Maleńki ogródek
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Maleńki ogródek
Chatka Charlie znajduje się na uboczu, w pewnym oddaleniu od centrum Oazy i największego skupiska chat. Alchemiczka ceni sobie bowiem ciszę i spokój, dlatego zdecydowała się zamieszkać w jednej z bardziej odosobnionych chatek. Niedużą przestrzeń wokół niej postanowiła zagospodarować i zasadziła tam rośliny, głównie zioła do eliksirów i ziołowych naparów. Tuż obok ściany domku stoi nieduży stół i kilka starych krzeseł, każde z innego kompletu. To dobre miejsce, by przysiąść i porozmawiać w towarzystwie, ilekroć ktoś z Zakonników lub mieszkańców Oazy wpadnie zamówić u niej eliksir lub po prostu porozmawiać.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Kiedyś, kiedy była tu tylko gościem, jej stosunek do Oazy był zupełnie inny. Nie myślała wtedy, że kiedyś będzie zmuszona do zamieszkania tutaj i spędzania tu czasu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niegdyś przychodziła, pomagała w sprawach związanych z zapotrzebowaniem na eliksiry, a potem wracała do siebie, do własnego życia. Teraz nie mogła, bo jej własne życie już praktycznie nie istniało, w każdym razie nie tak jak kiedyś. Nie mogła pracować w Mungu, pojawienie się w lecznicy w Dolinie Godryka też było niebezpieczne, skoro pojawiali się tam różni ludzie, a w okolicach domu na wszelki wypadek wolała się nie pokazywać. Nie mogła się też pojawić w rodzinnej wiosce, bo w Tinworth zbyt wielu ludzi mogłoby ją rozpoznać. Gdyby miała pozostawać poza Oazą, to właściwie cały czas musiałaby być kotem, bo każdy napotkany czarodziej mógł ją wydać.
- Pamiętam – powiedziała, wciąż doskonale pamiętając tamto pierwsze spotkanie, kiedy oboje byli w swoich animagicznych formach. Ale to było jak w innym życiu – życiu młodej kobiety, która miała swoje życie i marzenia, a nie była ofiarą wojny, uchodźczynią uciekającą przed śmiercią. – To niby niedawno, a można odnieść wrażenie, jakby minęły całe lata. Opuściłam Londyn już końcem marca, zamieszkałam w Kornwalii, a potem i ją musiałam opuścić. Niby nikt z ministerstwa ani Munga nie wiedział o moim kornwalijskim domu, bo nigdzie nie zgłosiłam faktu przeprowadzki, nie zarejestrowałam też swojej różdżki, ale i tak przezornie wolałam schronić się tutaj. Ja… nie potrafię obronić się sama, gdyby tak po mnie przyszli.
Wyglądała marnie z powodu życia w nieustannym stresie. Jadła też mniej niż kiedyś, bo często po prostu nie miała apetytu, zwłaszcza w czerwcu, w fazie największego nasilenia depresji, gdy całymi dniami leżała na łóżku, kompletnie o siebie nie dbając i tylko głośne miauczenie domagających się jedzenia kotów skłaniało ją do tego, by wstawać, karmić je i samej też przy okazji coś zjeść. Trudno jej było funkcjonować w taki sposób, skoro dotychczas wiodła spokojne i całkowicie zwyczajne życie, nic nie przygotowało ją na bycie wyjętym spod prawa zbiegiem muszącym się ukrywać. A żeby przeżyć, potrzebowała ochrony Zakonników w nie mniejszym stopniu niż inni mieszkańcy Oazy.
Charlie także nie wiedziała, skąd oni wiedzieli. Nigdy w końcu nie spotkała się z wrogiem na polu walki, gdzie mogłaby zostać rozpoznana. Nie walczyła przecież wcale, a tylko warzyła eliksiry. Nawet w Mungu nie obnosiła się z poglądami, pozorując neutralność i woląc przemilczeć kwestie, które mogłyby ściągnąć na nią kłopoty. Nigdy, nawet w czasach szkolnych, nie należała do tych, którzy otwarcie bronili mugolaków i wykrzykiwali buntownicze hasła. Zawsze była zachowawcza i ostrożna, nie wychylała się, wolała odwrócić wzrok, żeby samej nie oberwać. A jednak ktoś się dowiedział, więc dla niej wyjaśnienie istniało jedno: ktoś, celowo lub przypadkiem, ją zdradził. Pytanie tylko, kto? To mógł być każdy. Każdy mógł być odpowiedzialny za zniszczenie jej życia, bo tak właśnie to postrzegała, nie potrafiąc się pogodzić z tym, że nie mogła już żyć tak jak wcześniej.
Ale nie tylko ona przeżywała utratę kogoś bliskiego. Steffen też jej doświadczał po utracie bliskiego przyjaciela, który opuścił świat stanowczo zbyt wcześnie.
- Rozumiem, co przeżywasz – powiedziała cicho, przyglądając mu się znad swoich sadzonek; wiedziała, bo w końcu sama kilka miesięcy temu straciła siostrę. Wiedziała, jak to jest stracić kogoś, kto był bardzo bliski, bo dla niej Vera była rodziną i przyjaciółką w jednym. Najbliższą osobą na świecie. I na początku też trudno jej było mówić o niej w czasie przeszłym, ale potem musiała przejść przez wszystkie etapy żałoby i w końcu zaakceptować, że siostra nie żyje i już nie wróci. – Wiem, jak to jest stracić bliską osobę i jak trudno jest odnaleźć się w świecie, w którym jej nie ma. Bertie był lubiany przez wszystkich i jestem pewna, że każdego na swój sposób boli jego utrata. To normalne, że tęsknisz. – Strata każdego Zakonnika bolała, a Bertie był w organizacji długo, znacznie dłużej niż Vera, której większość Zakonników nie zdążyła poznać, więc nie tęsknili za nią tak, jak za Bertiem. A Charlie pragnęła, żeby już nikogo nie musieli tracić. Niestety rzeczywistość była okrutna i każdy z nich mógł być następny. Charlie mogła stać się ofiarą bardzo łatwo i szybko, bo była praktycznie bezbronna, dużo słabsza od Very czy Bertiego. Była znakomitą alchemiczką, ale z obroną radziła sobie marnie, a z urokami beznadziejnie. Z wymagających różdżki dziedzin tylko z transmutacją radziła sobie dobrze, choć jeszcze nie tak dobrze, jak by chciała.
- Jeśli nie jesteś zajęty, możesz zostać i po prostu dotrzymać mi towarzystwa – odezwała się, wyrywając kilka chwastów, by zapewnić więcej światła jednej z sadzonek. Ale nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Z kim innym mogłaby porozmawiać o pewnych niedawnych problemach z animagią, jak nie z drugim animagiem? – Wiesz, ostatnio… miałam pewien problem ze swoją przemianą animagiczną – zaczęła. Może to skutek depresji, a może po prostu zaniedbanie rozwoju transmutacyjnego w ostatnim czasie? Czerwiec i większość lipca były okresem niemal całkowitej stagnacji, podczas którego prawie nie korzystała z magii, a animagia wymagała dużego obycia w transmutacji, zanurzania się w tę dziedzinę coraz głębiej. Wciąż miała pewne braki, najtrudniejsze zaklęcia nadal nie wychodziły, ale może Steffen potrafiłby jej pomóc?
- Pamiętam – powiedziała, wciąż doskonale pamiętając tamto pierwsze spotkanie, kiedy oboje byli w swoich animagicznych formach. Ale to było jak w innym życiu – życiu młodej kobiety, która miała swoje życie i marzenia, a nie była ofiarą wojny, uchodźczynią uciekającą przed śmiercią. – To niby niedawno, a można odnieść wrażenie, jakby minęły całe lata. Opuściłam Londyn już końcem marca, zamieszkałam w Kornwalii, a potem i ją musiałam opuścić. Niby nikt z ministerstwa ani Munga nie wiedział o moim kornwalijskim domu, bo nigdzie nie zgłosiłam faktu przeprowadzki, nie zarejestrowałam też swojej różdżki, ale i tak przezornie wolałam schronić się tutaj. Ja… nie potrafię obronić się sama, gdyby tak po mnie przyszli.
Wyglądała marnie z powodu życia w nieustannym stresie. Jadła też mniej niż kiedyś, bo często po prostu nie miała apetytu, zwłaszcza w czerwcu, w fazie największego nasilenia depresji, gdy całymi dniami leżała na łóżku, kompletnie o siebie nie dbając i tylko głośne miauczenie domagających się jedzenia kotów skłaniało ją do tego, by wstawać, karmić je i samej też przy okazji coś zjeść. Trudno jej było funkcjonować w taki sposób, skoro dotychczas wiodła spokojne i całkowicie zwyczajne życie, nic nie przygotowało ją na bycie wyjętym spod prawa zbiegiem muszącym się ukrywać. A żeby przeżyć, potrzebowała ochrony Zakonników w nie mniejszym stopniu niż inni mieszkańcy Oazy.
Charlie także nie wiedziała, skąd oni wiedzieli. Nigdy w końcu nie spotkała się z wrogiem na polu walki, gdzie mogłaby zostać rozpoznana. Nie walczyła przecież wcale, a tylko warzyła eliksiry. Nawet w Mungu nie obnosiła się z poglądami, pozorując neutralność i woląc przemilczeć kwestie, które mogłyby ściągnąć na nią kłopoty. Nigdy, nawet w czasach szkolnych, nie należała do tych, którzy otwarcie bronili mugolaków i wykrzykiwali buntownicze hasła. Zawsze była zachowawcza i ostrożna, nie wychylała się, wolała odwrócić wzrok, żeby samej nie oberwać. A jednak ktoś się dowiedział, więc dla niej wyjaśnienie istniało jedno: ktoś, celowo lub przypadkiem, ją zdradził. Pytanie tylko, kto? To mógł być każdy. Każdy mógł być odpowiedzialny za zniszczenie jej życia, bo tak właśnie to postrzegała, nie potrafiąc się pogodzić z tym, że nie mogła już żyć tak jak wcześniej.
Ale nie tylko ona przeżywała utratę kogoś bliskiego. Steffen też jej doświadczał po utracie bliskiego przyjaciela, który opuścił świat stanowczo zbyt wcześnie.
- Rozumiem, co przeżywasz – powiedziała cicho, przyglądając mu się znad swoich sadzonek; wiedziała, bo w końcu sama kilka miesięcy temu straciła siostrę. Wiedziała, jak to jest stracić kogoś, kto był bardzo bliski, bo dla niej Vera była rodziną i przyjaciółką w jednym. Najbliższą osobą na świecie. I na początku też trudno jej było mówić o niej w czasie przeszłym, ale potem musiała przejść przez wszystkie etapy żałoby i w końcu zaakceptować, że siostra nie żyje i już nie wróci. – Wiem, jak to jest stracić bliską osobę i jak trudno jest odnaleźć się w świecie, w którym jej nie ma. Bertie był lubiany przez wszystkich i jestem pewna, że każdego na swój sposób boli jego utrata. To normalne, że tęsknisz. – Strata każdego Zakonnika bolała, a Bertie był w organizacji długo, znacznie dłużej niż Vera, której większość Zakonników nie zdążyła poznać, więc nie tęsknili za nią tak, jak za Bertiem. A Charlie pragnęła, żeby już nikogo nie musieli tracić. Niestety rzeczywistość była okrutna i każdy z nich mógł być następny. Charlie mogła stać się ofiarą bardzo łatwo i szybko, bo była praktycznie bezbronna, dużo słabsza od Very czy Bertiego. Była znakomitą alchemiczką, ale z obroną radziła sobie marnie, a z urokami beznadziejnie. Z wymagających różdżki dziedzin tylko z transmutacją radziła sobie dobrze, choć jeszcze nie tak dobrze, jak by chciała.
- Jeśli nie jesteś zajęty, możesz zostać i po prostu dotrzymać mi towarzystwa – odezwała się, wyrywając kilka chwastów, by zapewnić więcej światła jednej z sadzonek. Ale nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Z kim innym mogłaby porozmawiać o pewnych niedawnych problemach z animagią, jak nie z drugim animagiem? – Wiesz, ostatnio… miałam pewien problem ze swoją przemianą animagiczną – zaczęła. Może to skutek depresji, a może po prostu zaniedbanie rozwoju transmutacyjnego w ostatnim czasie? Czerwiec i większość lipca były okresem niemal całkowitej stagnacji, podczas którego prawie nie korzystała z magii, a animagia wymagała dużego obycia w transmutacji, zanurzania się w tę dziedzinę coraz głębiej. Wciąż miała pewne braki, najtrudniejsze zaklęcia nadal nie wychodziły, ale może Steffen potrafiłby jej pomóc?
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
-W Kornwalii? Słyszałem, że jest tam pięknie... - wyrwało się Steffenowi, ale zaraz urwał. Jeśli Charlie tęskniła za tamtym domem, to komplementowanie Kornwalii tylko wzmoży jej nostalgię. Na słowa o tym, że mogliby po nią przyjść, w jego oczach zapłonęły iskierki sprawiedliwego gniewu na świat. -To niesprawiedliwe, że znalazłaś się na tych plakatach. Nie brałaś przecież udziału w żadnej akcji wywrotowej, warzenie eliksirów nie jest zbrodnią! - westchnął, sfrustrowany - tym bardziej, że niedawno wtajemniczył w sprawy Zakonu Isabellę, że skoro Charlie znajdowała się w niebezpieczeństwie za samą pomoc, to i jego dziewczyna mogła wpaść w kłopoty za leczenie i warzenie prostych eliksirów. -Wiadomo, skąd w ogóle o tobie wiedzieli? - spytał smutno, nie ukrywając współczucia i nie wiedząc, że sama Charlie nie ma o tym pojęcia.
