Dróżka przed domem - Wrzosy i Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Do domu dochodzi się dróżką biegnącą wzdłuż wybrzeża. Latem kwitną tutaj wrzosy i polne kwiaty, a o każdej porze roku czuć morską bryzą.
Przed domem
Do domu dochodzi się dróżką biegnącą wzdłuż wybrzeża. Latem kwitną tutaj wrzosy i polne kwiaty, a o każdej porze roku czuć morską bryzą.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Na chwilę również zmarkotniał, powracając myślami do Londynu i Bezksiężycowej Nocy.
-Wiadomo, co z jej mieszkaniem w Londynie? Zdążyła zabrać chociaż część rzeczy, czy musiała wszystko porzucić? - dopytał, wstydząc się, że dopiero teraz o tym pomyślał. Rozmawiał już z Gwen o Zakonie i o wojnie, ale nie o takich prostych sprawach. Dobrze, że Macmillanowie zapewnili jej pracę i dach nad głową.
Skinął lekko głową, a na słowa o Rii uśmiechnął się blado. Nie przyznałby się do tego, ale trochę zazdrościł Anthony'emu, że w domu czeka na niego żona. Tonksowi było jakoś raźniej w życiu odkąd mieszkał z siostrami i Hannah, ale to co innego. Just i Hannah prężnie działały w Zakonie, ich doba również była za krótka. Kerstin nie władała zaś magią, więc Mike nieustannie się o nią martwił. O nie wszystkie, zresztą.
-Jak... jak sobie radzicie? - zapytał, poważniejąc. -Ty z członkostwem Rii w Zakonie, a ona z Twoją podobizną na plakatach? - w swoim prywatnym życiu wychodził z założenia, że nie powinno się wplątywać drugiej osoby we własne tragedie. Nie wyobrażał sobie dopuścić kogokolwiek za blisko, odkąd został wilkołakiem - choć od niedawna, trochę nieświadomie, burzył własne mury. Może Anthony'emu i Rii było łatwiej, bo oboje byli uwikłani w Zakon i jego sprawy? A może prawdziwa miłość nie zna przeszkód? Nie wiedział.
Jego zaklęcie chybiło, ale Circo Igni Anthony'ego również nie doleciało do celu - płomień wsiąkł w ziemię, kilka metrów przed Michaelem.
Leciało za to w niego coś innego, coś niewerbalnego. Uniósł brew. Zawsze dobrze przyłożyć się do obrony przed nieznanymi zaklęciami.
-Protego! - szybko spróbował przywołać tarczę. -Dobrze walczysz! - rzucił jeszcze, ale czego innego spodziewać się po człowieku, który był w stanie przyzwać Terremotio. Musiał go kiedyś o to wypytać, może powie mu więcej niż Skamander, ale temat był trochę delikatny. O Stonehenge trąbili kiedyś wszyscy, może Macmillan miał już dość rozmawiania o tamtych szalonych wydarzeniach.
Michael postanowił się skupić na sparingu. Trwali w impasie, więc zaczął już planować kolejne ruchy, mające przechylić szalę pojedynku na jego stronę. Zarazem pamiętał, że nie chcieli się pokaleczyć, oboje potrzebowali być w tym tygodniu w pełni sił. Musiał z rozwagą dobierać czary.
-Wiadomo, co z jej mieszkaniem w Londynie? Zdążyła zabrać chociaż część rzeczy, czy musiała wszystko porzucić? - dopytał, wstydząc się, że dopiero teraz o tym pomyślał. Rozmawiał już z Gwen o Zakonie i o wojnie, ale nie o takich prostych sprawach. Dobrze, że Macmillanowie zapewnili jej pracę i dach nad głową.
Skinął lekko głową, a na słowa o Rii uśmiechnął się blado. Nie przyznałby się do tego, ale trochę zazdrościł Anthony'emu, że w domu czeka na niego żona. Tonksowi było jakoś raźniej w życiu odkąd mieszkał z siostrami i Hannah, ale to co innego. Just i Hannah prężnie działały w Zakonie, ich doba również była za krótka. Kerstin nie władała zaś magią, więc Mike nieustannie się o nią martwił. O nie wszystkie, zresztą.
-Jak... jak sobie radzicie? - zapytał, poważniejąc. -Ty z członkostwem Rii w Zakonie, a ona z Twoją podobizną na plakatach? - w swoim prywatnym życiu wychodził z założenia, że nie powinno się wplątywać drugiej osoby we własne tragedie. Nie wyobrażał sobie dopuścić kogokolwiek za blisko, odkąd został wilkołakiem - choć od niedawna, trochę nieświadomie, burzył własne mury. Może Anthony'emu i Rii było łatwiej, bo oboje byli uwikłani w Zakon i jego sprawy? A może prawdziwa miłość nie zna przeszkód? Nie wiedział.
Jego zaklęcie chybiło, ale Circo Igni Anthony'ego również nie doleciało do celu - płomień wsiąkł w ziemię, kilka metrów przed Michaelem.
Leciało za to w niego coś innego, coś niewerbalnego. Uniósł brew. Zawsze dobrze przyłożyć się do obrony przed nieznanymi zaklęciami.
-Protego! - szybko spróbował przywołać tarczę. -Dobrze walczysz! - rzucił jeszcze, ale czego innego spodziewać się po człowieku, który był w stanie przyzwać Terremotio. Musiał go kiedyś o to wypytać, może powie mu więcej niż Skamander, ale temat był trochę delikatny. O Stonehenge trąbili kiedyś wszyscy, może Macmillan miał już dość rozmawiania o tamtych szalonych wydarzeniach.
Michael postanowił się skupić na sparingu. Trwali w impasie, więc zaczął już planować kolejne ruchy, mające przechylić szalę pojedynku na jego stronę. Zarazem pamiętał, że nie chcieli się pokaleczyć, oboje potrzebowali być w tym tygodniu w pełni sił. Musiał z rozwagą dobierać czary.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 95
'k100' : 95
Biorąc pod uwagę ile się wokół niego działo, na chwilę musiał dobrze przypomnieć sobie czy cokolwiek w ogóle wiedział na temat wcześniejszego mieszkania panny Grey i tego czy cokolwiek tam zostawiła. O ile go pamięć nie myliła, to tak, Gwendolyn musiała uciec jak najszybciej. Tego wymagała sytuacja, nagła i zupełnie nie do przewidzenia. Dopiero teraz, po tym pytaniu Tonksa, zdał sobie sprawę jak musiało być jej ciężko. Nie było łatwo pozostawić swoich rzeczy. Nie tyle przedmiotów jako przedmiotów, ale przedmiotów, które przypominały o jakiś historiach i ważnych momentach. Sam pamiętał jak trudno mu było, kiedy tylko jakieś osiem lub dziewięć lat temu dopłynął do Francji, od której miał zacząć swoją wieloletnią podróż. A przecież ostatecznie wrócił.
– Chyba tak – przyznał nieśmiało, wciąż będąc zawstydzonym swoją wyjątkowo kruchą pamięcią. – W każdym razie, staramy się, żeby nie odczuła żadnych braków – dodał, chcąc usprawiedliwić siebie i swoją rodzinę.
Na pytanie dotyczące sytuacji w domu nie wiedział jak w pierwszej chwili zareagować. Uśmiechnął się słabo, właściwie trochę się zawstydził. Czy rzeczywiście, on i Ria byli w stanie wytrzymać takie tempo? I wspólną walkę o lepszy świat? Jedno z nich mogło w każdej chwili umrzeć, przypadkiem, w trakcie walki i tak dalej. Czy on był w stanie w razie czego wytrzymać stratę drugiej ukochanej? Spochmurniał, rozmyślając nad odpowiedzią.
– Jakoś – zaczął niepewnie. – Problemem jest tylko ciągła moja nieobecność w domu – przyznał nieśmiało. – Ale chyba w Zakonie pozostanę tylko ja – ze względu na bezpieczeństwo, dodał w myślach. Przynajmniej na jakiś czas, dopóki będą pewni, że nie czeka ich powiększenie rodziny. A i zanosiło się, że tego powiększenia nie będzie. Wiedział jednak, że mógł od swojej żony zawsze mógł liczyć na ogromne wsparcie. Ria nigdy nie powiedziała żadnego złego słowa na temat jego późnego przychodzenia do domu i kolejnych podartych koszul. Powtarzała tylko upornie, żeby choć trochę odpoczął i w wolnym momencie spędził z nią choć pięć minut, co starał się robić.
Ich walka była zacięta. Macmillan jednak nie czuł się pewnie. Być może dlatego, że wiedział, że miał do czynienia z profesjonalistą. Tonks doskonale władał urokami i jeszcze lepiej potrafił się bronić. Nic dziwnego, że szybko pokonał Anthony’ego… który skończył leżąc na ziemi niczym kłoda. I nic nie mógł powiedzieć ani zrobić. Próbował dalej wydobyć się z Drętwoty, którą oberwał. Szkoda tylko, że nie mógł wyrazić swojego podziwu względem Michaela.
| Moje kostki mówią nie dla wybudzenia się z drętwoty
– Chyba tak – przyznał nieśmiało, wciąż będąc zawstydzonym swoją wyjątkowo kruchą pamięcią. – W każdym razie, staramy się, żeby nie odczuła żadnych braków – dodał, chcąc usprawiedliwić siebie i swoją rodzinę.
