Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Ulica Czerwonego Bluszczu
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ulica Czerwonego Bluszczu
Przy biegnącej w Dolinie Godryka ulicy Czerwonego Bluszczu znajdują się przede wszystkim domki jednorodzinne zamieszkane przez rodziny czarodziejów. Nie jest szczególnie długa, jednak przechadzający się nią ludzie zawsze zachwycają się rosnącymi wzdłuż niej roślinami. Zarówno posadzone przy uliczce drzewa, jak i okalający je bluszcz, mają czerwonawy kolor liści. Wielu z mieszkańców postanowiło nie wyłamywać się z tego trendu, sadząc przy swoich ogrodzeniach barwne rośliny.
Na uliczce znajdują się liczne ławeczki, na których można przysiąść, a na samym jej końcu można znaleźć niewielki sklepik z magiczną prasą.
Na uliczce znajdują się liczne ławeczki, na których można przysiąść, a na samym jej końcu można znaleźć niewielki sklepik z magiczną prasą.
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
z szafki
Biała wstążka rozgrzała się ciepłem; przyjemnym, znajomym, niezwiastującym żadnych problemów; już teraz wiedział, że świstokliki zostały stworzone poprawnie, nie zwykł jednak rezygnować z procedur, które miały na celu upewnienie się, że absolutnie wszystko jest w porządku. Przetestował zarówno wstążkę, jak i piękną muszlę, ostatecznie wsuwając je do woreczka, w którym przechowywał księżycowy pył. Srebrne drobinki pobłyskiwały gdzieniegdzie na miękkim materiale.
Nim udał się w drogę powrotną, zahaczył jeszcze o sowią pocztę, chcąc bezzwłocznie wysłać list do Rhennarda, a przy okazji posłać także sowę do panny Multon. Udało mu się zakupić dwie koperty, chwilowo brakowało jednak na stanie pergaminu, więc musiał posiłkować się tym, co odnalazł we własnych kieszeniach. Ta zgięta jedynie na pół kartka, niezapełniona żadnymi notatkami, trafić miała do Rhennarda - od tego listu też zaczął, kreśląc go pospiesznie; w miejsce adresu wpisał rezerwat, podejrzewając, że o tej porze właśnie tam przebywa Abbott. Na drugiej kartce widniało już kilka słów zapisanych zaklęciem, gdzieś pomiędzy domem pana Watsona a ulicą Czerwonego Bluszczu. Nie chciał zapomnieć słów elfiej piosenki, potrzebował więc zobaczyć je na papierze, by utkwiły w pamięci; napisał obok nich kilka słów wyjaśnienia, po czym odwrócił kartkę, pustą stronę zapełniając właściwą treścią listu. Włożył go do koperty wraz z woreczkiem, w którym kryły się świstokliki, a do doręczenia przesyłki wybrał jedną z przyjaźnie pohukujących sów.
Kilka odliczonych monet zostawił na ladzie, nie czekając na powrót sprzedawczyni; czuł się zmęczony nadmiarem bodźców, wszystkim tym, czego dzisiaj doświadczył, a czekała go jeszcze długa droga. Już za progiem przystanął jeszcze na chwilę, dopiero teraz dostrzegając w odbiciu szyby to, jak wygląda. Błotne plamy wciąż przywierały do skóry i rdzawych kosmyków; z jakiegoś powodu wcale nie czuł ich na skórze. Poświęcił chwilę, by za pomocą kilku zaklęć w końcu ich się pozbyć. Po jego sylwetce przemknęły dwa cienie; jedna z sów zmierzała na wschód, druga na południowy zachód.
zt; przekazuję listownie dwa świstokliki
Biała wstążka rozgrzała się ciepłem; przyjemnym, znajomym, niezwiastującym żadnych problemów; już teraz wiedział, że świstokliki zostały stworzone poprawnie, nie zwykł jednak rezygnować z procedur, które miały na celu upewnienie się, że absolutnie wszystko jest w porządku. Przetestował zarówno wstążkę, jak i piękną muszlę, ostatecznie wsuwając je do woreczka, w którym przechowywał księżycowy pył. Srebrne drobinki pobłyskiwały gdzieniegdzie na miękkim materiale.
