Pokój dzienny
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Pokój dzienny
| po festiwalu
Nigdy nie sądziła, że dożyje momentu, w którym będzie potrzebowała odpoczynku. Od dziecka rozpierała ją energia, drobniutkiej blondyneczki wszędzie było pełno – zarówno w rodzinnej posiadłości jak i później na korytarzach Hogwartu. Uczęszczała na dodatkowe zajęcia o każdej tematyce (głównie po to, żeby pokazać swoją szlachecką wszechstronność), nigdy nie odmawiała propozycji towarzyskiego spotkania a później, kiedy już spokojna noc kładła zamek do snu, wolała po kryjomu czytać baśnie lub szkicować pierwsze nieporadne obrazki, oświetlając kartki zapaloną różdżką. Wstawała z łóżka jako pierwsza, kładła się jako ostatnia, przeżywając każdą minutę dnia aktywnie, czerpiąc z życia pełnymi garściami. Jej energii nie zahamował nawet ślub. Podjęła to wyzwanie, bierną rozpacz pozostawiając kobietom bez wyobraźni. Musiała ułożyć swojego męża, zbudować trwałe fundamenty pod manipulację, trwającą już kilkadziesiąt lat. Nie było to proste, ale każda sekunda wysiłku i każda fala obrzydzenia, zalewająca jej ciało razem z nasieniem Reagana, była warta późniejszej wolności. Teoretycznie ograniczała ją tylko złota obrączka, zdobiąca jej dłoń – w praktyce jedyną przeszkodę w nieskrępowanym, artystycznym doznawaniu piękna świata stanowił Marcolf. Kochała go jednak bezkrytycznie, będąc absolutnie szczęśliwą, nawet kiedy musiała sobie czegoś odmówić. Co zdarzało się rzadko, ojciec zaspokajał jej wszelkie pragnienia, czyniąc jej życie ciągiem radosnych zdarzeń, z rzadka poprzetykanych gorzkim kontaktem z mężem. Okazującym się niestety brzemiennym w skutkach. Bliźniacza ciąża była jedynym okresem w życiu Laidan, kiedy została przykuta do łóżka. Przez własną rozpacz oraz strach, kończący się wraz z wydaniem Allison i Sorena na świat. Od ulegnięcia myślom samobójczym ratowała ją tylko miłość do pierworodnego syna i Marcolfa; dla nich od nowa uczyła się uśmiechać na szlacheckich bankietach, dla nich znów ubierała czerwone sukienki i powoli powracała do dawnej formy, oddając się rodzinie (zamkniętej w dwóch osobach, połączonych z nią najbliżej magią genów) oraz sztuce. Ciągle będąc pełną życia, nawet pomimo ciężkich doświadczeń, problemów z dziećmi oraz żałobą po śmierci ojca. Przerażające dwa lata pełne nieukojonego bólu przetrwała tylko dzięki wsparciu Samaela, na nim też ponownie budując wrażliwą strukturę przyszłości. Ciepłej, świetlanej, spokojnej. Nic nie mogło się przecież teraz zepsuć, nikt im nie zagrażał, a pomimo tego ostatnio Laidan czuła jakiś wewnętrzny niepokój. To oczywiste, że denerwowała się małżeńską transakcją, obawiając się szczeniackiego protestu Allison, ale to wewnętrzne drżenie smakowało inaczej. Myślała, że to pierwsze oznaki przekwitania, ale uzdrowiciel prognozował jeszcze kilka lat pełni kobiecości. Była silna, pełna magii, sprowadziła na magiczny świat czworo szlachciców, od trzydziestu lat wspierała swojego męża i godnie reprezentowała ród Avery’ch – to drżenie, ten niepokój, to musiało być po prostu zmęczenie. Odczuwalne mocniej w wysokiej temperaturze i po wyczerpującym tygodniu.
Festiwal Prewettów należał już do przeszłości, ale Laidan skłamałaby, gdyby uznała tą przeszłość za w pełni komfortową. Zazwyczaj prezentowała idealną teatralną sztukę przez kilka godzin: na wzgórzach Dorset musiała uśmiechać się szeroko przez kilka dni, obserwując wdzięczące się do kawalerów panny i cały ten miłosny chaos, wyjątkowo ją drażniący. Teraz z przyjemnością więc oddała się odpoczynkowi. Po powrocie z galerii – nieco zaniedbała ją przez szlacheckie obowiązki na festiwalu – zsunęła ze stóp wysokie buty, z roztrzepanych loków zdjęła kapelusz i ułożyła się wygodnie na kanapie w salonie, powoli przeglądając album ze zdjęciami. Oczywiście przy akompaniamencie ukochanej fortepianowej etiudy, roznoszącej się po domu z zabytkowego gramofonu oraz w towarzystwie kieliszka wina. Butelka, stojąca na stoliku obok była w połowie pusta, kiedy z tego słodkiego relaksu wyrwał ją dźwięk otwieranych drzwi. Nie uniosła wzroku, starając się odsunąć od siebie myśl o powracającym Reaganie. Podniosła tylko wyżej album, jakby chciała oddzielić się skórzaną okładką od wchodzącego do salonu męża.
Nigdy nie sądziła, że dożyje momentu, w którym będzie potrzebowała odpoczynku. Od dziecka rozpierała ją energia, drobniutkiej blondyneczki wszędzie było pełno – zarówno w rodzinnej posiadłości jak i później na korytarzach Hogwartu. Uczęszczała na dodatkowe zajęcia o każdej tematyce (głównie po to, żeby pokazać swoją szlachecką wszechstronność), nigdy nie odmawiała propozycji towarzyskiego spotkania a później, kiedy już spokojna noc kładła zamek do snu, wolała po kryjomu czytać baśnie lub szkicować pierwsze nieporadne obrazki, oświetlając kartki zapaloną różdżką. Wstawała z łóżka jako pierwsza, kładła się jako ostatnia, przeżywając każdą minutę dnia aktywnie, czerpiąc z życia pełnymi garściami. Jej energii nie zahamował nawet ślub. Podjęła to wyzwanie, bierną rozpacz pozostawiając kobietom bez wyobraźni. Musiała ułożyć swojego męża, zbudować trwałe fundamenty pod manipulację, trwającą już kilkadziesiąt lat. Nie było to proste, ale każda sekunda wysiłku i każda fala obrzydzenia, zalewająca jej ciało razem z nasieniem Reagana, była warta późniejszej wolności. Teoretycznie ograniczała ją tylko złota obrączka, zdobiąca jej dłoń – w praktyce jedyną przeszkodę w nieskrępowanym, artystycznym doznawaniu piękna świata stanowił Marcolf. Kochała go jednak bezkrytycznie, będąc absolutnie szczęśliwą, nawet kiedy musiała sobie czegoś odmówić. Co zdarzało się rzadko, ojciec zaspokajał jej wszelkie pragnienia, czyniąc jej życie ciągiem radosnych zdarzeń, z rzadka poprzetykanych gorzkim kontaktem z mężem. Okazującym się niestety brzemiennym w skutkach. Bliźniacza ciąża była jedynym okresem w życiu Laidan, kiedy została przykuta do łóżka. Przez własną rozpacz oraz strach, kończący się wraz z wydaniem Allison i Sorena na świat. Od ulegnięcia myślom samobójczym ratowała ją tylko miłość do pierworodnego syna i Marcolfa; dla nich od nowa uczyła się uśmiechać na szlacheckich bankietach, dla nich znów ubierała czerwone sukienki i powoli powracała do dawnej formy, oddając się rodzinie (zamkniętej w dwóch osobach, połączonych z nią najbliżej magią genów) oraz sztuce. Ciągle będąc pełną życia, nawet pomimo ciężkich doświadczeń, problemów z dziećmi oraz żałobą po śmierci ojca. Przerażające dwa lata pełne nieukojonego bólu przetrwała tylko dzięki wsparciu Samaela, na nim też ponownie budując wrażliwą strukturę przyszłości. Ciepłej, świetlanej, spokojnej. Nic nie mogło się przecież teraz zepsuć, nikt im nie zagrażał, a pomimo tego ostatnio Laidan czuła jakiś wewnętrzny niepokój. To oczywiste, że denerwowała się małżeńską transakcją, obawiając się szczeniackiego protestu Allison, ale to wewnętrzne drżenie smakowało inaczej. Myślała, że to pierwsze oznaki przekwitania, ale uzdrowiciel prognozował jeszcze kilka lat pełni kobiecości. Była silna, pełna magii, sprowadziła na magiczny świat czworo szlachciców, od trzydziestu lat wspierała swojego męża i godnie reprezentowała ród Avery’ch – to drżenie, ten niepokój, to musiało być po prostu zmęczenie. Odczuwalne mocniej w wysokiej temperaturze i po wyczerpującym tygodniu.
Festiwal Prewettów należał już do przeszłości, ale Laidan skłamałaby, gdyby uznała tą przeszłość za w pełni komfortową. Zazwyczaj prezentowała idealną teatralną sztukę przez kilka godzin: na wzgórzach Dorset musiała uśmiechać się szeroko przez kilka dni, obserwując wdzięczące się do kawalerów panny i cały ten miłosny chaos, wyjątkowo ją drażniący. Teraz z przyjemnością więc oddała się odpoczynkowi. Po powrocie z galerii – nieco zaniedbała ją przez szlacheckie obowiązki na festiwalu – zsunęła ze stóp wysokie buty, z roztrzepanych loków zdjęła kapelusz i ułożyła się wygodnie na kanapie w salonie, powoli przeglądając album ze zdjęciami. Oczywiście przy akompaniamencie ukochanej fortepianowej etiudy, roznoszącej się po domu z zabytkowego gramofonu oraz w towarzystwie kieliszka wina. Butelka, stojąca na stoliku obok była w połowie pusta, kiedy z tego słodkiego relaksu wyrwał ją dźwięk otwieranych drzwi. Nie uniosła wzroku, starając się odsunąć od siebie myśl o powracającym Reaganie. Podniosła tylko wyżej album, jakby chciała oddzielić się skórzaną okładką od wchodzącego do salonu męża.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zamknięcie festiwalu Prewettów oznaczało powrót do spokojnej rutyny dni codziennych. Wypełnionych obowiązkami, krzykami psychicznie chorych ludzi a także drobnymi przyjemnościami, jakimi się raczył, aby nie oszaleć na równi ze swymi pacjentami. Tydzień swobody witał, jak i żegnał ze stonowaną, wyćwiczoną latami brylowania na salonach chłodną obojętnością. Był wszak wyśmienicie i wszechstronnie wykształcony, rozumiał zatem, iż w życiu liczy się coś więcej niż zabawa. Podobno ciężka praca przynosiła największe korzyści oraz ogrom satysfakcji, płynącej z jej owoców. Avery śmiał temu przeczyć (podobnie, jak większości tez wysnutych przez niezbyt inteligentnych człowieczków, błędnie ochrzczonych mianem geniuszy), obalać ich dowody, argumentując hedonizm nie tylko siłą napędową, ale i celem osób rozumnych. Mógł zatem bez przeszkód wrócić do uporządkowanego, ściśle zaplanowanego harmonogramu, którego powtarzalność również w pewien sposób sprawiała mu przyjemność. Wszystko bowiem musiało być idealne . Jak sam Avery, lubujący się w perfekcjonizmie i pedantycznie dbający o każdy, najmniejszy szczegół. Dążył do tej dokładności, którą znał z autopsji, ponieważ aby zyskać aprobatę swego ojca, musiał angażować się całkowicie.
Czynił to więc w każdym aspekcie: był pracowitym lekarzem, ciepłym i serdecznym, przyjmował nadprogramowych pacjentów, dla każdego miał dobre słowo (wewnętrznie plując jadem na przysięgę Hipokrytesa). Był wzorowym ojcem, poświęcając Jill swój wolny czas, zwracając na nią szczególną uwagę, bawiąc się z nią i poszukując (bezskutecznie – czyżby Bóg jednak istniał i bezczelnie z niego drwił?). Był wspaniałym synem, troszczącym się o samopoczucie swej matki, myślącym o niej (bezustannie?) i zamartwiającym się o nią szczerze. Potrafił współczuć i wielokrotnie zmagał się z chęcią z wyrwaniem Lai z paskudnych łap jego przybranego ojca. Tym samym podziwiał siłę swej matki, tak dzielnie znoszącej już prawie trzydziestoletnie małżeńskie pożycie. Które wypadałoby uczcić stosownie i Samael już planował rozkoszną celebrację tego święta. Naturalnie sam na sam z matką, aby podziękować jej za cierpliwość oraz stoicki spokój, jaki wykazywała przez trzy dekady, wierna rodzinnym obowiązkom.
Po wspólnej wizycie na jarmarku w Averym pozostał pewien niedosyt. Zarówno fizyczności, jak i tego platonicznego kontaktu z matką, przeznaczonego wyłącznie dla niego. Uroki inteligenckich rozmów toczonych z Laidan nie posiadały sobie równych, a Samael nie znał umysłów światlejszych od niej. Potrafiących zaabsorbować go nie tylko walorami estetycznymi, ale również błyskotliwością. Mężczyznom brakowało subtelności w konwersacji (przyznawał to), natomiast kobiety w ogóle nie powinny rozwierać ust w jego obecności (pomijając jedną, konkretną sytuacją). Lai stanowiła cudowny złoty środek, wypośrodkowanie między intelektualnymi zaletami mężczyzn a niewieścimi przymiotami estetycznymi. Zapragnął sprawić jej zatem niespodziankę – zapewniającą przyjemność również i jemu. Drzwi rodowego dworu zawsze stały przed nim otworem, a skrzat witający go w progach nawet nie pytał, czy powinien go anonsować, od razu informując, iż pani odpoczywa w salonie. Samael przywdział na lico powściągliwy uśmiech, gdy kroczył korytarzami w stronę pokoju dziennego, kierowany słodkimi tonami fortepianu. Przystanął na chwilę, opierając się o framugę, chłonąc muzykę i obserwując leżącą na kanapie matkę. Nawet w tej swobodnej pozycji, bez wysokich butów, eleganckiego kapelusza i nieco rozwichrzonych włosach wyglądała na prawdziwą damę, co wywoływało w nim dumę z posiadania takiej kobiety. Za matkę oraz wybrankę, ponieważ nie wyobrażał sobie, by z kimś połączył go więź równie szczególną. Głuchy odgłos kroków był tłumiony przez puszty dywan zdobiący drewnianą podłogę, więc niemal bezszelestnie znalazł się tuż przy niej.
Ostrożnie odejmując z jej rąk album z fotografiami i odkładając go na pobliski stolik – zauważając, iż otwarty jest na stronie przedstawiającej zdjęcie ich rodziny w komplecie. Łagodnie uśmiechnięta Laidan, obejmujący ją Marcolf oraz on sam na kolanach dziadka. Nawet we wspomnieniach, widmo Reagana pozostawało jedynie cieniem, elementem niepasującym do idealnej całości. Samael schylił się i nałożył szpilki na stopy matki i podał jej rękę, aby zechciała wstać.
