Wydarzenia


Ekipa forum
Ulica Czerwonego Bluszczu
AutorWiadomość
Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]06.05.20 3:18

Ulica Czerwonego Bluszczu

Przy biegnącej w Dolinie Godryka ulicy Czerwonego Bluszczu znajdują się przede wszystkim domki jednorodzinne zamieszkane przez rodziny czarodziejów. Nie jest szczególnie długa, jednak przechadzający się nią ludzie zawsze zachwycają się rosnącymi wzdłuż niej roślinami. Zarówno posadzone przy uliczce drzewa, jak i okalający je bluszcz, mają czerwonawy kolor liści. Wielu z mieszkańców postanowiło nie wyłamywać się z tego trendu, sadząc przy swoich ogrodzeniach barwne rośliny.
Na uliczce znajdują się liczne ławeczki, na których można przysiąść, a na samym jej końcu można znaleźć niewielki sklepik z magiczną prasą.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Ulica Czerwonego Bluszczu Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]05.06.20 0:43
7 kwietnia

Ciężka pomarańczowa poświata wnikała przez brudną strukturę niepielęgnowanej szyby. Dzień chylił się ku zachodowi serwując przepiękne, malownicze obrazy kolorowego nieba. Zabiegani mieszkańcy tonęli w świetlistym blasku urzeczeni wiosennym, zjawiskowym widokiem. Chłodne powietrze unosiło pożółkłe firanki; wywiewało paskudny zapach zastałej stęchlizny. Promień opadał na sam środek nieuporządkowanego pokoju wzburzając kłęby fruwającego kurzu. Pomieszczenie było zagracone, wypełnione zmieszanymi bibelotami - resztkami po poprzednich lokatorach.  Nowe, upragnione lokum pozostawiało wiele do życzenia. Przyciągająca cena w przystępnej lokalizacji zaintrygowała świeżego, niezorientowanego kupca. Bez zastanowienia wyraził chęć szybkiego nabytku dostając potężną powierzchnię mieszkalną oraz nieoczekiwane niespodzianki. Czy mógł się tego spodziewać? Czy mogło być jeszcze gorzej? Stojąc na samym środku salonu próbował stworzyć, wydedukować plan działania. Roboczy, wygnieciony strój wskazywał, iż od kilku godzin walczy z narastającym bałaganem. Trzymając ręce na biodrach, zdmuchując z czoła pojedynczy kosmyk, wizualizował przyszły wygląd serca obszernego domostwa. Westchnął ciężko widząc tak niewielki postęp. Zegar wystukiwał monotonny rytm, pastelowe twarze ściennych obrazów doglądały ów poczynań z wyraźnym zniesmaczenie. Nie radził sobie i dobrze o tym wiedział. Nie żałował rewolucyjnej decyzji choć ta przysporzyła kolejne, nieoczekiwane problemy. Nie czuł się swobodnie – świadomość stagnacji, osiedlenia w konkretnej lokacji zdawała się wzbudzać nieposkromione przerażenie. Wydawał się odseparowany, oddzielony, zamknięty na porzucony, zagraniczny świat. Taki obrót sprawy nie leżał w jego naturze. Potrzebował ciągłej zmiany, chłonnego, absorbującego ruchu, pochłaniania coraz to nowszych, wymagających wrażeń. Zmieniał się wymagając od siebie jak najwięcej. Złożył obietnicę, przystąpił do nieodwracalnego zobowiązania. Musiał stawić czoła odmiennej rzeczywistości, która każdego dnia przypierała do muru swą nowatorską, pojedynczą rewolucją. Zbierając z ziemi porozrzucane, nieprzyjemne w dotyku gazety, usłyszał charakterystyczny dźwięk. Ostre pazury zaczepiły o metalowy parapet, dziób uderzył w gładką powierzchnię odrobinę niezdarnie. Mężczyzna uniósł głowę, marszcząc czoło w zdziwieniu. Czyżby coś się stało? Rzucając czasopisma, strzepując zabrudzone dłonie, które następnie wytarł o jasne spodnie, podszedł do okna w celu zidentyfikowania pierzastego intruza. Duży, brązowy, podstarzały puchacz czekał na dostarczenie istotnej korespondencji. Jego ogromne, bursztynowe oczy ożywiły się na widok ludzkiej sylwetki. Znał go. Przymykając powieki w wyraźnym niezadowoleniu, pokiwał głową zrezygnowany. Uchylając ramę zaprosił dostojnego listonosza gładząc przyjemne, zimne pióra. – Co tym razem nabroił ten twój szalony właściciel? – zapytał retorycznie uśmiechając się blado. Powolnie, niechętnie odwiązywał niedbały pergamin. Krzywe, niewyraźne litery składały się w notatkę pisaną w pośpiechu. Wyglądała znajomo. Nie po raz pierwszy ów jegomość wzywał ciemnowłosego do nagłej interwencji. Pan Blackwood jako fanatyk magicznych artefaktów był lekkomyślny – padał ofiarą sprytnych przemytników wciskających niezidentyfikowane przedmioty łatwowiernym kupcom. I choć za każdym razem dostawał srogie ostrzeżenie, mocne postanowienie poprawy wylatywało wraz z jednostajnym, przelotnym podmuchem. Westchnął ciężko, boleśnie nie mając ochoty na takową interwencję. Ptak zahuczało zachęcająco widząc wyrysowane strapienie. Przez dłużą chwilę wpatrywał się w wierzch kartki podejmując właściwą decyzję. Ręka podtrzymywała brodę – myślał intensywnie. – No dobrze. – wymamrotał po chwili wybudzając z letargu. Odnajdując działające pióro, odpisał na wiadomość. Odprawił przyjazne ptaszysko, aby niemalże od razu rozpocząć odpowiednie przygotowania. Musiał być ostrożny, nie wiedział przecież z czym mają do czynienia. Czy chociaż jeden dzień mógł być po prostu spokojny?
W Dolinie Godryka zjawił się późnym wieczorem. Stopy opadły na twardą, brukową powierzchnię. Zimny wiatr zwiastujący nadchodzący deszcz uderzył w zarośniętą twarz, gdy z trudem wspinał się po stromej ulicy. Materiał cienkiego swetra falował w niezidentyfikowanym rytmie; prawa dłoń przyciskała go do szyi, gdyż na tym obszarze, zimno, okazywało się najbardziej uciążliwe. Nikła poświata lampy oświetlała nieskomplikowaną drogę. Było cicho, zdecydowanie zbyt spokojnie, dlatego też nie tracił czasu. Po krótkiej chwili znalazł się przed odpowiednim, kamiennym domem pukając w obdrapaną strukturę frontowych drzwi. Te otworzyły się niemalże od razu; mężczyzna odziany w przyduży szlafrok, wypadł na powierzchnię o mały włos nie wywracając się na stromym progu:
– Panie Rineheart, na Merlina jak dobrze, że Pana widzę… – Vincent uniósł brew w wyraźnym zaciekawieniu, dezorientacji, zniesmaczeniu? Nie zdążył wypowiedzieć ani słowa, kiedy współtowarzysz wypluł kolejną, niezrozumiałą wiązankę: - To, tooo, to coś. Ten przedmiot, to on jest jakiś przeklęty! Wydaje mi się, że wibruje. Jest jakiś gorący, jaaa, boję się go dotykać. Panie Rineheart… – staruszek wydawał się przerażony. Błagał. Wzrok prześlizgiwał się po twarzy wybawcy szukając ratunku. Wydawało mu się, że dygotał. Ale czy na pewno z zimna? Łamacz westchnął przeciągle i z udawanym spokojem wypowiedział: – Panie Blackwood, proszę nie panikować. Przyjrzę się temu czemuś co sprowadził Pan do swojego domu. Jak zwykle się Pan nie posłuchał… – dodał karcąco posyłając w jego stronę niezadowolone spojrzenie. Skulony gospodarz kiwał porozumiewawczo głową. Bełkotał pod nosem niezrozumiałe przeprosiny, lecz gość znajdował się już w samym środku przytulnego holu. Wyczuł odmienną atmosferę. Drgające powietrze zaprowadziło go do niewielkiego saloniku. Mała skrzyneczka stała na środku stołu przykryta purpurową szmatką. Zmarszczył brwi w widocznym skupieniu. Obszedł przedmiot z każdej strony zachowując odpowiednią odległość. Gdy właściciel wślizgiwał się do pomieszczenia, ciemnowłosy zapytał od razu: – Skąd Pan to ma? – artefakt wzbudzał podejrzenia. Prawdopodobieństwo klątwy wydawało się ogromne. Emanował ciepłem, wprowadzał niepokój. – Jaa, ja kupiłem to od jakiegoś handlarza. Jaaa nie wiem kim on był, ja przepraszam… – wyrzucał piskliwe. Głowa schylona ku ziemi zniekształcała wyrazy; było mu naprawdę wstyd. – Pamięta Pan cokolwiek? Jak ten koś się zachowywał, w co był ubrany, czy miał na sobie chociażby rękawiczki? - podejrzliwy wzrok osiadł na zgarbionej posturze. Był wyczekujący, ponaglający, każda minuta to waga złota. Bez odpowiednich, magicznych poczynań nie będzie mógł przystąpić do pracy.
- Eeee, noo miał płaszcz, taki długiiii i rękawiczki też. Ogólnie to, zaniósł mi to prosto do domu… – powiedział poruszony wyraźnym przerażeniem w tembrze głosu. Wiedział, że przekracza wszelkie granice. Łamie zasady, które Łamacz przekazał mu ostatnim razem. Nakazał konsultować zakupy, a przede wszystkim uważać na swą zachłanną łatwowierność. Odetchnął ciężko nie mając siły na dalsze konsultacje. Widział, że gospodarz trzymał się z dala od podejrzanej skrzyneczki. Rineheart miał pewne przemyślenia. Wyciągając z kieszeni grube rękawiczki z odpornego materiału, podszedł bliżej i kucnął z lewej strony stołu.
– Jestem przekonany, że przedmiot ma na sobie klątwę. Nie wiem jeszcze jak silną, ale zaraz do tego dojdziemy. – przedstawił sytuację marszcząc brwi w silnym grymasie. Badał zdobne ornamenty w poszukiwaniu runicznych symboli, starożytnych manuskryptów, które przybliżą go do właściwego rozwiązania. – Proszę się odsunąć, a najlepiej wyjść z pokoju. – poinstruował nie patrząc na staruszka. Ten pokiwał głową i cofając się do tyłu, ukłonił się w pół dziękując za interwencję. Młody mężczyzna na sam początek przybliżył rękę wyczuwając wzrastające ciepło. Gdyby delikatnie musnął gładką powierzchnię, skóra pokryłaby się obrzydliwymi poparzeniami. Dzięki odpowiedniej ochronie mógł bez problemu unieść ją do góry i zbadać niewidoczny spód. Przyglądając się skrupulatnie wyłapał znajomy symbol przypominający literę „F” – runę Fehu. Pochodziła z pierwszej grupy runicznej. Symbolizowała pierwotny ogień, zwiastowała bogactwo, przepych oraz płodność. Czyżby trzymana szkatuła była naprawdę wartościowa? Rozpoznając malunek skojarzył go z dość popularnie nakładaną klątwą – Klątwą Pierwszego Ognia. Jeszcze przez moment ponawiał oględziny, nie chciał przeoczyć innego, dobrze zamaskowanego znaku. Odstawiając artefakt, zdjął rękawiczki. Wyciągając różdżkę, wyprostował postawę, nabrał powietrze i powoli, dokładnie wypowiedział brzmiącą inkantację: -  Finite incantatem. – wyszeptał czując jak magia wypływa z jego ciała. Dotyka zaklętej rzeczy przerywając skutki paskudnego uroku. Jeszcze jeden raz, kontrolnie przyjrzał się drewnianemu elementowi z pięknymi, złotymi ozdobami. Obawiał się o wiele trudniejszego wyzwania, lecz domownik z nietypowym hobby zapamiętał choć kilka podstawowych wskazówek. Ciekawie kiedy nadejdzie kolejna interwencja. Wychodząc na korytarz zobaczył, że siwowłosy koczuje przejęty przy cienkiej linii białych drzwi. W dłoniach podtrzymuje ciężką sakwę, aby zaraz zaatakować:
– Udało się, wszystko w porządku? Nic Panu nie jest? Czy przedmiot jest w całości? Jaaa, jaaa… Proszę to dla Pana… – wybełkotał wciskając woreczek wypełniony monetami. – Musi Pan to wziąć… – ponaglił, nie dał dojść do słowa. Krytyczne spojrzenie pomocnego przybysza pozwoliło na chwilowe wyciszenie: – Zdjąłem klątwę. Okazała się niegroźna. Całe szczęście, że opamiętał się Pan i nie dotykał szkatuły. Każdy kontakt skóry z przedmiotem kończyłby się rozległym i bolesnym oparzeniem. Wydaje mi się, że może być bardzo hmm, wartościowa… - wytłumaczył chowając jedną rękę razem z lnianym woreczkiem. – Proszę uważać! Dobrze Pan wie, że to już nie pierwszy raz. Niech Pan nie daje wrobić się w takie transakcje. Nie jest teraz bezpiecznie. – dodał szykując się do wyjścia. Gospodarz odprowadził go do drzwi. Przed wyjściem uściskał obie dłonie wyrzucając dziękczynne: – Dziękuję Panu, Panie Rineheart. Jest Pan moim wybawcą, dziękuję… Obiecuję poprawę! – wydusił. - I jeszcze jedno, proszę od dzisiaj zwracać się do mnie nazwskiem Hayes. - i takim oto sposobem Vincent opuścił ciemną Dolinę Godryka. Połowę drogi przemierzał samotnie próbując uspokoić skłębione myśli oraz zdenerwowany organizm. Dopiero teraz poczuł jak wiele wysiłku włożył w wykonanie nieoczekiwanego zlecenia.