Tymczasem, to Charlie jego pocieszyła. Momentalnie, choć jej słowa wcale nie przywołały uśmiechu na jego twarz. Za to nagle poczuł się lepiej, o wiele lepiej, słysząc to zrozumienie. I pewne przyzwolenie na smutek. Usiłował wziąć się w garść, minął już w końcu miesiąc (tylko miesiąc?!), a on był potrzebny i w Oazie i na akcjach Zakonu. Czasem jednak lepiej nie dusić uczuć, lepiej pozwolić sobie na smutek.
-Dziękuję, Charlie. - powiedział cicho, zmuszając się do bladego uśmiechu. -Masz rację, a dziękuję... za zrozumienie. Niepotrzebnie próbuję to w sobie dusić. - westchnął, a potem kucnął obok Charlie, przypatrując się chwastom.
-Jasne, że mogę zostać. Byłem tylko na spacerze. Próbuję na powrót oswoić się z Oazą, odkąd... odkąd jego tu nie ma. - przyznał w końcu, co robił dzisiaj w tym miejscu. Przy Charlie jakoś nie wstydził się o tym mówić.
Nie znał się na chwastach ani niczym ogrodniczym, więc obserwował tylko jak alchemiczka zajmuje się roślinką, aż nagle poruszyła temat na którym znał się doskonale. Odruchowo poderwał głowę, spoglądając na Charlie z mieszanką troski i naukowej ciekawości.
-Problem? Jaki? I... jeśli mogę spytać, od kiedy? - dopytał, ponieważ jej słowa przypomniały mu o czymś, co czytał gdy sam uczył się animagii. -Wiesz, podobno u każdego... emocje, stres, czy zmiany w życiu, a przecież się przeprowadziłaś... u każdego inaczej to wpływa na skupienie potrzebne do przemiany. Na przykład ja często uciekam do postaci szczura w stresie, dlatego nie mam z przemianą żadnych problemów w cięższych chwilach. Nie mów nikomu, ale cały dzień po Bezksiężycowej Nocy spędziłem... cóż, w postaci gryzonia. Tak łatwiej mi było odciąć się od strachu, zastąpić ludzkie emocje czymś prostszym. Ale... może ty wolisz przeżywać emocje po ludzku i dlatego twoje ciało ma problemy z przemianą? - hipotetyzował. Nie był jeszcze pewien przyczyn jej problemu, ale odruchowo powiązał go z tymi wszystkimi zmianami.
-Wiesz, transmutacja to kwestia perspektywy. Na przykład... - dojrzał w oddali jeża, który zdawała się w popłochu uciekać przed jakimś znanym sobie niebezpieczeństwiem, może nawet przed ludźmi. -...dla niektórych karaluch to obrzydliwa rzecz, ale w odpowiednim kontekście gwarantuje szybkość i przetrwanie. Animagia też, czasami jest niewygodna dla psychiki, ale przeważnie pomaga. - dokończył porównanie, a potem wycelował różdżką w biednego jeża, ciekaw czy trafi. Jeśli tak, to stworzenie stanie się o wiele szybsze i trwalsze na kilka minut. -Blatteo Sit. - wybrane przez niego zaklęcie działało też na ludzi i przeważnie tak było używane (sam Steff zawsze marzył o spłataniu komuś takiego psikusa - w weselszych czasach, gdy jeszcze miał czas i chęć planować głupie żarty), ale w teorii można nim było przemienić jakikolwiek cel.
Tymczasem, to Charlie jego pocieszyła. Momentalnie, choć jej słowa wcale nie przywołały uśmiechu na jego twarz. Za to nagle poczuł się lepiej, o wiele lepiej, słysząc to zrozumienie. I pewne przyzwolenie na smutek. Usiłował wziąć się w garść, minął już w końcu miesiąc (tylko miesiąc?!), a on był potrzebny i w Oazie i na akcjach Zakonu. Czasem jednak lepiej nie dusić uczuć, lepiej pozwolić sobie na smutek.
-Dziękuję, Charlie. - powiedział cicho, zmuszając się do bladego uśmiechu. -Masz rację, a dziękuję... za zrozumienie. Niepotrzebnie próbuję to w sobie dusić. - westchnął, a potem kucnął obok Charlie, przypatrując się chwastom.
-Jasne, że mogę zostać. Byłem tylko na spacerze. Próbuję na powrót oswoić się z Oazą, odkąd... odkąd jego tu nie ma. - przyznał w końcu, co robił dzisiaj w tym miejscu. Przy Charlie jakoś nie wstydził się o tym mówić.
Nie znał się na chwastach ani niczym ogrodniczym, więc obserwował tylko jak alchemiczka zajmuje się roślinką, aż nagle poruszyła temat na którym znał się doskonale. Odruchowo poderwał głowę, spoglądając na Charlie z mieszanką troski i naukowej ciekawości.
-Problem? Jaki? I... jeśli mogę spytać, od kiedy? - dopytał, ponieważ jej słowa przypomniały mu o czymś, co czytał gdy sam uczył się animagii. -Wiesz, podobno u każdego... emocje, stres, czy zmiany w życiu, a przecież się przeprowadziłaś... u każdego inaczej to wpływa na skupienie potrzebne do przemiany. Na przykład ja często uciekam do postaci szczura w stresie, dlatego nie mam z przemianą żadnych problemów w cięższych chwilach. Nie mów nikomu, ale cały dzień po Bezksiężycowej Nocy spędziłem... cóż, w postaci gryzonia. Tak łatwiej mi było odciąć się od strachu, zastąpić ludzkie emocje czymś prostszym. Ale... może ty wolisz przeżywać emocje po ludzku i dlatego twoje ciało ma problemy z przemianą? - hipotetyzował. Nie był jeszcze pewien przyczyn jej problemu, ale odruchowo powiązał go z tymi wszystkimi zmianami.
-Wiesz, transmutacja to kwestia perspektywy. Na przykład... - dojrzał w oddali jeża, który zdawała się w popłochu uciekać przed jakimś znanym sobie niebezpieczeństwiem, może nawet przed ludźmi. -...dla niektórych karaluch to obrzydliwa rzecz, ale w odpowiednim kontekście gwarantuje szybkość i przetrwanie. Animagia też, czasami jest niewygodna dla psychiki, ale przeważnie pomaga. - dokończył porównanie, a potem wycelował różdżką w biednego jeża, ciekaw czy trafi. Jeśli tak, to stworzenie stanie się o wiele szybsze i trwalsze na kilka minut. -Blatteo Sit. - wybrane przez niego zaklęcie działało też na ludzi i przeważnie tak było używane (sam Steff zawsze marzył o spłataniu komuś takiego psikusa - w weselszych czasach, gdy jeszcze miał czas i chęć planować głupie żarty), ale w teorii można nim było przemienić jakikolwiek cel.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
- Tak, to piękne miejsce. Stamtąd pochodzę i tam chciałam wieść życie, niestety póki co nie jest to możliwe.
Kornwalia, w której Charlie się urodziła i wychowała, była przepięknym miejscem i bardzo chciała znowu się w niej znaleźć. Już myślała, że po ucieczce z Londynu to tam znajdzie bezpieczną przystań, jak przed wiekami jej przodkowie uciekający z ziem wrogiego konserwatywnego rodu, ale władze miały inny plan. List gończy przekreślił jej szansę na normalne życie, nie mogła pojawić się w żadnym miejscu zamieszkałym przez czarodziejów, bo każdy mógł ją wydać, taka suma galeonów z pewnością dla wielu była pokusą. I choć nikt poza kilkoma krewnymi i Zakonnikami nie wiedział o jej nowym domu, na wszelki wypadek wolała go opuścić, mając świadomość tego, że jej przebywanie poza Oazą zagraża nie tylko jej, ale i każdemu Zakonnikowi oraz mieszkańcowi Oazy. Była słabym ogniwem, w rękach wroga szybko by pękła, więc wolała eliminować taką możliwość zawczasu i ukryć się. Nie tylko dla siebie, ale i dla innych.
- Niestety tego nikt nie wie – westchnęła. Mogła się tylko zastanawiać, skąd wiedzieli i dlaczego właśnie o niej, skoro nigdy nie walczyła, nie wychylała się, a tylko pomagała swoimi eliksirami. – Też czuję, że to niesprawiedliwe. Nigdy nie robiłam tyle co inni, tylko warzyłam eliksiry i wspierałam swoją wiedzą. I wiesz… choć wierzę w nasze ideały, nigdy nie byłam gotowa poświęcać dla Zakonu aż tyle, ile odebrały mi te listy. Chciałam tylko z dobrego serca pomóc, ofiarowując swoje umiejętności alchemiczne, a teraz chcą mnie za to zabić. Nawet ludzie, z którymi jeszcze niedawno pracowałam i którym tyle pomagałam, dziś mogliby sprzedać mnie ministerstwu dla pieniędzy. – Podejrzewała, że ci, którzy przeszli przez rejestrację różdżek i pozostali w Mungu, w mniejszym lub większym stopniu popierali działania władzy lub przynajmniej starali się jej nie podpaść. Dlatego z nikim z tamtego życia nie mogła już utrzymywać kontaktu i obecnie utrzymywała go jedynie z Zakonnikami i sojusznikami, w każdym spoza organizacji widząc zagrożenie dla swojego bezpieczeństwa. Zaczęła bać się ludzi, a myśl o wyjściu poza Oazę napełniała ją paniką. Choć w depresji zdarzały jej się myśli samobójcze, tak naprawdę panicznie bała się śmierci, zwłaszcza bolesnej, a taka właśnie czekałaby ją w przypadku schwytania, zaś wcześniej zmuszono by ją do zdradzenia przyjaciół. Dlatego musiała wyrzec się całego dotychczasowego życia: swojej pracy, ukochanej Kornwalii, kontaktów z bliskimi, którzy musieli uciec za granicę, a także wszelkich kontaktów towarzyskich z ludźmi spoza Zakonu i grona mieszkańców Oazy. Sama stała się mieszkanką Oazy, ofiarą losu niezdolną do tego, by obronić się samej. Taka była prawda. Dlatego odeszła i została tylko sojuszniczką, by nikt już nie oczekiwał od niej niczego więcej, niż była gotowa dać.
Rozumiała, czym jest żałoba po stracie bliskiej osoby. Wiedziała też, że każdy potrzebuje czasu, żeby ją przejść i Steffen miał pełne prawo do smutku po odejściu przyjaciela. Nie powinni wyzbywać się ludzkich uczuć, a tutaj, w Oazie, można było pozwolić sobie na chwilę słabości.
- To nic złego, naprawdę. Straciłeś kogoś, kto był dla ciebie ważny i potrzebujesz czasu, żeby przeżyć tę stratę. To normalne. Nie czuj się źle z powodu tego, że za nim tęsknisz – powiedziała pokrzepiająco, okazując mu dużo empatii i zrozumienia. – Kiedy Vera zaginęła, nasz wspólny dom utracił wiele ze swojej wcześniejszej atmosfery, którą próbowałyśmy sobie zbudować po osiedleniu się w obcym dla nas Londynie. A gdy dowiedziałam się, że umarła… Już nie potrafiłam tam żyć – podzieliła się z nim swoimi odczuciami, decydując się na szczerość, skoro oboje wiedzieli, jak to jest kogoś utracić. Domek w Londynie był jej i Very, kiedy po Hogwarcie postanowiły spełniać się zawodowo w stolicy, zamieszkały razem, by w obcym miejscu mieć siebie nawzajem. Gdy Very zabrakło to miejsce miało w sobie zbyt wiele bolesnych wspomnień. Opuściła je i jak się okazało, w samą porę, krótko przed wydarzeniami z przełomu marca i kwietnia. Gdyby żałoba nie wygnała jej stamtąd wcześniej, być może byłaby jedną z ofiar tamtej tragedii.
Potem rozmowa zeszła na temat animagii.
- Ja też tak często robiłam. Po tym, jak dowiedziałam się o śmierci siostry, pierwsze dni spędziłam jako kot, tułając się i próbując to sobie poukładać. Łatwiej było mi znieść jej utratę gdy byłam kotem, ludzkie emocje były zbyt bolesne. Problemy zaczęły się… chyba po listach gończych. Ja… zamknęłam się w Oazie i wycofałam się z wszelkich aktywności. Zachorowałam – przyznała ze wstydem, bo niełatwo jej było mówić o swojej chorobie. Dla wielu depresja była po prostu słabością, dla innych wygodną wymówką dla uchylania się od walki. A Charlie po śmierci siostry, liście gończym i utracie swojego życia naprawdę znalazła się po szyję w głębokim bagnie, nie mogąc wyrwać się z poczucia pustki, niemocy i beznadziei, co przekładało się i na jej magiczne zdolności, tym bardziej, że w maju, czerwcu i lipcu bardzo mało czarowała, nie trenowała, a rozwój tego przecież wymagał. – Nadal potrafię się zmieniać, animagia nie odeszła, ale parę dni temu przydarzył się moment, kiedy chciałam się zmienić… a nie udało mi się to za pierwszym razem, co dawniej nie miało miejsca.
Ale dawniej też czynnie rozwijała te umiejętności, regularnie ćwiczyła zarówno przemiany, jak i transmutację, dopiero w depresji się zapuściła. Jej osłabienie fizyczne też mogło mieć wpływ, w końcu często niedojadała, znacznie schudła i była w fatalnej kondycji. Może osłabione ciało nie było tak skłonne poddawaniu się przemianie jak ciało zdrowe?
- Muszę znów zacząć ćwiczyć transmutację. Może to mi pomoże, kiedy znowu zanurzę się w nią i będę jej używać więcej. Chciałabym poznać też te trudniejsze zaklęcia. Transmutacja skrywa tyle ciekawych możliwości… – odezwała się, przyglądając się działaniom Steffena, choć nie udało mu się trafić uciekającego jeża. Ten był w końcu niewielki, a trudniej było trafić mały i w dodatku poruszający się cel.