- Wychodzimy – powiedział z uśmiechem, wyciągając w jej stronę bukiet dalii, który znikąd pojawił się w jego wyciągniętej dłoni.
Czynił to więc w każdym aspekcie: był pracowitym lekarzem, ciepłym i serdecznym, przyjmował nadprogramowych pacjentów, dla każdego miał dobre słowo (wewnętrznie plując jadem na przysięgę Hipokrytesa). Był wzorowym ojcem, poświęcając Jill swój wolny czas, zwracając na nią szczególną uwagę, bawiąc się z nią i poszukując (bezskutecznie – czyżby Bóg jednak istniał i bezczelnie z niego drwił?). Był wspaniałym synem, troszczącym się o samopoczucie swej matki, myślącym o niej (bezustannie?) i zamartwiającym się o nią szczerze. Potrafił współczuć i wielokrotnie zmagał się z chęcią z wyrwaniem Lai z paskudnych łap jego przybranego ojca. Tym samym podziwiał siłę swej matki, tak dzielnie znoszącej już prawie trzydziestoletnie małżeńskie pożycie. Które wypadałoby uczcić stosownie i Samael już planował rozkoszną celebrację tego święta. Naturalnie sam na sam z matką, aby podziękować jej za cierpliwość oraz stoicki spokój, jaki wykazywała przez trzy dekady, wierna rodzinnym obowiązkom.
Po wspólnej wizycie na jarmarku w Averym pozostał pewien niedosyt. Zarówno fizyczności, jak i tego platonicznego kontaktu z matką, przeznaczonego wyłącznie dla niego. Uroki inteligenckich rozmów toczonych z Laidan nie posiadały sobie równych, a Samael nie znał umysłów światlejszych od niej. Potrafiących zaabsorbować go nie tylko walorami estetycznymi, ale również błyskotliwością. Mężczyznom brakowało subtelności w konwersacji (przyznawał to), natomiast kobiety w ogóle nie powinny rozwierać ust w jego obecności (pomijając jedną, konkretną sytuacją). Lai stanowiła cudowny złoty środek, wypośrodkowanie między intelektualnymi zaletami mężczyzn a niewieścimi przymiotami estetycznymi. Zapragnął sprawić jej zatem niespodziankę – zapewniającą przyjemność również i jemu. Drzwi rodowego dworu zawsze stały przed nim otworem, a skrzat witający go w progach nawet nie pytał, czy powinien go anonsować, od razu informując, iż pani odpoczywa w salonie. Samael przywdział na lico powściągliwy uśmiech, gdy kroczył korytarzami w stronę pokoju dziennego, kierowany słodkimi tonami fortepianu. Przystanął na chwilę, opierając się o framugę, chłonąc muzykę i obserwując leżącą na kanapie matkę. Nawet w tej swobodnej pozycji, bez wysokich butów, eleganckiego kapelusza i nieco rozwichrzonych włosach wyglądała na prawdziwą damę, co wywoływało w nim dumę z posiadania takiej kobiety. Za matkę oraz wybrankę, ponieważ nie wyobrażał sobie, by z kimś połączył go więź równie szczególną. Głuchy odgłos kroków był tłumiony przez puszty dywan zdobiący drewnianą podłogę, więc niemal bezszelestnie znalazł się tuż przy niej.
Ostrożnie odejmując z jej rąk album z fotografiami i odkładając go na pobliski stolik – zauważając, iż otwarty jest na stronie przedstawiającej zdjęcie ich rodziny w komplecie. Łagodnie uśmiechnięta Laidan, obejmujący ją Marcolf oraz on sam na kolanach dziadka. Nawet we wspomnieniach, widmo Reagana pozostawało jedynie cieniem, elementem niepasującym do idealnej całości. Samael schylił się i nałożył szpilki na stopy matki i podał jej rękę, aby zechciała wstać.
- Wychodzimy – powiedział z uśmiechem, wyciągając w jej stronę bukiet dalii, który znikąd pojawił się w jego wyciągniętej dłoni.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dźwięki fortepianu mile rozbijały ciszę, ostatnio zbyt przytłaczającą, by móc znieść ją całkowicie na trzeźwo, nawet jeśli po hałaśliwym tygodniu Laidan miała zdecydowanie dość towarzyskiej kakofonii. Samotność była lekiem tylko na krótką chwilę - Cedrina miała rację, dzieląc się tym dość gorzkim stwierdzeniem, doskonale pasującym do ciężkiego żywota statecznych arystokratek, jeszcze zbyt młodych, by nadać im miano matron rodu (lub po prostu włożyć do dębowej trumny), ale zdecydowanie zbyt dojrzałych na aktywne uczestniczenie w emocjonującym życiu swych latorośli, stawiających kolejne kroki na parkietach Sabatu. Przesunięcie na dalszy plan bolało tylko początkowo: Laidan rozumiała przecież, jaką rolę przyszło jej odgrywać na deskach wymagającego teatru i zamiast buntowniczo odrzucać narzucone jej didaskalia, wolała wykorzystywać je do maksimum, subtelnie manipulując rekwizytami. Po latach mogła z przyjemnością stwierdzić, że udanie wykreowała swój własny świat. Z zewnątrz prezentował się idealnie: stanowiła perfekcyjny przykład oddanej żony, opiekuńczej matki oraz pięknej arystokratki, przechodzącej przez wszystkie etapy czystokrwistych obowiązków z celującą oceną. Reagan wychwalał ją pod niebiosa, pierworodny syn był najlepiej wychowanym mężczyzną na salonach, dzielnie znoszącym tragiczną śmierć pierwszej małżonki, a łaskawy los obdarzył Laidan podwójnym szczęściem w postaci pięknych i zdolnych bliźniąt. Ten słodki obrazek dokładnie przykrywał drugie dno owego szczęścia, które musiała zagwarantować sobie sama. Każde wyrzeczenie było jednak warte efektu końcowego: spełniała się w swej artystycznej pasji, osiągając przy tym wiele sukcesów, a co ważniejsze, miała na wyłączność mężczyznę, którego kochała do szaleństwa. Z namiętną wzajemnością. Niewiele arystokratek w jej wieku mogło pochwalić się takim bilansem zysków i strat – u Laidan te drugie znikały na długie godziny za zasłoną absolutnego zadowolenia ze swojego życia, wypełzając jednak dopiero po zmierzchu lub w nagłej chwili słabości. Wtedy koszmary przeżerały się przez jej cienką skórę, wpływały do żył pełnych błękitnej krwi i paraliżowały ją tępym bólem, wywołującym najgorsze wspomnienia z szafy pełnej strachu. Ciągle potrafiła im się wyrwać, ale ostatnio wymagało to od niej zdecydowanie więcej energii niż kiedyś. Na szczęście im czarniejsza była noc jej niepokoju tym jaśniej witał ją poranek, pozwalając jej rozkoszować się nawet tak drobnymi przyjemnościami jak wygodna sofa, idealnie skomponowane dźwięki muzyki, drogie wino i planowanie kolejnej wystawy.
Nie chciała, by to leniwe, spokojne popołudnie zostało zniszczone przez pojawienie się Reagana, dlatego aż spięła całe ciało, dopóki nie poczuła zapachu perfum Samaela, tak odmiennych od ciężkiej wody kolońskiej męża. Uśmiechnęła się lekko, witając go roziskrzonym spojrzeniem – nie poprawiała nerwowo włosów, nie próbowała ułożyć się w bardziej odpowiedniej pozie, nie przesuwała opadającego ramiączka sukienki; nie musiała być jedną z tych zaaferowanych dzierlatek. Samael i tak należał całkowicie do niej i tego popołudnia poczuła to z zadziwiającą pewnością, obserwując, jak syn odkłada na stolik album oraz powoli nasuwa wysokie szpilki na jej bose stopy.
- Porywasz mnie? Z jakiej okazji? – spytała, nieco zaskoczona, chociaż ciągle radośnie uśmiechnięta. Przyjęła podaną jej dłoń, zgrabnie wstając z sofy. Sukienka podwinęła się do kolan, dlatego poprawiła ją nieśpiesznie, dopiero po chwili podnosząc wzrok na wręczany jej bukiet dalii. Wiedział, że kocha te kwiaty; Reagan notorycznie obdarzał ją nudnymi różami, które owszem, uwielbiała, ale wyłącznie na krzewach w ogrodzie Rosierów. Samael znał ją o wiele lepiej – odebrała podarowane jej kwiaty bez słowa podziękowania, które z pewnością widział jednak w jej granatowych oczach. Pomimo upływu lat ukochany ciągle adorował ją tak samo intensywnie. Czy mogła wybrać sobie wspanialszego mężczyznę?
Nie chciała, by to leniwe, spokojne popołudnie zostało zniszczone przez pojawienie się Reagana, dlatego aż spięła całe ciało, dopóki nie poczuła zapachu perfum Samaela, tak odmiennych od ciężkiej wody kolońskiej męża. Uśmiechnęła się lekko, witając go roziskrzonym spojrzeniem – nie poprawiała nerwowo włosów, nie próbowała ułożyć się w bardziej odpowiedniej pozie, nie przesuwała opadającego ramiączka sukienki; nie musiała być jedną z tych zaaferowanych dzierlatek. Samael i tak należał całkowicie do niej i tego popołudnia poczuła to z zadziwiającą pewnością, obserwując, jak syn odkłada na stolik album oraz powoli nasuwa wysokie szpilki na jej bose stopy.
- Porywasz mnie? Z jakiej okazji? – spytała, nieco zaskoczona, chociaż ciągle radośnie uśmiechnięta. Przyjęła podaną jej dłoń, zgrabnie wstając z sofy. Sukienka podwinęła się do kolan, dlatego poprawiła ją nieśpiesznie, dopiero po chwili podnosząc wzrok na wręczany jej bukiet dalii. Wiedział, że kocha te kwiaty; Reagan notorycznie obdarzał ją nudnymi różami, które owszem, uwielbiała, ale wyłącznie na krzewach w ogrodzie Rosierów. Samael znał ją o wiele lepiej – odebrała podarowane jej kwiaty bez słowa podziękowania, które z pewnością widział jednak w jej granatowych oczach. Pomimo upływu lat ukochany ciągle adorował ją tak samo intensywnie. Czy mogła wybrać sobie wspanialszego mężczyznę?
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Perspektywa chronicznego niezaspokojenia nie była mu obca; doskonale znał stan, w którym nienasycenie przeżerało go na wylot, a zachłanność przesłaniała racjonalne myślenie. Umysł oraz ciało żądało wciąż więcej, jednakowoż Avery nie poczytywał tego za słabość. Przeciwnie, polemizując z dekadenckim zapatrywaniem się na świat, widział w owym hedonistycznym pędzie wspaniały wyścig, wyciskającym z człowieka absolutnie wszystko. Wówczas był najbardziej ludzki, odkryty i prawdziwy. Jedynie matka znała go od tej strony, kiedy nie musiał kryć się absolutnie z niczym i przebywając w jej towarzystwie, czuł się – praktycznie zawsze – całkowicie spełniony. Naturalnie, jako mężczyzna, ale i zupełnie prostolinijnie i niemalże zwyczajnie – jak człowiek, który nareszcie odkrył, iż skarb, którego poszukiwał całe swoje życie spoczywa tuż przy nim.
Dawniej obawiał się niemoralności ich związku: w kontekście odpowiedzialności powstałej przy ewentualnym wydaniu się tajemnicy. Dzisiaj był z niego już wyłącznie dumny i z chęcią chełpiłby się posiadaniem partnerki tak wykształconej, pięknej i niezależnej. Dlatego nie potrafił zdzierżyć kandydatek, które niegdyś namolnie łasiły mu się do stóp. Każda ze śmielszych panien wydawała mu się podłą uzurpatorką, nie tylko marną (i mierną) naśladowczynią, ale również kompletnie pozbawioną polotu oraz gracji Laidan. Granice między matczyną czułością a pieszczotą kochanki zatarły się kompletnie i Avery nie mógłby już być szczęśliwszy. Miał w sobie nawet tę odrobinę pokory, niezbędną do przyznania, że zawdzięcz to matce. Bez której naprawdę nie wyobrażał sobie przetrwania.
Motało nim jakieś dziwne uzależnienie, jakie zdołał uwielbić. Paradoksalnie, bowiem nienawidził niczego, co w jakiś sposób go wiązało bądź też przykuwało do ziemi. Laidan była chlubnym wyjątkiem, potwierdzającym niepisaną regułę. Avery’ego niewoliła świadomość należenia do niej, jednakowoż podświadomość podpowiadała mu o zależności działającej w obie strony, co stanowczo go uspokajało. Radził więc sobie znakomicie z rozgraniczaniem uczuć między zwierzęcą żądzą a (nie)zwykłym kochaniem, zgrabnie lawirując z Laidan w erotycznym tańcu ich wszystkich pragnień. Skrytych oraz całkiem jawnych, wypowiedzianych i zatrzymanych w roziskrzonym spojrzeniu, spełnionych oraz na owo spełnienie dopiero oczekujących. Najwspanialszym elementem ich gry była zmienność, cudowna, zapewniająca stałe napięcie oraz nieustający dreszcz niepewności, przeszywający ciało. Zbliżony do dreszczu podniecenia, jaki w tym samym czasie rozchodził się wzdłuż kręgosłupa, porażając prądem zmysły Samaela. Złączone w słodkich tonach fortepianowej muzyki, wciąż rozlewających się w salonie i potęgujących romantyczność scenki rodzajowej. Perfekcyjne crescendo; kiedy kolejne dźwięki zostawały okraszane wyznaniami, wzmagającymi intensywność chwili. Parującej i skraplającej się pożądaniem na skórze Avery’ego – doskonale tłumionym przez jego wieczorowe plany. Choć sam zapach perfum matki lekko go oszałamiał, nie przewidywał atrakcji innych od kurtuazyjnych uprzejmości. Nieco sztampowych: bukiet kwiatów, muśnięcie dłoni ustami, traktował tak porażającą większość kobiet. Grając oczywiście na zwłokę przed wernisażem swoich prawdziwych możliwości. Z tego względu wyrwał się nieco ponad schematy, całując matkę po ramieniu i zsuwając lekko ramiączko sukienki, by bez przeszkód przesunąć ustami wzdłuż jej obojczyka. Taka działała na niego zdecydowanie najsilniej. Podchmielona (winem czy zdążyła upoić się już jego obecnością?) nieco nieporządna (w uroczym nieładzie) i przede wszystkim bezwstydna. Avery odwzajemnił uśmiech, zachwycony wyraźną radością matki. Naturalnie powściąganą, niemniej jednak malującą się widocznie w miękkich rysach jej twarzy, błyszczących oczach oraz kącikach ust.