| zt



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]17.12.20 18:50
2 lipca


Domek stał dokładnie po środku ulicy, otoczony nieco spróchniałym już płotem, w towarzystwie dwóch bardzo podobnych konstrukcją budowli. Otaczał do wszechobecna, czerwona roślina. Nikt , kto nie mieszkał w Dolinie Godryka, nie wiedział, że jesienią ta soczysta barwa karmazynu, szarzała i brązowiała znacznie, przypominając mieszkańcom, że nadchodzi zima. Lizzie spędziła tutaj całe swoje życie, dopiero niedawno zmieniając miejsce pobytu. Dom był tak blisko tego miejsca, że wystarczyłoby kilka kroków więcej i mogłaby ponownie zobaczyć swój dom. Brakowało jej czerwonego bluszczu, zapachu bzu, znajomych kątów, które zawsze pachniały pierniczkami i marcepanem. W ogrodzie rosły krzewy czarnych porzeczek i dzikie krokusy. Zupełnie inaczej niż w Oazie, w domku, w którym nawet nie udało jej się zmieścić ukochanego pianina. Wieczorów nie wypełniały już spokojne piosenki, których wspomnienie przypominał widok starych, znajomych ulic. Dzisiaj nie miała jednak czasu na nostalgiczny spacer, choć słońce przygrzewało łagodnie w plecy, rozjaśniając materiał brązowej, znoszonej koszuli. Jej krok był energiczny, co przejawiało się w szybkim uderzaniu niskich trzewików o kamienny chodnik, aż trafiła dokładnie do tego domu pośrodku ulicy i odnalazła jego furtkę. Gdy ją przekroczyła, uderzyło ją uczucie chłodu. Gęsia skórka objęła kark całkowicie, jednak Lizzie nie przejęła się tym faktem zbytnio, ponieważ doskonale znała to uczucie. Wiedziała, że pragmatyczny pan Ferghus, były amnezjator, doskonale zabezpieczył swój dom przed nieproszonymi gośćmi, zaś towarzyszące uczucie było znakiem, jaki pozostawiała po sobie ukrywająca bariera. Z pewnością to była ona, bo nim minęła połowę ścieżki prowadzącej do drzwi, on stał już w drzwiach, oczekując swojego gościa. Choć zmartwienie i strach na twarzy postawnego mężczyzny o ciemnych włosach sprawiały wrażenie obcowania z kimś niezwykle poważnym i chłodnym, doskonale wiedziała, że w rzeczywistości ma do czynienia z czarodziejem bardzo towarzyskim i uprzejmym. W dodatku absolwenta domu w Hogwarcie, który ze względu na swoją kolorystkę był przez Lizzie nazywany pszczółkami. - Dziękuję, że znalazłaś czas. - Usłyszała, choć wiedziała, że w takiej sytuacji nie potrafiłaby odmówić. Dla takich momentów potrafiła nagiąć swój kalendarz nawet gdy był wypełniony do granic możliwości. Przekroczyła próg domu, oczyszczając jeszcze buty o wycieraczkę. - Gdzie on jest? - Przeszła od razu do rzeczy, na co mężczyzna wskazał a pokój dzienny.
Na kanapie leżał chłopiec, którego włosy były równie ciemne co właściciela ów domostwa. Lizzie znała jego wiek - miał siedem lat. Jego twarz była blada, zaś twarz co chwila wykrzywiała się w bólu, by na chwilę znowu odpuścić, aż w końcu przy ataku agonii robił się na twarzy prawie siny. Uzdrowicielka zdjęła z ramienia swoją brązową torbę ze wszystkim co mogłoby się jej teraz przydać. Kucnęła przy kanapie. - Jestem Lizzie. Mogę Cię zbadać? - spytała łagodnie, zaś chłopiec nie odpowiedział, potaknął tylko delikatnie. Był bardzo osłabiony, a po krótkim dotknięciu jego czoła mogła stwierdzić, że ma również gorączkę.
Gdy spotykała się z takimi przypadkami, za każdym razem starała się okazać możliwie najwięcej delikatności, zarówno wobec dziecka jak i rodziny. Rzuciła najpierw zaklęcie wzmacniające, zaś po nim przeciwbólowe, by nieco ulżyć chłopcu. Naprawdę bardzo nie chciała, by cierpiał, ale jeszcze większym pragnieniem było to, by wyszedł z tego cało. Kilka chwil oceny wystarczyło, by ktoś z takim okiem do anatomii jak Elizabeth, dowiedział się, że problemem był układ pokarmowy. Spytała chłopca, czy zjadł coś ostatnio, co mogło być nieodpowiednie, chłopiec wspomniał jedynie o tym, że mógł mieć kontakt... Z pewnym grzybem. Wtedy rzuciła zaklęcie, które spowalniało działanie toksyn, co nieco ożywiło chłopca, aczkolwiek nadal nie wyglądał najlepiej. Wtedy zwróciła się do jego ojca - powiedziała wtedy jak sytuacja jest poważna. Że jej magia na niewiele się zda w przypadku zatrucia i jeśli nie będą mieli odpowiednich eliksirów, wtedy choroba z pewnością szybko zajmie wątrobę chłopca.
Mogła jedynie odwlekać nieuniknione.
Widziała jak mężczyzna zaczyna drżącymi dłońmi pisać list. Wezwanie miało być ostatnią szansą. Sama nie spodziewała się takiego obrotu spraw, myślała, że będzie tutaj z powodu zapalenia żołądka, było to jednak ewidentne zatrucie. Dearborn przysiadła przy kanapie, lekko głaszcząc chłopca, który patrzył na zdenerwowanego ojca bardzo zmarnowany. Ferghus stracił już żonę... Zapewne syn to jedyna rodzina jaka mu pozostała, dziewczyna próbowała zrobić wszystko, by chłopiec doczekał do momentu przybycia pomocy. Siedziała przy nim wytrwale, co jakiś czas rzucając zaklęcie spowalniające trucizny. Czytała mu też książkę. Opowiadanie o żuku i biedronce, skomentowane rozbawieniem, gdyż sama Dearborn zawsze nosiła coś z wzorem czarnych kropek na czerwonym tle. Dzisiaj była to jej długa, rozłożysta spódnica. Patrzyła na krótkie uśmiechy dziecka, odwzajemniając je i pokazując, że ona się nie boi.
Choć w środku bała się okropnie.