Nim udał się w drogę powrotną, zahaczył jeszcze o sowią pocztę, chcąc bezzwłocznie wysłać list do Rhennarda, a przy okazji posłać także sowę do panny Multon. Udało mu się zakupić dwie koperty, chwilowo brakowało jednak na stanie pergaminu, więc musiał posiłkować się tym, co odnalazł we własnych kieszeniach. Ta zgięta jedynie na pół kartka, niezapełniona żadnymi notatkami, trafić miała do Rhennarda - od tego listu też zaczął, kreśląc go pospiesznie; w miejsce adresu wpisał rezerwat, podejrzewając, że o tej porze właśnie tam przebywa Abbott. Na drugiej kartce widniało już kilka słów zapisanych zaklęciem, gdzieś pomiędzy domem pana Watsona a ulicą Czerwonego Bluszczu. Nie chciał zapomnieć słów elfiej piosenki, potrzebował więc zobaczyć je na papierze, by utkwiły w pamięci; napisał obok nich kilka słów wyjaśnienia, po czym odwrócił kartkę, pustą stronę zapełniając właściwą treścią listu. Włożył go do koperty wraz z woreczkiem, w którym kryły się świstokliki, a do doręczenia przesyłki wybrał jedną z przyjaźnie pohukujących sów.
Kilka odliczonych monet zostawił na ladzie, nie czekając na powrót sprzedawczyni; czuł się zmęczony nadmiarem bodźców, wszystkim tym, czego dzisiaj doświadczył, a czekała go jeszcze długa droga. Już za progiem przystanął jeszcze na chwilę, dopiero teraz dostrzegając w odbiciu szyby to, jak wygląda. Błotne plamy wciąż przywierały do skóry i rdzawych kosmyków; z jakiegoś powodu wcale nie czuł ich na skórze. Poświęcił chwilę, by za pomocą kilku zaklęć w końcu ich się pozbyć. Po jego sylwetce przemknęły dwa cienie; jedna z sów zmierzała na wschód, druga na południowy zachód.
zt; przekazuję listownie dwa świstokliki
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Było absurdalnie gorąco i duszno. Powietrze wydawało się stać w miejscu, a wraz z nim stało jakiekolwiek życie. Dolina Godryka, miejsce zazwyczaj wypełnione ruchem i gwarem, była dziś wyjątkowo cicha i pusta; kto nie musiał, nie wyściubiał nosa z domu lub wygodnego cienia w ogrodzie. Parę dusz błąkało się po uliczkach, ale raczej byli to przymuszeni wyższą koniecznością nieszczęśnicy, Adda nie dostrzegała na twarzach mijanych osób nawet grama zadowolenia z pogody. Wszyscy, jak jeden mąż, mieli chyba już dość tej pogody i z utęsknieniem wypatrywali ochłodzenia lub mocnej burzy. Ona sama ― choć uważała się za koneserkę lata ― także miała już lekko dość; praca w terenie w taki ukrop groziła udarem albo w najlepszym przypadku okropnym bólem głowy; żadna z tych opcji nie była jej na rękę, musiała być sprawna i na chodzie nie tylko ze względu na pracę, ale także z uwagi na wieczorne schadzki w gajówce podczas których chciała pozostać w pełni władz umysłowych i cielesnych. (Z wiadomych względów).
Ulica Czerwonego Bluszczu przywitała ją upragnionym cieniem rzucanym przez rdzawe korony drzew; Adda z ulgą schroniła się pod jednym z nich i całkiem odruchowo przytknęła sobie dłoń do czoła, jakby chciała sprawdzić, czy już trawi ją jakaś gorączka, udar, czy jeszcze inna, równie niemiła przypadłość, ale nim uznała, że wszystko jest z nią w jak najlepszym porządku ― złowiła spojrzeniem znajomo wyglądającą sylwetkę. Mężczyzna siedział na ławeczce naprzeciwko, także skryty w przyjemnym cieniu, a swobodna poza sugerowała, że tkwił tam już od dłuższego czasu. Nie musiała mu się długo przyglądać, by dostrzec w rysach twarzy coś znajomego i odszukać odpowiednie wspomnienie z przeszłości, dopasować twarz do imienia i nazwiska. Twarz w teorii niewidzianą od dawien-dawna, a w praktyce wypatrzoną jakiś czas temu w Londynie.
Nie powinno go tam być.
Cofnęła dłoń od czoła i poprawiła przewieszoną przez ramię torebkę na długim sznurku. I tak miała go odszukać, ostrzec, choć przecież to było jego życie i jego ryzyko, nie powinna się mieszać. Przez wzgląd na przeszłość nie umiała jednak przejść wobec Alfiego obojętnie, więc po prostu przecięła ulicę szybkim krokiem i bez pytania dosiadła się do niego na ławkę. Swobodnym gestem poprawiła ułożenie materiału spódnicy, uśmiechnęła się zaczepnie i przeciągnęła spojrzeniem po jego sylwetce.