- Bez okazji. Chcę, żebyś wiedziała, że jesteś tylko ty – odparł, niezwykle kontent z jej reakcji. Na ułamek sekundy zawiesił wzrok na dekolcie Lai, bezbożnie myśląc o zrezygnowaniu z planów nastrojowego spektaklu w teatrze, lecz już po chwili odzyskał równowagę, oferując matce ramię i prowadząc ją do kominka. Słowem nie wspominając, gdzie się wybierają. Kobiety ponoć kochają niespodzianki.
/zt x2
Dawniej obawiał się niemoralności ich związku: w kontekście odpowiedzialności powstałej przy ewentualnym wydaniu się tajemnicy. Dzisiaj był z niego już wyłącznie dumny i z chęcią chełpiłby się posiadaniem partnerki tak wykształconej, pięknej i niezależnej. Dlatego nie potrafił zdzierżyć kandydatek, które niegdyś namolnie łasiły mu się do stóp. Każda ze śmielszych panien wydawała mu się podłą uzurpatorką, nie tylko marną (i mierną) naśladowczynią, ale również kompletnie pozbawioną polotu oraz gracji Laidan. Granice między matczyną czułością a pieszczotą kochanki zatarły się kompletnie i Avery nie mógłby już być szczęśliwszy. Miał w sobie nawet tę odrobinę pokory, niezbędną do przyznania, że zawdzięcz to matce. Bez której naprawdę nie wyobrażał sobie przetrwania.
Motało nim jakieś dziwne uzależnienie, jakie zdołał uwielbić. Paradoksalnie, bowiem nienawidził niczego, co w jakiś sposób go wiązało bądź też przykuwało do ziemi. Laidan była chlubnym wyjątkiem, potwierdzającym niepisaną regułę. Avery’ego niewoliła świadomość należenia do niej, jednakowoż podświadomość podpowiadała mu o zależności działającej w obie strony, co stanowczo go uspokajało. Radził więc sobie znakomicie z rozgraniczaniem uczuć między zwierzęcą żądzą a (nie)zwykłym kochaniem, zgrabnie lawirując z Laidan w erotycznym tańcu ich wszystkich pragnień. Skrytych oraz całkiem jawnych, wypowiedzianych i zatrzymanych w roziskrzonym spojrzeniu, spełnionych oraz na owo spełnienie dopiero oczekujących. Najwspanialszym elementem ich gry była zmienność, cudowna, zapewniająca stałe napięcie oraz nieustający dreszcz niepewności, przeszywający ciało. Zbliżony do dreszczu podniecenia, jaki w tym samym czasie rozchodził się wzdłuż kręgosłupa, porażając prądem zmysły Samaela. Złączone w słodkich tonach fortepianowej muzyki, wciąż rozlewających się w salonie i potęgujących romantyczność scenki rodzajowej. Perfekcyjne crescendo; kiedy kolejne dźwięki zostawały okraszane wyznaniami, wzmagającymi intensywność chwili. Parującej i skraplającej się pożądaniem na skórze Avery’ego – doskonale tłumionym przez jego wieczorowe plany. Choć sam zapach perfum matki lekko go oszałamiał, nie przewidywał atrakcji innych od kurtuazyjnych uprzejmości. Nieco sztampowych: bukiet kwiatów, muśnięcie dłoni ustami, traktował tak porażającą większość kobiet. Grając oczywiście na zwłokę przed wernisażem swoich prawdziwych możliwości. Z tego względu wyrwał się nieco ponad schematy, całując matkę po ramieniu i zsuwając lekko ramiączko sukienki, by bez przeszkód przesunąć ustami wzdłuż jej obojczyka. Taka działała na niego zdecydowanie najsilniej. Podchmielona (winem czy zdążyła upoić się już jego obecnością?) nieco nieporządna (w uroczym nieładzie) i przede wszystkim bezwstydna. Avery odwzajemnił uśmiech, zachwycony wyraźną radością matki. Naturalnie powściąganą, niemniej jednak malującą się widocznie w miękkich rysach jej twarzy, błyszczących oczach oraz kącikach ust.
- Bez okazji. Chcę, żebyś wiedziała, że jesteś tylko ty – odparł, niezwykle kontent z jej reakcji. Na ułamek sekundy zawiesił wzrok na dekolcie Lai, bezbożnie myśląc o zrezygnowaniu z planów nastrojowego spektaklu w teatrze, lecz już po chwili odzyskał równowagę, oferując matce ramię i prowadząc ją do kominka. Słowem nie wspominając, gdzie się wybierają. Kobiety ponoć kochają niespodzianki.
/zt x2
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/jakoś przed weselem
List od nestora rodu pozostałby zaledwie mgiełką, bezużytecznym świstkiem pergaminu i natychmiast spłonąłby w kominku jasnym płomieniem, lecz w obecnej sytuacji stał się dla Avery’ego mocno niepokojący. Samael brał pod uwagę najróżniejsze możliwości wymigania się od odpowiedzialności i posłania kilkuzdaniowych przeprosin wraz z lakonicznym sprostowaniem, lecz ostatecznie nie uczynił tego, wierząc, że błyskawicznie uda mu się rozwiązać ten problem. Paradoksalnie drobny; panien z dobrych domów wszak nie brakowało, a on nigdy przecież nie narzekał na brak powodzenia. Miał wszystko, czego każdy ojciec pragnąłby dla swej córki: odpowiednie pochodzenie, szerokie koneksje, zabezpieczony majątek, nieskazitelne maniery oraz przyjemną aparycję. Nawet, kiedy nosił na palcu obrączkę nie brakowało kobiet, które się za nim oglądały – co skwapliwie wykorzystywał, porywając je do tańca, po czym zostawiając, zrozpaczone, jakby złamał obietnicę (nigdy nie złożoną) o szczęściu i wiecznej miłości. Niszczenie marzeń i deptanie dziewczęcych serc częściowo rekompensowało Samaelowi jego własną niewolę, do której musiał niedługo powrócić. Mimo chwilowej ucieczki od widma związania się na stałe z kobietą inną od Laidan, doskonale zdawał sobie sprawę, iż ma obowiązek to uczynić. Desperacko potrzebował męskiego potomka; Julienne nie gwarantowała ciągłości nazwiska, a jedynie o to się rozchodziło…
Zerwanie zaręczyn (ciche, niemalże kameralne, Samael z ulgą odetchnął, iż udało się uniknąć skandalu) przyniosło mu tylko chwilowy spokój. Musiał mieć u swego boku kobietę, która stanie się jego żoną i przyjmie zaszczytny tytuł lady Avery, a ta świadomość okropnie mu ciążyła. Przechodził podobną gehennę przez dziewięć miesięcy z Cecile i pół roku z Judith, kiedy każdego dnia mozolnie dźwigał krzyż, starając się nie upaść pod jego ciężarem. W tym wypadku oznaczającym sprowadzenie jego partnerek do poziomu podłogi i wdrożenie im pewnych zasad, niepodzielnie panujących w domu Avery’ego. Nie tyczyły się one wyłącznie jego matki, z którą zapragnął podzielić się słodko-gorzką nowiną o porzuceniu ślubnych projektów z Judith. Nie wątpił, iż Lai przyjmie fakt z radością – wiedział doskonale, że nie znosi jego (już) byłej narzeczonej, jak zresztą każdej panny, okazującej mu swoje względy. Odziany w elegancki strój (mieli co świętować), teleportował się wprost przed bramę ich rodzinnej posiadłości, skrycie licząc, iż nie zastanie w niej ojca. Machnięciem ręki odprawił skrzata (był w wyjątkowo dobrym humorze) i skierował swe kroki do salonu, gdzie spodziewał się zastać matkę, odpoczywającą po całodziennej pracy w galerii. Polegającej na wyglądaniu niczym bóstwo, miażdżeniu artystycznych miernot celną krytyką, łaskawym przyjęciu obiecujących debiutantów i dyplomatycznym pozyskiwaniu sponsorów – Avery aprobował zajęcie matki, jednocześnie wywyższające ją ponad inne kobiety (poniekąd wykonywała pracę intelektualną) i nie odbiegającej od standardów, jakimi winny interesować się szlachcianki. Pokój dzienny był jednak pusty, nawet kurantowy zegar nie wybijał mijającej właśnie pełnej godziny, co oznaczało, iż matka zapewne malowała, zapamiętale tworząc w ogarniającym ją artystycznym szale. Avery nie chciał wadzić jej w trakcie trwającej pasji, lecz również nie zamierzał czekać w nieskończoność. Wyborne wyjście podpowiedział mu nieoczekiwanie fortepian z zachęcająco odsłoniętą klawiaturą; Samael odstawił przyniesione przez siebie wino na najbliższy stolik i zasiadł do instrumentu. Wprzód poprawił długą szatę, dopiero po chwili zaczynając uderzać w klawisze i wydobywać z fortepianu dźwięki Koncertu fortepianowego c-moll KV 491…, do którego oboje mieli największy sentyment. Podejrzewał, że muzyka skłoni Laidan do zejścia do salonu i że uraduje ją jeszcze bardziej, kiedy dostrzeże, kto pieści jej uszy słodkimi tonami najpiękniejszej mozartowskiej melodii.
List od nestora rodu pozostałby zaledwie mgiełką, bezużytecznym świstkiem pergaminu i natychmiast spłonąłby w kominku jasnym płomieniem, lecz w obecnej sytuacji stał się dla Avery’ego mocno niepokojący. Samael brał pod uwagę najróżniejsze możliwości wymigania się od odpowiedzialności i posłania kilkuzdaniowych przeprosin wraz z lakonicznym sprostowaniem, lecz ostatecznie nie uczynił tego, wierząc, że błyskawicznie uda mu się rozwiązać ten problem. Paradoksalnie drobny; panien z dobrych domów wszak nie brakowało, a on nigdy przecież nie narzekał na brak powodzenia. Miał wszystko, czego każdy ojciec pragnąłby dla swej córki: odpowiednie pochodzenie, szerokie koneksje, zabezpieczony majątek, nieskazitelne maniery oraz przyjemną aparycję. Nawet, kiedy nosił na palcu obrączkę nie brakowało kobiet, które się za nim oglądały – co skwapliwie wykorzystywał, porywając je do tańca, po czym zostawiając, zrozpaczone, jakby złamał obietnicę (nigdy nie złożoną) o szczęściu i wiecznej miłości. Niszczenie marzeń i deptanie dziewczęcych serc częściowo rekompensowało Samaelowi jego własną niewolę, do której musiał niedługo powrócić. Mimo chwilowej ucieczki od widma związania się na stałe z kobietą inną od Laidan, doskonale zdawał sobie sprawę, iż ma obowiązek to uczynić. Desperacko potrzebował męskiego potomka; Julienne nie gwarantowała ciągłości nazwiska, a jedynie o to się rozchodziło…
Zerwanie zaręczyn (ciche, niemalże kameralne, Samael z ulgą odetchnął, iż udało się uniknąć skandalu) przyniosło mu tylko chwilowy spokój. Musiał mieć u swego boku kobietę, która stanie się jego żoną i przyjmie zaszczytny tytuł lady Avery, a ta świadomość okropnie mu ciążyła. Przechodził podobną gehennę przez dziewięć miesięcy z Cecile i pół roku z Judith, kiedy każdego dnia mozolnie dźwigał krzyż, starając się nie upaść pod jego ciężarem. W tym wypadku oznaczającym sprowadzenie jego partnerek do poziomu podłogi i wdrożenie im pewnych zasad, niepodzielnie panujących w domu Avery’ego. Nie tyczyły się one wyłącznie jego matki, z którą zapragnął podzielić się słodko-gorzką nowiną o porzuceniu ślubnych projektów z Judith. Nie wątpił, iż Lai przyjmie fakt z radością – wiedział doskonale, że nie znosi jego (już) byłej narzeczonej, jak zresztą każdej panny, okazującej mu swoje względy. Odziany w elegancki strój (mieli co świętować), teleportował się wprost przed bramę ich rodzinnej posiadłości, skrycie licząc, iż nie zastanie w niej ojca. Machnięciem ręki odprawił skrzata (był w wyjątkowo dobrym humorze) i skierował swe kroki do salonu, gdzie spodziewał się zastać matkę, odpoczywającą po całodziennej pracy w galerii. Polegającej na wyglądaniu niczym bóstwo, miażdżeniu artystycznych miernot celną krytyką, łaskawym przyjęciu obiecujących debiutantów i dyplomatycznym pozyskiwaniu sponsorów – Avery aprobował zajęcie matki, jednocześnie wywyższające ją ponad inne kobiety (poniekąd wykonywała pracę intelektualną) i nie odbiegającej od standardów, jakimi winny interesować się szlachcianki. Pokój dzienny był jednak pusty, nawet kurantowy zegar nie wybijał mijającej właśnie pełnej godziny, co oznaczało, iż matka zapewne malowała, zapamiętale tworząc w ogarniającym ją artystycznym szale. Avery nie chciał wadzić jej w trakcie trwającej pasji, lecz również nie zamierzał czekać w nieskończoność. Wyborne wyjście podpowiedział mu nieoczekiwanie fortepian z zachęcająco odsłoniętą klawiaturą; Samael odstawił przyniesione przez siebie wino na najbliższy stolik i zasiadł do instrumentu. Wprzód poprawił długą szatę, dopiero po chwili zaczynając uderzać w klawisze i wydobywać z fortepianu dźwięki Koncertu fortepianowego c-moll KV 491…, do którego oboje mieli największy sentyment. Podejrzewał, że muzyka skłoni Laidan do zejścia do salonu i że uraduje ją jeszcze bardziej, kiedy dostrzeże, kto pieści jej uszy słodkimi tonami najpiękniejszej mozartowskiej melodii.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Płótno zupełnie nie chciało jej słuchać.
Pozostawało obce, martwe, rozciągnięte obojętnie na sztaludze. Wpatrywała się w nie od dobrego kwadransa, znając już na pamięć splot lnianych włókien, pokrytych cienką warstwą zaprawy. Gotową na nałożenie olejnej plamy koloru, przełamującego nieskazitelną biel, pozwalającego przenieść – unieść? – uczucia Laidan, jej myśli, pragnienia i marzenia. Nigdy wcześniej nie miała z tym problemu: za młodu potrafiła tworzyć bez sekundy zastanowienia, w każdej wolnej chwili, całkowicie tracąc zmysły dla sztuki, okazującej się ostatecznie zdradliwą kochanką. Poświęcała jej wszystko, kładła na ołtarzu malarstwa całą siebie, niejednokrotnie pracując w takim amoku, że potrafiła zapomnieć nawet o Marcolfie czy Samaelu, przedkładając chęć wykorzystania kapryśnej weny nad czas spędzony z mężczyznami jej życia. Nie sądziła, że kiedyś przyjdzie jej tego pożałować, że kiedyś będzie stała przed sztalugą, ze zdrętwiała od podtrzymywania palety dłonią, nie mogąc wykonać nawet najdrobniejszego ruchu. Tuż za biurkiem piętrzył się stos napoczętych płócien, brutalnie zerwanych z krosna w przypływie narastającej frustracji, jaka rodziła się w Laidan już od kilku miesięcy. Prawie roku? Ostatnie doskonałe dzieło stworzyła ubiegłorocznej wiosny, później coraz silniej wpadając w spiralę artystycznej niemocy. Im mniej malowała tym większe tragedie roiła sobie w głowie. Czy razem z młodością odszedł talent? Czy zaraz za nim przeminie jej uroda i czar? Czy powinna ustąpić młodszym, zupełnie skryć się w cieniu mecenatu? Czy się wypalała, czy jej czas mijał? Czy miała niedługo dołączyć do grona siwowłosych, całkowicie pomarszczonych matron, pachnących lawendą, pijących zdrowotne eliksiry i wiecznie uwieszonych ramion swych obleśnych mężów?