If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8855-elizabeth-cornelia-dearborn#263872 https://www.morsmordre.net/t8860-vivaldi#264039 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t8863-przedpokoj#264132 https://www.morsmordre.net/t8916-skrytka-nr-2089#266537 https://www.morsmordre.net/t8861-lizzie-dearborn#264115
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]18.12.20 13:03
Rozpięta, lniana marynarka, koszula z niezapiętym przy kołnierzu guzikiem, zmierzwione w nieładzie włosy. Przekroczył próg domu, witając się z gospodarzem krótkim skinieniem głowy. Nadany przez niego list wskazywał na krytyczny stan chłopca, nie mogli sobie pozwolić na zbędne pogawędki, bo i na życzliwości będzie czas, kiedy już uporają się z problemem. Halbert wychodził z założenia, że każdy trud można pokonać i nie dopuszczał do siebie wizji porażki.
Z Ferghusem znali się jeszcze z czasów szkolnych, kiedy obaj walczyli z sennością na lekcjach po całonocnych wygłupach i gdy marzyli o dokonywaniu wielkich czynów w swej niedalekiej przyszłości. Ich drogi rozeszły się tuż po tym, jak Halbert zrezygnował ze stażu w Szpitalu Świętego Munga, a Cameron świętował narodziny syna. Przez krótki czas wymieniali się jeszcze korespondencją, lecz dawna przyjaźń nie miała już okazji, by rozwinąć się na nowo. Dziś pojawił się w jego domu, mając stanąć do boju ze znanym już sobie wrogiem.
Walki z truciznami podjął się przed laty, zarówno z polecenia matki, jak i własnej potrzeby bycia przygotowanym na najgorsze. Kiedy śmierć zabrała im Hazel, była niewiele starsza od Ferghusa juniora, on sam ledwie w wieku nastoletnim, ale żal i niezadowolenie związane ze złamaną obietnicą ciążyło na nim przez długi czas. Gdyby tylko był wtedy w domu, gdyby odpowiednio wcześnie rozpoznał objawy i podał antidotum dziewczynka wciąż byłaby z nimi! Nie miał okazji, by zatracić się w żałobie, starach wepchnął go wir szkolnego życia. Strach przed bezsilnością, której już nigdy więcej nie chciał się poddawać.
Opasłą torbę przewieszoną dotychczas przez ramię odłożył ostrożnie na podłogę i przykucnął obok kanapy, przy chłopcu i nieznanej mu kobiecie. Przyjaciel wspomniał w liście o Uzdrowicielce, która próbowała pomóc, domyślił się więc, że to może być ona.
- Hej, dzień dobry, jak się masz? - zwrócił się uprzejmym tonem do chłopca o zaróżowionej twarzy. Przekrwienie wywołane było reakcją obronną młodego organizmu, lecz z tak trudnym przeciwnikiem sam nie dałby sobie rady. - O czym dziś czytacie? Żuk i biedronka? - Rzucił przelotne spojrzenie na okładkę książki, a kącik jego ust uniósł się wyżej w uśmiechu. - Świetna historia, pamiętam jak sam się w nich zaczytywałem. Biedronka pogardziła oświadczynami żuka, nie wiedząc jak wyprawnym jest budowniczym, a także jak bardzo dba o czystość środowiska! - Mówił dalej, rozkładając na pobliskim stoliku zawartość swojej torby w poszukiwaniu potrzebnych składników. Starał się odwrócić uwagę chłopca od jego kiepskiego samopoczucia i jeszcze gorszego stanu. -Nie chciała go naprawdę poznać, oceniła go po wyglądzie i masz ci los! - Otaczający Dolinę Godryka liściasty las mógł wskazywać na wiele rodzajów trujących grzybów, który z nich rósł w okolicy Ulicy Czerwonego Bluszczu?
- Potrzebujemy miednicy i wilgotnych ręczników - zwrócił się bezpośrednio do byłego amnezjatora, który z niepokojem przyglądał się ich poczynaniom. Po stracie żony miała spaść na niego kolejna tragedia, a on był tu po to, by temu zapobiec. Halbert nie wyobrażał sobie nawet jak bardzo musi być zdenerwowany, jemu także przydałoby się odwrócenie uwagi i choćby najdrobniejsze zadania, które dawałyby mu poczucie bycia przydatnym. Zaraz po tym spojrzał na kobietę, sprawdzając także i jej poziom zdenerwowania. - To pewnie muskaryna, musimy się jej pozbyć. Co zrobiłaś, by toksyna nie rozprzestrzeniała się do krwi? - Przed podaniem czegokolwiek musiał wiedzieć, że nie wywoła to nieoczekiwanie negatywnej reakcji. W lecznictwie nie było miejsca na próby i potknięcia, musieli działać szybko i pewnie. - Potrafisz warzyć eliksiry? Będziemy potrzebować czegoś na wzmocnienie.
Halbert Grey
Halbert Grey
Zawód : toksykolog, ogrodnik Prewettów
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
to plant a garden
is to believe in tomorrow
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9087-halbert-grey https://www.morsmordre.net/t9093-lobuz https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t9099-skrytka-bankowa-nr-2133 https://www.morsmordre.net/t9091-halbert-grey#274380
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]04.01.21 18:32
Lizzie widziała w swoim życiu wiele osób w bardzo trudnym stanie, czasami kończącym się śmiercią. Na szczęście magia była na takim poziomie, że tych pozytywnych zakończeń było znacznie więcej niż tych negatywnych. Z każdego dobrego czerpała ogromną radość, tak samo za każdym razem dotykała ją śmierć innego człowieka. Dotykała ją głęboko i boleśnie, przeżywała każdy taki przypadek, nawet jeśli ostatecznie czuła potrzebę robienia tego, co robiła. I lubiła to, lubiła pomagać ludziom, nawet jeśli trudno było czasem patrzeć na ich cierpienie. Nie mogła stać i patrzeć tak po prostu. To było zbyt ważne, zbyt trudne.
Siedziała przy kanapie, na dywanie i właśnie przerzuciła stronę książki, gdy pojawił się mężczyzna, który miał im pomóc. Z pewnością był starszy od niej, chociaż pewnie niedużo... Może był w wieku jej brata? Ciemne oczy od razu zlustrowały go dokładnie, wyglądał bardzo schludnie, bardzo jak porządny facet, tak po prostu. Jego obecność sprawiła, że na twarzy Elizabeth pojawił się ciepły, łagodny uśmiech. Przyniósł im promyczek nadziei na dobre zakończenie tego w dobry sposób, na jakiś pozytyw tego dnia. Naprawdę nie chciała, by dziecko spotkała jakakolwiek krzywda, dlatego ciągle uśmierzała ból, czy to zaklęciem czy po prostu dobrym słowem. Starała się zachowywać stoicki spokój, delikatnie i zachowywać się tak, by nie poczuł choćby przez chwilę strachu, że coś naprawdę może się mu stać. Stres nie przyspieszyłby leczenia jego ciała.
- Dzień dobry. - Melodyjny głos brunetki powitał mężczyznę, gdy powolnym ruchem dłoni zamknęła książkę pełną rysunków. Klęczała przy kanapie, zaś tuż przy jej kolanie leżała używana przez nią różdżka. - Tak, dokładnie... To śliczna historia, jedna z moich ulubionych. - Odłożyła książkę na dywan, spoglądając na mężczyznę. Chłopiec nie miał w tej chwili gorączki dzięki jej pomocy, jednak gdyby nie wspomagające zaklęcie, zapewne trudno byłoby mu utrzymać przytomność. - Och, naprawdę pan uważa, że to dlatego pogardziła? - Jej ton stał się nieco bardziej żartobliwy. - Czy nie zapomina pan, że żuk oglądał się za odwłokiem każdej osy w okolicy i zwykł mówić, że lubi podziwiać ostre żądełka? Nie byli tacy czarno-biali. - Wiedziała, że mężczyzna próbował odwrócić uwagę dziecka od problemu. Liz pogłaskała lekko chłopca po czole, lekko odsuwając krótką grzyweczkę. - Spróbuj się przespać, zaklęcie powinno pomóc jak odpoczniesz. - To nie była prawda, ale da im chwilę na spokojną rozmowę, nie strasząc dziecka. Nakryła chłopca kocem dokładnie po czym uniosła się i podeszła do stolika, na którym mężczyzna rozkładał swoje rzeczy. Widziała wiele ingrediencji eliksiralnych i rośliny, których częsci nawet nie rozpoznawała. Mimo to okazała im dużą ciekawość, splotła dłonie przed sobą i zerknęła na stanowisko pracy ciekawsko. - Rzuciłam zaklęcia, które sprawiają, że jego organizm efektywniej z walczy z toksyną. Immunitaris i Vis Ricora, by nie czuł bólu. Przed Twoim przybyciem się z niego zwijał. - To był naprawdę przykry widok. Lizzie podczas mówienia tego nie przechodziła w bardziej analityczny tryb pracy. Teraz wyglądała, jakby bardzo się przejmowała, wręcz była trochę wystraszona stanem chłopca, gdy zaś od niego odeszła, w końcu mogła dać temu upust. Pan Ferghus z kolei zdążył przynieść przedmioty, o które został poproszony i usiąść przy synu. Tak bardzo mu zależało na wyzdrowieniu Juniora. - Bardzo podstawowe, niestety jestem uzdrowicielką, nie alchemiczką. Ale mogę wspomóc, wystarczy, że powie mi pan jak.