― Kopę lat, Alfie ― przywitała się wesoło, chwilowo odsuwając od siebie myśli o Londynie. ― Pamiętasz mnie jeszcze? Czy moja ekstremalnie niedobra zupa nie zapadła ci w pamięć wystarczająco mocno? ― spytała, uśmiechając się tak samo zaczepnie, co podejrzanie. ― Nadal utrzymuję, że nie próbowałam cię otruć.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Żar lejący się z nieba nadawał jego wędrówce wymiar niemalże cierpiętniczy. Praca zakończyła się punktualnie i chociaż duchota oraz odór atramentu przyprawić mógł o zawroty głowy to ostatecznie mury z kamienia tak charakterystyczne dla kornwalijskiego pejzażu chroniły przed najgorszym.
Do domu zmierzał krokiem raczej leniwym. Nie śpieszył się, czując, że jedynie wzmogłoby to pot lejący się po jego plecach, który za moment z pewnością przypominałby rwącą rzekę niżeli niegroźną strużkę. Poza tym - kiedy jego oczom ukazała się skryta w błogim, obiecującym odetchnięcie cieniu, ławka, Alfie odkrył, że nie ma właściwie żadnego powodu, dla którego miałby sprężystym krokiem wracać do Zapiecka, przyprawiając się o zawroty głowy. Nie był człowiekiem w sile swojego wieku - już niejedna wojna odcisnęła na jego organizmie swoje piętno, ściskając żołądek do granic możliwości i napinając skórę na kościach policzkowych. Dlatego usiadł na ławce, odchylając się delikatnie do tyłu. Słońce, które jedynie pojedynczymy promykami przebijało się przez gęstą koronę drzew, wplatało się w srebrno-pszeniczne pasma włosów. Chwila odpoczynku - nawet to było nieco abstrakcyjne, kiedy pozwolił sobie na zastanowienie się nad tym nieco dłużej. Rzadko kiedy odpoczywał, rzadko miał możliwość swobodnego wyciągnięcia się na nieco krótkim łóżku i po prostu nie robienia nic. Zresztą, nawet gdy miał taką możliwość mało miało to wspólnego z odpoczynkiem - bo właśnie w takiej ciszy dręczące jego umysł, serce i ciało wspomnienia lubiły wychodzić na powierzchnię. Teraz jednak zmęczenie wysoką temperaturą przynosiło błogie otępienie zmysłów, sprawiało, że całkowicie odłączał swoje myśli i po prostu trwał, wdzięczny za każdy, nawet najmniejszy podmuch wiatru. Plecak leżał gdzieś u stóp, a materiał koszuli wpuszczonej w spodnie na szelkach przestał już nieprzyjemnie drażnić skórę.
Nie spodziewał się towarzystwa. Chociaż był personą, którą mieszkańcy Doliny mogli rozpoznać, nie przywykł do zaczepiania jego osoby na ulicach miasta. Mimo przymkniętych powiek zauważył cień, który szybko po nich przemknął, a następnie do jego nozdrzy wdał się zapach damskich perfum. Wyprostował się więc i zwrócił nieco rozleniwione spojrzenie w stronę sylwetki blondynki, która zdała mu się zaskakująco znajoma. Potrzebował chwili aby złożyć w jeden obraz twarz o znajomych rysach, głos o znajomej barwie i wyraźną znajomość, jaką indykował ton jej wypowiedzi. Po chwili delikatny, jak zwykle oszczędny uśmiech zakwitł pod wąsem. - Adda - krótkie zdrobnienie zniekształcone ciężkim, birminghamskim akcentem nie zmieniło się ani trochę od czasu ich ostatniego spotkania. Nie można było tego samego powiedzieć o nim samym - kolejna wojna dodała mu więcej wiosen niż upłynęło od ich ostatniego spotkania. - A ja nadal jestem sceptycznie nastawiony do twoich wyjaśnień, Mark przecież uznał, że jego nie była aż tak słona i pierna - wrócił wspomnieniami do jednej z robót, za które się wziął zanim na dobre zakotwiczył się w drukarni. - Dobrze cię widzieć - to zawsze jakiś okruch nadziei, kiedy w wojennej zawierusze odnajdywało się osoby, do których żywiło się sympatię.
Do domu zmierzał krokiem raczej leniwym. Nie śpieszył się, czując, że jedynie wzmogłoby to pot lejący się po jego plecach, który za moment z pewnością przypominałby rwącą rzekę niżeli niegroźną strużkę. Poza tym - kiedy jego oczom ukazała się skryta w błogim, obiecującym odetchnięcie cieniu, ławka, Alfie odkrył, że nie ma właściwie żadnego powodu, dla którego miałby sprężystym krokiem wracać do Zapiecka, przyprawiając się o zawroty głowy. Nie był człowiekiem w sile swojego wieku - już niejedna wojna odcisnęła na jego organizmie swoje piętno, ściskając żołądek do granic możliwości i napinając skórę na kościach policzkowych. Dlatego usiadł na ławce, odchylając się delikatnie do tyłu. Słońce, które jedynie pojedynczymy promykami przebijało się przez gęstą koronę drzew, wplatało się w srebrno-pszeniczne pasma włosów. Chwila odpoczynku - nawet to było nieco abstrakcyjne, kiedy pozwolił sobie na zastanowienie się nad tym nieco dłużej. Rzadko kiedy odpoczywał, rzadko miał możliwość swobodnego wyciągnięcia się na nieco krótkim łóżku i po prostu nie robienia nic. Zresztą, nawet gdy miał taką możliwość mało miało to wspólnego z odpoczynkiem - bo właśnie w takiej ciszy dręczące jego umysł, serce i ciało wspomnienia lubiły wychodzić na powierzchnię. Teraz jednak zmęczenie wysoką temperaturą przynosiło błogie otępienie zmysłów, sprawiało, że całkowicie odłączał swoje myśli i po prostu trwał, wdzięczny za każdy, nawet najmniejszy podmuch wiatru. Plecak leżał gdzieś u stóp, a materiał koszuli wpuszczonej w spodnie na szelkach przestał już nieprzyjemnie drażnić skórę.
Nie spodziewał się towarzystwa. Chociaż był personą, którą mieszkańcy Doliny mogli rozpoznać, nie przywykł do zaczepiania jego osoby na ulicach miasta. Mimo przymkniętych powiek zauważył cień, który szybko po nich przemknął, a następnie do jego nozdrzy wdał się zapach damskich perfum. Wyprostował się więc i zwrócił nieco rozleniwione spojrzenie w stronę sylwetki blondynki, która zdała mu się zaskakująco znajoma. Potrzebował chwili aby złożyć w jeden obraz twarz o znajomych rysach, głos o znajomej barwie i wyraźną znajomość, jaką indykował ton jej wypowiedzi. Po chwili delikatny, jak zwykle oszczędny uśmiech zakwitł pod wąsem. - Adda - krótkie zdrobnienie zniekształcone ciężkim, birminghamskim akcentem nie zmieniło się ani trochę od czasu ich ostatniego spotkania. Nie można było tego samego powiedzieć o nim samym - kolejna wojna dodała mu więcej wiosen niż upłynęło od ich ostatniego spotkania. - A ja nadal jestem sceptycznie nastawiony do twoich wyjaśnień, Mark przecież uznał, że jego nie była aż tak słona i pierna - wrócił wspomnieniami do jednej z robót, za które się wziął zanim na dobre zakotwiczył się w drukarni. - Dobrze cię widzieć - to zawsze jakiś okruch nadziei, kiedy w wojennej zawierusze odnajdywało się osoby, do których żywiło się sympatię.
Wyglądał dobrze i niepokojąco zarazem. Głos i błysk w oczach pozostawał podobnie znajomy, zupełnie jakby od ich poprzedniego spotkania w Londynie upłynęło ledwie parę miesięcy, a nie lat, ale w rysy twarzy wkradł się jakiś cień, a nienazwany ciężar osiadł na ramionach dawnego znajomego, dodając mu zdecydowanie więcej lat niż miał w metryce. Wojna wszystkich ich doświadczała, każdego na swój sposób.
― Mark tak się zna na zupie, jak ja na kładzeniu kafelek ― uznała z uśmiechem, wspierając łokieć na oparciu ławeczki. Musiała zmienić nieco pozycję, odwrócić się bardziej w jego stronę by w końcu się wygodnie ułożyć. ― Nie rozpoznałby ani soli, ani pieprzu, ani trucizny, nawet gdybym ukłuła go nasączoną nimi igłą w dupę ― dodała, a brzydkie, niegodne damy słowo spłynęło gładko z jej ust, bez choćby najmniejszego zająknięcia. ― Poza tym, Alfie ― przyjrzała mu się z leniwym zainteresowaniem, przechyliła głowę ― po co miałabym truć mojego ulubionego majstra, hm? Nie opłacałoby mi się to kompletnie. Potem, znając życie, Igor kazałby mi samej remontować to mieszkanie.