Ale, skoro już o tym rozmawiali, to może powinna zacząć od teraz? Zastanowiła się chwilę, wybierając zaklęcie, które mogłaby rzucić w takim miejscu jak to. Przyszedł jej do głowy pewien pomysł.
- Caeli fluctus – wypowiedziała, zataczając różdżką gest nad swoimi małymi rabatkami, by podnieść temperaturę o zaledwie parę stopni, co mogło sprzyjać roślinom. Jeszcze mieszkając w Londynie często używała tego zaklęcia w szklarence z ziołami, zwłaszcza zimą, by zapewnić rosnącym tam roślinom odpowiednie ciepło niezbędne do przetrwania zimowej aury. Może w Oazie też okaże się ono odpowiednie, by mogła hodować podstawowe zioła do eliksirów przez cały rok, a nie tylko latem, które za kilka tygodni się skończy.
Kornwalia, w której Charlie się urodziła i wychowała, była przepięknym miejscem i bardzo chciała znowu się w niej znaleźć. Już myślała, że po ucieczce z Londynu to tam znajdzie bezpieczną przystań, jak przed wiekami jej przodkowie uciekający z ziem wrogiego konserwatywnego rodu, ale władze miały inny plan. List gończy przekreślił jej szansę na normalne życie, nie mogła pojawić się w żadnym miejscu zamieszkałym przez czarodziejów, bo każdy mógł ją wydać, taka suma galeonów z pewnością dla wielu była pokusą. I choć nikt poza kilkoma krewnymi i Zakonnikami nie wiedział o jej nowym domu, na wszelki wypadek wolała go opuścić, mając świadomość tego, że jej przebywanie poza Oazą zagraża nie tylko jej, ale i każdemu Zakonnikowi oraz mieszkańcowi Oazy. Była słabym ogniwem, w rękach wroga szybko by pękła, więc wolała eliminować taką możliwość zawczasu i ukryć się. Nie tylko dla siebie, ale i dla innych.
- Niestety tego nikt nie wie – westchnęła. Mogła się tylko zastanawiać, skąd wiedzieli i dlaczego właśnie o niej, skoro nigdy nie walczyła, nie wychylała się, a tylko pomagała swoimi eliksirami. – Też czuję, że to niesprawiedliwe. Nigdy nie robiłam tyle co inni, tylko warzyłam eliksiry i wspierałam swoją wiedzą. I wiesz… choć wierzę w nasze ideały, nigdy nie byłam gotowa poświęcać dla Zakonu aż tyle, ile odebrały mi te listy. Chciałam tylko z dobrego serca pomóc, ofiarowując swoje umiejętności alchemiczne, a teraz chcą mnie za to zabić. Nawet ludzie, z którymi jeszcze niedawno pracowałam i którym tyle pomagałam, dziś mogliby sprzedać mnie ministerstwu dla pieniędzy. – Podejrzewała, że ci, którzy przeszli przez rejestrację różdżek i pozostali w Mungu, w mniejszym lub większym stopniu popierali działania władzy lub przynajmniej starali się jej nie podpaść. Dlatego z nikim z tamtego życia nie mogła już utrzymywać kontaktu i obecnie utrzymywała go jedynie z Zakonnikami i sojusznikami, w każdym spoza organizacji widząc zagrożenie dla swojego bezpieczeństwa. Zaczęła bać się ludzi, a myśl o wyjściu poza Oazę napełniała ją paniką. Choć w depresji zdarzały jej się myśli samobójcze, tak naprawdę panicznie bała się śmierci, zwłaszcza bolesnej, a taka właśnie czekałaby ją w przypadku schwytania, zaś wcześniej zmuszono by ją do zdradzenia przyjaciół. Dlatego musiała wyrzec się całego dotychczasowego życia: swojej pracy, ukochanej Kornwalii, kontaktów z bliskimi, którzy musieli uciec za granicę, a także wszelkich kontaktów towarzyskich z ludźmi spoza Zakonu i grona mieszkańców Oazy. Sama stała się mieszkanką Oazy, ofiarą losu niezdolną do tego, by obronić się samej. Taka była prawda. Dlatego odeszła i została tylko sojuszniczką, by nikt już nie oczekiwał od niej niczego więcej, niż była gotowa dać.
Rozumiała, czym jest żałoba po stracie bliskiej osoby. Wiedziała też, że każdy potrzebuje czasu, żeby ją przejść i Steffen miał pełne prawo do smutku po odejściu przyjaciela. Nie powinni wyzbywać się ludzkich uczuć, a tutaj, w Oazie, można było pozwolić sobie na chwilę słabości.
- To nic złego, naprawdę. Straciłeś kogoś, kto był dla ciebie ważny i potrzebujesz czasu, żeby przeżyć tę stratę. To normalne. Nie czuj się źle z powodu tego, że za nim tęsknisz – powiedziała pokrzepiająco, okazując mu dużo empatii i zrozumienia. – Kiedy Vera zaginęła, nasz wspólny dom utracił wiele ze swojej wcześniejszej atmosfery, którą próbowałyśmy sobie zbudować po osiedleniu się w obcym dla nas Londynie. A gdy dowiedziałam się, że umarła… Już nie potrafiłam tam żyć – podzieliła się z nim swoimi odczuciami, decydując się na szczerość, skoro oboje wiedzieli, jak to jest kogoś utracić. Domek w Londynie był jej i Very, kiedy po Hogwarcie postanowiły spełniać się zawodowo w stolicy, zamieszkały razem, by w obcym miejscu mieć siebie nawzajem. Gdy Very zabrakło to miejsce miało w sobie zbyt wiele bolesnych wspomnień. Opuściła je i jak się okazało, w samą porę, krótko przed wydarzeniami z przełomu marca i kwietnia. Gdyby żałoba nie wygnała jej stamtąd wcześniej, być może byłaby jedną z ofiar tamtej tragedii.
Potem rozmowa zeszła na temat animagii.
- Ja też tak często robiłam. Po tym, jak dowiedziałam się o śmierci siostry, pierwsze dni spędziłam jako kot, tułając się i próbując to sobie poukładać. Łatwiej było mi znieść jej utratę gdy byłam kotem, ludzkie emocje były zbyt bolesne. Problemy zaczęły się… chyba po listach gończych. Ja… zamknęłam się w Oazie i wycofałam się z wszelkich aktywności. Zachorowałam – przyznała ze wstydem, bo niełatwo jej było mówić o swojej chorobie. Dla wielu depresja była po prostu słabością, dla innych wygodną wymówką dla uchylania się od walki. A Charlie po śmierci siostry, liście gończym i utracie swojego życia naprawdę znalazła się po szyję w głębokim bagnie, nie mogąc wyrwać się z poczucia pustki, niemocy i beznadziei, co przekładało się i na jej magiczne zdolności, tym bardziej, że w maju, czerwcu i lipcu bardzo mało czarowała, nie trenowała, a rozwój tego przecież wymagał. – Nadal potrafię się zmieniać, animagia nie odeszła, ale parę dni temu przydarzył się moment, kiedy chciałam się zmienić… a nie udało mi się to za pierwszym razem, co dawniej nie miało miejsca.
Ale dawniej też czynnie rozwijała te umiejętności, regularnie ćwiczyła zarówno przemiany, jak i transmutację, dopiero w depresji się zapuściła. Jej osłabienie fizyczne też mogło mieć wpływ, w końcu często niedojadała, znacznie schudła i była w fatalnej kondycji. Może osłabione ciało nie było tak skłonne poddawaniu się przemianie jak ciało zdrowe?
- Muszę znów zacząć ćwiczyć transmutację. Może to mi pomoże, kiedy znowu zanurzę się w nią i będę jej używać więcej. Chciałabym poznać też te trudniejsze zaklęcia. Transmutacja skrywa tyle ciekawych możliwości… – odezwała się, przyglądając się działaniom Steffena, choć nie udało mu się trafić uciekającego jeża. Ten był w końcu niewielki, a trudniej było trafić mały i w dodatku poruszający się cel.
Ale, skoro już o tym rozmawiali, to może powinna zacząć od teraz? Zastanowiła się chwilę, wybierając zaklęcie, które mogłaby rzucić w takim miejscu jak to. Przyszedł jej do głowy pewien pomysł.
- Caeli fluctus – wypowiedziała, zataczając różdżką gest nad swoimi małymi rabatkami, by podnieść temperaturę o zaledwie parę stopni, co mogło sprzyjać roślinom. Jeszcze mieszkając w Londynie często używała tego zaklęcia w szklarence z ziołami, zwłaszcza zimą, by zapewnić rosnącym tam roślinom odpowiednie ciepło niezbędne do przetrwania zimowej aury. Może w Oazie też okaże się ono odpowiednie, by mogła hodować podstawowe zioła do eliksirów przez cały rok, a nie tylko latem, które za kilka tygodni się skończy.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
The member 'Charlene Leighton' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 72
'k100' : 72
Spojrzał na Charlie z nieukrywanym współczuciem i zrozumieniem. To niesprawiedliwe - zadudniło mu w głowie, choć w przeciwieństwie do Charlie on sam świadomie podjął decyzję o ryzykowaniu życia. Tyle, że poświęcił się walce jeszcze w grudniu, gdy Zakonnicy mogli zachować anonimowość, gdy Londyn nie był pogrążony w wojnie, gdy Rycerze i Ministerstwo nie mordowali ludzi tak otwarcie. Gdy Bertie żył, a niebezpieczeństwo wydawało się dalekie, ryzyko rozsądne. Choć wiedział, że wiele może się zmienić i choć był gotowy na poświęcenie, to śmierć przyjaciela i tak nadeszła niespodziewanie i była wstrząsająca. Poza tym, wtedy był zwykłym i nieco niefrasobliwym chłopakiem, a teraz bardzo szybko dorósł i... i już miał dla kogo żyć. Nie, żeby zmieniało to jego oddanie Zakonowi. Podjął decyzję i nie zamierzał się z niej wycofać. Jednak tym bardziej bolało i przerażało go, że Charlie musiała żyć z tymi strasznymi konsekwencjami, nie wyraziwszy nawet na nie świadomego przyzwolenia. Przecież warzenie eliksirów faktycznie wydawało się bezpieczne i dyskretne.
-Charlie, nie wiem... nie wiem jak mogę pomóc, ale jeśli potrzebujesz czegoś spoza Oazy, to ja wciąż mogę poruszać się w miarę anonimowo. Nawet w Londynie. Daj znać, jeśli mógłbym ci cokolwiek dostarczyć. - zaoferował, chcąc okazać wsparcie nie tyle słowem, co czynem. Oaza potrafiła być izolująca - może Charlie potrzeba roślin, ingrediencji? A może rozweseli ją choćby książka?
-Ja... dziękuję. - szepnął w odpowiedzi na temat żałoby. Był wdzięczny za wsparcie, za szczerość. Za przyzwolenie na smutek. -Czasem wydaje mi się, że powinienem wziąć się w garść, iść dalej. I pewnie powinienem, ale... ignorowanie smutku tylko go pogłębia. Dziękuję, że mi to przypomniałaś. I przykro mi z powodu Very. - pokiwał ze zrozumieniem głową, gdy wyznała, że przez pierwsze dni radziła sobie z żałobą w ciele kota. Rozumiał jak to jest, móc uciec do zwierzęcego ciała.
-Może to kwestia przestrzeni, nowego otoczenia. - przyznał z namysłem, gdy określiła chronologię swoich problemów z animagią. -Ale choroba, poczucie straty, poczucie zamknięcia... to nic złego, to normalne. I to nic, do czego nie można się... przyzwyczaić. - zabrzmiał jakoś smutno, bo przecież nie powinni przyzwyczajać się do zła. Ale chyba musieli nauczyć się z nim żyć, na razie tylko przystosowanie się im pozostało. Na szczęście, zwierzęta potrafią przystosować się niemal do wszystkiego - szczególnie szczury i koty. -Jeśli to kwestia szybkości, to ćwiczenia transmutacji faktycznie powinny pomóc. Moje pierwsze przemiany były strasznie powolne. - przypomniał sobie z bladym uśmiechem. -No i przemieniaj się jak najczęściej, nie wychodź z wprawy. - doradził. Nagle zrobiło mu się jakoś cieplej na sercu i...
...naprawdę zrobiło się cieplej.
-Brawo! To trudne zaklęcie. - pochwalił Charlie z uśmiechem, czując, jak zmieniła temperaturę wokół nich.
-A może... spróbowałabyś się przemienić, zobaczę jak ci idzie i może wychwycę, czy normalnie? Mogę też spróbować sprawić, że będziesz bardzo szybkim kotkiem. - uśmiechnął się, delikatnie celując w Charlie różdżką. Może szybkość pomogłaby jej też w samej przemianie? -Cito Horribilis.
-Charlie, nie wiem... nie wiem jak mogę pomóc, ale jeśli potrzebujesz czegoś spoza Oazy, to ja wciąż mogę poruszać się w miarę anonimowo. Nawet w Londynie. Daj znać, jeśli mógłbym ci cokolwiek dostarczyć. - zaoferował, chcąc okazać wsparcie nie tyle słowem, co czynem. Oaza potrafiła być izolująca - może Charlie potrzeba roślin, ingrediencji? A może rozweseli ją choćby książka?
-Ja... dziękuję. - szepnął w odpowiedzi na temat żałoby. Był wdzięczny za wsparcie, za szczerość. Za przyzwolenie na smutek. -Czasem wydaje mi się, że powinienem wziąć się w garść, iść dalej. I pewnie powinienem, ale... ignorowanie smutku tylko go pogłębia. Dziękuję, że mi to przypomniałaś. I przykro mi z powodu Very. - pokiwał ze zrozumieniem głową, gdy wyznała, że przez pierwsze dni radziła sobie z żałobą w ciele kota. Rozumiał jak to jest, móc uciec do zwierzęcego ciała.
-Może to kwestia przestrzeni, nowego otoczenia. - przyznał z namysłem, gdy określiła chronologię swoich problemów z animagią. -Ale choroba, poczucie straty, poczucie zamknięcia... to nic złego, to normalne. I to nic, do czego nie można się... przyzwyczaić. - zabrzmiał jakoś smutno, bo przecież nie powinni przyzwyczajać się do zła. Ale chyba musieli nauczyć się z nim żyć, na razie tylko przystosowanie się im pozostało. Na szczęście, zwierzęta potrafią przystosować się niemal do wszystkiego - szczególnie szczury i koty. -Jeśli to kwestia szybkości, to ćwiczenia transmutacji faktycznie powinny pomóc. Moje pierwsze przemiany były strasznie powolne. - przypomniał sobie z bladym uśmiechem. -No i przemieniaj się jak najczęściej, nie wychodź z wprawy. - doradził. Nagle zrobiło mu się jakoś cieplej na sercu i...
...naprawdę zrobiło się cieplej.
-Brawo! To trudne zaklęcie. - pochwalił Charlie z uśmiechem, czując, jak zmieniła temperaturę wokół nich.
-A może... spróbowałabyś się przemienić, zobaczę jak ci idzie i może wychwycę, czy normalnie? Mogę też spróbować sprawić, że będziesz bardzo szybkim kotkiem. - uśmiechnął się, delikatnie celując w Charlie różdżką. Może szybkość pomogłaby jej też w samej przemianie? -Cito Horribilis.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 33
'k100' : 33
Charlie pojawiła się w Zakonie w kwietniu 1956 roku, kiedy wojna jeszcze wydawała się mało realna. Dołączyła do Zakonu przekonana pięknymi, wzniosłymi ideami o niesieniu dobra ponad podziałami. Nigdy nie przypuszczała, że sytuacja może rozwinąć się w tak poważnym kierunku, i że nawet warzenie eliksirów może sprowadzić na nią śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie była wojowniczką ani z umiejętności, ani charakteru. Nie potrafiła walczyć. Ledwie udawało jej się rzucić zaklęcie Protego, nie wspominając o trudniejszych inkantacjach obronnych. Nie była aurorem ani nikim w tym rodzaju. Chciała pomagać, była gotowa poświęcić Zakonowi swój czas, ale nie chciała oddawać za niego życia. Podziwiała tych, którzy byli na to gotowi, ale ona nie była. Nie potrafiła być bohaterką, była tylko zwykłym człowiekiem ze zwykłymi, ludzkimi słabościami.
W przypadku Steffena, który miał niebezpieczną, ryzykowną pracę już przed wojną, sprawy pewnie wyglądały inaczej. Dla niego ryzyko było codziennością, ale nie dla Charlie, zachowawczej byłej Krukonki, która spędzała życie nad kociołkiem. Uwielbiała pomagać ludziom, nigdy nie pytając ich o czystość krwi. Dlatego dołączyła do Zakonu – by pomagać zakulisowo, warząc eliksiry, ale nigdy się z tym nie afiszowała. Nie należała do tych, którzy kuszą los i głośno krzyczą. Gdyby wtedy wiedziała, co ją spotka przez przynależność do Zakonu, nigdy by do niego nie wstąpiła. Straciła więcej niż była gotowa poświęcić. Dom, bliskich, pracę, wolność i marzenia. Nie tego chciała. Nie tak miało to wyglądać.
- Mogę potrzebować jakichś ingrediencji. Ostatni raz byłam w Londynie pod koniec marca, później już nigdy nie odważyłam się tam zbliżać. Od tamtego czasu warzę eliksiry tylko z tego, co dostarczają mi Zakonnicy, bo sama nie mogę wybrać się do apteki na zakupy – powiedziała smutno. Och, jak bardzo jej tego brakowało! Nawet tak zwyczajna czynność jak wejście do apteki była poza jej zasięgiem. W kwestii eliksirów musiała być teraz zależna od tego, co kupią jej inni, albo co sama sobie wyhoduje w tym maleńkim oazowym ogródku, a na pewno nie uda jej się tu wyhodować nic bardziej skomplikowanego niż podstawowe zioła typu mięta czy melisa. Nie w krótkim czasie i nie bez odpowiednich nasion i sadzonek. Żadne pójście w miejsce publiczne nie wchodziło w grę, skoro każdy czarodziej w kraju znał jej twarz jako oblicze poszukiwanej zbrodniarki, za której głowę oferowano pięć tysięcy galeonów. – Brakuje mi tego, żeby tak po prostu móc stąd raz na jakiś czas wyjść, nie bojąc się rozpoznania i schwytania. – Ale to było o tyle skomplikowane, że każdorazowo ktoś musiałby jej towarzyszyć, bo przez nikłe umiejętności w białej magii miałaby problemy z otwarciem portalu, żeby wrócić. A Zakonnicy pewnie byli zbyt zajęci, by zajmować się zabieraniem jej na jakieś wyjścia i pilnowaniem, żeby podczas tych wyjść nikt jej nie zabił. Dlatego tkwiła w Oazie już prawie trzy miesiące, przez ten czas nie opuszczając jej ani razu.
- Nie pójdziesz dalej, dopóki nie przepracujesz żałoby. Wiem co mówię – odezwała się. Sama do tej pory nie ruszyła dalej po śmierci Very. Wciąż babrała się w żałobie oraz w innych nieszczęściach, które spadły później. Gdyby borykała się tylko z jedną traumą byłoby jej łatwiej, ale na nią spadło całe mnóstwo dramatów naraz. Zbyt wiele, by jej wątłe, słabe barki potrafiły to wszystko udźwignąć. Niektórzy sobie radzili i z większymi nieszczęściami, ale ona była słaba. Tak czy inaczej Steffen musiał uporać się ze swoją żałobą, bo dopóki tego nie zrobi, odpychany usilnie ból będzie wracać. – Może mi też kiedyś uda się pójść dalej. Po prostu… sporo tego na mnie spadło w krótkim czasie. A obok nie ma już Very, która przez całe życie była dla mnie największym wsparciem. – Została sama, targana przez wydarzenia niczym liść szarpany wiatrem. Gdy Vera żyła Charlie zawsze mogła na nią liczyć. Starsza siostra była tą silniejszą, a słabsza Charlie podążała za nią. Z drugiej strony może i lepiej, że Vera nie musiała żyć w takim świecie. Że już nie cierpiała i nic jej nie groziło. Nikt nie mógł jej skrzywdzić. Ta myśl podnosiła ją na duchu: że jej siostra jest w lepszym miejscu, gdzie nie ma strachu i bólu. Tego przynajmniej starała się trzymać. I gdyby tylko miała pewność, że tamten świat faktycznie jest lepszy i bezpieczniejszy, być może jeszcze w kwietniu dołączyłaby do Very. Takiej pewności nie miała. Bała się śmierci, dlatego nie odważyła się na zrealizowanie swoich myśli samobójczych, które czasem wciąż ją nawiedzały, choć z mniejszą intensywnością niż w kwietniu i maju.
Zamyśliła się. Zastanawiała się jak to jest z tą animagią. Czytała kiedyś, że metamorfomagowie pod wpływem silnych negatywnych przeżyć czasowo tracą zdolności. Może ją spotkało coś podobnego, tylko nie w pełnym zakresie, bo nadal potrafiła się zmieniać, tylko nie zawsze? Może wpływ miała jej depresja, kiepska forma psychiczna i fizyczna oraz duża ilość stresu? A może zaniedbanie regularnych treningów transmutacyjnych? Może wszystko po trochu? Chciała znowu zmieniać się równie swobodnie jak kiedyś.
Zaklęcie, które rzuciła, udało się. Poznała to po tym, że od razu zrobiło się trochę cieplej. Niedużo, bo nie chciała upiec swoich sadzonek. To zaklęcie było przydatne, dobrze że nadal pamiętała, jak go używać. W zimę pewnie będzie musiała się z nim zaprzyjaźnić, bo drewniane ściany chatki nie były zbyt grube i w najzimniejsze miesiące mógł doskwierać jej ziąb, dodatkowo potęgowany przez wiejący od morza wiatr. Jednocześnie westchnęła w duchu na myśl o tym, że najpewniej będzie musiała spędzić tu zimę. I nie wiadomo jak wiele miesięcy po niej. Może nawet całe lata będzie musiała kryć się tu niczym mysz przed zgrają kotów. Spędzi tu całą młodość, przegapi najpiękniejsze lata życia. Nie wyjdzie za mąż, nie wyruszy w żadną podróż, nie zostanie badaczką. Ale przynajmniej miała szansę na jakiekolwiek życie, nawet jeśli odbiegające od wymarzonego.
- Lubię tego typu zaklęcia – rzekła, nieco bezwiednie bawiąc się drewnem różdżki. – Im będzie zimniej tym częściej będę miała okazję je rzucać. Oczywiście będę też ćwiczyć inne, codziennie przynajmniej pół godziny. Jakieś zmienianie drobnych przedmiotów w inne i tego typu rzeczy, które robiłam kiedyś, gdy dopiero uczyłam się animagii.
By obyć się z transmutacją, często rzucała różne zaklęcia z tej dziedziny, co ułatwiało też lepsze poznanie animagii. Teraz musiała po prostu wrócić do tego dawnego zwyczaju przerwanego przez oddanie się depresji. Podzieliła się ze Steffenem swoim postanowieniem, by mieć większą motywację do tego, by faktycznie się go trzymać.
- Spróbuję się zmienić – zgodziła się. Schowała różdżkę z powrotem do kieszeni i skupiła się na tym, by przemienić swoje ciało w burą kotkę. Robiła to już setki razy, a choć ostatnio były pewne problemy, to miała nadzieję, że magia usłucha jej i zaraz zareaguje na jej wolę, przemieniając jej ciało w kocie.
| rzut k10 na animagię
W przypadku Steffena, który miał niebezpieczną, ryzykowną pracę już przed wojną, sprawy pewnie wyglądały inaczej. Dla niego ryzyko było codziennością, ale nie dla Charlie, zachowawczej byłej Krukonki, która spędzała życie nad kociołkiem. Uwielbiała pomagać ludziom, nigdy nie pytając ich o czystość krwi. Dlatego dołączyła do Zakonu – by pomagać zakulisowo, warząc eliksiry, ale nigdy się z tym nie afiszowała. Nie należała do tych, którzy kuszą los i głośno krzyczą. Gdyby wtedy wiedziała, co ją spotka przez przynależność do Zakonu, nigdy by do niego nie wstąpiła. Straciła więcej niż była gotowa poświęcić. Dom, bliskich, pracę, wolność i marzenia. Nie tego chciała. Nie tak miało to wyglądać.
- Mogę potrzebować jakichś ingrediencji. Ostatni raz byłam w Londynie pod koniec marca, później już nigdy nie odważyłam się tam zbliżać. Od tamtego czasu warzę eliksiry tylko z tego, co dostarczają mi Zakonnicy, bo sama nie mogę wybrać się do apteki na zakupy – powiedziała smutno. Och, jak bardzo jej tego brakowało! Nawet tak zwyczajna czynność jak wejście do apteki była poza jej zasięgiem. W kwestii eliksirów musiała być teraz zależna od tego, co kupią jej inni, albo co sama sobie wyhoduje w tym maleńkim oazowym ogródku, a na pewno nie uda jej się tu wyhodować nic bardziej skomplikowanego niż podstawowe zioła typu mięta czy melisa. Nie w krótkim czasie i nie bez odpowiednich nasion i sadzonek. Żadne pójście w miejsce publiczne nie wchodziło w grę, skoro każdy czarodziej w kraju znał jej twarz jako oblicze poszukiwanej zbrodniarki, za której głowę oferowano pięć tysięcy galeonów. – Brakuje mi tego, żeby tak po prostu móc stąd raz na jakiś czas wyjść, nie bojąc się rozpoznania i schwytania. – Ale to było o tyle skomplikowane, że każdorazowo ktoś musiałby jej towarzyszyć, bo przez nikłe umiejętności w białej magii miałaby problemy z otwarciem portalu, żeby wrócić. A Zakonnicy pewnie byli zbyt zajęci, by zajmować się zabieraniem jej na jakieś wyjścia i pilnowaniem, żeby podczas tych wyjść nikt jej nie zabił. Dlatego tkwiła w Oazie już prawie trzy miesiące, przez ten czas nie opuszczając jej ani razu.
- Nie pójdziesz dalej, dopóki nie przepracujesz żałoby. Wiem co mówię – odezwała się. Sama do tej pory nie ruszyła dalej po śmierci Very. Wciąż babrała się w żałobie oraz w innych nieszczęściach, które spadły później. Gdyby borykała się tylko z jedną traumą byłoby jej łatwiej, ale na nią spadło całe mnóstwo dramatów naraz. Zbyt wiele, by jej wątłe, słabe barki potrafiły to wszystko udźwignąć. Niektórzy sobie radzili i z większymi nieszczęściami, ale ona była słaba. Tak czy inaczej Steffen musiał uporać się ze swoją żałobą, bo dopóki tego nie zrobi, odpychany usilnie ból będzie wracać. – Może mi też kiedyś uda się pójść dalej. Po prostu… sporo tego na mnie spadło w krótkim czasie. A obok nie ma już Very, która przez całe życie była dla mnie największym wsparciem. – Została sama, targana przez wydarzenia niczym liść szarpany wiatrem. Gdy Vera żyła Charlie zawsze mogła na nią liczyć. Starsza siostra była tą silniejszą, a słabsza Charlie podążała za nią. Z drugiej strony może i lepiej, że Vera nie musiała żyć w takim świecie. Że już nie cierpiała i nic jej nie groziło. Nikt nie mógł jej skrzywdzić. Ta myśl podnosiła ją na duchu: że jej siostra jest w lepszym miejscu, gdzie nie ma strachu i bólu. Tego przynajmniej starała się trzymać. I gdyby tylko miała pewność, że tamten świat faktycznie jest lepszy i bezpieczniejszy, być może jeszcze w kwietniu dołączyłaby do Very. Takiej pewności nie miała. Bała się śmierci, dlatego nie odważyła się na zrealizowanie swoich myśli samobójczych, które czasem wciąż ją nawiedzały, choć z mniejszą intensywnością niż w kwietniu i maju.
Zamyśliła się. Zastanawiała się jak to jest z tą animagią. Czytała kiedyś, że metamorfomagowie pod wpływem silnych negatywnych przeżyć czasowo tracą zdolności. Może ją spotkało coś podobnego, tylko nie w pełnym zakresie, bo nadal potrafiła się zmieniać, tylko nie zawsze? Może wpływ miała jej depresja, kiepska forma psychiczna i fizyczna oraz duża ilość stresu? A może zaniedbanie regularnych treningów transmutacyjnych? Może wszystko po trochu? Chciała znowu zmieniać się równie swobodnie jak kiedyś.
Zaklęcie, które rzuciła, udało się. Poznała to po tym, że od razu zrobiło się trochę cieplej. Niedużo, bo nie chciała upiec swoich sadzonek. To zaklęcie było przydatne, dobrze że nadal pamiętała, jak go używać. W zimę pewnie będzie musiała się z nim zaprzyjaźnić, bo drewniane ściany chatki nie były zbyt grube i w najzimniejsze miesiące mógł doskwierać jej ziąb, dodatkowo potęgowany przez wiejący od morza wiatr. Jednocześnie westchnęła w duchu na myśl o tym, że najpewniej będzie musiała spędzić tu zimę. I nie wiadomo jak wiele miesięcy po niej. Może nawet całe lata będzie musiała kryć się tu niczym mysz przed zgrają kotów. Spędzi tu całą młodość, przegapi najpiękniejsze lata życia. Nie wyjdzie za mąż, nie wyruszy w żadną podróż, nie zostanie badaczką. Ale przynajmniej miała szansę na jakiekolwiek życie, nawet jeśli odbiegające od wymarzonego.
- Lubię tego typu zaklęcia – rzekła, nieco bezwiednie bawiąc się drewnem różdżki. – Im będzie zimniej tym częściej będę miała okazję je rzucać. Oczywiście będę też ćwiczyć inne, codziennie przynajmniej pół godziny. Jakieś zmienianie drobnych przedmiotów w inne i tego typu rzeczy, które robiłam kiedyś, gdy dopiero uczyłam się animagii.
By obyć się z transmutacją, często rzucała różne zaklęcia z tej dziedziny, co ułatwiało też lepsze poznanie animagii. Teraz musiała po prostu wrócić do tego dawnego zwyczaju przerwanego przez oddanie się depresji. Podzieliła się ze Steffenem swoim postanowieniem, by mieć większą motywację do tego, by faktycznie się go trzymać.
- Spróbuję się zmienić – zgodziła się. Schowała różdżkę z powrotem do kieszeni i skupiła się na tym, by przemienić swoje ciało w burą kotkę. Robiła to już setki razy, a choć ostatnio były pewne problemy, to miała nadzieję, że magia usłucha jej i zaraz zareaguje na jej wolę, przemieniając jej ciało w kocie.
| rzut k10 na animagię
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
The member 'Charlene Leighton' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 5
'k10' : 5
Spojrzał na Charlie ze smutkiem, mogąc jej zaoferować jedynie ingrediencje kupione przez siebie samego (a przecież nie znał się zbyt dobrze na ziołach) i bezsilne współczucie. Oaza była pilnie strzeżona, wedle najnowszych informacji na spotkaniu miało tak pozostać. Może gdy skończą badania nad barierą lorda Ollivandera, łatwiej będzie stąd wyjść i wyjść, ale otwarcie portalu na wyspę czasem sprawiało problemy nawet jemu. A choć dwójka animagów byłaby na zewnątrz bezpieczniejsza niż ktokolwiek inny, to Steff nie mógłby zaoferować Charlene spaceru z czystym sumieniem. To znaczy, w czerwcu być może by to zrobił. Ale wtedy jeszcze żył Bertie. Wtedy Steff nie był świadkiem tego, jak brutalnie lord Black zaatakował Hanię, jak wykrwawiała się z powodu jakiegoś czarnomagicznego zaklęcia. Z każdym tygodniem świat robił się coraz bardziej niebezpieczny.
-Rozumiem... - westchnął. -Jeśli to coś pomoże... choć pewnie nie, to wiedz, że świat na zewnątrz jest coraz brzydszy, a Oaza wydaje się coraz przyjaźniejsza. Londyn nie jest już stolicą, którą pamiętasz. - wyznał, spuszczając wzrok. -Ale wszystko jeszcze wróci do normalności. Musi. - dodał, usiłując pocieszyć Charlie albo samego siebie.
Pokiwał smętnie głową na słowa o żałobie.
-Po... jakim czasie poczułaś się trochę lepiej? - spytał niepewnie, wiedząc, że żałoba nie może tak po prostu minąć, ale będąc ciekawym, kiedy staje się lżejsza. A może to kwestia indywidualna? W każdym razie, Charlie mówiła o tym tak dojrzale, tak szczerze... A szczerość z nią i z samym sobą zdawała się mu pomagać.
Przeszli do ćwiczeń transmutacji, a jego własne zaklęcie nie powiodło się. Przygryzł wargę z rozczarowaniem, ale i tak może opowiedzieć Charlene o tym, co chciał osiągnąć.
-Jeśli poszukujesz zaklęcia, które mogłabyś ćwiczyć nawet codziennie, to polecam wszystkie odmiany Cito. Są nieszkodliwe, można je rzucać zawsze, a sprawiają, że po prostu ruszasz się szybciej. Sam zawsze lubię je rzucać, kiedy sprzątam albo robię coś w domu. - uśmiechnął się z rozbawieniem. Niestety nie uprawiał własnego ogródka (choć odkąd się przeprowadził, przecież by mógł!) i bardzo rzadko gotował, ale i przy takich obowiązkach Cito się przydawało. A najbardziej na pojedynkach, ale akurat teraz nie chciał myśleć ani mówić o wojnie.
-Brawo! Przemieniłaś się szybko, nie zauważyłem żadnego opóźnienia. - ucieszył się, widząc przed sobą kotkę. Widok kotów zawsze napawał go pewnym dyskomfortem, ale przy Charlie zdołał jakoś zdusić to uczucie. Z uśmiechem pozostał przy niej dopóki nie przemieniła się z powrotem w dziewczynę, a potem posiedzieli jeszcze chwilę w ogrodzie, rozmawiając o transmutacji i nieco weselszych tematach. Zanim Steffen się pożegnał, poprosił jeszcze, by bez wahania konsultowała się z nim w sprawach animagii - i żeby przysłała mu sową listę składników, które najpilniej były jej potrzebne, wraz z krótką instrukcją, gdzie ich szukać i jak je rozpoznać.
/zt pwease:
-Rozumiem... - westchnął. -Jeśli to coś pomoże... choć pewnie nie, to wiedz, że świat na zewnątrz jest coraz brzydszy, a Oaza wydaje się coraz przyjaźniejsza. Londyn nie jest już stolicą, którą pamiętasz. - wyznał, spuszczając wzrok. -Ale wszystko jeszcze wróci do normalności. Musi. - dodał, usiłując pocieszyć Charlie albo samego siebie.
Pokiwał smętnie głową na słowa o żałobie.
-Po... jakim czasie poczułaś się trochę lepiej? - spytał niepewnie, wiedząc, że żałoba nie może tak po prostu minąć, ale będąc ciekawym, kiedy staje się lżejsza. A może to kwestia indywidualna? W każdym razie, Charlie mówiła o tym tak dojrzale, tak szczerze... A szczerość z nią i z samym sobą zdawała się mu pomagać.
Przeszli do ćwiczeń transmutacji, a jego własne zaklęcie nie powiodło się. Przygryzł wargę z rozczarowaniem, ale i tak może opowiedzieć Charlene o tym, co chciał osiągnąć.
-Jeśli poszukujesz zaklęcia, które mogłabyś ćwiczyć nawet codziennie, to polecam wszystkie odmiany Cito. Są nieszkodliwe, można je rzucać zawsze, a sprawiają, że po prostu ruszasz się szybciej. Sam zawsze lubię je rzucać, kiedy sprzątam albo robię coś w domu. - uśmiechnął się z rozbawieniem. Niestety nie uprawiał własnego ogródka (choć odkąd się przeprowadził, przecież by mógł!) i bardzo rzadko gotował, ale i przy takich obowiązkach Cito się przydawało. A najbardziej na pojedynkach, ale akurat teraz nie chciał myśleć ani mówić o wojnie.
-Brawo! Przemieniłaś się szybko, nie zauważyłem żadnego opóźnienia. - ucieszył się, widząc przed sobą kotkę. Widok kotów zawsze napawał go pewnym dyskomfortem, ale przy Charlie zdołał jakoś zdusić to uczucie. Z uśmiechem pozostał przy niej dopóki nie przemieniła się z powrotem w dziewczynę, a potem posiedzieli jeszcze chwilę w ogrodzie, rozmawiając o transmutacji i nieco weselszych tematach. Zanim Steffen się pożegnał, poprosił jeszcze, by bez wahania konsultowała się z nim w sprawach animagii - i żeby przysłała mu sową listę składników, które najpilniej były jej potrzebne, wraz z krótką instrukcją, gdzie ich szukać i jak je rozpoznać.
/zt pwease:
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeszcze kilka miesięcy temu była wolna. Była zwyczajną czarownicą, alchemiczką, która żyła swoim życiem. Później, podobnie jak inni mieszkańcy Oazy, stała się uciekinierką przed niesprawiedliwą władzą. Osobą, która dla ratowania swojego życia musiała porzucić wszystko, co było jej drogie, i osiąść tu, w jednej z maleńkich chatek. Mogło jej się to nie podobać, ale tak musiało być, dla bezpieczeństwa zarówno jej, jak i innych. Choć odsunęła się od Zakonu i dawno przestała być na bieżąco z ważnymi sprawami, nie wspominając o wojennych planach, wciąż wiedziała zbyt dużo i jej schwytanie mogłoby im zaszkodzić. Może obrała drogę tchórza, ale inaczej nie potrafiła. Była tchórzem i słabeuszem, brakowało jej heroizmu. Nigdy nie chciała poświęcać się aż tak. Może gdyby od początku zachowywała jeszcze większy dystans od spraw organizacji, pomagając eliksiralnie jeszcze bardziej zakulisowo, dziś nie byłaby na liście poszukiwanych? Bo to, że nie odmówiłaby pomocy eliksiralnej Hannah, Benowi, Roselyn, Anthony’emu, Percivalowi i innym znajomym, których tak wielu należało do organizacji, było jasne. Miała serce po właściwej stronie i wiedziała, że to sprawa Zakonu jest tą słuszną i dobrą, ale żadna idea nie była warta tego, by umierać za nią w mękach. Nie dla niej. Charlie chciała po prostu przeżyć.
- Chciałabym, żeby kiedyś znowu było tak jak przedtem – odezwała się cicho. Nie wiedziała, jak teraz wyglądał Londyn, bo ostatni raz widziała go końcem marca. Podejrzewała, że zmienił się na gorsze, kiedy pozbyto się stamtąd mugoli i czarodziejów uznanych za „niegodnych”, ale nie miała pojęcia, jak bardzo było źle. Teoretycznie jako kot mogłaby się tam pojawić, ale byłoby to zbędne ryzyko, a Charlie od ryzyka stroniła. Nie miała odwagi, by pojawić się w jakimkolwiek zamieszkałym przez czarodziejów miejscu, a co dopiero w Londynie. Podziwiała Steffena, że nadal się tam zapuszczał, bo ona nie zamierzała zbliżać się do stolicy dopóki wojna nie dobiegnie końca. – Najbardziej zależałoby mi na zobaczeniu Kornwalii, na spędzeniu tam chociaż kilku godzin. – Bo to Kornwalia, a nie Londyn, była jej prawdziwym domem. Tam był dom, gdzie było jej serce, a ono zawsze najbardziej kochało rodzinne strony. Większość Leightonów była przywiązana do Kornwalii i to z tą częścią kraju się identyfikowało. Nie inaczej było z nią. Nawet gdy przez kilka lat żyła w stolicy, by mieć blisko na kurs, a potem do pracy, nigdy nie uważała londyńskiego domu za ten prawdziwy, a już na pewno nie po tym, jak zniknęła Vera. – Może kiedyś jeszcze się uda. Na razie muszę skupiać się na tym, co tu i teraz. Postarać się bardziej angażować w życie Oazy, skoro z Zakonu i tak odeszłam i jestem już tylko sojuszniczką.
Może dopiero po wojnie, a może uda się wcześniej. Wszystko zależało od dobrej woli innych Zakonników, bo Charlie z racji miernych umiejętności nie mogła samostanowić o swoim wyjściu i wejściu. Ktoś musiał jej pomóc, była zatem zależna od innych. To też w pewien sposób ją przygnębiało.
- Właściwie to… jeszcze nie poczułam się zupełnie dobrze. Ale u mnie wpływ na samopoczucie ma nie tylko śmierć siostry, ale i wszystko inne, co nałożyło się w międzyczasie. Zwłaszcza listy gończe. Strach o życie swoje i innych, którzy na nich są – wyjawiła szczerze. Taka była prawda, utrata bliskiej osoby nie była jedynym ciosem, który na nią spadł. Choć pewnie i bez innych problemów trudno byłoby jej tak po prostu podnieść się po stracie Very. Jej odejście było zbyt bolesne. – Przywykłam już do tego, że jej nie ma i nie wróci. Boli mnie to, ale wiem, że taka jest prawda i że nie mogę już nic zrobić. Ty sobie poradzisz. Jesteś silny, silniejszy ode mnie. Z czasem będzie ci lżej, choć pamięć pozostanie. Nie da się zapomnieć o ludziach, którzy byli nam drodzy. Staram się myśleć jak najwięcej o tych dobrych chwilach, które dane mi było spędzić z Verą.
Wierzyła w niego. W to, że mimo smutku będzie potrafił iść do przodu, że jakoś przepracuje swój ból. Może jej też kiedyś się to uda, ale potrzebowała więcej czasu na poukładanie sobie tego. Blizny pozostałe po stracie nigdy całkiem nie znikną, ale z czasem się zagoją i przestaną pulsować bólem na każdą myśl o utraconej osobie.
- To dobra myśl – zgodziła się na podsuniętą propozycję zaklęcia. Rzeczywiście mogło się przydać, zwłaszcza jeśli chodzi o trenowanie transmutacji wpływającej nie na otoczenie wokół niej, a na nią samą, a to czasem bywało trudniejsze niż przemienianie przedmiotów. W czasach gdy szalały anomalie bała się rzucać zaklęcia na samą siebie, ale teraz już nie musiała się ich obawiać.
Zmieniła się w kotkę. Powiodło jej się, jej ciało zareagowało na przemianę i po chwili siedziała na ziemi jako bura kotka. Okrążyła Steffena, a potem wróciła w poprzednie miejsce i z powrotem zmieniła się w siebie.
Porozmawiali jeszcze trochę o transmutacji i nie tylko. Zapewniła, że gdyby miała jakieś problemy w związku z przemianami lub ćwiczeniem zaklęć, będzie się z nim kontaktować i wyśle mu także listę składników. Potem pożegnali się, a Charlie wróciła do pielenia ogródka, czując się podniesiona na duchu tym spotkaniem i rozmową. Steffenowi udało się wlać w jej zmartwione serduszko odrobinę radości i ulgi.
| zt.
- Chciałabym, żeby kiedyś znowu było tak jak przedtem – odezwała się cicho. Nie wiedziała, jak teraz wyglądał Londyn, bo ostatni raz widziała go końcem marca. Podejrzewała, że zmienił się na gorsze, kiedy pozbyto się stamtąd mugoli i czarodziejów uznanych za „niegodnych”, ale nie miała pojęcia, jak bardzo było źle. Teoretycznie jako kot mogłaby się tam pojawić, ale byłoby to zbędne ryzyko, a Charlie od ryzyka stroniła. Nie miała odwagi, by pojawić się w jakimkolwiek zamieszkałym przez czarodziejów miejscu, a co dopiero w Londynie. Podziwiała Steffena, że nadal się tam zapuszczał, bo ona nie zamierzała zbliżać się do stolicy dopóki wojna nie dobiegnie końca. – Najbardziej zależałoby mi na zobaczeniu Kornwalii, na spędzeniu tam chociaż kilku godzin. – Bo to Kornwalia, a nie Londyn, była jej prawdziwym domem. Tam był dom, gdzie było jej serce, a ono zawsze najbardziej kochało rodzinne strony. Większość Leightonów była przywiązana do Kornwalii i to z tą częścią kraju się identyfikowało. Nie inaczej było z nią. Nawet gdy przez kilka lat żyła w stolicy, by mieć blisko na kurs, a potem do pracy, nigdy nie uważała londyńskiego domu za ten prawdziwy, a już na pewno nie po tym, jak zniknęła Vera. – Może kiedyś jeszcze się uda. Na razie muszę skupiać się na tym, co tu i teraz. Postarać się bardziej angażować w życie Oazy, skoro z Zakonu i tak odeszłam i jestem już tylko sojuszniczką.
Może dopiero po wojnie, a może uda się wcześniej. Wszystko zależało od dobrej woli innych Zakonników, bo Charlie z racji miernych umiejętności nie mogła samostanowić o swoim wyjściu i wejściu. Ktoś musiał jej pomóc, była zatem zależna od innych. To też w pewien sposób ją przygnębiało.
- Właściwie to… jeszcze nie poczułam się zupełnie dobrze. Ale u mnie wpływ na samopoczucie ma nie tylko śmierć siostry, ale i wszystko inne, co nałożyło się w międzyczasie. Zwłaszcza listy gończe. Strach o życie swoje i innych, którzy na nich są – wyjawiła szczerze. Taka była prawda, utrata bliskiej osoby nie była jedynym ciosem, który na nią spadł. Choć pewnie i bez innych problemów trudno byłoby jej tak po prostu podnieść się po stracie Very. Jej odejście było zbyt bolesne. – Przywykłam już do tego, że jej nie ma i nie wróci. Boli mnie to, ale wiem, że taka jest prawda i że nie mogę już nic zrobić. Ty sobie poradzisz. Jesteś silny, silniejszy ode mnie. Z czasem będzie ci lżej, choć pamięć pozostanie. Nie da się zapomnieć o ludziach, którzy byli nam drodzy. Staram się myśleć jak najwięcej o tych dobrych chwilach, które dane mi było spędzić z Verą.
Wierzyła w niego. W to, że mimo smutku będzie potrafił iść do przodu, że jakoś przepracuje swój ból. Może jej też kiedyś się to uda, ale potrzebowała więcej czasu na poukładanie sobie tego. Blizny pozostałe po stracie nigdy całkiem nie znikną, ale z czasem się zagoją i przestaną pulsować bólem na każdą myśl o utraconej osobie.
- To dobra myśl – zgodziła się na podsuniętą propozycję zaklęcia. Rzeczywiście mogło się przydać, zwłaszcza jeśli chodzi o trenowanie transmutacji wpływającej nie na otoczenie wokół niej, a na nią samą, a to czasem bywało trudniejsze niż przemienianie przedmiotów. W czasach gdy szalały anomalie bała się rzucać zaklęcia na samą siebie, ale teraz już nie musiała się ich obawiać.
Zmieniła się w kotkę. Powiodło jej się, jej ciało zareagowało na przemianę i po chwili siedziała na ziemi jako bura kotka. Okrążyła Steffena, a potem wróciła w poprzednie miejsce i z powrotem zmieniła się w siebie.
Porozmawiali jeszcze trochę o transmutacji i nie tylko. Zapewniła, że gdyby miała jakieś problemy w związku z przemianami lub ćwiczeniem zaklęć, będzie się z nim kontaktować i wyśle mu także listę składników. Potem pożegnali się, a Charlie wróciła do pielenia ogródka, czując się podniesiona na duchu tym spotkaniem i rozmową. Steffenowi udało się wlać w jej zmartwione serduszko odrobinę radości i ulgi.
| zt.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
| 22.08?
Lato powoli i niespiesznie zbliżało się do końca – a Charlie w całości spędziła je w Oazie, z nostalgią wspominając dawne czasy. Gdy była nastolatką, lato zawsze było czasem wakacji spędzanych w rodzinnej Kornwalii, w gronie najbliższych. Gdy dorosła i podjęła kurs, a potem pracę alchemika, to mieszkała w Londynie, ale zawsze w lecie brała kilka dni urlopu, by spędzić go w rodzinnym domku w Tinworth dłużej niż trwały weekendowe wizyty, co było zawsze czasem radości, ale i zadumy, gdyż w sierpniu przypadała rocznica śmierci Helen. Teraz mijało sześć lat, odkąd jej młodsza siostrzyczka odeszła. Gdyby żyła, miałaby już piętnaście wiosen i wyczekiwałaby rozpoczęcia piątego roku nauki.
W tym roku odebrano Charlie nawet możliwość żałoby. Nie mogła odwiedzić leżących tuż obok siebie grobów swoich zmarłych sióstr, a jedynie oglądać ich stare fotografie i tęsknie rozmyślać. Do domu rodziców też nie mogła wpaść, bo już nawet nie było ich w Tinworth, a uciekli w miejsce, którego nigdy jej nie zdradzili w obawie przed tym, że listy mogłyby wpaść w niepowołane ręce. Lubiła sobie wyobrażać że są teraz w jakimś ciepłym i przyjemnym kraju z dala od wojny i strachu, może nawet byli w tym samym miejscu gdzie jej brat, i starała się ignorować dreszcz niepokoju w związku z tym, że w ostatnich dwóch listach mama nie dopisywała nic od siebie, a tata jedynie bardzo lakonicznie o niej wspominał.
Życie Charlie ograniczało się do Oazy, choć od czasu przygody z wężem mackowym – już nie tylko do skromnej przestrzeni jej maleńkiej chatki. Zaczęła znowu ją opuszczać, nieśmiało próbując angażować się w życie Oazy na tyle, na ile była w stanie.
Wracała akurat z jednej z chatek znajdujących się po sąsiedzku, gdzie mieszkała magiczna rodzina z dwójką dzieci w wieku około jedenastu, dwunastu lat, którym na prośbę ich matki zgodziła się udzielać dostosowanych do wieku korepetycji z zakresu eliksirów, astronomii i transmutacji. Dziś pokazywała proste zaklęcia transmutacyjne, co było dla niej dobrą okazją do potrenowania; ostatnio bowiem starała się możliwie często ćwiczyć transmutację, aby rozwijać swoje umiejętności w niej. Przez okres najsilniejszej depresji prawie w ogóle nie dotykała różdżki, przez co jej zdolności trochę się zastały i cierpiała na tym jej animagia. Przemiany też ćwiczyła, każdego dnia zmieniając się w burą kotkę.
Jej humor byłby pewnie dużo lepszy gdyby nie to, że usłyszała dziś w Oazie wieści, które bardzo ją zmartwiły. Jej ręce lekko drżały, kiedy otwierała prowizoryczną furteczkę w płotku okalającym malutki ogródek wokół chatki. Przestrzeń Oazy była ograniczona, więc wszystko tu było małe, i nawet w jej początkowo dość spokojnej i odludnej okolicy powoli wyrastały nowe chatki. Nowi lokatorzy Oazy też musieli gdzieś mieszkać, więc osiedle chat stale się rozrastało, przez co Charlie czuła się tu jeszcze mniej swobodnie, przyzwyczajona do wychowania na wsi w Kornwalii, w domu oddalonym od innych. Nawet w Londynie, na podmiejskim osiedlu gdzie mieścił się domek jej i Very domostwa były od siebie bardziej oddalone niż tu, w Oazie. Naprawdę tęskniła za domkiem w Kornwalii podobnym jej rodzinnemu, który kupiła na krótko przed listami gończymi, i którym nie zdążyła się prawdziwie nacieszyć, gdyż los dał jej tylko sześć tygodni w Kornwalii nim była zmuszona uciec do Oazy dla ratowania swojego życia.
Była już przy drzwiach swojej drewnianej chatki, kiedy zdała sobie sprawę, że chyba ma gościa. Odwróciła się przez ramię, a gdy rozpoznała jego twarz, zaczęła oblewać się rumieńcem, a jej serce przyspieszyło swój bieg. Myślała już, że przez miesiące nie widzenia go jej przeszło, ale co, jeśli wcale tak nie było?
- Och… - wyszeptała tylko, z wrażenia aż zapominając że miała otworzyć drzwi i stała tak w zawieszeniu, patrząc na twarz mężczyzny, wobec którego nie potrafiła być obojętna. - Cześć - wydukała w końcu. - Co tutaj robisz?
Lato powoli i niespiesznie zbliżało się do końca – a Charlie w całości spędziła je w Oazie, z nostalgią wspominając dawne czasy. Gdy była nastolatką, lato zawsze było czasem wakacji spędzanych w rodzinnej Kornwalii, w gronie najbliższych. Gdy dorosła i podjęła kurs, a potem pracę alchemika, to mieszkała w Londynie, ale zawsze w lecie brała kilka dni urlopu, by spędzić go w rodzinnym domku w Tinworth dłużej niż trwały weekendowe wizyty, co było zawsze czasem radości, ale i zadumy, gdyż w sierpniu przypadała rocznica śmierci Helen. Teraz mijało sześć lat, odkąd jej młodsza siostrzyczka odeszła. Gdyby żyła, miałaby już piętnaście wiosen i wyczekiwałaby rozpoczęcia piątego roku nauki.
W tym roku odebrano Charlie nawet możliwość żałoby. Nie mogła odwiedzić leżących tuż obok siebie grobów swoich zmarłych sióstr, a jedynie oglądać ich stare fotografie i tęsknie rozmyślać. Do domu rodziców też nie mogła wpaść, bo już nawet nie było ich w Tinworth, a uciekli w miejsce, którego nigdy jej nie zdradzili w obawie przed tym, że listy mogłyby wpaść w niepowołane ręce. Lubiła sobie wyobrażać że są teraz w jakimś ciepłym i przyjemnym kraju z dala od wojny i strachu, może nawet byli w tym samym miejscu gdzie jej brat, i starała się ignorować dreszcz niepokoju w związku z tym, że w ostatnich dwóch listach mama nie dopisywała nic od siebie, a tata jedynie bardzo lakonicznie o niej wspominał.
Życie Charlie ograniczało się do Oazy, choć od czasu przygody z wężem mackowym – już nie tylko do skromnej przestrzeni jej maleńkiej chatki. Zaczęła znowu ją opuszczać, nieśmiało próbując angażować się w życie Oazy na tyle, na ile była w stanie.
Wracała akurat z jednej z chatek znajdujących się po sąsiedzku, gdzie mieszkała magiczna rodzina z dwójką dzieci w wieku około jedenastu, dwunastu lat, którym na prośbę ich matki zgodziła się udzielać dostosowanych do wieku korepetycji z zakresu eliksirów, astronomii i transmutacji. Dziś pokazywała proste zaklęcia transmutacyjne, co było dla niej dobrą okazją do potrenowania; ostatnio bowiem starała się możliwie często ćwiczyć transmutację, aby rozwijać swoje umiejętności w niej. Przez okres najsilniejszej depresji prawie w ogóle nie dotykała różdżki, przez co jej zdolności trochę się zastały i cierpiała na tym jej animagia. Przemiany też ćwiczyła, każdego dnia zmieniając się w burą kotkę.
Jej humor byłby pewnie dużo lepszy gdyby nie to, że usłyszała dziś w Oazie wieści, które bardzo ją zmartwiły. Jej ręce lekko drżały, kiedy otwierała prowizoryczną furteczkę w płotku okalającym malutki ogródek wokół chatki. Przestrzeń Oazy była ograniczona, więc wszystko tu było małe, i nawet w jej początkowo dość spokojnej i odludnej okolicy powoli wyrastały nowe chatki. Nowi lokatorzy Oazy też musieli gdzieś mieszkać, więc osiedle chat stale się rozrastało, przez co Charlie czuła się tu jeszcze mniej swobodnie, przyzwyczajona do wychowania na wsi w Kornwalii, w domu oddalonym od innych. Nawet w Londynie, na podmiejskim osiedlu gdzie mieścił się domek jej i Very domostwa były od siebie bardziej oddalone niż tu, w Oazie. Naprawdę tęskniła za domkiem w Kornwalii podobnym jej rodzinnemu, który kupiła na krótko przed listami gończymi, i którym nie zdążyła się prawdziwie nacieszyć, gdyż los dał jej tylko sześć tygodni w Kornwalii nim była zmuszona uciec do Oazy dla ratowania swojego życia.
Była już przy drzwiach swojej drewnianej chatki, kiedy zdała sobie sprawę, że chyba ma gościa. Odwróciła się przez ramię, a gdy rozpoznała jego twarz, zaczęła oblewać się rumieńcem, a jej serce przyspieszyło swój bieg. Myślała już, że przez miesiące nie widzenia go jej przeszło, ale co, jeśli wcale tak nie było?
- Och… - wyszeptała tylko, z wrażenia aż zapominając że miała otworzyć drzwi i stała tak w zawieszeniu, patrząc na twarz mężczyzny, wobec którego nie potrafiła być obojętna. - Cześć - wydukała w końcu. - Co tutaj robisz?
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
22-08-1957
Ostatnie miesiące były dla niego pełne pracy. Przygotowania do ślubu, wybuch wojny, później sam ślub. Świeżo upieczona małżonka także nie dawała mu odpoczynku, ale zupełnie mu to nie przeszkadzało. Nie było im dane spędzić miesiąca miodowego w samotności, gdzieś nad morzem, a najlepiej gdyby było to (choć dla samego Anthony’ego) nad Adriatykiem. Nie mniej jednak, po raz pierwszy od jakiś dziesięciu lat uśmiechał się szeroko i od serca niemal każdego dnia kiedy budził się u boku swojej rudej towarzyszki. Nawet wojna nie była w stanie odebrać mu tej chwili szczęścia, nawet śmierć nie byłaby w stanie tego zrobić.
Życie jednak nie polegało jedynie na piciu herbatki z prądem lub ognistej i podziwianiu piękna swojej małżonki. Nadal miał obowiązki, a teraz było ich więcej. Do Oazy przybył dlatego, że obiecał pomóc przy wszystkim do czego tylko się nadawał. A że najlepiej znał się na napojach wyskokowych – postanowił dostarczyć trochę alkoholu. Ludziom było ciężko, a trochę procentów było w stanie poprawić nastrój wielu osób. Beczkę jednak postanowił pozostawić na bezpiecznym miejscu i powierzyć je w czyjeś ręce. Mieszkańcy powinni go podzielić między sobą bez problemu. Miał jedynie nadzieję, że każdemu miała spodobać się domowa whisky.
To nie był jedyny powód dla którego przybył tutaj osobiście. Chciał odwiedzić kogoś, kto zniknął bez słowa, a z całą pewnością nie było temu komuś łatwo w obecnej sytuacji.
Ostatni raz pannę Leighton widział na swoim ślubie… i to na bardzo krótko, niemal na chwilę, gdzieś pomiędzy tańcowaniem ze swoją wybranką serca, martwieniem się o Archibalda, z którego ktoś postanowił zakpić, a pilnowaniem czy aby wszyscy mają wystarczająco dużo alkoholu. Czuł się trochę głupio, że nie poświęcił przyjaciółce więcej czasu. Nie świadczyło to o nim dobrze. Zupełnie, jak gdyby zapomniał kultury. W końcu Charlene pomogła mu w najgorszej chwili, kiedy wielu obróciło się przeciwko niemu i jego rodowi. Z kolei on miał wrażenie, że nie pomógł jej wystarczająco dobrze po stracie siostry, ale i wtedy kiedy musiała się przenieść z Londynu do Kornwalii. Być może powinien poświęcić jej więcej czasu. Dlatego postanowił wykupić swoje grzechy wrzosami, zebranymi przez matkę.
Zadziwiające było to, że szczęście mu dopisywało. Właśnie rozpytywał się o miejsce zamieszkania przyjaciółki, kiedy nagle ujrzał ją kilkadziesiąt metrów przed sobą.
– Charlene! – Zawołał głośno, zwracając uwagę na siebie niemal każdego w pobliżu. Pomachał jej z oddali, a przy tym z koszyka, który niósł powypadało kilka wrzosów. Następnie przyśpieszył krok, żeby tylko do niej dotrzeć, jak gdyby w obawie, że mogła mu uciec. Kiedy tylko do niej dotarł, a ona się odwróciła, nie potrafił powstrzymać się przed silnym uściskiem przy pomocy jednej wolnej dłoni. – Właśnie do ciebie zmierzałem – przyznał otwarcie, stawiając bezpardonowo swoją dłoń na jej barku.
Nie wiedział jednak co powiedzieć dalej. Zabrakło mu słów, no bo jak miał zacząć rozmowę po tylu miesiącach milczenia? Wpatrywał się w nią z wielkim uśmiechem na twarzy, próbował wyczytać z jej twarzy to jak się czuła. Niewiele jednak mógł stwierdzić. Chyba ją zaskoczył, choć miał nadzieję, że nie przestraszył.
– Chciałem zobaczyć jak się miewasz – odpowiedział jej natychmiast na pytanie. Najwyraźniej lepiej odnalazła się w tej sytuacji i przedziwnej chwilowej ciszy. – Przyniosłem wrzosy z naszej polany – dodał, wskazując na kosz pełen fioletowych kwiatów. – No i musiałem dostarczyć drobny prezent od Macmillanów w postaci whisky – odezwał się po chwili przerwy. – Ale mam też jedną, dziesięcioletnią dla ciebie. – Natychmiast odkrył przed nią, schowaną pod wrzosami butelkę. – Jesteś może zajęta? Mogę ci jakoś pomóc? – Musiał upewnić się, że nie przeszkadza jej w niczym.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie widziała Anthony’ego od czasu jego ślubu. Ledwie tydzień później musiała uciekać z Kornwalii i przenieść się do Oazy. Przezornie, na wszelki wypadek, by jak najbardziej zminimalizować ryzyko wpadnięcia w ręce tych z ministerstwa. Choć w aktach w Mungu figurował tylko jej stary adres z Londynu, a nowego służby obecnej władzy nie znały, to i tak nie czułaby się pewnie, zwłaszcza że każde wystawienie nosa za drzwi domu mogłoby się skończyć schwytaniem, nawet zwykłe udanie się po zakupy. Teraz przestała być anonimową jednostką, każdy czarodziej w tym kraju znał już jej twarz figurującą nad obietnicą sowitej nagrody, i każdy poza nielicznym gronem Zakonników, sojuszników oraz najbliższej rodziny i przyjaciół potencjalnie mógł ją wydać, bo pięć tysięcy galeonów było sumą ogromną, mogącą trwale poprawić czyjś byt. A nawet jeśli by jej nie wydali, to każdy, kto zetknąłby się z nią i nie powiadomił ministerstwa znalazłby się w niebezpieczeństwie. Nie mogła narażać ani siebie, ani innych, poza tym była zupełnie bezbronna. Tym sposobem od osiemnastego maja mieszkała właśnie tu. Zerwała bez żadnego słowa wyjaśnienia wszystkie kontakty z ludźmi spoza grona Zakonników i sojuszników, ale i z niektórymi spośród nich widywała się znacznie rzadziej. W końcu przez pierwsze dwa miesiące w Oazie była pogrążona w otchłani depresji i niemal nie wynurzała się ze swojej chatki. W tym okresie zaniedbała nie tylko sprawy Zakonu (z którego zresztą odeszła na własne życzenie, pojmując że się nie nadaje), ale i relacje towarzyskie. Oddaliła się od innych, a powolny powrót zaczął się dopiero początkiem sierpnia, po incydencie z wiankami i wężem mackowym. Wtedy zrozumiała, że nie może się wiecznie zamykać, że choć jej codzienność została zredukowana do Oazy, to nie mogła zostać martwa za życia.
Każdego dnia tęskniła za Kornwalią. Oaza nie była jej prawdziwym domem, a koniecznością – taką samą jak dla reszty mieszkańców. Ale musiała przynajmniej spróbować sprawić, żeby jej życie tu było znośne, a do tej pory, izolując się i zamykając, krzywdziła przede wszystkim siebie.
Nie spodziewała się, że Macmillan mógłby się tu zjawić. Jej złamane serce (jak myślała) trochę się zagoiło, bo po listach gończych miała znacznie poważniejsze zmartwienia niż nieodwzajemnione zauroczenie żywione do żonatego mężczyzny. Po ich ukazaniu się była jak zaszczute zwierzę, jak kot uciekający przed zgrają agresywnych psów, i myślała tylko o tym, by przetrwać i uniknąć konfrontacji z pragnącymi jej śmierci wrogami, przed którymi z pewnością nie potrafiłaby się obronić.
Ale kiedy go ujrzała, jej serce znów drgnęło, szybciej uderzając w wątłej piersi. Już prawie zapomniała, jak działał na nią sam jego widok i jak bardzo tęskniła za ich mniej lub bardziej przypadkowymi spotkaniami. Towarzyszyli sobie w wielu trudnych dla któregoś z nich momentach, co zacieśniło ich relacje, ale Macmillan wciąż nie zdawał sobie sprawy, jakie emocje budził w Charlie.
Był tak samo przystojny jak zawsze, z tym jego niewinnym uśmiechem i z koszem kornwalijskich wrzosów w dłoni. Gdy podszedł bliżej, na tyle, by móc ją objąć, poczuła mieszankę zapachu wrzosów i whisky… i zdała sobie sprawę, jak bardzo brakowało jej tej rozkosznej woni kojarzącej się właśnie z nim. Mogłaby tak przy nim stać i godzinami napawać się tym zapachem oraz jego bliskością, ale wiedziała, że byłoby to niestosowne, w końcu miał żonę.
- Ja… bardzo się cieszę, że cię widzę, Anthony. Naprawdę – wykrztusiła w końcu, czując wciąż pewne onieśmielenie, po którym nadeszła radość spowodowana tym, że tu był. Prawdziwy, pachnący wrzosami i ognistą. – Kornwalijskie wrzosy już zakwitły? – zapytała, spoglądając na kosz, gdzie pod wrzosami ukryta była butelka. Charlie może nie była wielką fanką picia, ale z pewnością nie pogardzi ognistą Macmillanów, która mogła jej umilić samotne wieczory. – Bardzo dziękuję za prezenty kojarzące się z krainą, z której oboje pochodzimy. Tak dawno nie widziałam Kornwalii, ominęło mnie całe lato w niej… - westchnęła z żalem. Gdy opuszczała wiosną Londyn tak się cieszyła na perspektywę kornwalijskiego życia i lata spędzonego nad morzem, z dala od miejskiego zgiełku, ale nie było jej to niestety dane. Los zakpił z niej, stawiając ją, bezbronną i zupełnie nieszkodliwą alchemiczkę, na równi z ludźmi, którzy dokonywali wywrotowych akcji i podpadali władzy.
Zdała sobie nagle sprawę, że Anthony też był jednym z takich ludzi, i że za jego głowę oferowano jeszcze większą nagrodę, a jednak stał tu przed nią cały i zdrowy. Może zawdzięczał to protekcji rodu. Władzom mimo wszystko trudniej byłoby uprowadzić członka jednego z wielkich rodów niż zwyczajną, szarą obywatelkę, której zniknięciem nikt by się nie przejął.
- Może wejdziemy do środka i porozmawiamy na spokojnie, o ile masz chwilę? – zaproponowała, starając się uspokoić szaleńcze bicie serca. Powtarzała sobie w środku, że Anthony ma żonę, i że najrozsądniej zapomnieć o żywionych do niego uczuciach i zacząć go traktować tylko i wyłącznie jako przyjaciela. Powinno być łatwiej, skoro mieli za sobą taką rozłąkę. Ale czy będzie? – Jak się miewasz? Czy jesteś bezpieczny? I jak czuje się Ria? – dopytywała. Szczęśliwie dla siebie Anthony odwiedził ją, kiedy już się trochę pozbierała, bo gdyby przyszedł tu w czerwcu, zastałby prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy, zarówno w wyglądzie Charlie, jak i w jej otoczeniu. Ale teraz zadbała już trochę o to by chatka jakoś wyglądała, jej wygląd też nie był tak chorobliwy jak wtedy. – Ja… musiałam zniknąć. Po tych okropnych… listach gończych, już nie mogłam czuć się bezpiecznie. Uciekłam do Oazy już w maju i od tamtego czasu ani razu nie byłam na zewnątrz. Ani w Kornwalii, ani nigdzie indziej.
Weszli do chatki. Anthonym od razu zainteresowało się stadko kotów Charlie, ale tu przynajmniej nie będą musieli znosić żadnych ciekawskich spojrzeń ze strony mieszkańców, którzy mogliby akurat przechodzić w pobliżu.
Każdego dnia tęskniła za Kornwalią. Oaza nie była jej prawdziwym domem, a koniecznością – taką samą jak dla reszty mieszkańców. Ale musiała przynajmniej spróbować sprawić, żeby jej życie tu było znośne, a do tej pory, izolując się i zamykając, krzywdziła przede wszystkim siebie.
Nie spodziewała się, że Macmillan mógłby się tu zjawić. Jej złamane serce (jak myślała) trochę się zagoiło, bo po listach gończych miała znacznie poważniejsze zmartwienia niż nieodwzajemnione zauroczenie żywione do żonatego mężczyzny. Po ich ukazaniu się była jak zaszczute zwierzę, jak kot uciekający przed zgrają agresywnych psów, i myślała tylko o tym, by przetrwać i uniknąć konfrontacji z pragnącymi jej śmierci wrogami, przed którymi z pewnością nie potrafiłaby się obronić.
Ale kiedy go ujrzała, jej serce znów drgnęło, szybciej uderzając w wątłej piersi. Już prawie zapomniała, jak działał na nią sam jego widok i jak bardzo tęskniła za ich mniej lub bardziej przypadkowymi spotkaniami. Towarzyszyli sobie w wielu trudnych dla któregoś z nich momentach, co zacieśniło ich relacje, ale Macmillan wciąż nie zdawał sobie sprawy, jakie emocje budził w Charlie.
Był tak samo przystojny jak zawsze, z tym jego niewinnym uśmiechem i z koszem kornwalijskich wrzosów w dłoni. Gdy podszedł bliżej, na tyle, by móc ją objąć, poczuła mieszankę zapachu wrzosów i whisky… i zdała sobie sprawę, jak bardzo brakowało jej tej rozkosznej woni kojarzącej się właśnie z nim. Mogłaby tak przy nim stać i godzinami napawać się tym zapachem oraz jego bliskością, ale wiedziała, że byłoby to niestosowne, w końcu miał żonę.
- Ja… bardzo się cieszę, że cię widzę, Anthony. Naprawdę – wykrztusiła w końcu, czując wciąż pewne onieśmielenie, po którym nadeszła radość spowodowana tym, że tu był. Prawdziwy, pachnący wrzosami i ognistą. – Kornwalijskie wrzosy już zakwitły? – zapytała, spoglądając na kosz, gdzie pod wrzosami ukryta była butelka. Charlie może nie była wielką fanką picia, ale z pewnością nie pogardzi ognistą Macmillanów, która mogła jej umilić samotne wieczory. – Bardzo dziękuję za prezenty kojarzące się z krainą, z której oboje pochodzimy. Tak dawno nie widziałam Kornwalii, ominęło mnie całe lato w niej… - westchnęła z żalem. Gdy opuszczała wiosną Londyn tak się cieszyła na perspektywę kornwalijskiego życia i lata spędzonego nad morzem, z dala od miejskiego zgiełku, ale nie było jej to niestety dane. Los zakpił z niej, stawiając ją, bezbronną i zupełnie nieszkodliwą alchemiczkę, na równi z ludźmi, którzy dokonywali wywrotowych akcji i podpadali władzy.
Zdała sobie nagle sprawę, że Anthony też był jednym z takich ludzi, i że za jego głowę oferowano jeszcze większą nagrodę, a jednak stał tu przed nią cały i zdrowy. Może zawdzięczał to protekcji rodu. Władzom mimo wszystko trudniej byłoby uprowadzić członka jednego z wielkich rodów niż zwyczajną, szarą obywatelkę, której zniknięciem nikt by się nie przejął.
- Może wejdziemy do środka i porozmawiamy na spokojnie, o ile masz chwilę? – zaproponowała, starając się uspokoić szaleńcze bicie serca. Powtarzała sobie w środku, że Anthony ma żonę, i że najrozsądniej zapomnieć o żywionych do niego uczuciach i zacząć go traktować tylko i wyłącznie jako przyjaciela. Powinno być łatwiej, skoro mieli za sobą taką rozłąkę. Ale czy będzie? – Jak się miewasz? Czy jesteś bezpieczny? I jak czuje się Ria? – dopytywała. Szczęśliwie dla siebie Anthony odwiedził ją, kiedy już się trochę pozbierała, bo gdyby przyszedł tu w czerwcu, zastałby prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy, zarówno w wyglądzie Charlie, jak i w jej otoczeniu. Ale teraz zadbała już trochę o to by chatka jakoś wyglądała, jej wygląd też nie był tak chorobliwy jak wtedy. – Ja… musiałam zniknąć. Po tych okropnych… listach gończych, już nie mogłam czuć się bezpiecznie. Uciekłam do Oazy już w maju i od tamtego czasu ani razu nie byłam na zewnątrz. Ani w Kornwalii, ani nigdzie indziej.
Weszli do chatki. Anthonym od razu zainteresowało się stadko kotów Charlie, ale tu przynajmniej nie będą musieli znosić żadnych ciekawskich spojrzeń ze strony mieszkańców, którzy mogliby akurat przechodzić w pobliżu.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Nadal nie miał pojęcia o tym, co kłębiło się w głowie panny Leighton. W obecnej sytuacji nawet chwilowa myśl o czymś takim nie potrafiłaby dotrzeć do jego głowy. Zbyt wiele uwagi poświęcał wojnie i swojej nowo poślubionej małżonce. Obrączka na jego serdecznym palcu wydawała się być niczym izolacja przed wszystkimi nieodpowiednimi i niegodnymi małżonka myślami. Może to i lepiej dla niego samego. Gdyby tylko dowiedział się, co czuła Charlene… pewnie poczułby się nieodpowiednio, jak gdyby sam byłby winny temu, co czuła. Na pewno nie chciał jej wykorzystywać ani tym bardziej sprawiać jej przykrości. Słodka nieświadomość była więc jedyną barierą, która powstrzymywała go przed złym samopoczuciem.
Cieszył się, że w końcu udało mu się ją spotkać. Miał nadzieję, że nie wystraszył przyjaciółki, bo na taką wyglądała w momencie kiedy się odwróciła. Zupełnie jak gdyby zobaczyła ducha. Może powinien zmienić formę witania się z osobami, na których mu zależało? A może wojna źle na nią wpłynęła? Oby nie, musiała być silna. Jeszcze trochę i wygrają, na pewno. A wtedy głowa Malfoya zawiśnie na bramie wjazdowej do rezydencji Macmillanów razem z innymi zdrajcami.
– Tak – przytaknął, wpatrując się przez chwilę we wrzosy, które przyniósł. Łąki znowu były piękniejsze, jedynie bagna nie zmieniały swojego… uroku. – Ale nie martw się, nic nie straciłaś. I tutaj jest całkiem przyjemnie – zapewnił ją, nie chcąc by czuła się źle ze swoją kolejną przeprowadzką. Podejrzewał, że nie było jej wszystko jedno, jeżeli chodzi o ciągłą zmianę miejsca. Nie, kiedy musiała to robić w przeciągu kilku miesięcy. Doskonale wiedział, że ciągłe przenoszenie się przyprawiało o spory ból głowy. – Skończy się wojna i Kornwalia będzie jeszcze piękniejsza niż dotychczas.
I naprawdę wierzył w swoje słowa. Inaczej być nie mogło.
– Zawsze mam chwilę – odpowiedział jej natychmiast na kolejne pytanie. Właśnie dlatego się tutaj pojawił, żeby usiąść, porozmawiać, zapomnieć o zwariowanej Anglii. Uśmiechnął się przyjemnie. – Nie martw się o mnie. Trzymam się. Jeżeli mają mnie zabić to zabiją. Taka jest wojna. Choć oczywiście lepiej dla mnie, żebym przeżył. No i dla mojej małżonki – zaśmiał się głośno.
Przez ostatnie miesiące zdołał uporządkować swoje myśli i zwyczajnie doszedł do wniosku, że najgorsze co może odczuwać to strach przed śmiercią. Nie udało mu się go pozbyć zupełnie. Nikt przecież nie chciał umierać. No i odrobina strachu zawsze zwiększała szanse przeżycia. Najbardziej bał się o rodzinę, o Heatha, Rię, Virginię i pozostałych. Dotychczas nic się im nie stało i nikt nie odważył się ich zaatakować, ale nigdy nie wiadomo było czy wróg czaił się za rogiem. W głowie, co jakiś czas, pobrzmiewały mu słowa jednej czarnoksiężniczki, która wygrażała mu, że zabije mu żonę. Musiał ją dorwać pierwszy, przy pierwszej lepszej okazji.
– Ria ma się dobrze, próbuje przywyknąć do życia w Puddlemere – wyjaśnił. – Poprosiłem mamę, żeby na tyle, na ile jest to możliwe, zajmowała ją jakimiś rzeczami – dodał. Zawstydził się odrobinę, bo przypomniał sobie, że przed wyjściem otrzymał solidnego buziaka w policzek i ostrzeżenie, że nie ma pakować się w żadne kłopoty. – Nie wiem jak będzie z jej treningami i czy mają one sens… zobaczymy. Byleby tylko nie miała nieprzyjemności przeze mnie.
Wszedł do chatki zaraz za Charlene. Przyglądał się blondynce uważnie, kiedy już wygodnie się usadowił na wolnym krześle. Czarownica wydawała się zmęczona… a może się rozchorowała? Zerknął na koty, który gościły w jej domu. Chwycił jednego z nich, tego który znalazł się tuż przy jego nodze i usadowił na swoim kolanie. Próbował zająć czymś dłonie.
– Rozumiem – przytaknął. Nie oceniał jej działań. Każdy miał prawo się bać. Ona tym bardziej. Brakowało mu jej jedynie na spotkaniu Zakonu. – Ech, to ten jedyny minus, kiedy zdecydujesz się zamieszkać w Oazie – westchnął ciężko. – Przynajmniej dobrze się bawisz z kotami – zażartował sobie. – Jak się teraz trzymasz? Mieszka ktoś znajomy blisko ciebie?
Cieszył się, że w końcu udało mu się ją spotkać. Miał nadzieję, że nie wystraszył przyjaciółki, bo na taką wyglądała w momencie kiedy się odwróciła. Zupełnie jak gdyby zobaczyła ducha. Może powinien zmienić formę witania się z osobami, na których mu zależało? A może wojna źle na nią wpłynęła? Oby nie, musiała być silna. Jeszcze trochę i wygrają, na pewno. A wtedy głowa Malfoya zawiśnie na bramie wjazdowej do rezydencji Macmillanów razem z innymi zdrajcami.
– Tak – przytaknął, wpatrując się przez chwilę we wrzosy, które przyniósł. Łąki znowu były piękniejsze, jedynie bagna nie zmieniały swojego… uroku. – Ale nie martw się, nic nie straciłaś. I tutaj jest całkiem przyjemnie – zapewnił ją, nie chcąc by czuła się źle ze swoją kolejną przeprowadzką. Podejrzewał, że nie było jej wszystko jedno, jeżeli chodzi o ciągłą zmianę miejsca. Nie, kiedy musiała to robić w przeciągu kilku miesięcy. Doskonale wiedział, że ciągłe przenoszenie się przyprawiało o spory ból głowy. – Skończy się wojna i Kornwalia będzie jeszcze piękniejsza niż dotychczas.
I naprawdę wierzył w swoje słowa. Inaczej być nie mogło.
– Zawsze mam chwilę – odpowiedział jej natychmiast na kolejne pytanie. Właśnie dlatego się tutaj pojawił, żeby usiąść, porozmawiać, zapomnieć o zwariowanej Anglii. Uśmiechnął się przyjemnie. – Nie martw się o mnie. Trzymam się. Jeżeli mają mnie zabić to zabiją. Taka jest wojna. Choć oczywiście lepiej dla mnie, żebym przeżył. No i dla mojej małżonki – zaśmiał się głośno.
Przez ostatnie miesiące zdołał uporządkować swoje myśli i zwyczajnie doszedł do wniosku, że najgorsze co może odczuwać to strach przed śmiercią. Nie udało mu się go pozbyć zupełnie. Nikt przecież nie chciał umierać. No i odrobina strachu zawsze zwiększała szanse przeżycia. Najbardziej bał się o rodzinę, o Heatha, Rię, Virginię i pozostałych. Dotychczas nic się im nie stało i nikt nie odważył się ich zaatakować, ale nigdy nie wiadomo było czy wróg czaił się za rogiem. W głowie, co jakiś czas, pobrzmiewały mu słowa jednej czarnoksiężniczki, która wygrażała mu, że zabije mu żonę. Musiał ją dorwać pierwszy, przy pierwszej lepszej okazji.
– Ria ma się dobrze, próbuje przywyknąć do życia w Puddlemere – wyjaśnił. – Poprosiłem mamę, żeby na tyle, na ile jest to możliwe, zajmowała ją jakimiś rzeczami – dodał. Zawstydził się odrobinę, bo przypomniał sobie, że przed wyjściem otrzymał solidnego buziaka w policzek i ostrzeżenie, że nie ma pakować się w żadne kłopoty. – Nie wiem jak będzie z jej treningami i czy mają one sens… zobaczymy. Byleby tylko nie miała nieprzyjemności przeze mnie.
Wszedł do chatki zaraz za Charlene. Przyglądał się blondynce uważnie, kiedy już wygodnie się usadowił na wolnym krześle. Czarownica wydawała się zmęczona… a może się rozchorowała? Zerknął na koty, który gościły w jej domu. Chwycił jednego z nich, tego który znalazł się tuż przy jego nodze i usadowił na swoim kolanie. Próbował zająć czymś dłonie.
– Rozumiem – przytaknął. Nie oceniał jej działań. Każdy miał prawo się bać. Ona tym bardziej. Brakowało mu jej jedynie na spotkaniu Zakonu. – Ech, to ten jedyny minus, kiedy zdecydujesz się zamieszkać w Oazie – westchnął ciężko. – Przynajmniej dobrze się bawisz z kotami – zażartował sobie. – Jak się teraz trzymasz? Mieszka ktoś znajomy blisko ciebie?
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Maleńki ogródek
Szybka odpowiedź