If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8855-elizabeth-cornelia-dearborn#263872 https://www.morsmordre.net/t8860-vivaldi#264039 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t8863-przedpokoj#264132 https://www.morsmordre.net/t8916-skrytka-nr-2089#266537 https://www.morsmordre.net/t8861-lizzie-dearborn#264115
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]27.01.21 10:24
Wciąż rozbawiony uniósł brew, spoglądając z ukosa na ciemnowłosą kobietę. Miała rację mówiąc, że wina bohaterów bajki leży po obu stronach, ale to nie interpretacja lektury należała teraz do ich zadań.
- Bardzo dobrze. Zdobyłaś dla nas więcej czasu. - Dla nas i dla niego. Nie chciał na głos dodawać, że toksyna szybko rozchodzi się po ciele, zwłaszcza w przypadku tak młodego i wciąż mało odpornego organizmu. Optymizmem nie napawał też fakt, że nie mieli pewności co do pochodzenia zjedzonego przez chłopca grzyba, lecz nie byłby sobą, gdyby poddał się bez walki.
Zerknął na pochylającego się nad zasypiającym synem Ferghusa. Ściśnięty żołądek podszedł mu do gardła, kiedy przed oczyma wyobraźni pojawiła mu się sylwetka starszego Grey’a. W dniu, w którym Hazel zatruła się jagodami, była kilka lat starsza od Juniora. Pamiętał pisany drżącą ręką ojca list, w którym pisał o śmierci dziewczynki. Pamiętał żal i niewypowiedziane na głos oskarżenia, ale tylko wyobraźnią mógł sięgać do momentu, w którym William zdał sobie sprawę z własnej bezradności. Halbert chciał jednak wierzyć, że ból nie jest wieczny; nie należy go tłumić czy starać się wymazać ze swojego życia, a zaakceptować, wybaczyć, ruszyć dalej. Nie wszyscy mieli jednak w sobie siłę, by unieść narzucony ciężar, zwłaszcza gdy chodziło o śmierć własnego dziecka. Patrzenie jak los obdarowuje jego bliskich kolejnym cierpieniem nie sprawiło, że stał się na nie mniej czuły czy zdystansowany, zamiast tego kłębił w swym umyśle postanowienia poprawy i niemożliwe do osiągnięcia cele. Obiecywał sobie, że w kiedy tylko ktoś będzie w potrzebie, odpowie na wezwanie i stanie na wysokości zadania, porażki odbierając nieco nazbyt personalnie. Wieczna sinusoida nastrojów i plucie sobie w brodę przy każdym potknięciu. Czy to dlatego w ostatnich latach skupił się wyłącznie na własnym domu, na bezpiecznej przystani, o której wiedział, że stabilnie trzyma nad nią pieczę?
- Świetnie, więc będziemy się uzupełniać i sprawie się z tym uwiniemy. - Ze ściszonym głosem posłał jej blady, acz pogodny uśmiech, chcąc zamaskować własne zaniepokojenie. Magii leczniczej liznął tyle, co nic, lepiej czując się przy kotle i kojącym zapachu siekanych ziół, niż z wyciągniętą różdżką.
Na blacie wylądował skórzany, zawiązany rzemieniem pokrowiec, który po rozwinięciu ukazał skrywane nań długie fiolki wypełnione różnymi ingrediencjami. Każda z nich opatrzona była krótką deskrypcją, lecz charakter pisma pozostawiał wiele do życzenia, wymagając nie tylko znajomości autorskich skrótów, ale i doskonałego wzroku. Wśród kolorowych płynów dominowały te o mlecznej barwie, nie brakowało też zasuszonych liści, łodyg czy błyszczących drobinek. Tuż obok znalazły się narzędzia, w tym mosiężne odważniki, tłuczek do moździerza i krótkie nożyki, z których każdy miał nieco inny, drewniany trzonek. Stara lupa nosiła znaki długiego użytkowania, ale jej stan wskazywał na to, że dbano o nią z należną uwagą.
- Na szczęście znalazłem w pracowni antidotum, jak i eliksir na oczyszczenie organizmu. - Do tego drugiego zdecydowanie potrzebna była miednica, zawartość chłopięcego żołądka powinna go czym prędzej opuścić. - Przydałoby nam się jednak coś na wzmocnienie. Rozdrobisz go w moździerzu? - Podsunął jej słoiczek z kilkoma mniejszymi kawałkami rogu byka oraz odpowiednie narzędzia. - Wybacz mi proszę brak manier - odezwał się nagle, prostując plecy i zwracając przodem do Elizabeth. - Nazywam się Halbert Grey, jestem... - Byłem? - przyjacielem rodziny. - Choć zwykle mógł mówić o sobie o własnych pasjach długimi godzinami, tak dziś ani nie miał czasu na dłuższe pogawędki, ani też pewności, że towarzyszącej mu pannie może zaufać.
Halbert Grey
Halbert Grey
Zawód : toksykolog, ogrodnik Prewettów
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
to plant a garden
is to believe in tomorrow
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9087-halbert-grey https://www.morsmordre.net/t9093-lobuz https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t9099-skrytka-bankowa-nr-2133 https://www.morsmordre.net/t9091-halbert-grey#274380
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]24.03.21 11:09
Ona nigdy nie chciała patrzeć na cierpienie dziecka, nieważne czy było chore niewinnie czy po prostu popełniło błąd. Ale jako uzdrowicielka z cierpieniem szła w jednym szeregu, próbując je wyprzedzić w ciągłym biegu. Zaklęcia, eliksiry, maści, amputacje… Nie obrzydzała jej krew, nie przerażał widok kości żywych ludzi. Ale cierpienie, ono zawsze ją straszyło. Zawsze ze smutkiem obserwowała wszystkich, których ono dotknęło. Teraz patrzyła na mężczyznę, jak obserwuje chłopaka i widziała w jego oczach wrażliwość, którą trudno było ukryć tak po prostu. Musiał przejść przez coś okropnego… Lub po prostu być naprawdę dobrym człowiekiem.
Mało teraz chodziło takich po świecie. A przynajmniej rzadziej na nich trafiała.
- Dziękuję, proszę pana. - Kiwnęła lekko głową. Chciała mu asystować przy tym co robił, może nauczy się czegoś przy okazji. Nauka odtruwania też była ważna, sama przecież zupełnie nie potrafiła sobie z tym poradzić, więc przydałaby się jej osoba bardziej doświadczona. Ona znała tylko zastosowanie tych eliksirów, jednak przygotowywanie ich to zupełnie inna bajka. - To świetnie. - Uśmiechnęła się od razu. Wyglądała na pogodną, choć naprawdę się martwiła. Zaglądała też ciągle przez jego ramię, z zainteresowaniem oglądając przyniesione zioła i fiolki. Wyglądał jak typowy czarodziej z bajek - tak dobrze znał się na swoim fachu. - Oczywiście. - Wzięła przygotowany przez niego moździerz i zaczęła lekko rozbijać składniki, raczej wpierając się przy tym umiejętnościami radzenia sobie w kuchni. Wydawała się też bardzo skupiona przy tym. Zioła zaczynały pachnieć intensywnie przy tym. Uniosła znów spojrzenie na mężczyznę i posłała mu czarujący uśmiech, lekko krzywiąc przy tym piegowaty nos. - Ja jestem Elizabeth Dearborn. Możesz mi mówić Liz. - Przedstawiła się grzecznie.
Pracowali w skupieniu nad lekarstwem dla chłopaka. W pewnym momencie zapachy stały się znajome - pachniały jak medykamenty znane z nauki magii leczniczej. Wspierały zawsze jej zaklęcia. - Jest pan zielarzem, alchemikiem? - Zagaiła. Czuła, że cisza jest trochę nerwowa, zapewne przez presję czasu, a nie chciała by pracowali w takich warunkach - mogli się przez to zacząć mylić i być nieco rozkojarzeni. Odsunęła loczki za ucho, by móc zerknąć na niego z ukosa, kiedy wykonywała dokładnie dane jej polecenia. Była bardzo skrupulatna, zależało jej, by wyszli z tego starcia zwycięsko.