Te paranoiczne wizje pojawiały się także tego wrześniowego dnia, sprawiając, że irytacja oraz strach Laidan wzrastały do niepokojących rozmiarów, ale wtedy, kiedy myślała już, że ten wieczór nie może skończyć się dobrze, że doczeka rana w swojej pracowni – samotna, sfrustrowana i zdjęta paskudną niemocą – ciszę rodzinnej posiadłości przerwały dźwięki muzyki. Klasyczna uwertura, rozpoczynająca się od kilku naciśnięć klawiszy umiejętnymi dłońmi. Najpierw cichy, później coraz głośniejszy koncert wypełniał echem puste pokoje, docierając w końcu do serca domu. I do serca samej Lai, bowiem już pierwsze takty przyniosły jej pewność co do autora tego wykonania. Zanim zdążyła pomyśleć, już odkładała paletę – Aloysius zajmie się tym bałaganem – i opuszczała pracownię, przemykając chłodnymi korytarzami opustoszałego domu ku centrum tego labiryntu.
Przekroczyła próg salonu akurat w momencie, w którym szybkie dźwięki allegro przechodziły płynnie, bez narzuconej przerwy, w larghetto. Spokojniejsze, czulsze – tak zawsze odbierała drugą część koncertu, kojarzącą się jej z jesiennym wieczorem. Na tyle ciepłym, by móc otworzyć na oścież wszystkie okna prowadzące do ogrodu, ale na tyleż chłodnym, by wywołał na odkrytych ramionach gęsią skórkę. Tak jak teraz, gdy podchodziła powoli do grającego na fortepianie Samaela, przystając tuż za nim. Jej twarz, do niedawna wykrzywiona niepokojem, rozpogodziła się w niemalże wzruszonym uśmiechu, szybko przechodzącym jednak w czystą radość, bez zbyt matczynych naleciałości. Te należały przecież do zamkniętego etapu.
- Wyszedłeś z wprawy – wyszeptała mu do ucha z czułą prowokacją – grał przecież prawie tak dobrze jak za złotych czasów częstych treningów - pochylając się nad nim i opierając dłonie o jego ramiona, powoli gładząc palcami odkrytą szyję. Chwilowa pieszczota, szybszy puls wyczuty pod delikatną skórą – na tyle kontaktu mogła sobie pozwolić, sekundę później siadając tuż obok niego przed klawiaturą. – Za mało ćwiczysz? – spytała retorycznie i słodko, zerkając na niego z ukosa, przelotnie dotykając jego palców dłonią. Uciszyła grę, po czym sama rozpoczęła ją od przerwanego miejsca, koncentrując wzrok na klawiszach, z ciągłym uśmiechem błąkającym się na jej ustach. Nie musiała mówić, że cieszy się z jego wizyty: doskonale wiedział o jej tęsknocie.
Pozostawało obce, martwe, rozciągnięte obojętnie na sztaludze. Wpatrywała się w nie od dobrego kwadransa, znając już na pamięć splot lnianych włókien, pokrytych cienką warstwą zaprawy. Gotową na nałożenie olejnej plamy koloru, przełamującego nieskazitelną biel, pozwalającego przenieść – unieść? – uczucia Laidan, jej myśli, pragnienia i marzenia. Nigdy wcześniej nie miała z tym problemu: za młodu potrafiła tworzyć bez sekundy zastanowienia, w każdej wolnej chwili, całkowicie tracąc zmysły dla sztuki, okazującej się ostatecznie zdradliwą kochanką. Poświęcała jej wszystko, kładła na ołtarzu malarstwa całą siebie, niejednokrotnie pracując w takim amoku, że potrafiła zapomnieć nawet o Marcolfie czy Samaelu, przedkładając chęć wykorzystania kapryśnej weny nad czas spędzony z mężczyznami jej życia. Nie sądziła, że kiedyś przyjdzie jej tego pożałować, że kiedyś będzie stała przed sztalugą, ze zdrętwiała od podtrzymywania palety dłonią, nie mogąc wykonać nawet najdrobniejszego ruchu. Tuż za biurkiem piętrzył się stos napoczętych płócien, brutalnie zerwanych z krosna w przypływie narastającej frustracji, jaka rodziła się w Laidan już od kilku miesięcy. Prawie roku? Ostatnie doskonałe dzieło stworzyła ubiegłorocznej wiosny, później coraz silniej wpadając w spiralę artystycznej niemocy. Im mniej malowała tym większe tragedie roiła sobie w głowie. Czy razem z młodością odszedł talent? Czy zaraz za nim przeminie jej uroda i czar? Czy powinna ustąpić młodszym, zupełnie skryć się w cieniu mecenatu? Czy się wypalała, czy jej czas mijał? Czy miała niedługo dołączyć do grona siwowłosych, całkowicie pomarszczonych matron, pachnących lawendą, pijących zdrowotne eliksiry i wiecznie uwieszonych ramion swych obleśnych mężów?
Te paranoiczne wizje pojawiały się także tego wrześniowego dnia, sprawiając, że irytacja oraz strach Laidan wzrastały do niepokojących rozmiarów, ale wtedy, kiedy myślała już, że ten wieczór nie może skończyć się dobrze, że doczeka rana w swojej pracowni – samotna, sfrustrowana i zdjęta paskudną niemocą – ciszę rodzinnej posiadłości przerwały dźwięki muzyki. Klasyczna uwertura, rozpoczynająca się od kilku naciśnięć klawiszy umiejętnymi dłońmi. Najpierw cichy, później coraz głośniejszy koncert wypełniał echem puste pokoje, docierając w końcu do serca domu. I do serca samej Lai, bowiem już pierwsze takty przyniosły jej pewność co do autora tego wykonania. Zanim zdążyła pomyśleć, już odkładała paletę – Aloysius zajmie się tym bałaganem – i opuszczała pracownię, przemykając chłodnymi korytarzami opustoszałego domu ku centrum tego labiryntu.
Przekroczyła próg salonu akurat w momencie, w którym szybkie dźwięki allegro przechodziły płynnie, bez narzuconej przerwy, w larghetto. Spokojniejsze, czulsze – tak zawsze odbierała drugą część koncertu, kojarzącą się jej z jesiennym wieczorem. Na tyle ciepłym, by móc otworzyć na oścież wszystkie okna prowadzące do ogrodu, ale na tyleż chłodnym, by wywołał na odkrytych ramionach gęsią skórkę. Tak jak teraz, gdy podchodziła powoli do grającego na fortepianie Samaela, przystając tuż za nim. Jej twarz, do niedawna wykrzywiona niepokojem, rozpogodziła się w niemalże wzruszonym uśmiechu, szybko przechodzącym jednak w czystą radość, bez zbyt matczynych naleciałości. Te należały przecież do zamkniętego etapu.
- Wyszedłeś z wprawy – wyszeptała mu do ucha z czułą prowokacją – grał przecież prawie tak dobrze jak za złotych czasów częstych treningów - pochylając się nad nim i opierając dłonie o jego ramiona, powoli gładząc palcami odkrytą szyję. Chwilowa pieszczota, szybszy puls wyczuty pod delikatną skórą – na tyle kontaktu mogła sobie pozwolić, sekundę później siadając tuż obok niego przed klawiaturą. – Za mało ćwiczysz? – spytała retorycznie i słodko, zerkając na niego z ukosa, przelotnie dotykając jego palców dłonią. Uciszyła grę, po czym sama rozpoczęła ją od przerwanego miejsca, koncentrując wzrok na klawiszach, z ciągłym uśmiechem błąkającym się na jej ustach. Nie musiała mówić, że cieszy się z jego wizyty: doskonale wiedział o jej tęsknocie.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Klasyczna muzyka w wykonaniu zdecydowanie niekonwencjonalnym; syn wygrywający koncerty i wariacje specjalnie dla matki, rozmiłowanej tak w dźwiękach fortepianu, jak i w wykonawcy kolejnej gamy wibrujących w powietrzu tonów nie odbiegał znacząco od szlacheckich standardów, jednakowoż… jednakowoż Avery nie kaleczył palców dla rodzicielki, lecz dla kochanki. W jednej i tej samej osobie.
Miał trudność z traktowaniem Lai jak matkę – była nią i nie była jednocześnie, aspirując wyżej niż wyłącznie o tytuł kobiety, która wydała go na świat. Wychowała. A także kochała i uczyniła mężczyzną. Nominalnie powinna mienić się jego żoną, b y ł a n i ą w fizycznym aspekcie tego stwierdzenia… co powodowało w Samaelu lekki dysonans za każdym razem, gdy widział ją w objęciach swego przybranego ojca. Którego ślady obecności zatarły się na szczęście już dawno; Avery’ego nie obchodziło zupełnie, gdzie się podziewa. Równie dobrze mógł pracować, bawić się na wystawnym bankiecie, chędożyć jakąś nokturnową dziewkę lub wykrwawiać się powoli w plugawym zaułku mugolskiej uliczki – ważne, że nie było go tutaj, że nie przerwie im chwil intymności, które tak chciwie wydzierał przy każdej możliwej okazji. I tak pozostawało ich boleśnie mało, zbyt mało, by nasycić Samaela, by zaspokoić jego potrzebę bliskości ekstremalnej, by Jill przestała pytać co rano płaczliwym głosikiem o kolejne odwiedziny babci. Wiedział, że powielał ten sam błąd, że dopuszczał do tego, żeby ich dziecko żyło w okrutnym kłamstwie, że zapętlił się w spirali oszustwa, budując szklany pałac na kruchych fundamentach. Dopóki nie runą, Julienne miała być bezpieczna, a niczego nieświadomi ludzi podziwiać ich krystalicznie czystą miłość i najsilniejszą ze wszystkich, rodzinną więź. Łgał więc, czy raczej ukrywał prawdę (straszną? Piękną? Antagonistyczne pojęcia płynnie się ze sobą przeplatały) dla dobra swej córki, dla wygody Laidan i dla własnego spokoju. Którego jednak coraz częściej nie potrafił w pełni doświadczyć. Porażony obrazami konkretnego już i niemożliwego do odroczenia wyroku, czuł się absolutnie bezradny wobec sił wyższych (nestora rodu), gdy pokornie stawał przed tym kafkowskim sądem. W głębi duszy knując już chytry plan uniknięcia tej sytuacji; zakorzenione w Averym poczucie obowiązku nagle ustąpiło przed pobudkami stosunkowo…podłymi. Egocentrycznymi, aczkolwiek w żadnej mierze się ich nie wstydził, uważając (zdradziecko?), że jego osoba ma pierwszeństwo przed interesami całej familii. Gdyby polecenie ożenku spłynęłoby bezpośrednio z warg Laidan, zapewne nigdy by go nie zanegował, tak jak ona nie sprzeciwiła się rozkazowi Marcolfa (choć mogła postąpić jak Danaida, zarzynając znienawidzonego Reagan w czasie nocy poślubnej), ale… wiedział, że on również nie chce, by zmieniał swój prawie-kawalerski stan. Radosna nowina pozostała jeszcze chwilową tajemnicą; nie odwrócił głowy, choć wyraźnie słyszał jej kroki już na schodach, znacznie wcześniej czując też woń jej perfum oraz mocny zapach terpentyny. Dalej uderzał w klawisze, zaabsorbowany i pełen pasji (brzmiał jak Mozart, czy już przewyższył mistrza?), do czasu aż poczuł ciepły oddech Lai spływający na jego kark. Króciutkie, minimalne, niesłyszalne dla laika zachwianie tempa, powrót do właściwego rytmu, wyuczona nonszalancja, z którą oderwał wzrok od czarno-białej klawiatury, by wbić spojrzenie w łagodnie uśmiechniętą twarz matki. Prowokującej go? Zignorował dreszcz przebiegający przez jego ciało i pozwolił jej przejąć inicjatywę w fortepianowym wyzwaniu, w odpowiednim momencie dołączając swoje dłonie, żeby razem dokończyć dzieła.
-Nie mam dla kogo grać – wyjaśnił, muskając jej usta, po czym wstał, sięgając z barku kryształowe kieliszki – zerwałem zaręczyny. Możemy pić – parafraza Horacego powoli ucichła w cichym szumie wina, którym Samael szczodrze napełnił kieliszki. Wznosząc toast za…nich?
Miał trudność z traktowaniem Lai jak matkę – była nią i nie była jednocześnie, aspirując wyżej niż wyłącznie o tytuł kobiety, która wydała go na świat. Wychowała. A także kochała i uczyniła mężczyzną. Nominalnie powinna mienić się jego żoną, b y ł a n i ą w fizycznym aspekcie tego stwierdzenia… co powodowało w Samaelu lekki dysonans za każdym razem, gdy widział ją w objęciach swego przybranego ojca. Którego ślady obecności zatarły się na szczęście już dawno; Avery’ego nie obchodziło zupełnie, gdzie się podziewa. Równie dobrze mógł pracować, bawić się na wystawnym bankiecie, chędożyć jakąś nokturnową dziewkę lub wykrwawiać się powoli w plugawym zaułku mugolskiej uliczki – ważne, że nie było go tutaj, że nie przerwie im chwil intymności, które tak chciwie wydzierał przy każdej możliwej okazji. I tak pozostawało ich boleśnie mało, zbyt mało, by nasycić Samaela, by zaspokoić jego potrzebę bliskości ekstremalnej, by Jill przestała pytać co rano płaczliwym głosikiem o kolejne odwiedziny babci. Wiedział, że powielał ten sam błąd, że dopuszczał do tego, żeby ich dziecko żyło w okrutnym kłamstwie, że zapętlił się w spirali oszustwa, budując szklany pałac na kruchych fundamentach. Dopóki nie runą, Julienne miała być bezpieczna, a niczego nieświadomi ludzi podziwiać ich krystalicznie czystą miłość i najsilniejszą ze wszystkich, rodzinną więź. Łgał więc, czy raczej ukrywał prawdę (straszną? Piękną? Antagonistyczne pojęcia płynnie się ze sobą przeplatały) dla dobra swej córki, dla wygody Laidan i dla własnego spokoju. Którego jednak coraz częściej nie potrafił w pełni doświadczyć. Porażony obrazami konkretnego już i niemożliwego do odroczenia wyroku, czuł się absolutnie bezradny wobec sił wyższych (nestora rodu), gdy pokornie stawał przed tym kafkowskim sądem. W głębi duszy knując już chytry plan uniknięcia tej sytuacji; zakorzenione w Averym poczucie obowiązku nagle ustąpiło przed pobudkami stosunkowo…podłymi. Egocentrycznymi, aczkolwiek w żadnej mierze się ich nie wstydził, uważając (zdradziecko?), że jego osoba ma pierwszeństwo przed interesami całej familii. Gdyby polecenie ożenku spłynęłoby bezpośrednio z warg Laidan, zapewne nigdy by go nie zanegował, tak jak ona nie sprzeciwiła się rozkazowi Marcolfa (choć mogła postąpić jak Danaida, zarzynając znienawidzonego Reagan w czasie nocy poślubnej), ale… wiedział, że on również nie chce, by zmieniał swój prawie-kawalerski stan. Radosna nowina pozostała jeszcze chwilową tajemnicą; nie odwrócił głowy, choć wyraźnie słyszał jej kroki już na schodach, znacznie wcześniej czując też woń jej perfum oraz mocny zapach terpentyny. Dalej uderzał w klawisze, zaabsorbowany i pełen pasji (brzmiał jak Mozart, czy już przewyższył mistrza?), do czasu aż poczuł ciepły oddech Lai spływający na jego kark. Króciutkie, minimalne, niesłyszalne dla laika zachwianie tempa, powrót do właściwego rytmu, wyuczona nonszalancja, z którą oderwał wzrok od czarno-białej klawiatury, by wbić spojrzenie w łagodnie uśmiechniętą twarz matki. Prowokującej go? Zignorował dreszcz przebiegający przez jego ciało i pozwolił jej przejąć inicjatywę w fortepianowym wyzwaniu, w odpowiednim momencie dołączając swoje dłonie, żeby razem dokończyć dzieła.
