anthony obronił się przed zaklęciami, choć mało brakowało. Przeszedł do kontrataku, więc i Michael przywołał przed siebie tarczę.
-Protego Maxima! - potężna magia wchłonęła zaklęcie i Tonks mógł podjąć ofensywę. -Circo Igni!
rzut na Protego Maxima
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 47
'k100' : 47
Być może nie powinni plotkować o pannie Grey, ale przecież nie robili nic złego! Wręcz przeciwnie, cieszyli się z tego, co się stało. Nie powiedzieli o niej ani jednego złego słowa! Wesela były od tego, żeby się bawić, pić… zwyczajnie – biesiadować. Byłoby źle, gdyby Gwendolyn pozostała trzeźwa przez całą uroczystość! Jej stan sugerował, że zabawa była naprawdę dobra, a to z kolei wyjątkowo radowało Macmillan! Tym milej było mu słyszeć to, że Michael twierdził, że bawił się dobrze. Oby! Każdy gospodarz chciałby słyszeć tego typu pochlebstwa!
– Wszystko straciła, niestety – dopowiedział za swojego towarzysza, który starał się to przedstawić w łagodniejszy i mniej dosadny sposób. Na chwilę wyraźnie zmarkotniał.
To tragiczne, co przydarzyło się Gwendolyn, ale także i kilku innym Zakonnikom. Nie potrafił wyobrazić sobie straty domu i pracy, tak po prostu i to jednego dnia. I to tylko dlatego, że w Anglii istnieli szaleńcy, którzy dążyli do zaprowadzenia czystości krwi w czarodziejskim świecie. Nie potrafił sobie wyobrazić tego, nawet pomimo tego, że przed kilkoma latami sam próbował uciec z domu. Były to jednak inne pobudki! Zgodził się co do tego, że panna Grey miałaby problemy z wysiedzeniem w Oazie. Wśród Macmillanów miała szansę zachować swoją energię i radość. Heat nigdy nie potrafił siedzieć spokojnie dłużej od pięciu minut.
Ucieszył się, że nikomu nic się nie stało. Strach pomyśleć, co ten wąż byłby w stanie zrobić. Kilka łyków wody z całą pewnością mogło wydawać się tymczasowo straszne, ale na dłuższą metę było niewinnym zdarzeniem, szczególnie że na końcu wszyscy pozbyli się niechcianego intruza. Michael miał rację, to zdarzenie przynajmniej zmotywowało wszystkich do wzmocnienia zabezpieczeń wokół Oazy. Lepiej było spotkać się z tą bestią teraz niż potem martwić się o młodzież i innych, którzy nie byliby w stanie zmierzyć się z bestią.
– Dobrze, że daliście radę – przyznał. – Przerażające, co mogłoby się stać zwykłej osobie, w zupełnie innym czasie. – Naprawdę był dumny ze swoich towarzyszy broni, którzy wtedy znajdowali się przy brzegu.
I Anthony’emu doba wydawała się coraz krótsza. Nie wiedział jednak czy było to spowodowane nawałem pracy w destylarni i obowiązków wokół Zakonu… czy zwyczajnie dnia. Potwierdził wątpliwości Tonksa skinieniem głowy.
– Strasznie krótka. Mam nadzieję, że Ria nie rozwiedzie się ze mną w ciągu kilku następnych miesięcy. Znikam prawie codziennie wcześnie rano, a wracam późno w nocy do domu. – I naprawdę się o to bał. W końcu żona taka jak Weasleyówna, chodzące złoto, zasługiwała na jak najwięcej uwagi. Starał się poświęcać jej jak najwięcej czasu, ale bał się, że było to zbyt mało.
Ku jego zaskoczeniu, Michael się obronił. Ech! Gdyby i jemu samemu udawało się tak bronić w starciach z przeciwnikami! Miał jednak wyjątkowego pecha do zaklęć obronnych. Kolejne zaklęcie Tonksa poszło w zupełnie inną stronę i było wyjątkowo niegroźne. Nie było w stanie go dosięgnąć. Anthony postawił więc na ofensywę. Pierwsze rzucone w stronę Michaela zaklęcie było niewerbalnym Levicorpusem. Za nim natychmiast poszło kolejne:
– Circo Igni!
Zwyczajnie chciał przetestować te łatwiejsze i trudniejsze uroki!
– Wszystko straciła, niestety – dopowiedział za swojego towarzysza, który starał się to przedstawić w łagodniejszy i mniej dosadny sposób. Na chwilę wyraźnie zmarkotniał.
To tragiczne, co przydarzyło się Gwendolyn, ale także i kilku innym Zakonnikom. Nie potrafił wyobrazić sobie straty domu i pracy, tak po prostu i to jednego dnia. I to tylko dlatego, że w Anglii istnieli szaleńcy, którzy dążyli do zaprowadzenia czystości krwi w czarodziejskim świecie. Nie potrafił sobie wyobrazić tego, nawet pomimo tego, że przed kilkoma latami sam próbował uciec z domu. Były to jednak inne pobudki! Zgodził się co do tego, że panna Grey miałaby problemy z wysiedzeniem w Oazie. Wśród Macmillanów miała szansę zachować swoją energię i radość. Heat nigdy nie potrafił siedzieć spokojnie dłużej od pięciu minut.
Ucieszył się, że nikomu nic się nie stało. Strach pomyśleć, co ten wąż byłby w stanie zrobić. Kilka łyków wody z całą pewnością mogło wydawać się tymczasowo straszne, ale na dłuższą metę było niewinnym zdarzeniem, szczególnie że na końcu wszyscy pozbyli się niechcianego intruza. Michael miał rację, to zdarzenie przynajmniej zmotywowało wszystkich do wzmocnienia zabezpieczeń wokół Oazy. Lepiej było spotkać się z tą bestią teraz niż potem martwić się o młodzież i innych, którzy nie byliby w stanie zmierzyć się z bestią.
– Dobrze, że daliście radę – przyznał. – Przerażające, co mogłoby się stać zwykłej osobie, w zupełnie innym czasie. – Naprawdę był dumny ze swoich towarzyszy broni, którzy wtedy znajdowali się przy brzegu.
I Anthony’emu doba wydawała się coraz krótsza. Nie wiedział jednak czy było to spowodowane nawałem pracy w destylarni i obowiązków wokół Zakonu… czy zwyczajnie dnia. Potwierdził wątpliwości Tonksa skinieniem głowy.
– Strasznie krótka. Mam nadzieję, że Ria nie rozwiedzie się ze mną w ciągu kilku następnych miesięcy. Znikam prawie codziennie wcześnie rano, a wracam późno w nocy do domu. – I naprawdę się o to bał. W końcu żona taka jak Weasleyówna, chodzące złoto, zasługiwała na jak najwięcej uwagi. Starał się poświęcać jej jak najwięcej czasu, ale bał się, że było to zbyt mało.
Ku jego zaskoczeniu, Michael się obronił. Ech! Gdyby i jemu samemu udawało się tak bronić w starciach z przeciwnikami! Miał jednak wyjątkowego pecha do zaklęć obronnych. Kolejne zaklęcie Tonksa poszło w zupełnie inną stronę i było wyjątkowo niegroźne. Nie było w stanie go dosięgnąć. Anthony postawił więc na ofensywę. Pierwsze rzucone w stronę Michaela zaklęcie było niewerbalnym Levicorpusem. Za nim natychmiast poszło kolejne:
– Circo Igni!
Zwyczajnie chciał przetestować te łatwiejsze i trudniejsze uroki!
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 72
--------------------------------
#2 'k100' : 26
#1 'k100' : 72
--------------------------------
#2 'k100' : 26
Dróżka przed domem - Wrzosy i Wybrzeże
Szybka odpowiedź