If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8855-elizabeth-cornelia-dearborn#263872 https://www.morsmordre.net/t8860-vivaldi#264039 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t8863-przedpokoj#264132 https://www.morsmordre.net/t8916-skrytka-nr-2089#266537 https://www.morsmordre.net/t8861-lizzie-dearborn#264115
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]21.05.21 22:41
Skupił wzrok na przyniesionych przez siebie fiolkach, szukając tych, które będą im jeszcze potrzebne do przyrządzenia mikstury. Równy kawałek korzenia ciemiernika znalazł w szklanej buteleczce, zdjął korek i wysypał zawartość na drewnianą deseczkę. Słysząc znane sobie nazwisko, uznał je za czysty zbieg okoliczności. Grey’ów było w świecie wielu, więc i skojarzenie ze znanym z Hogwartu aurorem odepchnął jako przypadkowe.
- Z wykształcenia jestem toksykologiem. Przez pewien czas pracowałem w Mungu, ale życie kazało mi zrezygnować z posady. - Spojrzał na Elizabeth i posłał jej uśmiech. Nie miał nic do ukrycia, każdy, kto zapytał, dostawał interesującą go odpowiedź. Nie o wszystkich ze swoich wyborów opowiadał z dumą, ale wierzył, że wszystkie wydarzenia, z jakimi przychodzi się w życiu człowiekowi zmierzyć, prowadzą są dla niego nauką. - Teraz pracuję w szklarniach. - Czy mógł się przyznać pannie Dearborn do pracy dla człowieka, którego imię i wizerunek widniały na listach gończych? Choć Ferghus jej ufał nie mógł mieć pewności, że stojąca obok kobieta nie żywi skrywanej urazy do lorda Prewetta. - Zdecydowanie wolę spędzać czas z roślinami, ale pomocy przyjaciołom nigdy nie odmawiam. - O czym świadczyć mogły stale przygotowywane w pracowni Grey’ów leki, których używał podczas nagłych wizyt, podobnych do tej dzisiejszej. Został wychowany w szacunku i wrażliwości, służenie radą, posiłkiem czy uzdrawianiem było naturalne. To właśnie zderzenie z trudną rzeczywistością popchnęło go ku odejściu z pracy w Szpitalu św. Munga. Dostrzegł w samym sobie narastającą obojętność względem drugiego człowieka, nieświadomie przyjmował wszechogarniające go zepsucie. Z zaniepokojeniem obserwował jak staje się takim, jak oni, odpowiednio wcześnie udało mu się zareagować i przerwać ciąg przykrych następstw. Spalonych mostów nie dało się tak łatwo odbudować, czego do dziś żałował. Liczył jednak na to, że jeśli taka będzie wola Boga, to pozwoli mu ponownie spotkać się z tymi, których zranił i da szansę na odkupienie win. - A ty, Liz? Ferghus wspominał w liście, że zajmujesz się uzdrawianiem - powiedział wracając wzrokiem do korzenia, który zaczął drobno siekać.
Nagle wróciło wspomnienie starego znajomego, z którym w szkole rywalizował podczas rozgrywek Quidditcha, a później składał go, kiedy trafiał do szpitala po zadaniach dla Ministerstwa. Czy wspominał mu kiedyś o członkach swojej rodziny? Nawet jeśli, to Halbert nie miał dobrej pamięci do takich szczegółów. - Czy znasz może Cedrica Dearborna? - spytał zanim zdążył ugryźć się w język.


may the flowers remind us
why the rain was necessary

Halbert Grey
Halbert Grey
Zawód : toksykolog, ogrodnik Prewettów
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
to plant a garden
is to believe in tomorrow
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9087-halbert-grey https://www.morsmordre.net/t9093-lobuz https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f179-dorset-bockhampton-greengrove-farm https://www.morsmordre.net/t9099-skrytka-bankowa-nr-2133 https://www.morsmordre.net/t9091-halbert-grey#274380
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]31.07.21 21:26
| 22 grudnia późny wieczór

Czuł lepką wilgoć tuż poniżej linii żeber, gdzie ostry promień zaklęcia rozerwał i płaszcz i ciało. I chociaż prosty eliksir zatamował pierwszy upływ krwi, rana otworzyła się od wysiłku i bezmyślnej walce z własnym gniewem. Zdarł knykcie pięści do krwi, pozostawiając ślady uderzeń na oszroniałym pniu, który zostawił za plecami, wciąż zaciskając pobielałe palce. Dopiero gdy wstał, zrozumiał, jak osłabiony był. Cień wieczoru krył jednak wystarczająco wiele, by nikt zbytnio nie zwrócił na niego uwagi. Tym bardziej, że ulica - w zrozumiałej, przesiąkniętej wojną pustce - odwracała od niego uwagę.
Jedna z samotnych ławek, tuż pod rozłożystym drzew, dawała coś więcej niż możliwość odpoczynku. Kręciło mu się w głowie, ale nie był nawet pewien, czy był to skutek zaciskanej rany, czy też wyparowujących z każdym parującym oddechem - emocji. Te, początkowo ściśnięte, oplatające pierś niby kolczasta obręcz, zdawały się rozmywać, pozostawiając po sobie rosnąca gorycz i pustkę. Żołądek i wcześniejsze mdłości, wciąż wywoływały w nim bolesny ucisk, ale to nie widok wykrwawiającego się mordercy jego brata odcinał na nim większe piętno. To wspomnienie bólu i obrzydzenia, jakie dostrzegał w oczach siostry sprawiało, że robiło mu się niedobrze i duszno. I nawet chłód grudniowego wieczora i urokliwa alejka nie rozwiewały gorączki, która trawiła go od wewnątrz.
Osunął się na ławkę ciężko, chwytając tylko rozpiętą połę płaszcza, dociekając palce do rany pod żebrami. Zdusił grymas bólu, opierając się plecami o zimna poręcz ławki. Odchylił głowę, spoglądając w głowę, między gęste gałęzie drzewa i przebijającą się przez nie ciemność nieba. Opuścił jedna dłoń, trafiając na wciąż przerzuconą przez ramię torbę. Że też jej nie zgubił gdzieś po drodze. I ze też nie napatoczył się na dodatkowe problemy. Właściwie nie miał nic przeciwko kłopotom powiązanym z bójką. Być może kilka siarczystych uderzeń, jakie by otrzymał, lub zadał, dałaby mu chociaż namiastkę ukojenia, które mimo wysiłku, nie nadchodziło.
Usta, spierzchnięte od zimna, rozciągnęły się w krzywym uśmiechu, gdy palce natrafiły na zanurzoną w kieszeni piersiówkę. Alkohol. Odchylił się na powrót, czując, jak wysunięte z upięcia włosy, opadają mu na policzki. Przetarł je wierzchem dłoni, znacząc niewyraźną smugą czerwieni nawet brodę. odkręcił zawór naczynia, by w końcu sięgnąć ust. Pierwszy łyk należał do tych piekących. Fala ognia rozlała się najpierw na języku, potem do gardła. Nie odsunął manierki od ust przez dłuższa chwilę z cichym westchnieniem niemal kończąc zawartość palenki. Pod powiekami zebrały się piekące łzy, chociaż doskonale wiedział, ze nie były skutkiem emocji, a samego alkoholu.
Oblizał usta, w końcu nieco bardziej zwracając uwagę na pojedyncze sylwetki, które mijały jego "kryjówkę". Odległy, pozbawiony wesołości uśmiech ponownie zatańczył na ustach. Czuł się niemal niewidzialny. W tej jednej chwili, pasowało mu to. Chciał odpocząć. Właściwie, odciąć się całkowicie, zastanawiając się nawet głupio, czy spędzenie nocy na ławce, nie byłoby doskonałym rozwiązaniem. Jakoś mimowolnie, skupił wzrok na kolejnej samotnej postaci, która podążała uliczką. Nie był tylko jeszcze pewien, dlaczego jasne włosy idącej kobiety, kojarzyły mu się z czymś znajomym. Odlegle dobrym. Równie bolesnym. I czymś, na co nie zasługiwał. Nie dziś.
Kai Clearwater
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Cze­mu ty się, zła go­dzi­no,
z nie­po­trzeb­nym mie­szasz lę­kiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8473-kai-clearwater-budowa#246888 https://www.morsmordre.net/t8515-yippe#248176 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f182-lancashire-lancaster-17-2 https://www.morsmordre.net/t8520-skrytka-nr-2013#248322 https://www.morsmordre.net/t8516-kai-clearwater#248180
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]18.08.21 1:46
Każdy krok był bolesnym przypomnieniem tego, że życie toczyło się niezależnie od tego, jak Aurora bardzo chciałaby zniknąć z tego świata. Była sumą własnych błędów, a każdy kolejny, zdawał się większy niż poprzedni. Sprzedała dziś kilka eliksirów pewnemu prywatnemu kupcowi, ale niestety z powodu zbliżających się świąt zrobiła to mocno poniżej ceny — nie chciała, aby wigilia była tania, nie chciał, żeby ktoś został pominięty w trakcie rozdawania prezentów. A raptem tydzień temu stan zdrowia jej matki mocno się pogorszył i wszystko, co Aurora zdołała uciułać, musiała zaraz wydać. Sama już ledwo dawała radę. Pomoc Castora była nieoceniona, ale nie mogła przecież udawać, że nie widzi, że Castor niewiele je. Próbowała podkładać mu pod nos dokładki, ale ten zawsze sprytnie znajdował obejście na jedzenie.
Biała para ulatywała z jej ust, wprost w drobne dłonie, które przykładała do twarzy, żeby ogrzać się chociaż odrobinę.
Świeży śnieg skrzypiał jej pod butami, gdy zmierzała ciemną i niemal pustą uliczką. Z głową spuszczoną starała się nie prowokować żadnych kłopotów, na które zdawała się być w ostatnim czasie magnesem.
Najbardziej gnębiła ją świadomość tego, że użala się nad sobą i swoim stanem, podczas gdy inni mieli jeszcze gorzej. Ale czy to coś złego, że chciałaby dla swojej rodziny jak najlepiej? Żeby im wszystkim było ciepło i pełno na brzuchu?
Pogrążona w rozmyślaniach, niemal przegapiła ruch na ławce. Jasne włosy odrzuciła dosłownie w ostatniej chwili, żeby dostrzec ruch na ławce.
Postać, jak z majaków słaniać się zdawała, gdy Aurora najpierw zwolniła kroku, żeby zaraz przystanąć. Początkowo chciała odejść — nawet w Dolinie nie zawsze można było czuć się bezpiecznie, ale ostatecznie, nie postąpiła nawet kroku dalej w kierunku domu. Wręcz przeciwnie — krótka walka z sobą, była raczej przemyśleniem nad tym, gdzie ma w razie czego różdżkę i czy zdołałaby się obronić w razie konieczności.
- P-przepraszam… - Jej głos drżał z zimna, ale także z przejęcia, czy raczej nerwów. - Czy wszystko w porządku? - Spytała, podchodząc nieco bliżej.
Sylwetka nabrała kształtów, a twarz rysów. Błyszczące oczy i uśmiech, które poznałaby wszędzie. Z tym że teraz czaił się w nich gniew. A może zrezygnowanie? Nie umiała o dziwo rozróżnić tych dwóch emocji w tym momencie. Ale umiała poznać człowieka.
- Kai? Na brodę Merlina… Co ty tu robisz?! - Ciemna plama na jego ubraniu mogła być dosłownie wszystkim lub niczym, dla kogoś, kto nie zna się na ludzkim ciele. Ale Aurora nie była pierwsza głupia z łapanki. Rzeczywiście wyjęła różdżkę, jednak nie w takim celu, w jakim przypuszczała.
- Czy coś ci grozi? - To musiała wiedzieć najpierw. Jeśli wokół czaiło się zagrożenie, należało go stąd najpierw wydostać.


Suddenly,
I'm not half the man I used to be.There's a shadow hangin' over me — Oh, yesterday came suddenly
Aurora Sprout
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Ulica Czerwonego Bluszczu D836eb438dea1946dc5bb9dd21fef622
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9381-aurora-sprout?nid=102#284845 https://www.morsmordre.net/t9435-duke-owlington#286919 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f347-dolina-godryka-wrzosowisko https://www.morsmordre.net/t10010-skrytka-bankowa-2171#302538 https://www.morsmordre.net/t9438-a-sprout#328488
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]20.09.21 22:44
Było mu na zmianę niedobrze i gorąco. Gdzieś w przebłyskach logiki pojawiała się alarmująca myśl, że nie powinien dłużej siedzieć na zimnie. A przełknięty przed chwilą alkohol, wcale nie miał mu pomóc. Nie na dłuższa perspektywę. Nie, jeśli zaśnie (lub straci przytomność) na ośnieżonej ławce. Powoli, nawet czuł przenikliwy chłód wdzierający się tak przez rozpiętą i rozdartą w miejscu uderzenia zaklęcia kurtkę, jak i oblepiającą go wilgoć na plecach i szyi. Zamglony oszołomieniem i wciąż dudniąca mu w uszach rozpaczą. Inaczej, nie umiał nazwać żałości, która tak niegodnie kleiła się jego piersi. I tylko duma, wciąż napięta jak struna, zdawała się pilnować, by przypadkiem nie dostać się w niepowołane przez nikogo ręce. Nikt nie powinien był widzieć go w takim stanie. I mając tę świadomość, wciąż nieruchomo obserwował pojedyncze sylwetki, które zdawały się być dziwnie rozmytymi cieniami. Albo duchami. Może sam dziś jednym z nich został? Może gdzieś po drodze jednak zostawił ciało?
Ponura kawalkada myśli rozmyła się na moment, gdy raz jeszcze zwilżył usta alkoholem, który zapiekł w kącikach spierzchniętych ust. Spojrzał nieco nieprzytomnie w dół. Eliksir, który zażył wcześniej, zdążył prawdopodobnie skończyć już swoje działanie. Ból zakwitł wyraźniej, zmuszając umysł do przytomniejszej oceny. Odchylił się od oparcia, najpierw wsuwając zakręcona już piersiówkę, potem przytykając wolną dłoń do boku. Wyczuł woń krwi mocniej, a szkarłatny ślad na palcach potwierdził przytomne przypuszczenia. Zdecydowanie potrzebował pomocy. W aktualnych warunkach, rzeczywiście mógł doprowadzić do głupiej śmierci. Tym razem - swojej.
Ruch na ulicy, nieco inny niż dotychczas, pociągnął i spojrzenie. Sylwetka, jeden z cieni, za który wciął początkowo, zdawał się pojaśnieć, niby odbite w nikłym blasku nocy. Może zbierając te drobiny światła, które był dziś jeszcze w stani9e dostrzec, a może... było w tym coś zupełnie innego, bardziej niewytłumaczalnego, dobrego, czego nie rozumiał. Zmarszczył brwi, bardziej w zaskoczonej emocji, niż gniewie, że ktoś zakłócał jego kryjówkę. Sylwetka, nabierała nawet kolorów, wciąż nie znikając, wciąż nie mijając go, jak wszystkie pozostałe, które widział. I być może też dlatego, nie odpowiedział na pierwsze, niepewne słowa, jakby prześlizgnęły się przez jego zmysły, pozostawiając go samego. W głosie odnajdował coś znajomego. Boleśnie wręcz. Niby przenikliwe echo, które nie powinno było znaleźć się dziś w jego okolicy. A jednak - było.
Na kolejne słowa i pytanie, zacisnął usta, by w następnej otworzyć usta z zamysłem szybkiego, bezmyślnego, bo butnego zaprzeczenia. Zanim jednak wyraz zagościł na języku, usłyszał wyraźnie - swoje imię. Zamarł, starając się skojarzyć głos do tożsamości - Aurora - wymówił w końcu imię podsunięte wspomnieniem, zdającym się być teraz ledwie snem. Wcześniejszy, krzywy uśmiech zbladł - Nie powinnaś się o tej porze włóczyć - odpowiedział równie głupio, by potem zostać uderzonym pytaniem, które wymuszało kolejna falę przytomnej oceny - Nie - zaczął - nie wiem - dodał potem - jestem ranny - kontynuował zlepek kolejnych fraz - przepraszam - zakończył, przyklejając do ust kolejny, wcale nie wesoły uśmiech. A w oczach, zamiast strachu, czaiła się nieprzyjemna pustka. Nie był nawet pewien, za co chciał przepraszać. Nie był sobą.
Kai Clearwater
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Cze­mu ty się, zła go­dzi­no,
z nie­po­trzeb­nym mie­szasz lę­kiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8473-kai-clearwater-budowa#246888 https://www.morsmordre.net/t8515-yippe#248176 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f182-lancashire-lancaster-17-2 https://www.morsmordre.net/t8520-skrytka-nr-2013#248322 https://www.morsmordre.net/t8516-kai-clearwater#248180
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]21.09.21 23:25
Skoro ją rozpoznał, to nie było jeszcze z nim tak źle. Nie znaczyło to jednak, że miała teraz czas na pogawędki. Naprawdę zmartwiła ją plama na jego ubraniu, bo o ile nie był fanem niekonwencjonalnego farbowania ubrań, to naprawdę powinna się o niego martwić.
- Nic mi nie będzie… Mam przecież różdżkę. - Powiedziała, chociaż wiedziała doskonale, co ma na myśli. W dzisiejszych czasach każdy powinien mieć się na baczności, nieważne, czy miał ze sobą coś do obrony, czy nie. Nie do końca wiadomo było, kto jest przyjacielem, a kto mógł być wrogiem.
Być może dlatego Kai miał problemy? Bo się przeliczył? Nie będzie go teraz zamęczać pytaniami — każdy oddech był na wagę złota, jeśli nie wie się do końca, co się dzieje z pacjentem.
Widząc więc, że mężczyzna jest zdezorientowany, postanowiła nie marnować ani chwili. Znalazła się w niewielkiej odległości od niego, oczyściła zaklęciem ławkę ze śniegu i gestem wskazała mu się położyć. Tak zupełnie z bliska zorientowała się, że plama na jego ubraniach, jest większa, niż sądziła. Zagryzła delikatnie wargę.
- Nie masz za co przepraszać… - Powiedziała opanowana. W takich chwilach jak ta nie była przestraszoną dziewczyną, która peszyła się na jakiś widok. Miała fach w ręku i doświadczenie nie tylko z Munga, ale z ostatnich miesięcy, gdy coraz częściej musiała sięgać po swoje uzdrowicielskie zdolności.
- Bardzo cię przepraszam, ale będę musiała cię prosić o wybaczenie. Podniosę ci teraz ubranie i obejrzę ranę. - Gdy kucała koło niego, zabrzęczały fiolki w jej torbie. - Mam ze sobą kilka eliksirów i może akurat jakiś się nada. - Powiedziała, patrząc na niego i chociaż w teorii pytała o pozwolenie, to gotowa była go spetryfikować. Miała jednak brata i ojca, a także kilku przyjaciół. Wiedziała, że mężczyźni nie lubią się czuć zależni od kobiet. Że lubią coś robić i być potrzebni. - Czy myślisz, że mógłbyś rzucić i utrzymać zaklęcie Caelum? Przynajmniej nie byłoby tak zimno. - Powiedziała, wiedząc, że jak tylko go opatrzy, również zadba o to, żeby podnieść temperaturę jego ciała. - Gotowy? - Spytała, łapiąc go za brzeg koszuli i delikatnie odsłaniając materiał, starając się nie podrażnić rany. - Na rany Morgany, kto ci to zrobił? - Spytała, niemal natychmiast przykładając do rany różdżkę, żeby odkazić zranione miejsce. Drugą dłonią już grzebała w torbie, żeby wyjąć maść z wodnej gwiazdy. - Purus - Mruknęła. - Albo nie... nie tutaj. - Powiedziała stanowczo, bo zbliżał się późny, zimny wieczór. Zimno i niebezpiecznie. - Dasz radę się teleportować? = Spytała, a gdy usłyszała, że tak, wzięła pod rękę. Tak na wszelki wypadek. Na Wrzosowisko nie było daleko.

Rzucam:
Purus (ST35) na ranę Kai'a


/zt x2, bo mamy odwiedziny w temacie


Suddenly,
I'm not half the man I used to be.There's a shadow hangin' over me — Oh, yesterday came suddenly


Ostatnio zmieniony przez Aurora Sprout dnia 27.10.21 20:12, w całości zmieniany 1 raz
Aurora Sprout
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Ulica Czerwonego Bluszczu D836eb438dea1946dc5bb9dd21fef622
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9381-aurora-sprout?nid=102#284845 https://www.morsmordre.net/t9435-duke-owlington#286919 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f347-dolina-godryka-wrzosowisko https://www.morsmordre.net/t10010-skrytka-bankowa-2171#302538 https://www.morsmordre.net/t9438-a-sprout#328488
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]21.09.21 23:25
The member 'Aurora Sprout' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 49
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Ulica Czerwonego Bluszczu Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]25.10.21 16:07
31 I '58