Na pytanie dotyczące sytuacji w domu nie wiedział jak w pierwszej chwili zareagować. Uśmiechnął się słabo, właściwie trochę się zawstydził. Czy rzeczywiście, on i Ria byli w stanie wytrzymać takie tempo? I wspólną walkę o lepszy świat? Jedno z nich mogło w każdej chwili umrzeć, przypadkiem, w trakcie walki i tak dalej. Czy on był w stanie w razie czego wytrzymać stratę drugiej ukochanej? Spochmurniał, rozmyślając nad odpowiedzią.
– Jakoś – zaczął niepewnie. – Problemem jest tylko ciągła moja nieobecność w domu – przyznał nieśmiało. – Ale chyba w Zakonie pozostanę tylko ja – ze względu na bezpieczeństwo, dodał w myślach. Przynajmniej na jakiś czas, dopóki będą pewni, że nie czeka ich powiększenie rodziny. A i zanosiło się, że tego powiększenia nie będzie. Wiedział jednak, że mógł od swojej żony zawsze mógł liczyć na ogromne wsparcie. Ria nigdy nie powiedziała żadnego złego słowa na temat jego późnego przychodzenia do domu i kolejnych podartych koszul. Powtarzała tylko upornie, żeby choć trochę odpoczął i w wolnym momencie spędził z nią choć pięć minut, co starał się robić.
Ich walka była zacięta. Macmillan jednak nie czuł się pewnie. Być może dlatego, że wiedział, że miał do czynienia z profesjonalistą. Tonks doskonale władał urokami i jeszcze lepiej potrafił się bronić. Nic dziwnego, że szybko pokonał Anthony’ego… który skończył leżąc na ziemi niczym kłoda. I nic nie mógł powiedzieć ani zrobić. Próbował dalej wydobyć się z Drętwoty, którą oberwał. Szkoda tylko, że nie mógł wyrazić swojego podziwu względem Michaela.
| Moje kostki mówią nie dla wybudzenia się z drętwoty
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ostatnie miesiące były ciężkie dla wszystkich. W chaosie było trudno się połapać, pamiętać kto został dotknięty najmocniej, co działo się u wszystkich przyjaciół. Michael wiedział to aż za dobrze - kimże był, by patrzeć na Antohny'ego oskarżycielsko? Nie chciał zakłopotać przyjaciela, bardziej podziwiał go, za możliwość zapewnienia Gwen schronienia.
Skinął lekko głową, rozumiejąc rozterki Anthony'ego i Rii względem pozostania pani Macmillan w Zakonie. A raczej - nie rozumiejąc, bo sam nie założył rodziny. Wiedział jednak, jak to jest bać się o najbliższe osoby. Twarz Justine na listach gończych napawała go wielkim niepokojem, do którego czasem nie umiał się przyznać. Martwił się o Kerrie - o to, jak mogłaby w ogóle się bronić. No i Hannah... Do dziś niechętnie wracał myślami do początków kwietnia, do swojej nieudolnej próby przekonania panny Wright, by porzuciła sklep z miotłami i uciekła z miasta. Skłoniły ją do tego dopiero listy gończe, ale przecież to żadne pocieszenie - teraz była poszukiwana!
-Rozumiem. Uważajcie na siebie. - odpowiedział lakonicznie, ale jego mina złagodniała. Spoglądał na Anthony'ego ciepło, nie będąc pewnym w jakie słowa ubrać swój podziw dla młodego szlachcica. Życzenia szczęścia i bezpieczeństwa dla jego rodziny. Zrozumienie faktu, że Macmillan powinien w pierwszej kolejności bronić swojej żony, a w drugiej całej reszty świata. Szacunek, że i tak wytrwale trzymał się obranej przez siebie misji. Żadne słowa nie wydawały się jednak odpowiednie, więc Michael tylko pomilczał sobie po męsku, a potem przeszedł do wymiany uroków z Macmillanem.
Pojedynek był wyrównany - obaj ciskali celne zaklęcia, obaj przywoływali silne tarcze. W końcu Tonks powailł Anthony'ego na ziemię Drętwotą i odczekał chwilę, ciekaw, czy Macmillan zdejmie z siebie paraliż. Najwyraźniej nie. Michael uśmiechnął się pod nosem, rad, że jego Drętwoty powoli zaczynały być równie potężne jak Petryfikusy. Wiedział doskonale, że jest specjalistą od defensywy, ale chciał dojść do równego mistrzostwa w urokach.
Finite Incantatem - podszedł bliżej i podał Tony'emu rękę, aby pomóc mu wstać.
-Wyrównany pojedynek. - uśmiechnął się, gdy Macmillan był już na nogach. -Dobrze się czujesz? Idziemy to opić? - upewnił się. Anthony nie wydawał się za bardzo poturbowany, oboje nie chcieli się poranić, a pojedynek zakończył się paraliżem, nie nokautem. Wiedział jednak, że w walce mogą ponieść emocje i miał nadzieję, że nie trzymał na arystokracie pajęczyny o kilka minut za długo. Schował różdżkę i gestem zaprosił Macmillana z powrotem do domu. Czeka na nich gorąca herbata, whiskey Macmillanów, a może Kerstin ugotowała nawet obiad...?
/zt x 2?
Skinął lekko głową, rozumiejąc rozterki Anthony'ego i Rii względem pozostania pani Macmillan w Zakonie. A raczej - nie rozumiejąc, bo sam nie założył rodziny. Wiedział jednak, jak to jest bać się o najbliższe osoby. Twarz Justine na listach gończych napawała go wielkim niepokojem, do którego czasem nie umiał się przyznać. Martwił się o Kerrie - o to, jak mogłaby w ogóle się bronić. No i Hannah... Do dziś niechętnie wracał myślami do początków kwietnia, do swojej nieudolnej próby przekonania panny Wright, by porzuciła sklep z miotłami i uciekła z miasta. Skłoniły ją do tego dopiero listy gończe, ale przecież to żadne pocieszenie - teraz była poszukiwana!
-Rozumiem. Uważajcie na siebie. - odpowiedział lakonicznie, ale jego mina złagodniała. Spoglądał na Anthony'ego ciepło, nie będąc pewnym w jakie słowa ubrać swój podziw dla młodego szlachcica. Życzenia szczęścia i bezpieczeństwa dla jego rodziny. Zrozumienie faktu, że Macmillan powinien w pierwszej kolejności bronić swojej żony, a w drugiej całej reszty świata. Szacunek, że i tak wytrwale trzymał się obranej przez siebie misji. Żadne słowa nie wydawały się jednak odpowiednie, więc Michael tylko pomilczał sobie po męsku, a potem przeszedł do wymiany uroków z Macmillanem.
Pojedynek był wyrównany - obaj ciskali celne zaklęcia, obaj przywoływali silne tarcze. W końcu Tonks powailł Anthony'ego na ziemię Drętwotą i odczekał chwilę, ciekaw, czy Macmillan zdejmie z siebie paraliż. Najwyraźniej nie. Michael uśmiechnął się pod nosem, rad, że jego Drętwoty powoli zaczynały być równie potężne jak Petryfikusy. Wiedział doskonale, że jest specjalistą od defensywy, ale chciał dojść do równego mistrzostwa w urokach.
Finite Incantatem - podszedł bliżej i podał Tony'emu rękę, aby pomóc mu wstać.
-Wyrównany pojedynek. - uśmiechnął się, gdy Macmillan był już na nogach. -Dobrze się czujesz? Idziemy to opić? - upewnił się. Anthony nie wydawał się za bardzo poturbowany, oboje nie chcieli się poranić, a pojedynek zakończył się paraliżem, nie nokautem. Wiedział jednak, że w walce mogą ponieść emocje i miał nadzieję, że nie trzymał na arystokracie pajęczyny o kilka minut za długo. Schował różdżkę i gestem zaprosił Macmillana z powrotem do domu. Czeka na nich gorąca herbata, whiskey Macmillanów, a może Kerstin ugotowała nawet obiad...?
/zt x 2?
Can I not save one
from the pitiless wave?
--> biegnę, lecę, pędzę stąd
Michael był niejednokrotnie ciężki do zrozumienia, odmawiał pomocy nawet wtedy, gdy widocznie jej potrzebował, upierał się przy dziwnych decyzjach i nie dało się przemówić mu do rozsądku; Kerstin nie miała pojęcia, czy zachowywał się tak od zawsze, mało mieli wspólnych wspomnień z dzieciństwa, dzieliła ich wszak pokaźna różnica wieku. Co jednak pewne, choroba i wojna wywierały olbrzymi wpływ na jego osobowość. Nie raz odnosiła wrażenie, że Michael sypie się na jej oczach, a ona nie potrafi niczym na to zaradzić. Mogła wydawać się sfrustrowana, nawet złośliwa, gdy traciła cierpliwość - a wbrew pozorom i dyplomowi pielęgniarskiemu, naprawdę nie miała jej w nieograniczonej ilości - ale od początku do końca emocje potęgowała miłość. Kochała swoją rodzinę bardziej niż siebie samą, dla najstarszego brata zrobiłaby wszystko, nawet poszła pieszo na drugi koniec świata.
Nie dostrzegał tego? A może dostrzegał, tylko nie chciał dopuścić? Przecież Kerstin wiedziała, że jej troska nie jest jednostronna, że wszyscy w domu dbają o rodzinę z maksymalnym możliwym wysiłkiem. W którym momencie stracili do siebie zaufanie? Może wtedy, gdy czystą, bezinteresowną miłość zastąpił paranoiczny lęk o życie? Wojna odebrała im nawet to.
- Ewakuować mugoli? Mike, czy ktoś inny nie może...? - Po długiej porcji krzyków nie mogła się od razu pozbyć chrypki zaostrzającej i tak oschły ton. Dalej brzmiała jakby była zła, choć po prawdzie czuła więcej zmęczenia niż gniewu. - Nie wracaj po ten szalik. Jest mi przykro, ale nie możesz się znowu narażać... nie dla szalika, dla mugoli tak. - Ratować ludzi nie mogła mu zabronić, taka była jego praca, jego rola, ale jeżeli pojawi się na niebezpiecznym terenie słaniając się na nogach, to jak niby zamierzał się obronić? Czy kilka godzin naprawdę czyniło tak olbrzymią różnicę? A jeżeli tak, to czy ktoś nie mógł go zastąpić?
Na moment zamknęła oczy, chowając twarz za spoconą dłonią; musiała kilka razy przetrzeć czoło i powieki, by powstrzymać nadchodzącą migrenę.
- Słuchaj, najlepiej... - urwała, bo dopiero spostrzegła, że z Michaelem działo się coś bardzo złego; cały poczerwieniał, telepiąc się i paranoicznie rozglądając we wszystkie kierunki. - Dobrze się czujesz? Usiądź. Oddychaj - mówiła powoli, starając się nie dać po sobie poznać, że serce podeszło jej do gardła i bardzo się boi.
Nie zdążyła. Nieznana inkantacja zabrała jej brata przy akompaniamencie obrzydliwego trzasku.
- MICHAEL! - krzyknęła instynktownie i z desperacją, machając rękoma w miejscu, w którym dopiero co stał. Znała teleportację i świstokliki, ale przecież aportowało się bez słowa. Co on ze sobą zrobił? - Michael, wracaj! - Tak, jakby to cokolwiek zmieniło, jakby wciąż tu był i mógł ją usłyszeć; niewidzialny lub bardzo malutki. W przypływie paniki spojrzała pod pantofle, spodziewając się ujrzeć jego miniaturową wersję, ale nawet gdy upadła na kolana i dokładnie przejrzała panele, nigdzie go nie znalazła.
Ze łzami w oczach i z cierpkim posmakiem poczucia winy wypadła na korytarz, a potem na schody, po drodze łapiąc w dłonie zdenerwowanego Toma i odstawiając go na poduszkę w kuchni.
- Zaraz wrócę, nie denerwuj się. Muszę... - nie wiedziała, co musi. Poprosić Justine o pomoc? Siostra wciąż nie miała wystarczająco wiele sił, a w domu nie było nikogo innego. Co robić, co robić, co robić...
Może wystarczyłoby odczekać, skupić się na śniadaniu, na robieniu porządków, ale ciągle nie opuszczało jej wrażenie, że nagłe zniknięcie Michaela stało się z jej winy; nie powinna tak na niego naskakiwać, mogła przeprowadzić tę rozmowę inaczej. Mając już dość krążenia po domu, zarzuciła na ramiona wełniane bolerko i wyszła przed dom, na ganek, z niepokojem przyglądając się wrzosowemu wybrzeżu i trzęsąc na chłodnym wietrze. Czekając.
Michael był niejednokrotnie ciężki do zrozumienia, odmawiał pomocy nawet wtedy, gdy widocznie jej potrzebował, upierał się przy dziwnych decyzjach i nie dało się przemówić mu do rozsądku; Kerstin nie miała pojęcia, czy zachowywał się tak od zawsze, mało mieli wspólnych wspomnień z dzieciństwa, dzieliła ich wszak pokaźna różnica wieku. Co jednak pewne, choroba i wojna wywierały olbrzymi wpływ na jego osobowość. Nie raz odnosiła wrażenie, że Michael sypie się na jej oczach, a ona nie potrafi niczym na to zaradzić. Mogła wydawać się sfrustrowana, nawet złośliwa, gdy traciła cierpliwość - a wbrew pozorom i dyplomowi pielęgniarskiemu, naprawdę nie miała jej w nieograniczonej ilości - ale od początku do końca emocje potęgowała miłość. Kochała swoją rodzinę bardziej niż siebie samą, dla najstarszego brata zrobiłaby wszystko, nawet poszła pieszo na drugi koniec świata.
Nie dostrzegał tego? A może dostrzegał, tylko nie chciał dopuścić? Przecież Kerstin wiedziała, że jej troska nie jest jednostronna, że wszyscy w domu dbają o rodzinę z maksymalnym możliwym wysiłkiem. W którym momencie stracili do siebie zaufanie? Może wtedy, gdy czystą, bezinteresowną miłość zastąpił paranoiczny lęk o życie? Wojna odebrała im nawet to.
- Ewakuować mugoli? Mike, czy ktoś inny nie może...? - Po długiej porcji krzyków nie mogła się od razu pozbyć chrypki zaostrzającej i tak oschły ton. Dalej brzmiała jakby była zła, choć po prawdzie czuła więcej zmęczenia niż gniewu. - Nie wracaj po ten szalik. Jest mi przykro, ale nie możesz się znowu narażać... nie dla szalika, dla mugoli tak. - Ratować ludzi nie mogła mu zabronić, taka była jego praca, jego rola, ale jeżeli pojawi się na niebezpiecznym terenie słaniając się na nogach, to jak niby zamierzał się obronić? Czy kilka godzin naprawdę czyniło tak olbrzymią różnicę? A jeżeli tak, to czy ktoś nie mógł go zastąpić?
Na moment zamknęła oczy, chowając twarz za spoconą dłonią; musiała kilka razy przetrzeć czoło i powieki, by powstrzymać nadchodzącą migrenę.
- Słuchaj, najlepiej... - urwała, bo dopiero spostrzegła, że z Michaelem działo się coś bardzo złego; cały poczerwieniał, telepiąc się i paranoicznie rozglądając we wszystkie kierunki. - Dobrze się czujesz? Usiądź. Oddychaj - mówiła powoli, starając się nie dać po sobie poznać, że serce podeszło jej do gardła i bardzo się boi.
Nie zdążyła. Nieznana inkantacja zabrała jej brata przy akompaniamencie obrzydliwego trzasku.
- MICHAEL! - krzyknęła instynktownie i z desperacją, machając rękoma w miejscu, w którym dopiero co stał. Znała teleportację i świstokliki, ale przecież aportowało się bez słowa. Co on ze sobą zrobił? - Michael, wracaj! - Tak, jakby to cokolwiek zmieniło, jakby wciąż tu był i mógł ją usłyszeć; niewidzialny lub bardzo malutki. W przypływie paniki spojrzała pod pantofle, spodziewając się ujrzeć jego miniaturową wersję, ale nawet gdy upadła na kolana i dokładnie przejrzała panele, nigdzie go nie znalazła.
Ze łzami w oczach i z cierpkim posmakiem poczucia winy wypadła na korytarz, a potem na schody, po drodze łapiąc w dłonie zdenerwowanego Toma i odstawiając go na poduszkę w kuchni.
- Zaraz wrócę, nie denerwuj się. Muszę... - nie wiedziała, co musi. Poprosić Justine o pomoc? Siostra wciąż nie miała wystarczająco wiele sił, a w domu nie było nikogo innego. Co robić, co robić, co robić...
Może wystarczyłoby odczekać, skupić się na śniadaniu, na robieniu porządków, ale ciągle nie opuszczało jej wrażenie, że nagłe zniknięcie Michaela stało się z jej winy; nie powinna tak na niego naskakiwać, mogła przeprowadzić tę rozmowę inaczej. Mając już dość krążenia po domu, zarzuciła na ramiona wełniane bolerko i wyszła przed dom, na ganek, z niepokojem przyglądając się wrzosowemu wybrzeżu i trzęsąc na chłodnym wietrze. Czekając.
stąd
Nie pamiętał nawet, kiedy wszystko zaczęło się sypać. Pierwszego kwietnia? W lipcu, z uderzeniem Crucio? Po aresztowaniu Justine, a może w Azkabanie, a może wczoraj, gdy Fenrir przebudził się na cały dzień? Może faktycznie wystarczyło lekkie pchnięcie, by rozsypał się całkiem w popiół, spalił własnymi emocjami. Każda utrata kontroli nad likantropią - nawet jeśli ostatecznie się powstrzymał, jak teraz - napawała go takim poczuciem winy i odrazą, że możliwe, że nie wróciłby z tego lasu. Na przykład, gdyby miał w rękach porządny szalik.
Usiłował skupić się na zadaniu do wykonania. Kent, ubrania, mugole, auror, patrol. Jestem aurorem. Jestem człowiekiem. - powtórzył sobie powoli.
Ale widok zatroskanej Kerstin na ganku przeszył go kolejnym ukłuciem winy. Odruchowo spuścił wzrok na drewniane belki, na których nadal widniały ślady wilczych pazurów.
Posłał siostrze zmęczone spojrzenie. Już nawet nie miał siły się odzywać, ale musiał.
-Już w porządku. Powstrzymałem go. - uprzedził szybko, widząc jej zmartwione spojrzenie. Nic nie jest w porządku. Przynajmniej ubrania miał całe, więc mogła się domyślić, że się nie przemienił.
Zmusił się do tego, by spojrzeć jej w oczy.
-Jeśli kiedykolwiek znowu tak się zachowam... - to co? -...mam kilka sekund zanim on się przebudzi, ale jeśli nie zdążę to musisz walnąć mnie czymś MOCNO w głowę. I uciec. Albo wiesz, najlepiej... spędzę trochę czasu poza domem. Tak będzie najbezpieczniej. - dzień, dwa, tydzień, miesiąc, rok. Znowu uciekał, znowu się wycofywał, jak tuż po ugryzieniu. Obydwoje doskonale pamiętali, jak zdołowany Michael przez prawie rok nie chciał widzieć niemalże nikogo, jak zamknął się w pustelni w Mickleham. On najwyraźniej zapomniał - wzrok miał rozbiegany i mówił o kimś w trzeciej osobie.
-Kerrie, ten szalik... - dodał nagle ze skruchą. -Przepraszam. Wtedy też... - to był on. A może ja? A może my? Chętnie zwaliłby cały wczorajszy dzień na Fenrira, ale to bardziej skomplikowane. Kilka razy odzyskał kontrolę i tamtych... grzechów nie mógł już wytłumaczyć. A rano przecież był sobą, zapomniał szalika jako Michael. -Nieważne, przepraszam. Pójdę już. - westchnął, próbując ją wyminąć.
Nie pamiętał nawet, kiedy wszystko zaczęło się sypać. Pierwszego kwietnia? W lipcu, z uderzeniem Crucio? Po aresztowaniu Justine, a może w Azkabanie, a może wczoraj, gdy Fenrir przebudził się na cały dzień? Może faktycznie wystarczyło lekkie pchnięcie, by rozsypał się całkiem w popiół, spalił własnymi emocjami. Każda utrata kontroli nad likantropią - nawet jeśli ostatecznie się powstrzymał, jak teraz - napawała go takim poczuciem winy i odrazą, że możliwe, że nie wróciłby z tego lasu. Na przykład, gdyby miał w rękach porządny szalik.
Usiłował skupić się na zadaniu do wykonania. Kent, ubrania, mugole, auror, patrol. Jestem aurorem. Jestem człowiekiem. - powtórzył sobie powoli.
Ale widok zatroskanej Kerstin na ganku przeszył go kolejnym ukłuciem winy. Odruchowo spuścił wzrok na drewniane belki, na których nadal widniały ślady wilczych pazurów.
Posłał siostrze zmęczone spojrzenie. Już nawet nie miał siły się odzywać, ale musiał.
-Już w porządku. Powstrzymałem go. - uprzedził szybko, widząc jej zmartwione spojrzenie. Nic nie jest w porządku. Przynajmniej ubrania miał całe, więc mogła się domyślić, że się nie przemienił.
Zmusił się do tego, by spojrzeć jej w oczy.
-Jeśli kiedykolwiek znowu tak się zachowam... - to co? -...mam kilka sekund zanim on się przebudzi, ale jeśli nie zdążę to musisz walnąć mnie czymś MOCNO w głowę. I uciec. Albo wiesz, najlepiej... spędzę trochę czasu poza domem. Tak będzie najbezpieczniej. - dzień, dwa, tydzień, miesiąc, rok. Znowu uciekał, znowu się wycofywał, jak tuż po ugryzieniu. Obydwoje doskonale pamiętali, jak zdołowany Michael przez prawie rok nie chciał widzieć niemalże nikogo, jak zamknął się w pustelni w Mickleham. On najwyraźniej zapomniał - wzrok miał rozbiegany i mówił o kimś w trzeciej osobie.
-Kerrie, ten szalik... - dodał nagle ze skruchą. -Przepraszam. Wtedy też... - to był on. A może ja? A może my? Chętnie zwaliłby cały wczorajszy dzień na Fenrira, ale to bardziej skomplikowane. Kilka razy odzyskał kontrolę i tamtych... grzechów nie mógł już wytłumaczyć. A rano przecież był sobą, zapomniał szalika jako Michael. -Nieważne, przepraszam. Pójdę już. - westchnął, próbując ją wyminąć.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nic nie mogła poradzić na to, że podświadomie zrzuciła całą odpowiedzialność za załamanie Michaela na siebie. Mnóstwo scenariuszy przemykało przez jej głowę w czasie długich minut, jakie spędziła marznąc na tarasie. Czy gdyby przyszła do niego później, już po jego powrocie z Kent, czułby się spokojniejszy, mniej skory do tajemnic? A jeżeli to była ich ostatnia rozmowa, bo Michael nie przeżyje kolejnego wypadu na obce tereny? Czy to znaczyło, że jego ostatnie wspomnienie o siostrze to Kerstin wściekła, pełna pretensji i rozwrzeszczana? Otuliła się mocniej wełnianym bolerkiem i przytknęła drżącą dłoń do nosa, by powstrzymać nadchodzący szloch. Och, jakże by chciała, żeby on wrócił! Wciąż uważała, że w dużej mierze miała rację, nie powinna i nie zamierzała stać biernie, patrząc, jak jej ukochany brat się stacza. Ale nie miała również prawa naskakiwać na niego jak na nastolatka, podstawą rodziny była komunikacja, a ona z tego całego stresu i przepracowania nie radziła sobie ostatnio nawet z tym.
Nie wiedziała, jak wiele czasu spędziła na zimnym krześle, ale gdy na horyzoncie pojawiła się wreszcie wysoka sylwetka, poderwała się na skostniałe nogi, przebierając pantoflami w miejscu i trzęsąc się jak osika na wietrze. Nie wybiegła dramatycznie na ścieżkę, nie chciała po raz kolejny Mike'a onieśmielić albo sprowokować do ucieczki.
Czekała cierpliwie, aż wszedł na taras i dopiero tam podeszła ostrożnie bliżej, by później owinąć go mocno ramionami w pasie. Bolerko zsunęło jej się z pleców, lecz nawet nie zwróciła na to uwagi. Czuła tak olbrzymią ulgę, że po policzkach od razu pociekły jej łzy, które starała się ukryć w bratowym golfie.
- Powstrzymałeś... go? - zapytała stłumionym głosem, bo z tego wszystkiego kompletnie zapomniała o nim. Czy to dlatego Michael uciekł? To by wszystko wyjaśniało, ale, och, nie miała pojęcia, że jej krzyki wzbudziły w nim tak wiele negatywnych emocji, że aż się prawie przemienił! Ostatnim razem stało się to, gdy dowiedział się o porwaniu Justine, to chyba niemożliwe, żeby zraniła go aż tak mocno... prawda? - Nie spędzisz żadnego czasu poza domem. Potrzebujemy cię tutaj, głuptasie - Oderwała twarz od piersi Michaela, żeby posłać mu długie, urażone spojrzenie. - Jestem tutaj tylko ja, Justine, a ona jest chora, i jeszcze Gabriel czasami, ale często musi wychodzić na misje. Do tej pory się zmienialiście, a teraz co? Przyjdzie taki moment, że zostanę zupełnie sama, to jakiś absurd. Nie możesz na to pozwolić, bo będę umierać ze strachu! - Może trochę koloryzowała, ale za żadne skarby nie zamierzała pozwalać, by brat opuścił ich tak jak wcześniej Hania. Hannah miała prawo wrócić do rodziny; ale on był ich rodziną.
Znów wróciła kwestia szalika, a Kerstin nadal było z jego powodu niesamowicie przykro. Po długich chwilach paniki miała już jednak w głowie, że kawałek materiału - choćby i wykonanego z sercem - nie może być ważniejszy od samopoczucia jej brata.
- Nie przejmuj się tym już. Zrobię nowy. Kiedyś - szepnęła. W tym momencie nie miała z czego, ale prędzej, czy później dorwie się do włóczki. - Chodźmy już. Będziesz mógł iść z tymi ubraniami... ale najpierw wypijesz herbaty - Bez cytryny i bez cukru, ale przynajmniej ciepłą.
/zt <3
Nie wiedziała, jak wiele czasu spędziła na zimnym krześle, ale gdy na horyzoncie pojawiła się wreszcie wysoka sylwetka, poderwała się na skostniałe nogi, przebierając pantoflami w miejscu i trzęsąc się jak osika na wietrze. Nie wybiegła dramatycznie na ścieżkę, nie chciała po raz kolejny Mike'a onieśmielić albo sprowokować do ucieczki.
Czekała cierpliwie, aż wszedł na taras i dopiero tam podeszła ostrożnie bliżej, by później owinąć go mocno ramionami w pasie. Bolerko zsunęło jej się z pleców, lecz nawet nie zwróciła na to uwagi. Czuła tak olbrzymią ulgę, że po policzkach od razu pociekły jej łzy, które starała się ukryć w bratowym golfie.
- Powstrzymałeś... go? - zapytała stłumionym głosem, bo z tego wszystkiego kompletnie zapomniała o nim. Czy to dlatego Michael uciekł? To by wszystko wyjaśniało, ale, och, nie miała pojęcia, że jej krzyki wzbudziły w nim tak wiele negatywnych emocji, że aż się prawie przemienił! Ostatnim razem stało się to, gdy dowiedział się o porwaniu Justine, to chyba niemożliwe, żeby zraniła go aż tak mocno... prawda? - Nie spędzisz żadnego czasu poza domem. Potrzebujemy cię tutaj, głuptasie - Oderwała twarz od piersi Michaela, żeby posłać mu długie, urażone spojrzenie. - Jestem tutaj tylko ja, Justine, a ona jest chora, i jeszcze Gabriel czasami, ale często musi wychodzić na misje. Do tej pory się zmienialiście, a teraz co? Przyjdzie taki moment, że zostanę zupełnie sama, to jakiś absurd. Nie możesz na to pozwolić, bo będę umierać ze strachu! - Może trochę koloryzowała, ale za żadne skarby nie zamierzała pozwalać, by brat opuścił ich tak jak wcześniej Hania. Hannah miała prawo wrócić do rodziny; ale on był ich rodziną.
Znów wróciła kwestia szalika, a Kerstin nadal było z jego powodu niesamowicie przykro. Po długich chwilach paniki miała już jednak w głowie, że kawałek materiału - choćby i wykonanego z sercem - nie może być ważniejszy od samopoczucia jej brata.
- Nie przejmuj się tym już. Zrobię nowy. Kiedyś - szepnęła. W tym momencie nie miała z czego, ale prędzej, czy później dorwie się do włóczki. - Chodźmy już. Będziesz mógł iść z tymi ubraniami... ale najpierw wypijesz herbaty - Bez cytryny i bez cukru, ale przynajmniej ciepłą.
/zt <3
Doprowadził młodszą siostrę do płaczu. Martwiła się, była przerażona, pewnie czuła się winna, choć to przecież nie jej wina. Powinny udzielić mu się te wszystkie emocje, ale gdy schowała głowę w jego golfie, poczuł się po prostu wyczerpany i pusty. Jakby starał się odgrodzić to wszystko murem. To by zresztą pomogło. Nie powinien był dać się wyprowadzić z równowagi.
Pewnie powinien ją objąć, ale stał po prostu jak słup soli, myśląc tylko o tym, że chciałby zostać sam.
"Przyjdzie taki moment, gdy zostanę zupełnie sama." - dopiero to przypomnienie, konkretne i bezpośrednie, wytrąciło go z narastającej apatii. Wzdrygnął się lekko, bo miała rację. I... czy sądziła, że naprawdę tego chciał? Odejść? Że za mało się dla niej starał?
Kerrie, nie zabiłem się w sierpniu i zdołałem przed chwilą wyjść z lasu, tylko dlatego, że ty i Just mnie potrzebujecie. - wykrzyczałby teraz najchętniej, ale słowa uwięzły mu w gardle.
Zaraz, to głównie dzięki niej nie zrobiłeś n a m niczego głupiego?
...
Odsunął się lekko i spojrzał na siostrę przenikliwie, jakby widział ją po bardzo długiej rozłące. Nigdy nie zwracał uwagi na zapach własnej siostry, ale wciągnął powietrze nosem, chcąc dobrze go zapamiętać.
-Nie martw się, Kerstin. - ze skupieniem przechylił lekko głowę i poprawił się szybko. -Kerrie. - na ustach pojawił się blady uśmiech, zupełnie nieprzystający do sytuacji.
-Nigdzie się nie wybieram. - postanowił za ich dwoje, dobitnie przypominając Michaelowi o ich nowej rzeczywistości. W skroniach aż go zabolało, halo, nie róbmy scen przy Kerrie. No już, zaraz ich uspokoi.
-On nigdy ci nic nie zrobi. - obiecał. -Tylko mnie pilnuj, żebym nic głupiego nie zrobił, hm? - uczciwy układ. -Herbata brzmi świetnie. - dodał prędko, zanim głowa eksplodowała mu bólem i pretensjami.
Spojrzał na siostrę z ewidentnym poczuciem winy, ale było już za późno by się wycofać, prostować tamtą obietnicę, odmawiać tej cholernej herbaty. Znalazł się w impasie, ale na szczęście zaraz mógł uciec do Kent. Zostać sam.
Prawie sam.
/zt
Pewnie powinien ją objąć, ale stał po prostu jak słup soli, myśląc tylko o tym, że chciałby zostać sam.
"Przyjdzie taki moment, gdy zostanę zupełnie sama." - dopiero to przypomnienie, konkretne i bezpośrednie, wytrąciło go z narastającej apatii. Wzdrygnął się lekko, bo miała rację. I... czy sądziła, że naprawdę tego chciał? Odejść? Że za mało się dla niej starał?
Kerrie, nie zabiłem się w sierpniu i zdołałem przed chwilą wyjść z lasu, tylko dlatego, że ty i Just mnie potrzebujecie. - wykrzyczałby teraz najchętniej, ale słowa uwięzły mu w gardle.
Zaraz, to głównie dzięki niej nie zrobiłeś n a m niczego głupiego?
...
Odsunął się lekko i spojrzał na siostrę przenikliwie, jakby widział ją po bardzo długiej rozłące. Nigdy nie zwracał uwagi na zapach własnej siostry, ale wciągnął powietrze nosem, chcąc dobrze go zapamiętać.
-Nie martw się, Kerstin. - ze skupieniem przechylił lekko głowę i poprawił się szybko. -Kerrie. - na ustach pojawił się blady uśmiech, zupełnie nieprzystający do sytuacji.
-Nigdzie się nie wybieram. - postanowił za ich dwoje, dobitnie przypominając Michaelowi o ich nowej rzeczywistości. W skroniach aż go zabolało, halo, nie róbmy scen przy Kerrie. No już, zaraz ich uspokoi.
-On nigdy ci nic nie zrobi. - obiecał. -Tylko mnie pilnuj, żebym nic głupiego nie zrobił, hm? - uczciwy układ. -Herbata brzmi świetnie. - dodał prędko, zanim głowa eksplodowała mu bólem i pretensjami.
Spojrzał na siostrę z ewidentnym poczuciem winy, ale było już za późno by się wycofać, prostować tamtą obietnicę, odmawiać tej cholernej herbaty. Znalazł się w impasie, ale na szczęście zaraz mógł uciec do Kent. Zostać sam.
Prawie sam.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
2.11, przed świtem
Gdy zabrał pierwszy zrobiony świstoklik z placu głównego, wsiadł na stary rower i powoli rozpoczął podróż w umówione miejsce. Beckett chciał tam być przynajmniej 40-60 minut wcześniej, aby zdążyć wszystko przygotować, a przy okazji, popatrzeć sobie na wschód słońca. Wykonanie wcześniejszego przedmiotu zajęło mu jednak mniej czasu, niż mógłby się spodziewać. Wolnym tempem więc powoli sunął poprzez leśne dróżki, wąskie ścieżki, dziwne slalomy. Malownicza okolica nawet w listopadzie nie zniechęcała. Stevie podziwiał teraz gromadkę dzików, które mijały akurat niskie krzaki, nieco przerzedzone przez jesienną aurę. Rozglądał się dzisiaj trzy razy bardziej, bacznie obserwując otoczenie. Somerset było stosunkowo spokojne, ale wciąż wpływy Malfoya utrzymywały się gdzieniegdzie. Dalej można było trafić na nieprzyjaciela. Na szczęście szare niebo nie zdradzało nikogo nieprzyjemnego w okolicy. Gdy znalazł się w umówionym miejscu, na wąskiej dróżce biegnącej wzdłuż wybrzeża, podziwiał jeszcze wzburzone fale, które obijały się o zmarznięty brzeg. Tonks miał pojawić się dopiero za jakiś czas, tak więc czasu powinno wystarczyć. Beckett zaparkował rower, opierając go o wysoki krzak i rozejrzał się dookoła. Wokół nie było nikogo i niczego. Ciekawe miejsce na spotkanie. Miało sens, było bezpieczne, zapewne więc świstoklik miał służyć na wypady, o których nie wiadomo kto z nich wróci. Wolał nie myśleć dłużej o tym, nigdy też nie dopytywał klientów, ku czemu ma służyć dany świstoklik. Zbierał jedynie podstawowe informacje, tak aby wiedzieć, jak zakląć przedmiot, to gdzie zamierzał udać się jego nowy właściciel i co z nim robić, to pozostawało w jego kwestii. Zwłaszcza jeśli był to członek Zakonu Feniksa. Jeśli komukolwiek mieli ufać, to tylko sobie, prawda? Beckett na trawie pokrytej zmarzniętą rosą położył brzozowy pędzel. Nie był jednak pewien, czy było to jedno z jego narzędzi do pracy, czy kawałek śmiecia z jednego z regałów. Zadbał o to, by księżycowy pył pokrył włókna i rączkę pędzla. - Portus - wypowiedział kierując różdżkę w stronę przedmiotu. Za chwilę miał zjawić się tu Michael Tonks, do którego trafić miały świstokliki.
świstoklik typ I, z księżycowego pyłu, drewniany pędzel, st: 40 (- T = 20)
jeśli udane - zt
Gdy zabrał pierwszy zrobiony świstoklik z placu głównego, wsiadł na stary rower i powoli rozpoczął podróż w umówione miejsce. Beckett chciał tam być przynajmniej 40-60 minut wcześniej, aby zdążyć wszystko przygotować, a przy okazji, popatrzeć sobie na wschód słońca. Wykonanie wcześniejszego przedmiotu zajęło mu jednak mniej czasu, niż mógłby się spodziewać. Wolnym tempem więc powoli sunął poprzez leśne dróżki, wąskie ścieżki, dziwne slalomy. Malownicza okolica nawet w listopadzie nie zniechęcała. Stevie podziwiał teraz gromadkę dzików, które mijały akurat niskie krzaki, nieco przerzedzone przez jesienną aurę. Rozglądał się dzisiaj trzy razy bardziej, bacznie obserwując otoczenie. Somerset było stosunkowo spokojne, ale wciąż wpływy Malfoya utrzymywały się gdzieniegdzie. Dalej można było trafić na nieprzyjaciela. Na szczęście szare niebo nie zdradzało nikogo nieprzyjemnego w okolicy. Gdy znalazł się w umówionym miejscu, na wąskiej dróżce biegnącej wzdłuż wybrzeża, podziwiał jeszcze wzburzone fale, które obijały się o zmarznięty brzeg. Tonks miał pojawić się dopiero za jakiś czas, tak więc czasu powinno wystarczyć. Beckett zaparkował rower, opierając go o wysoki krzak i rozejrzał się dookoła. Wokół nie było nikogo i niczego. Ciekawe miejsce na spotkanie. Miało sens, było bezpieczne, zapewne więc świstoklik miał służyć na wypady, o których nie wiadomo kto z nich wróci. Wolał nie myśleć dłużej o tym, nigdy też nie dopytywał klientów, ku czemu ma służyć dany świstoklik. Zbierał jedynie podstawowe informacje, tak aby wiedzieć, jak zakląć przedmiot, to gdzie zamierzał udać się jego nowy właściciel i co z nim robić, to pozostawało w jego kwestii. Zwłaszcza jeśli był to członek Zakonu Feniksa. Jeśli komukolwiek mieli ufać, to tylko sobie, prawda? Beckett na trawie pokrytej zmarzniętą rosą położył brzozowy pędzel. Nie był jednak pewien, czy było to jedno z jego narzędzi do pracy, czy kawałek śmiecia z jednego z regałów. Zadbał o to, by księżycowy pył pokrył włókna i rączkę pędzla. - Portus - wypowiedział kierując różdżkę w stronę przedmiotu. Za chwilę miał zjawić się tu Michael Tonks, do którego trafić miały świstokliki.
świstoklik typ I, z księżycowego pyłu, drewniany pędzel, st: 40 (- T = 20)
jeśli udane - zt
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
2.11
Po wrażeniach w Kumbrii najchętniej spałby do południa, ale musiał dzisiaj wybrać się na kolejny patrol, tym razem w Derbyshire. Umówił się z panem Beckettem o wschodzie słońca, nieco zdziwiony, że sam numerolog zasugerował tak wczesną porę dnia. Może w wieku średnim mniej się sypia i, szczerze mówiąc, Michael nie pogardziłby taką przywarą. Ciągle chodził zmęczony, obowiązki tylko się mnożyły, a za tydzień - po pełni - będzie zupełnie nie do życia. Właśnie dlatego miał teraz patrole dzień po dniu, po wilkołaczej przemianie będzie musiał wziąć kilka dni wolnego.
Ziewając, stawił się na umówionym miejscu. Wiedział, że Beckett widzi tutaj tylko skraj lasu. Niegdyś chętnie zaprosiłby go do domu, na herbatę. Tyle, że nie miał nawet herbaty. I że ukrywał swój dom, skryty bezpiecznie pod Zaklęciem Fideliusa. W teorii mógł ufać Steviemu, ale aresztowanie Justine i wyprawa do Azkabanu spotęgowały w nim koszmary i chorobliwą wręcz podejrzliwość. Może i narażał się codziennie w pracy, może i w walce tracił czasem roztropność, może i spędzał każdą pełnię niemalże bezbronny - ale dom był sanktuarium. A w jego domu, pod jednym dachem, mieszkała mugolka, łamiący warunki rejestracji wilkołak i niegdyś (i już niedługo, jeśli ktokolwiek dowie się o jej ucieczce) najbardziej poszukiwana członkini Zakonu Feniksa. Lokatorzy jak z kiepskiego dowcipu!
-Dzień dobry, panie Beckett! - mimo, że był niewyspany i rozdrażniony, to Steviego powitał szczerym uśmiechem. Nie dość, że czarodziej wyświadczał mu przysługę (Tonks zapłacił mu niby białym kryształem, ale i tak czuł się bardzo zobowiązany), to jeszcze wczoraj Michael zdążył go szczerze polubić.
Te ruchome piaski były świetne.
Zamrugał, odpędzając spod powiek obraz krwi wsiąkającej w piasek.
-Jak idzie, wszystko w porządku? - wyglądał jakby skończył już pracę, może, chyba? Mike nie był naukowcem, a podstaw numerologii nauczył się z niemałym wysiłkiem i nie znał się na tym ich... skupieniu.
Po wrażeniach w Kumbrii najchętniej spałby do południa, ale musiał dzisiaj wybrać się na kolejny patrol, tym razem w Derbyshire. Umówił się z panem Beckettem o wschodzie słońca, nieco zdziwiony, że sam numerolog zasugerował tak wczesną porę dnia. Może w wieku średnim mniej się sypia i, szczerze mówiąc, Michael nie pogardziłby taką przywarą. Ciągle chodził zmęczony, obowiązki tylko się mnożyły, a za tydzień - po pełni - będzie zupełnie nie do życia. Właśnie dlatego miał teraz patrole dzień po dniu, po wilkołaczej przemianie będzie musiał wziąć kilka dni wolnego.
Ziewając, stawił się na umówionym miejscu. Wiedział, że Beckett widzi tutaj tylko skraj lasu. Niegdyś chętnie zaprosiłby go do domu, na herbatę. Tyle, że nie miał nawet herbaty. I że ukrywał swój dom, skryty bezpiecznie pod Zaklęciem Fideliusa. W teorii mógł ufać Steviemu, ale aresztowanie Justine i wyprawa do Azkabanu spotęgowały w nim koszmary i chorobliwą wręcz podejrzliwość. Może i narażał się codziennie w pracy, może i w walce tracił czasem roztropność, może i spędzał każdą pełnię niemalże bezbronny - ale dom był sanktuarium. A w jego domu, pod jednym dachem, mieszkała mugolka, łamiący warunki rejestracji wilkołak i niegdyś (i już niedługo, jeśli ktokolwiek dowie się o jej ucieczce) najbardziej poszukiwana członkini Zakonu Feniksa. Lokatorzy jak z kiepskiego dowcipu!
-Dzień dobry, panie Beckett! - mimo, że był niewyspany i rozdrażniony, to Steviego powitał szczerym uśmiechem. Nie dość, że czarodziej wyświadczał mu przysługę (Tonks zapłacił mu niby białym kryształem, ale i tak czuł się bardzo zobowiązany), to jeszcze wczoraj Michael zdążył go szczerze polubić.
Te ruchome piaski były świetne.
Zamrugał, odpędzając spod powiek obraz krwi wsiąkającej w piasek.
-Jak idzie, wszystko w porządku? - wyglądał jakby skończył już pracę, może, chyba? Mike nie był naukowcem, a podstaw numerologii nauczył się z niemałym wysiłkiem i nie znał się na tym ich... skupieniu.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zarwana noc jeszcze bardziej podkrążyła stare oczy naukowca, powodując, że opuchnięte powieki i przekrwione gałki oczne domagały się snu, i to teraz, już, zaraz. Nie mógł sobie na to pozwolić. Wciąż pamiętały wczorajsze obrazy. Krew na klepisku, potężne piaski duszące wroga i ten bezwiedny wzrok jednego z nich. Przy Aurorze mógł udawać silnego. To zresztą nie było takie trudne, był już stary, każdy domyślał się, że wiele widział. Świstokliki idealne były do ucieczki, a Beckett nie wybrał ich bez powodu. Uciekał przez większość życia. Uciekał przed dręczącymi go w szkole dzieciakami, uciekał przed odpowiedzialnością, uciekał przed własną żoną. Wczoraj jednak nie uciekł, stał tam, celował różdżką w złoczyńców i miał w sobie więcej odwagi niż kiedykolwiek wcześniej. Dzisiaj jednak dręczyły go jedynie wyrzuty sumienia, potężna niepewność względem tego wszystkiego i jego czynów. Czy naprawdę byli tak złymi ludźmi, by zasłużyli na ich los? Nathan nie zajął się nimi pokojowo, co do tego miał pewność... Zwłaszcza po opowieściach Agathy, na temat tego jak wielką jej mąż szykował zemstę na łupieżcach. W momencie rzucania czaru... No, może dwie sekundy po... Beckett usłyszał za sobą przyjacielski głos, który mógł od razu rozpoznać. Michael Tonks. Czy było już tak późno? Stevie spojrzał tylko na leżący na ziemi drewniany pędzel, który na pierwszy rzut oka nie został przemieniony. Cholera, czy Tonks go tak rozproszył? Powinien tu być za jakiś czas. Zresztą, która była godzina? - Dzień dobry - Stevie odpowiedział nieco drętwo, rozdrażnionym głosem. Wciąż nie odrywał wzroku od pędzla, pochmurny po tym jak zmarnował fiolkę księżycowego pyłu. Chociaż ta ingrediencja była jedną z podstawowych, to wciąż był z nią problem na rynku. Nie to, co kiedyś... - Zmarnowałem składnik - powiedział tylko sucho, z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjmując fiolkę pyłu i przyglądając mu się. - Panie Tonks... - w końcu Beckett przeniósł wzrok na Michaela, ten za to wyglądał na równie niewyparnego. Słońce powoli wychylało się za horyzont, tworząc poświatę różowo-pomarańczowego światła, które otulało dróżkę na wybrzeżu. - Aurora trafiła bezpiecznie do domu, prawda? Agatha to moja przyjaciółka. Jeszcze ze szkoły, z Hogwartu. Mugolaczka. Cud, że jeszcze żyje... - Kumbria nie była nawet w połowie tak bezpieczna jak Półwysep Kornwalijski. Beckett czuł się zobowiązany, by wytłumaczyć czemu, wczoraj ich opuścił i został w domu, na pierwszy rzut oka, obcej kobiety. Oczywiście, że chciał im pomóc, jednak obrazy krwi na piasku migały mu zbyt szybko przed oczami. Miał 57 lat, na Merlina, a nigdy czegoś takiego nie widział. Nie był wojownikiem, był naukowcem. - Nie przeżył, prawda? - spojrzał w oczy Tonksa, wypatrując w nich prawdy. Nie podał nawet nazwiska, o kogo mu chodzi. Przecież auror był tam wczoraj z nim, musiał widzieć, musiał wiedzieć.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Mrukliwe powitanie Steviego nie brzmiało, jakby wszystko było "w porządku." Zmarnowany składnik, czy to tak przygnębiło numerologa? Michael nie wiedział, ile ten miał w swoich zapasach - bywało o nie ciężko. Przygryzł lekko wargę, zastanawiając się, co teraz z jego zamówieniem, czy powinien zapłacić więcej i czy numerolog ma w ogóle składniki przy sobie. Tonks przekazał mu co prawda coś jeszcze cenniejszego, ale wiedział, że zaawansowane świstokliki są potrzebne Zakonowi. Nie jemu.
Obejrzał się przez ramię w stronę domu, zastanawiając się, jak poruszyć te kwestie dyplomatyczne. I... czy to możliwe, że bariera nałożona przez Justine jakoś utrudniała Beckettowi pracę?
-To... Hm, a z tym w Dolinie Godryka wszystko było w porządku? Może spróbuje pan trochę dalej, może to kwestia miejsca? - zaproponował, zastanawiając się, jak potężna biała magia może wpływać na tworzenie świstoklików. Oczywiście, nie wiedział. Znał tylko podstawy numerologii. I nie chciał przyznać wprost, że stoją pod pułapką Fideliusa - trochę impas.
Przestąpił nerwowo z nogi na nogę, a Beckett niespodziewanie zmienił temat.
-Tak, odprowadziłem ją. - potwierdził lakonicznie, zduszając w sobie ukłucie wyrzutów sumienia. Aurora nigdy nie powinna była się tam znaleźć.
-Dobrze, że złapaliście kontakt. Przekazał jej pan, by w razie potrzeby ewakuowała się tutaj, na półwysep? - uśmiechnął się blado, choć myślał teraz trochę jak strateg, nie jak przyjaciel. Tak było łatwiej.
Zamrugał, odrobinę zaskoczony kolejnym pytaniem.
Tak dobrze szło mu niemyślenie o krwi. Przez jakieś kilkadziesiąt sekund.
-Przeżyłby, gdyby Nathan natychmiastowo sprowadził do niego dobrego uzdrowiciela. - odpowiedział z lekkim naciskiem, wiedząc, że Stevie wyczyta z jego miny prawdę i że widział decyzję już na zawziętej twarzy Nathana. Ba, sama Aurora opowiedziała Michealowi po drodze, że zna się na leczeniu, ale jakoś nikt nie prosił jej o pomoc. Tonks znał się na anatomii na tyle, by wiedzieć, kiedy ktoś umiera.
Znał się też na ludziach na tyle, by domyślać się, że Nathan osobiście dobije tamtą dwójkę. Zabili jego krewnych, na jego miejscu sam rozszarpałby ich gołymi rękami.
Nie wiedział, że Beckett będzie mógł dostrzec w jego tęczówkach nie tylko prawdę, ale i satysfakcję.
Wziął głębszy oddech.
-Panna Sprout nadal myśli, że mieszkańcy wioski po prostu wymażą im pamięć. Nie wyprowadzajmy jej z błędu. - wilcza iskra w źrenicach zniknęła, a spojrzenie Tonksa wyraźnie złagodniało na wspomnienie Aurory.
A pan jak się ma? powinien spytać, ale nie spytał. Byli w końcu mężczyznami, od śmierci tamtych należało odgrodzić jedynie Aurorę.
-Dobrze pan walczy. - powiedział w zamian.
Obejrzał się przez ramię w stronę domu, zastanawiając się, jak poruszyć te kwestie dyplomatyczne. I... czy to możliwe, że bariera nałożona przez Justine jakoś utrudniała Beckettowi pracę?
-To... Hm, a z tym w Dolinie Godryka wszystko było w porządku? Może spróbuje pan trochę dalej, może to kwestia miejsca? - zaproponował, zastanawiając się, jak potężna biała magia może wpływać na tworzenie świstoklików. Oczywiście, nie wiedział. Znał tylko podstawy numerologii. I nie chciał przyznać wprost, że stoją pod pułapką Fideliusa - trochę impas.
Przestąpił nerwowo z nogi na nogę, a Beckett niespodziewanie zmienił temat.
-Tak, odprowadziłem ją. - potwierdził lakonicznie, zduszając w sobie ukłucie wyrzutów sumienia. Aurora nigdy nie powinna była się tam znaleźć.
-Dobrze, że złapaliście kontakt. Przekazał jej pan, by w razie potrzeby ewakuowała się tutaj, na półwysep? - uśmiechnął się blado, choć myślał teraz trochę jak strateg, nie jak przyjaciel. Tak było łatwiej.
Zamrugał, odrobinę zaskoczony kolejnym pytaniem.
Tak dobrze szło mu niemyślenie o krwi. Przez jakieś kilkadziesiąt sekund.
-Przeżyłby, gdyby Nathan natychmiastowo sprowadził do niego dobrego uzdrowiciela. - odpowiedział z lekkim naciskiem, wiedząc, że Stevie wyczyta z jego miny prawdę i że widział decyzję już na zawziętej twarzy Nathana. Ba, sama Aurora opowiedziała Michealowi po drodze, że zna się na leczeniu, ale jakoś nikt nie prosił jej o pomoc. Tonks znał się na anatomii na tyle, by wiedzieć, kiedy ktoś umiera.
Znał się też na ludziach na tyle, by domyślać się, że Nathan osobiście dobije tamtą dwójkę. Zabili jego krewnych, na jego miejscu sam rozszarpałby ich gołymi rękami.
Nie wiedział, że Beckett będzie mógł dostrzec w jego tęczówkach nie tylko prawdę, ale i satysfakcję.
Wziął głębszy oddech.
-Panna Sprout nadal myśli, że mieszkańcy wioski po prostu wymażą im pamięć. Nie wyprowadzajmy jej z błędu. - wilcza iskra w źrenicach zniknęła, a spojrzenie Tonksa wyraźnie złagodniało na wspomnienie Aurory.
A pan jak się ma? powinien spytać, ale nie spytał. Byli w końcu mężczyznami, od śmierci tamtych należało odgrodzić jedynie Aurorę.
-Dobrze pan walczy. - powiedział w zamian.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie był w nastroju idealnym, ale wczoraj na jego oczach, z pomocą jego zaklęcia, zginął człowiek. Owszem, łupieżca, złoczyńca, ktoś nieprzyjemny, kto zapewne wbiłby mu sztylet prosto w tchawice, ale nadal człowiek. Beckett wziął jeszcze głęboki oddech, wpatrując się w pędzel leżący na ziemi, z którego nic nie wyszło. - Wie pan, o ile to miejsce nie jest pod magicznym zabezpieczeniem, to nie powinno to mieć znaczenia - wspomniał, drapiąc się jeszcze po brodzie. Powinien się ogolić, kłujący zarost powoli zaczynał przeszkadzać. Był przecież naukowcem i nie chciał wierzyć w żadne niepotwierdzone teorie na temat świstoklików. Wpatrywał się więc jeszcze w przedmiot, który ostatecznie podniósł z ziemi. - Nie ewakuują się - odpowiedział jeszcze na kolejne pytanie. - To ludzie starej daty... Mojej daty... Będą woleli do końca bronić wszystkiego, na co zapracowali przez całe życie, niż uciec - dopiero teraz podniósł wzrok na twarz aurora. Przeżył dwie światowe wojny, widział ten ból, to cierpienie. Nieporównywalne z niczym wcześniej ataki na ludzi. Jego ojciec walczył, szczęście miał, że przeżył i zmarł dopiero ze starości, w rodzinnym domu, który swoją drogą Beckett musiał niedługo odwiedzić. Gdy tylko znajdzie czas. Ta wojna jednak... Schemat był zupełnie inny. Garstka ludzi wybijała takich jak on jak zwierzynę łowną, jak mrówki, którym ktoś podpalił schronienie, ustawiając na nie soczewkę. Musieli kryć się po kątach, porzucać wszystko, co mieli. Dobrze, że słodka Mary Jo tego nie widzi. Steve kiwnął tylko głową, wiedział, że mężczyźni nie przeżyli, że mąż Agathy zajął się nimi osobiście. Może im się należało? We wzroku Tonksa coś było nie tak. Beckett mrugnął dwa razy, chcąc upewnić się, że to, co dostrzegł, było prawdziwe. Dziwna... satysfakcja? Nie zamierzał dopytywać. Nie teraz. Być może mrużył oczy nieco zbyt długo, nieco zbyt intensywnie wpatrując się w czarodzieja. - Dziękuję - powiedział krótko. - Nie równam się panu, to tylko parę zaklęć transmutacyjnych - wzruszył ramionami i przeniósł spojrzenie na drewniany pędzel. - Wie pan... Są takie zabobony, że jeśli świstoklik nie wyszedł, należy jego bazę jak najszybciej porzucić, inaczej może zabrać duszę - uśmiechnął się pod nosem. - Nie wierzę w nie, ale może... - Stevie zamachnął się i z całej siły rzucił pędzlem w stronę pobliskiego morza. Przedmiot wpadł w nie i chwilę potem zniknął gdzieś pod powierzchnią wody, zabrany przez fale. - Wie pan, panie Tonks, świstokliki to cwane wynalazki. Robię je od ponad 30 lat, a ciągle mnie zaskakują - przypomniał sobie swoją ostatnią przypadkową wycieczkę na szczyt jakiejś góry, chyba w Szkocji. - A, proszę - z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął świstoklik, który przygotował dla Michaela wcześniej. - Trzeba będzie go aktywować, ale to pan potrafi, prawda? Przeniesie do pięciu osób na plac w Dolinie Godryka. Zadziała w zabezpieczonych magią miejscach. Nawet w Londynie - dodał jeszcze. Miał kolejny pył, by stworzyć świstoklik, jednak nie przewidział, że mu się nie uda (chociaż powinien) i zabrał tylko dwa przedmioty, a jeden z nich właśnie spoczywał gdzieś pod wodą. - Ma pan jakieś śmieci?
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Drgnął, zastanawiając się jak dyplomatycznie wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Tak, moja siostra nałożyła Fideliusa i nie powiedziałem panu, bo... nie to nie coś, co powinien teraz przyznać. Zresztą, specjalnie umówił się ze Steviem kilkadziesiąt metrów od granicy pułapki! Czy to zaklęcie mogło być tak potężne? Musiał podpytać Just o tego Fideliusa. Sam zresztą chciałby się nauczyć go nakładać, próbował zresztą czytać książki siostry, ale magia uparcie go nie słuchała i musiał przed sobą przyznać, że jeszcze nie osiągnął wymaganego poziomu.
-Odejdźmy stąd kilkanaście metrów. - zaproponował, nie przyznając wprost czy są tutaj jakieś zabezpieczenia, ale z lekkim naciskiem. -Nawet wygodniej będzie mi używać świstoklika trochę bliżej morza. - dodał pogodniej. Steviego nie trzeba było zresztą chyba namawiać - miał swoje przesądy i najwyraźniej chciał zniszczyć bazę.
Trochę szkoda, może tego pędzla dało się jeszcze użyć. Do pomalowania kurnika Kerstin, na przykład.
-Powinni uciekać. Życie jest ważniejsze od domów. - mruknął, zapodając Steviemu frazesem typowym dla młodszego pokolenia lub aurorskich protokołów dyplomacji (takowe nie istniały, niestety - Tonks uczył się, obserwując Rinehearta). Samemu nie wyglądał jednak na szczególnie przekonanego.
Trudno mówić o wadze życia, gdy nie szanuje się własnego.
-Były bardzo efektowne. - sprostował, gdy Beckett zaczął umniejszać swoje zasługi i zaklęcia transmutacyjne. -To, gdy unieruchomił ich pan w piaskach... może pan się przydać na polu bitwy, panie Beckett. Przynajmniej u boku kogoś, kto może wtedy spętać wrogów albo dobić urokami. To bardzo ułatwiło mi pracę. - spojrzenie znormalniało, Tonks powściągnął wewnętrznego wilka, ale wciąż wypowiadał się o walce i śmierci bardziej beznamiętnie niż pewnie wypadało. Jak strateg, jak auror, do... współtowarzysza w walce, do żołnierza. Na moment zapomniał, że Stevie to cywil - Beckett zdołał mu w końcu zaimponować.
-Dziękuję. Potrafię go uruchomić i zachowam go na czarną godzinę, może uratować komuś życie. - powiedział z powagą. Komuś, nie mnie - podświadomy dobór słów.
-Śmieci? - zdziwił się, aż nagle zrozumiał, co Stevie ma na myśli. -Och, nadal ma pan składniki na drugi? Wspaniale. Już czegoś poszukam... - wsunął dłonie do obydwu kieszeni płaszcza, wiedząc, że może tam znaleźć różne niespodzianki. Palce natrafiły w końcu na chłodne, metalowe koło od łańcucha. Dawno temu, tuż po pierwszej przemianie przy Hannah, Tonks testował zaklęciami, czy żelazne łańcuchy są równie wytrzymałe jak srebrne (nie są) i chyba nosił przy sobie złamaną część w ramach talizmanu. Przypomnienia do czego jest zdolny.
Westchnął i podał przedmiot Beckettowi.
-To się nada?
-Odejdźmy stąd kilkanaście metrów. - zaproponował, nie przyznając wprost czy są tutaj jakieś zabezpieczenia, ale z lekkim naciskiem. -Nawet wygodniej będzie mi używać świstoklika trochę bliżej morza. - dodał pogodniej. Steviego nie trzeba było zresztą chyba namawiać - miał swoje przesądy i najwyraźniej chciał zniszczyć bazę.
Trochę szkoda, może tego pędzla dało się jeszcze użyć. Do pomalowania kurnika Kerstin, na przykład.
-Powinni uciekać. Życie jest ważniejsze od domów. - mruknął, zapodając Steviemu frazesem typowym dla młodszego pokolenia lub aurorskich protokołów dyplomacji (takowe nie istniały, niestety - Tonks uczył się, obserwując Rinehearta). Samemu nie wyglądał jednak na szczególnie przekonanego.
Trudno mówić o wadze życia, gdy nie szanuje się własnego.
-Były bardzo efektowne. - sprostował, gdy Beckett zaczął umniejszać swoje zasługi i zaklęcia transmutacyjne. -To, gdy unieruchomił ich pan w piaskach... może pan się przydać na polu bitwy, panie Beckett. Przynajmniej u boku kogoś, kto może wtedy spętać wrogów albo dobić urokami. To bardzo ułatwiło mi pracę. - spojrzenie znormalniało, Tonks powściągnął wewnętrznego wilka, ale wciąż wypowiadał się o walce i śmierci bardziej beznamiętnie niż pewnie wypadało. Jak strateg, jak auror, do... współtowarzysza w walce, do żołnierza. Na moment zapomniał, że Stevie to cywil - Beckett zdołał mu w końcu zaimponować.
-Dziękuję. Potrafię go uruchomić i zachowam go na czarną godzinę, może uratować komuś życie. - powiedział z powagą. Komuś, nie mnie - podświadomy dobór słów.
-Śmieci? - zdziwił się, aż nagle zrozumiał, co Stevie ma na myśli. -Och, nadal ma pan składniki na drugi? Wspaniale. Już czegoś poszukam... - wsunął dłonie do obydwu kieszeni płaszcza, wiedząc, że może tam znaleźć różne niespodzianki. Palce natrafiły w końcu na chłodne, metalowe koło od łańcucha. Dawno temu, tuż po pierwszej przemianie przy Hannah, Tonks testował zaklęciami, czy żelazne łańcuchy są równie wytrzymałe jak srebrne (nie są) i chyba nosił przy sobie złamaną część w ramach talizmanu. Przypomnienia do czego jest zdolny.
Westchnął i podał przedmiot Beckettowi.
-To się nada?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Dróżka przed domem - Wrzosy i Wybrzeże
Szybka odpowiedź