Wspomnienie “skurwysyńskiego, pieprzonego Ruska” przyszło prosto i odeszło równie bezproblemowo. Odkąd w jej życiu znowu pojawił się Michael, duch Igora zdawał się słabnąć, zanikać. Łatwiej było jej przywoływać wspomnienia sprzed lat i nie wspinać się przy tym na wyżyny swoich aktorskich umiejętności by nie dać nic po sobie poznać. Był przeszłością. Elementem równie ciekawym, co meble ciotki Margaux.
― Żałuję, że to nie jest tak lekkie i pozbawione trosk spotkanie, jakiego bym dla nas chciała ― powiedziała po chwili, ostrożnie dobierając słowa. Dobrze go było zobaczyć tydzień temu, kiedy upił się z Michaelem i oboje gadali okropne głupoty, ale niepodważalnym faktem było to, że Alfie regularnie ryzykował pojawiając się na ulicach oczyszczonego Londynu. Oczyszczonego z takich, jak on.
Adda nawinęła sobie kosmyk włosów na palec i podkręciła, sprawiając, że łagodne, złote pasmo włosów skręciło się tak mocno, jakby nagle zamieniło się w sprężynę.
― Widziałam cię w Londynie ― wypaliła prosto z mostu, tak po prostu. ― I to oczywiście nie mój biznes co tam robisz i z kim, ale… Chciałam cię ostrzec, Alfie. Jeśli ja cię widziałam i rozpoznałam, to niewiele więcej trzeba, by zrobił to kto inny. A stąd już krótka droga do tragedii. ― Uśmiechnęła się gorzko. Już zbyt wielu dobrych znajomych i przyjaciół przyszło jej stracić w tej wojnie, nie chciałaby się godzić na kolejne przymusowe rozstania. Zwłaszcza, że tak dobrze dogadywał się z Michaelem, a Michael potrzebował starych znajomych. Potrzebował dobrych kolegów, którzy nie pozwolą mu się załamać w chwilach w których jego ścieżka znów utonie w ciemności. W chwilach, kiedy jej zabraknie lub nie będzie w stanie mu pomóc.
― Jest jednak pewien sposób ― jej uśmiech w sekundę zmienił się z gorzkiego i smutnego na lisi, bardzo podejrzany ― by wilk był syty i owca cała.
― Mark tak się zna na zupie, jak ja na kładzeniu kafelek ― uznała z uśmiechem, wspierając łokieć na oparciu ławeczki. Musiała zmienić nieco pozycję, odwrócić się bardziej w jego stronę by w końcu się wygodnie ułożyć. ― Nie rozpoznałby ani soli, ani pieprzu, ani trucizny, nawet gdybym ukłuła go nasączoną nimi igłą w dupę ― dodała, a brzydkie, niegodne damy słowo spłynęło gładko z jej ust, bez choćby najmniejszego zająknięcia. ― Poza tym, Alfie ― przyjrzała mu się z leniwym zainteresowaniem, przechyliła głowę ― po co miałabym truć mojego ulubionego majstra, hm? Nie opłacałoby mi się to kompletnie. Potem, znając życie, Igor kazałby mi samej remontować to mieszkanie.
Wspomnienie “skurwysyńskiego, pieprzonego Ruska” przyszło prosto i odeszło równie bezproblemowo. Odkąd w jej życiu znowu pojawił się Michael, duch Igora zdawał się słabnąć, zanikać. Łatwiej było jej przywoływać wspomnienia sprzed lat i nie wspinać się przy tym na wyżyny swoich aktorskich umiejętności by nie dać nic po sobie poznać. Był przeszłością. Elementem równie ciekawym, co meble ciotki Margaux.
― Żałuję, że to nie jest tak lekkie i pozbawione trosk spotkanie, jakiego bym dla nas chciała ― powiedziała po chwili, ostrożnie dobierając słowa. Dobrze go było zobaczyć tydzień temu, kiedy upił się z Michaelem i oboje gadali okropne głupoty, ale niepodważalnym faktem było to, że Alfie regularnie ryzykował pojawiając się na ulicach oczyszczonego Londynu. Oczyszczonego z takich, jak on.
Adda nawinęła sobie kosmyk włosów na palec i podkręciła, sprawiając, że łagodne, złote pasmo włosów skręciło się tak mocno, jakby nagle zamieniło się w sprężynę.
― Widziałam cię w Londynie ― wypaliła prosto z mostu, tak po prostu. ― I to oczywiście nie mój biznes co tam robisz i z kim, ale… Chciałam cię ostrzec, Alfie. Jeśli ja cię widziałam i rozpoznałam, to niewiele więcej trzeba, by zrobił to kto inny. A stąd już krótka droga do tragedii. ― Uśmiechnęła się gorzko. Już zbyt wielu dobrych znajomych i przyjaciół przyszło jej stracić w tej wojnie, nie chciałaby się godzić na kolejne przymusowe rozstania. Zwłaszcza, że tak dobrze dogadywał się z Michaelem, a Michael potrzebował starych znajomych. Potrzebował dobrych kolegów, którzy nie pozwolą mu się załamać w chwilach w których jego ścieżka znów utonie w ciemności. W chwilach, kiedy jej zabraknie lub nie będzie w stanie mu pomóc.
― Jest jednak pewien sposób ― jej uśmiech w sekundę zmienił się z gorzkiego i smutnego na lisi, bardzo podejrzany ― by wilk był syty i owca cała.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Bo jego wojna nie zmieniła aż tak. Alfie był trochę niczym mroczna zapowiedź tego, jak mogą wyglądać ci, którzy teraz na szali kładą swoje życie w imię lepszego jutra, którego dla nich może już nie być. To, co działo się teraz jedynie uszczupliło jego sylwetkę, dołożyło kilka siwych pasm we włosach i nieco bardziej obciążyło rysy twarzy, jakby doświadczenia czarodziejskiej wojny wywlekły wspomnienia minionej wojny na wierzch, wrzucając go niebezpiecznie blisko dawnych wspomnień. - Mark zna się na zupie tak, jak zna się na kładzeniu kafelek - poprawił ją, pozwalając sobie na niewinny żart kosztem dawnego kolegi po fachu, zdając sobie jednocześnie sprawę, że nie miał pojęcia co działo się z nim teraz. Po której stronie konfliktu stał i czy gdyby spotkali się gdzieś przypadkowo, czy mogliby wspólnie wychylić niejeden kufel piwa? Uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem. Nie ruszało go podobne słowo w ustach damy - wychowała go wojna i brudne ulice Birmingham, tam raczej niewiele było miejsca na pruderyjność i etykietę. - Wiesz, w jego obronie muszę powiedzieć, że tamtą stroną ciężko byłoby mu wyczuć cokolwiek - ostatnio życie traktowało Alfreda nieco łaskawiej. Pozwoliło na odnalezienie brata, którego myślał, że już nigdy nie zobaczy. Los pchnął go z powrotem w stronę przyjaźni, którą myślał, że utracił i podarował mu coś, co zaczynało przeradzać się w strzępek nadziei. I słowa, lekkie żarty przychodziły łatwiej.
- No jest to argument, z którym będzie trudno mi się kłócić - odparł, bo prędzej chyba wstałby z grobu niżeli pozwolił jej pracować w ten sposób. Może nigdy nie byli blisko, ale Alfiego niezwykle drażniło niewłaściwie traktowanie kobiet. Może dlatego, że zbyt dużo ich cierpienia widział idąc przez dotknięte wojną tereny, przez które przeszły wojska zarówno niemieckie jak i radzieckie? I teraz mógł odetchnąć - wiedział, że Tonks potrafił wykazać się czasem głupotą i brawurą, która mogła się okazać krzywdząca, ale z pewnością nie w tym stopniu.
Zmarszczył jedynie brwi w charakterystyczny dla siebie sposób, czekając na dalsze wyjaśnienia tych słów. Owszem - nic nie było już sielskie i beztroskie, a dzisiejszy wieczór był okruchem, złudnym momentem ulgi, który starała zafundować się im pogoda i pozorne bezpieczeństwo sojuszu kornwalijskiego. Uśmiechnął się w ten dziwny, posępny sposób - to również się nie zmieniło - jakby kryła się za nim jakaś oczywista prawda, której najwyraźniej nikt poza samym Alfiem nie znał. A może ona zdążyła już ją poznać, słuchając wyznań, które przyniósł rozwiązany alkoholem język. Coś co dla niej było tragedią dla niego - przynajmniej do niedawna - byłoby łatwym rozwiązaniem. Bo nie miał odwagi, żeby ukrócić swoje cierpienie, ale jednocześnie on swojego życia nie przeżywał - on się starał przetrwać. - Szukam kogoś i jest tam też osoba, której nie mogę zostawić - albo nie chcę - więc korzystam z zawieszenia broni - mówił spokojnie, bez napięcia, które sugerowałoby strach o złapanie przez władze. Nie umiał się tego bać. Wiedział, że powinien, że był w sferze zagrożonej bo nawet nie miał za sobą podziemnego Ministerstwa - ot, kolejny człowiek zgubiony w machinie wojennej.
- W takim razie zamieniam się w słuch - odparł, nie do końca wiedząc do czego miałaby prowadzić ta rozmowa, ale z chęcią by się o tym przekonał.
- No jest to argument, z którym będzie trudno mi się kłócić - odparł, bo prędzej chyba wstałby z grobu niżeli pozwolił jej pracować w ten sposób. Może nigdy nie byli blisko, ale Alfiego niezwykle drażniło niewłaściwie traktowanie kobiet. Może dlatego, że zbyt dużo ich cierpienia widział idąc przez dotknięte wojną tereny, przez które przeszły wojska zarówno niemieckie jak i radzieckie? I teraz mógł odetchnąć - wiedział, że Tonks potrafił wykazać się czasem głupotą i brawurą, która mogła się okazać krzywdząca, ale z pewnością nie w tym stopniu.
Zmarszczył jedynie brwi w charakterystyczny dla siebie sposób, czekając na dalsze wyjaśnienia tych słów. Owszem - nic nie było już sielskie i beztroskie, a dzisiejszy wieczór był okruchem, złudnym momentem ulgi, który starała zafundować się im pogoda i pozorne bezpieczeństwo sojuszu kornwalijskiego. Uśmiechnął się w ten dziwny, posępny sposób - to również się nie zmieniło - jakby kryła się za nim jakaś oczywista prawda, której najwyraźniej nikt poza samym Alfiem nie znał. A może ona zdążyła już ją poznać, słuchając wyznań, które przyniósł rozwiązany alkoholem język. Coś co dla niej było tragedią dla niego - przynajmniej do niedawna - byłoby łatwym rozwiązaniem. Bo nie miał odwagi, żeby ukrócić swoje cierpienie, ale jednocześnie on swojego życia nie przeżywał - on się starał przetrwać. - Szukam kogoś i jest tam też osoba, której nie mogę zostawić - albo nie chcę - więc korzystam z zawieszenia broni - mówił spokojnie, bez napięcia, które sugerowałoby strach o złapanie przez władze. Nie umiał się tego bać. Wiedział, że powinien, że był w sferze zagrożonej bo nawet nie miał za sobą podziemnego Ministerstwa - ot, kolejny człowiek zgubiony w machinie wojennej.
- W takim razie zamieniam się w słuch - odparł, nie do końca wiedząc do czego miałaby prowadzić ta rozmowa, ale z chęcią by się o tym przekonał.
Uśmiechnęła się kątem warg; miękko i lekko, z sympatią. Lubiła go już dawniej, ale odkąd podsłuchała parę dni temu jego rozmowę z Michaelem to uczucie tylko wzrosło, lepiej się zakorzeniło. Nie wiedziała nawet, że mają wspólnego znajomego, ba, nie miała pojęcia, że panowie są ze sobą tak blisko, bo takiej zażyłości nie oglądało się często. Zwłaszcza, że jej auror wykazywał raczej skłonności do uciekania relacji, zwłaszcza tych, które brały swój początek w dalekiej przeszłości. Kiedy ta dwójka się poznała? W szkole? Gdzieś w Londynie? No na pewno nie w Ministerstwie…
Zresztą ― nie ważne. Kiedy indziej się nad tym zastanowi. Teraz miała mu do przekazania coś ważniejszego.
Adda zaczesała kosmyk włosów za ucho i odetchnęła ciężko. Upał bywał momentami nie do zniesienia, a choć wieczorowa aura niosła ulgę i lekkie, delikatne wręcz ochłodzenie, tak nie można było mówić o wytchnieniu. Noce były nieznośne, i gdyby nie daleko posunięta znajomość zaklęć transmutacyjnych ― Adda zapewne umarłaby we własnej gajówce na przegrzanie. Teraz tylko powachlowała się dłonią w dramatycznej pozie osoby na skraju wycieńczenia i westchnęła teatralnie.
― Nie podważam słuszności twoich wycieczek na zakazany teren ― odparła zaraz i przyjrzała mu się nieco uważniej; troskliwie i ze zrozumieniem. Ona w Londynie też miała osoby, których nie mogła lub nie chciała zostawić i kontynuowałaby swoje wycieczki do miasta nawet wtedy, gdyby coś jej groziło. ― Ale… ― kolejne westchnienie; strużka potu spłynęła w dół pleców, pozostawiając po sobie nieprzyjemne wrażenie ― …da się to robić dyskretniej. Lepiej. Z większą szansą na pozostanie żywym, Alfie. W jednym, całkiem przystojnym, kawałku. ― Mimo wszechogarniającego osłabienia i gorąca, wykrzesała z siebie na tyle energii by mrugnąć do niego zaczepnie i z humorem. Zaraz jednak przybrała poważną minę; to o czym chciała mu powiedzieć nie było kolejnym żartem.
― Kogo szukasz? ― spytała jeszcze. Była szpiegiem, a choć sam Alfie o tym nie wiedział, to mogła mu zdradzić chociaż tyle, że ma dojścia do mniej oficjalnych i trudno dostępnych informacji. ― Mogę popytać tu i tam, posłuchać, co mówi się na mieście i w niektórych kręgach. Może to niewiele ― uśmiechnęła się krótko ― ale zawsze to jakiś początek, prawda?
― Są w Londynie uliczki i gardziele przez które prościej się przecisnąć; nie ma tam zbytnio zbirów ani funkcjonariuszy policji. Miejsca owiane co prawda złą sławą, ale część z nich to plotki mające na celu odstraszyć niezaznajomionych z terenem intruzów. ― Wygładziła dłonią materiał spódnicy. ― Jeśli znasz te przemyski, to można zniknąć w każdej chwili, przepaść jak kamień w wodę. Ponadto, niektóre piwnice są ze sobą połączone, tworzą całkiem wygodną siatkę dziupli. Mogę cię tam zaprowadzić. Pokazać. Zawsze to dodatkowa szansa na ucieczkę, jeśli coś pójdzie stanowczo nie tak, jak zakładałeś…
Zresztą ― nie ważne. Kiedy indziej się nad tym zastanowi. Teraz miała mu do przekazania coś ważniejszego.
Adda zaczesała kosmyk włosów za ucho i odetchnęła ciężko. Upał bywał momentami nie do zniesienia, a choć wieczorowa aura niosła ulgę i lekkie, delikatne wręcz ochłodzenie, tak nie można było mówić o wytchnieniu. Noce były nieznośne, i gdyby nie daleko posunięta znajomość zaklęć transmutacyjnych ― Adda zapewne umarłaby we własnej gajówce na przegrzanie. Teraz tylko powachlowała się dłonią w dramatycznej pozie osoby na skraju wycieńczenia i westchnęła teatralnie.
― Nie podważam słuszności twoich wycieczek na zakazany teren ― odparła zaraz i przyjrzała mu się nieco uważniej; troskliwie i ze zrozumieniem. Ona w Londynie też miała osoby, których nie mogła lub nie chciała zostawić i kontynuowałaby swoje wycieczki do miasta nawet wtedy, gdyby coś jej groziło. ― Ale… ― kolejne westchnienie; strużka potu spłynęła w dół pleców, pozostawiając po sobie nieprzyjemne wrażenie ― …da się to robić dyskretniej. Lepiej. Z większą szansą na pozostanie żywym, Alfie. W jednym, całkiem przystojnym, kawałku. ― Mimo wszechogarniającego osłabienia i gorąca, wykrzesała z siebie na tyle energii by mrugnąć do niego zaczepnie i z humorem. Zaraz jednak przybrała poważną minę; to o czym chciała mu powiedzieć nie było kolejnym żartem.
― Kogo szukasz? ― spytała jeszcze. Była szpiegiem, a choć sam Alfie o tym nie wiedział, to mogła mu zdradzić chociaż tyle, że ma dojścia do mniej oficjalnych i trudno dostępnych informacji. ― Mogę popytać tu i tam, posłuchać, co mówi się na mieście i w niektórych kręgach. Może to niewiele ― uśmiechnęła się krótko ― ale zawsze to jakiś początek, prawda?
― Są w Londynie uliczki i gardziele przez które prościej się przecisnąć; nie ma tam zbytnio zbirów ani funkcjonariuszy policji. Miejsca owiane co prawda złą sławą, ale część z nich to plotki mające na celu odstraszyć niezaznajomionych z terenem intruzów. ― Wygładziła dłonią materiał spódnicy. ― Jeśli znasz te przemyski, to można zniknąć w każdej chwili, przepaść jak kamień w wodę. Ponadto, niektóre piwnice są ze sobą połączone, tworzą całkiem wygodną siatkę dziupli. Mogę cię tam zaprowadzić. Pokazać. Zawsze to dodatkowa szansa na ucieczkę, jeśli coś pójdzie stanowczo nie tak, jak zakładałeś…
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Ulica Czerwonego Bluszczu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka