Część główna
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Część główna
To główna część chaty. Nad nią znajduje się antresola z materacem do spania, tutaj zaś znajduje się wszystko pozostałe - poza prowizoryczną pracownią alchemiczną. Na jednej ze ścian stoją skromne, proste meble kuchenne. Na najbliższym ich oknie są doniczki z ziołami. Pod inną znajduje się fotel i kanapa czasy świetności dawno mające za sobą. Obok kanapy jest zbity z desek surowy, prosty regał, na którym alchemiczka umieściła te książki, które zdecydowała się zabrać do Oazy. Jest też stolik. Ozdób jest niewiele poza plecionym dywanikiem na podłodze i kilkoma obrazkami na ścianach. Wszystko tu jest naprawdę skromne, ale Charlie zadbała o to, by wnętrze pozostało w swej prostocie funkcjonalne, a ograniczona przestrzeń możliwie jak najlepiej wykorzystana.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
| 04.07
Końcówkę maja i cały czerwiec spędziła w mroku tak gęstym, w jakim nie znalazła się nigdy wcześniej. Wszystkie troski ostatnich miesięcy skumulowały się w niej, owocując ciężką depresją. Jakby nie wystarczyło żałoby po utracie ukochanej siostry, świat kopał ją dalej, choć od dawna leżała i błagała go o litość. Listy gończe odarły ją z resztek poczucia bezpieczeństwa, uczyniły ją zaszczutą, ściganą zwierzyną zmuszoną do ukrywania się. Straciła pracę w Mungu, którą tak kochała, zaś jej rodzice zmuszeni byli uciec za granicę, żeby nie wykorzystano ich do odnalezienia Charlie. Uciekli, a jej serce umierało z tęsknoty, bo nie wiedziała, gdzie są i czy na pewno byli bezpieczni. Została odcięta od wszystkiego, co było jej drogie: od rodziny, od pracy, a nawet od wolności, bo Oaza stała się dla niej więzieniem. Bezpiecznym, ale wciąż więzieniem, tak przynajmniej się czuła, choć tak naprawdę była zamknięta w swojej własnej głowie i lękach. Każdego dnia przez ostatnie tygodnie umierała po trochu, zamknięta w mizernej chatynce i izolująca się od ludzi, od życia Oazy. Nawet eliksirów prawie nie warzyła, nie zażywała mieszanki antydepresyjnej, którą zażywać powinna. Dużo rozmyślała o śmierci, żałowała że początkiem kwietnia jednak nie rzuciła się z tamtego klifu. Zmieniła się we wrak Charlie, którą była kiedyś. Ledwie cień osoby, którą była jeszcze rok temu. Czasem wręcz zaczynała nienawidzić tego miejsca, bo jej serce niczego tak nie pragnęło jak wolności, możliwości pójścia dokąd chce bez cienia strachu. Jej położona na uboczu chatka trąciła ciszą i gęstym przygnębieniem tak odmiennym od aury innych miejsc w Oazie. Niewielu tutaj zachodziło, a alchemiczka często ignorowała pukanie i nie przyjmowała gości, leżąc na swoim posłaniu i patrząc w sufit, coraz bardziej zaniedbana i zapuszczona. Jadła tylko tyle, by nie umrzeć z głodu, resztkami instynktu samozachowawczego sięgając po jedzenie gdy głód niemal sprawiał jej ból. Zdarzały się momenty, kiedy kilka dni z rzędu nie kąpała się i snuła się w wymiętych łachmanach i z potarganymi, tłustymi włosami, niczym nie przypominając schludnej, zadbanej alchemiczki z Munga. Jej skóra nabrała niezdrowo bladego, wręcz szarego odcienia, policzki zapadły się, a dotykając jej pleców można było poczuć wszystkie żebra. Tak właśnie wyglądała w czerwcu i nie chciała, by Zakonnicy ją w takim stanie oglądali. Jeśli ktoś potrzebował eliksirów, wysyłała je sową, unikając kontaktu. Któregoś dnia pod koniec czerwca złapała za nożyczki i zaczęła ścinać swoje niegdyś piękne i długie, a obecnie zaniedbane włosy. Kolejne pasma spadały na ziemię, a to co zostało sięgało może ramion. Gruby warkocz barwy pszenicy, który zawsze był nieodłączną częścią jej osoby, bo niezwykle rzadko decydowała się na inne uczesanie, stał się wspomnieniem.
Aż nadszedł początek lipca i dzień jej dwudziestych czwartych urodzin, które zapowiadały się na najsmutniejsze w życiu, pierwsze spędzone bez Very i bez rodziców. Normalnie co roku ten dzień zawsze był rodzinnym wydarzeniem; obchodziła urodziny w lecie, więc mogła spędzać je w domu, z bliskimi. Mama piekła przepyszne ciasta, były też prezenty, ale Charlie najbardziej cieszyła rodzinna, pełna miłości i ciepła atmosfera.
Teraz pierwszy raz została tego pozbawiona. Vera umarła, rodzice ukrywali się nie wiadomo gdzie, nie było rodzinnej atmosfery, zapachu ciast ani radosnego świętowania. Była tylko zaniedbana przez ostatnie tygodnie chatka w Oazie z podłogą zaścieloną walającymi się śmieciami, wymięte ubrania i dobijające poczucie samotności i zagrożenia. W czerwcu stroniła od ludzi do tego stopnia, że nawet nie wiedziała, co działo się u innych Zakonników, czy wszyscy wciąż żyli. Zakonnicy walczyli, podczas gdy ona pogrążyła się w depresji i zamknęła się w swojej chatce, izolując się od wszystkiego i wszystkich, opłakując to, co straciła i nie potrafiąc cieszyć się z tego, co zostało.
Otrzymany wczesnym rankiem list od rodziców, pierwszy od ponad miesiąca, wlał jednak w jej serce odrobinę nadziei i ulgi, na tyle, że zdobyła się na to, żeby się wykąpać i założyć czyste ubrania. Jej rodzice żyli, to było najważniejsze. Nie zdradzili jej miejsca pobytu, gdyby tak list wpadł w niepowołane ręce, ale sądząc po stanie pergaminu, niosąca go sowa musiała przebyć bardzo daleką drogę, może nawet leciała wiele dni, szczęśliwie trafiając do niej na czas. Siedziała przy prostym, kuchennym stoliku, odczytując go po raz kolejny drżącą z przejęcia dłonią z poobgryzanymi ze stresu paznokciami, a zielone oczy, które zdawały się jeszcze większe na tle wymizerowanej, zmarniałej twarzy, śledziły tekst spisany ręką jej ojca. Tak bardzo tęskniła za nim i mamą, a nie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczą.
Końcówkę maja i cały czerwiec spędziła w mroku tak gęstym, w jakim nie znalazła się nigdy wcześniej. Wszystkie troski ostatnich miesięcy skumulowały się w niej, owocując ciężką depresją. Jakby nie wystarczyło żałoby po utracie ukochanej siostry, świat kopał ją dalej, choć od dawna leżała i błagała go o litość. Listy gończe odarły ją z resztek poczucia bezpieczeństwa, uczyniły ją zaszczutą, ściganą zwierzyną zmuszoną do ukrywania się. Straciła pracę w Mungu, którą tak kochała, zaś jej rodzice zmuszeni byli uciec za granicę, żeby nie wykorzystano ich do odnalezienia Charlie. Uciekli, a jej serce umierało z tęsknoty, bo nie wiedziała, gdzie są i czy na pewno byli bezpieczni. Została odcięta od wszystkiego, co było jej drogie: od rodziny, od pracy, a nawet od wolności, bo Oaza stała się dla niej więzieniem. Bezpiecznym, ale wciąż więzieniem, tak przynajmniej się czuła, choć tak naprawdę była zamknięta w swojej własnej głowie i lękach. Każdego dnia przez ostatnie tygodnie umierała po trochu, zamknięta w mizernej chatynce i izolująca się od ludzi, od życia Oazy. Nawet eliksirów prawie nie warzyła, nie zażywała mieszanki antydepresyjnej, którą zażywać powinna. Dużo rozmyślała o śmierci, żałowała że początkiem kwietnia jednak nie rzuciła się z tamtego klifu. Zmieniła się we wrak Charlie, którą była kiedyś. Ledwie cień osoby, którą była jeszcze rok temu. Czasem wręcz zaczynała nienawidzić tego miejsca, bo jej serce niczego tak nie pragnęło jak wolności, możliwości pójścia dokąd chce bez cienia strachu. Jej położona na uboczu chatka trąciła ciszą i gęstym przygnębieniem tak odmiennym od aury innych miejsc w Oazie. Niewielu tutaj zachodziło, a alchemiczka często ignorowała pukanie i nie przyjmowała gości, leżąc na swoim posłaniu i patrząc w sufit, coraz bardziej zaniedbana i zapuszczona. Jadła tylko tyle, by nie umrzeć z głodu, resztkami instynktu samozachowawczego sięgając po jedzenie gdy głód niemal sprawiał jej ból. Zdarzały się momenty, kiedy kilka dni z rzędu nie kąpała się i snuła się w wymiętych łachmanach i z potarganymi, tłustymi włosami, niczym nie przypominając schludnej, zadbanej alchemiczki z Munga. Jej skóra nabrała niezdrowo bladego, wręcz szarego odcienia, policzki zapadły się, a dotykając jej pleców można było poczuć wszystkie żebra. Tak właśnie wyglądała w czerwcu i nie chciała, by Zakonnicy ją w takim stanie oglądali. Jeśli ktoś potrzebował eliksirów, wysyłała je sową, unikając kontaktu. Któregoś dnia pod koniec czerwca złapała za nożyczki i zaczęła ścinać swoje niegdyś piękne i długie, a obecnie zaniedbane włosy. Kolejne pasma spadały na ziemię, a to co zostało sięgało może ramion. Gruby warkocz barwy pszenicy, który zawsze był nieodłączną częścią jej osoby, bo niezwykle rzadko decydowała się na inne uczesanie, stał się wspomnieniem.
Aż nadszedł początek lipca i dzień jej dwudziestych czwartych urodzin, które zapowiadały się na najsmutniejsze w życiu, pierwsze spędzone bez Very i bez rodziców. Normalnie co roku ten dzień zawsze był rodzinnym wydarzeniem; obchodziła urodziny w lecie, więc mogła spędzać je w domu, z bliskimi. Mama piekła przepyszne ciasta, były też prezenty, ale Charlie najbardziej cieszyła rodzinna, pełna miłości i ciepła atmosfera.
Teraz pierwszy raz została tego pozbawiona. Vera umarła, rodzice ukrywali się nie wiadomo gdzie, nie było rodzinnej atmosfery, zapachu ciast ani radosnego świętowania. Była tylko zaniedbana przez ostatnie tygodnie chatka w Oazie z podłogą zaścieloną walającymi się śmieciami, wymięte ubrania i dobijające poczucie samotności i zagrożenia. W czerwcu stroniła od ludzi do tego stopnia, że nawet nie wiedziała, co działo się u innych Zakonników, czy wszyscy wciąż żyli. Zakonnicy walczyli, podczas gdy ona pogrążyła się w depresji i zamknęła się w swojej chatce, izolując się od wszystkiego i wszystkich, opłakując to, co straciła i nie potrafiąc cieszyć się z tego, co zostało.
Otrzymany wczesnym rankiem list od rodziców, pierwszy od ponad miesiąca, wlał jednak w jej serce odrobinę nadziei i ulgi, na tyle, że zdobyła się na to, żeby się wykąpać i założyć czyste ubrania. Jej rodzice żyli, to było najważniejsze. Nie zdradzili jej miejsca pobytu, gdyby tak list wpadł w niepowołane ręce, ale sądząc po stanie pergaminu, niosąca go sowa musiała przebyć bardzo daleką drogę, może nawet leciała wiele dni, szczęśliwie trafiając do niej na czas. Siedziała przy prostym, kuchennym stoliku, odczytując go po raz kolejny drżącą z przejęcia dłonią z poobgryzanymi ze stresu paznokciami, a zielone oczy, które zdawały się jeszcze większe na tle wymizerowanej, zmarniałej twarzy, śledziły tekst spisany ręką jej ojca. Tak bardzo tęskniła za nim i mamą, a nie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczą.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Czerwiec był dla Rose jak pstryknięcie palcem. Nie był to jednak dobrze jej znany pośpiech dni. Tygodnie wypełnione dyżurami w Mungu, domowymi sprawunkami odeszły bezpowrotnie. Była skryta w cieniach drzew Leśna Lecznica i jej wygnana z Londynu klientela. Życie na granicy niesprawiedliwego prawa. Ukrywanie się wśród nieznajomych twarzy. Pusty dom przy Old Place dziewięćdziesiąt jeden, w którym czuła się jak intruz. Nienormalność stała się częścią normalności. Z tymi słowami budziła się i zasypiała. Co jej jednak pozostało niż każdego dnia wysuwać stopy z szorstkiej pościeli i stawiać je na drewnianej podłodze? Krok za krokiem realizować plan dnia. Po prostu żyć, aby przeżyć. Oczekiwać najgorszego. Szaleństwo z łatwością mogło wedrzeć się do zmęczonego umysłu. Zamykała jednak drzwi, nie pozwalała na uchylanie okien. Chciała twardo stąpać po ziemi. Nie dać się porwać. Miała wrażenie, że popadła w swojego rodzaju letarg skupiony na wykonywaniu kolejnych działań, niemalże bezwiednym wywiązywaniu się z obowiązków. Liczeniem pieniędzy, zamartwianiem się o najbliższych. Sercu ulżyło jej ostatnie spotkanie z Corą. Wieść o tym, że wojenna pożoga nie sięgnęła Kłębka, ani jej mieszkańców. Potem przyszedł list od Jaydena, nienamacalny ślad dawnej normalności. Pocieszała się małymi rzeczami. Tak żeby z wysoko podniesioną głową przejść do kolejnego dnia. Nie myśleć tak wiele. Nie panikować, nie dać się zastraszyć. Wojna i terror były wszędzie, w każdym usłyszanym słowie, w odbiciu smutnych oczu pacjentów. Nie było jednak wyjścia. Każdego dnia trzeba było przeć naprzód. Bez opamiętania.
Niemalże nie zauważyła, że nadszedł już czas jej trzydziestych urodzin. Już zaledwie za kilka dni. Pamiętała, że zaledwie dwa dzielą datę jej narodzin z tą Charlene. Odkąd zabrała Melanie, nie miała czasu, aby utrzymywać ciągły kontakt z alchemiczką. Próbowała do niej zajrzeć, ale Charlie zdawała się nie chcieć przyjmować gości. Nie naciskała. Wiedziała, że Leighton sama musi pokonać swoje demony. Rozmawiały już o tym i wiedziała, że na nic się zda ciągłe podtrzymywanie jej na duchu. Nie póki alchemiczka sama nie zdecyduje się zawalczyć. Czasami jednak myślała, że być może popełnia błąd, dając kuzynce tą przestrzeń. Że być może pozwalała popaść jej w marazm, tęsknotę za siostrą, za rodziną. Nie wiedziała jak jej pomóc. Nie, gdy sama nie potrafiła kontrolować swojego życia.
Dzisiejszego poranka próbowała upiec ciastka. Gotowanie wychodziło jej równie kiepsko co warzenie eliksirów. Niezmiennie jednak próbowała. Nie odważyła się spróbować efektu własnych starań, zamiast tego zapakowała je w papier i wyruszyła do Oazy.
Zapukała energicznie w drzwi, a gdy wyjrzała zza nich twarz alchemiczki, uśmiechnęła się miękko. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Charlie - powiedziała, zdając sobie sprawę jak bardzo głupi brzmi ta utarta formułka. Ale słowa same wypłynęły na usta, a w odpowiedzi na nie niewielka zmarszczka między brwiami pogłębiła się, a nos zmarszczył. - Wiesz co mam na myśli - dodała po chwili, unosząc pakunek.
Nie dało się nie zauważyć opłakanego stanu alchemiczki. Postanowiła jednak oszczędzić sobie tej uwagi, żadna z nich jej nie potrzebowała. Miała cichą nadzieję, że być może Charlie miewa się już lepiej. Że pogodziła się i odnalazła w nowej sytuacji. Widząc czarownice, łatwo było dojść do wniosku, że tak wcale się nie stało. - Pomyślałam, że odwiedzę cię przy okazji urodzin. Wiem, że pewnie nie masz ochoty ich obchodzić, ale możemy porozmawiać o wszystkim innym, tylko nie o tym. Masz jakieś wieści od rodziców? - zapytała. Sama nie czuła się w nastroju, żeby obchodzić swoje. Zresztą nigdy nie była jedną z tych osób, które hucznie świętowały ten dzień. Czasami sama zapominała, a jedynie list od ojca jej o tym przypominał. W tym roku jednak wybitnie nie chciała o tym myśleć.
Niemalże nie zauważyła, że nadszedł już czas jej trzydziestych urodzin. Już zaledwie za kilka dni. Pamiętała, że zaledwie dwa dzielą datę jej narodzin z tą Charlene. Odkąd zabrała Melanie, nie miała czasu, aby utrzymywać ciągły kontakt z alchemiczką. Próbowała do niej zajrzeć, ale Charlie zdawała się nie chcieć przyjmować gości. Nie naciskała. Wiedziała, że Leighton sama musi pokonać swoje demony. Rozmawiały już o tym i wiedziała, że na nic się zda ciągłe podtrzymywanie jej na duchu. Nie póki alchemiczka sama nie zdecyduje się zawalczyć. Czasami jednak myślała, że być może popełnia błąd, dając kuzynce tą przestrzeń. Że być może pozwalała popaść jej w marazm, tęsknotę za siostrą, za rodziną. Nie wiedziała jak jej pomóc. Nie, gdy sama nie potrafiła kontrolować swojego życia.
Dzisiejszego poranka próbowała upiec ciastka. Gotowanie wychodziło jej równie kiepsko co warzenie eliksirów. Niezmiennie jednak próbowała. Nie odważyła się spróbować efektu własnych starań, zamiast tego zapakowała je w papier i wyruszyła do Oazy.
Zapukała energicznie w drzwi, a gdy wyjrzała zza nich twarz alchemiczki, uśmiechnęła się miękko. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Charlie - powiedziała, zdając sobie sprawę jak bardzo głupi brzmi ta utarta formułka. Ale słowa same wypłynęły na usta, a w odpowiedzi na nie niewielka zmarszczka między brwiami pogłębiła się, a nos zmarszczył. - Wiesz co mam na myśli - dodała po chwili, unosząc pakunek.
Nie dało się nie zauważyć opłakanego stanu alchemiczki. Postanowiła jednak oszczędzić sobie tej uwagi, żadna z nich jej nie potrzebowała. Miała cichą nadzieję, że być może Charlie miewa się już lepiej. Że pogodziła się i odnalazła w nowej sytuacji. Widząc czarownice, łatwo było dojść do wniosku, że tak wcale się nie stało. - Pomyślałam, że odwiedzę cię przy okazji urodzin. Wiem, że pewnie nie masz ochoty ich obchodzić, ale możemy porozmawiać o wszystkim innym, tylko nie o tym. Masz jakieś wieści od rodziców? - zapytała. Sama nie czuła się w nastroju, żeby obchodzić swoje. Zresztą nigdy nie była jedną z tych osób, które hucznie świętowały ten dzień. Czasami sama zapominała, a jedynie list od ojca jej o tym przypominał. W tym roku jednak wybitnie nie chciała o tym myśleć.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Dla Charlie nie pozostało nawet to, co zostało Roselyn. Twarz jej kuzynki nie widniała na listach gończych w przeciwieństwie do Charlie, dla której oznaczało to uwięzienie w Oazie, bo tak zaczęła postrzegać przymusowość utknięcia w niej, na co nie zdecydowałaby się, gdyby nadal nikt o niej nie wiedział. Mogłaby nadal żyć w Kornwalii i pracować w lecznicy, co było dla niej jedynie gorszym substytutem pracy w Mungu, ale było lepsze niż zupełna stagnacja i brak zajęcia. Dla Charlie listy gończe były wielką tragedią i całkowitym złamaniem dotychczasowego życia, odebraniem jej poczucia bezpieczeństwa, a także wolności. Każdego dnia żałowała decyzji o dołączeniu do Zakonu Feniksa, a nawet to, że odeszła z organizacji i została tylko sojusznikiem, nie mogło już cofnąć faktu, że była poszukiwana i chciano ją zabić, z tego powodu musiała wyrzec się wszystkiego co było jej drogie, żeby tylko przeżyć. Więc póki co żyła, ale był to raczej nędzny, niesatysfakcjonujący żywot skąpany w głębokiej depresji i pragnieniu końca tego wszystkiego.
Póki przez kilka majowych dni pomieszkiwała u niej Melanie zachowywała jeszcze jakieś pozory, skupiona na opiece nad dziewczynką i na tym, żeby jej nie martwić, tak po tym, jak Rose zabrała ją z powrotem, już nie musiała podtrzymywać pozorów i zupełnie się rozsypała, zaczynając izolować się od wszystkich Zakonników i mieszkańców Oazy i zastanawiając się w duchu, kto ją wydał i tym samym zniszczył jej życie. Przecież nigdy nikomu nie zrobiła niczego złego, nie wychylała się, nie zdradzała z poglądami, chciała tylko pomagać tym, którzy tego potrzebowali i nieść dobro. Ale gdyby czas się cofnął, nie dołączyłaby do Zakonu mając wiedzę o tym, z czym to się będzie wiązać przeszło rok po jej dołączeniu. Czy gdyby wtedy podjęła inną decyzję, nadal mogłaby zachowywać neutralność i pracować spokojnie w Mungu, starając się nie wychylać, by nie podpaść nowej władzy? Leightonowie zawsze przecież płynęli z prądem, nie wychylali się i byli zachowawczy, starając się nie robić sobie wrogów. Dla niej to pójście pod prąd skończyło się fatalnie, dla Very też, z tą tylko różnicą, że Vera była odważna, a Charlie tchórzliwa. Zupełnie nie nadawała się do walki z systemem, ale Zakon na początku miał zupełnie inne oblicze, nie zwiastujące jeszcze tego, czym stanie się w przyszłości i jaką zgubę przyniesie swoim członkom, zwłaszcza tym słabszym i bezbronnym. Ale Charlie wciąż nie robiła nic, by przestać być bezbronna. Zamiast wziąć się w garść i podjąć naukę obrony siedziała zamknięta na cztery spusty w chatce, zastanawiając się nad tym, w jaki najmniej bolesny sposób zakończyć swój żywot, bezwartościowy i jałowy, odkąd zabrakło w nim rodziny, domu i pracy alchemika.
Dopiero list rodziców wlał w jej zmartwiałe serduszko odrobinę ulgi. Był jak pierwsze światełko w ciemności otaczającej ją od kilku tygodni. Jej rodzice uciekli za granicę i byli żywi. Nie wiedziała, gdzie byli, ale miała nadzieję, że nic złego ich nigdy nie spotka, choć na ten moment wiele wskazywało na to, że nieprędko się zobaczą. Może nawet nigdy.
Zdecydowała się otworzyć drzwi i zobaczyła za nimi Roselyn, z jednej strony ciesząc się na jej widok, a z drugiej martwiąc się tym, że kuzynka widzi ją w takim stanie – mizerną i zaniedbaną, otoczoną przez równie zaniedbane wnętrze oazowej chatki. Ale dziś przynajmniej była czysta, a jej włosy nie zwisały w strąkach wokół zszarzałej twarzy. Gdzieś na podłodze leżały jeszcze te, które ścięła, niemal pół metra niegdyś długich, pszenicznych kosmyków splatanych zwykle w warkocz przypominający zbożowy kłos. To co zostało na głowie było nierówne i sięgało ledwie ramion.
- Ja… dzięki, Rose – wybąkała po usłyszeniu życzeń. No tak, urodziny. Dziś czwarty lipca, kończyła dwadzieścia cztery lata. Tyle miała Vera, kiedy umarła. – Prawie zapomniałam, że to już dziś. Zwykle spędzałam urodziny… inaczej – dodała, przesuwając się i pozwalając ją wejść. Wiele by dała, żeby spędzić urodziny tak jak zawsze. Z rodziną, w radosnej atmosferze i przede wszystkim bez wojny i strachu. – Gdybym wiedziała, że przyjdziesz, trochę bym tu ogarnęła. – Sama była w depresji, ale nie chciała by inni widzieli, jak bardzo było źle. Ukrywała się w chacie i nie przyjmowała gości cały czerwiec właśnie dlatego, że próbowała ukryć swój stan i nie chciała obarczać innych swoimi problemami, kiedy mieli swoje. Choć wydawało się, że żaden z innych poszukiwanych nie załamał się tak jak ona. Ale oni potrafili się bronić, ona nie. Była najsłabszym ogniwem Zakonu, słabsi od niej byli jedynie mugole i dzieci.
Zrobiła szybko porządek wokół stolika i tam zaprosiła Rose, by usiadły, racząc się tym, co przyniosła.
- Ty też niedługo masz urodziny – wypaliła, przypominając sobie, że Roselyn obchodziła swoje ledwie dwa dni później. Charlie zawsze wtedy wysyłała jej jakiś list i malutki upominek, jeśli akurat nie mogła jej odwiedzić, a jeśli mogła, to pojawiała się osobiście choćby i na chwilę, lub składała życzenia w pracy, bo obie przecież pracowały w Mungu i zawsze była jakaś sposobność do minięcia się gdzieś. Dwa dni to niby niedużo, ale teraz zdała sobie sprawę, że wystarczyło nawet mniej, by złamać lub zakończyć czyjeś życie, więc trudno było składać życzenia z wyprzedzeniem, gdy w umyśle pojawiał się lęk, że co jeśli Rose przydarzy się coś złego?
- Rodzice… Taak, otrzymałam dziś list od nich. – Sięgnęła po sfatygowany pergamin pokryty pismem jej ojca. – Żyją i to jest najważniejsze, nawet jeśli już pewnie nigdy się nie spotkamy. Może powinnam była uciec razem z nimi? – zastanowiła się. Wtedy nie zrobiła tego, by nie ściągnąć na nich zagrożenia, sami mieli większą szansę opuścić kraj.
Póki przez kilka majowych dni pomieszkiwała u niej Melanie zachowywała jeszcze jakieś pozory, skupiona na opiece nad dziewczynką i na tym, żeby jej nie martwić, tak po tym, jak Rose zabrała ją z powrotem, już nie musiała podtrzymywać pozorów i zupełnie się rozsypała, zaczynając izolować się od wszystkich Zakonników i mieszkańców Oazy i zastanawiając się w duchu, kto ją wydał i tym samym zniszczył jej życie. Przecież nigdy nikomu nie zrobiła niczego złego, nie wychylała się, nie zdradzała z poglądami, chciała tylko pomagać tym, którzy tego potrzebowali i nieść dobro. Ale gdyby czas się cofnął, nie dołączyłaby do Zakonu mając wiedzę o tym, z czym to się będzie wiązać przeszło rok po jej dołączeniu. Czy gdyby wtedy podjęła inną decyzję, nadal mogłaby zachowywać neutralność i pracować spokojnie w Mungu, starając się nie wychylać, by nie podpaść nowej władzy? Leightonowie zawsze przecież płynęli z prądem, nie wychylali się i byli zachowawczy, starając się nie robić sobie wrogów. Dla niej to pójście pod prąd skończyło się fatalnie, dla Very też, z tą tylko różnicą, że Vera była odważna, a Charlie tchórzliwa. Zupełnie nie nadawała się do walki z systemem, ale Zakon na początku miał zupełnie inne oblicze, nie zwiastujące jeszcze tego, czym stanie się w przyszłości i jaką zgubę przyniesie swoim członkom, zwłaszcza tym słabszym i bezbronnym. Ale Charlie wciąż nie robiła nic, by przestać być bezbronna. Zamiast wziąć się w garść i podjąć naukę obrony siedziała zamknięta na cztery spusty w chatce, zastanawiając się nad tym, w jaki najmniej bolesny sposób zakończyć swój żywot, bezwartościowy i jałowy, odkąd zabrakło w nim rodziny, domu i pracy alchemika.
Dopiero list rodziców wlał w jej zmartwiałe serduszko odrobinę ulgi. Był jak pierwsze światełko w ciemności otaczającej ją od kilku tygodni. Jej rodzice uciekli za granicę i byli żywi. Nie wiedziała, gdzie byli, ale miała nadzieję, że nic złego ich nigdy nie spotka, choć na ten moment wiele wskazywało na to, że nieprędko się zobaczą. Może nawet nigdy.
Zdecydowała się otworzyć drzwi i zobaczyła za nimi Roselyn, z jednej strony ciesząc się na jej widok, a z drugiej martwiąc się tym, że kuzynka widzi ją w takim stanie – mizerną i zaniedbaną, otoczoną przez równie zaniedbane wnętrze oazowej chatki. Ale dziś przynajmniej była czysta, a jej włosy nie zwisały w strąkach wokół zszarzałej twarzy. Gdzieś na podłodze leżały jeszcze te, które ścięła, niemal pół metra niegdyś długich, pszenicznych kosmyków splatanych zwykle w warkocz przypominający zbożowy kłos. To co zostało na głowie było nierówne i sięgało ledwie ramion.
- Ja… dzięki, Rose – wybąkała po usłyszeniu życzeń. No tak, urodziny. Dziś czwarty lipca, kończyła dwadzieścia cztery lata. Tyle miała Vera, kiedy umarła. – Prawie zapomniałam, że to już dziś. Zwykle spędzałam urodziny… inaczej – dodała, przesuwając się i pozwalając ją wejść. Wiele by dała, żeby spędzić urodziny tak jak zawsze. Z rodziną, w radosnej atmosferze i przede wszystkim bez wojny i strachu. – Gdybym wiedziała, że przyjdziesz, trochę bym tu ogarnęła. – Sama była w depresji, ale nie chciała by inni widzieli, jak bardzo było źle. Ukrywała się w chacie i nie przyjmowała gości cały czerwiec właśnie dlatego, że próbowała ukryć swój stan i nie chciała obarczać innych swoimi problemami, kiedy mieli swoje. Choć wydawało się, że żaden z innych poszukiwanych nie załamał się tak jak ona. Ale oni potrafili się bronić, ona nie. Była najsłabszym ogniwem Zakonu, słabsi od niej byli jedynie mugole i dzieci.
Zrobiła szybko porządek wokół stolika i tam zaprosiła Rose, by usiadły, racząc się tym, co przyniosła.
- Ty też niedługo masz urodziny – wypaliła, przypominając sobie, że Roselyn obchodziła swoje ledwie dwa dni później. Charlie zawsze wtedy wysyłała jej jakiś list i malutki upominek, jeśli akurat nie mogła jej odwiedzić, a jeśli mogła, to pojawiała się osobiście choćby i na chwilę, lub składała życzenia w pracy, bo obie przecież pracowały w Mungu i zawsze była jakaś sposobność do minięcia się gdzieś. Dwa dni to niby niedużo, ale teraz zdała sobie sprawę, że wystarczyło nawet mniej, by złamać lub zakończyć czyjeś życie, więc trudno było składać życzenia z wyprzedzeniem, gdy w umyśle pojawiał się lęk, że co jeśli Rose przydarzy się coś złego?
- Rodzice… Taak, otrzymałam dziś list od nich. – Sięgnęła po sfatygowany pergamin pokryty pismem jej ojca. – Żyją i to jest najważniejsze, nawet jeśli już pewnie nigdy się nie spotkamy. Może powinnam była uciec razem z nimi? – zastanowiła się. Wtedy nie zrobiła tego, by nie ściągnąć na nich zagrożenia, sami mieli większą szansę opuścić kraj.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
To nie był czas na to, by spierać się o to kto cierpiał bardziej. Twarze Zakonników zawisły na murach magicznych wiosek, a Tamiza zabarwiła się krwią mugolaków. W tej wojnie nie było żadnej sprawiedliwości. Zakonnicy i zwykli, niezwiązani z tą organizacją ludzie zostali wyrwani ze swojej codzienności, żyli w strachu o siebie o swoich najbliższych. Znosili i psychiczne, i fizyczne cierpienie. Podłość ich losów była wszędzie. Wystarczyło tylko przejść się ulicami miast, poczuć terror ich czasów. Nawet Oaza - bezpieczna i wypełniona białą magią - nosiła znamiona chaosu. Nikt tu nie był wolny, nikt tu nie przybył z własnej woli. Oczywiście, czasami miała ochotę zapłakać nad swoim losem. Dać pożreć się gniewowi, który trawił ją odkąd musiała opuścić swój dom i pracę, którą kochała. Odkąd jej córce odebrano bezpieczeństwo. Ale nie była jedyną, tylko jedną z wielu. Mogła jednak coś zrobić. Nie tylko dla siebie, ale też dla innych. Ugasić fizyczny ból, uleczyć chorobę. Uczynić czyjeś życie odrobinę mniej podłym niż było dotychczas. Nie robiła wiele, bo więcej zrobić nie mogła. Jedynie chronić siebie i córkę, w między czasie próbując wesprzeć innych. Czasami zdawało jej się, że nie ma sił, ale miała ich ponad miarę. Nie wiedziała ile czasu jej pozostało. Chciała przeżyć go godnie, zgodnie z własnymi poglądami i z samą sobą. Dlatego wiedziała, że było sensu żałować ucieczki - bo w Świętym Mungu nie było już dla niej miejsca. Nie było miejsca dla uzdrowicieli, którzy leczyli, by leczyć, a w Londynie przestał być miejscem dla tych, którzy za nic mieli podziały i czystość krwi. Nie miała zamiaru być tego częścią, nie miała zamiaru odwrócić się od tych, którzy podobnie jak ona nie zgadzali się z nowym porządkiem. To nie było sprawiedliwe, tak być nie powinno. Po prostu… Było tak jak było. Trzeba było zaakceptować ten fakt. Pogodzić się ze swoim losem, a przede wszystkim za sobą. Jayden miał zostać ojcem, a jego żona poszukiwana była listem gończym. Nosiła w sobie dziecko. Ono również nie zrobiło niczego złego, a już od dnia poczęcia skazane było niełaskę ich świata. A kiedy szmalcownicy mieli odwiedzić jej drogą przyjaciółkę z czasów Hogwartu? Cora wypełniała swoim ciepłem Kłębek, oddawała serce swoim podopiecznym. Czy czyniła komuś krzywdę? Czy sprawiedliwym było, że nie była już tam bezpieczna? Twarz Hannah również zdobiła plakaty, musiała się ukrywać, porzucić swój sklep i ukrywać się po kątach, a jednak wciąż pozostawała dzielną. Umartwiała się nad ich losem, a złe myśli te tłoczyły się w jej umyślę, odganiając sny. Przy zdrowych zmysłach trzymała nadzieja. Myśl, że jej bliscy żyją. I nie poddają się w tej walce.
Nie mogła tego powiedzieć o Charlie i skończyły się jej słowa. Mogła jedynie wierzyć, że kuzynka nie podda się, spróbuję znaleźć swoje miejsce w nieprzychylnym świecie. Bo tamte, które miała już nie istniało, więc musiała stworzyć sobie własne. Była utalentowaną alchemiczką. Czarownicą, która opanowała rzadką umiejętność animagi. Mogła sobą zaoferować więcej niźli myślała, a jeśli nie chciała się tym dzielić - mogła zawalczyć o własne bezpieczeństwo. Roselyn nie cierpiała marazmu, nie cierpiała się poddawać, ani dawać za wygraną. Tam gdzie Charlene widziała koniec, Rose widziała kontynuację. Nie potrafiła więc wsiąknąć w umysł kuzynki, poczuć to co czuła ona. Akceptowała cierpienie i żal. Współczuła jej tego co musi przechodzić. Ale nie potrafiła pogodzić się z tym, że Charlene chce dać za wygraną. Dać się unicestwić ludziom, którzy rośli w potęgę, niosąc ze sobą jedynie strach i cierpienie. Ten rodzaj walki miał miejsce w nich samych. I tą jedyną mogli wygrać o własnych siłach.
- Nie musimy więc próbować obchodzić ich tak jak kiedyś. Tylko po prostu pobyć razem - odparła jej. Wiedziała, że przypalone ciasteczka niczym nie przypominają rodzinnych celebracji, ale były wyrazem pamięci i troski. - Nie szkodzi, nie zawracaj sobie tym głowy - pokręciła energicznie głową. Oczywiście, że zauważyła zmianę. Krótkie, nierówno obcięte włosy były pierwszym co zauważyła. Nie sądziła jednak, żeby Charlie potrzebowała komentarzy na ten temat. Sprawnym ruchem różdżki zamiotła włosy kuzynki - Jeśli chcesz pomogę zrobić ci z tym porządek. Nie jestem specjalistką, ale radzę sobie z Mel. I z własnymi - zaproponowała.
- Tak, trzydzieste - uśmiechnęła się blado. Jej również nie po drodze było świętowanie. Zresztą nigdy nie obchodziła tego dnia w szczególny sposób. W jej opinii nie było w nim niczego wyjątkowego. Dlatego nie było jej tak szkoda, że obchodzi go w takich okolicznościach.
- To naprawdę dobra wiadomość, Charlie. - Na twarzy uzdrowicielki pojawił się uśmiech, tym razem znacznie bardziej pogodny i szczery. - Nie wiem jak byłoby lepiej. Sama czasami nie potrafię ocenić własnych działań, a co dopiero wyrokować o tym jak powinni zrobić innych. Może przy nich czułabyś się bezpieczniejsza, może udałoby się wam uciec i zostawilibyście za sobą ten terror. A może bezpieczniejsza jesteś właśnie tutaj - zmarkotniała. - Trzeba się cieszyć z tego, że żyją. Że mogą napisać do ciebie list. Niektórzy nie mają już nawet tego.
Sama bała się wysłać sowę do własnego ojca. Musiał odchodzić od zmysłów, nie mając pojęcia co dzieję się z jego jedyną córką. Ale nie chciała, aby ktokolwiek mógł wykorzystać jego wiedzę przeciwko Roselyn czy przeciwko ich krewnym. Więc nie pisała, chociaż każdego dnia nosiła ze sobą myśli o nim.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Po listach gończych Charlie po raz pierwszy w życiu mogła się przekonać, że jednak miała w sobie trochę egoizmu. Przez całe życie altruistyczna, przedkładająca dobro innych ponad własne, zdała sobie sprawę, że nie chce poświęcać się aż tak. Że nie jest gotowa realnie narażać życia ani walczyć za innych. Była przecież równie słaba i bezbronna jak ci, których Zakon ukrył w Oazie. Ona też była ofiarą wojny i w ostatnich tygodniach skupiła się przede wszystkim na swoim cierpieniu i stratach, na tym, że jej było źle, że nie odnajdywała się w obecnej rzeczywistości. Dotychczas nigdy jej się to nie zdarzało. Nigdy nie była osobą egoistyczną ani depresyjną. Zawsze pragnęła pomagać, ale teraz dotarła do pewnej granicy i więcej robić nie chciała. A kiedy rzeczywistość próbowała ją zmusić do walki, wycofywała się i chowała jeszcze głębiej do swojej skorupki. To, co innym prawdopodobnie dało motywację do bardziej aktywnego oporu, ją całkowicie złamało i wepchnęło w otchłań depresji. Gdyby czas się cofnął, nigdy nie dołączyłaby do Zakonu, jego szlachetne idee nie były warte tego, by ginąć. Przerażała ją myśl, że ona lub jej bliscy i znajomi mogli zginąć. Zastanawiała się też nad tym, co by było, gdyby wpadła w ręce wroga. Co byłaby gotowa zrobić, żeby tylko ocalić swoją skórę i uniknąć cierpienia? Czy zdradziłaby Zakon dla ratowania swojego tchórzliwego i bezwartościowego życia? Sama się wystraszyła tego, że takie myśli w ogóle pojawiły się w jej głowie.
Swoje cierpienie aktualnie stawiała na pierwszym planie i przeżywała je silnie, nie potrafiąc wyjść z błędnego koła. Tęskniła za wolnością i życiem bez strachu, uwięziona w Oazie coraz bardziej tego miejsca nienawidziła i dlatego odsuwała się od wszystkich przez cały czerwiec, nie chcąc musieć udawać, jak bardzo jej się tu podoba i jak cieszy się że może tu być. Nie, nie cieszyła się. Nie kochała tego miejsca, tej mizernej chatki, w której nie było miejsca na prawdziwą pracownię alchemiczną. Gdyby miała inny wybór, nie zostałaby tu, niestety była poszukiwana, co także uważała za niesprawiedliwość. Dlaczego ona, podczas gdy wielu bardziej aktywnych w walce Zakonników się tam nie znalazło? Tylko właśnie ona, największy tchórz Zakonu, osoba która nigdy nie skalała się walką, nigdy nie spotkała się z wrogiem, w każdym razie nie świadomie? Przez cały ten czas próbowała sobie przypomnieć, czy kiedyś nie zdradziła się z poglądami przy kimś kto potencjalnie mógł popierać wroga, ale nie pamiętała niczego takiego, raczej nie obnosiła się z promugolskim nastawieniem otwarcie, bo się bała konsekwencji i wolała nie rozmawiać na takie tematy z ludźmi spoza zaufanego grona.
Nie chciała tego obecnego życia. Nie akceptowała go, wciąż tęskniąc do tego, które jej odebrano. Do czasów pracy w Mungu, alchemicznego rozwoju, do swobody i braku lęku. Do czasów w których żyła Vera, w których mieszkały razem i budowały swoje dorosłe życie. Powinna próbować się zaadaptować do nowych warunków, ale to budziło w niej opór. Nie chciała tej nędznej wegetacji, którą wiodła od czasu ukazania się listu gończego. Dla niej to był koniec wszystkiego. Ale nigdy nie była tak silna jak Wrightowie, była słaba i łatwo się poddawała. Teraz też się poddała, nawet nie podejmując próby walki. I tak wiedziała że nie odzyska dawnego życia, zaś obecnego nie chciała przyjąć, bo życie w Oazie było jałowe. Musiałoby minąć więcej czasu, by odnalazła w nim coś pozytywnego. Póki co czuła raczej ogromny żal do świata, że ją tak pokrzywdził i złość na to, że musi się ukrywać zamiast żyć jak kiedyś. Jeszcze nie udało jej się przepracować tych wszystkich trudnych emocji i tragicznych, przykrych wydarzeń, które ją spotkały, choć poczuła wyrzuty sumienia na myśl o tym, co powiedziałaby Vera, gdyby ją taką widziała.
- W porządku – zgodziła się. – Miło, że pamiętałaś. Ja prawie nie zauważyłam, że już jest lipiec. Każdy dzień tutaj jest taki sam jak poprzedni, łatwo się pomylić.
Westchnęła, wzruszając niezdrowo chudymi ramionami, jednak wyraziła zgodę na to, by Rose zajęła się jej włosami. W obecnym stanie niezbyt przejmowała się wyglądem, ale też nie stawiała oporu i pozwoliła na podrównanie kosmyków które tak niedbale i nieumiejętnie ścięła w jednym z ataków złości i rozpaczy, nie mogąc patrzeć na siebie, na tę twarz widniejącą na liście gończym, tak niesprawiedliwie i niesłusznie napiętnowaną. Żałowała że nie jest metamorfomagiem, wtedy mogłaby zmienić wygląd i nikt nie rozpoznałby w niej poszukiwanej zbrodniarki. Mogłaby opuszczać Oazę, ale i tak nie czułaby się bezpiecznie, w końcu dobrze wiedziała że nie potrafiła się bronić.
- Tutaj może i jestem bezpieczna, ale na pewno nie szczęśliwa – powiedziała cicho. Ale czy będąc z rodzicami za granicą czułaby się bezpiecznie? Może teraz już nigdzie na świecie nie mogła się tak czuć? Wtedy też dodatkowo musiałaby się bać o nich. – Nie wiem, czy z nimi czułabym się lepiej, czy może też bym się bała. Ale cieszy mnie wieść od nich, to jedyne światełko w bezkresnej ciemności, jakie widzę od kilku tygodni. Pewnie nigdy już ich nie ujrzę, ale mogę przynajmniej mieć nadzieję, że chociaż oni przeżyją.
Gdzieś daleko, także zmuszeni do ukrywania się, nie mogący wrócić do domu przed końcem wojny, ale żywi. Może dołączą do jej brata, który od miesięcy podróżował po świecie? Wiele wskazywało na to, że z czwórki dzieci państwa Leighton tylko on miał szansę przeżyć i przedłużyć istnienie ich rodziny. Vera i Helen już odeszły, a Charlie sama wydała na siebie wyrok lekkomyślną decyzją o dołączeniu do Zakonu. Niewiadomy pozostawał tylko fakt, czy zabije ją wróg, czy zrobi to sama, pchnięta przez depresję i paniczny strach do ostateczności.
Swoje cierpienie aktualnie stawiała na pierwszym planie i przeżywała je silnie, nie potrafiąc wyjść z błędnego koła. Tęskniła za wolnością i życiem bez strachu, uwięziona w Oazie coraz bardziej tego miejsca nienawidziła i dlatego odsuwała się od wszystkich przez cały czerwiec, nie chcąc musieć udawać, jak bardzo jej się tu podoba i jak cieszy się że może tu być. Nie, nie cieszyła się. Nie kochała tego miejsca, tej mizernej chatki, w której nie było miejsca na prawdziwą pracownię alchemiczną. Gdyby miała inny wybór, nie zostałaby tu, niestety była poszukiwana, co także uważała za niesprawiedliwość. Dlaczego ona, podczas gdy wielu bardziej aktywnych w walce Zakonników się tam nie znalazło? Tylko właśnie ona, największy tchórz Zakonu, osoba która nigdy nie skalała się walką, nigdy nie spotkała się z wrogiem, w każdym razie nie świadomie? Przez cały ten czas próbowała sobie przypomnieć, czy kiedyś nie zdradziła się z poglądami przy kimś kto potencjalnie mógł popierać wroga, ale nie pamiętała niczego takiego, raczej nie obnosiła się z promugolskim nastawieniem otwarcie, bo się bała konsekwencji i wolała nie rozmawiać na takie tematy z ludźmi spoza zaufanego grona.
Nie chciała tego obecnego życia. Nie akceptowała go, wciąż tęskniąc do tego, które jej odebrano. Do czasów pracy w Mungu, alchemicznego rozwoju, do swobody i braku lęku. Do czasów w których żyła Vera, w których mieszkały razem i budowały swoje dorosłe życie. Powinna próbować się zaadaptować do nowych warunków, ale to budziło w niej opór. Nie chciała tej nędznej wegetacji, którą wiodła od czasu ukazania się listu gończego. Dla niej to był koniec wszystkiego. Ale nigdy nie była tak silna jak Wrightowie, była słaba i łatwo się poddawała. Teraz też się poddała, nawet nie podejmując próby walki. I tak wiedziała że nie odzyska dawnego życia, zaś obecnego nie chciała przyjąć, bo życie w Oazie było jałowe. Musiałoby minąć więcej czasu, by odnalazła w nim coś pozytywnego. Póki co czuła raczej ogromny żal do świata, że ją tak pokrzywdził i złość na to, że musi się ukrywać zamiast żyć jak kiedyś. Jeszcze nie udało jej się przepracować tych wszystkich trudnych emocji i tragicznych, przykrych wydarzeń, które ją spotkały, choć poczuła wyrzuty sumienia na myśl o tym, co powiedziałaby Vera, gdyby ją taką widziała.
- W porządku – zgodziła się. – Miło, że pamiętałaś. Ja prawie nie zauważyłam, że już jest lipiec. Każdy dzień tutaj jest taki sam jak poprzedni, łatwo się pomylić.
Westchnęła, wzruszając niezdrowo chudymi ramionami, jednak wyraziła zgodę na to, by Rose zajęła się jej włosami. W obecnym stanie niezbyt przejmowała się wyglądem, ale też nie stawiała oporu i pozwoliła na podrównanie kosmyków które tak niedbale i nieumiejętnie ścięła w jednym z ataków złości i rozpaczy, nie mogąc patrzeć na siebie, na tę twarz widniejącą na liście gończym, tak niesprawiedliwie i niesłusznie napiętnowaną. Żałowała że nie jest metamorfomagiem, wtedy mogłaby zmienić wygląd i nikt nie rozpoznałby w niej poszukiwanej zbrodniarki. Mogłaby opuszczać Oazę, ale i tak nie czułaby się bezpiecznie, w końcu dobrze wiedziała że nie potrafiła się bronić.
- Tutaj może i jestem bezpieczna, ale na pewno nie szczęśliwa – powiedziała cicho. Ale czy będąc z rodzicami za granicą czułaby się bezpiecznie? Może teraz już nigdzie na świecie nie mogła się tak czuć? Wtedy też dodatkowo musiałaby się bać o nich. – Nie wiem, czy z nimi czułabym się lepiej, czy może też bym się bała. Ale cieszy mnie wieść od nich, to jedyne światełko w bezkresnej ciemności, jakie widzę od kilku tygodni. Pewnie nigdy już ich nie ujrzę, ale mogę przynajmniej mieć nadzieję, że chociaż oni przeżyją.
Gdzieś daleko, także zmuszeni do ukrywania się, nie mogący wrócić do domu przed końcem wojny, ale żywi. Może dołączą do jej brata, który od miesięcy podróżował po świecie? Wiele wskazywało na to, że z czwórki dzieci państwa Leighton tylko on miał szansę przeżyć i przedłużyć istnienie ich rodziny. Vera i Helen już odeszły, a Charlie sama wydała na siebie wyrok lekkomyślną decyzją o dołączeniu do Zakonu. Niewiadomy pozostawał tylko fakt, czy zabije ją wróg, czy zrobi to sama, pchnięta przez depresję i paniczny strach do ostateczności.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
- Nikt nie jest szczęśliwy w Oazie, Charlie - powiedziała cicho, próbując rozczesać włosy kuzynki. To była nieprzyjemna myśl, jednak jej zdaniem prawdziwa. Oaza chroniła przed niebezpieczeństwami, była ucieczką. Jednak nikt tu nie przybył z własnej woli, nie po to, żeby zacząć od nowa. Ludzie, którzy zamieszkiwali Oazę musieli porzucić swoje dotychczasowe życie; domy, rodziny, przyjaciół. Nie było w tym radości. Była tylko ulga, że istnieje takie miejsce - bezpieczne, które chroniło przed potwornością ich nowego świata. Naiwnym życzeniem było żądać od świata szczęścia. Jeszcze dziwniejszym w czasie, gdy ich kraj niszczyła wojna. Szczęśliwi mogli się czuć jedynie ci, którzy na szczycie celebrowali owoc swojego triumfu.
Płynnym ruchem rozczesywała kolejne pasma, starając się ocenić z jakiego rodzaju katastrofą miała do czynienia. Faktycznie, nie wyglądało to najlepiej. - Chyba będzie trzeba je mocno skrócić, żeby je wyrównać - mruknęła pod nosem. Może gdyby miała więcej umiejętności, udałoby się jej uratować fryzurę Charlie. Zresztą, zdawało się, że dziewczyna kompletnie się tym nie przejmowała, ale wolała ją poinformować o tym co zaraz stanie się na jej głowie.
Nie wiedziała co jej powiedzieć. Miała nadzieję, że uda jej się zobaczyć jeszcze rodziców, że odnajdą bezpieczną przystań i w spokoju dożyją końca wojny, być może stworzą nowe życie gdzieś daleko stąd. To była przygnębiająca myśl. Wszakże Leightonowie należeli do Kornwalii, tam był ich dom, ziemia ich przodków. Teraz musieli uciec daleko stąd. Stracili już dwójkę dzieci, ich córka była w niebezpieczeństwie. Jaki strach o życie Charlie musiała odczuwać jej matka. - Musisz być dla nich silna, na pewno okropnie martwią się o ciebie. Gdyby coś stało się Melanie, umarłabym z rozpaczy. Nawet nie potrafię i nie chcę sobie tego wyobrazić. I twoja mama z pewnością czuje to samo. Szczególnie, że nie może cię przed tym ochronić - powiedziała.
- Chyba będzie lepiej jeśli je namoczymy, wtedy na pewno podetnę je równo - zawyrokowała. - Umyj je, poczekam - zaproponowała, biorąc się za rozpakowywanie przyniesionych ciastek. Pozwoliła sobie również zrobić im herbaty. Miała nadzieję, że Charlie nie będzie się za to gniewać.
- Właściwie chciałam się z tobą skonsultować w pewnej sprawie - zaczęła, gestem dłoni wskazując krzesło, które odsunęła z dala od stołu.
Nie chciała, żeby Charlie zamykała się w swojej chatce. Z dala od swoich pasji, całkowicie odrzucając od siebie resztę świata, skupiając się na swoim cierpieniu. - Chciałam, żebyś wytłumaczyła mi kilka kwestii związanych astronomią. Jayden poprosił mnie o pomoc, wysłał mi kilka pozycji, jestem w trakcie nauki… Ale czuje, że brakuje mi dobrych podstaw. Jego badania mają skupić się na oddziaływaniu meteorytów na organizmy żywe, a ja mam zająć się próbami na ludziach… - wytłumaczyła - Myślisz, że byłabyś w stanie mi w tym pomóc?
Płynnym ruchem rozczesywała kolejne pasma, starając się ocenić z jakiego rodzaju katastrofą miała do czynienia. Faktycznie, nie wyglądało to najlepiej. - Chyba będzie trzeba je mocno skrócić, żeby je wyrównać - mruknęła pod nosem. Może gdyby miała więcej umiejętności, udałoby się jej uratować fryzurę Charlie. Zresztą, zdawało się, że dziewczyna kompletnie się tym nie przejmowała, ale wolała ją poinformować o tym co zaraz stanie się na jej głowie.
Nie wiedziała co jej powiedzieć. Miała nadzieję, że uda jej się zobaczyć jeszcze rodziców, że odnajdą bezpieczną przystań i w spokoju dożyją końca wojny, być może stworzą nowe życie gdzieś daleko stąd. To była przygnębiająca myśl. Wszakże Leightonowie należeli do Kornwalii, tam był ich dom, ziemia ich przodków. Teraz musieli uciec daleko stąd. Stracili już dwójkę dzieci, ich córka była w niebezpieczeństwie. Jaki strach o życie Charlie musiała odczuwać jej matka. - Musisz być dla nich silna, na pewno okropnie martwią się o ciebie. Gdyby coś stało się Melanie, umarłabym z rozpaczy. Nawet nie potrafię i nie chcę sobie tego wyobrazić. I twoja mama z pewnością czuje to samo. Szczególnie, że nie może cię przed tym ochronić - powiedziała.
- Chyba będzie lepiej jeśli je namoczymy, wtedy na pewno podetnę je równo - zawyrokowała. - Umyj je, poczekam - zaproponowała, biorąc się za rozpakowywanie przyniesionych ciastek. Pozwoliła sobie również zrobić im herbaty. Miała nadzieję, że Charlie nie będzie się za to gniewać.
- Właściwie chciałam się z tobą skonsultować w pewnej sprawie - zaczęła, gestem dłoni wskazując krzesło, które odsunęła z dala od stołu.
Nie chciała, żeby Charlie zamykała się w swojej chatce. Z dala od swoich pasji, całkowicie odrzucając od siebie resztę świata, skupiając się na swoim cierpieniu. - Chciałam, żebyś wytłumaczyła mi kilka kwestii związanych astronomią. Jayden poprosił mnie o pomoc, wysłał mi kilka pozycji, jestem w trakcie nauki… Ale czuje, że brakuje mi dobrych podstaw. Jego badania mają skupić się na oddziaływaniu meteorytów na organizmy żywe, a ja mam zająć się próbami na ludziach… - wytłumaczyła - Myślisz, że byłabyś w stanie mi w tym pomóc?
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Charlie na pewno nie była. Nie, skoro czuła się tu jak zamknięty w klatce ptak. Bezpieczny od zagrożeń zewnętrznego świata, ale uwięziony na niewielkiej przestrzeni, nie mogący rozprostować skrzydeł i polecieć tam, dokąd zechce. Patrzący przez pręty klatki z rosnącą zazdrością na te wolne ptaki, które mogły nadal wieść normalne życie. Roselyn też była dla niej takim wolnym ptakiem, wchodzącym do klatki raz na jakiś czas, ale nie zamkniętym w niej na stałe, jak ona.
Jej serduszko znowu ścisnęła zazdrość, mimo że pragnęła dla kuzynki jak najlepiej i cieszyła się, że chociaż ona mogła zachować choć cząstkę wolności. Ale nie mogła też uwolnić się od tego niezbyt chwalebnego uczucia zazdrości.
- Czasem niektórzy zachowują się, jakby byli. Uważają to miejsce za cudowne, śmieją się i radują, czasem słyszę ich śmiech przez te drewniane ściany… i kompletnie ich nie rozumiem, choć zanim zostałam tu zamknięta, również uważałam że Oaza jest piękna – rzekła. Kiedyś tak było, odwiedzane raz na kilka dni to miejsce było cudem, ale przestało nim być z chwilą, gdy wkroczyła tu ze swoimi rzeczami jako wyjęty spod prawa wyrzutek, do głębi przerażony i uciekający przed niebezpieczeństwem. – Gdybym tak mogła cofnąć się w czasie do dnia, w którym dołączyłam do Zakonu, i powiedzieć, że nie chcę, że wolę się w takie sprawy nie mieszać i pozostać bezstronną… Poprosić o wymazanie pamięci i mieć święty spokój. Wtedy dziś nikt by nie oferował nagrody za moją głowę. Nadal robiłabym swoje i udawałabym, że wojny nie ma.
Wydawało się, że tak byłoby lepiej. Łatwiej. Ale czasu nie dało się cofnąć, musiała żyć ze skutkami podjętej ponad rok temu decyzji, której wagi wówczas nie znała. Chciała pomóc przyjaciołom w dobrej wierze, nie myślała że sytuacja stanie się tak poważna, że z anonimowej alchemiczki z Munga stanie się napiętnowaną na cały kraj zbrodniarką, która nie mogła udać się w żadne miejsce zamieszkałe przez czarodziejów, by nie zostać schwytaną. Cena za pomoc przyjaciołom okazała się wyższa niż ta, którą była gotowa ponieść. Na takie życie, jakie wiodła teraz nigdy się nie pisała. Dlatego tyle było w niej żalu do świata, dlatego odeszła z Zakonu, choć nadal ideologicznie zgadzała się z Zakonnikami. Ale ryzykowanie życia nie było dla niej. Nie zamierzała stawać do walki ani teraz, ani nigdy, bez względu na to, jaką inni próbowaliby na niej wywrzeć presję. Poza tym była słabym ogniwem, więc im mniej wie o wojennych planach Zakonu, tym lepiej dla wszystkich. W razie schwytania z pewnością pękłaby bardzo szybko.
Westchnęła i wypuściła z płuc powietrze, po czym oklapnęła z rezygnacją.
- Zrób, co konieczne – powiedziała, palcami przeczesując nierówne kosmyki. Teraz i tak było jej wszystko jedno, jak wyglądała. I tak była spisana na straty, jej dni były policzone – tak szeptała jej do ucha depresja, która pogrążała świat w ciemnych barwach, uniemożliwiając jej czerpanie radości nawet z rzeczy, które kiedyś ją cieszyły. Zawsze była osobą z optymistycznym podejściem na świat, skromną i nie wymagającą wiele do szczęścia, ale to się zmieniło, gdy do jej umysłu podstępnie zakradła się choroba wsączająca mrok w każdą myśl, w każdą chwilę.
- Moja mama już straciła dwoje dzieci i ma świadomość, że w każdej chwili może stracić trzecie. A ja nawet nie mogę przy niej być, żeby nieść jej ukojenie – szepnęła trzęsącym się głosem, bliska płaczu. Tak bardzo chciałaby być teraz z nimi. Dzieci były całym sensem życia jej matki, a tymczasem dwoje straciła i musiała uciekać z mężem za granicę, pozostawiając w zagrożonym kraju córkę, za której głowę wyznaczono wielką nagrodę. Mogła więc podejrzewać, że jej matka również znajdowała się w mroku, może dużo głębszym niż ten, w którym tkwiła ona. Leonia Leighton od czasu śmierci Very nie była sobą, ta wieść całkowicie ją złamała, i teraz jeszcze ta konieczność ucieczki… To pewnie Charlie musiałaby opiekować się matką bardziej niż ona nią. I żałowała, że nie może tego robić. - Boję się, że ona… może zrobić sobie krzywdę. A mnie nie będzie obok, by spróbować temu zapobiec, by pokazać jej, że jeszcze ma dla kogo żyć mimo utraty Very i Helen.
Charlie miała już za sobą próbę samobójczą, a kto wie, może jej matka też myślała o skończeniu ze sobą, skoro jej życie, pozbawione ukochanych dzieci, straciło sens? Charlie panicznie bała się tego, że kolejny list, który przyśle ojciec, będzie niósł złe wieści. Albo wręcz przeciwnie, ojciec przemilczy złą wiadomość i będzie musiała żyć w niewiedzy co do tego, czy jej matka żyje, czy już się poddała? Poszukujące jej władze odebrały jej nawet to, możliwość odwiedzania bliskich i upewniania się, czy żyją.
Poszła do maleńkiej łazieneczki, by na szybko umyć włosy, tak aby Rose mogła je na mokro podciąć i po chwili wróciła już z mokrymi kosmykami, siadając na stołku. Zanim Roselyn wzięła się do pracy nad bałaganem na jej głowie, poczęstowała się ciastkiem i upiła kilka łyków gorącej herbaty. Ożywiła się nieco, słysząc pytanie Rose.
- Spróbuję ci pomóc, choć zaznaczam, że specjalizuję się w ujęciu astronomii dotyczącym eliksirów, zwłaszcza tych leczniczych, i nie jestem specjalistką od meteorytów – powiedziała. Posiadała ogromną wiedzę o wykorzystaniu astronomii w eliksirotwórstwie, potrafiła czytać mapy nieba i wykorzystywać układ ciał niebieskich w tworzeniu mikstur, szczególnie tych leczniczych, których uwarzyła w swoim życiu najwięcej, ale samymi ciałami niebieskimi poza kontekstem alchemicznym zawsze interesowała się mniej. Oczywiście miała o nich wiedzę, ale nie będzie potrafiła powiedzieć o nich aż tyle, co astronom specjalizujący się właśnie w tym wycinku swojej dziedziny. Im głębiej się wchodziło w jakąś dziedzinę, tym węższy był zakres specjalizacji. Żaden człowiek nie mógł wiedzieć absolutnie wszystkiego, tym bardziej, że nie cała wiedza była poznana. Astronomia wciąż skrywała wiele białych plam czekających na zapełnienie. – Powiesz mi coś więcej o tych badaniach? O ile, oczywiście, możesz. Nie znając więcej konkretów nie wiem, co ci powiedzieć, chyba że chcesz po prostu poznać ogólne podstawy astronomii. Nie wiem, ile pamiętasz ze szkoły. – Czy Rose w ogóle pamiętała coś z lekcji? W dorosłym życiu, skupiona na nauce uzdrowicielstwa, mogła wiele zapomnieć z zakresu wiedzy, której na co dzień nie musiała używać. A wiedza nieużywana lubiła zanikać. Z podstawami Charlie jej mogła pomóc nawet dzisiaj. Może dobrze by jej to zrobiło. Już teraz było widać na jej twarzy pewne ożywienie, gdy Rose postawiła przed nią zadanie związane z jej wiedzą, potrzebowała pomocy w zakresie, na którym Charlie się znała.
Jej serduszko znowu ścisnęła zazdrość, mimo że pragnęła dla kuzynki jak najlepiej i cieszyła się, że chociaż ona mogła zachować choć cząstkę wolności. Ale nie mogła też uwolnić się od tego niezbyt chwalebnego uczucia zazdrości.
- Czasem niektórzy zachowują się, jakby byli. Uważają to miejsce za cudowne, śmieją się i radują, czasem słyszę ich śmiech przez te drewniane ściany… i kompletnie ich nie rozumiem, choć zanim zostałam tu zamknięta, również uważałam że Oaza jest piękna – rzekła. Kiedyś tak było, odwiedzane raz na kilka dni to miejsce było cudem, ale przestało nim być z chwilą, gdy wkroczyła tu ze swoimi rzeczami jako wyjęty spod prawa wyrzutek, do głębi przerażony i uciekający przed niebezpieczeństwem. – Gdybym tak mogła cofnąć się w czasie do dnia, w którym dołączyłam do Zakonu, i powiedzieć, że nie chcę, że wolę się w takie sprawy nie mieszać i pozostać bezstronną… Poprosić o wymazanie pamięci i mieć święty spokój. Wtedy dziś nikt by nie oferował nagrody za moją głowę. Nadal robiłabym swoje i udawałabym, że wojny nie ma.
Wydawało się, że tak byłoby lepiej. Łatwiej. Ale czasu nie dało się cofnąć, musiała żyć ze skutkami podjętej ponad rok temu decyzji, której wagi wówczas nie znała. Chciała pomóc przyjaciołom w dobrej wierze, nie myślała że sytuacja stanie się tak poważna, że z anonimowej alchemiczki z Munga stanie się napiętnowaną na cały kraj zbrodniarką, która nie mogła udać się w żadne miejsce zamieszkałe przez czarodziejów, by nie zostać schwytaną. Cena za pomoc przyjaciołom okazała się wyższa niż ta, którą była gotowa ponieść. Na takie życie, jakie wiodła teraz nigdy się nie pisała. Dlatego tyle było w niej żalu do świata, dlatego odeszła z Zakonu, choć nadal ideologicznie zgadzała się z Zakonnikami. Ale ryzykowanie życia nie było dla niej. Nie zamierzała stawać do walki ani teraz, ani nigdy, bez względu na to, jaką inni próbowaliby na niej wywrzeć presję. Poza tym była słabym ogniwem, więc im mniej wie o wojennych planach Zakonu, tym lepiej dla wszystkich. W razie schwytania z pewnością pękłaby bardzo szybko.
Westchnęła i wypuściła z płuc powietrze, po czym oklapnęła z rezygnacją.
- Zrób, co konieczne – powiedziała, palcami przeczesując nierówne kosmyki. Teraz i tak było jej wszystko jedno, jak wyglądała. I tak była spisana na straty, jej dni były policzone – tak szeptała jej do ucha depresja, która pogrążała świat w ciemnych barwach, uniemożliwiając jej czerpanie radości nawet z rzeczy, które kiedyś ją cieszyły. Zawsze była osobą z optymistycznym podejściem na świat, skromną i nie wymagającą wiele do szczęścia, ale to się zmieniło, gdy do jej umysłu podstępnie zakradła się choroba wsączająca mrok w każdą myśl, w każdą chwilę.
- Moja mama już straciła dwoje dzieci i ma świadomość, że w każdej chwili może stracić trzecie. A ja nawet nie mogę przy niej być, żeby nieść jej ukojenie – szepnęła trzęsącym się głosem, bliska płaczu. Tak bardzo chciałaby być teraz z nimi. Dzieci były całym sensem życia jej matki, a tymczasem dwoje straciła i musiała uciekać z mężem za granicę, pozostawiając w zagrożonym kraju córkę, za której głowę wyznaczono wielką nagrodę. Mogła więc podejrzewać, że jej matka również znajdowała się w mroku, może dużo głębszym niż ten, w którym tkwiła ona. Leonia Leighton od czasu śmierci Very nie była sobą, ta wieść całkowicie ją złamała, i teraz jeszcze ta konieczność ucieczki… To pewnie Charlie musiałaby opiekować się matką bardziej niż ona nią. I żałowała, że nie może tego robić. - Boję się, że ona… może zrobić sobie krzywdę. A mnie nie będzie obok, by spróbować temu zapobiec, by pokazać jej, że jeszcze ma dla kogo żyć mimo utraty Very i Helen.
Charlie miała już za sobą próbę samobójczą, a kto wie, może jej matka też myślała o skończeniu ze sobą, skoro jej życie, pozbawione ukochanych dzieci, straciło sens? Charlie panicznie bała się tego, że kolejny list, który przyśle ojciec, będzie niósł złe wieści. Albo wręcz przeciwnie, ojciec przemilczy złą wiadomość i będzie musiała żyć w niewiedzy co do tego, czy jej matka żyje, czy już się poddała? Poszukujące jej władze odebrały jej nawet to, możliwość odwiedzania bliskich i upewniania się, czy żyją.
Poszła do maleńkiej łazieneczki, by na szybko umyć włosy, tak aby Rose mogła je na mokro podciąć i po chwili wróciła już z mokrymi kosmykami, siadając na stołku. Zanim Roselyn wzięła się do pracy nad bałaganem na jej głowie, poczęstowała się ciastkiem i upiła kilka łyków gorącej herbaty. Ożywiła się nieco, słysząc pytanie Rose.
- Spróbuję ci pomóc, choć zaznaczam, że specjalizuję się w ujęciu astronomii dotyczącym eliksirów, zwłaszcza tych leczniczych, i nie jestem specjalistką od meteorytów – powiedziała. Posiadała ogromną wiedzę o wykorzystaniu astronomii w eliksirotwórstwie, potrafiła czytać mapy nieba i wykorzystywać układ ciał niebieskich w tworzeniu mikstur, szczególnie tych leczniczych, których uwarzyła w swoim życiu najwięcej, ale samymi ciałami niebieskimi poza kontekstem alchemicznym zawsze interesowała się mniej. Oczywiście miała o nich wiedzę, ale nie będzie potrafiła powiedzieć o nich aż tyle, co astronom specjalizujący się właśnie w tym wycinku swojej dziedziny. Im głębiej się wchodziło w jakąś dziedzinę, tym węższy był zakres specjalizacji. Żaden człowiek nie mógł wiedzieć absolutnie wszystkiego, tym bardziej, że nie cała wiedza była poznana. Astronomia wciąż skrywała wiele białych plam czekających na zapełnienie. – Powiesz mi coś więcej o tych badaniach? O ile, oczywiście, możesz. Nie znając więcej konkretów nie wiem, co ci powiedzieć, chyba że chcesz po prostu poznać ogólne podstawy astronomii. Nie wiem, ile pamiętasz ze szkoły. – Czy Rose w ogóle pamiętała coś z lekcji? W dorosłym życiu, skupiona na nauce uzdrowicielstwa, mogła wiele zapomnieć z zakresu wiedzy, której na co dzień nie musiała używać. A wiedza nieużywana lubiła zanikać. Z podstawami Charlie jej mogła pomóc nawet dzisiaj. Może dobrze by jej to zrobiło. Już teraz było widać na jej twarzy pewne ożywienie, gdy Rose postawiła przed nią zadanie związane z jej wiedzą, potrzebowała pomocy w zakresie, na którym Charlie się znała.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
- Każdy inaczej okazuje swoje emocje - skomentowała krótko, starając się nie wchodzić w szerszą dysputę - ludzie mieli różne charaktery, w inny sposób znosili cierpienia i niedogodności. Wyznacznikiem nie była ilość wylanych łez. Jedni nosili ból głęboko w sobie, nie pozwalając by ten wydostał się na zewnątrz, inni zaś dramatyzowali pod wpływem byle jakiej przeszkody jaką napotykali w swoim życiu. Kolejnych słów Charlie postanowiła nie skomentować. Była jej kuzynką - znały się od dziecka, mijały się na szkolnych korytarzach. Sylwetka Leighton przemykała we wspomnieniach; nawet nie potrafiła wskazać tego, które było pierwsze. Była jej rodziną. Czy dlatego spoglądała na nią mniej surowym okiem niż na innych? Tam gdzie kiedyś widziała delikatność i wrażliwość, dziś obserwowała niedojrzałość. Dlatego wybrała milczenie. Być może powinna wejść z nią w twardą dyskusję, nie sądziła jednak żeby Charlie dostrzegała cokolwiek poza czubkiem własnego nosa. Rozumiała czym było kwestionowanie własnych wyborów, podważanie wizji świata jaką oferowali im inni. Słowa Charlene jednak zdawały się nie być wynikiem głębokich kontemplacji, a brakiem odpowiedzialności za własne wybory, wyparciem jakiejkolwiek empatii. Naprawdę tylko to stanowiło dla niej wartość? Praca w Mungu i odwracanie głowy w drugą stronę, bo jej było tak wygodnie? Jeśli taką osobą chciała być, to nie mogła z nią o tym dyskutować. To były jej słowa, jej wybory, każdy decydował kim chciał być, a najcięższe sytuacje obdzierały ze słodkich iluzji i ukazywało prawdziwe ja.
Dość trudno było jej pojąć, dlaczego dla Charlene wyjściem z każdej bolesnej sytuacji było samobójstwo. Cierpiała po stracie siostry, więc chciała popełnić samobójstwo. Jej matka z pewnością musiała przeżyć prawdziwą tragedie - straciła dwójkę dzieci, bała się o życie jedynej żywej córki. I tu Charlene dostrzegała okazję do odebrania sobie życie. Nie, nie, nawet nie chciała zagłębiać się w myślenie Leighton, bo pewna była że tego nie pojmie. Współczuła jej utraty bliskiej siostry i bolała nad jej sytuacją. Jednak nie miała zamiaru się nad nią użalać. Leighton była dorosłą kobietą, która powinna umieć poradzić sobie z własnym życiem, dostrzegać otaczający ją świat takim jakim był i starać sobie z nim poradzić. Roztkliwianie się nad nią nie miało większego sensu, to pogłębiało tylko jej infantylność.
Gdy alchemiczka opuściła pokój, Rose złapała kilka głębokich wdechów, starając się opanować emocje, ugasić irytację. Zachować kamienną twarz, gdy dziewczyna wróci do pomieszczenia. Zmiana tematu była ucieczką, której potrzebowała. - Jayden poszukuje odpowiedzi na pytanie czy meteoryty mogą być odpowiedzialne za sprowadzenie magii na ziemię. Dlatego też ma zamiar zbadać ich wpływ na rośliny, zwierzęta i ludzi - wytłumaczyła kuzynce - Niemniej jednak celem badań nie jest przedstawienie całego tego procesu, a pochylenie się tylko nad tą kwestią. Przesłał mi kilka książek, które traktują o wykorzystaniu meteorytów oraz ich zastosowaniu, niemniej jednak ze względu na to, że nie jestem wyspecjalizowana w tej kwestii, wydaje mi się, że potrzebuje nakierowania, by to w pełni zrozumieć, niektóre z tych książek pisane jest stylem adekwatnym do dziedziny. Myślę, że brakuje mi jednak podstaw - krótki ruch nadgarstka, przywołał do nich książkę - Popatrz, tutaj mamy na przykład fragment o pochodzeniu meteorytów. Czy bierzesz coś z tego pod uwagę ważąc eliksiry? Czy ich pochodzenie jest zależne od ich wykorzystania?
Dość trudno było jej pojąć, dlaczego dla Charlene wyjściem z każdej bolesnej sytuacji było samobójstwo. Cierpiała po stracie siostry, więc chciała popełnić samobójstwo. Jej matka z pewnością musiała przeżyć prawdziwą tragedie - straciła dwójkę dzieci, bała się o życie jedynej żywej córki. I tu Charlene dostrzegała okazję do odebrania sobie życie. Nie, nie, nawet nie chciała zagłębiać się w myślenie Leighton, bo pewna była że tego nie pojmie. Współczuła jej utraty bliskiej siostry i bolała nad jej sytuacją. Jednak nie miała zamiaru się nad nią użalać. Leighton była dorosłą kobietą, która powinna umieć poradzić sobie z własnym życiem, dostrzegać otaczający ją świat takim jakim był i starać sobie z nim poradzić. Roztkliwianie się nad nią nie miało większego sensu, to pogłębiało tylko jej infantylność.
Gdy alchemiczka opuściła pokój, Rose złapała kilka głębokich wdechów, starając się opanować emocje, ugasić irytację. Zachować kamienną twarz, gdy dziewczyna wróci do pomieszczenia. Zmiana tematu była ucieczką, której potrzebowała. - Jayden poszukuje odpowiedzi na pytanie czy meteoryty mogą być odpowiedzialne za sprowadzenie magii na ziemię. Dlatego też ma zamiar zbadać ich wpływ na rośliny, zwierzęta i ludzi - wytłumaczyła kuzynce - Niemniej jednak celem badań nie jest przedstawienie całego tego procesu, a pochylenie się tylko nad tą kwestią. Przesłał mi kilka książek, które traktują o wykorzystaniu meteorytów oraz ich zastosowaniu, niemniej jednak ze względu na to, że nie jestem wyspecjalizowana w tej kwestii, wydaje mi się, że potrzebuje nakierowania, by to w pełni zrozumieć, niektóre z tych książek pisane jest stylem adekwatnym do dziedziny. Myślę, że brakuje mi jednak podstaw - krótki ruch nadgarstka, przywołał do nich książkę - Popatrz, tutaj mamy na przykład fragment o pochodzeniu meteorytów. Czy bierzesz coś z tego pod uwagę ważąc eliksiry? Czy ich pochodzenie jest zależne od ich wykorzystania?
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Charlie była osobą o zbyt słabej, zbyt wrażliwej konstrukcji psychicznej jak na czasy, w których przyszło jej żyć. Wyrosła w sielance i poczuciu bezpieczeństwa, otoczona rodzinnym ciepłem, a gdy tego wszystkiego zabrakło, czuła się zagubiona. Jej siostry umarły, rodzice znajdowali się bardzo daleko stąd, nawet nie wiedziała gdzie, i tym sposobem została sama. Oderwana od swoich korzeni, więdnąca i marniejąca, coraz głębiej zapadająca się w bagno depresji. Straciła niemal wszystko, co było jej drogie, a wszystko to było skutkiem jednej błędnej decyzji. Gdyby czas się cofnął, wolałaby pozostać neutralna, niezaangażowana w żadne niebezpieczne, wywrotowe działalności. Mogłaby nadal być alchemiczką, a jej rodzina nigdy nie zostałaby zmuszona do ucieczki za granicę. Jeśli by uciekli, to zapewne wszyscy razem, nie nagle i z przymusu, a z wyboru. Nigdy nie miała wojowniczej ani buntowniczej natury. Płynęła biernie z prądem, zawsze była delikatna, żyjąca w swoim świecie skupionym wokół warzenia mikstur i nauki. Zdecydowanie więcej było w niej cech Leightonów niż Wrightów, których wraz z wiekiem można było w niej dostrzec coraz mniej. Niestety jednak musiała płacić cenę za podjęcie takiej, a nie innej decyzji, której nie podjęłaby mając wiedzę, którą dysponowała teraz. Vera także ją zapłaciła. Vera, która zamiast tak jak ona zachowawczo unikać zagrożeń, sama wepchnęła się w paszczę niebezpieczeństwa i umarła. Charlie miała do niej pewien żal za tę brawurę, przez którą zginęła i pozostawiła ją samą w tym bagnie.
Roselyn najwyraźniej mocniej wsiąknęła w Zakon. Była w końcu Wrightem, więc mimo bycia uzdrowicielką z pewnością było w niej więcej woli walki i uporu. W Charlie tych cech brakowało, ona już się poddała i straciła nadzieję na to, że Zakon może wygrać ze znacznie silniejszym wrogiem. Nadal była gotowa pomagać mu eliksiralnie, ale nie zamierzała już angażować się w nic więcej niż przygotowywanie mikstur. Tylko tak mogła wesprzeć innych. Szkoda tylko, że wsparcie nie działało w drugą stronę, ale najwyraźniej wszyscy byli zbyt mocno zajęci walką, by zauważyć jej czerwcowe wycofanie z życia. W takich chwilach budził się w niej egoizm, którym nigdy dotąd się nie cechowała, ale dopiero teraz, uwięziona w Oazie, zaczęła więcej myśleć o sobie, swoich potrzebach i problemach, które pracując w Mungu często spychała na dalszy plan, pochłonięta misją pomagania potrzebującym. Ale swojej życiowej misji też została pozbawiona i to był ten moment, kiedy zwróciła się mocniej do swojego wnętrza.
Czuła, że ona i Roselyn oddalają się od siebie. Że kuzynka, także przesiąknięta heroizmem jak większość Zakonników, nie rozumie jej depresyjnego, wręcz dekadenckiego punktu widzenia. Podzieliła je przepaść, widziała to coraz wyraźniej, słuchając i obserwując swoją kuzynkę. Roselyn pewnie nigdy by się w taki sposób nie załamała. Była twardsza, musiała być, skoro chroniła przed złem świata nie tylko siebie, ale i Melanie. A Charlie była słaba i miękka. Niedostosowana do brutalnej wojennej rzeczywistości. Niegotowa do tego, by złapać za różdżkę i iść walczyć. Cóż, zbawianie świata było dużo prostsze, kiedy pracowało się w Mungu i warzyło mikstury w zaciszu ponurej pracowni. A kiedy rzeczywistość wymagała faktycznych działań, a nie jedynie mieszania w kociołku, oblewał ją strach i wycofywała się do swojej skorupki, poddając się czarnym myślom.
Wiedza i pasja były jedynymi rzeczami, których wojna jej nie odebrała. Tylko one dawały jej jeszcze radość i były w stanie wyrwać z depresyjnego marazmu, dlatego widać było lekkie ożywienie na jej twarzy, kiedy zeszły na kwestię astronomii i badań Jaydena, którego Charlie miała okazję kiedyś poznać. I teraz naprawdę rozumiała, dlaczego odszedł z Zakonu i żałowała, że nie wzięła z niego przykładu wcześniej, co może ocaliłoby ją przed znalezieniem się wśród poszukiwanych i mogłaby dalej wieść swoje stare, lepsze życie.
- W eliksirach, które warzę na co dzień, nie wykorzystuje się meteorytów. W każdym razie nie w takim konwencjonalnym ujęciu, bo można czasem zastępować serca mikstur odłamkami spadających gwiazd, jeśli ma się szczęście jakiś posiadać i wie się, jak go użyć, ale są one rzadkie i dlatego bardzo rzadko się je stosuje, bo tradycyjne serca roślinne lub zwierzęce są łatwiejsze do zdobycia – zaczęła wyjaśniać, a zdepresjonowana twarz zaczęła znów odrobinę przypominać oblicze tej starej Charlie sprzed śmierci Very i listów gończych. Charlie, która kochała uczyć się nowych rzeczy, a także dzielić się swoją wiedzą z innymi. Miała w swoich zapasach trochę takich odłamków, ale zachowywała je na specjalną okazję. - Jedynie do Felix Felicis zawsze stosuje się dodatek kamienia księżycowego, ale eliksiry lecznicze bazują na ingrediencjach roślinnych i zwierzęcych. Z tego co mi wiadomo, ingrediencje pochodzenia kosmicznego częściej używa się w aspektach numerologicznych, jak tworzenie świstoklików, ale nie znam numerologii na tyle dobrze, by potrafić z nich korzystać. – Znała podstawy, potrafiła uruchomić świstoklik, ale nie tworzyć takowe. Pewnie jednak Jayden sam znał się na tym lepiej, skoro nie był alchemikiem, a ogólnym astronomem. – Układ ciał niebieskich ma jednak wpływ na moc eliksirów i to właśnie wykorzystuję w alchemii. Położenie planet względem Słońca oraz ich samych względem siebie, w zależności od efektu, który chcę uzyskać, a także położenie księżyca względem Ziemi, bo niektóre eliksiry muszą być warzone w jego określonej fazie. Jeśli chcesz, mogę ci pokazać posiadane przeze mnie odłamki spadających gwiazd, które spadły podczas sierpniowego roju meteorytów.
Mówiąc to, przeszła do swojej pracowni, by po chwili wrócić z mieszkiem wypełnionym małymi, połyskującymi bryłkami. Usiadła z powrotem przy stoliku, a jeden z kotów od razu wskoczył na jej kolana. Przez dłużące się majowe i czerwcowe dni koty i pufek były jej jedynymi towarzyszami. Często sama zmieniała się wtedy w kota, by przeżywać ciężkie ludzkie emocje w mniejszym natężeniu. Nawet zastanawiała się czasem czy nie zostać kotem na stałe, a przynajmniej do końca wojny, ale odrzucała ją perspektywa żywienia się myszami.
Roselyn najwyraźniej mocniej wsiąknęła w Zakon. Była w końcu Wrightem, więc mimo bycia uzdrowicielką z pewnością było w niej więcej woli walki i uporu. W Charlie tych cech brakowało, ona już się poddała i straciła nadzieję na to, że Zakon może wygrać ze znacznie silniejszym wrogiem. Nadal była gotowa pomagać mu eliksiralnie, ale nie zamierzała już angażować się w nic więcej niż przygotowywanie mikstur. Tylko tak mogła wesprzeć innych. Szkoda tylko, że wsparcie nie działało w drugą stronę, ale najwyraźniej wszyscy byli zbyt mocno zajęci walką, by zauważyć jej czerwcowe wycofanie z życia. W takich chwilach budził się w niej egoizm, którym nigdy dotąd się nie cechowała, ale dopiero teraz, uwięziona w Oazie, zaczęła więcej myśleć o sobie, swoich potrzebach i problemach, które pracując w Mungu często spychała na dalszy plan, pochłonięta misją pomagania potrzebującym. Ale swojej życiowej misji też została pozbawiona i to był ten moment, kiedy zwróciła się mocniej do swojego wnętrza.
Czuła, że ona i Roselyn oddalają się od siebie. Że kuzynka, także przesiąknięta heroizmem jak większość Zakonników, nie rozumie jej depresyjnego, wręcz dekadenckiego punktu widzenia. Podzieliła je przepaść, widziała to coraz wyraźniej, słuchając i obserwując swoją kuzynkę. Roselyn pewnie nigdy by się w taki sposób nie załamała. Była twardsza, musiała być, skoro chroniła przed złem świata nie tylko siebie, ale i Melanie. A Charlie była słaba i miękka. Niedostosowana do brutalnej wojennej rzeczywistości. Niegotowa do tego, by złapać za różdżkę i iść walczyć. Cóż, zbawianie świata było dużo prostsze, kiedy pracowało się w Mungu i warzyło mikstury w zaciszu ponurej pracowni. A kiedy rzeczywistość wymagała faktycznych działań, a nie jedynie mieszania w kociołku, oblewał ją strach i wycofywała się do swojej skorupki, poddając się czarnym myślom.
Wiedza i pasja były jedynymi rzeczami, których wojna jej nie odebrała. Tylko one dawały jej jeszcze radość i były w stanie wyrwać z depresyjnego marazmu, dlatego widać było lekkie ożywienie na jej twarzy, kiedy zeszły na kwestię astronomii i badań Jaydena, którego Charlie miała okazję kiedyś poznać. I teraz naprawdę rozumiała, dlaczego odszedł z Zakonu i żałowała, że nie wzięła z niego przykładu wcześniej, co może ocaliłoby ją przed znalezieniem się wśród poszukiwanych i mogłaby dalej wieść swoje stare, lepsze życie.
- W eliksirach, które warzę na co dzień, nie wykorzystuje się meteorytów. W każdym razie nie w takim konwencjonalnym ujęciu, bo można czasem zastępować serca mikstur odłamkami spadających gwiazd, jeśli ma się szczęście jakiś posiadać i wie się, jak go użyć, ale są one rzadkie i dlatego bardzo rzadko się je stosuje, bo tradycyjne serca roślinne lub zwierzęce są łatwiejsze do zdobycia – zaczęła wyjaśniać, a zdepresjonowana twarz zaczęła znów odrobinę przypominać oblicze tej starej Charlie sprzed śmierci Very i listów gończych. Charlie, która kochała uczyć się nowych rzeczy, a także dzielić się swoją wiedzą z innymi. Miała w swoich zapasach trochę takich odłamków, ale zachowywała je na specjalną okazję. - Jedynie do Felix Felicis zawsze stosuje się dodatek kamienia księżycowego, ale eliksiry lecznicze bazują na ingrediencjach roślinnych i zwierzęcych. Z tego co mi wiadomo, ingrediencje pochodzenia kosmicznego częściej używa się w aspektach numerologicznych, jak tworzenie świstoklików, ale nie znam numerologii na tyle dobrze, by potrafić z nich korzystać. – Znała podstawy, potrafiła uruchomić świstoklik, ale nie tworzyć takowe. Pewnie jednak Jayden sam znał się na tym lepiej, skoro nie był alchemikiem, a ogólnym astronomem. – Układ ciał niebieskich ma jednak wpływ na moc eliksirów i to właśnie wykorzystuję w alchemii. Położenie planet względem Słońca oraz ich samych względem siebie, w zależności od efektu, który chcę uzyskać, a także położenie księżyca względem Ziemi, bo niektóre eliksiry muszą być warzone w jego określonej fazie. Jeśli chcesz, mogę ci pokazać posiadane przeze mnie odłamki spadających gwiazd, które spadły podczas sierpniowego roju meteorytów.
Mówiąc to, przeszła do swojej pracowni, by po chwili wrócić z mieszkiem wypełnionym małymi, połyskującymi bryłkami. Usiadła z powrotem przy stoliku, a jeden z kotów od razu wskoczył na jej kolana. Przez dłużące się majowe i czerwcowe dni koty i pufek były jej jedynymi towarzyszami. Często sama zmieniała się wtedy w kota, by przeżywać ciężkie ludzkie emocje w mniejszym natężeniu. Nawet zastanawiała się czasem czy nie zostać kotem na stałe, a przynajmniej do końca wojny, ale odrzucała ją perspektywa żywienia się myszami.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Zrodziła się między nimi wielka przepaść. Heroizm nie był tu jednak zbyt wielkim czynnikiem, a sposób postrzegania świata i dostrzeganie tego co istniało poza nimi. Czyż życie Rose nie byłoby łatwiejsze, gdyby po prostu wyłącznie dbała o siebie i Melanie? Gdyby bez żadnych skrupułów odwróciłaby się od swoich bliskich? Od każdego kto mógłby w jakiś sposób jej zagrozić? Wtedy mogłaby się wyprzeć rodziny, przyjaciół kojarzonych z nazwiskami z plakatów, a nawet tych którzy stanowili niepożądany element ich nowego społeczeństwa. Wtedy ona byłaby bezpieczna, wtedy mogłaby zachować swoją pracę i mieszkanie, płynąć z prądem. Mogłaby odwrócić wzrok i nie zważać na nikogo innego niż ona sama. Jednak nie to płynęło w jej żyłach. Chciała być opoką dla swoich najbliższych, stać za nimi murem, tak jak oni stali za nią. Tu była przepaść, której nie mogły w tym momencie przeskoczyć. Temat ten jednak pozostał nieporuszony, zmieniając tory spotkanie w stronę astronomicznych rozważań.
Uwaga skupiła się na słowach alchemiczki, chłonąć wypowiadane przez nią zdania. Sztuka alchemii nie była jej bliska, wiedza z Hogwartu czy też ta zdobyta na kursie obrosły kurzem. Przemawiał przez nią przede wszystkim brak praktyki w warzeniu eliksirów. Była świadoma pewnych technik, jednak sama nigdy nie wykorzystywała swojej niezbyt szerokiej wiedzy astronomicznej do warzenia mikstur leczniczych. Znane były jej podstawy przekazane przez nauczyciela w Szkole Magii i Czarodziejstwa, nigdy nie wykraczała poza tą wiedzę. Po latach ta okazała się być nad wyraz przydatna, a jej rozszerzenie było niezbędne by mogła wziąć udział w kolejnym etapie badań profesora Vane’a. Starała się więc wyciągnąć ze słów Charlene jak najwięcej, przyswajać kolejne fakty, łączyć je w jedną całość. Odłamki spadających gwiazd mogły być zamiennikami dla serc roślinnych i zwierzęcych; te ciała niebieskie bez wątpienia nosiły w sobie magię, która umożliwiała ten proces. Felix Felicis zaś w jakiś stopniu opierał się na astronomicznych ingrediencjach. Sprawę świstoklików mógł rozjaśnić jej Jayden, najważniejszą kwestią dla niej zdawał się być wpływ jaki meteoryty mogą mieć na ciało i umysł ludzki. Nie szkodziło jednak poznać jego działania na zwykłe przedmioty jak to było w wypadku magicznych teleportów czy na proces warzenia eliksirów. Tego rodzaju wiedza nigdy nie była zbędna. Szczególnie, że coraz częściej wzrok padał na stare tomiszcza związane z numerologią. - Jaki proces zachodzi gdy zamieniasz serca roślinne czy zwierzęce na te astronomiczne? Czy musisz zmienić sposób warzenia eliksirów, by uzyskać ten sam efekt? I z chęcią posłucham jak wykorzystujesz położenia słońca i gwiazd, by wzmocnić i zwiększyć porcję - odpowiedziała jej, wyciągając z torby notes. Odpowiedzi na pytania nie nadeszły od razu, podążyła śladem kuzynki w stronę jej pracowni, gdzie dziewczyna najpierw pokazała i omówiła jej działanie spadających gwiazd, a potem po dała odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Chociaż sam proces tworzenia tych eliksirów był dla niej zbyt skomplikowany, próbowała zwrócić szczególną uwagę na astronomiczną wiedzę czarownicy - dotyczącej faz księżyca, które umożliwiały procesy tworzenia odpowiednich wywarów oraz w jaki sposób wykorzystywała ruchy ciał niebieskich w trakcie swojej pracy. Niektóre informacje były już jej znane z książek Jaydena, ale ich wykorzystanie w praktyce Charlene było jej całkowicie obce. Obserwowanie wykorzystywania tej wiedzy w życiu było bardzo interesujące, nawet jeśli sama nigdy nie sięgała po te metody, gdyż wydawały się jej zbyt skomplikowane. Starała się jednak przyswoić astronomiczną wiedzę, odświeżyć od dawna zapomniane koncepty.
Na chwilę kompletnie zapomniała o tym co czekało na nie zza drzwiami jej pracowni. Dobrze było słuchać o jej pracy i o nauce, która nie zmieniała się nawet gdy w ich świecie panował chaos. Nie wiedziała jak wiele czasu minęło odkąd rozpoczęły tą rozmowę. Miała wiele pytań, a Charlie dawała jej jeszcze więcej odpowiedzi. W końcu jednak długie ziewnięcie przypomniało, że dzisiaj było dniem jak każdy innym i miała obowiązki, z których musiała się wywiązać. Pożegnała się z kuzynką, dziękując jej za pomoc i proponując by pisała, gdyby potrzebowała towarzystwa.
|zt
Uwaga skupiła się na słowach alchemiczki, chłonąć wypowiadane przez nią zdania. Sztuka alchemii nie była jej bliska, wiedza z Hogwartu czy też ta zdobyta na kursie obrosły kurzem. Przemawiał przez nią przede wszystkim brak praktyki w warzeniu eliksirów. Była świadoma pewnych technik, jednak sama nigdy nie wykorzystywała swojej niezbyt szerokiej wiedzy astronomicznej do warzenia mikstur leczniczych. Znane były jej podstawy przekazane przez nauczyciela w Szkole Magii i Czarodziejstwa, nigdy nie wykraczała poza tą wiedzę. Po latach ta okazała się być nad wyraz przydatna, a jej rozszerzenie było niezbędne by mogła wziąć udział w kolejnym etapie badań profesora Vane’a. Starała się więc wyciągnąć ze słów Charlene jak najwięcej, przyswajać kolejne fakty, łączyć je w jedną całość. Odłamki spadających gwiazd mogły być zamiennikami dla serc roślinnych i zwierzęcych; te ciała niebieskie bez wątpienia nosiły w sobie magię, która umożliwiała ten proces. Felix Felicis zaś w jakiś stopniu opierał się na astronomicznych ingrediencjach. Sprawę świstoklików mógł rozjaśnić jej Jayden, najważniejszą kwestią dla niej zdawał się być wpływ jaki meteoryty mogą mieć na ciało i umysł ludzki. Nie szkodziło jednak poznać jego działania na zwykłe przedmioty jak to było w wypadku magicznych teleportów czy na proces warzenia eliksirów. Tego rodzaju wiedza nigdy nie była zbędna. Szczególnie, że coraz częściej wzrok padał na stare tomiszcza związane z numerologią. - Jaki proces zachodzi gdy zamieniasz serca roślinne czy zwierzęce na te astronomiczne? Czy musisz zmienić sposób warzenia eliksirów, by uzyskać ten sam efekt? I z chęcią posłucham jak wykorzystujesz położenia słońca i gwiazd, by wzmocnić i zwiększyć porcję - odpowiedziała jej, wyciągając z torby notes. Odpowiedzi na pytania nie nadeszły od razu, podążyła śladem kuzynki w stronę jej pracowni, gdzie dziewczyna najpierw pokazała i omówiła jej działanie spadających gwiazd, a potem po dała odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Chociaż sam proces tworzenia tych eliksirów był dla niej zbyt skomplikowany, próbowała zwrócić szczególną uwagę na astronomiczną wiedzę czarownicy - dotyczącej faz księżyca, które umożliwiały procesy tworzenia odpowiednich wywarów oraz w jaki sposób wykorzystywała ruchy ciał niebieskich w trakcie swojej pracy. Niektóre informacje były już jej znane z książek Jaydena, ale ich wykorzystanie w praktyce Charlene było jej całkowicie obce. Obserwowanie wykorzystywania tej wiedzy w życiu było bardzo interesujące, nawet jeśli sama nigdy nie sięgała po te metody, gdyż wydawały się jej zbyt skomplikowane. Starała się jednak przyswoić astronomiczną wiedzę, odświeżyć od dawna zapomniane koncepty.
Na chwilę kompletnie zapomniała o tym co czekało na nie zza drzwiami jej pracowni. Dobrze było słuchać o jej pracy i o nauce, która nie zmieniała się nawet gdy w ich świecie panował chaos. Nie wiedziała jak wiele czasu minęło odkąd rozpoczęły tą rozmowę. Miała wiele pytań, a Charlie dawała jej jeszcze więcej odpowiedzi. W końcu jednak długie ziewnięcie przypomniało, że dzisiaj było dniem jak każdy innym i miała obowiązki, z których musiała się wywiązać. Pożegnała się z kuzynką, dziękując jej za pomoc i proponując by pisała, gdyby potrzebowała towarzystwa.
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Charlie zależało na bliskich. Tylko dlatego godziła się na mizerną egzystencję, którą aktualnie wiodła, i przez wzgląd na obawę przed skrzywdzeniem ich nie odebrała sobie życia. Nie chciała skrzywdzić ani swoich rodziców, ani Hannah, Joego, Bena, Rose i reszty. Dla nich musiała żyć. Ale gdyby któremuś z nich, nie daj Merlinie, coś się stało, to nie poszłaby za nich walczyć, doskonale świadoma swoich braków umiejętności i charakteru. Jedyne, co mogłaby zrobić, to uwarzyć eliksiry i służyć wsparciem emocjonalnym. Kiedyś była w tym dobra, ale ostatnio, w depresji, sama bardziej potrzebowała wsparcia. I coraz bardziej zdawała sobie sprawę z tego, że potrzebowała ochrony Zakonu, że podobnie jak inni mieszkańcy Oazy była zmuszona polegać na sile i umiejętnościach walczących Zakonników. Nie potrafiła obronić się sama ani tym bardziej obronić innych, dlatego musiała zostać zredukowana z Zakonniczki do roli mieszkanki Oazy. Sojuszniczki. Warzycielki eliksirów, bo do niczego innego się nie nadawała.
Ale gdyby tak nigdy nie trafiła do Zakonu, to pewnie nadal pracowałaby w Mungu i dla własnego bezpieczeństwa unikałaby wszelkich rozmów zahaczających o tematy światopoglądowe. Pytanie tylko, jak długo dałaby radę wytrzymać, warząc eliksiry może nie dla samych rycerzy Walpurgii, ale na pewno dla ludzi, którzy im sprzyjali lub przynajmniej biernie godzili się na stosowaną przez nich przemoc? Którzy stanowili zagrożenie dla jej poszukiwanych bliskich, z którymi, dla bezpieczeństwa ich i własnego, nawet nie mogłaby się spotykać? Może tak naprawdę nie miała czego żałować, że straciła możliwość pracy oraz mieszkania w Londynie? Ale możliwości swobodnego przemieszczania się i bywania w takich miejscach, w których pojawić by się chciała, nie mogła odżałować. Teraz nawet w rodzinnej wiosce mogłaby spotkać ją zguba, gdyby ktoś postanowił ją wydać dla galeonów. Nie mogła przejść się po plaży w Tinworth, na której w dzieciństwie bawiła się z rodzeństwem, a jej rodzinny dom stał opuszczony. Może został zniszczony przez kogoś, kto wiedział, że tam mieszkali Leightonowie, a może po ucieczce jej rodziców osiedliła się tam jakaś inna, popierająca czystość krwi rodzina?
Żeby nie myśleć o rozdzierającej serce na tysiąc kawałków tęsknocie za dawnym życiem, rodzicami i rodzinnymi stronami, skupiła się na nowym temacie dotyczącym astronomii i eliksirów. Na tym gruncie Charlie poruszała się pewnie, bo eliksiry były jej główną życiową pasją. Ale nie mogła opowiedzieć wiele na temat oddziaływania meteorytów na ciało ludzkie, bo oprócz wiedzy astronomicznej potrzebowałaby do tego zaawansowanej wiedzy anatomicznej, a tej póki co nie posiadała, i wiele procesów zachodzącym wewnątrz organizmu czarodzieja wciąż było dla niej tajemnicą. Nawet o działaniu eliksirów na ciało nie wiedziała wszystkiego, i z tego powodu nie potrafiła dawkować bardziej zaawansowanych lekarstw jak eliksir wiggenowy. Mogła więc opowiedzieć głównie o tym, jak można było wykorzystać ingrediencje pochodzenia kosmicznego w alchemii (co robiło się rzadko, ale istniały takie sposoby) oraz jak można było wykorzystać moc astronomii warząc eliksiry, co było dużo powszechniejsze, bo każdy profesjonalny alchemik korzystał z wpływu układu ciał niebieskich i dzięki niemu mógł lepiej wykorzystać moc składników oraz stworzyć eliksiry, które bez znajomości astronomii nie miałyby szans się udać.
- Odłamki spadających gwiazd mają naprawdę cudowne właściwości, potrafią zastąpić niemal każde serce, przy jednoczesnym zachowaniu założonego działania elikisiru, jeśli ten zostanie uwarzony we właściwy danej miksturze sposób. Nie do końca jest jeszcze jasne, dlaczego tak się dzieje, to pewnie wymagałoby szczegółowych badań, choć samo wykorzystanie odłamków jest znane od dawna. Sama jedynie kilkakrotnie używałam ich w eliksirach, bo ze względu na ich rzadkość staram się oszczędzać te, które mam, na czarną godzinę i korzystam z tradycyjnych serc. Gdy jednak ich używałam, nie zmieniałam znacząco sposobu warzenia, składniki dodatkowe pozostawały bez zmian – powiedziała, pokazując Roselyn błyszczące, małe bryłki z widoczną stopioną powierzchnią. – Coś takiego powstaje gdy ciało niebieskie z ogromną prędkością przechodzi przez atmosferę, spalając się w niej. To spalanie jest widoczne jako spadająca gwiazda, może w sierpniu będziemy mieć okazję je ujrzeć. Najmniejsze fragmenty nie docierają do Ziemi, większe mogą spaść w postaci takich bryłek, bądź dużych meteorytów.
Astronomia była rozległą, i wciąż nie do końca poznaną dziedziną. Może Jayden swoimi badaniami miał szansę zapełnić jedną z białych plam na kartach wiedzy, i dzięki jego odkryciom, jeśli kiedyś dane jej będzie je poznać, dowie się kolejnych rzeczy, które mogą jej się przydać w warzeniu mikstur?
Opowiedziała Roselyn to, co wiedziała na temat faz księżyca i ich zastosowaniu w warzeniu mikstur. Starała się możliwie skracać, żeby nie przetrzymywać tu kuzynki kilka godzin, zresztą sama teraz dużo szybciej traciła energię i męczyła się, choć możliwość podzielenia się wiedzą na nowo tchnęło jakąś iskrę w jej wymizerowane, przygniecione do ziemi depresją ciało. Mówiąc o eliksirach najbardziej przypominała tę starą Charlie, którą była przed śmiercią Very i listami gończymi. Starała się odpowiedzieć na pytania kuzynki, by przypomnieć jej zakurzone podstawy wiedzy.
Kiedy już nadszedł moment pożegnania, odprowadziła Rose do drzwi. A gdy ta wyszła, z Charlie stopniowo opadła cała werwa, która pojawiła się przy okazji rozmowy o eliksirach i astronomii, i znowu wróciło przygnębienie, lęk i niemoc. Ale i tak czuła się odrobinę lepiej niż przed przyjściem Roselyn.
| zt.
Ale gdyby tak nigdy nie trafiła do Zakonu, to pewnie nadal pracowałaby w Mungu i dla własnego bezpieczeństwa unikałaby wszelkich rozmów zahaczających o tematy światopoglądowe. Pytanie tylko, jak długo dałaby radę wytrzymać, warząc eliksiry może nie dla samych rycerzy Walpurgii, ale na pewno dla ludzi, którzy im sprzyjali lub przynajmniej biernie godzili się na stosowaną przez nich przemoc? Którzy stanowili zagrożenie dla jej poszukiwanych bliskich, z którymi, dla bezpieczeństwa ich i własnego, nawet nie mogłaby się spotykać? Może tak naprawdę nie miała czego żałować, że straciła możliwość pracy oraz mieszkania w Londynie? Ale możliwości swobodnego przemieszczania się i bywania w takich miejscach, w których pojawić by się chciała, nie mogła odżałować. Teraz nawet w rodzinnej wiosce mogłaby spotkać ją zguba, gdyby ktoś postanowił ją wydać dla galeonów. Nie mogła przejść się po plaży w Tinworth, na której w dzieciństwie bawiła się z rodzeństwem, a jej rodzinny dom stał opuszczony. Może został zniszczony przez kogoś, kto wiedział, że tam mieszkali Leightonowie, a może po ucieczce jej rodziców osiedliła się tam jakaś inna, popierająca czystość krwi rodzina?
Żeby nie myśleć o rozdzierającej serce na tysiąc kawałków tęsknocie za dawnym życiem, rodzicami i rodzinnymi stronami, skupiła się na nowym temacie dotyczącym astronomii i eliksirów. Na tym gruncie Charlie poruszała się pewnie, bo eliksiry były jej główną życiową pasją. Ale nie mogła opowiedzieć wiele na temat oddziaływania meteorytów na ciało ludzkie, bo oprócz wiedzy astronomicznej potrzebowałaby do tego zaawansowanej wiedzy anatomicznej, a tej póki co nie posiadała, i wiele procesów zachodzącym wewnątrz organizmu czarodzieja wciąż było dla niej tajemnicą. Nawet o działaniu eliksirów na ciało nie wiedziała wszystkiego, i z tego powodu nie potrafiła dawkować bardziej zaawansowanych lekarstw jak eliksir wiggenowy. Mogła więc opowiedzieć głównie o tym, jak można było wykorzystać ingrediencje pochodzenia kosmicznego w alchemii (co robiło się rzadko, ale istniały takie sposoby) oraz jak można było wykorzystać moc astronomii warząc eliksiry, co było dużo powszechniejsze, bo każdy profesjonalny alchemik korzystał z wpływu układu ciał niebieskich i dzięki niemu mógł lepiej wykorzystać moc składników oraz stworzyć eliksiry, które bez znajomości astronomii nie miałyby szans się udać.
- Odłamki spadających gwiazd mają naprawdę cudowne właściwości, potrafią zastąpić niemal każde serce, przy jednoczesnym zachowaniu założonego działania elikisiru, jeśli ten zostanie uwarzony we właściwy danej miksturze sposób. Nie do końca jest jeszcze jasne, dlaczego tak się dzieje, to pewnie wymagałoby szczegółowych badań, choć samo wykorzystanie odłamków jest znane od dawna. Sama jedynie kilkakrotnie używałam ich w eliksirach, bo ze względu na ich rzadkość staram się oszczędzać te, które mam, na czarną godzinę i korzystam z tradycyjnych serc. Gdy jednak ich używałam, nie zmieniałam znacząco sposobu warzenia, składniki dodatkowe pozostawały bez zmian – powiedziała, pokazując Roselyn błyszczące, małe bryłki z widoczną stopioną powierzchnią. – Coś takiego powstaje gdy ciało niebieskie z ogromną prędkością przechodzi przez atmosferę, spalając się w niej. To spalanie jest widoczne jako spadająca gwiazda, może w sierpniu będziemy mieć okazję je ujrzeć. Najmniejsze fragmenty nie docierają do Ziemi, większe mogą spaść w postaci takich bryłek, bądź dużych meteorytów.
Astronomia była rozległą, i wciąż nie do końca poznaną dziedziną. Może Jayden swoimi badaniami miał szansę zapełnić jedną z białych plam na kartach wiedzy, i dzięki jego odkryciom, jeśli kiedyś dane jej będzie je poznać, dowie się kolejnych rzeczy, które mogą jej się przydać w warzeniu mikstur?
Opowiedziała Roselyn to, co wiedziała na temat faz księżyca i ich zastosowaniu w warzeniu mikstur. Starała się możliwie skracać, żeby nie przetrzymywać tu kuzynki kilka godzin, zresztą sama teraz dużo szybciej traciła energię i męczyła się, choć możliwość podzielenia się wiedzą na nowo tchnęło jakąś iskrę w jej wymizerowane, przygniecione do ziemi depresją ciało. Mówiąc o eliksirach najbardziej przypominała tę starą Charlie, którą była przed śmiercią Very i listami gończymi. Starała się odpowiedzieć na pytania kuzynki, by przypomnieć jej zakurzone podstawy wiedzy.
Kiedy już nadszedł moment pożegnania, odprowadziła Rose do drzwi. A gdy ta wyszła, z Charlie stopniowo opadła cała werwa, która pojawiła się przy okazji rozmowy o eliksirach i astronomii, i znowu wróciło przygnębienie, lęk i niemoc. Ale i tak czuła się odrobinę lepiej niż przed przyjściem Roselyn.
| zt.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
| 06.09?
Lato powoli zbliżało się ku końcowi. Charlie nadal spędzała całe swoje dnie w Oazie, choć od czasu incydentu z wiankami i północnym wężem mackowym starała się nieco bardziej uczestniczyć w życiu społecznym tego miejsca. Po tym, jak pierwsze ponad dwa miesiące spędziła w niemal całkowitej izolacji, oddając się swojej depresji i tęsknocie za utraconym życiem, chciała coś zmienić. Wróciła do warzenia eliksirów, choć niestety w mniejszym niż dawniej zakresie przez wzgląd na niedobór ingrediencji. Mogła tworzyć mikstury tylko z tego, co zdobywali dla niej inni, bo sama jako osoba poszukiwana nie miała przecież możliwości pójścia do apteki i samodzielnego zakupu czegokolwiek. Nawet wyprawa do jakiegoś lasu, by samodzielnie nazbierać zioła była trudnym przedsięwzięciem, bo musiałby jej towarzyszyć ktoś z Zakonu, kto mógłby ją chronić i w drodze powrotnej otworzyć przejście do Oazy, by wpuścić ją z powrotem. Była zależna od innych, co coraz mocniej ją uwierało. Tęskniła za czasami, kiedy mogła samodzielnie stanowić o tym, gdzie żyła, co robiła i dokąd się wybierała. Teraz, jako już nie wolna czarownica, a bezbronna mieszkanka Oazy z wiszącym nad głową wyrokiem, była zdana na dobroć i pomoc innych. Mieszkańcy Oazy musieli jednak pomagać sobie nawzajem, skoro wszyscy utkwili w tym samym położeniu. Stracili swoje dotychczasowe życia i musieli osiąść tutaj, na oddalonej od reszty kraju wyspie. Starała się zaangażować na tyle, na ile potrafiła, warząc proste eliksiry (w ich przypadku łatwiej było o składniki niż w przypadku wywarów bardziej skomplikowanych), oferując rozmowę i zrozumienie ludziom, którzy także dużo stracili, oraz niekiedy zabawiając dzieci pokazami animagii. Na miarę możliwości i na prośbę kilku zatroskanych matek próbowała też angażować się w udzielanie lekcji kilku magicznym dzieciakom z pobliskich chat, które osiągnęły odpowiedni wiek, i opowiadała im o eliksirach, astronomii, transmutacji, zielarstwie i opiece nad magicznymi stworzeniami. To pomagało jej mniej myśleć o własnych smutkach i poczuciu beznadziei, zwłaszcza gdy demonstrowała animagię lub transmutacyjne czary, co dawało jej także możliwość do ćwiczeń. Od początku sierpnia zgodnie z postanowieniem zdradzonym Steffenowi ćwiczyła transmutacyjne inkantacje, by odkurzyć zaniedbane przez okres najsilniejszej depresji umiejętności.
Tego dnia miała jednak odwiedzić ją Kerstin, na której zobaczenie Charlie z utęsknieniem czekała. Nie dane im było długo pracować razem, bo krótko po tym, jak Charlie podjęła pracę w lecznicy, musiała przestać się w niej pojawiać przez listy gończe, ale zdążyły się wówczas zapoznać. Gdyby miały więcej czasu, może zdążyłyby się nawet zaprzyjaźnić? Były w końcu w tym samym wieku. Kerstin wydawała jej się też mniej odległa niż Justine, której siła, odwaga i umiejętności budziły w niej duże onieśmielenie i zawsze czuła się w jej pobliżu nieswojo z powodu tego, że była jej przeciwieństwem – osobą słabą, lękliwą i kompletnie nie potrafiącą walczyć. Więcej wspólnego widziała więc w charłaczej siostrze gwardzistki, zwłaszcza teraz, kiedy Justine została uprowadzona przez ich wrogów. Sama też w końcu straciła swoją starszą, odważniejszą i gotową jej bronić siostrę, ale dla Just na szczęście wciąż istniała nadzieja. Oczywiście, że Charlie martwiła się o Tonks, odkąd po raz pierwszy usłyszała od kogoś, co się wydarzyło. I zdawała sobie sprawę, że będzie musiała stanowić dla Kerstin wsparcie.
Zawczasu przygotowała się na jej przybycie, robiąc porządek w chatce, by nie przestraszyć koleżanki rozgardiaszem. Musiała przygotować jej też miejsce do spania na kanapie w części głównej, skoro możliwym było, że pozostanie na noc. Upiekła nawet ciasteczka, korzystając z tego, że przed ucieczką do Oazy nabyła podstawy kulinarnych umiejętności. Ciastka nie były piękne, tym bardziej, że dostępność pewnych produktów była w Oazie ograniczona i Charlie musiała pracować na tym, co miała pod ręką, ale nie były też beznadziejne.
Kiedy Kerry pojawiła się w jej chatce, Charlie przywitała ją serdecznie.
- Cieszę się, że zgodziłaś się zajrzeć. Czy to Michael dostarczył cię do Oazy? – zapytała, lekko odsuwając stopą kota cisnącego się do drzwi i otworzyła je szerzej, by przepuścić Kerstin. – Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci obecność kotów. I nie zdziw się, jeśli w nocy znajdziesz na swoim posłaniu pufka – zaznaczyła, by przygotować ją na obecność zwierząt, niemożliwą do uniknięcia na małej, ograniczonej przestrzeni oazowej chatynki. W kornwalijskim domku miały więcej swobody, tu wszyscy byli stłoczeni razem: Charlie, cztery koty, pufek i sowa. – Może napijesz się herbaty? – zaproponowała, zachęcając ją, by gdzieś usiadła. – Mam też trochę ciasteczek, które zrobiłam. Nie są zbyt piękne, ale da się zjeść.
Pytanie tylko, czy Kerstin w ogóle miała ochotę na ciasteczka, gdy z pewnością trapił ją ogromny smutek i lęk? Spojrzała na nią czujnie, chcąc okazać jej jak najlepsze wsparcie. Nikomu z Zakonników, sojuszników ani mieszkańców Oazy z pewnością nie był obojętny los Justine, o której nadal nie było wieści, a wrogowie mogli jej robić dosłownie wszystko. I Charlie, obok odczuwania lęku o Zakonniczkę, czuła też strach o bezpieczeństwo swoje i wszystkich mieszkańców Oazy – bo co, jeśli tamci dowiedzą się o tym miejscu, i ostatni bezpieczny obszar w kraju przestanie taki być? Dokąd wtedy pójdą? Pragnęła wierzyć, że Just jest twarda i że Zakonnicy znajdą sposób, żeby ją możliwie szybko uwolnić, choć zarazem pojawiły się w głowie obawy o tych, którzy po nią pójdą i także znajdą się w niebezpieczeństwie.
Lato powoli zbliżało się ku końcowi. Charlie nadal spędzała całe swoje dnie w Oazie, choć od czasu incydentu z wiankami i północnym wężem mackowym starała się nieco bardziej uczestniczyć w życiu społecznym tego miejsca. Po tym, jak pierwsze ponad dwa miesiące spędziła w niemal całkowitej izolacji, oddając się swojej depresji i tęsknocie za utraconym życiem, chciała coś zmienić. Wróciła do warzenia eliksirów, choć niestety w mniejszym niż dawniej zakresie przez wzgląd na niedobór ingrediencji. Mogła tworzyć mikstury tylko z tego, co zdobywali dla niej inni, bo sama jako osoba poszukiwana nie miała przecież możliwości pójścia do apteki i samodzielnego zakupu czegokolwiek. Nawet wyprawa do jakiegoś lasu, by samodzielnie nazbierać zioła była trudnym przedsięwzięciem, bo musiałby jej towarzyszyć ktoś z Zakonu, kto mógłby ją chronić i w drodze powrotnej otworzyć przejście do Oazy, by wpuścić ją z powrotem. Była zależna od innych, co coraz mocniej ją uwierało. Tęskniła za czasami, kiedy mogła samodzielnie stanowić o tym, gdzie żyła, co robiła i dokąd się wybierała. Teraz, jako już nie wolna czarownica, a bezbronna mieszkanka Oazy z wiszącym nad głową wyrokiem, była zdana na dobroć i pomoc innych. Mieszkańcy Oazy musieli jednak pomagać sobie nawzajem, skoro wszyscy utkwili w tym samym położeniu. Stracili swoje dotychczasowe życia i musieli osiąść tutaj, na oddalonej od reszty kraju wyspie. Starała się zaangażować na tyle, na ile potrafiła, warząc proste eliksiry (w ich przypadku łatwiej było o składniki niż w przypadku wywarów bardziej skomplikowanych), oferując rozmowę i zrozumienie ludziom, którzy także dużo stracili, oraz niekiedy zabawiając dzieci pokazami animagii. Na miarę możliwości i na prośbę kilku zatroskanych matek próbowała też angażować się w udzielanie lekcji kilku magicznym dzieciakom z pobliskich chat, które osiągnęły odpowiedni wiek, i opowiadała im o eliksirach, astronomii, transmutacji, zielarstwie i opiece nad magicznymi stworzeniami. To pomagało jej mniej myśleć o własnych smutkach i poczuciu beznadziei, zwłaszcza gdy demonstrowała animagię lub transmutacyjne czary, co dawało jej także możliwość do ćwiczeń. Od początku sierpnia zgodnie z postanowieniem zdradzonym Steffenowi ćwiczyła transmutacyjne inkantacje, by odkurzyć zaniedbane przez okres najsilniejszej depresji umiejętności.
Tego dnia miała jednak odwiedzić ją Kerstin, na której zobaczenie Charlie z utęsknieniem czekała. Nie dane im było długo pracować razem, bo krótko po tym, jak Charlie podjęła pracę w lecznicy, musiała przestać się w niej pojawiać przez listy gończe, ale zdążyły się wówczas zapoznać. Gdyby miały więcej czasu, może zdążyłyby się nawet zaprzyjaźnić? Były w końcu w tym samym wieku. Kerstin wydawała jej się też mniej odległa niż Justine, której siła, odwaga i umiejętności budziły w niej duże onieśmielenie i zawsze czuła się w jej pobliżu nieswojo z powodu tego, że była jej przeciwieństwem – osobą słabą, lękliwą i kompletnie nie potrafiącą walczyć. Więcej wspólnego widziała więc w charłaczej siostrze gwardzistki, zwłaszcza teraz, kiedy Justine została uprowadzona przez ich wrogów. Sama też w końcu straciła swoją starszą, odważniejszą i gotową jej bronić siostrę, ale dla Just na szczęście wciąż istniała nadzieja. Oczywiście, że Charlie martwiła się o Tonks, odkąd po raz pierwszy usłyszała od kogoś, co się wydarzyło. I zdawała sobie sprawę, że będzie musiała stanowić dla Kerstin wsparcie.
Zawczasu przygotowała się na jej przybycie, robiąc porządek w chatce, by nie przestraszyć koleżanki rozgardiaszem. Musiała przygotować jej też miejsce do spania na kanapie w części głównej, skoro możliwym było, że pozostanie na noc. Upiekła nawet ciasteczka, korzystając z tego, że przed ucieczką do Oazy nabyła podstawy kulinarnych umiejętności. Ciastka nie były piękne, tym bardziej, że dostępność pewnych produktów była w Oazie ograniczona i Charlie musiała pracować na tym, co miała pod ręką, ale nie były też beznadziejne.
Kiedy Kerry pojawiła się w jej chatce, Charlie przywitała ją serdecznie.
- Cieszę się, że zgodziłaś się zajrzeć. Czy to Michael dostarczył cię do Oazy? – zapytała, lekko odsuwając stopą kota cisnącego się do drzwi i otworzyła je szerzej, by przepuścić Kerstin. – Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci obecność kotów. I nie zdziw się, jeśli w nocy znajdziesz na swoim posłaniu pufka – zaznaczyła, by przygotować ją na obecność zwierząt, niemożliwą do uniknięcia na małej, ograniczonej przestrzeni oazowej chatynki. W kornwalijskim domku miały więcej swobody, tu wszyscy byli stłoczeni razem: Charlie, cztery koty, pufek i sowa. – Może napijesz się herbaty? – zaproponowała, zachęcając ją, by gdzieś usiadła. – Mam też trochę ciasteczek, które zrobiłam. Nie są zbyt piękne, ale da się zjeść.
Pytanie tylko, czy Kerstin w ogóle miała ochotę na ciasteczka, gdy z pewnością trapił ją ogromny smutek i lęk? Spojrzała na nią czujnie, chcąc okazać jej jak najlepsze wsparcie. Nikomu z Zakonników, sojuszników ani mieszkańców Oazy z pewnością nie był obojętny los Justine, o której nadal nie było wieści, a wrogowie mogli jej robić dosłownie wszystko. I Charlie, obok odczuwania lęku o Zakonniczkę, czuła też strach o bezpieczeństwo swoje i wszystkich mieszkańców Oazy – bo co, jeśli tamci dowiedzą się o tym miejscu, i ostatni bezpieczny obszar w kraju przestanie taki być? Dokąd wtedy pójdą? Pragnęła wierzyć, że Just jest twarda i że Zakonnicy znajdą sposób, żeby ją możliwie szybko uwolnić, choć zarazem pojawiły się w głowie obawy o tych, którzy po nią pójdą i także znajdą się w niebezpieczeństwie.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Chyba zaczynała powoli przechodzić do porządku dziennego z rzeczywistością - nie godzić się z nią ani akceptować, to było niemożliwe, ale przestała budzić się każdego dnia z nowym atakiem paniki, gdy po nocy koszmarów o zostaniu zupełnie samej w domu na wieczność zamiast pokrzepiających myśli spadała na nią znów i znów okrutna prawda. Bo mógł przecież przyjść taki moment, że zostanie zupełnie sama. I czy ten moment nie był bliżej niż dalej?
No ale przynajmniej dość zebrała sił, żeby zacząć chodzić na pojedyncze dyżury w lecznicy. Myła się też regularnie, chodziła w czystych ubraniach, choć nie zawsze dopasowanych kolorami. O włosy tylko jakoś tak nie mogła zacząć dbać lepiej, bo miała wrażenie, że jak pozwala im układać się swobodnie, odstawać tu i tam, to w lustrze bardziej przypominają Just.
Przede wszystkim jednak wróciła do pełnienia warty na straży porządku w domu. Roboty i tak nie było równie dużo, co poprzednio, od kiedy liczba domowników zmniejszyła się do jednej, mało wymagającej dziewczyny i mężczyzny rzadko bywającego w nim dłużej niż kilka godzin w nocy. Chciałaby, żeby Hannah wróciła, może wtedy aż tak nie doskwierałaby jej samotność, ale po tym wszystkim nie miała odwagi ani tupetu wysyłać do niej takiej prośby.
Spędzenie weekendu w Oazie u Charlene Leighton było więc doskonałą okazją do tego, żeby porozmawiać z kimś spokojnie, odpocząć, zawalczyć z dysforią. Zwłaszcza po tym wszystkim, co przeczytała w listach, czuła, że być może znajdą wspólny język, że może akurat Charlie nie będzie przeszkadzać, że Kerstin popadała czasami w chwile zawieszenia, nie mogła znaleźć słów, znienacka pogrążała się we łzach.
- Witaj, Charlie! - powiedziała, gdy tylko dziewczyna otworzyła jej drzwi. Wyglądała nieco lepiej niż zapamiętała z wianków, ale wciąż szczuplej niż w czasach, gdy miały jeszcze okazję codziennie widywać się w lecznicy. To nic, ona na pewno też zauważyła, że Kerry daleko było do dawnego entuzjazmu, do schludności, dbałości o szczegóły. - Tak, Michael mi pomógł. Ja... bardzo się cieszę, że mnie zaprosiłaś - Niezręcznie wzruszyła ramionami.
Ubrała się w nieco cieplejszą sukienką, pasującą do wietrznej pogody na wyspie, zabrała też torbę, do której upchała piżamę, jeden kocyk, trochę ubrań, a do tego bochen domowego chleba i słoik powideł żurawinowych. Nie wypadało przychodzić w gości z pustymi rękoma.
- Czy czuję ciasteczka? - zapytała z bladym uśmiechem, a potem westchnęła, pochylając się w kierunku wyglądającego zza drzwi kotka. - Co za śliczne maleństwo! Jak ma na imię? - W odpowiedzi na pytanie prędko pokręciła głową: - Ależ skąd, uwielbiam koty! Sama mam jednego, nazywa się Tom. Ale nie wiem, co to pufek. Brzmi... miło - Zarumieniła się. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek przyjdzie taki moment, że czarodziejski świat przestanie ją zaskakiwać. - Chętnie się napiję. I spróbuję. Sama trochę piekę, ale ostatnio... - Urwała, wciągnęła głęboko powietrze i zmieniła temat. - Ale zrobiłam chleb, to taki prostszy przepis. I mam jeszcze słoik dżemu. Lubisz żurawinę? - Wyrzuciła wszystko z torby, rozglądając się przy okazji dyskretnie po niewielkim domku. - Bardzo tu przytulnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
No ale przynajmniej dość zebrała sił, żeby zacząć chodzić na pojedyncze dyżury w lecznicy. Myła się też regularnie, chodziła w czystych ubraniach, choć nie zawsze dopasowanych kolorami. O włosy tylko jakoś tak nie mogła zacząć dbać lepiej, bo miała wrażenie, że jak pozwala im układać się swobodnie, odstawać tu i tam, to w lustrze bardziej przypominają Just.
Przede wszystkim jednak wróciła do pełnienia warty na straży porządku w domu. Roboty i tak nie było równie dużo, co poprzednio, od kiedy liczba domowników zmniejszyła się do jednej, mało wymagającej dziewczyny i mężczyzny rzadko bywającego w nim dłużej niż kilka godzin w nocy. Chciałaby, żeby Hannah wróciła, może wtedy aż tak nie doskwierałaby jej samotność, ale po tym wszystkim nie miała odwagi ani tupetu wysyłać do niej takiej prośby.
Spędzenie weekendu w Oazie u Charlene Leighton było więc doskonałą okazją do tego, żeby porozmawiać z kimś spokojnie, odpocząć, zawalczyć z dysforią. Zwłaszcza po tym wszystkim, co przeczytała w listach, czuła, że być może znajdą wspólny język, że może akurat Charlie nie będzie przeszkadzać, że Kerstin popadała czasami w chwile zawieszenia, nie mogła znaleźć słów, znienacka pogrążała się we łzach.
- Witaj, Charlie! - powiedziała, gdy tylko dziewczyna otworzyła jej drzwi. Wyglądała nieco lepiej niż zapamiętała z wianków, ale wciąż szczuplej niż w czasach, gdy miały jeszcze okazję codziennie widywać się w lecznicy. To nic, ona na pewno też zauważyła, że Kerry daleko było do dawnego entuzjazmu, do schludności, dbałości o szczegóły. - Tak, Michael mi pomógł. Ja... bardzo się cieszę, że mnie zaprosiłaś - Niezręcznie wzruszyła ramionami.
Ubrała się w nieco cieplejszą sukienką, pasującą do wietrznej pogody na wyspie, zabrała też torbę, do której upchała piżamę, jeden kocyk, trochę ubrań, a do tego bochen domowego chleba i słoik powideł żurawinowych. Nie wypadało przychodzić w gości z pustymi rękoma.
- Czy czuję ciasteczka? - zapytała z bladym uśmiechem, a potem westchnęła, pochylając się w kierunku wyglądającego zza drzwi kotka. - Co za śliczne maleństwo! Jak ma na imię? - W odpowiedzi na pytanie prędko pokręciła głową: - Ależ skąd, uwielbiam koty! Sama mam jednego, nazywa się Tom. Ale nie wiem, co to pufek. Brzmi... miło - Zarumieniła się. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek przyjdzie taki moment, że czarodziejski świat przestanie ją zaskakiwać. - Chętnie się napiję. I spróbuję. Sama trochę piekę, ale ostatnio... - Urwała, wciągnęła głęboko powietrze i zmieniła temat. - Ale zrobiłam chleb, to taki prostszy przepis. I mam jeszcze słoik dżemu. Lubisz żurawinę? - Wyrzuciła wszystko z torby, rozglądając się przy okazji dyskretnie po niewielkim domku. - Bardzo tu przytulnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Doskonale wiedziała, jak to jest, gdy z domu nagle znika bliska osoba i następuje czas beznadziejnego oczekiwania na jakiekolwiek wieści. Spędziła pięć długich miesięcy nie wiedząc, czy jej siostra żyje i każdego dnia czekając z utęsknieniem na jej powrót, a umysł snuł rozmaite scenariusze odnośnie tego, co mogło się stać. Ludzie w otoczeniu w większości nie rozumieli tego, co czuła, niektórzy żartowali, twierdzili, że Vera po prostu uciekła, by się zabawić – a ona irytowała się i frustrowała, wiedząc doskonale, że jej siostra nigdy by tego nie zrobiła. Nigdy by jej nie porzuciła. Ale w marcu, dzień po pierwszym dniu wiosny, przyszedł pan Rineheart przynosząc tragiczne wieści – Vera znalazła się, ale martwa.
Tonksowie wiedzieli, co stało się z Justine, ale ta świadomość na pewno nie pomagała, kiedy wiedziało się, kto ją przetrzymuje. Charlie, czekając na przyjście Kerstin, rozmyślała o tym i zastanawiała się, jak powinna jej pomóc i czy w ogóle mogła w jakikolwiek sposób jej ulżyć.
Czy Justine była dla niej tym, czym dla Charlie kiedyś była Vera? Podejrzewała, że tak. Że silna, dzielna Just opiekowała się swoją charłaczą siostrą, tak jak Vera opiekowała się delikatną, bezbronną Charlie. A teraz obie zostały bez tych silnych, odważnych starszych sióstr.
Po otwarciu drzwi mogła od razu zauważyć, że Kerry, choć wyraźnie starała się jakoś trzymać, nie wyglądała zbyt dobrze, że zniknięcie Just odcisnęło na niej piętno. I natychmiast poczuła, jak wiele je łączy. Jak bardzo mogą się nawzajem zrozumieć, nie oczekując jedna od drugiej nie wiadomo czego.
- Wiem, jak ciężko jest być samej w takich chwilach i nie chciałam, żebyś była sama, gdy twoi bliscy zajmują się ważnymi sprawami. Za miesiąc minie rok, odkąd mojej siostry nie ma. Spędziłam wiele miesięcy samotnie czekając na wieści. – Kerstin co prawda miała braci, ale zapewne mieli mnóstwo swoich zajęć jako aurorzy, więc nie mogli poświęcać siostrze tyle czasu, ile potrzebowała. A krótki pobyt w Oazie mógł jej dobrze zrobić. Im obu przyda się odrobina kobiecego towarzystwa, w dodatku towarzystwa, które także pozostaje w cieniu, z dala od brutalnego i niebezpiecznego świata aurorów i innych osób walczących. – Ja mam cztery koty, przygarnęłam je jeszcze zanim tu trafiłam. Nie mogłam ich zostawić, więc trafiły do Oazy wraz ze mną… - Rozejrzała się po niewielkiej przestrzeni, aż wypatrzyła pufka, puszyste stworzenie wielkości królika o wyjątkowo długim języczku. – A to właśnie jest pufek – wskazała na zwierzątko siedzące na jednej z szafek i zlizującego resztki mąki pozostałej po przygotowywaniu ciastek. Pufki były wszystkożerne, więc kiedy w depresji nie chciało jej się sprzątać, przynajmniej nie borykała się z nadmierną ilością odpadków i kurzu.
Przyszykowała więc talerzyk z ciastkami, stuknęła też różdżką w emaliowany, staromodny czajnik, by zagrzać wodę na herbatę. Z wdzięcznością przyjęła chleb i dżem, na pewno się przydadzą.
- Jasne, że lubię. Chleb nadal wychodzi mi marnie, więc tym bardziej chętnie go przyjmę, będziemy miały co zjeść na kolację i jutro na śniadanie – ucieszyła się. Kiedyś, kiedy była wolna, pracowała i wiodła normalne życie, obecność w domu jedzenia była oczywista mimo że była beznadziejną kucharką dopóki zniknięcie Very nie zmusiło jej do podszkolenia się. A teraz, w Oazie, gdzie mieszkało tylu potrzebujących ludzi, to wcale nie było oczywiste, że miało się codziennie dostęp do świeżego pożywienia. Nieraz trzeba było kombinować, żeby je zdobyć. Nie codziennie jadała też ciepły obiad, czasem musiała wystarczyć pajda chleba z masłem. Dlatego wciąż nie potrafiła przytyć do dawnej wagi i nadal była chuda. Kiedy udawało się zdobyć mąkę i inne produkty do pieczenia, to była radość, bo można było zrobić chociaż proste ciasteczka lub właśnie chleb. Zimą pewnie będzie jeszcze trudniej o wszystko. Mieszkańców Oazy przybywało, a wojna wcale nie zbliżała się do końca. Charlie naprawdę żyła teraz bardzo skromnie i ubogo, bardziej niż kiedykolwiek. I była całkowicie zależna od innych, bo nie mogła samodzielnie wybrać się poza Oazę na jakiekolwiek zakupy. Wciąż miała w schowanej głęboko pod materacem skarpetce trochę galeonów, które jeszcze w marcu zdążyła wybrać z Gringotta oraz te zarobione później, już po ucieczce ze stolicy, i musiała bardzo je oszczędzać. Nie miała stałej pracy na pełen etat, a jedynie dorywczo przekazywała eliksiry do lecznicy Alexa, zaś te dla mieszkańców Oazy warzyła zwykle za darmo, a czasem za miskę ciepłej strawy.
- Starałam się jakoś urządzić na tej maleńkiej przestrzeni, stworzyć tu namiastkę domu, skoro możliwe, że spędzę tu długie lata – westchnęła z nostalgią, tęsknie rozmyślając zwłaszcza o swoim domu rodzinnym. Z pewną tęsknotą myślała nawet o tym, gdzie przez prawie sześć lat mieszkała w Londynie z Verą, oraz o tym, który w kwietniu nabyła w Kornwalii i gdzie miała zamiar osiąść na stałe, ale list gończy odebrał jej tę szansę. Tym sposobem domek w Oazie stał się czwartym miejscem zamieszkania w jej życiu, jeśli nie liczyć tych siedmiu lat w Hogwarcie. Musiała tu zamieszkać żeby przeżyć, a jako osoba poszukiwana w świecie poza Oazą była w śmiertelnym niebezpieczeństwie. – Każdego dnia tęsknię za tym dawnym życiem. Za rodzinną Kornwalią. Ale już prawie cztery miesiące mieszkam tutaj… I ani razu nie byłam na zewnątrz, poza Oazą. Czasem mam wrażenie jakbym znalazła się na innej planecie, jakby od domu dzieliły mnie miliony kilometrów. I że codzienność zwykłej szpitalnej alchemiczki, którą kiedyś byłam… wydarzyła się w jakimś innym życiu.
Tęskniła za tym, ale zarazem bała się świata na zewnątrz. Nie miałaby odwagi zmierzyć się z nim samotnie, zresztą potrzebowała pomocy w wejściu i wyjściu z Oazy. Nie mogła więc tak po prostu postanowić sobie, że wyjdzie, bo jak potem weszłaby z powrotem bez pomocy? A na zewnątrz każdy napotkany czarodziej mógł ją sprzedać ministerstwu. Czy Kerstin też żyła w podobnym strachu, jako siostra trzech Zakonników, w dodatku nie potrafiąca w ogóle władać magią obronną w nawet tak nikłym stopniu jak Charlie?
- Ale jakoś sobie radzę. Przynajmniej próbuję. A ty? Jak ty sobie z tym wszystkim radzisz? – zapytała ostrożnie, próbując wybadać czy nie zabrnęła zbyt daleko na grząski grunt, by w razie potrzeby szybko się wycofać. Może Kerstin nie chciała trudnych rozmów przywołujących bolesne myśli? A może wręcz przeciwnie, chciała z kimś porozmawiać o swoich trudnościach? Charlie z doświadczenia wiedziała, że unikanie pewnych tematów nie sprawia, że smutki magicznie znikają. Odpychanie bólu sprawiało tylko, że później wracał ze zdwojoną siłą.
Tonksowie wiedzieli, co stało się z Justine, ale ta świadomość na pewno nie pomagała, kiedy wiedziało się, kto ją przetrzymuje. Charlie, czekając na przyjście Kerstin, rozmyślała o tym i zastanawiała się, jak powinna jej pomóc i czy w ogóle mogła w jakikolwiek sposób jej ulżyć.
Czy Justine była dla niej tym, czym dla Charlie kiedyś była Vera? Podejrzewała, że tak. Że silna, dzielna Just opiekowała się swoją charłaczą siostrą, tak jak Vera opiekowała się delikatną, bezbronną Charlie. A teraz obie zostały bez tych silnych, odważnych starszych sióstr.
Po otwarciu drzwi mogła od razu zauważyć, że Kerry, choć wyraźnie starała się jakoś trzymać, nie wyglądała zbyt dobrze, że zniknięcie Just odcisnęło na niej piętno. I natychmiast poczuła, jak wiele je łączy. Jak bardzo mogą się nawzajem zrozumieć, nie oczekując jedna od drugiej nie wiadomo czego.
- Wiem, jak ciężko jest być samej w takich chwilach i nie chciałam, żebyś była sama, gdy twoi bliscy zajmują się ważnymi sprawami. Za miesiąc minie rok, odkąd mojej siostry nie ma. Spędziłam wiele miesięcy samotnie czekając na wieści. – Kerstin co prawda miała braci, ale zapewne mieli mnóstwo swoich zajęć jako aurorzy, więc nie mogli poświęcać siostrze tyle czasu, ile potrzebowała. A krótki pobyt w Oazie mógł jej dobrze zrobić. Im obu przyda się odrobina kobiecego towarzystwa, w dodatku towarzystwa, które także pozostaje w cieniu, z dala od brutalnego i niebezpiecznego świata aurorów i innych osób walczących. – Ja mam cztery koty, przygarnęłam je jeszcze zanim tu trafiłam. Nie mogłam ich zostawić, więc trafiły do Oazy wraz ze mną… - Rozejrzała się po niewielkiej przestrzeni, aż wypatrzyła pufka, puszyste stworzenie wielkości królika o wyjątkowo długim języczku. – A to właśnie jest pufek – wskazała na zwierzątko siedzące na jednej z szafek i zlizującego resztki mąki pozostałej po przygotowywaniu ciastek. Pufki były wszystkożerne, więc kiedy w depresji nie chciało jej się sprzątać, przynajmniej nie borykała się z nadmierną ilością odpadków i kurzu.
Przyszykowała więc talerzyk z ciastkami, stuknęła też różdżką w emaliowany, staromodny czajnik, by zagrzać wodę na herbatę. Z wdzięcznością przyjęła chleb i dżem, na pewno się przydadzą.
- Jasne, że lubię. Chleb nadal wychodzi mi marnie, więc tym bardziej chętnie go przyjmę, będziemy miały co zjeść na kolację i jutro na śniadanie – ucieszyła się. Kiedyś, kiedy była wolna, pracowała i wiodła normalne życie, obecność w domu jedzenia była oczywista mimo że była beznadziejną kucharką dopóki zniknięcie Very nie zmusiło jej do podszkolenia się. A teraz, w Oazie, gdzie mieszkało tylu potrzebujących ludzi, to wcale nie było oczywiste, że miało się codziennie dostęp do świeżego pożywienia. Nieraz trzeba było kombinować, żeby je zdobyć. Nie codziennie jadała też ciepły obiad, czasem musiała wystarczyć pajda chleba z masłem. Dlatego wciąż nie potrafiła przytyć do dawnej wagi i nadal była chuda. Kiedy udawało się zdobyć mąkę i inne produkty do pieczenia, to była radość, bo można było zrobić chociaż proste ciasteczka lub właśnie chleb. Zimą pewnie będzie jeszcze trudniej o wszystko. Mieszkańców Oazy przybywało, a wojna wcale nie zbliżała się do końca. Charlie naprawdę żyła teraz bardzo skromnie i ubogo, bardziej niż kiedykolwiek. I była całkowicie zależna od innych, bo nie mogła samodzielnie wybrać się poza Oazę na jakiekolwiek zakupy. Wciąż miała w schowanej głęboko pod materacem skarpetce trochę galeonów, które jeszcze w marcu zdążyła wybrać z Gringotta oraz te zarobione później, już po ucieczce ze stolicy, i musiała bardzo je oszczędzać. Nie miała stałej pracy na pełen etat, a jedynie dorywczo przekazywała eliksiry do lecznicy Alexa, zaś te dla mieszkańców Oazy warzyła zwykle za darmo, a czasem za miskę ciepłej strawy.
- Starałam się jakoś urządzić na tej maleńkiej przestrzeni, stworzyć tu namiastkę domu, skoro możliwe, że spędzę tu długie lata – westchnęła z nostalgią, tęsknie rozmyślając zwłaszcza o swoim domu rodzinnym. Z pewną tęsknotą myślała nawet o tym, gdzie przez prawie sześć lat mieszkała w Londynie z Verą, oraz o tym, który w kwietniu nabyła w Kornwalii i gdzie miała zamiar osiąść na stałe, ale list gończy odebrał jej tę szansę. Tym sposobem domek w Oazie stał się czwartym miejscem zamieszkania w jej życiu, jeśli nie liczyć tych siedmiu lat w Hogwarcie. Musiała tu zamieszkać żeby przeżyć, a jako osoba poszukiwana w świecie poza Oazą była w śmiertelnym niebezpieczeństwie. – Każdego dnia tęsknię za tym dawnym życiem. Za rodzinną Kornwalią. Ale już prawie cztery miesiące mieszkam tutaj… I ani razu nie byłam na zewnątrz, poza Oazą. Czasem mam wrażenie jakbym znalazła się na innej planecie, jakby od domu dzieliły mnie miliony kilometrów. I że codzienność zwykłej szpitalnej alchemiczki, którą kiedyś byłam… wydarzyła się w jakimś innym życiu.
Tęskniła za tym, ale zarazem bała się świata na zewnątrz. Nie miałaby odwagi zmierzyć się z nim samotnie, zresztą potrzebowała pomocy w wejściu i wyjściu z Oazy. Nie mogła więc tak po prostu postanowić sobie, że wyjdzie, bo jak potem weszłaby z powrotem bez pomocy? A na zewnątrz każdy napotkany czarodziej mógł ją sprzedać ministerstwu. Czy Kerstin też żyła w podobnym strachu, jako siostra trzech Zakonników, w dodatku nie potrafiąca w ogóle władać magią obronną w nawet tak nikłym stopniu jak Charlie?
- Ale jakoś sobie radzę. Przynajmniej próbuję. A ty? Jak ty sobie z tym wszystkim radzisz? – zapytała ostrożnie, próbując wybadać czy nie zabrnęła zbyt daleko na grząski grunt, by w razie potrzeby szybko się wycofać. Może Kerstin nie chciała trudnych rozmów przywołujących bolesne myśli? A może wręcz przeciwnie, chciała z kimś porozmawiać o swoich trudnościach? Charlie z doświadczenia wiedziała, że unikanie pewnych tematów nie sprawia, że smutki magicznie znikają. Odpychanie bólu sprawiało tylko, że później wracał ze zdwojoną siłą.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Strona 1 z 2 • 1, 2
Część główna
Szybka odpowiedź