Ściskany pod pachą pakunek ciążył przyjemnie, choć kroki stawiane były niespokojnie i w pośpiechu. Druga dłoń wciśnięta w szeroką kieszeń płaszcza niezbyt chroniła przed zimnem; mróz gwizdał wyludnioną uliczką, mieszał się ze zlodowaciałym wichrem i ostrą bielą śniegu, która skrzypiała pod ciężarem ludzkiej sylwetki. Utkwiła wzrok w podłożu, pozornie bezpieczniejszym miejscu niż otwarta przestrzeń, która wciąż smagana była wiatrem, niemalże idąc na oślep, choć dobrze znaną trasą.
Po tak długim czasie pomieszkiwania w Dolinie nauczyła się już odpowiednich dróg, skrotów i uliczek; rozpoznawała domy i kolorowe dachówki, szyldy sklepów, a także pojedyncze nazwiska, które zamieszkiwały charakterystyczne w unoszącym się z komina dymie budynki.
Tym razem kierowała się jednak w stronę lokalu – niedużego pomieszczenia na parterze wąskiej kamienicy, gdzie za wysokimi oknami pokrytymi smugą kurzu ukrywała się pracownia krawiecka; była tutaj z Julienem raz, bardziej oglądając materiały i prezentowane na manekinach szaty, niźli faktycznie dokonując zakupu. Tego dnia jednak paczuszka, którą miała ze sobą, kryła w sobie wymagającą naprawy sukienkę; rozdarcie i kilka naciągniętych guzików zwisało smętnie pomiędzy materiałem w wesołe słoneczniki, a długie rękawy nawiedziło kilka wystających nici.
W kieszeni płaszcza pobrzdękiwała maleńka sakiewka z drobnymi – tyle, ile sądziła że wystarczy na naprawę odzienia.
Krótki dzwonek powitał ją w środku, a kojące ciepło prędko osiadło na zmarzniętych policzkach, przynosząc momentalnie ulgę. Właścicielka sklepu stała za ladą odwrócona tyłem, szperając w wysokich, wysuniętych szufladach wypełnionych magicznymi tkaninami.
Annie zwlekała przez kilka krótkich chwil; snuła się po korytarzyku pracowni połączonej ze sklepem, przyglądając się asortymentowi; dopiero po jakimś czasie skierowała kroki w stronę lady, rzucając uprzejme dzień dobry, a zaraz potem drobny uśmiech.
Nieco niepewny; niepewne też było ułożenie paczuszki na blacie dzielącym ją od kobiety.
– Chciałabym oddać sukienkę do naprawy. To raczej drobne uszkodzenia, chyba... – mruknęła, unosząc wieko kartonowego zawiniątka, w międzyczasie rozluźniając nieco szczelnie owinięty wokół szyi szalik.
Podczas kiedy kobieta odpakowywała zawiniątko, Beddow rozglądała się po pomieszczeniu niemalże beztrosko; ale beztroska prędko zbledła, kiedy ekspedientka wyjawiła cenę za naprawę uszkodzeń.
Znacznie przewyższającą wartość schowanych w płaszczu monet.


chmury wiszą nad miastem
czekam na wiatr co rozgoni ciemne skłębione zasłony, stanę wtedy na raz — ze słońcem twarzą w twarz
Anne Beddow
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen

a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9261-anne-beddow#281746 https://www.morsmordre.net/t9589-listy-do-ani#291635 https://www.morsmordre.net/t9277-annie-beddow#282540
Re: Ulica Czerwonego Bluszczu [odnośnik]25.10.21 20:11
Anne & Jayden

31 stycznia 1958

« O zamożności decydują obyczaje, a nie bogactwa »
- I będziemy mieć takie same płaszcze?!
Ściśnięcie dłoni nieco mocniejsze niż wcześniej sprowadziło Jaydena na ziemię, a spojrzenie mężczyzny przeniosło się z drogi naprzeciwko na prawo. Wprost na wbite w jego twarz uważne spojrzenie siedmiociolatki. Ciepły uśmiech rozlał się po jego twarzy, gdy dostrzegł entuzjazm, za którym tak usilnie tęsknił. Takie były efekty pierwszego kroku do naprawienia relacji z Roselyn — czas spędzony z Melanie miał w sobie znacznie więcej ze swobody, gdy astronom mógł uwolnić się od myślenia o tym, czy uzdrowicielka nie miała w spięciu unikać jakiejkolwiek interakcji z przyjacielem podczas jego próśb o spędzenie trochę czasu z jej córką. Sam również nie był lepszy w ostatnim czasie, ale... Wszystko szło ku lepszemu. Bo chociaż nie potrafił dojść do ładu z relacją ze starszą Wright, z młodszą nigdy nie zatracił silnej więzi, jaka ich łączyła. Brakowało mu jej dziecięcego, acz mądrego spojrzenia na otaczające ją wydarzenia. Zawsze trafnie oceniała to, co widziała i nie bała się pytać. Lubiła się uczyć i Jayden wyjątkowo to w niej doceniał, bo patrzyła na niego z wyraźnym wyczekiwaniem i łaknieniem wiedzy. Mógł jej to dawać. Przynajmniej jeszcze, bo fakt, iż miała być mądrzejsza od niego, nie ulegał wątpliwości. Jego pokłady wiedzy miały się w końcu wyczerpać i nie wystarczać dla Melanie Wright. Ale na razie cieszyła się dzieciństwem na tyle, w jakim stopniu była w stanie i jak dalece Vane zamierzał dopilnować, by mogła się nim radować. Chciał, aby była błogo niewinna. Patrząc na nią, widział wszak tak wiele własnych, radosnych wspomnień. Gdy był jeszcze młody i zajmował się maleńką córką przyjaciółki. I nie przestawał przez te wszystkie lata. A teraz... Teraz zamierzał wynagrodzić jej tydzień rozłąki. W końcu ostatni raz kiedy byli gdzieś razem, miało miejsce jeszcze przed jego podróżą do Genewy. Dlatego po zakończeniu zajęć pojawił się w Dolinie Godryka i odebrał mocno wynudzoną Melanie z lecznicy, w której pracowała jej matka. Jeszcze przed ich wyjściem z budynku bezwstydnie pozwolił, by młoda dama uznała jego towarzystwo za lepsze. Oczywiście, że wiedział doskonale o miłości łączącej dwie Wrightówny, ale nie był w stanie ukryć uśmiechu satysfakcji, który na pewno dojrzała Roselyn. Jej spojrzenie mówiło, że policzą się w domu, jednak zajęta pracą musiała zrezygnować z dalszej wymiany. Astronom wraz z małą czarownicą opuścili lecznicę i zaczęli kierować się w stronę salonu krawieckiego. Śnieg okazał jednak zbyt wielką przeszkodą dla drobnych nóżek dziewczynki, dlatego też gdy Jayden zabrał głos w odpowiedzi, nachylił się również, by wziąć małą pannę Wright na ręce. - Damskie płaszczyki różnią się od męskich, Mellie. Myślę jednak, że możemy wyjątkowo poprosić, żeby uszyli nam coś podobnego - wyjaśnił, czując, jak delikatne ramiona podopiecznej oplotły jego szyję.
- Obiecujesz?
- Obiecuję - powiedział, by przypieczętować dane słowo pocałunkiem w przykrywającą blade czoło czapkę. Rozmawiali jeszcze trochę, zanim nie znaleźli się pod lokalem, a Jayden nie otworzył wolną ręką drzwi. Dopiero gdy znaleźli się wewnątrz, odstawił małą czarownicę na ziemi i wskazał wnętrze salonu krawieckiego. - Panie przodem - zawyrokował, dając sobie chwilę czasu na strącenie chociażby płatków śniegu z lekko wilgotnych już włosów. - A gentlemani za damami - odparła mu dziewczynka, unosząc podbródek w dumie i idąc w stronę lady, chociaż oczywiście złapała Jaydena w ostatnim momencie za rękę, by szedł tuż za nią, nie odstępując jej na krok. Nie mógł się buntować i nawet nie miał zamiaru, dlatego ruszył jej śladem, łapiąc czapkę Melanie za pompon i ściągając go po drodze do właścicielki. Uwolnił tym samym kaskadę jasnych loków, które niczym sprężynki podskakiwały przy każdym kroku siedmioletniej czarownicy, co odwróciło uwagę astronoma na moment od tego, co działo się przed nimi. Dopiero stając za wcześniejszą klientką, usłyszał słowa padające między nią a krawcową. Nie przykuwałby specjalnie wagi do — niestety — coraz częstszej sytuacji związanej nie tylko z inflacją, ale również z brakiem materiału, co powodowało wzrost cen, gdyby nie głos. Głos, który spowodował, że poczuł ciężki kamień na dnie żołądka, wstyd i zmieszanie. Wspomnienia felernej nocy, gdy pozwolił otumanić się oczywistą amortencją, ujrzały światło dzienne, dając o sobie upiornie znać. Nie oznaczało to jednak, że miał pozostać bierny. Nawet jeśli chciałby bardzo nie musieć walczyć z brakiem komfortu... - Dopłacę resztą, pani Wilkes. O ile panna nie ma nic przeciwko - wtrącił, robiąc krok bliżej i stając u boku Anne. Spojrzał wpierw na kobietę za ladą, by później skrzyżować wzrok z tym należącym do byłej uczennicy. Uśmiechnął się lekko, chcąc dodać jej jakoś otuchy. Nie zamierzał jednak działać wbrew niej.
- O, tak! Pomożemy! - zawtórowała Melanie, ledwo sięgając blatu i dając znać Jaydenowi, by wziął ją na ręce. Ona też chciała uczestniczyć w konwersacji dorosłych, a mężczyzna nie miał serca, aby nie spełnić jej prośby. Zamiast jednak utrzymać ją na biodrze, usadził ją po prostu na kontuarze, wiedząc, że pani Wilkes miała mu to wybaczyć


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane

Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next

Ulica Czerwonego Bluszczu
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach