Część główna
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Część główna
To główna część chaty. Nad nią znajduje się antresola z materacem do spania, tutaj zaś znajduje się wszystko pozostałe - poza prowizoryczną pracownią alchemiczną. Na jednej ze ścian stoją skromne, proste meble kuchenne. Na najbliższym ich oknie są doniczki z ziołami. Pod inną znajduje się fotel i kanapa czasy świetności dawno mające za sobą. Obok kanapy jest zbity z desek surowy, prosty regał, na którym alchemiczka umieściła te książki, które zdecydowała się zabrać do Oazy. Jest też stolik. Ozdób jest niewiele poza plecionym dywanikiem na podłodze i kilkoma obrazkami na ścianach. Wszystko tu jest naprawdę skromne, ale Charlie zadbała o to, by wnętrze pozostało w swej prostocie funkcjonalne, a ograniczona przestrzeń możliwie jak najlepiej wykorzystana.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Starała się w miarę możliwości skupiać na tym, co piękne i pozytywne - na widoku znajomych twarzy, ludzi posyłających w jej kierunku nieśmiałe uśmiechy, na dzieciach w Oazie ganiających za motylami, na szumie wody od strony wybrzeża i chwytającym za serce uroku małego domku Charlene. Niezwykle ciężko było jednak skupić myśli na tu i teraz, skoro serce tak uparcie rwało je w kierunku tego, co dawniejsze. Tam przecież, zaledwie kawałek stąd, przed miesiącem siedziały z Justine w kępie trawy, obserwując ludzi wracających na plażę po chwilach grozy i gratulując sobie nawzajem odwagi. A zapach ziół i widok szklanych fiolek z małymi porcjami ingrediencji przypominały, że nie tak wcale dawno lawirowała między regałami w lecznicy, bez jednej ponurej myśli, zdeterminowana i gotowa wejść na tę nową drogę, pomóc, zaangażować się.
Chciałaby poprawić Charlene humor, zamiast go pogarszać własnym brakiem nadziei, im więcej jednak mijało dni od porwania Justine, tym mniej wierzyła w to, że da się cofnąć czas i wrócić do tej chwiejnej równowagi, jaka towarzyszyła im początkiem lata.
- Dziękuję. Tak okropnie mi przykro, że musiałaś... czekać na wieści sama - powiedziała cienkim głosem, pochylając się i chwytając jednego kotka w dłonie. Miała do nich rękę, wiedziała, gdzie złapać, żeby go nie zdenerwować, po niedługiej chwili też odkryła, gdzie najbardziej chciał być głaskany. Dotyk miękkiego futra nieznacznie ją uspokajał. Pozwalał uniknąć przerażającej konkluzji, że być może wkrótce znajdzie się na miejscu Charlene, że też będzie musiała przetrwać najgorsze możliwe wieści. - Wygląda miło - powiedziała, wspinając się na palce, żeby dojrzeć pufka, na wszelki wypadek z odległości, bo z doświadczenia wiedziała, że nie wszystkie magiczne stworzenia lubiły towarzystwo mugoli. - Skąd wzięłaś pufka? Im się nadaje imiona? - pewna nie była, niektóre zwierzęta czarodziejów miały jakoby własną świadomość.
Przysiadła na skraju starej kanapy, starając się zwalczyć napięciowy ból mięśni. Stresowała się, wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała zacząć ten temat, ale nie chciała być pierwszą, która się go podejmie.
- Mogę cię nauczyć piec chleb. A ty mi pokażesz jak zrobiłaś swoje ciastka, na przykład. Wymienimy się przepisami - zasugerowała, bo to było coś, co mogła zrobić, czego należało się trzymać, żeby nie zwariować. Spodziewała się, że Charlene od razu zacznie ją odpytywać, lecz zamiast tego dziewczyna taktownie zaczęła od siebie i to dało Kerstin siły, żeby wziąć się w garść; natychmiast odczuła bowiem potrzebę wstawienia się za nią i zaoferowania wsparcia. - Londyn już nigdy nie będzie taki sam, to prawda. Uczyłam się tam, pracowałam. Tęsknię za tym. Naprawdę jednak od czterech miesięcy nie opuszczałaś Oazy? - Kerstin zagryzła usta. Pamiętając własny nastrój podczas zamknięcia, o ironio, w Kornwalii, wydało jej się to nieludzkie, niedobre. Prawda, Oaza była najlepszym schronieniem dla tych, którzy nie mieli gdzie zatrzymać się na stałe, ale każdy potrzebował czasem wyjść i odetchnąć w innym otoczeniu. Dla Kerstin była to Dolina Godryka, nie wyobrażała sobie siedzieć ciągle w zabezpieczonym zaklęciami domu. - Może powinnaś wrócić do nas, do lecznicy? Wiem, że jesteś poszukiwana, ale tam pracują też inni czarodzieje z list, byliby cię w stanie ochronić, tak jak ochraniają mnie - Rozłożyła dłonie. - Jakby ktoś tam wszedł, to ja bym w życiu nie dała rady nic zrobić, ale z innymi czarodziejami się czuję bezpiecznie. Lecznica jest dobrze zabezpieczona. Nie masz kogoś, kto mógłby cię tam zabierać z Oazy? Jakbyś się dobrze zakamuflowała, to nikt by cię nie rozpoznał, na pewno nie tam, Dolina Godryka to przecież wioska. Michael mi tam pozwala chodzić samej, nikt... - Zająknęła się i zamilkła. Nikt mi tam nie zrobił krzywdy, chciała powiedzieć, ale czy to byłaby prawda? Przez to wszystko, co wydarzyło się ostatnio z Justine, zaczęła zapominać, że ledwie parę dni wcześniej spotkała czarodzieja o zamiarach co najmniej wątpliwych. I miała wielkie szczęście, że udało jej się zbiec. - Jak ja sobie radzę? - powtórzyła głucho, gdy temat zboczył na ten, którego obawiała się najmocniej. - Myślę, że jest... w porządku - stwierdziła wreszcie cichym, łamiącym się głosem.
A potem przyłożyła dłoń do oczu, gdyż w kącikach zapiekły ją pierwsze tego dnia łzy. Późno. Zazwyczaj płakała przynajmniej raz już rano. Może naprawdę radziła sobie lepiej.
Chciałaby poprawić Charlene humor, zamiast go pogarszać własnym brakiem nadziei, im więcej jednak mijało dni od porwania Justine, tym mniej wierzyła w to, że da się cofnąć czas i wrócić do tej chwiejnej równowagi, jaka towarzyszyła im początkiem lata.
- Dziękuję. Tak okropnie mi przykro, że musiałaś... czekać na wieści sama - powiedziała cienkim głosem, pochylając się i chwytając jednego kotka w dłonie. Miała do nich rękę, wiedziała, gdzie złapać, żeby go nie zdenerwować, po niedługiej chwili też odkryła, gdzie najbardziej chciał być głaskany. Dotyk miękkiego futra nieznacznie ją uspokajał. Pozwalał uniknąć przerażającej konkluzji, że być może wkrótce znajdzie się na miejscu Charlene, że też będzie musiała przetrwać najgorsze możliwe wieści. - Wygląda miło - powiedziała, wspinając się na palce, żeby dojrzeć pufka, na wszelki wypadek z odległości, bo z doświadczenia wiedziała, że nie wszystkie magiczne stworzenia lubiły towarzystwo mugoli. - Skąd wzięłaś pufka? Im się nadaje imiona? - pewna nie była, niektóre zwierzęta czarodziejów miały jakoby własną świadomość.
Przysiadła na skraju starej kanapy, starając się zwalczyć napięciowy ból mięśni. Stresowała się, wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała zacząć ten temat, ale nie chciała być pierwszą, która się go podejmie.
- Mogę cię nauczyć piec chleb. A ty mi pokażesz jak zrobiłaś swoje ciastka, na przykład. Wymienimy się przepisami - zasugerowała, bo to było coś, co mogła zrobić, czego należało się trzymać, żeby nie zwariować. Spodziewała się, że Charlene od razu zacznie ją odpytywać, lecz zamiast tego dziewczyna taktownie zaczęła od siebie i to dało Kerstin siły, żeby wziąć się w garść; natychmiast odczuła bowiem potrzebę wstawienia się za nią i zaoferowania wsparcia. - Londyn już nigdy nie będzie taki sam, to prawda. Uczyłam się tam, pracowałam. Tęsknię za tym. Naprawdę jednak od czterech miesięcy nie opuszczałaś Oazy? - Kerstin zagryzła usta. Pamiętając własny nastrój podczas zamknięcia, o ironio, w Kornwalii, wydało jej się to nieludzkie, niedobre. Prawda, Oaza była najlepszym schronieniem dla tych, którzy nie mieli gdzie zatrzymać się na stałe, ale każdy potrzebował czasem wyjść i odetchnąć w innym otoczeniu. Dla Kerstin była to Dolina Godryka, nie wyobrażała sobie siedzieć ciągle w zabezpieczonym zaklęciami domu. - Może powinnaś wrócić do nas, do lecznicy? Wiem, że jesteś poszukiwana, ale tam pracują też inni czarodzieje z list, byliby cię w stanie ochronić, tak jak ochraniają mnie - Rozłożyła dłonie. - Jakby ktoś tam wszedł, to ja bym w życiu nie dała rady nic zrobić, ale z innymi czarodziejami się czuję bezpiecznie. Lecznica jest dobrze zabezpieczona. Nie masz kogoś, kto mógłby cię tam zabierać z Oazy? Jakbyś się dobrze zakamuflowała, to nikt by cię nie rozpoznał, na pewno nie tam, Dolina Godryka to przecież wioska. Michael mi tam pozwala chodzić samej, nikt... - Zająknęła się i zamilkła. Nikt mi tam nie zrobił krzywdy, chciała powiedzieć, ale czy to byłaby prawda? Przez to wszystko, co wydarzyło się ostatnio z Justine, zaczęła zapominać, że ledwie parę dni wcześniej spotkała czarodzieja o zamiarach co najmniej wątpliwych. I miała wielkie szczęście, że udało jej się zbiec. - Jak ja sobie radzę? - powtórzyła głucho, gdy temat zboczył na ten, którego obawiała się najmocniej. - Myślę, że jest... w porządku - stwierdziła wreszcie cichym, łamiącym się głosem.
A potem przyłożyła dłoń do oczu, gdyż w kącikach zapiekły ją pierwsze tego dnia łzy. Późno. Zazwyczaj płakała przynajmniej raz już rano. Może naprawdę radziła sobie lepiej.
Serce Charlie także rwało się ku temu, co było kiedyś. Temu, co utraciła. Nie było dnia, żeby nie rozmyślała o Verze czy o czasach dawnej beztroski. O spacerach po kornwalijskich plażach, o pracy alchemiczki w Mungu, o normalnym życiu zwyczajnej, młodej czarownicy mającej swoje życie, marzenia i plany. I mającej żywą siostrę. Tęskniła za tym, co straciła, przez co trudno było jej zaakceptować to, co jest, i przez to od miesięcy cierpiała na depresję. Rozpaczała nad ogromną niesprawiedliwością tego, co ją spotykało: że umarła jej siostra, że była niesłusznie poszukiwana choć nic złego nie zrobiła, że jej rodzice musieli uciec za granicę, żeby nie skrzywdzono ich z jej powodu. Rozpaczała też nad tym, co spotykało innych. Tylu ludzi w Oazie straciło bliskich. Tylu czarodziejów i mugoli ginęło dlatego, że nie odpowiadali władzy. Świat stawał na głowie, wartości moralne upadały i nie wiadomo było, kiedy to piekło się skończy.
Justine także była jedną z wielu ofiar niesprawiedliwego systemu. Jej schwytanie było ciosem dla jej rodziny oraz całego Zakonu. Charlie bardzo współczuła Kerstin i Michaelowi tego, z czym musieli się teraz borykać. Do tego nigdy nie powinno dojść.
- Było mi ciężko, to prawda. A przez problemy z tym, że jesienią nie można było się teleportować, aż do zniszczenia anomalii przez Zakon, nie mogłam zbyt często odwiedzać rodziców. W Londynie trzymała mnie praca w Mungu, nie mogłam jej tak po prostu porzucić... – odpowiedziała. Była więc sama, musząc pozostawać blisko pracy, a także w miejscu, do którego Vera zapewne wróciłaby, gdyby tylko mogła, tak więc czuła się w obowiązku czekać na nią dopóki nie dowiedziała się o jej śmierci. Wtedy podjęła decyzję o opuszczeniu Londynu, zaś Bezksiężycowa Noc zmusiła ją do porzucenia pracy z dnia na dzień i bez żadnego słowa wyjaśnienia wobec przełożonych i współpracowników. Podzieliła się tym wyznaniem, chcąc by Kerstin poczuła, że ona nie musi być sama ze swoim bólem. I że Charlie była gotowa jej wysłuchać jako ktoś, kto wie, jak czuje się osoba, której siostra pewnego dnia nie wraca do domu.
- Pufek mieszkał w moim kornwalijskim domku wtedy, kiedy się wprowadziłam. Ktoś go tam zostawił, więc go przygarnęłam. I oczywiście można im nadawać imiona. To oswojone zwierzątko, zupełnie niegroźne, poza tym, że lubi w nocy wkładać języczek do nosa śpiącego czarodzieja. Nic gorszego jednak cię z jego strony nie spotka – wyjaśniła. Niektóre magiczne stworzenia były groźne, ale pufki były nieszkodliwe i łagodne. Nie trzymała w swoim domku nic bardziej groźnego od czwórki zwykłych, niemagicznych kotów. Uśmiechnęła się lekko, widząc że Kerry już pochwyciła jednego z nich, żeby go wygłaskać.
- Jasne, możemy się wymienić – zgodziła się. Zawsze przydadzą się nowe przepisy, skoro musiała dbać o swoje wyżywienie i to z uwzględnieniem ograniczonych możliwości Oazy. – Ja w Londynie zamieszkałam po skończeniu Hogwartu, by mieć blisko na kurs alchemiczny. Moim prawdziwym domem była Kornwalia, skąd pochodzę, ale i w Londynie razem z Verą przeżyłyśmy wiele dobrych chwil. Brakuje mi tego, jakim Londyn i cały nasz kraj był kiedyś. – Kiedyś, kiedy wszystko było normalne. Teraz życie dalekie było od normalności i bezpieczeństwa, a każdy obcy czarodziej, który by ją rozpoznał, mógł nieść zgubę. W oczach obcych ludzi była chodzącym workiem galeonów. I choć wielu z nich dawniej byłoby nieszkodliwych, to teraz suma oferowana za jej głowę mogłaby skusić nie tylko ich wrogów, ale i wielu ludzi którzy w gruncie rzeczy nie byli źli, ale pragnęli zapewnić godne życie i bezpieczeństwo swoim bliskim. – To nie takie proste, zwłaszcza że lecznica znajduje się tak daleko stąd. Alex i Just są metamorfomagami, mogą zmieniać wygląd kiedy chcą. Ja tak nie umiem. Umiem zmienić się w kota, ale nie mogę pracować jako kot. Nie potrafię też obronić się przed złem. Poza tym ktoś musiałby każdorazowo towarzyszyć mi przy wyjściu z Oazy i wejściu do niej z powrotem. Nie chcę być dla nikogo kłopotem, każdy ma mnóstwo swoich obowiązków. – Istniało tak wiele przeszkód uniemożliwiających normalną pracę. Opuszczanie Oazy codziennie byłoby kłopotem dla niej i dla innych, tym bardziej że chodziło o to, żeby mieszkańcy raczej stąd nie wychodzili. Jak by to wyglądało, gdyby każdy sobie wychodził, by pracować lub spotykać się z ludźmi spoza Oazy? Tym bardziej, że każdy z nich po schwytaniu stanowiłby zagrożenie dla reszty. – Gdyby mnie złapano, ściągnęłabym niebezpieczeństwo nie tylko na siebie, ale i na każdego innego Zakonnika i mieszkańca Oazy. Nie mogę do tego dopuścić. Bezpieczniej jest, jak warzę eliksiry tutaj – pokręciła głową. Bezpieczeństwo jej i innych było ważniejsze niż samorealizacja i praca. Poza tym nie chciała skończyć jak Just, tym bardziej, że w przeciwieństwie do Just była słaba i pękłaby już pierwszego dnia. – Muszę tu zostać, choć nie ukrywam, fajnie byłoby choć raz w miesiącu się gdzieś wyrwać, pooglądać trochę świata poza Oazą… Oczywiście z dala od ludzi. Nie mogę bywać wśród czarodziejów, skoro każdy zna moją twarz. Jestem dla nich teraz poszukiwaną zbrodniarką – ostatnie dwa słowa niemal wypluła, wsączając w nie ogromny żal i poczucie niesprawiedliwości.
Żadna z osób będących na listach gończych nie powinna na nich figurować. Powinni się tam znajdować prawdziwi zbrodniarze – Rycerze Walpurgii.
Zauważyła od razu, że Kerstin mija się z prawdą, tym bardziej, że w jej oczach pojawiły się łzy. Jak w oczach Charlie po zaginięciu i śmierci Very. Do tej pory zdarzało jej się rozklejać, ilekroć coś przypomniało jej o siostrze. Doskonale znała to uczucie i rozumiała.
- Wiem, że nie – rzekła cicho, podchodząc bliżej, żeby ją objąć. – Ale to naturalne w takiej sytuacji. Bardzo chciałabym potrafić ci jakoś pomóc – szepnęła, obejmując ją lekko. – Dla Justine wciąż jest nadzieja. Zakon na pewno jej tak nie zostawi, spróbują ją uwolnić. Zobaczysz. Dopóki nie ogłoszono jej śmierci, możemy mieć nadzieję, że żyje i walczy, i że pewnego dnia wróci. Jest jedną z najsilniejszych osób, jakie poznałam.
Zdawała sobie sprawę, że żadne próby pocieszenia nie mogą prawdziwie ukoić smutku Kerry. Tylko powrót Just mógł ją ukoić. Ale musieli trzymać się nadziei, bo co innego im pozostało? Ona też pięć miesięcy żyła nadzieją. W końcu jej ją odebrano, ale dla Justine wciąż była szansa. Była pewna, że Zakonnicy szykują jakiś plan, choć odkąd odeszła z organizacji, nie była w nic wtajemniczana. Nie nalegała na to, woląc nie znać żadnych sekretów. Im mniej postronnych osób znało plany organizacji, tym lepiej. Podobnie jak inne osoby zależne od Zakonu musiała pokładać nadzieję w ich sile i umiejętnościach.
Justine także była jedną z wielu ofiar niesprawiedliwego systemu. Jej schwytanie było ciosem dla jej rodziny oraz całego Zakonu. Charlie bardzo współczuła Kerstin i Michaelowi tego, z czym musieli się teraz borykać. Do tego nigdy nie powinno dojść.
- Było mi ciężko, to prawda. A przez problemy z tym, że jesienią nie można było się teleportować, aż do zniszczenia anomalii przez Zakon, nie mogłam zbyt często odwiedzać rodziców. W Londynie trzymała mnie praca w Mungu, nie mogłam jej tak po prostu porzucić... – odpowiedziała. Była więc sama, musząc pozostawać blisko pracy, a także w miejscu, do którego Vera zapewne wróciłaby, gdyby tylko mogła, tak więc czuła się w obowiązku czekać na nią dopóki nie dowiedziała się o jej śmierci. Wtedy podjęła decyzję o opuszczeniu Londynu, zaś Bezksiężycowa Noc zmusiła ją do porzucenia pracy z dnia na dzień i bez żadnego słowa wyjaśnienia wobec przełożonych i współpracowników. Podzieliła się tym wyznaniem, chcąc by Kerstin poczuła, że ona nie musi być sama ze swoim bólem. I że Charlie była gotowa jej wysłuchać jako ktoś, kto wie, jak czuje się osoba, której siostra pewnego dnia nie wraca do domu.
- Pufek mieszkał w moim kornwalijskim domku wtedy, kiedy się wprowadziłam. Ktoś go tam zostawił, więc go przygarnęłam. I oczywiście można im nadawać imiona. To oswojone zwierzątko, zupełnie niegroźne, poza tym, że lubi w nocy wkładać języczek do nosa śpiącego czarodzieja. Nic gorszego jednak cię z jego strony nie spotka – wyjaśniła. Niektóre magiczne stworzenia były groźne, ale pufki były nieszkodliwe i łagodne. Nie trzymała w swoim domku nic bardziej groźnego od czwórki zwykłych, niemagicznych kotów. Uśmiechnęła się lekko, widząc że Kerry już pochwyciła jednego z nich, żeby go wygłaskać.
- Jasne, możemy się wymienić – zgodziła się. Zawsze przydadzą się nowe przepisy, skoro musiała dbać o swoje wyżywienie i to z uwzględnieniem ograniczonych możliwości Oazy. – Ja w Londynie zamieszkałam po skończeniu Hogwartu, by mieć blisko na kurs alchemiczny. Moim prawdziwym domem była Kornwalia, skąd pochodzę, ale i w Londynie razem z Verą przeżyłyśmy wiele dobrych chwil. Brakuje mi tego, jakim Londyn i cały nasz kraj był kiedyś. – Kiedyś, kiedy wszystko było normalne. Teraz życie dalekie było od normalności i bezpieczeństwa, a każdy obcy czarodziej, który by ją rozpoznał, mógł nieść zgubę. W oczach obcych ludzi była chodzącym workiem galeonów. I choć wielu z nich dawniej byłoby nieszkodliwych, to teraz suma oferowana za jej głowę mogłaby skusić nie tylko ich wrogów, ale i wielu ludzi którzy w gruncie rzeczy nie byli źli, ale pragnęli zapewnić godne życie i bezpieczeństwo swoim bliskim. – To nie takie proste, zwłaszcza że lecznica znajduje się tak daleko stąd. Alex i Just są metamorfomagami, mogą zmieniać wygląd kiedy chcą. Ja tak nie umiem. Umiem zmienić się w kota, ale nie mogę pracować jako kot. Nie potrafię też obronić się przed złem. Poza tym ktoś musiałby każdorazowo towarzyszyć mi przy wyjściu z Oazy i wejściu do niej z powrotem. Nie chcę być dla nikogo kłopotem, każdy ma mnóstwo swoich obowiązków. – Istniało tak wiele przeszkód uniemożliwiających normalną pracę. Opuszczanie Oazy codziennie byłoby kłopotem dla niej i dla innych, tym bardziej że chodziło o to, żeby mieszkańcy raczej stąd nie wychodzili. Jak by to wyglądało, gdyby każdy sobie wychodził, by pracować lub spotykać się z ludźmi spoza Oazy? Tym bardziej, że każdy z nich po schwytaniu stanowiłby zagrożenie dla reszty. – Gdyby mnie złapano, ściągnęłabym niebezpieczeństwo nie tylko na siebie, ale i na każdego innego Zakonnika i mieszkańca Oazy. Nie mogę do tego dopuścić. Bezpieczniej jest, jak warzę eliksiry tutaj – pokręciła głową. Bezpieczeństwo jej i innych było ważniejsze niż samorealizacja i praca. Poza tym nie chciała skończyć jak Just, tym bardziej, że w przeciwieństwie do Just była słaba i pękłaby już pierwszego dnia. – Muszę tu zostać, choć nie ukrywam, fajnie byłoby choć raz w miesiącu się gdzieś wyrwać, pooglądać trochę świata poza Oazą… Oczywiście z dala od ludzi. Nie mogę bywać wśród czarodziejów, skoro każdy zna moją twarz. Jestem dla nich teraz poszukiwaną zbrodniarką – ostatnie dwa słowa niemal wypluła, wsączając w nie ogromny żal i poczucie niesprawiedliwości.
Żadna z osób będących na listach gończych nie powinna na nich figurować. Powinni się tam znajdować prawdziwi zbrodniarze – Rycerze Walpurgii.
Zauważyła od razu, że Kerstin mija się z prawdą, tym bardziej, że w jej oczach pojawiły się łzy. Jak w oczach Charlie po zaginięciu i śmierci Very. Do tej pory zdarzało jej się rozklejać, ilekroć coś przypomniało jej o siostrze. Doskonale znała to uczucie i rozumiała.
- Wiem, że nie – rzekła cicho, podchodząc bliżej, żeby ją objąć. – Ale to naturalne w takiej sytuacji. Bardzo chciałabym potrafić ci jakoś pomóc – szepnęła, obejmując ją lekko. – Dla Justine wciąż jest nadzieja. Zakon na pewno jej tak nie zostawi, spróbują ją uwolnić. Zobaczysz. Dopóki nie ogłoszono jej śmierci, możemy mieć nadzieję, że żyje i walczy, i że pewnego dnia wróci. Jest jedną z najsilniejszych osób, jakie poznałam.
Zdawała sobie sprawę, że żadne próby pocieszenia nie mogą prawdziwie ukoić smutku Kerry. Tylko powrót Just mógł ją ukoić. Ale musieli trzymać się nadziei, bo co innego im pozostało? Ona też pięć miesięcy żyła nadzieją. W końcu jej ją odebrano, ale dla Justine wciąż była szansa. Była pewna, że Zakonnicy szykują jakiś plan, choć odkąd odeszła z organizacji, nie była w nic wtajemniczana. Nie nalegała na to, woląc nie znać żadnych sekretów. Im mniej postronnych osób znało plany organizacji, tym lepiej. Podobnie jak inne osoby zależne od Zakonu musiała pokładać nadzieję w ich sile i umiejętnościach.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Kerstin zdawała sobie sprawę, że sytuacja w Londynie zaczęła psuć się na długo przed wypędzeniem z niego wszystkich mugoli i czarodziei mugolskiego pochodzenia - chociaż rodzeństwo już wcześniej, z perspektywy czasu pewnie rozsądnie, odesłało ją do Kornwalii, to i owo przebijało się w listach, a jeżeli nawet nie, wystarczyło dorwać się do odpowiedniej gazety, aby poczytać o tym wszystkim z niemagicznej perspektywy; perspektywy, w której wszystko wydawało się po stokroć bardziej przerażające.
- Mnie chyba ominęły te wszystkie... anomalie i problemy z teleportacją - przebąknęła trochę niemądrze, bo będąc sobą raczej i tak nie miałaby żadnej możliwości pojawiać się i znikać bez asysty odpowiednio doświadczonego czarodzieja. - Strasznie mi przykro, że nie mogłaś się widywać z rodzicami. Wiem, że to daleka droga, sama spędziłam w Kornwalii trochę czasu przed kwietniem, ukrywałam się tam z tatą - Opuściła wzrok, nagle zawstydzona tym, że uciekła od tego, za czym Charlene tak mocno tęskniła; wszystko było kwestią perspektywy, czyż nie? - Wróciłam pociągiem, a to więcej jak doba jazdy. Też pracowałam w szpitalu. Może na trochę innym stanowisku... - Uśmiechnęła się niemrawo. - ...ale rozumiem, że tam cholernie ciężko się doprosić o wolne. - Nie teraz, nie w tych czasach, gdy walki już przed wojną zbierały swe żniwo, gdy społeczeństwo niemagicznych nie zdążyło jeszcze podnieść się z kolan po tym, co miało miejsce w latach czterdziestych.
Usiadła na kanapie, zsuwając pantofle i podwijając nogi pod siebie. Na podołku sukienki ułożyła sobie kota, bo przyjemniej, pewniej czuła się, mogąc choć częściowo skupić na drapaniu niewinnego stworzenia za uchem. Uśmiechnęła się przy tym zachęcająco do Charlie; zaprosiłaby ją pewnie, by usiadła obok niej, ale trochę głupio było kogoś zapraszać w jego własnym domu.
- Lubi wkładać język do... - powtórzyła cicho, unosząc brwi ze szczerym zaskoczeniem. To była bardzo, cóż, wyjątkowa cecha, ale jak wszystko w świecie czarodziejów, także i zachowanie ich zwierzątek najwyraźniej musiało odbiegać od znanych Kerstin norm tak daleko, jak to tylko możliwe. Wciąż, uznała pufka za wyjątkowo urocze stworzenie, wyglądało też na bardzo puchate i mimowolnie zastanawiała się, czy będzie przed nią uciekać podobnie jak psidwaki. - Czy pufkom przeszkadza towarzystwo niemagicznych? Kiedy ostatnio spotkałam się z psidwakiem, to mnie strasznie podrapał - wyznała ponuro. - Pufek wygląda na miłego, ale wolę się upewnić.
Nie dziwiła się Charlene w ogóle, że tęskni za dawną Anglią, za pokojem. To była zdrowa, a przy tym paradoksalnie wyniszczająca reakcja ludzi, których serce było utkane z wrażliwości i empatii, a nie ze stali. Wykorzystała okazję, by wyciągnąć rękę i złapać koleżankę za dłoń, pokrzepiająco ścisnąć ciepłe palce. Nic więcej nie dało się zrobić, nic nie dało się powiedzieć. W niektórych przypadkach słowa to było po prostu zbyt mało.
- Mi też tego brakuje - szepnęła. - Ale boję się, że nawet jak zwyciężymy, to nic nie będzie już takie samo.
Wysłuchała wątpliwości dziewczyny w milczeniu, kiwając głową ze zrozumieniem, choć nie wszystko było dla niej podobnie jasne. Doskonale potrafiła utożsamić się z lękiem, z parszywą nieufnością, do jakiej czasami przymuszały okoliczności, ale tak bardzo by chciała, aby dziewczyna nie dusiła się dłużej w metaforycznej samotności, że nie mogła się powstrzymać przed drążeniem tematu i szukaniem rozwiązania.
- A w Oazie nie mieszka nikt... kto też pracuje w lecznicy? - zapytała niepewnie. - Poza tym, nie musisz pracować jako kot, w lecznicy jest bezpiecznie - dodała z naiwną pewnością, bo poza domem w Exmoor, akurat tam nigdy nie spotkało ją nic wzbudzającego choćby zaczyn lęku. Być może ten stan nie będzie trwał wiecznie. Prawdopodobnie nie będzie. Ale tam zawsze pozostawało na warcie wielu magów, którzy byli gotowi stanąć do obrony słabszych i rannych. - A mogłabyś zmieniać się w kota na przykład tylko na drogę. Wtedy nikt by cię nie rozpoznał. - Wzruszyła ramionami, nie mając pewności, czy to w ogóle może mieć sens. Chciałaby, żeby miało. Potem łagodnie tknęła Charlie łokciem. - To już chyba wiem, dlaczego tak uwielbiasz koty - wyznała lżejszym tonem. Zdążyła już spotkać przynajmniej jednego animaga, więc fakt umiejętności przemiany w zwierzę nie wprawiał jej w tak olbrzymi szok. Wciąż jednak ciekawa była, jak dokładnie wygląda taka przemiana z bliska, po prostu wstydziła się spytać. Być może Charlie dostrzegła te blade rumieńce i cień uśmiechu, przywodzące na myśl dziecko czekające na prezent? - Kiedy jesteś kotem, to normalnie wszystko słyszysz i rozumiesz? Wybacz, że pytam, po prostu... no wiesz, nie znam się na tym. - Westchnęła z zażenowaniem.
Żal spowodowany listami gończymi był w słowach Charlene tak wyraźny, że Kerry instynktownie sięgnęła ramieniem dalej i ostrożnie, nienapastliwie, przytuliła się do boku dziewczyny, opierając policzek na jej ramieniu. Dobrze, że to zrobiła, bo już chwilę później zaczęła rozklejać się na wspomnienie nieobecnej Justine - pozwoliła przygarnąć się do uścisku i również objęła dziewczynę ramionami, mocząc łzami kołnierzyk jej szaty.
- Wiem, że masz rację. - wydusiła, z trudem hamując szloch; nie mogła sobie pozwolić całkiem zboczyć w ten kierunek, bo jak już zacznie, nie będzie się mogła uspokoić. - Ja się po prostu okro-opnie boję, że oni ją tam zniszczą. - Oczywiście, że Justine była najsilniejszą osobą, jaką znały, Kerstin uważała tak samo, ale każdy miał przecież swoje granice. - Wie-emy, że jest w celi. Sama i może... może nawet w tej chwili ją torturu-ują. To jest nie do zniesienia. Boli tak bardzo, jakby mi ktoś rozrywał serce. - Wzięła głębszy oddech, zaciągając się słodkawym zapachem Charlene i niezdarnie ocierając mokre ślady, które zostawiła jej na ubraniach.
Naprawdę powinna wziąć się w garść.
- Mnie chyba ominęły te wszystkie... anomalie i problemy z teleportacją - przebąknęła trochę niemądrze, bo będąc sobą raczej i tak nie miałaby żadnej możliwości pojawiać się i znikać bez asysty odpowiednio doświadczonego czarodzieja. - Strasznie mi przykro, że nie mogłaś się widywać z rodzicami. Wiem, że to daleka droga, sama spędziłam w Kornwalii trochę czasu przed kwietniem, ukrywałam się tam z tatą - Opuściła wzrok, nagle zawstydzona tym, że uciekła od tego, za czym Charlene tak mocno tęskniła; wszystko było kwestią perspektywy, czyż nie? - Wróciłam pociągiem, a to więcej jak doba jazdy. Też pracowałam w szpitalu. Może na trochę innym stanowisku... - Uśmiechnęła się niemrawo. - ...ale rozumiem, że tam cholernie ciężko się doprosić o wolne. - Nie teraz, nie w tych czasach, gdy walki już przed wojną zbierały swe żniwo, gdy społeczeństwo niemagicznych nie zdążyło jeszcze podnieść się z kolan po tym, co miało miejsce w latach czterdziestych.
Usiadła na kanapie, zsuwając pantofle i podwijając nogi pod siebie. Na podołku sukienki ułożyła sobie kota, bo przyjemniej, pewniej czuła się, mogąc choć częściowo skupić na drapaniu niewinnego stworzenia za uchem. Uśmiechnęła się przy tym zachęcająco do Charlie; zaprosiłaby ją pewnie, by usiadła obok niej, ale trochę głupio było kogoś zapraszać w jego własnym domu.
- Lubi wkładać język do... - powtórzyła cicho, unosząc brwi ze szczerym zaskoczeniem. To była bardzo, cóż, wyjątkowa cecha, ale jak wszystko w świecie czarodziejów, także i zachowanie ich zwierzątek najwyraźniej musiało odbiegać od znanych Kerstin norm tak daleko, jak to tylko możliwe. Wciąż, uznała pufka za wyjątkowo urocze stworzenie, wyglądało też na bardzo puchate i mimowolnie zastanawiała się, czy będzie przed nią uciekać podobnie jak psidwaki. - Czy pufkom przeszkadza towarzystwo niemagicznych? Kiedy ostatnio spotkałam się z psidwakiem, to mnie strasznie podrapał - wyznała ponuro. - Pufek wygląda na miłego, ale wolę się upewnić.
Nie dziwiła się Charlene w ogóle, że tęskni za dawną Anglią, za pokojem. To była zdrowa, a przy tym paradoksalnie wyniszczająca reakcja ludzi, których serce było utkane z wrażliwości i empatii, a nie ze stali. Wykorzystała okazję, by wyciągnąć rękę i złapać koleżankę za dłoń, pokrzepiająco ścisnąć ciepłe palce. Nic więcej nie dało się zrobić, nic nie dało się powiedzieć. W niektórych przypadkach słowa to było po prostu zbyt mało.
- Mi też tego brakuje - szepnęła. - Ale boję się, że nawet jak zwyciężymy, to nic nie będzie już takie samo.
Wysłuchała wątpliwości dziewczyny w milczeniu, kiwając głową ze zrozumieniem, choć nie wszystko było dla niej podobnie jasne. Doskonale potrafiła utożsamić się z lękiem, z parszywą nieufnością, do jakiej czasami przymuszały okoliczności, ale tak bardzo by chciała, aby dziewczyna nie dusiła się dłużej w metaforycznej samotności, że nie mogła się powstrzymać przed drążeniem tematu i szukaniem rozwiązania.
- A w Oazie nie mieszka nikt... kto też pracuje w lecznicy? - zapytała niepewnie. - Poza tym, nie musisz pracować jako kot, w lecznicy jest bezpiecznie - dodała z naiwną pewnością, bo poza domem w Exmoor, akurat tam nigdy nie spotkało ją nic wzbudzającego choćby zaczyn lęku. Być może ten stan nie będzie trwał wiecznie. Prawdopodobnie nie będzie. Ale tam zawsze pozostawało na warcie wielu magów, którzy byli gotowi stanąć do obrony słabszych i rannych. - A mogłabyś zmieniać się w kota na przykład tylko na drogę. Wtedy nikt by cię nie rozpoznał. - Wzruszyła ramionami, nie mając pewności, czy to w ogóle może mieć sens. Chciałaby, żeby miało. Potem łagodnie tknęła Charlie łokciem. - To już chyba wiem, dlaczego tak uwielbiasz koty - wyznała lżejszym tonem. Zdążyła już spotkać przynajmniej jednego animaga, więc fakt umiejętności przemiany w zwierzę nie wprawiał jej w tak olbrzymi szok. Wciąż jednak ciekawa była, jak dokładnie wygląda taka przemiana z bliska, po prostu wstydziła się spytać. Być może Charlie dostrzegła te blade rumieńce i cień uśmiechu, przywodzące na myśl dziecko czekające na prezent? - Kiedy jesteś kotem, to normalnie wszystko słyszysz i rozumiesz? Wybacz, że pytam, po prostu... no wiesz, nie znam się na tym. - Westchnęła z zażenowaniem.
Żal spowodowany listami gończymi był w słowach Charlene tak wyraźny, że Kerry instynktownie sięgnęła ramieniem dalej i ostrożnie, nienapastliwie, przytuliła się do boku dziewczyny, opierając policzek na jej ramieniu. Dobrze, że to zrobiła, bo już chwilę później zaczęła rozklejać się na wspomnienie nieobecnej Justine - pozwoliła przygarnąć się do uścisku i również objęła dziewczynę ramionami, mocząc łzami kołnierzyk jej szaty.
- Wiem, że masz rację. - wydusiła, z trudem hamując szloch; nie mogła sobie pozwolić całkiem zboczyć w ten kierunek, bo jak już zacznie, nie będzie się mogła uspokoić. - Ja się po prostu okro-opnie boję, że oni ją tam zniszczą. - Oczywiście, że Justine była najsilniejszą osobą, jaką znały, Kerstin uważała tak samo, ale każdy miał przecież swoje granice. - Wie-emy, że jest w celi. Sama i może... może nawet w tej chwili ją torturu-ują. To jest nie do zniesienia. Boli tak bardzo, jakby mi ktoś rozrywał serce. - Wzięła głębszy oddech, zaciągając się słodkawym zapachem Charlene i niezdarnie ocierając mokre ślady, które zostawiła jej na ubraniach.
Naprawdę powinna wziąć się w garść.
Rzeczywiście, źle działo się już wcześniej – ale wcześniej to nie dotykało jej bezpośrednio. Mimo przynależności do Zakonu Feniksa nie była świadoma pełnej powagi sytuacji i długo wierzyła w to, że skoro przecież tylko warzyła eliksiry, to nie powinno jej nic grozić. Nie angażowała się w najbardziej niebezpieczne misje, nie szukała guza, postrzegała Zakon bardziej jako grupę przyjaciół złączonych wspólnymi poglądami – a że przyjaciołom należało pomagać, to warzyła eliksiry i kiedyś chodziła na spotkania organizacji, a nawet na niektóre misje dostosowane do jej możliwości. Gdyby w kwietniu ubiegłego roku, kiedy znajomy zaproponował jej dołączenie do Zakonu, wiedziała jak to wszystko się potoczy, odmówiłaby i poprosiła o usunięcie wspomnienia tamtej rozmowy. Nie chciałaby narażać swojego i swoich bliskich życia. Ale wtedy to wszystko nie było ani w ułamku tak poważne jak dziś, więc dała się skusić, bo przecież co złego mogło wyniknąć z warzenia mikstur dla przyjaciół? Nie mogła wiedzieć, że zgadzając się na dołączenie wydaje na siebie wyrok, bo pewnego dnia pomimo jej daleko posuniętej ostrożności i zachowawczości ktoś dowiedział się o jej przynależności. Poszukiwano jej, mylnie zakładając, że stanowiła jakiekolwiek zagrożenie. Stawiano ją w jednym szeregu z dzielnymi gwardzistami i innymi walczącymi Zakonnikami, co świadczyło o tym, że choć wróg znał jej personalia, to nie wiedział, że tak naprawdę nie stanowiła żadnego zagrożenia, bo nie miała zielonego pojęcia o walce i nie przetrwałaby nawet minuty prawdziwego pojedynku. Dlatego właśnie nie miała zamiaru chwytać za różdżkę i walczyć za wolność swoją i innych, ukryła się więc w Oazie i czekała, aż ktoś inny ocali świat. Ona się do tego nie nadawała. Nie pisała się na to ani teraz, ani kiedyś. To nie tak miało wyglądać. Zrezygnowała więc z członkostwa w Zakonie, przestała chodzić na misje i spotkania, choć nadal oferowała swoje eliksiry oraz wiedzę jako sojusznik.
- Kornwalię dzieli od Londynu może paręset kilometrów, wątpię by podróż trwała więcej niż dobę – rzekła; w końcu nawet mugolskie środki transportu nie mogły być aż tak powolne, prawda? Ostatecznie podróż pociągiem z Londynu do położonego w odległej Szkocji Hogwartu trwała raptem kilka godzin, a Kornwalia była o wiele bliżej. Chyba że mugolskie pociągi były dużo wolniejsze niż ten zaczarowany, ale nigdy nie jechała mugolskim. Co, jeśli faktycznie mugole potrzebowali aż doby, by pokonać dystans między Londynem a Kornwalią? – Ale latanie na miotle też trwałoby kilka godzin, to zbyt długo, poza tym nie umiem zbyt dobrze latać, nie na takie dystanse. A że miałam bardzo dużo pracy w Mungu, to nie było kiedy wybierać się do rodziny, chyba że akurat miałam wolny weekend. A nie zawsze miałam, bo czasem zapotrzebowanie na eliksiry było tak duże, że musiałam pracować codziennie.
Zamieszkanie z rodzicami przy niemożności teleportacji też nie wchodziło w grę, bo podróżowanie w tę i z powrotem na miotle trwałoby zbyt długo, i byłoby zbyt niebezpieczne przy anomalnej pogodzie. Musiałaby nie spać, a cały czas spędzać w pracy lub w podróży. Pozostała zatem w Londynie, blisko swojej pracy, i tym sposobem i ona, i rodzice przeżywali swój ból po zaginięciu Very oddzielnie. Oni byli w Kornwalii, w rodzinnym Tinworth, a ona intensywnie pracowała, próbując zagłuszyć swoją rozpacz i lęk. A później los odebrał jej ostatecznie nie tylko siostrę, ale i pracę. A potem i z rodzicami musiała się rozstać, bo byli zmuszeni uciekać za granicę. I wylądowała samotnie w Oazie, nie mając obok siebie nikogo bliskiego poza swoimi zwierzętami. Rzeczywiście, magiczne stworzenia z punktu widzenia niemagicznych musiały wydawać się dziwaczne.
Uśmiechnęła się leciutko, widząc jak Kerstin sadowi się z kotem na kolanach. Usiadła obok, ciesząc się, że miała towarzystwo.
- Raczej nie powinno, ale nigdy dotąd nie miałam tu niemagicznych gości, więc nie sprawdzałam – rzekła, spoglądając na pufka, który póki co wydawał się w żaden sposób nie reagować na gościa, pochłonięty zlizywaniem resztek. Koty za to interesowały się o wiele bardziej, wyraźnie zaciekawione nową osobą w swojej małej przestrzeni.
Tutaj, w tym malutkim domku, w bezpiecznej Oazie, na moment można było zapomnieć o grozie świata, ale ona wciąż czaiła się na zewnątrz, nie pozwalając się zignorować na długo. A już na pewno nie im, skoro obie wiele straciły przez tą wojnę.
- Pewnie nie – zgodziła się smętnie. – Wojna w nas zostanie nawet kiedy się skończy. Bo nie zapomnimy o tym, co nas spotkało, a nasi utraceni bliscy już nie wrócą.
Vera nie wróci, a więc życie bez niej nie będzie takie samo. Mogła odzyskać dom, pracę i wolność, ale nie siostrę. No i nie wiadomo, jak będzie wyglądał ten nowy świat, i jak będą funkcjonować w nim mocno poranieni psychicznie ludzie.
- Nie wiem. Chyba nie, reszta pracowników lecznicy mieszka pewnie w Dolinie Godryka lub gdzieś w pobliżu – zamyśliła się. – Zakonnicy zwykle nie decydują się na zamieszkanie w Oazie, chyba że naprawdę nie mają wyboru. – Jak ona. Jako poszukiwana nie mogła tak po prostu chodzić po świecie i się narażać, skoro nie potrafiła walczyć. Ale ci, którzy potrafili i którzy mieli więcej niż ona odwagi, nie decydowali się na to. Oaza pozostawała przede wszystkim miejscem dla tych, którzy nie potrafili obronić się sami. Jak Charlie i wielu innych uciekinierów sprowadzonych do zbudowanych naprędce chatek. Przewagę mieszkańców stanowiły kobiety i dzieci, wielu mężczyzn już zabrała wojna bądź wciąż walczyli. – Do lecznicy przychodzą różni ludzie. Każdy może uznać, że warto mnie wydać za pięć tysięcy galeonów, które dla wielu byłyby szansą na spokojne i godne życie. A wtedy w niebezpieczeństwie będę nie tylko ja, ale i wy wszyscy. Nie jestem odważna, po prostu się boję i wolę zostać tutaj.
Nie mogła tak ryzykować. Panicznie bała się podzielenia losu Just, ale i tego, że przez nią ucierpieliby inni. Dlatego musiało pozostać tak jak jest.
- Nie wrócę do lecznicy póki wojna się nie skończy, mogę jedynie warzyć eliksiry tutaj i je wysyłać. Choć po wojnie, jeśli Zakon ją wygra, to raczej wrócę do Munga. Jeśli przegra… To cóż, i tak wszyscy skończymy martwi – zaśmiała się nerwowo, ale wcale nie było jej teraz wesoło. Rozluźniła się dopiero wtedy, kiedy temat rozmowy zszedł na animagię. – Uwielbienie do kotów było najpierw, animagii nauczyłam się później. Kocham koty odkąd tylko pamiętam, w moim domu było ich mnóstwo, mama potrafiła z nimi rozmawiać, więc jej umiejętności przyciągały do niej te zwierzęta. Ja nie odziedziczyłam daru, ale że lubiłam transmutację, to po skończeniu Hogwartu postanowiłam nauczyć się zmieniać w zwierzę. I pewnego dnia się udało, choć wcale nie musiałam zostać kotem, równie dobrze magia mogła mnie zmieniać w żabę, mysz lub cokolwiek.
To było cudowne zrządzenie losu, że jej postacią animagiczną był kot, choć o jakąś skrzydlatą postać też by się nie pogniewała. Wygodnie byłoby móc zmieniać się w ptaka.
- Kiedy się zmieniam zachowuję swoją świadomość, nadal rozumiem to, co się do mnie mówi i co się wokół mnie dzieje – wyjaśniła. – Ale jednocześnie moje emocje stają się prostsze, mniej skomplikowane, więc animagia często pomagała mi… kiedy było mi źle.
Po zaginięciu Very często zmieniała się w kota, żeby uciec od trudnych emocji. Teraz niewątpliwie im obu dobrze zrobiłaby taka przemiana w zwierzęta, ale Kerstin nie miała takiej możliwości. Obie więc musiały znieść swoje emocje w ludzkiej postaci. Przylgnęły do siebie, szukając wsparcia i pocieszenia w swojej obecności. Doskonale rozumiała, że dla Kerry to musiało być okropnie trudne. Straciła już matkę, a teraz musiała bać się o siostrę, której życie było w wielkim niebezpieczeństwie.
- Też się o nią boję – szepnęła. Może nigdy nie były blisko, ale Charlie bała się o nią tak, jak zapewne bali się wszyscy Zakonnicy i sojusznicy. Bo choć Tonks była silna, to jak wiele zdoła wytrzymać? Nie była niezniszczalnym posągiem, a wciąż tylko człowiekiem. I nawet najsilniejsi ludzie mieli swoje granice, a ich wrogowie byli zdolni do wszystkiego. Zaś Tonksowie nie mogli obecnie zrobić dla Just nic, pozostawało im tylko czekać na to, aż Zakon ją uwolni. Zakonnicy byli jedyną nadzieją. – Na pewno już układają jakiś plan. Muszą wszystko przygotować, bo nie pomogą jej, jeśli sami dadzą się złapać. Ale miejmy nadzieję, że wyruszą już niedługo i że wkrótce Justine wróci do domu. Wiem, jakie to trudne, jak bardzo pewnie pragniesz coś dla niej zrobić, ale… musimy po prostu czekać.
Ona czekała na wieści o swojej siostrze pięć miesięcy, drżąc o jej los, nie wiedząc, czy ktoś też jej nie zrobił krzywdy. W jej przypadku wieści były złe, dla Just wciąż istniała szansa. Gdyby chciano ją zabić, zapewne zrobiono by to na pokaz, tak aby cały kraj wiedział, że poszukiwaną zbrodniarkę spotkała kara. Ale to, że nic nie było wiadomo, też nie było dobre, bo mogło się z nią teraz dziać dosłownie wszystko. I ta niepewność wyniszczała jej bliskich najmocniej, co wyraźnie widziała po Kerstin i co pamiętała z własnego doświadczenia.
- Kornwalię dzieli od Londynu może paręset kilometrów, wątpię by podróż trwała więcej niż dobę – rzekła; w końcu nawet mugolskie środki transportu nie mogły być aż tak powolne, prawda? Ostatecznie podróż pociągiem z Londynu do położonego w odległej Szkocji Hogwartu trwała raptem kilka godzin, a Kornwalia była o wiele bliżej. Chyba że mugolskie pociągi były dużo wolniejsze niż ten zaczarowany, ale nigdy nie jechała mugolskim. Co, jeśli faktycznie mugole potrzebowali aż doby, by pokonać dystans między Londynem a Kornwalią? – Ale latanie na miotle też trwałoby kilka godzin, to zbyt długo, poza tym nie umiem zbyt dobrze latać, nie na takie dystanse. A że miałam bardzo dużo pracy w Mungu, to nie było kiedy wybierać się do rodziny, chyba że akurat miałam wolny weekend. A nie zawsze miałam, bo czasem zapotrzebowanie na eliksiry było tak duże, że musiałam pracować codziennie.
Zamieszkanie z rodzicami przy niemożności teleportacji też nie wchodziło w grę, bo podróżowanie w tę i z powrotem na miotle trwałoby zbyt długo, i byłoby zbyt niebezpieczne przy anomalnej pogodzie. Musiałaby nie spać, a cały czas spędzać w pracy lub w podróży. Pozostała zatem w Londynie, blisko swojej pracy, i tym sposobem i ona, i rodzice przeżywali swój ból po zaginięciu Very oddzielnie. Oni byli w Kornwalii, w rodzinnym Tinworth, a ona intensywnie pracowała, próbując zagłuszyć swoją rozpacz i lęk. A później los odebrał jej ostatecznie nie tylko siostrę, ale i pracę. A potem i z rodzicami musiała się rozstać, bo byli zmuszeni uciekać za granicę. I wylądowała samotnie w Oazie, nie mając obok siebie nikogo bliskiego poza swoimi zwierzętami. Rzeczywiście, magiczne stworzenia z punktu widzenia niemagicznych musiały wydawać się dziwaczne.
Uśmiechnęła się leciutko, widząc jak Kerstin sadowi się z kotem na kolanach. Usiadła obok, ciesząc się, że miała towarzystwo.
- Raczej nie powinno, ale nigdy dotąd nie miałam tu niemagicznych gości, więc nie sprawdzałam – rzekła, spoglądając na pufka, który póki co wydawał się w żaden sposób nie reagować na gościa, pochłonięty zlizywaniem resztek. Koty za to interesowały się o wiele bardziej, wyraźnie zaciekawione nową osobą w swojej małej przestrzeni.
Tutaj, w tym malutkim domku, w bezpiecznej Oazie, na moment można było zapomnieć o grozie świata, ale ona wciąż czaiła się na zewnątrz, nie pozwalając się zignorować na długo. A już na pewno nie im, skoro obie wiele straciły przez tą wojnę.
- Pewnie nie – zgodziła się smętnie. – Wojna w nas zostanie nawet kiedy się skończy. Bo nie zapomnimy o tym, co nas spotkało, a nasi utraceni bliscy już nie wrócą.
Vera nie wróci, a więc życie bez niej nie będzie takie samo. Mogła odzyskać dom, pracę i wolność, ale nie siostrę. No i nie wiadomo, jak będzie wyglądał ten nowy świat, i jak będą funkcjonować w nim mocno poranieni psychicznie ludzie.
- Nie wiem. Chyba nie, reszta pracowników lecznicy mieszka pewnie w Dolinie Godryka lub gdzieś w pobliżu – zamyśliła się. – Zakonnicy zwykle nie decydują się na zamieszkanie w Oazie, chyba że naprawdę nie mają wyboru. – Jak ona. Jako poszukiwana nie mogła tak po prostu chodzić po świecie i się narażać, skoro nie potrafiła walczyć. Ale ci, którzy potrafili i którzy mieli więcej niż ona odwagi, nie decydowali się na to. Oaza pozostawała przede wszystkim miejscem dla tych, którzy nie potrafili obronić się sami. Jak Charlie i wielu innych uciekinierów sprowadzonych do zbudowanych naprędce chatek. Przewagę mieszkańców stanowiły kobiety i dzieci, wielu mężczyzn już zabrała wojna bądź wciąż walczyli. – Do lecznicy przychodzą różni ludzie. Każdy może uznać, że warto mnie wydać za pięć tysięcy galeonów, które dla wielu byłyby szansą na spokojne i godne życie. A wtedy w niebezpieczeństwie będę nie tylko ja, ale i wy wszyscy. Nie jestem odważna, po prostu się boję i wolę zostać tutaj.
Nie mogła tak ryzykować. Panicznie bała się podzielenia losu Just, ale i tego, że przez nią ucierpieliby inni. Dlatego musiało pozostać tak jak jest.
- Nie wrócę do lecznicy póki wojna się nie skończy, mogę jedynie warzyć eliksiry tutaj i je wysyłać. Choć po wojnie, jeśli Zakon ją wygra, to raczej wrócę do Munga. Jeśli przegra… To cóż, i tak wszyscy skończymy martwi – zaśmiała się nerwowo, ale wcale nie było jej teraz wesoło. Rozluźniła się dopiero wtedy, kiedy temat rozmowy zszedł na animagię. – Uwielbienie do kotów było najpierw, animagii nauczyłam się później. Kocham koty odkąd tylko pamiętam, w moim domu było ich mnóstwo, mama potrafiła z nimi rozmawiać, więc jej umiejętności przyciągały do niej te zwierzęta. Ja nie odziedziczyłam daru, ale że lubiłam transmutację, to po skończeniu Hogwartu postanowiłam nauczyć się zmieniać w zwierzę. I pewnego dnia się udało, choć wcale nie musiałam zostać kotem, równie dobrze magia mogła mnie zmieniać w żabę, mysz lub cokolwiek.
To było cudowne zrządzenie losu, że jej postacią animagiczną był kot, choć o jakąś skrzydlatą postać też by się nie pogniewała. Wygodnie byłoby móc zmieniać się w ptaka.
- Kiedy się zmieniam zachowuję swoją świadomość, nadal rozumiem to, co się do mnie mówi i co się wokół mnie dzieje – wyjaśniła. – Ale jednocześnie moje emocje stają się prostsze, mniej skomplikowane, więc animagia często pomagała mi… kiedy było mi źle.
Po zaginięciu Very często zmieniała się w kota, żeby uciec od trudnych emocji. Teraz niewątpliwie im obu dobrze zrobiłaby taka przemiana w zwierzęta, ale Kerstin nie miała takiej możliwości. Obie więc musiały znieść swoje emocje w ludzkiej postaci. Przylgnęły do siebie, szukając wsparcia i pocieszenia w swojej obecności. Doskonale rozumiała, że dla Kerry to musiało być okropnie trudne. Straciła już matkę, a teraz musiała bać się o siostrę, której życie było w wielkim niebezpieczeństwie.
- Też się o nią boję – szepnęła. Może nigdy nie były blisko, ale Charlie bała się o nią tak, jak zapewne bali się wszyscy Zakonnicy i sojusznicy. Bo choć Tonks była silna, to jak wiele zdoła wytrzymać? Nie była niezniszczalnym posągiem, a wciąż tylko człowiekiem. I nawet najsilniejsi ludzie mieli swoje granice, a ich wrogowie byli zdolni do wszystkiego. Zaś Tonksowie nie mogli obecnie zrobić dla Just nic, pozostawało im tylko czekać na to, aż Zakon ją uwolni. Zakonnicy byli jedyną nadzieją. – Na pewno już układają jakiś plan. Muszą wszystko przygotować, bo nie pomogą jej, jeśli sami dadzą się złapać. Ale miejmy nadzieję, że wyruszą już niedługo i że wkrótce Justine wróci do domu. Wiem, jakie to trudne, jak bardzo pewnie pragniesz coś dla niej zrobić, ale… musimy po prostu czekać.
Ona czekała na wieści o swojej siostrze pięć miesięcy, drżąc o jej los, nie wiedząc, czy ktoś też jej nie zrobił krzywdy. W jej przypadku wieści były złe, dla Just wciąż istniała szansa. Gdyby chciano ją zabić, zapewne zrobiono by to na pokaz, tak aby cały kraj wiedział, że poszukiwaną zbrodniarkę spotkała kara. Ale to, że nic nie było wiadomo, też nie było dobre, bo mogło się z nią teraz dziać dosłownie wszystko. I ta niepewność wyniszczała jej bliskich najmocniej, co wyraźnie widziała po Kerstin i co pamiętała z własnego doświadczenia.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Kerstin nie zdawała sobie w pełni sprawy z tego, jak wielkim ciężarem stawały się listy gończe dla tych, którzy na froncie wojennym znaleźli się przypadkiem, wyłącznie z dobrej woli. Stosunek rządu do, jak to mawiano, organizacji terrorystycznej Zakonu, był jej równocześnie bardzo bliski i niezwykle odległy. Żyła z poszukiwaniami i niesprawiedliwością na co dzień, ponieważ zarówno jej siostra jak i najbliżsi przyjaciele rodziny się na tych listach znajdowali - z czasem dychający w kark lęk zaczynał powszednieć, stawał dobrze poznanym towarzyszem. Wciąż dusił, mącił w głowie, ale jak nieuleczalna choroba, człowiek albo uczył się z nią żyć albo umierał przedwcześnie, dobity brakiem nadziei. Z drugiej jednak strony, nijak nie umiałaby się postawić na miejscu kogoś, kogo życie zostało w ten sposób bezpośrednio zagrożone. Straciła pracę w Londynie, mieszkanie, znajomych, to prawda, ale nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek czarodzieje mieli zacząć postrzegać ją w kategoriach celu, jakiegoś abstrakcyjnego zagrożenia. Charlene również nie miała w sobie niczego groźnego i Kerstin nie rozumiała, jakim trzeba było być perfidnym i okrutnym, by szczuć ludzi na siebie nawzajem za same jedynie okazywanie pomocy rannym.
Jeżeli czarodzieje potrzebowali jakichś zmian, to w swoim prawie międzynarodowym i wojennym. Magowie i mugole powinni czerpać od siebie nawzajem to, co najlepsze - świat magii potrzebował własnego Krzyża Genewskiego. Żadna wojna nie powinna angażować szpitali. Tonks sama przyłączyłaby się do wielkiej akcji sanitarnej, gdyby walczący po stronie Londynu nie byli tacy bezlitośni. Bezrozumni.
- Hmmm, może - wymamrotała, wyciągając z kieszeni fartucha haftowaną w pszczoły chusteczkę, którą otarła lepkie policzki. - Może przesadziłam, jechałam w nocy i sporą część podróży przespałam. Ale na pewno jechaliśmy całą noc. Przedziały były niezbyt wygodne, to strasznie męczące, tak jeździć - Kerstin nieszczególnie lubiła koleje, tak samo zresztą jak i samochody. W podróży zawsze robiło jej się niedobrze, a chociaż poznawanie nowych miejsc uznawała za świetne okazje do przygód, najbardziej preferowała chodzić na własnych, pewnych nogach, ewentualnie jeździć rowerem. A już najgorsza ze wszystkiego była teleportacja. - Och, wcale ci się nie dziwię. Czarodzieje wydają się bardzo lubić miotły, ale ja bym chyba nie dała rady. Rozumiem jeszcze polatać gdzieś nad ogródkiem, na boisku, ale tak daleko? To trzeba byłoby się wznieść strasznie wysoko! A jak się spadnie? A jak zabraknie powietrza? Nawet nie chcę o tym myśleć - Zadrżała i przygarnęła kotka bliżej. Zwierzątko mruczało i układało się pazurami na jej kolanach, chyba ją polubiło. Przynajmniej o to nie musiała się obawiać, ponieważ do pufka nadal zamierzała podchodzić z ostrożnością. Nie dlatego, że by nie chciała go uściskać i wymiętosić za to grube futerko, po prostu trudno było przewidzieć, co magiczne stworzonko może mieć w zanadrzu.
Siedziała u Charlene zaledwie kilkanaście minut, ale temat już zdążył zboczyć w rejony najbardziej intymne, uderzające w czułe tony i głęboko skrywane emocje. Kerstin nie czuła jednak związanego z tym braku komfortu; po raz pierwszy od dawna miała wrażenie, że może się wygadać, wypłakać i nikt nie będzie z tego powodu panikował. Bo tego obawiała się najbardziej, że własnymi łzami zepsuje nastrój innym, przede wszystkim Michaelowi, który sam przecież cierpiał w bezsilności. Charlene zdawała się rozumieć, że czasami łzy były potrzebne. Nie dało się ich zatrzymać, nie było też nad czym rozkładać rąk ani prosić o spokój.
- Okropnie mi przykro - szepnęła, mając na myśli siostrę Charlene i własną mamę i setki innych mniej lub bardziej anonimowych ofiar. Czy świat w ogóle kiedykolwiek o nich usłyszy? Czy uda się tknąć kamienne serca? - Tak sobie czasami myślę, że... gdyby na przykład moja mama wciąż żyła, to nie podobałoby jej się to wszystko. Strasznie by cierpiała. Zwłaszcza teraz, kiedy Justine... Może lepiej, że niczym nie musi się już martwić. - Zacisnęła usta i schowała twarz za blond puklami. - Nie zrozum mnie źle, nie musisz odpowiadać, jeżeli nie chcesz, ale jak myślisz, co by zrobiła twoja siostra, gdyby się dowiedziała, że... gdyby zobaczyła te listy?
Przyłożyła dłoń do serca i słuchała w zmartwieniu argumentacji dziewczyny do decyzji o pozostaniu w Oazie, mniej lub bardziej dobrowolnie. Z początku mimowolnie chciała zaprotestować, nie wierzyła w to, by ludzie, których tam leczyli, zwykle sami zepchnięci na margines, mogli się okazać tak bezduszni. Naprawdę odwdzięczyliby się w taki sposób? Czy to Kerstin była naiwna, że wciąż wierzyła w ludzką wdzięczność? Chociaż, gdyby miało tak być, to przecież nie jedna osoba z tych list w lecznicy się już przewinęła - poszukiwany "zbrodniarz" ją nawet założył i jak do tej pory... nawet nie chciała sobie wyobrażać dnia, w którym doszłoby do takiej zdrady.
Słowa o strachu tknęły jednak wrażliwością Kerstin na tyle, że zdecydowała się odpuścić, uszanować decyzję koleżanki i nie dopytywać więcej. Nikt przecież nie miał prawa jej zachęcać do robienia czegoś, co odbierałoby jej rozum ze stresu.
- Chyba wolałabym umrzeć niż żyć w świecie zbudowanym przez nich - powiedziała cicho, lecz pewnie, tak jakby w ogóle miała wybór w obliczu magów darzących mugoli wyłącznie nienawiścią. - Rozumiem twoje powody. Nie mogę cię zaprosić na spacer poza Oazą, nie zagwarantowałabym ci bezpieczeństwa, ale mogę obiecać, że jeżeli tylko będę na wyspie, to zajdę cię odwiedzić. - Ścisnęła dziewczynę pokrzepiająco za rękę.
Atmosfera rozrzedziła się nieznacznie, gdy temat zszedł na umiejętności Charlene. Zdołała się nawet blado uśmiechnąć i podniosła kota wyżej, aby spojrzeć mu w zmrużone zmęczeniem oczka.
- Twoja mama potrafi rozmawiać z kotami? - dopytała, przybliżając twarz do maluszka i prawie stykając się z nim nosem, jakby próbowała wyobrazić sobie, co takiego mógłby jej zdradzić. - Jak to działa? Normalne, mugolskie zwierzęta też mogą mówić? Mają myśli? - zarumieniła się wściekle, gdy zdała sobie sprawę z tych wszystkich rzeczy, z których czasami zwierzała się Tomowi, przekonana, że i tak niczego nie rozumie i pewnie nawet go to niezbyt obchodzi. Czy mógłby wyjawić je czarodziejowi? Aż jej się zrobiło gorąco. - To musi być coś niesamowitego, przybierać kocią formę. Jestem pewna, że jesteś przepięknym kotem - Nigdy nie spodziewała się, że będzie mieć okazję uraczyć kogokolwiek podobnym komplementem, ale... - Och... - westchnęła, gdy Charlie nadmieniła o prostszych emocjach. Czy sama by z czegoś podobnego skorzystała?
Podobno nie istniał wybór zwierzęcej formy, ale gdyby jednak, Kerstin z pewnością chciałaby zobaczyć, jak to jest być kretem, zakopać się pod ziemią i odpocząć od wszystkiego tego, co ponad gruntem.
Później kociątko zeskoczyło Kerstin z kolan, gdy wtuliła się mocno w ramiona Charlie i pozwoliła pocieszyć. Chyba nawet ono nie miało sił na taką ilość smutku. W gardle ją ścisnęło, nie miała pomysłu, co może odpowiedzieć, więc jedynie kiwała głową, ocierała cieknące bezustannie łzy i próbowała wyrównać rozedrgany oddech. Gdy nareszcie wciągnęła w płuca dość tlenu, by po otwarciu ust wyrzucić z siebie coś więcej niż łkające westchnienie, odsunęła się i wydmuchała nos w chusteczkę.
- Dziękuję, to dla mnie naprawdę wiele znaczy, że mogę tu być i że... - nieporadnie machnęła ramionami, nie mając pojęcia, jak ująć w słowa całość wdzięczności za to, że w tej niewielkiej chatce czuła się wyjątkowo szczerze. - Może coś zrobimy? Upieczemy ciastka albo... ja robię czasami na szydełku, chyba nawet wzięłam ze sobą. - Bladą, wychudłą dłonią sięgnęła po leżącą na ziemi torbę.
Jeżeli czarodzieje potrzebowali jakichś zmian, to w swoim prawie międzynarodowym i wojennym. Magowie i mugole powinni czerpać od siebie nawzajem to, co najlepsze - świat magii potrzebował własnego Krzyża Genewskiego. Żadna wojna nie powinna angażować szpitali. Tonks sama przyłączyłaby się do wielkiej akcji sanitarnej, gdyby walczący po stronie Londynu nie byli tacy bezlitośni. Bezrozumni.
- Hmmm, może - wymamrotała, wyciągając z kieszeni fartucha haftowaną w pszczoły chusteczkę, którą otarła lepkie policzki. - Może przesadziłam, jechałam w nocy i sporą część podróży przespałam. Ale na pewno jechaliśmy całą noc. Przedziały były niezbyt wygodne, to strasznie męczące, tak jeździć - Kerstin nieszczególnie lubiła koleje, tak samo zresztą jak i samochody. W podróży zawsze robiło jej się niedobrze, a chociaż poznawanie nowych miejsc uznawała za świetne okazje do przygód, najbardziej preferowała chodzić na własnych, pewnych nogach, ewentualnie jeździć rowerem. A już najgorsza ze wszystkiego była teleportacja. - Och, wcale ci się nie dziwię. Czarodzieje wydają się bardzo lubić miotły, ale ja bym chyba nie dała rady. Rozumiem jeszcze polatać gdzieś nad ogródkiem, na boisku, ale tak daleko? To trzeba byłoby się wznieść strasznie wysoko! A jak się spadnie? A jak zabraknie powietrza? Nawet nie chcę o tym myśleć - Zadrżała i przygarnęła kotka bliżej. Zwierzątko mruczało i układało się pazurami na jej kolanach, chyba ją polubiło. Przynajmniej o to nie musiała się obawiać, ponieważ do pufka nadal zamierzała podchodzić z ostrożnością. Nie dlatego, że by nie chciała go uściskać i wymiętosić za to grube futerko, po prostu trudno było przewidzieć, co magiczne stworzonko może mieć w zanadrzu.
Siedziała u Charlene zaledwie kilkanaście minut, ale temat już zdążył zboczyć w rejony najbardziej intymne, uderzające w czułe tony i głęboko skrywane emocje. Kerstin nie czuła jednak związanego z tym braku komfortu; po raz pierwszy od dawna miała wrażenie, że może się wygadać, wypłakać i nikt nie będzie z tego powodu panikował. Bo tego obawiała się najbardziej, że własnymi łzami zepsuje nastrój innym, przede wszystkim Michaelowi, który sam przecież cierpiał w bezsilności. Charlene zdawała się rozumieć, że czasami łzy były potrzebne. Nie dało się ich zatrzymać, nie było też nad czym rozkładać rąk ani prosić o spokój.
- Okropnie mi przykro - szepnęła, mając na myśli siostrę Charlene i własną mamę i setki innych mniej lub bardziej anonimowych ofiar. Czy świat w ogóle kiedykolwiek o nich usłyszy? Czy uda się tknąć kamienne serca? - Tak sobie czasami myślę, że... gdyby na przykład moja mama wciąż żyła, to nie podobałoby jej się to wszystko. Strasznie by cierpiała. Zwłaszcza teraz, kiedy Justine... Może lepiej, że niczym nie musi się już martwić. - Zacisnęła usta i schowała twarz za blond puklami. - Nie zrozum mnie źle, nie musisz odpowiadać, jeżeli nie chcesz, ale jak myślisz, co by zrobiła twoja siostra, gdyby się dowiedziała, że... gdyby zobaczyła te listy?
Przyłożyła dłoń do serca i słuchała w zmartwieniu argumentacji dziewczyny do decyzji o pozostaniu w Oazie, mniej lub bardziej dobrowolnie. Z początku mimowolnie chciała zaprotestować, nie wierzyła w to, by ludzie, których tam leczyli, zwykle sami zepchnięci na margines, mogli się okazać tak bezduszni. Naprawdę odwdzięczyliby się w taki sposób? Czy to Kerstin była naiwna, że wciąż wierzyła w ludzką wdzięczność? Chociaż, gdyby miało tak być, to przecież nie jedna osoba z tych list w lecznicy się już przewinęła - poszukiwany "zbrodniarz" ją nawet założył i jak do tej pory... nawet nie chciała sobie wyobrażać dnia, w którym doszłoby do takiej zdrady.
Słowa o strachu tknęły jednak wrażliwością Kerstin na tyle, że zdecydowała się odpuścić, uszanować decyzję koleżanki i nie dopytywać więcej. Nikt przecież nie miał prawa jej zachęcać do robienia czegoś, co odbierałoby jej rozum ze stresu.
- Chyba wolałabym umrzeć niż żyć w świecie zbudowanym przez nich - powiedziała cicho, lecz pewnie, tak jakby w ogóle miała wybór w obliczu magów darzących mugoli wyłącznie nienawiścią. - Rozumiem twoje powody. Nie mogę cię zaprosić na spacer poza Oazą, nie zagwarantowałabym ci bezpieczeństwa, ale mogę obiecać, że jeżeli tylko będę na wyspie, to zajdę cię odwiedzić. - Ścisnęła dziewczynę pokrzepiająco za rękę.
Atmosfera rozrzedziła się nieznacznie, gdy temat zszedł na umiejętności Charlene. Zdołała się nawet blado uśmiechnąć i podniosła kota wyżej, aby spojrzeć mu w zmrużone zmęczeniem oczka.
- Twoja mama potrafi rozmawiać z kotami? - dopytała, przybliżając twarz do maluszka i prawie stykając się z nim nosem, jakby próbowała wyobrazić sobie, co takiego mógłby jej zdradzić. - Jak to działa? Normalne, mugolskie zwierzęta też mogą mówić? Mają myśli? - zarumieniła się wściekle, gdy zdała sobie sprawę z tych wszystkich rzeczy, z których czasami zwierzała się Tomowi, przekonana, że i tak niczego nie rozumie i pewnie nawet go to niezbyt obchodzi. Czy mógłby wyjawić je czarodziejowi? Aż jej się zrobiło gorąco. - To musi być coś niesamowitego, przybierać kocią formę. Jestem pewna, że jesteś przepięknym kotem - Nigdy nie spodziewała się, że będzie mieć okazję uraczyć kogokolwiek podobnym komplementem, ale... - Och... - westchnęła, gdy Charlie nadmieniła o prostszych emocjach. Czy sama by z czegoś podobnego skorzystała?
Podobno nie istniał wybór zwierzęcej formy, ale gdyby jednak, Kerstin z pewnością chciałaby zobaczyć, jak to jest być kretem, zakopać się pod ziemią i odpocząć od wszystkiego tego, co ponad gruntem.
Później kociątko zeskoczyło Kerstin z kolan, gdy wtuliła się mocno w ramiona Charlie i pozwoliła pocieszyć. Chyba nawet ono nie miało sił na taką ilość smutku. W gardle ją ścisnęło, nie miała pomysłu, co może odpowiedzieć, więc jedynie kiwała głową, ocierała cieknące bezustannie łzy i próbowała wyrównać rozedrgany oddech. Gdy nareszcie wciągnęła w płuca dość tlenu, by po otwarciu ust wyrzucić z siebie coś więcej niż łkające westchnienie, odsunęła się i wydmuchała nos w chusteczkę.
- Dziękuję, to dla mnie naprawdę wiele znaczy, że mogę tu być i że... - nieporadnie machnęła ramionami, nie mając pojęcia, jak ująć w słowa całość wdzięczności za to, że w tej niewielkiej chatce czuła się wyjątkowo szczerze. - Może coś zrobimy? Upieczemy ciastka albo... ja robię czasami na szydełku, chyba nawet wzięłam ze sobą. - Bladą, wychudłą dłonią sięgnęła po leżącą na ziemi torbę.
Dla Charlie list gończy był ogromnym ciężarem i bardzo przykrym zdarzeniem, który złamał jej hart ducha nadwątlony utratą ukochanej siostry. Był ciosem, który powalił ją na ziemię zanim jeszcze zdążyła się podnieść po śmierci Very. Ci, którzy walczyli zapewne liczyli się z zagrożeniem. Aurorzy byli zagrożeni właściwie każdego dnia i dla nich nie było to nic nowego. Ale ona, zwykła alchemiczka z Munga, która z walką nie miała nic wspólnego? Jedyną jej winą było to, że chciała pomagać potrzebującym bez względu na ich krew. Tylko dlatego znalazła się na tych listach: bo chciała nieść pomoc innym, co widocznie dla ministerstwa samo w sobie było zbrodnią. Tak świat odpłacał jej się za dobroć i serce na dłoni. W czasach, w których żyli, osobom takim jak ona, słabym, niewinnym, dobrym i bezbronnym, było bardzo trudno. I byłoby jej trudno nawet bez ciążącego nad głową wyroku. A z nim… życie stawało się po prostu nie do zniesienia, i jedyną nadzieją przetrwania była Oaza. Bez opieki Zakonu nie była w stanie sobie poradzić, nie potrafiła obronić się sama, bo w pojedynku pokonałby ją nawet uczeń Hogwartu, nie wspominając o bezwzględnych, znających czarną magię wrogach, którzy zgnietliby ją jak muchę. Radzili sobie już z dużo silniejszymi od niej, dysponowali mocą, jakiej nie miał żaden Zakonnik, bo żaden z nich, tych dobrych, nie plugawił się czarną magią.
A Kerstin, choć może nie była poszukiwana, to nadal pozostawała siostrą poszukiwanej, a więc osobą równie zagrożoną. I także bezbronną, bo nie potrafiła w ogóle władać magią i wykrzesać z siebie nawet tak żałosnych czarów obronnych jak Charlie. Charlie mogła zmienić się w kota i uciec, a Kerstin nie mogła zrobić nic. A ich wrogowie nie mieli litości dla nikogo, bez mrugnięcia okiem zabijali każdego, kogo uznawali za zagrożenie dla swojego porządku, lub po prostu za coś gorszego. Mugole, mugolacy i charłacy nawet nie byli dla nich ludźmi. A przecież każda krew była tak samo czerwona.
Świat mugoli na swój sposób był bardzo ciekawy, choć ich życie wydawało jej się dość trudne, skoro nie mogli pomóc sobie czarami ani skrócić podróży za pomocą teleportacji. Podziwiała ich, że potrafili sobie radzić bez czarów.
- Nigdy nie jechałam żadnym mugolskim środkiem lokomocji, poza tym umagicznionym ekspresem do Hogwartu, oczywiście. Prawdę mówiąc, to trochę się ich bałam, kiedy widziałam je w Londynie. Te blaszane puszki na kołach, nie pamiętam jak się nazywały, tak złowrogo warczały, pluły dymem i miały ogromne, żółte i jarzące się ślepia… - przypomniała sobie przelotnie swoje życie w Londynie. Zwłaszcza początki były dla niej dziwne, kiedy po wychowaniu się na wsi w Kornwalii oraz nauce w Hogwarcie nagle trafiła do miasta pełnego dziwności, jakie były jej zupełnie obce. Ale dla Kerstin to mugolskie życie było czymś normalnym, a to świat magii mógł być dziwny, choć pewnie nie aż tak, jak dla mugoli nie mających czarodziejskich krewnych. Kerry miała magiczne rodzeństwo, więc siłą rzeczy jakąś styczność z czarami musiała mieć. – Ja też lubiłam sobie polatać nad podwórzem, zwłaszcza kiedy byłam dzieckiem, ale dystans z Londynu do Kornwalii to za dużo jak na moje wątłe zdolności. – Bo umiejętności Charlie ograniczały się do podstaw, a więc umiała dosiąść miotły i pokonać jakąś krótką odległość, ale nie paręset kilometrów. I nigdy nie latała bardzo wysoko, bo też się bała. – No, ale każdego dnia tęskniłam za rodzinnymi stronami, Londyn nie był moim miejscem na Ziemi. I wróciłam w nie, kiedy w Londynie wydarzyło się… - urwała z głośnym westchnieniem, bo mówienie o tym było bolesne. – Myślałam że w Kornwalii zestarzeję się i umrę, wcześniej wydając na świat gromadkę dzieci i spełniając się jako znakomity alchemik. Ale może kiedyś, jeśli dane mi będzie przeżyć tę wojnę.
Ta rozmowa o sposobach przemieszczania, a także o zwierzętach była zaskakująco normalna, jakby w kontraście do tego, o czym miały rozmawiać za chwilę.
I dla Charlie ta rozmowa była trudna, ale ona też potrzebowała móc się komuś wygadać, więc rozumiała tę potrzebę u Kerstin. Nie ganiła jej ani nie oceniała, doskonale rozumiejąc potrzebę wypłakania się. Każdy miał prawo do chwili słabości. Ona sama też była słaba. Dobrze było znaleźć się razem z kimś, kto rozumiał tę słabość i nie domagał się bycia twardą. To był jeden z powodów, dla których w maju i czerwcu wycofała się z życia towarzyskiego, a także z Zakonu. Nie chciała być oceniana, nie chciała, by stawiano ją do pionu i wymagano od niej, żeby była silna, albo żeby chwyciła za różdżkę i poszła walczyć. A miała wrażenie, że niektórzy ją oceniają, także w gronie własnych krewnych. Nawet u swojej kuzynki Roselyn nie znalazła zrozumienia i zaczęła pojmować, że wyrosła między nimi przepaść. I że dużo bliżej było jej do mieszkańców Oazy niż do dzielnych Zakonników. Nie żałowała decyzji o rezygnacji ze statusu Zakonniczki. Powinna była zrezygnować dużo wcześniej.
- Gdyby Vera żyła… cóż, jestem pewna, że nie zamknęłaby się w Oazie tak jak ja. Walczyłaby. Ona zawsze była dużo twardsza i silniejsza ode mnie. Była dla mnie tym, czym zapewne dla ciebie jest Just – powiedziała po chwili namysłu. Była pewna, że Vera nie ukrywałaby się jak mysz pod miotłą, nie poddałaby się bez walki, i byłaby dużo przydatniejsza dla Zakonu niż Charlie. – To zabawne, że choć dzielił nas tylko rok i była mi bliska jak nikt inny, to pod względem charakteru i umiejętności byłyśmy od siebie całkowicie inne. Ale ja przejęłam dużo więcej cech po Leightonach, ona po Wrightach, rodzinie naszej mamy. Im byłyśmy starsze, tym bardziej było to widać.
Tak to się ułożyło, że choć obie były właściwie tego samego wzrostu, miały blade twarze, zielone oczy i pszeniczne włosy, to pod względem charakteru i zainteresowań były od siebie różne jak ogień i woda. Charlie była naiwna, miła i łagodna, a Vera była twarda, zdystansowana i wręcz paranoiczna, zwłaszcza w późniejszych latach, kiedy miała hopla na punkcie zaklęć ochronnych. A już w szkole też nie dawała sobie w kaszę dmuchać, zdarzało jej się reagować i angażować kiedy innych spotykała krzywda, podczas gdy Charlie chowała głowę w piasek i unikała problemów, była bierna. Ponadto Charlie po mistrzowsku warzyła eliksiry i była dobra w transmutacji, ale słaba w obronie, Vera na odwrót – znakomicie poznała magię obronną, za to była fatalną alchemiczką. Ale teraz, po listach gończych, zauważyła że niektóre cechy Very zaczęły się u niej pojawiać – jak to, że przestała już ufać każdemu i była ostrożna wobec obcych, choć nadal daleko było jej do spania z różdżką pod poduszką i podchodzenia z nią do drzwi na każdy dźwięk pukania.
Charlie była wypisz wymaluj typowym Leightonem, a Leightonowie z reguły nie angażowali się w konflikty czy politykę, żyli swoim życiem unikając zwad i zajmowali się nauką. Byli ludźmi z natury dobrymi i lubiącymi pomagać innym, ale biernymi kiedy trzeba było aktywnego działania i nadstawiania karku. Odważna Vera nadstawiła swój i skończyła na cmentarzu, podczas gdy tchórzliwa Charlie wciąż żyła.
Sprawa z lecznicą była skomplikowana, a lękliwa Charlie naprawdę nie czuła się na siłach, by podróżować tak daleko i narażać się na rozpoznanie. Ostatecznie wśród pacjentów lecznicy nie musieli być tylko faktyczni potrzebujący, zawsze mógł tam przeniknąć ktoś o złych zamiarach udając ofiarę wojny. A nawet wśród ofiar mógłby się znaleźć ktoś, kto chciałby wkupić się w łaski obecnej władzy i tym samym zapewnić bezpieczeństwo sobie i swojej rodzinie. Gdyby Charlie miała wybierać między ratowaniem życia swojej rodziny, a między życiem kogoś obcego, wybór byłby raczej jasny, nawet jeśli bardzo bolesny i na zawsze godzący w moralność.
- Ja też nie chciałabym żyć w ich świecie. Świecie, w którym liczy się tylko czystość krwi. Tak nigdy nie powinno być. Pragnę żyć w świecie tolerancji i pokoju, ale to chyba naiwna nadzieja – rzekła cicho. Czemu nie mogło już zawsze pozostać tak, jak do tej pory, kiedy wszyscy jakoś potrafili obok siebie żyć? Mimo tradycyjnych uprzedzeń, które istniały całe wieki przed ich narodzinami, czarodzieje różnych krwi jakoś egzystowali w jednym świecie razem, a obok istniał jeszcze świat mugoli. Dlaczego teraz ktoś postanowił zaburzyć tę równowagę?
- Jasne, będzie mi bardzo miło, jak będziesz mnie odwiedzać ilekroć znajdziesz się w Oazie – zgodziła się z entuzjazmem. – Mój domek zawsze będzie dla ciebie otwarty.
Jej koty także wydawały się polubić Kerstin. Zwłaszcza ten jeden, który oddawał się jej pieszczotom. Charlie także lubiła ją coraz bardziej i czuła, że naprawdę miały szansę się zaprzyjaźnić.
- Tak, potrafiła rozmawiać ze wszystkimi kotowatymi. W naszym domu znajdowały się głównie zwyczajne koty, parę kugucharów też się przewinęło. Jako dziecko też próbowałam do nich mówić, ale mimo ogromnych starań nie wykrzesałam z siebie daru. Koty nie rozumiały mnie ani ja ich, mogłam jedynie nauczyć się rozpoznawać i odczytywać ich zachowania - dodała ze smutkiem. Czy Kerstin czuła się podobnie, kiedy mimo starań nie umiała przejawić czarodziejskich zdolności? To pewnie było jeszcze gorsze, bo Charlie, nawet jeśli nie umiała rozmawiać z kotami, to nadal była czarownicą. Z czwórki dzieci Leonii Wright tylko jedno miało dar. Nie było jednak wykluczone to, że potencjalne dzieci Charlie mogły rozmawiać z kotami. Ale w obecnych czasach nie wiadomo było, czy kiedykolwiek dane jej będzie wyjść za mąż i doczekać dzieci. – Mogę ci pokazać, jak wyglądam kiedy się zmieniam – zaproponowała, gotowa się przemienić, jeśli Kerstin wyrazi taką wolę.
Ale po chwili temat ich rozmowy znowu zboczył na trudniejsze kwestie. Nie dało się od nich uciec. To, co spotkało Just było zadrą, która miała dręczyć Kerstin tak długo, dopóki nie nadejdą jakieś wieści o losach siostry. A ignorowanie tego by jej nie pomogło, dlatego Charlie starała się jej wysłuchać i okazać wsparcie. Sama wiedziała jak to jest stracić siostrę, i jak frustrujące były momenty, gdy ludzie nie rozumieli jej bólu, zbywali ją i kazali wziąć się w garść.
- Też się cieszę, że tu jesteś – powiedziała szczerze. – Wolałabym, żeby żadna z nas nie musiała nikogo opłakiwać, ale niestety tak nam się ułożyło. – Ale może te trudy zbliżą je do siebie jeszcze bardziej? Może z ich trudnego położenia dało się wydobyć choć odrobinkę czegoś dobrego, co by zupełnie nie oszaleć od tych smutków. – Ciastka na dzisiaj mamy, więc może pokażesz mi, jak się robi na szydełku? Kiedy byłam młodsza próbowałam się tego nauczyć od mamy, ale bardziej ciągnęło mnie do kociołka z eliksirami i koniec końców dziś chyba nic już nie pamiętam.
A przydałoby się umieć choć podstawy robótek ręcznych. Musiała też nauczyć się lepiej cerować swoje ubrania, bo nie wychodziło jej to zbyt ładnie, a będąc zamkniętą w Oazie nie mogła wybrać się do sklepu po nowe, i musiała bardziej oszczędzać swoje stare sukienki i inne elementy garderoby. Żyła teraz naprawdę skromnie, wręcz ubogo. Może nauka nowej umiejętności odciągnie myśli ich obu od przykrych spraw i pomoże im się rozluźnić i poczuć normalnie. Tak, jakby były dwoma zwyczajnymi młodymi kobietami, których bliscy wcale nie ucierpieli przez wojnę i które nie musiały każdego dnia drżeć o życie swoje i innych.
- A i właśnie, miałam ci jeszcze pokazać jak zmieniam się w kota – przypomniała sobie nagle to, o czym rozmawiały nim temat zszedł na Just i jej okropny los, oraz nadzieję na jej odzyskanie. Odsunęła się więc kawałek i skupiła się, by po chwili przemienić się w niedużą burą kotkę z białym podgardlem pod szyją. Nie zmieniała się w żadnego udziwnionego kota, jej postacią animagiczną był najzwyklejszy pręgowany dachowiec, taki jak setki tysięcy innych kotów żyjących w Anglii. Zwykły, pospolity kot, tak jak zwykła i pospolita była Charlie, prosta wiejska gąska z Kornwalii.
A Kerstin, choć może nie była poszukiwana, to nadal pozostawała siostrą poszukiwanej, a więc osobą równie zagrożoną. I także bezbronną, bo nie potrafiła w ogóle władać magią i wykrzesać z siebie nawet tak żałosnych czarów obronnych jak Charlie. Charlie mogła zmienić się w kota i uciec, a Kerstin nie mogła zrobić nic. A ich wrogowie nie mieli litości dla nikogo, bez mrugnięcia okiem zabijali każdego, kogo uznawali za zagrożenie dla swojego porządku, lub po prostu za coś gorszego. Mugole, mugolacy i charłacy nawet nie byli dla nich ludźmi. A przecież każda krew była tak samo czerwona.
Świat mugoli na swój sposób był bardzo ciekawy, choć ich życie wydawało jej się dość trudne, skoro nie mogli pomóc sobie czarami ani skrócić podróży za pomocą teleportacji. Podziwiała ich, że potrafili sobie radzić bez czarów.
- Nigdy nie jechałam żadnym mugolskim środkiem lokomocji, poza tym umagicznionym ekspresem do Hogwartu, oczywiście. Prawdę mówiąc, to trochę się ich bałam, kiedy widziałam je w Londynie. Te blaszane puszki na kołach, nie pamiętam jak się nazywały, tak złowrogo warczały, pluły dymem i miały ogromne, żółte i jarzące się ślepia… - przypomniała sobie przelotnie swoje życie w Londynie. Zwłaszcza początki były dla niej dziwne, kiedy po wychowaniu się na wsi w Kornwalii oraz nauce w Hogwarcie nagle trafiła do miasta pełnego dziwności, jakie były jej zupełnie obce. Ale dla Kerstin to mugolskie życie było czymś normalnym, a to świat magii mógł być dziwny, choć pewnie nie aż tak, jak dla mugoli nie mających czarodziejskich krewnych. Kerry miała magiczne rodzeństwo, więc siłą rzeczy jakąś styczność z czarami musiała mieć. – Ja też lubiłam sobie polatać nad podwórzem, zwłaszcza kiedy byłam dzieckiem, ale dystans z Londynu do Kornwalii to za dużo jak na moje wątłe zdolności. – Bo umiejętności Charlie ograniczały się do podstaw, a więc umiała dosiąść miotły i pokonać jakąś krótką odległość, ale nie paręset kilometrów. I nigdy nie latała bardzo wysoko, bo też się bała. – No, ale każdego dnia tęskniłam za rodzinnymi stronami, Londyn nie był moim miejscem na Ziemi. I wróciłam w nie, kiedy w Londynie wydarzyło się… - urwała z głośnym westchnieniem, bo mówienie o tym było bolesne. – Myślałam że w Kornwalii zestarzeję się i umrę, wcześniej wydając na świat gromadkę dzieci i spełniając się jako znakomity alchemik. Ale może kiedyś, jeśli dane mi będzie przeżyć tę wojnę.
Ta rozmowa o sposobach przemieszczania, a także o zwierzętach była zaskakująco normalna, jakby w kontraście do tego, o czym miały rozmawiać za chwilę.
I dla Charlie ta rozmowa była trudna, ale ona też potrzebowała móc się komuś wygadać, więc rozumiała tę potrzebę u Kerstin. Nie ganiła jej ani nie oceniała, doskonale rozumiejąc potrzebę wypłakania się. Każdy miał prawo do chwili słabości. Ona sama też była słaba. Dobrze było znaleźć się razem z kimś, kto rozumiał tę słabość i nie domagał się bycia twardą. To był jeden z powodów, dla których w maju i czerwcu wycofała się z życia towarzyskiego, a także z Zakonu. Nie chciała być oceniana, nie chciała, by stawiano ją do pionu i wymagano od niej, żeby była silna, albo żeby chwyciła za różdżkę i poszła walczyć. A miała wrażenie, że niektórzy ją oceniają, także w gronie własnych krewnych. Nawet u swojej kuzynki Roselyn nie znalazła zrozumienia i zaczęła pojmować, że wyrosła między nimi przepaść. I że dużo bliżej było jej do mieszkańców Oazy niż do dzielnych Zakonników. Nie żałowała decyzji o rezygnacji ze statusu Zakonniczki. Powinna była zrezygnować dużo wcześniej.
- Gdyby Vera żyła… cóż, jestem pewna, że nie zamknęłaby się w Oazie tak jak ja. Walczyłaby. Ona zawsze była dużo twardsza i silniejsza ode mnie. Była dla mnie tym, czym zapewne dla ciebie jest Just – powiedziała po chwili namysłu. Była pewna, że Vera nie ukrywałaby się jak mysz pod miotłą, nie poddałaby się bez walki, i byłaby dużo przydatniejsza dla Zakonu niż Charlie. – To zabawne, że choć dzielił nas tylko rok i była mi bliska jak nikt inny, to pod względem charakteru i umiejętności byłyśmy od siebie całkowicie inne. Ale ja przejęłam dużo więcej cech po Leightonach, ona po Wrightach, rodzinie naszej mamy. Im byłyśmy starsze, tym bardziej było to widać.
Tak to się ułożyło, że choć obie były właściwie tego samego wzrostu, miały blade twarze, zielone oczy i pszeniczne włosy, to pod względem charakteru i zainteresowań były od siebie różne jak ogień i woda. Charlie była naiwna, miła i łagodna, a Vera była twarda, zdystansowana i wręcz paranoiczna, zwłaszcza w późniejszych latach, kiedy miała hopla na punkcie zaklęć ochronnych. A już w szkole też nie dawała sobie w kaszę dmuchać, zdarzało jej się reagować i angażować kiedy innych spotykała krzywda, podczas gdy Charlie chowała głowę w piasek i unikała problemów, była bierna. Ponadto Charlie po mistrzowsku warzyła eliksiry i była dobra w transmutacji, ale słaba w obronie, Vera na odwrót – znakomicie poznała magię obronną, za to była fatalną alchemiczką. Ale teraz, po listach gończych, zauważyła że niektóre cechy Very zaczęły się u niej pojawiać – jak to, że przestała już ufać każdemu i była ostrożna wobec obcych, choć nadal daleko było jej do spania z różdżką pod poduszką i podchodzenia z nią do drzwi na każdy dźwięk pukania.
Charlie była wypisz wymaluj typowym Leightonem, a Leightonowie z reguły nie angażowali się w konflikty czy politykę, żyli swoim życiem unikając zwad i zajmowali się nauką. Byli ludźmi z natury dobrymi i lubiącymi pomagać innym, ale biernymi kiedy trzeba było aktywnego działania i nadstawiania karku. Odważna Vera nadstawiła swój i skończyła na cmentarzu, podczas gdy tchórzliwa Charlie wciąż żyła.
Sprawa z lecznicą była skomplikowana, a lękliwa Charlie naprawdę nie czuła się na siłach, by podróżować tak daleko i narażać się na rozpoznanie. Ostatecznie wśród pacjentów lecznicy nie musieli być tylko faktyczni potrzebujący, zawsze mógł tam przeniknąć ktoś o złych zamiarach udając ofiarę wojny. A nawet wśród ofiar mógłby się znaleźć ktoś, kto chciałby wkupić się w łaski obecnej władzy i tym samym zapewnić bezpieczeństwo sobie i swojej rodzinie. Gdyby Charlie miała wybierać między ratowaniem życia swojej rodziny, a między życiem kogoś obcego, wybór byłby raczej jasny, nawet jeśli bardzo bolesny i na zawsze godzący w moralność.
- Ja też nie chciałabym żyć w ich świecie. Świecie, w którym liczy się tylko czystość krwi. Tak nigdy nie powinno być. Pragnę żyć w świecie tolerancji i pokoju, ale to chyba naiwna nadzieja – rzekła cicho. Czemu nie mogło już zawsze pozostać tak, jak do tej pory, kiedy wszyscy jakoś potrafili obok siebie żyć? Mimo tradycyjnych uprzedzeń, które istniały całe wieki przed ich narodzinami, czarodzieje różnych krwi jakoś egzystowali w jednym świecie razem, a obok istniał jeszcze świat mugoli. Dlaczego teraz ktoś postanowił zaburzyć tę równowagę?
- Jasne, będzie mi bardzo miło, jak będziesz mnie odwiedzać ilekroć znajdziesz się w Oazie – zgodziła się z entuzjazmem. – Mój domek zawsze będzie dla ciebie otwarty.
Jej koty także wydawały się polubić Kerstin. Zwłaszcza ten jeden, który oddawał się jej pieszczotom. Charlie także lubiła ją coraz bardziej i czuła, że naprawdę miały szansę się zaprzyjaźnić.
- Tak, potrafiła rozmawiać ze wszystkimi kotowatymi. W naszym domu znajdowały się głównie zwyczajne koty, parę kugucharów też się przewinęło. Jako dziecko też próbowałam do nich mówić, ale mimo ogromnych starań nie wykrzesałam z siebie daru. Koty nie rozumiały mnie ani ja ich, mogłam jedynie nauczyć się rozpoznawać i odczytywać ich zachowania - dodała ze smutkiem. Czy Kerstin czuła się podobnie, kiedy mimo starań nie umiała przejawić czarodziejskich zdolności? To pewnie było jeszcze gorsze, bo Charlie, nawet jeśli nie umiała rozmawiać z kotami, to nadal była czarownicą. Z czwórki dzieci Leonii Wright tylko jedno miało dar. Nie było jednak wykluczone to, że potencjalne dzieci Charlie mogły rozmawiać z kotami. Ale w obecnych czasach nie wiadomo było, czy kiedykolwiek dane jej będzie wyjść za mąż i doczekać dzieci. – Mogę ci pokazać, jak wyglądam kiedy się zmieniam – zaproponowała, gotowa się przemienić, jeśli Kerstin wyrazi taką wolę.
Ale po chwili temat ich rozmowy znowu zboczył na trudniejsze kwestie. Nie dało się od nich uciec. To, co spotkało Just było zadrą, która miała dręczyć Kerstin tak długo, dopóki nie nadejdą jakieś wieści o losach siostry. A ignorowanie tego by jej nie pomogło, dlatego Charlie starała się jej wysłuchać i okazać wsparcie. Sama wiedziała jak to jest stracić siostrę, i jak frustrujące były momenty, gdy ludzie nie rozumieli jej bólu, zbywali ją i kazali wziąć się w garść.
- Też się cieszę, że tu jesteś – powiedziała szczerze. – Wolałabym, żeby żadna z nas nie musiała nikogo opłakiwać, ale niestety tak nam się ułożyło. – Ale może te trudy zbliżą je do siebie jeszcze bardziej? Może z ich trudnego położenia dało się wydobyć choć odrobinkę czegoś dobrego, co by zupełnie nie oszaleć od tych smutków. – Ciastka na dzisiaj mamy, więc może pokażesz mi, jak się robi na szydełku? Kiedy byłam młodsza próbowałam się tego nauczyć od mamy, ale bardziej ciągnęło mnie do kociołka z eliksirami i koniec końców dziś chyba nic już nie pamiętam.
A przydałoby się umieć choć podstawy robótek ręcznych. Musiała też nauczyć się lepiej cerować swoje ubrania, bo nie wychodziło jej to zbyt ładnie, a będąc zamkniętą w Oazie nie mogła wybrać się do sklepu po nowe, i musiała bardziej oszczędzać swoje stare sukienki i inne elementy garderoby. Żyła teraz naprawdę skromnie, wręcz ubogo. Może nauka nowej umiejętności odciągnie myśli ich obu od przykrych spraw i pomoże im się rozluźnić i poczuć normalnie. Tak, jakby były dwoma zwyczajnymi młodymi kobietami, których bliscy wcale nie ucierpieli przez wojnę i które nie musiały każdego dnia drżeć o życie swoje i innych.
- A i właśnie, miałam ci jeszcze pokazać jak zmieniam się w kota – przypomniała sobie nagle to, o czym rozmawiały nim temat zszedł na Just i jej okropny los, oraz nadzieję na jej odzyskanie. Odsunęła się więc kawałek i skupiła się, by po chwili przemienić się w niedużą burą kotkę z białym podgardlem pod szyją. Nie zmieniała się w żadnego udziwnionego kota, jej postacią animagiczną był najzwyklejszy pręgowany dachowiec, taki jak setki tysięcy innych kotów żyjących w Anglii. Zwykły, pospolity kot, tak jak zwykła i pospolita była Charlie, prosta wiejska gąska z Kornwalii.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Pod pewnymi względami Kerstin nie była - chyba nigdy, nie w pełni - mugolką, dla której świat czarodziejów stanowiłby wyłącznie baśniową ułudę, nieprawdopodobne i przerażające uniwersum, za którym nie byłaby w stanie nadążyć, gdzie błądziłaby jak dziecko we mgle, licząc na to, że wrodzy magowie nie rozgniotą jej za najbliższym rogiem potęgą, o jakiej nawet dotąd nie śniła. Zdawała sobie sprawę, że po upadku kodeksów i rozmyciu się granicy między dwoma światami, wielu niemagicznych ludzi znalazło się w takiej pozycji, lecz nie ona - więcej rzeczy potrafiła przyjąć ze spokojem, do wielu też zdążyła się przyzwyczaić i jedynie czasem w rozmowach, w gestach, wynikały na powrót drobne niezręczności.
To, że czuła pewną nić powiązania z czarodziejami nie oznaczało bowiem, że w pełni wypleniła z siebie mugolskie myślenie. Rozmowa o zwykłych sprawach czasami okazywała się aż nazbyt naturalna, instynktowna - zapominała wtedy, że nie każdy czarodziej potrafi połączyć ze sobą kropki.
- Och, to są samochody - wymamrotała, z zawstydzeniem drapiąc się po zakrytym fartuchem kolanie. - Nie są wcale takie groźne, ale potrafią być głośne i produkować spaliny, niestety. Ale my nie mamy innych opcji, żeby poruszać się szybko! - dodała, jakby na usprawiedliwienie. - Nie umiemy się teleportować ani, ani korzystać ze świstoklików! A czasami to ważne, żeby transportować szybko, na przykład rannych do szpitala. - Przykład z jej własnego życia był pierwszym, jaki się nasunął.
Marzenia Charlene były na tyle niewinne, proste i ludzkie (co w nieludzkich czasach dodatkowo rzucało się w uszy), że Kerstin przyjęła je do siebie jak maleńkie szpilki przedzierające się pod żebra i wyciskające z płuc powietrze. Ostatnio męczyły ją takie bóle często, razem z uczuciem gniecenia w skroniach, kołataniem serca, potliwością. Niby nie można było pomrzeć z rozpaczy, ale bywały dni, gdy ta perspektywa zdawała się przerażająco realna. Dłonie chyba już zbyt jej się trzęsły, żeby nimi gdziekolwiek sięgać, ale w przebłysku sympatii położyła Charlie na kolanach jej własnego kota. Dawno minął etap, gdy ciepła, kojąca obecność zwierzaka mogła zaradzić na pustkę. Ale to i tak lepsze niż nic.
- Musisz wierzyć w to, że kiedyś uda ci się spełnić te marzenia. Musisz - Czy i Kerstin marzyła o lepszym życiu, o rodzinie? Przed dwudziestym pierwszym sierpnia zapewne tak. - Jesteśmy zbyt słabe, żeby stanąć do walki, więc została nam tylko nadzieja. Kim się staniemy, jeżeli ona też zniknie? - Łza skapnęła jej na nos, otarła ją prędzej niż Charlene zdołałaby ją zauważyć.
Każde wspomnienie imienia siostry ciążyło Kerstin w powietrzu jak nagła duchota, ale nie wspomniała o tym, nie zamierzała koleżanki deprymować, to nie była jej wina. Wysłuchała jej za to w milczeniu, z szacunkiem, bezwiednie kiwając głową i smutno wyginając usta. Nie wyobrażała sobie, jakby to było żyć w świecie bez rodzeństwa, nie potrafiła. Ale Charlie, choć bez wątpienia nadal cierpiąca (do końca wojny, może dłużej), chyba zaczynała sobie z tym wreszcie radzić, tak jak Kerstin po długich miesiącach poradziła sobie ze śmiercią matki. Nie zdenerwowała się o bezprecedensowe pytanie, nie wybuchnęła płaczem.
Kerstin ją za to podziwiała.
- Nie znałam twojej siostry, ale jestem pewna, że była wspaniałą osobą. - wyznała cicho, zwijając chusteczkę i chowając z powrotem do kieszeni. - To niesamowite, że mimo różnic dalej pozostałyście ze sobą tak blisko. Myślę, że ona nad tobą czuwa. Że to się nigdy nie zmieni. - Gdyby rozmawiała z kimkolwiek innym, może uznałaby te słowa za zbyt tkliwe; ale teraz nie obawiała się ich wypowiedzieć.
Na stwierdzenie, że ich nadzieja była naiwna, mogła co najwyżej kiwnąć głową. Wiedziała to niemniej od Charlene, przypominała sobie za każdym razem, gdy wyglądała rano przez okno i podstępem wynajdywała pochowane gazety. To, że one nie chciały żyć w tym świecie, nie oznaczało, że świat zmieni się dla nich.
A jednak nie oznaczało również, że powinny się poddawać i opuszczać go zbyt prędko - tego nauczyła się od Michaela, od Gabriela. Od Justine.
- Jesteś kochana - wydusiła, kiedy dziewczyna okazała entuzjazm z jej pomysłu; obawiała się trochę, że może w chwili obecnej jej częste odwiedziny staną się uciążliwe, nie ziała bowiem optymizmem, wbrew najszczerszym chęciom. - Niesamowite. A czy to oznacza, że koty również rozumieją tylko czarodziejów z tym szczególnym darem? Pytam, bo... - zaśmiała się wilgotno - Zaczęłam się trochę zastanawiać, czy mój kotek Tom nie zna trochę za wiele tajemnic. Nie zamierzam go wypuszczać nigdzie, gdzie spotkałby obcych czarodziejów, ale trochę to niekomfortowe, że mógłby mnie rozumieć, a ja jego nie. - Czyżby to była pora, aby przestać mówić do niego jak do bobasa, a zacząć... poważniej? Jak do dojrzałego, młodego jegomościa? - Chętnie zobaczę jak się zmieniasz! - powiedziała od razu, rumieniąc się różowo, ponieważ od początku o tym pomyślała, ale obawiała się spytać.
Czy byłoby to nieuprzejme? Trochę jak pytanie zdolnego wokalisty czy odśpiewa arię za darmo bez publiczności? Pojęcia bladego nie miała, ale skoro Charlie sama zaproponowała, to była więcej niż chętna, żeby obejrzeć taką przemianę.
Dopiero, kiedy wstały i zaczęły trochę otrząsać się z pierwszych nerwów, Kerstin przypomniała sobie o całym jedzeniu, które na nich czekało.
- No tak, przepraszam! Muszę w ogóle spróbować tego ciastka - Lepiej było skupić się na prostych czynnościach, sięgnęła więc po dzieło dziewczyny i ugryzła ostrożnie, z każdym kęsem coraz bardziej zadowolona. - Naprawdę są dobre. Robiłaś je na maśle, czy na żółtkach? Jutro rano możemy coś pogotować - Uznała, otrzepując dłonie z okruszków i sięgając po następne. Była łasuchem, ale na swoje nieszczęście wolała jeść czyjeś dania niż własne; na co w domu z rzadka miała okazję. - Podstawy szydełka nie są skomplikowane, na pewno cię w jedną noc nauczę jak wyszywać proste szaliki albo firanki... Bardziej skomplikowane ściegi już są kłopotliwe, tych sama dopiero się uczę. Może następnym razem jak przyjdę, przyniosę ci trochę włóczek i nici? Mam ich bardzo dużo. - Spora część została im jeszcze z rodzinnego domu.
Zatrzymała się w pół kroku i zaczęła uważnie przyglądać zapowiedzianej przemianie; nie do końca pamiętała swoje dotychczasowe spotkania z animagami, nie umiałaby przywołać szczegółów, więc była niezmiernie ciekawa, jak człowiek może się tak prędko zdekompresować. Mimo przygotowania, serce mocniej zabiło jej, gdy drobna dziewczyna przed jej oczami nagle się gwałtownie skurczyła i w ułamku sekundy zostawiła po sobie wyłącznie pręgowanego kota.
- Ojej, jaka jesteś śliczna! - wyrwało się Kerstin mimowolnie i trochę głupiutko, ale miała słabość do zwierząt i dla niej każde, najbardziej nawet pospolite kocię natychmiast prosiło się o miłość. - Normalnie cud - dodała; w jej rozszerzonych, niebieskich oczach odmalował się zachwyt, usta wreszcie wygięły do prawdziwszego uśmiechu. - Nie wiem, czy to nie będzie dla ciebie niekomfortowe... jeżeli cię pogłaszczę? - wyciągnęła dłoń ostrożnie i bardzo powoli, aby dać Charlie okazję odskoczyć. Jeśli jednak pozwoliła się dotknąć, Kerstin ostrożnie przesunęła palcami za jej uszkiem, a potem delikatnie podrapała. - Dziwnie... - wymamrotała finalnie, nadal rozemocjonowana.
Tyle spraw wciąż im ciążyło i nie istniała szansa, by w najbliższym czasie miało przestać, ale w niewielkiej chatce, otoczona zwierzyńcem i słodkim zapachem ciastek, Kerstin przez urywek chwili odczuła w sercu spokój.
To, że czuła pewną nić powiązania z czarodziejami nie oznaczało bowiem, że w pełni wypleniła z siebie mugolskie myślenie. Rozmowa o zwykłych sprawach czasami okazywała się aż nazbyt naturalna, instynktowna - zapominała wtedy, że nie każdy czarodziej potrafi połączyć ze sobą kropki.
- Och, to są samochody - wymamrotała, z zawstydzeniem drapiąc się po zakrytym fartuchem kolanie. - Nie są wcale takie groźne, ale potrafią być głośne i produkować spaliny, niestety. Ale my nie mamy innych opcji, żeby poruszać się szybko! - dodała, jakby na usprawiedliwienie. - Nie umiemy się teleportować ani, ani korzystać ze świstoklików! A czasami to ważne, żeby transportować szybko, na przykład rannych do szpitala. - Przykład z jej własnego życia był pierwszym, jaki się nasunął.
Marzenia Charlene były na tyle niewinne, proste i ludzkie (co w nieludzkich czasach dodatkowo rzucało się w uszy), że Kerstin przyjęła je do siebie jak maleńkie szpilki przedzierające się pod żebra i wyciskające z płuc powietrze. Ostatnio męczyły ją takie bóle często, razem z uczuciem gniecenia w skroniach, kołataniem serca, potliwością. Niby nie można było pomrzeć z rozpaczy, ale bywały dni, gdy ta perspektywa zdawała się przerażająco realna. Dłonie chyba już zbyt jej się trzęsły, żeby nimi gdziekolwiek sięgać, ale w przebłysku sympatii położyła Charlie na kolanach jej własnego kota. Dawno minął etap, gdy ciepła, kojąca obecność zwierzaka mogła zaradzić na pustkę. Ale to i tak lepsze niż nic.
- Musisz wierzyć w to, że kiedyś uda ci się spełnić te marzenia. Musisz - Czy i Kerstin marzyła o lepszym życiu, o rodzinie? Przed dwudziestym pierwszym sierpnia zapewne tak. - Jesteśmy zbyt słabe, żeby stanąć do walki, więc została nam tylko nadzieja. Kim się staniemy, jeżeli ona też zniknie? - Łza skapnęła jej na nos, otarła ją prędzej niż Charlene zdołałaby ją zauważyć.
Każde wspomnienie imienia siostry ciążyło Kerstin w powietrzu jak nagła duchota, ale nie wspomniała o tym, nie zamierzała koleżanki deprymować, to nie była jej wina. Wysłuchała jej za to w milczeniu, z szacunkiem, bezwiednie kiwając głową i smutno wyginając usta. Nie wyobrażała sobie, jakby to było żyć w świecie bez rodzeństwa, nie potrafiła. Ale Charlie, choć bez wątpienia nadal cierpiąca (do końca wojny, może dłużej), chyba zaczynała sobie z tym wreszcie radzić, tak jak Kerstin po długich miesiącach poradziła sobie ze śmiercią matki. Nie zdenerwowała się o bezprecedensowe pytanie, nie wybuchnęła płaczem.
Kerstin ją za to podziwiała.
- Nie znałam twojej siostry, ale jestem pewna, że była wspaniałą osobą. - wyznała cicho, zwijając chusteczkę i chowając z powrotem do kieszeni. - To niesamowite, że mimo różnic dalej pozostałyście ze sobą tak blisko. Myślę, że ona nad tobą czuwa. Że to się nigdy nie zmieni. - Gdyby rozmawiała z kimkolwiek innym, może uznałaby te słowa za zbyt tkliwe; ale teraz nie obawiała się ich wypowiedzieć.
Na stwierdzenie, że ich nadzieja była naiwna, mogła co najwyżej kiwnąć głową. Wiedziała to niemniej od Charlene, przypominała sobie za każdym razem, gdy wyglądała rano przez okno i podstępem wynajdywała pochowane gazety. To, że one nie chciały żyć w tym świecie, nie oznaczało, że świat zmieni się dla nich.
A jednak nie oznaczało również, że powinny się poddawać i opuszczać go zbyt prędko - tego nauczyła się od Michaela, od Gabriela. Od Justine.
- Jesteś kochana - wydusiła, kiedy dziewczyna okazała entuzjazm z jej pomysłu; obawiała się trochę, że może w chwili obecnej jej częste odwiedziny staną się uciążliwe, nie ziała bowiem optymizmem, wbrew najszczerszym chęciom. - Niesamowite. A czy to oznacza, że koty również rozumieją tylko czarodziejów z tym szczególnym darem? Pytam, bo... - zaśmiała się wilgotno - Zaczęłam się trochę zastanawiać, czy mój kotek Tom nie zna trochę za wiele tajemnic. Nie zamierzam go wypuszczać nigdzie, gdzie spotkałby obcych czarodziejów, ale trochę to niekomfortowe, że mógłby mnie rozumieć, a ja jego nie. - Czyżby to była pora, aby przestać mówić do niego jak do bobasa, a zacząć... poważniej? Jak do dojrzałego, młodego jegomościa? - Chętnie zobaczę jak się zmieniasz! - powiedziała od razu, rumieniąc się różowo, ponieważ od początku o tym pomyślała, ale obawiała się spytać.
Czy byłoby to nieuprzejme? Trochę jak pytanie zdolnego wokalisty czy odśpiewa arię za darmo bez publiczności? Pojęcia bladego nie miała, ale skoro Charlie sama zaproponowała, to była więcej niż chętna, żeby obejrzeć taką przemianę.
Dopiero, kiedy wstały i zaczęły trochę otrząsać się z pierwszych nerwów, Kerstin przypomniała sobie o całym jedzeniu, które na nich czekało.
- No tak, przepraszam! Muszę w ogóle spróbować tego ciastka - Lepiej było skupić się na prostych czynnościach, sięgnęła więc po dzieło dziewczyny i ugryzła ostrożnie, z każdym kęsem coraz bardziej zadowolona. - Naprawdę są dobre. Robiłaś je na maśle, czy na żółtkach? Jutro rano możemy coś pogotować - Uznała, otrzepując dłonie z okruszków i sięgając po następne. Była łasuchem, ale na swoje nieszczęście wolała jeść czyjeś dania niż własne; na co w domu z rzadka miała okazję. - Podstawy szydełka nie są skomplikowane, na pewno cię w jedną noc nauczę jak wyszywać proste szaliki albo firanki... Bardziej skomplikowane ściegi już są kłopotliwe, tych sama dopiero się uczę. Może następnym razem jak przyjdę, przyniosę ci trochę włóczek i nici? Mam ich bardzo dużo. - Spora część została im jeszcze z rodzinnego domu.
Zatrzymała się w pół kroku i zaczęła uważnie przyglądać zapowiedzianej przemianie; nie do końca pamiętała swoje dotychczasowe spotkania z animagami, nie umiałaby przywołać szczegółów, więc była niezmiernie ciekawa, jak człowiek może się tak prędko zdekompresować. Mimo przygotowania, serce mocniej zabiło jej, gdy drobna dziewczyna przed jej oczami nagle się gwałtownie skurczyła i w ułamku sekundy zostawiła po sobie wyłącznie pręgowanego kota.
- Ojej, jaka jesteś śliczna! - wyrwało się Kerstin mimowolnie i trochę głupiutko, ale miała słabość do zwierząt i dla niej każde, najbardziej nawet pospolite kocię natychmiast prosiło się o miłość. - Normalnie cud - dodała; w jej rozszerzonych, niebieskich oczach odmalował się zachwyt, usta wreszcie wygięły do prawdziwszego uśmiechu. - Nie wiem, czy to nie będzie dla ciebie niekomfortowe... jeżeli cię pogłaszczę? - wyciągnęła dłoń ostrożnie i bardzo powoli, aby dać Charlie okazję odskoczyć. Jeśli jednak pozwoliła się dotknąć, Kerstin ostrożnie przesunęła palcami za jej uszkiem, a potem delikatnie podrapała. - Dziwnie... - wymamrotała finalnie, nadal rozemocjonowana.
Tyle spraw wciąż im ciążyło i nie istniała szansa, by w najbliższym czasie miało przestać, ale w niewielkiej chatce, otoczona zwierzyńcem i słodkim zapachem ciastek, Kerstin przez urywek chwili odczuła w sercu spokój.
Charłacy tak naprawdę nie należeli w pełni do żadnego ze światów. Nie potrafili czarować, więc nie mogli być czarodziejami, ale zarazem urodzeni i dorastający w towarzystwie magicznych krewnych i wiedzący o tym, że czary to nie wymysł bajek, nie byli też do końca stuprocentowymi mugolami. Zwłaszcza ci charłacy, w których domach używało się magii, a którzy nagle dowiadywali się, że sami nią nie władali. To musiało być trudne, tak żyć na pograniczu dwóch światów, dlatego Charlie cieszyła się, że nie miała podobnego dylematu. Choć ostatnio i świat magii przestał być jednością i podzielił się na dwa skrajne obozy, pomiędzy którymi ciężko było zachować neutralność.
Niemniej jednak w jej domu magia była stale obecna, oboje jej rodzice byli czarodziejami i choć dzieci przez wakacje nie korzystały z różdżek i nie rzucały zaklęć, to normą było, że używali ich rodzice, i że każde z domowników używało magicznych przedmiotów. Mugolskich urządzeń nie posiadali, dlatego za każdym razem jak Charlie w dorosłym życiu jakieś spotykała, było ono dla niej tak niecodzienne, jak dla mugola niecodziennym były magiczne przedmioty czy zwierzęta.
- To dobrze, że mugole stworzyli swoje sposoby przemieszczania. Są bardzo zaradni, prawda? Szkoda, że wielu czarodziejów nie potrafi ich uszanować – powiedziała. Dla niej mugole byli po prostu inni, ale nie gorsi. Byli na świecie tak samo potrzebni jak czarodzieje, także myśleli, czuli i zasługiwali na to, by w spokoju żyć. Niestety nie brakowało takich, którzy marzyli o czystym świecie i teraz wprowadzali swoje chore idee w czyn.
Charlie miała proste marzenia, ale w obecnych czasach brzmiały one nierealnie i były oderwane od wojennej rzeczywistości. Nie była odważną bohaterką zbawiającą świat, a zwykłym człowiekiem z krwi i kości, mającym swoje słabości i pragnącym zwyczajnego, spokojnego życia. Tylko tyle, a może aż tyle. Kiedy Kerstin podała jej kota, Charlie zanurzyła dłonie w mięciutkim futerku, gładząc swoje zwierzątko.
- Tak, tylko nadzieja nam teraz pozostała – szepnęła. Żadna z nich nie potrafiła walczyć, mogły jedynie stać z tyłu i w nadziei czekać, aż wojna się skończy i życie zacznie wracać do normy. – Bardzo chciałabym doczekać czasów spokoju. Móc wrócić do domu, do pracy, a także znowu odwiedzać swoich bliskich, którzy także mogliby w spokoju powrócić… - zamyśliła się; od pewnego czasu otrzymywała listy tylko od taty, mama nie dopisywała nic od siebie, co ją zaniepokoiło, ale tłumaczyła to fatalną kondycją psychiczną rodzicielki, która straciła niedawno drugą córkę, trzecia była w śmiertelnym niebezpieczeństwie, i dodatkowo była zmuszona uciec z mężem za granicę, co wyrwało ją ze znajomego środowiska.
Ale musiała mieć nadzieję. Bez niej staną się już tylko kompletnie upodlonymi strzępami ludzi, pogrążonymi w skrajnej beznadziei. Spędziła w depresji już dostatecznie dużo czasu by wiedzieć, że nie chce sprawdzać, jak wygląda jeszcze głębsza otchłań niż ta, w której była w maju, czerwcu i przez część lipca.
Na początku rzeczywiście wybuchała płaczem na każde wspomnienie siostry. Dziś, choć rana po jej utracie nadal się w pełni nie zagoiła i być może nigdy nie zagoi się do końca, potrafiła już o niej mówić, a nawet czerpała pewną pociechę z tego, że może wspominać wszystko co dobre związane z siostrą. Że Vera coś jej po sobie pozostawiła: piękne wspomnienia. Żałowała tylko, że los nie dał im znacznie więcej czasu razem. Że nie dał Verze długiego i pięknego życia, na jakie zasługiwała.
- Była dobrą osobą i bardzo zdolną czarownicą, silną i pełną pasji. Pracowała jako łamacz klątw i ta praca pewnego dnia ją zabiła, choć może raczej zrobiły to anomalie – wyjaśniła, tęsknie wspominając siostrę. Były tak różne, a jednak łączyła je nierozerwalna siostrzana więź. Uzupełniały się. Charlie bez Very czuła się niepełna. – Pociesza mnie to, że ona już nie cierpi. Odeszła i nikt jej już nie skrzywdzi.
Zmarli nie cierpieli. Cierpienie było domeną żywych, tych którzy pozostali na świecie. Nie wiedziała, gdzie była teraz Vera, ale miała nadzieję, że trafiła w jakieś piękne i miłe miejsce. Charlie czasem też kusiło, żeby do niej dołączyć, ale tak naprawdę bała się śmierci. No i wiedziała, że Vera nie byłaby z niej dumna. Niemniej jednak, gdyby alternatywą miało być wpadnięcie w ręce wroga, wolałaby samodzielnie odebrać sobie życie na swoich warunkach, byle tylko uciec od cierpienia, które oni mogli jej zgotować.
- Właściwie nie do końca wiem, jak to działa, trudno mi to wytłumaczyć skoro sama nie mam daru – zastanowiła się, gdy przeszły na temat kotów, dużo spokojniejszy i mniej bolesny. – Koty nie rozumieją ludzkiego języka, choć oczywiście można je nauczyć rozpoznawania pewnych komunikatów, ale że są indywidualistami, to niekoniecznie nas posłuchają. – O tak, koty, choć były inteligentne i zdawały się wiele rozumieć, to postępowały tak, jak same miały ochotę. – Dar porozumiewania się ze zwierzętami umożliwia jednak komunikację i zrozumienie, choć należy pamiętać, że koty nieco inaczej patrzą na świat. Tak przynajmniej tłumaczyła mi to mama.
Och, jak żałowała, że sama nie mogła posiadać takich wspaniałych umiejętności! Animagia trochę jej to rekompensowała, ale nie do końca. W końcu animagii można się było nauczyć, nie urodziła się wyjątkowa, a zupełnie zwyczajna. Nijaka. Przeciętna. To jej młodsza siostra Helen urodziła się wyjątkowa, posiadała dodatkową wrodzoną zdolność, a Charlie nie. Ale mogło być gorzej, mogła urodzić się w ogóle nie potrafiąc czarować, więc musiała bardziej docenić to, co dał jej los i przestać tęsknić za tym, czego jej nie dał.
- Dodałam trochę masła i jedno jajko, trudno teraz o więcej, gdy skromny zwierzyniec Oazy musi wykarmić tylu mieszkańców – powiedziała. Dobrze, że dzięki staraniom kilku osób w ogóle mieli w Oazie zwierzęta dające jajka i mleko, no i na pewno byli tacy, którzy mieli odwagę wychodzić i zdobywać jedzenie na zewnątrz. Charlie nie opuszczała Oazy, więc korzystała z dobroci innych, płacąc za przysługi eliksirami lub po prostu dzieląc się swoją wiedzą, która czasem okazywała się potrzebna. Jak choćby wtedy, kiedy trzeba było pomagać w nauce magicznym dzieciom pozbawionym możliwości kontynuowania edukacji w Hogwarcie. Rodzice tych dzieciaków płacili jej właśnie jedzeniem i innymi niezbędnymi do funkcjonowania produktami. Żyła teraz skromniej i biedniej niż kiedykolwiek.
- Na pewno się przydadzą, bo teraz, kiedy jestem właściwie bezrobotna i warzę eliksiry bardziej dorywczo, czasem cierpię na nadmiar wolnego czasu a tak przynajmniej miałabym zajęcie – zgodziła się. Chętnie pouczy się robótek ręcznych. Jako kobieta nie marząca o niezależności ani wejściu w męską skórę powinna znać takie podstawy. No i ogólnie lubiła uczyć się nowych rzeczy, a to na pewno pomoże im się czymś zająć i nie myśleć tyle o tragediach, które spotkały ich bliskich.
Najpierw jednak Charlie zademonstrowała koleżance swoją umiejętność przemiany w kota. Zgodziła się także na pogłaskanie; dotyk znajomej nie był tak niekomfortowy, jak byłby dotyk jakiegoś obcego mężczyzny, choć mężczyźni z reguły rzadko pochylali się nad napotkanymi kotami, żeby je głaskać.
Później, gdy znowu odzyskała swoją postać, mogły zjeść ciasteczka i zająć się nauką szydełkowania. Charlie także poczuła w sercu pewien spokój, kiedy otoczone gromadką kotów zajmowały się tak prozaiczną, beztroską czynnością. Wieczorem zaś zjadły kolację złożoną z pajd chleba przyniesionego przez Kerstin wraz z dżemem, a reszta została im na śniadanie. Zanim do niego doszło w końcu, znużone już siedzeniem z kłębkami wełny zasnęły, a dzisiejszej nocy sen Charlie był spokojniejszy.
| zt. x 2
Niemniej jednak w jej domu magia była stale obecna, oboje jej rodzice byli czarodziejami i choć dzieci przez wakacje nie korzystały z różdżek i nie rzucały zaklęć, to normą było, że używali ich rodzice, i że każde z domowników używało magicznych przedmiotów. Mugolskich urządzeń nie posiadali, dlatego za każdym razem jak Charlie w dorosłym życiu jakieś spotykała, było ono dla niej tak niecodzienne, jak dla mugola niecodziennym były magiczne przedmioty czy zwierzęta.
- To dobrze, że mugole stworzyli swoje sposoby przemieszczania. Są bardzo zaradni, prawda? Szkoda, że wielu czarodziejów nie potrafi ich uszanować – powiedziała. Dla niej mugole byli po prostu inni, ale nie gorsi. Byli na świecie tak samo potrzebni jak czarodzieje, także myśleli, czuli i zasługiwali na to, by w spokoju żyć. Niestety nie brakowało takich, którzy marzyli o czystym świecie i teraz wprowadzali swoje chore idee w czyn.
Charlie miała proste marzenia, ale w obecnych czasach brzmiały one nierealnie i były oderwane od wojennej rzeczywistości. Nie była odważną bohaterką zbawiającą świat, a zwykłym człowiekiem z krwi i kości, mającym swoje słabości i pragnącym zwyczajnego, spokojnego życia. Tylko tyle, a może aż tyle. Kiedy Kerstin podała jej kota, Charlie zanurzyła dłonie w mięciutkim futerku, gładząc swoje zwierzątko.
- Tak, tylko nadzieja nam teraz pozostała – szepnęła. Żadna z nich nie potrafiła walczyć, mogły jedynie stać z tyłu i w nadziei czekać, aż wojna się skończy i życie zacznie wracać do normy. – Bardzo chciałabym doczekać czasów spokoju. Móc wrócić do domu, do pracy, a także znowu odwiedzać swoich bliskich, którzy także mogliby w spokoju powrócić… - zamyśliła się; od pewnego czasu otrzymywała listy tylko od taty, mama nie dopisywała nic od siebie, co ją zaniepokoiło, ale tłumaczyła to fatalną kondycją psychiczną rodzicielki, która straciła niedawno drugą córkę, trzecia była w śmiertelnym niebezpieczeństwie, i dodatkowo była zmuszona uciec z mężem za granicę, co wyrwało ją ze znajomego środowiska.
Ale musiała mieć nadzieję. Bez niej staną się już tylko kompletnie upodlonymi strzępami ludzi, pogrążonymi w skrajnej beznadziei. Spędziła w depresji już dostatecznie dużo czasu by wiedzieć, że nie chce sprawdzać, jak wygląda jeszcze głębsza otchłań niż ta, w której była w maju, czerwcu i przez część lipca.
Na początku rzeczywiście wybuchała płaczem na każde wspomnienie siostry. Dziś, choć rana po jej utracie nadal się w pełni nie zagoiła i być może nigdy nie zagoi się do końca, potrafiła już o niej mówić, a nawet czerpała pewną pociechę z tego, że może wspominać wszystko co dobre związane z siostrą. Że Vera coś jej po sobie pozostawiła: piękne wspomnienia. Żałowała tylko, że los nie dał im znacznie więcej czasu razem. Że nie dał Verze długiego i pięknego życia, na jakie zasługiwała.
- Była dobrą osobą i bardzo zdolną czarownicą, silną i pełną pasji. Pracowała jako łamacz klątw i ta praca pewnego dnia ją zabiła, choć może raczej zrobiły to anomalie – wyjaśniła, tęsknie wspominając siostrę. Były tak różne, a jednak łączyła je nierozerwalna siostrzana więź. Uzupełniały się. Charlie bez Very czuła się niepełna. – Pociesza mnie to, że ona już nie cierpi. Odeszła i nikt jej już nie skrzywdzi.
Zmarli nie cierpieli. Cierpienie było domeną żywych, tych którzy pozostali na świecie. Nie wiedziała, gdzie była teraz Vera, ale miała nadzieję, że trafiła w jakieś piękne i miłe miejsce. Charlie czasem też kusiło, żeby do niej dołączyć, ale tak naprawdę bała się śmierci. No i wiedziała, że Vera nie byłaby z niej dumna. Niemniej jednak, gdyby alternatywą miało być wpadnięcie w ręce wroga, wolałaby samodzielnie odebrać sobie życie na swoich warunkach, byle tylko uciec od cierpienia, które oni mogli jej zgotować.
- Właściwie nie do końca wiem, jak to działa, trudno mi to wytłumaczyć skoro sama nie mam daru – zastanowiła się, gdy przeszły na temat kotów, dużo spokojniejszy i mniej bolesny. – Koty nie rozumieją ludzkiego języka, choć oczywiście można je nauczyć rozpoznawania pewnych komunikatów, ale że są indywidualistami, to niekoniecznie nas posłuchają. – O tak, koty, choć były inteligentne i zdawały się wiele rozumieć, to postępowały tak, jak same miały ochotę. – Dar porozumiewania się ze zwierzętami umożliwia jednak komunikację i zrozumienie, choć należy pamiętać, że koty nieco inaczej patrzą na świat. Tak przynajmniej tłumaczyła mi to mama.
Och, jak żałowała, że sama nie mogła posiadać takich wspaniałych umiejętności! Animagia trochę jej to rekompensowała, ale nie do końca. W końcu animagii można się było nauczyć, nie urodziła się wyjątkowa, a zupełnie zwyczajna. Nijaka. Przeciętna. To jej młodsza siostra Helen urodziła się wyjątkowa, posiadała dodatkową wrodzoną zdolność, a Charlie nie. Ale mogło być gorzej, mogła urodzić się w ogóle nie potrafiąc czarować, więc musiała bardziej docenić to, co dał jej los i przestać tęsknić za tym, czego jej nie dał.
- Dodałam trochę masła i jedno jajko, trudno teraz o więcej, gdy skromny zwierzyniec Oazy musi wykarmić tylu mieszkańców – powiedziała. Dobrze, że dzięki staraniom kilku osób w ogóle mieli w Oazie zwierzęta dające jajka i mleko, no i na pewno byli tacy, którzy mieli odwagę wychodzić i zdobywać jedzenie na zewnątrz. Charlie nie opuszczała Oazy, więc korzystała z dobroci innych, płacąc za przysługi eliksirami lub po prostu dzieląc się swoją wiedzą, która czasem okazywała się potrzebna. Jak choćby wtedy, kiedy trzeba było pomagać w nauce magicznym dzieciom pozbawionym możliwości kontynuowania edukacji w Hogwarcie. Rodzice tych dzieciaków płacili jej właśnie jedzeniem i innymi niezbędnymi do funkcjonowania produktami. Żyła teraz skromniej i biedniej niż kiedykolwiek.
- Na pewno się przydadzą, bo teraz, kiedy jestem właściwie bezrobotna i warzę eliksiry bardziej dorywczo, czasem cierpię na nadmiar wolnego czasu a tak przynajmniej miałabym zajęcie – zgodziła się. Chętnie pouczy się robótek ręcznych. Jako kobieta nie marząca o niezależności ani wejściu w męską skórę powinna znać takie podstawy. No i ogólnie lubiła uczyć się nowych rzeczy, a to na pewno pomoże im się czymś zająć i nie myśleć tyle o tragediach, które spotkały ich bliskich.
Najpierw jednak Charlie zademonstrowała koleżance swoją umiejętność przemiany w kota. Zgodziła się także na pogłaskanie; dotyk znajomej nie był tak niekomfortowy, jak byłby dotyk jakiegoś obcego mężczyzny, choć mężczyźni z reguły rzadko pochylali się nad napotkanymi kotami, żeby je głaskać.
Później, gdy znowu odzyskała swoją postać, mogły zjeść ciasteczka i zająć się nauką szydełkowania. Charlie także poczuła w sercu pewien spokój, kiedy otoczone gromadką kotów zajmowały się tak prozaiczną, beztroską czynnością. Wieczorem zaś zjadły kolację złożoną z pajd chleba przyniesionego przez Kerstin wraz z dżemem, a reszta została im na śniadanie. Zanim do niego doszło w końcu, znużone już siedzeniem z kłębkami wełny zasnęły, a dzisiejszej nocy sen Charlie był spokojniejszy.
| zt. x 2
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Strona 2 z 2 • 1, 2
Część główna
Szybka odpowiedź