-Nie mam dla kogo grać – wyjaśnił, muskając jej usta, po czym wstał, sięgając z barku kryształowe kieliszki – zerwałem zaręczyny. Możemy pić – parafraza Horacego powoli ucichła w cichym szumie wina, którym Samael szczodrze napełnił kieliszki. Wznosząc toast za…nich?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pusta posiadłość powinna stanowić najgorszy koszmar dla każdej statecznej kobiety dobrego pochodzenia. Złotym przeznaczeniem arystokratki było przecież podtrzymywanie domowego ogniska, co polegało głównie na zaspokajaniu potrzeb męża, wspieranie swych dorosłych dzieci oraz organizowanie bankietów, balów oraz kameralnych przyjęć, wypełniających dworek radosnym szmerem rozmów, muzyki i śmiechu. Zatrzaśnięte okiennice, ciemne korytarze i opustoszałe pokoje mogły sugerować poważne kłopoty szlachcianki, wskazując na jej nieudolność. Laidan oczywiście poddawała się tym stereotypom - nie należała do jakichś feministycznych wojowniczek o zmianę sytuacji kobiet - jednocześnie pozwalając sobie coraz częściej na chwile spokoju. Przyjmowała je z wdzięcznością, zwłaszcza, że owe momenty tylko dla siebie wiązały się bezpośrednio z delegacjami Reagana. Tym razem wyjechał na dłużej niż tydzień, dalej niż do Europy, ciesząc Lai jeszcze mocniej. Mogła bez problemu sięgać do rodowej piwnicy z najstarszymi winami, spotykać się z Cedriną, do późna przygotowywać listopadową wystawę oraz cieszyć się z obecności Samaela. Rzadszej; miał wiele na głowie, poświęcając swój drogi czas pacjentom, Jill oraz narzeczonej. Naiwnie wierzyła, że faktycznie tylko ta trójca odbiera jej ukochanego syna, bo tylko w tych przypadkach mogła powściągać zazdrość. Nasilającą się z wiekiem i z siłą nagłych urojeń, spowodowanych gorszym nastrojem. Jesienna chandra i niemoc twórcza szły destrukcyjnie ramię w ramię, prowadząc Laidan niechybnie ku kolejnej butelce wina.
Na szczęście ten wieczór nie miał skończyć się w samotny sposób; nie, kiedy w posiadłości pojawiał się elegancki Samael, rozgrzewający jej zmarznięte smutkami serce swą grą. Obecnością. Zapachem perfum. Ciepłem ciała. Roziskrzonym spojrzeniem jasnogranatowych oczu. Był jej wsparciem, był erotycznym snem, był prowokacją ubraną w drogi materiał, był przekleństwem i był zbawieniem. I doskonale zdawał sobie z tego sprawę; wyczuwała tą buchającą od niego pewność siebie nawet całkowicie skupiona na kolejnych dźwiękach, jakie z pasją - i coraz szerszym uśmiechem - wydobywała z fortepianu, starając się nie rozkojarzyć pod wpływem intensywnego wzroku mężczyzny. Dalej przecież grali w tę grę niedopowiedzeń, nie tylko pomagającą im przebrnąć przez oficjalne spotkania, ale i napędzającą to chore pragnienie do wręcz niedorzecznego maksimum. Przy Samaelu przeżywała drugą młodość – Samael przy niej stawał się dojrzalszy; często zapominała o dzielącej ich różnicy wieku, znów czując się tak, jak w młodości, kiedy podobnie reagowała na bliskość Marcolfa. Wspomnienie ojca na sekundę spoczęło cieniem na jej myślach, powodując dwusekundową zmianę tonacji, szybko zatartą jednak przed dołączającego do gry mężczyznę. Koncert na cztery ręce musiał przebiegać w milczeniu, milczeniu jednak coraz radośniejszym z każdą nutą, wypełniającą salon ciepłymi dźwiękami. Ukoronowanymi przelotnym pocałunkiem, jaki Sam złożył na ustach Laidan. Wyjątkowo bladych, pozbawionych nieodłącznej szminki: dzisiaj nie oślepiała blaskiem gwiazdy. Bez makijażu, z złotymi lokami upiętymi w nieco nieporządny kok, w prostej, niebieskiej sukience prezentowała się wręcz niewinnie. Krwiożercza czerwień, dodająca jej ostrej drapieżności, ustąpiła nienachalnej dziewczęcości, której nawet nie starała się przywoływać. Była po prostu sobą, w swoim domu, ze swoim mężczyzną.
Którego nagła wizyta nie była jedyną niespodzianką tego wieczoru. Na jego słowa odwróciła się gwałtownie na fortepianowym stołku, patrząc na Samaela z zaskoczeniem. Szybko ustępującym jakiejś dzikiej radości, z pewnością widocznej w jej oczach, nagle roziskrzonych w prymitywnym szczęściu. – Dlaczego? – spytała w pierwszym odruchu, nie mogąc powstrzymać zwycięskiego uśmieszku pojawiającego na jej ustach. Powinna zasmucić się jego losem, ale nie myślała teraz o honorze rodziny i obowiązkach dziedzica. Liczyła się tylko wizja Judith, przypadkowo spadającej z jakiegoś obrzydliwego hipogryfa i ginącej pod jego kopytami. Lai musiała przygryźć pełne usta, by nie wybuchnąć cichym, perlistym śmiechem satysfakcji. Powoli wstała z siedziska, podchodząc do Samaela i odbierając od niego kieliszek wina. Czy naprawdę przed kwadransem chciała płakać nad swoim tragicznym życiem? Niedorzeczne.
Na szczęście ten wieczór nie miał skończyć się w samotny sposób; nie, kiedy w posiadłości pojawiał się elegancki Samael, rozgrzewający jej zmarznięte smutkami serce swą grą. Obecnością. Zapachem perfum. Ciepłem ciała. Roziskrzonym spojrzeniem jasnogranatowych oczu. Był jej wsparciem, był erotycznym snem, był prowokacją ubraną w drogi materiał, był przekleństwem i był zbawieniem. I doskonale zdawał sobie z tego sprawę; wyczuwała tą buchającą od niego pewność siebie nawet całkowicie skupiona na kolejnych dźwiękach, jakie z pasją - i coraz szerszym uśmiechem - wydobywała z fortepianu, starając się nie rozkojarzyć pod wpływem intensywnego wzroku mężczyzny. Dalej przecież grali w tę grę niedopowiedzeń, nie tylko pomagającą im przebrnąć przez oficjalne spotkania, ale i napędzającą to chore pragnienie do wręcz niedorzecznego maksimum. Przy Samaelu przeżywała drugą młodość – Samael przy niej stawał się dojrzalszy; często zapominała o dzielącej ich różnicy wieku, znów czując się tak, jak w młodości, kiedy podobnie reagowała na bliskość Marcolfa. Wspomnienie ojca na sekundę spoczęło cieniem na jej myślach, powodując dwusekundową zmianę tonacji, szybko zatartą jednak przed dołączającego do gry mężczyznę. Koncert na cztery ręce musiał przebiegać w milczeniu, milczeniu jednak coraz radośniejszym z każdą nutą, wypełniającą salon ciepłymi dźwiękami. Ukoronowanymi przelotnym pocałunkiem, jaki Sam złożył na ustach Laidan. Wyjątkowo bladych, pozbawionych nieodłącznej szminki: dzisiaj nie oślepiała blaskiem gwiazdy. Bez makijażu, z złotymi lokami upiętymi w nieco nieporządny kok, w prostej, niebieskiej sukience prezentowała się wręcz niewinnie. Krwiożercza czerwień, dodająca jej ostrej drapieżności, ustąpiła nienachalnej dziewczęcości, której nawet nie starała się przywoływać. Była po prostu sobą, w swoim domu, ze swoim mężczyzną.
Którego nagła wizyta nie była jedyną niespodzianką tego wieczoru. Na jego słowa odwróciła się gwałtownie na fortepianowym stołku, patrząc na Samaela z zaskoczeniem. Szybko ustępującym jakiejś dzikiej radości, z pewnością widocznej w jej oczach, nagle roziskrzonych w prymitywnym szczęściu. – Dlaczego? – spytała w pierwszym odruchu, nie mogąc powstrzymać zwycięskiego uśmieszku pojawiającego na jej ustach. Powinna zasmucić się jego losem, ale nie myślała teraz o honorze rodziny i obowiązkach dziedzica. Liczyła się tylko wizja Judith, przypadkowo spadającej z jakiegoś obrzydliwego hipogryfa i ginącej pod jego kopytami. Lai musiała przygryźć pełne usta, by nie wybuchnąć cichym, perlistym śmiechem satysfakcji. Powoli wstała z siedziska, podchodząc do Samaela i odbierając od niego kieliszek wina. Czy naprawdę przed kwadransem chciała płakać nad swoim tragicznym życiem? Niedorzeczne.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Projekty wspólnego, szczęśliwego życia – i bycia – razem aż po grób musiały w pewnym momencie stać się zaledwie mrzonkami, marzeniami, ulotnymi snami, z których budził się, szczerze żałując, że otworzył powieki. Nie mógł udawać przed matką, przed sobą, że kiedykolwiek zostanie im dane stworzenie prawdziwej rodziny. Połączonej więzami innymi od kombinacji genetycznych, innymi od niemalże identycznej krwi krążącej w ich żyłach. Spoiwem nie tak trwałym i mającym znaczenie czysto symboliczne, jednakowoż pożądanym przez Avery’ego niemal równie mocno, jak sama Laidan. Nie miał pojęcia, dlaczego wywoływała w nim takie odczucia. Rozbuchane i intensywne, nieustannie przesycone pragnieniem. Fizycznym, psychicznym; chciał mieć ją na wyłączność, wznosząc na wyżyny męską zaborczość, nakazującą mu izolować ją od jakichkolwiek samczych spojrzeń. Osłaniałby Lai przed nimi własnym ciałem, lecz owa zazdrość byłaby przecież zdecydowanie nie na miejscu. Przynajmniej w konfiguracji uczuciowo-rodzinnej, w jakiej się znajdowali w oczach społeczeństwa, nieświadomego kompletnie, jak konkretną formę przybierają ich rzekomo platoniczne czułostki. Chronione przed ludzkim wzrokiem i oplecione siateczką tajemnicy, która okrywała ich związek równie szczelnie i dokładnie, jak peleryna-niewidka. Samaelowi jednak owe sekrety zaczęły dokuczać, przeszkadzając w wyraźnym zaznaczeniu, iż Laidan należy do niego. Przestały mu wystarczać matczyne względy (okazywane niemal na każdym kroku) i diabelnie pragnął zerwania miłosiernie spuszczonej zasłony moralności, demonstrując ich uczucie w pełnej krasie. W głowie dalej kołatały mu się niespokojne myśli o wspólnym pożyciu, o wychowywaniu Julienne, o nieskrępowanym obyczajowością zaspokojeniem ich potrzeby bycia razem. W każdym aspekcie: od otaczania ramieniem (i opieką) wśród tłumów czarodziejskich miernot, po dzielenie m a ł ż e ń s k i e g o łoża, co jednak wbrew pozorom majaczyło w tle pragnień Avery’ego. [Ich[/i] pragnień; liczba mnoga podkreślała wręcz przewrażliwienie Samaela na punkcie matki. Wraz z obsesją znajdowała się w nim także i doza tkliwości, przeznaczona wyłącznie dla niej. Złoty wyjątek od kierującego nim egocentryzmu – Laidan dostałaby od niego wszystko, czegokolwiek by zażądała, obojętnie jakim wyrzeczeniem byłoby to dla mężczyzny. Który miał tylko jeden priorytet, stojący przed nim w wyjątkowo niewinnej kompozycji. Domowej, przypominającej dawne czasy. jednakowoż nadal rzucającej go na kolana. Niedbale upięte włosy kusząco eksponujące szyję. Pełne wargi, którym brakowało kolorytu, proszące się o naznaczenie je szkarłatem. Niebieska sukienka subtelnie (a nawet: m i m o c h o d e m) podkreślająca zarys piersi. Laidan w całej swej krasie, zawsze piękna, zawsze świeża, zawsze młoda nie mogła nie pobudzać jego serca do szybszego bicia. Stymulowanego już zapachem jej perfum, wspomnieniem muśnięcia dłoni, słodką wonią wina rozchodzącą się po pokoju. Prawie narkotyzującą, zupełnie jak błękitny materiał sukienki idealnie oblekający ciało Lai, który Avery jednak wolałby widzieć skłębiony, leżący u ich stóp. Uczczenie ich kolejnego, wspólnego triumfu, jaki święcili winem (i krwią?) miało zachować wszakże – przynajmniej - pozory przyzwoitości, więc Samael zanurzał wargi w kieliszku z nadzieją odpędzenia wysłanników Erosa, którzy najwyraźniej upodobali sobie wodzenie go na pokuszenie.
- Jest tylko jedna kobieta, którą mógłbym nazywać swą żoną – odparł, nie tyle kryjąc prawdziwy powód zerwania zaręczyn (umowy), ile komplementując i tak przesyconą jego pochlebstwami matkę. Jego względy ją cieszyły, więc Avery starał się zaspokajać megalomanię (miłość własną niezawodnie odziedziczył po niej) matki również słowami. Okraszonymi pieszczotliwym położeniem dłoni na jej biodrze i szarmanckim uśmiechem, z jakim wyjawiał drugą przyczynę rozpadu niby-związku.
-Nie mogłaby dać mi potomstwa – wyjaśnił, ponownie upijając łyk wina z kielicha. Wpatrując się w Lai z oczami błyszczącymi radością. W połączeniu z prowokacją? Niemym wyzwaniem? Powodowanym pożądaniem, miłością, czy może alkoholem, którego znaczną ilość wypił jeszcze przed wizytą do matki – na odwagę?
- Jest tylko jedna kobieta, którą mógłbym nazywać swą żoną – odparł, nie tyle kryjąc prawdziwy powód zerwania zaręczyn (umowy), ile komplementując i tak przesyconą jego pochlebstwami matkę. Jego względy ją cieszyły, więc Avery starał się zaspokajać megalomanię (miłość własną niezawodnie odziedziczył po niej) matki również słowami. Okraszonymi pieszczotliwym położeniem dłoni na jej biodrze i szarmanckim uśmiechem, z jakim wyjawiał drugą przyczynę rozpadu niby-związku.
-Nie mogłaby dać mi potomstwa – wyjaśnił, ponownie upijając łyk wina z kielicha. Wpatrując się w Lai z oczami błyszczącymi radością. W połączeniu z prowokacją? Niemym wyzwaniem? Powodowanym pożądaniem, miłością, czy może alkoholem, którego znaczną ilość wypił jeszcze przed wizytą do matki – na odwagę?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Radosna nowina, jaką dzielił się z nią Samael, pod warstewką błyszczącego szczęściem brokatu kryła wiele niedogodności, brudzących perfekcyjne płótno przedstawiające obraz idealnej rodziny. Najstarszy syn Averych - stuprocentowo prawdziwe określenie - zbliżał się nieuchronnie do trzydziestych urodzin i chociaż w przypadku mężczyzn wiek nie grał tak istotnej roli, jak czynił to w przypadku starych panien, to i tak działał na jego niekorzyść. Przez dłuższy czas mógł pozostawać pod ochronnym kloszem żałoby po tak tragicznie zmarłej Cecile a okres spokoju, odsyłający ślubne plany na bliżej niesprecyzowaną przyszłość, został dodatkowo przedłużony ze względu na chorobę malutkiej Julienne. Nikt nie domagał się ustalenia daty ponownego ożenku, nikt nie podsyłał nadobnych kandydatek, sprawiając, że i Laidan uwierzyła w tą piękną bańkę mydlaną, w jakiej od kilku lat żyła, posiadając Samaela na wyłączność. Oczywiście musiała pożyczać go pracy, wymagającym pacjentom szlacheckim przyjaciołom oraz całemu temu młodzieńczemu towarzystwu, ale nawet jeśli było jej to niemiłe - każda dłuższa rozłąka z synem sprawiała jej niemal fizyczne katusze – to krótkotrwałe. Wiedziała, że to wyłącznie ona gości w jego sercu, umyśle i erotycznych pragnieniach, że jest j e d y n ą. Jak każda kobieta potrzebowała takiej pewności, wzbogaconej tylko megalomańską naleciałością. Musiała być wyjątkowa, pożądana i opiewana; nie zniosłaby jakiejkolwiek, nawet wyimaginowanej konkurencji. Na jaką jednak była przecież z góry skazana: honor rodu, ochrona jego czystości oraz dobrego nazwiska były dla Laidan ważniejsze od egoistycznych przesłanek. Musiała oddać syna innej, musiała patrzeć, jak ukochany mężczyzna prowadzi do ołtarza młodą dziewczynę, jak przysięga jej wierność, nakłada obrączkę i jak całuje jej chętne usta. Ślub Samaela i Cecile nie był traumą: był tymczasowym rozwiązaniem kryzysowej sytuacji, środkiem do szczęśliwego celu, udanym fortelem, gwarantującym im kilka lat szczęścia. Niestety tym razem nie mogło być podobnie. Czas przeciekał im między palcami, popychając Samaela na stałe w ramiona innej kobiety, mającej już do końca swych dni szczycić się mianem jego żony i matki jego dzieci. Twarde wychowanie w niemal męczeńskim poświęceniu dla wyższego dobra Averych nie pozwalały Laidan na sprzeciw. Musiała przyjąć to przeznaczenie z pokorą i uśmiechem, nawet jeśli wewnętrznie rozpadała się na kawałki przy każdym spotkaniu z Judith.
Należącą już do przeszłości. Radość, jaka opanowała Lai, widoczna była nie tylko w roziskrzonych oczach, ale i w każdym centymetrze skóry, rozluźnionej, wręcz magicznie rozświetlonej w naiwnym szczęściu. Nie chciała zdrapywać pozłotki tej informacji, nie chciała snuć planów co dalej, która panna będzie tą kolejną, tą, która odbierze Samaela na dobre. Skupienie na przeklętym fatum doprowadziłoby Avery do rozpaczy, trzymała się więc kurczowo tej niteczki nadziei, ślepa na dalszą perspektywę. Liczyło się tu i teraz, kiedy słodkie wino rozpływało się w jej ustach i kiedy miała swojego ukochanego mężczyznę tuż obok, nieodgrodzonego od niej ani spojrzeniami postronnych ani konwenansami. Należeli tylko do siebie, niezależnie od chaosu, jaki czyhał na nich poza murami posiadłości, w świecie, który podobny zawoalowany komplement przyjąłby zupełnie inaczej, niż robiła to Laidan. Jej uśmiech przybrał na tajemniczości a oczy zalśniły w dziwnym wzruszeniu, szybko jednak przykrytym cichym, perlistym śmiechem. Zacisnęła dłonie mocniej na kieliszku, jakby nie chcąc pozwolić im na swobodne dotykanie ciała Samaela, przyciągającego ją do siebie silniej z każdym dniem ich wspólnego życia. Całego życia.
- Cieszę się twoim szczęściem – skomentowała tylko podsumowanie relacji o zerwaniu zaręczyn wręcz mruczącym z zadowolenia tonem, upijając kolejny i kolejny łyk. Celebrujący i znieczulający jednocześnie, bowiem słowa o potomstwie zakłuły boleśnie we wrażliwy punkt jej psychiki. Ona sama przecież nie dała mu syna, ba, nie dała mu nawet zdrowego potomstwa. Ta świadomość stanowiła jeden z najgorszych, rzeczywistych koszmarów. Na sekundę przymknęła oczy, nie chcąc, by zobaczył w nich błysk smutku; na szczęście przelotny dotyk jego dłoni na jej biodrze znów przywołał ją do chwili obecnej. Szczęśliwej. Spokojnej, nawet pomimo wyczuwalnego napięcia między ich ciałami. Skróciła dzielący ich dystans, palcami wolnej dłoni przesuwając powoli po przodzie jego eleganckiej szaty, jakby opiekuńczym gestem próbowała ją wygładzić. Lub poczuć gorąco perfekcyjnie wyrzeźbionego ciała, ukrytego pod ciężkim materiałem. – Masz zamiar rozglądać się za kolejną kandydatką? - zagadnęła z dobrze odgrywaną nonszalancją, dopijając do końca kieliszek wina, rozgrzewającego jej ciało na równi z bliskością Samaela. Należącego w tej słodkiej chwili tylko do niej.
Należącą już do przeszłości. Radość, jaka opanowała Lai, widoczna była nie tylko w roziskrzonych oczach, ale i w każdym centymetrze skóry, rozluźnionej, wręcz magicznie rozświetlonej w naiwnym szczęściu. Nie chciała zdrapywać pozłotki tej informacji, nie chciała snuć planów co dalej, która panna będzie tą kolejną, tą, która odbierze Samaela na dobre. Skupienie na przeklętym fatum doprowadziłoby Avery do rozpaczy, trzymała się więc kurczowo tej niteczki nadziei, ślepa na dalszą perspektywę. Liczyło się tu i teraz, kiedy słodkie wino rozpływało się w jej ustach i kiedy miała swojego ukochanego mężczyznę tuż obok, nieodgrodzonego od niej ani spojrzeniami postronnych ani konwenansami. Należeli tylko do siebie, niezależnie od chaosu, jaki czyhał na nich poza murami posiadłości, w świecie, który podobny zawoalowany komplement przyjąłby zupełnie inaczej, niż robiła to Laidan. Jej uśmiech przybrał na tajemniczości a oczy zalśniły w dziwnym wzruszeniu, szybko jednak przykrytym cichym, perlistym śmiechem. Zacisnęła dłonie mocniej na kieliszku, jakby nie chcąc pozwolić im na swobodne dotykanie ciała Samaela, przyciągającego ją do siebie silniej z każdym dniem ich wspólnego życia. Całego życia.
- Cieszę się twoim szczęściem – skomentowała tylko podsumowanie relacji o zerwaniu zaręczyn wręcz mruczącym z zadowolenia tonem, upijając kolejny i kolejny łyk. Celebrujący i znieczulający jednocześnie, bowiem słowa o potomstwie zakłuły boleśnie we wrażliwy punkt jej psychiki. Ona sama przecież nie dała mu syna, ba, nie dała mu nawet zdrowego potomstwa. Ta świadomość stanowiła jeden z najgorszych, rzeczywistych koszmarów. Na sekundę przymknęła oczy, nie chcąc, by zobaczył w nich błysk smutku; na szczęście przelotny dotyk jego dłoni na jej biodrze znów przywołał ją do chwili obecnej. Szczęśliwej. Spokojnej, nawet pomimo wyczuwalnego napięcia między ich ciałami. Skróciła dzielący ich dystans, palcami wolnej dłoni przesuwając powoli po przodzie jego eleganckiej szaty, jakby opiekuńczym gestem próbowała ją wygładzić. Lub poczuć gorąco perfekcyjnie wyrzeźbionego ciała, ukrytego pod ciężkim materiałem. – Masz zamiar rozglądać się za kolejną kandydatką? - zagadnęła z dobrze odgrywaną nonszalancją, dopijając do końca kieliszek wina, rozgrzewającego jej ciało na równi z bliskością Samaela. Należącego w tej słodkiej chwili tylko do niej.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/ok, możesz mnie zlynchować xd
Zupełnie niewłaściwie czynił, przejmując się przyszłością, podczas gdy jego pierwotnym celem miało być celebrowanie teraźniejszości. Nieskalanej fantomową obecnością kogoś obcego, kogoś, kto nie pasował do ich rodziny, kogoś, kto był elementem niepasującym, lecz niestety również – niezbędnym. Avery miał tego pełną świadomość, doskonale rozumiał owe sztywne zasady, co jednak nie przeszkadzało mu w cichym buncie przeciw niesprawiedliwości i krzywdzących go doktryn. Chwilowa wolność wręcz go uskrzydlała – i zupełnie nie dziwił się matce, która wprawdzie kryła swą radość, ale cieszyła się z zerwania zaręczyn – był gotów postawić zakład o swą duszę – nawet bardziej niż on. Powinien zatem bezzwłocznie wynagrodzić Laidan każdy dzień, każdą minutę, każdą sekundę, którą spędził w separacji od niej i zamiast poświęcać jej swą uwagę, obdarzał ją niezasługującą na to Judith. Wzdragał się z obrzydzenia na samo wspomnienie jakże romantycznych chwil ich słodkiego narzeczeństwa, gdy spełniał po kolei wymogi stawiane przed idealnym przyszłym małżonkiem. Zaniedbując matkę, choć tylko ona mogła rościć sobie prawa do niego: jego przywiązania, jego miłości oraz jego ciała.
Chwilowo to wszystko odlatywało w niepamięć i mógł znowu poczynać sobie niemalże beztrosko i wielbić Laidan przy wyimaginowanym biciu weselnych dzwonów. Zwiastujących i c h połączenie, ich uświęcony związek, ich szczęście. Które przecież im się należało. Oboje wycierpieli wiele z powodu rygorystycznego prawa i tak zaciekłego chronienia krwi przez ród, że finalne „żyli długo i szczęśliwie” wydawałoby się właściwym ukoronowaniem ich historii. Zwieńczonej jednak diademem cierniowym, przydającym im jeszcze więcej bólu. Paskudna nieuchronność oraz o b o w i ą z e k, któremu musieli się podporządkować i się z nim pogodzić. Jednak… czy aby na pewno? Istniało przecież mnóstwo możliwości, miliony opcji, jakie pozwoliłyby im wieść spokojne życie razem. Choćby i pozbycie się Reagana, co zagwarantowałoby Samaelowi formalne przejęcie opieki nad owdowiałą matką. Oraz praktyczne sprawowanie nad nią pieczy i dozór, by nikt nie położył swej brudnej łapy na rodzinnym majątku. I co gorsza, na niej. Obraz rozkoszny, jednakowoż Avery nie był (jeszcze) zepsuty do cna, by poważyć się na ojcobójstwo. Wino nie dość szumiało mu w głowie, żeby śmiało zadeklarował swe zamiary i powziął wszelkie środki, aby zmienić je w czyn. Równie dobrze, mogli przecież po prostu zniknąć. Rozpłynąć się w angielskiej mgle i nigdy nie powrócić. Słuch łatwo by zaginął, a oni pozostaliby nieuchwytni w swej samotności, nareszcie będąc tylko dla siebie. Prawdziwie. On nie musiałby dzielić się Lai ze swym ojcem, z fircykowatym asystentem, z ordynarnymi, podstarzałymi szlachcicami, których wzrok zdawał się ją rozbierać i z plebejskimi miłośnikami jej sztuki, a i ona miałaby go na wyłączność. Samael zaś gotów był się wyrzec korzystania z ciał innych kobiet, byle tylko dostać ją całą.
Fantazje rozbuchały się jeszcze bardziej po kolejnym łyku wina; alkohol krążył w żyłach i ledwie zarejestrował, jak otwierał trzecią (czwartą?) butelkę, rozlewając trunek do wysokich kieliszków. I nie potrafił już sobie nie wyobrażać cudownych perspektyw, jakie roztaczały się wręcz cukierkową wizją przed jego oczami. Pola elizejskie jeszcze za życia, miał to przecież na wyciągnięcie ręki… Którą hamował zupełnie niezrozumiale, zupełnie niepotrzebnie, wszakże… tego właśnie chciał?
-Naszymszczęściem – poprawił ją cicho, przygarniając bliżej siebie, intuicyjnie wyczuwając chwilową zmianę jej nastroju. Delikatnie musnął ustami czoło Lai z czułością przeznaczoną tylko dla niej, kiedy niemalże matczynym gestem poprawiała krzywo układający się materiał szaty, nie chcąc kończyć tej sielanki. Która mogłaby, powinna trwać już wiecznie. Koszmar ożenku jednakowoż powracał, choć troskliwe zabiegi Lai skutecznie odwracały uwagę Avery’ego. Miotaną od perspektywy przykrej rozmowy z seniorem rodu i groźbą wydziedziczenia aż do gładkiej skóry matki, jej złotych loków i drobnych dłoni, które ujął, jakby pragnął zapewnić ją o swej wierności. A także szczerości; bezwzględnej, gdy z trudem przeciskał przez gardło palące słowa.
-Nie mam zamiaru. Ale nie mam wyboru – powiedział, z drżącą rozpaczą w głosie – zrobię to wkrótce. Dziewczyna nazywa się Eilis Sykes – wyrzucił z siebie, krzywiąc się, jakby każda myśl o oświadczynach wywoływała w nim mdłości – cholera – zaklął nagle, ciskając pusty już kieliszek na podłogę. Naczynie rozbiło się w drobny mak, a Samael zacisnął pięści z bezsilnej złości –wyjedźmy – szepnął rozgorączkowanym tonem, owiewając szyję Lai ciepłym oddechem. Oczekując pełnej radości aprobaty szaleńczej propozycji… albo racjonalnego otrzeźwienia.
Zupełnie niewłaściwie czynił, przejmując się przyszłością, podczas gdy jego pierwotnym celem miało być celebrowanie teraźniejszości. Nieskalanej fantomową obecnością kogoś obcego, kogoś, kto nie pasował do ich rodziny, kogoś, kto był elementem niepasującym, lecz niestety również – niezbędnym. Avery miał tego pełną świadomość, doskonale rozumiał owe sztywne zasady, co jednak nie przeszkadzało mu w cichym buncie przeciw niesprawiedliwości i krzywdzących go doktryn. Chwilowa wolność wręcz go uskrzydlała – i zupełnie nie dziwił się matce, która wprawdzie kryła swą radość, ale cieszyła się z zerwania zaręczyn – był gotów postawić zakład o swą duszę – nawet bardziej niż on. Powinien zatem bezzwłocznie wynagrodzić Laidan każdy dzień, każdą minutę, każdą sekundę, którą spędził w separacji od niej i zamiast poświęcać jej swą uwagę, obdarzał ją niezasługującą na to Judith. Wzdragał się z obrzydzenia na samo wspomnienie jakże romantycznych chwil ich słodkiego narzeczeństwa, gdy spełniał po kolei wymogi stawiane przed idealnym przyszłym małżonkiem. Zaniedbując matkę, choć tylko ona mogła rościć sobie prawa do niego: jego przywiązania, jego miłości oraz jego ciała.
Chwilowo to wszystko odlatywało w niepamięć i mógł znowu poczynać sobie niemalże beztrosko i wielbić Laidan przy wyimaginowanym biciu weselnych dzwonów. Zwiastujących i c h połączenie, ich uświęcony związek, ich szczęście. Które przecież im się należało. Oboje wycierpieli wiele z powodu rygorystycznego prawa i tak zaciekłego chronienia krwi przez ród, że finalne „żyli długo i szczęśliwie” wydawałoby się właściwym ukoronowaniem ich historii. Zwieńczonej jednak diademem cierniowym, przydającym im jeszcze więcej bólu. Paskudna nieuchronność oraz o b o w i ą z e k, któremu musieli się podporządkować i się z nim pogodzić. Jednak… czy aby na pewno? Istniało przecież mnóstwo możliwości, miliony opcji, jakie pozwoliłyby im wieść spokojne życie razem. Choćby i pozbycie się Reagana, co zagwarantowałoby Samaelowi formalne przejęcie opieki nad owdowiałą matką. Oraz praktyczne sprawowanie nad nią pieczy i dozór, by nikt nie położył swej brudnej łapy na rodzinnym majątku. I co gorsza, na niej. Obraz rozkoszny, jednakowoż Avery nie był (jeszcze) zepsuty do cna, by poważyć się na ojcobójstwo. Wino nie dość szumiało mu w głowie, żeby śmiało zadeklarował swe zamiary i powziął wszelkie środki, aby zmienić je w czyn. Równie dobrze, mogli przecież po prostu zniknąć. Rozpłynąć się w angielskiej mgle i nigdy nie powrócić. Słuch łatwo by zaginął, a oni pozostaliby nieuchwytni w swej samotności, nareszcie będąc tylko dla siebie. Prawdziwie. On nie musiałby dzielić się Lai ze swym ojcem, z fircykowatym asystentem, z ordynarnymi, podstarzałymi szlachcicami, których wzrok zdawał się ją rozbierać i z plebejskimi miłośnikami jej sztuki, a i ona miałaby go na wyłączność. Samael zaś gotów był się wyrzec korzystania z ciał innych kobiet, byle tylko dostać ją całą.
Fantazje rozbuchały się jeszcze bardziej po kolejnym łyku wina; alkohol krążył w żyłach i ledwie zarejestrował, jak otwierał trzecią (czwartą?) butelkę, rozlewając trunek do wysokich kieliszków. I nie potrafił już sobie nie wyobrażać cudownych perspektyw, jakie roztaczały się wręcz cukierkową wizją przed jego oczami. Pola elizejskie jeszcze za życia, miał to przecież na wyciągnięcie ręki… Którą hamował zupełnie niezrozumiale, zupełnie niepotrzebnie, wszakże… tego właśnie chciał?
-Naszymszczęściem – poprawił ją cicho, przygarniając bliżej siebie, intuicyjnie wyczuwając chwilową zmianę jej nastroju. Delikatnie musnął ustami czoło Lai z czułością przeznaczoną tylko dla niej, kiedy niemalże matczynym gestem poprawiała krzywo układający się materiał szaty, nie chcąc kończyć tej sielanki. Która mogłaby, powinna trwać już wiecznie. Koszmar ożenku jednakowoż powracał, choć troskliwe zabiegi Lai skutecznie odwracały uwagę Avery’ego. Miotaną od perspektywy przykrej rozmowy z seniorem rodu i groźbą wydziedziczenia aż do gładkiej skóry matki, jej złotych loków i drobnych dłoni, które ujął, jakby pragnął zapewnić ją o swej wierności. A także szczerości; bezwzględnej, gdy z trudem przeciskał przez gardło palące słowa.
-Nie mam zamiaru. Ale nie mam wyboru – powiedział, z drżącą rozpaczą w głosie – zrobię to wkrótce. Dziewczyna nazywa się Eilis Sykes – wyrzucił z siebie, krzywiąc się, jakby każda myśl o oświadczynach wywoływała w nim mdłości – cholera – zaklął nagle, ciskając pusty już kieliszek na podłogę. Naczynie rozbiło się w drobny mak, a Samael zacisnął pięści z bezsilnej złości –wyjedźmy – szepnął rozgorączkowanym tonem, owiewając szyję Lai ciepłym oddechem. Oczekując pełnej radości aprobaty szaleńczej propozycji… albo racjonalnego otrzeźwienia.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wrodzona zaborczość Averych, rozporządzających ludźmi niczym majątkiem - luksusowym, jeśli interesujące persony należały do rodziny oraz niewartym uwagi, jeśli pochodzili z plugawego rodu - rozkwitała u Laidan od lat najmłodszych. Wcale nie polegało to na kopaniu domowych skrzatów czy rzucaniu obrzydliwych zaklęć w kierunku równie obrzydliwych szlam: była wychowywana na damę a artystyczna dusza nie pozwalała jej na zajmowanie swej przepełnionej pięknem głowy czymś tak nieistotnym. Ignorowała więc każdego poniżej jej wygórowanego poziomu: pozostawali nieliczni, warci uwagi, ciekawi, zabawni bądź po prostu poprzedni. Na tej krótkiej liście osób zaawansowanych towarzysko, których lady Avery nie pomijała, nigdy nie znajdowało się miejsce dla absolutnego wroga. Laidan lubiła myśleć, że wzbudza niesamowity szacunek i lęk wśród ewentualnych konkurentów, że wspięła się tak wysoko na drabinie pokrętnej władzy, że nikt nie mógł jej zagrozić. Ten słodki triumf przyszedł jednak z czasem; wcześniej musiała udowadniać swoją wartość i gdyby nie męska marionetka ukochanego męża, na pewno nie udałoby się jej osiągnąć sukcesu. Paradoksalnie wiele zawdzięczała Reaganowi, jedynemu, kto w pewien sposób, zaledwie muskając definicję wroga, jednak na to miano zasługiwał. Długo pozostawał jedyną znienawidzoną osobą na nieboskłonie sielankowego życia lady Avery...dopóki na horyzoncie nie pojawiły się nagle wiotkie, smukłe i rozromantycznione panny, łase na wstąpienie do najlepszego rodu. Pragnące wkupić się w łaski rodziny i - co wzbudzało największą złość Lai - chcące zabrać jej mężczyznę.
Niechęć do wyfiokowanych przedstawicielek płci (tylko z nazwy) pięknej osiągnęła apogeum w ciągu ostatnich trzech lat. Wcześniej Samael należał do niej; nawet pierwsze małżeństwo wydawało się wtedy słodką farsą a nie zagrożeniem; poza tym zagwarantowało im spokój na długi czas. Kończący się boleśnie z kolejnymi narzeczeństwami Averyego, które Laidan musiała zaakceptować. Ukrywając swój ból. Nie była przecież słaba, o nie. Te wszystkie mimozy o chłopięcych sylwetkach i płaczliwym spojrzeniu mogły mdleć w ramionach, potykać się i wspierać wdzięcznie o męskie ramię, ale to zachowanie nigdy nie łączyło się z Lai. Kobiecą, nie dziewczęcą, władczą, nie bierną. Owszem, przeżeraną niepokojem, jednakże niepokojem ukrytym, spychanym gdzieś dalej. Teraz miała przy sobie Samaela, czuła na czole jego wilgotne usta, wiedziała, że jest jedyna. Upewniało ją w tym rozczulenie, słodkie wino, krążące już z coraz większą wibracją w żyłach i ten absolutny spokój ukochanego dworku. Czas się zatrzymał, korytarze opustoszały, muzyka ucichła i Laidan już uniosła głowę, by móc rozsmakować się w tym ich szczęściu, gdy głos bruneta zadrżał, wydobywając zza satynowej zasłony najgorsze wiadomości. Oczywiste, pewne, personalne - kim była ta wywłoka z nieszlacheckiego rodu? - trafiające prosto w najczulszy punkt. Drgnęła z nagłego ukłucia bólu, łaskawie pokrywającego się w czasie z brzękiem roztrzaskiwanego szkła. Miała nadzieję, że Sam nie zauważył gwałtownej zmiany jej nastroju, rozerwanego teraz między szczęściem a tragicznym przeznaczeniem.
- Wyjedźmy...- - powtórzyła z jakimś trudnym do zidentyfikowania smutkiem, kiedy mężczyzna znów się nad nią pochylił, wywołując dreszcze swoją gorącą, kradzioną bliskością. - Zgubimy się w rzymskich uliczkach. Albo petersburskich. Wiedeńskich. Nieważne, będziemy tylko zwiedzać i kochać się kiedy tylko zapragniemy - kontynuowała bez kpiny, bez prowokacji, raczej z jakąś głupią, nostalgiczną nadzieją za przyszłością, pozostającą poza ich zasięgiem. Odwróciła wzrok, przenosząc go z twarzy Samaela na szkło, barwiące dywan krwistą czerwienią wina. Złote loki na nowo zakryły twarz Laidan, wymykając się z prowizorycznego upięcia. - Mamy zobowiązania. Nie możemy uciec. Nie tak wychował nas ojciec- dodała ciszej, zagryzając wargi na wspomnienie Marcolfa, ciągle istotnego w nawet najbardziej abstrakcyjnym procesie rozumowania swoich dzieci.
Niechęć do wyfiokowanych przedstawicielek płci (tylko z nazwy) pięknej osiągnęła apogeum w ciągu ostatnich trzech lat. Wcześniej Samael należał do niej; nawet pierwsze małżeństwo wydawało się wtedy słodką farsą a nie zagrożeniem; poza tym zagwarantowało im spokój na długi czas. Kończący się boleśnie z kolejnymi narzeczeństwami Averyego, które Laidan musiała zaakceptować. Ukrywając swój ból. Nie była przecież słaba, o nie. Te wszystkie mimozy o chłopięcych sylwetkach i płaczliwym spojrzeniu mogły mdleć w ramionach, potykać się i wspierać wdzięcznie o męskie ramię, ale to zachowanie nigdy nie łączyło się z Lai. Kobiecą, nie dziewczęcą, władczą, nie bierną. Owszem, przeżeraną niepokojem, jednakże niepokojem ukrytym, spychanym gdzieś dalej. Teraz miała przy sobie Samaela, czuła na czole jego wilgotne usta, wiedziała, że jest jedyna. Upewniało ją w tym rozczulenie, słodkie wino, krążące już z coraz większą wibracją w żyłach i ten absolutny spokój ukochanego dworku. Czas się zatrzymał, korytarze opustoszały, muzyka ucichła i Laidan już uniosła głowę, by móc rozsmakować się w tym ich szczęściu, gdy głos bruneta zadrżał, wydobywając zza satynowej zasłony najgorsze wiadomości. Oczywiste, pewne, personalne - kim była ta wywłoka z nieszlacheckiego rodu? - trafiające prosto w najczulszy punkt. Drgnęła z nagłego ukłucia bólu, łaskawie pokrywającego się w czasie z brzękiem roztrzaskiwanego szkła. Miała nadzieję, że Sam nie zauważył gwałtownej zmiany jej nastroju, rozerwanego teraz między szczęściem a tragicznym przeznaczeniem.
- Wyjedźmy...- - powtórzyła z jakimś trudnym do zidentyfikowania smutkiem, kiedy mężczyzna znów się nad nią pochylił, wywołując dreszcze swoją gorącą, kradzioną bliskością. - Zgubimy się w rzymskich uliczkach. Albo petersburskich. Wiedeńskich. Nieważne, będziemy tylko zwiedzać i kochać się kiedy tylko zapragniemy - kontynuowała bez kpiny, bez prowokacji, raczej z jakąś głupią, nostalgiczną nadzieją za przyszłością, pozostającą poza ich zasięgiem. Odwróciła wzrok, przenosząc go z twarzy Samaela na szkło, barwiące dywan krwistą czerwienią wina. Złote loki na nowo zakryły twarz Laidan, wymykając się z prowizorycznego upięcia. - Mamy zobowiązania. Nie możemy uciec. Nie tak wychował nas ojciec- dodała ciszej, zagryzając wargi na wspomnienie Marcolfa, ciągle istotnego w nawet najbardziej abstrakcyjnym procesie rozumowania swoich dzieci.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeszcze chwilę wcześniej – marionetkowość ludzi wywoływała w Averym szczery zachwyt, niemalże dziecięcą radość, że robactwo nie widzi, jak możni pociągają za sznurki, wprawiając w ruch ich bezwładne ciała. Uszczęśliwiało go dyktowanie warunków, narzucanie zobowiązań, balansowanie na cieniutkiej nitce pomiędzy dyktaturą a łaskawym autorytetem. Podlegli mu ludzie byli w istocie jego dłużnikami, bo czyż nie wyręczał ich w trudnych decyzjach dnia codziennego i nie podtykał gotowych rozwiązań? Czyż nie kierował nimi od początku aż do samego końca? Do chwili, gdy przestawali być mu potrzebni i gdy nie wyrzucał ich zbędnych trucheł na śmietnik pełen podobnych im odpadków, gdy nie przestawali mu zawadzać i przeszkadzać wiedli stosunkowo – wygodny żywot.
Jeszcze chwilę wcześniej perspektywa ożenku nie wydawała mu się aż tak straszna; potrafił dostrzec stosunkowo nikłe (ale jednak) profity, teraz zaś rozpościerał się przed nim obraz niewoli i okrutnej separacji od Laidan. Wyobrażał sobie, jak Eilis zniknie z jego życia natychmiast po urodzeniu syna – nie będzie miał ochoty trzymać jej przy sobie, zwłaszcza, że po ciąży przytyje i zniechęci go do siebie jeszcze bardziej – i tylko ta wizja w połączeniu z pocieszeniem, jakie zamierzał odnajdywać w czułych ramionach matki utrzymywała go przy zdrowych zmysłach.
Wciąż jednak nieco przytępionych, kiedy nie potrafił oderwać myśli od ucieczki. Od rozkoszy brutalnie wyrwanej arystokratycznemu światu, gdzie nie byłby związany niczym. O miejscu, gdzie odnaleźliby schronienie przed paskudną burzą, wywołaną zachciankami stetryczałego staruszka, przed którym trząsł się cały ród, jakże silnych i sprawnych mężów. O miejscu, gdzie byliby wszystkim, o miejscu, gdzie czas zatrzymałby dla nich swój bieg i pozwolił żyć s p o k o j n i e. Z roztargnieniem pogłaskał jej ramię, opuszczając nieznacznie ramiączko błękitnej sukni, jakby tylko i wyłącznie bliski kontakt z jej gorącą skórą, drżącą pod jego delikatnym dotykiem gwarantowała mu jeż stabilność. Ponieważ rzeczywiście był coraz bardziej rozchwiany, coraz bardziej zapamiętały w swym szaleństwie, wydzierającym z Samaela kolejne ciche przekleństwa i bluzgi, jakie dotąd jeszcze nigdy nie wydostały się z jego ust. I na pewno nie powinna ich słyszeć jego matka, jego kobieta, lecz Avery był stanowczo zbyt rozochocony (pijany?), by zwracać na to uwagę. Diabelnie pewny, że Laidan podziela jego emocjonalną rozpacz, że również klęła na wszystkie zapomniane bóstwa, gdy do niej dotarło, że od ślubu z niechcianym adoratorem nie ma odwrotu. Mógł już tylko coraz silniej i bardziej desperacko przyciągać ją do siebie, jakby w obawie, iż straci ją zaraz, za moment, za chwilę i że gdy tylko mrugnie okiem, już jej przy nim nie będzie. Mógł tylko zdławionym głosem rzucić reparo na okruchy szkła u ich stóp, które natychmiast scaliły się w kryształowy kieliszek, od razu napełniony przezeń winien. Kolejny toast wznoszony za nich. Za to, żeby trwali, za to, żeby nic ich nie rozdzieliło. Ani Reagan, ani przyszła żona Avery’ego. Co nie zabije, to wzmocni?
-Paryż. Sewilla. Wilno. Lwów. Zabiorę cię, dokąd tylko zechcesz – szeptał, przyciskając jej dłonie do swojej piersi, aby potem unieść je do ust i musnąć wargami – możemy zamieszkać w Alpach. Będzie jak wcześniej – rzekł cicho, z napięciem wpatrując się w każde drgnięcie mięśni jej twarzy, badając każdą reakcję. I usiłując za wszelką cenę dopiąć swego. Nawet pomimo rozsądnych słów Laidan nadal był przekonany do ucieczki. Do nich, bo wiedział, że w końcu mogliby cieszyć się sobą w pełni.
-Też tego chcesz – rzekł po chwili, dobitnym tonem, ignorując kompletnie jej wcześniejszą uwagę i pozwalając, by wspomnienie Marcolfa spłynęło głoskami w wibrujący niebyt. I nie wadziło w imaginacji życia, jakie wiedliby odtąd tylko we trójkę. Lai, on i najwspanialszy dowód ich miłości.
Jeszcze chwilę wcześniej perspektywa ożenku nie wydawała mu się aż tak straszna; potrafił dostrzec stosunkowo nikłe (ale jednak) profity, teraz zaś rozpościerał się przed nim obraz niewoli i okrutnej separacji od Laidan. Wyobrażał sobie, jak Eilis zniknie z jego życia natychmiast po urodzeniu syna – nie będzie miał ochoty trzymać jej przy sobie, zwłaszcza, że po ciąży przytyje i zniechęci go do siebie jeszcze bardziej – i tylko ta wizja w połączeniu z pocieszeniem, jakie zamierzał odnajdywać w czułych ramionach matki utrzymywała go przy zdrowych zmysłach.
Wciąż jednak nieco przytępionych, kiedy nie potrafił oderwać myśli od ucieczki. Od rozkoszy brutalnie wyrwanej arystokratycznemu światu, gdzie nie byłby związany niczym. O miejscu, gdzie odnaleźliby schronienie przed paskudną burzą, wywołaną zachciankami stetryczałego staruszka, przed którym trząsł się cały ród, jakże silnych i sprawnych mężów. O miejscu, gdzie byliby wszystkim, o miejscu, gdzie czas zatrzymałby dla nich swój bieg i pozwolił żyć s p o k o j n i e. Z roztargnieniem pogłaskał jej ramię, opuszczając nieznacznie ramiączko błękitnej sukni, jakby tylko i wyłącznie bliski kontakt z jej gorącą skórą, drżącą pod jego delikatnym dotykiem gwarantowała mu jeż stabilność. Ponieważ rzeczywiście był coraz bardziej rozchwiany, coraz bardziej zapamiętały w swym szaleństwie, wydzierającym z Samaela kolejne ciche przekleństwa i bluzgi, jakie dotąd jeszcze nigdy nie wydostały się z jego ust. I na pewno nie powinna ich słyszeć jego matka, jego kobieta, lecz Avery był stanowczo zbyt rozochocony (pijany?), by zwracać na to uwagę. Diabelnie pewny, że Laidan podziela jego emocjonalną rozpacz, że również klęła na wszystkie zapomniane bóstwa, gdy do niej dotarło, że od ślubu z niechcianym adoratorem nie ma odwrotu. Mógł już tylko coraz silniej i bardziej desperacko przyciągać ją do siebie, jakby w obawie, iż straci ją zaraz, za moment, za chwilę i że gdy tylko mrugnie okiem, już jej przy nim nie będzie. Mógł tylko zdławionym głosem rzucić reparo na okruchy szkła u ich stóp, które natychmiast scaliły się w kryształowy kieliszek, od razu napełniony przezeń winien. Kolejny toast wznoszony za nich. Za to, żeby trwali, za to, żeby nic ich nie rozdzieliło. Ani Reagan, ani przyszła żona Avery’ego. Co nie zabije, to wzmocni?
-Paryż. Sewilla. Wilno. Lwów. Zabiorę cię, dokąd tylko zechcesz – szeptał, przyciskając jej dłonie do swojej piersi, aby potem unieść je do ust i musnąć wargami – możemy zamieszkać w Alpach. Będzie jak wcześniej – rzekł cicho, z napięciem wpatrując się w każde drgnięcie mięśni jej twarzy, badając każdą reakcję. I usiłując za wszelką cenę dopiąć swego. Nawet pomimo rozsądnych słów Laidan nadal był przekonany do ucieczki. Do nich, bo wiedział, że w końcu mogliby cieszyć się sobą w pełni.
-Też tego chcesz – rzekł po chwili, dobitnym tonem, ignorując kompletnie jej wcześniejszą uwagę i pozwalając, by wspomnienie Marcolfa spłynęło głoskami w wibrujący niebyt. I nie wadziło w imaginacji życia, jakie wiedliby odtąd tylko we trójkę. Lai, on i najwspanialszy dowód ich miłości.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Każda wypowiedziana nazwa miasta, wbijała się ostrymi zgłoskami w wyobrażenia Laidan, tak namacalne, że bliskie rzeczywistym urojeniom w stanie delirium. Czyżby już osiągnęła alkoholowe dno? Czyżby to właśnie w tym momencie kolejny łyk wina przelał czarę, pozwalając zatonąć świadomości w rozkosznych mrzonkach? Widziała przecież wyraźnie ich: razem spacerujących po wąskich, wybrukowanych ulicach, ucztujących w znanym tylko czarodziejom historycznych miejscach, cicho przemierzających kolejne korytarze najlepszych galerii na świecie, chowających w swych wnętrzach wyjątkowe eksponaty i dzieła...a później dokładnie, jak na mugolskiej fotograficznej kliszy, jej wizje przenosiły się do luksusowych hotelowych pokoi, gdzie zsuwała z siebie jedwabne suknie. By być bliżej Samaela, by czuć jego skórę na swojej, by absolutnie uciec od ograniczeń, zarówno tych narzucanych przez niedorzeczną moralność jak i tych dyktowanych srogimi naukami ojca. O odpowiedzialności za ród, za rodzinę, za nieskalane od wieków nazwisko. Za pamięć o nim, najlepszym seniorze Averych, którego jednak najwspanialsze tajemnice musiały pozostać w ukryciu. Nieodrzeczne; powinien przecież na zawsze zostać zapamiętany jako ten, który tchnął w szlachecką krew wyjątkowość, doprowadzając ją do krystalicznej czystości. Pulsującej w żyłach swojego dziedzica, teraz tak beztrosko (z pozoru) sprzeciwiającego się każdej złotej zasadzie, spisanej przed laty w grubych księgach.
Avery nigdy nie uciekali, Avery walczyli; budzili popłoch, rządzili srogo acz sprawiedliwie, kierując się zawsze wyższym dobrem rodu, często kosztem jednostkowego cierpienia jego przedstawicieli. Laidan instynktownie czuła, że tak po prostu musiało być, że jej ból i niemożność osiągnięcia absolutnego szczęścia była sprawiedliwą ceną za to, co udało się im osiągnąć. Przeżyła przecież wspaniałe chwile, mogąc pokochać prawdziwie i szczerze nie jednego a dwóch mężczyzn. Zaspokoić ich, uczynić ich życie szczęśliwym, obdarować ich dziećmi. Nie chciała teraz myśleć o tym, że w tym ostatnim aspekcie zawiodła Samaela; poczucie winy łaskawie zostało zatrzaśnięte gdzieś za płynną taflą wina, przelewającego się w kieliszkach i w jej żyłach, kiedy biernie pozwalała mu zmniejszać odległość. Ciepła dłoń na jej ramieniu, ciepło bijące od jego ciała, ciepłe słowa, pełne pasji i młodzieńczej buty, jaką wielokrotnie sama emanowała. Wszystko to czyniło tę sytuację jeszcze bardziej skomplikowaną. Była rozdarta pomiędzy powinnościami, uczuciami a przeznaczeniem, także dwubiegunowym. Z jednej strony wierzyła w to, że są wyjątkowi, że pisane im jest niebo za życia, że zasłużyli na to, by móc cieszyć się w pełni uczuciem, teraz zamiatanym pod grube dywany konwenansów. Jednak coś podszeptywało jej o zapłacie za grzechy, których się dopuściła. Zapłacie srogiej, separującej ją na dobre od syna.
Wychyliła kieliszek do końca i odłożyła go po omacku na pobliski stolik, uciekając wzrokiem od przeszywającego ją spojrzenia jasnogranatowych oczu. Nie wyrwała jednak dłoni a słodkie, niemoralne podszepty nakazywały jej obrysowanie palcami jego wilgotnych warg i wsunięcie się za linię białych zębów w niemej prowokacji. Powstrzymała się, kręcąc powoli głową. - Nie możemy, Samaelu, nie myślisz rozsądnie - powiedziała cicho, chcąc brzmieć z mocą, lecz poszczególne głoski chwiały się w skrajnej niepewności. - Wydziedziczono by nas, naszą gałąź rodu, naszą krew; wszystko, co dotąd zrobiliśmy...co zrobił ojciec, poszłoby na marne. Zniknęło, a dodatkowo okryłoby nas hańbą - kontynuowała już odrobinę głośniej, nie mogąc jednak znieść tej kuszącej bliskości bruneta. Delikatnie wyswobodziła się z jego objęć i przystanęła przy oknie. Plecami do mężczyzny, którego kochała nad życie i którego traciła dla innej; pragnęła go najmocniej na świecie i jednocześnie sama katowała się zdroworozsądkowym podejściem. Bolało. Bardzo. Nie, chciała by to widział; mogła jedynie śledzić słabe odbicie swojej twarzy w szklanym odbiciu. - Musimy radzić sobie jak dotychczas, chociaż będzie trudniej przez twoją...przyszłą żonę - zakończyła już bez poprzednich emocji, sucho, z wyraźnym rozżaleniem, żałując, że odłożyła wino. Potrzebowała teraz czegoś, co pozwoliłoby znów powrócić jej do szczęśliwych wizji.
Avery nigdy nie uciekali, Avery walczyli; budzili popłoch, rządzili srogo acz sprawiedliwie, kierując się zawsze wyższym dobrem rodu, często kosztem jednostkowego cierpienia jego przedstawicieli. Laidan instynktownie czuła, że tak po prostu musiało być, że jej ból i niemożność osiągnięcia absolutnego szczęścia była sprawiedliwą ceną za to, co udało się im osiągnąć. Przeżyła przecież wspaniałe chwile, mogąc pokochać prawdziwie i szczerze nie jednego a dwóch mężczyzn. Zaspokoić ich, uczynić ich życie szczęśliwym, obdarować ich dziećmi. Nie chciała teraz myśleć o tym, że w tym ostatnim aspekcie zawiodła Samaela; poczucie winy łaskawie zostało zatrzaśnięte gdzieś za płynną taflą wina, przelewającego się w kieliszkach i w jej żyłach, kiedy biernie pozwalała mu zmniejszać odległość. Ciepła dłoń na jej ramieniu, ciepło bijące od jego ciała, ciepłe słowa, pełne pasji i młodzieńczej buty, jaką wielokrotnie sama emanowała. Wszystko to czyniło tę sytuację jeszcze bardziej skomplikowaną. Była rozdarta pomiędzy powinnościami, uczuciami a przeznaczeniem, także dwubiegunowym. Z jednej strony wierzyła w to, że są wyjątkowi, że pisane im jest niebo za życia, że zasłużyli na to, by móc cieszyć się w pełni uczuciem, teraz zamiatanym pod grube dywany konwenansów. Jednak coś podszeptywało jej o zapłacie za grzechy, których się dopuściła. Zapłacie srogiej, separującej ją na dobre od syna.
Wychyliła kieliszek do końca i odłożyła go po omacku na pobliski stolik, uciekając wzrokiem od przeszywającego ją spojrzenia jasnogranatowych oczu. Nie wyrwała jednak dłoni a słodkie, niemoralne podszepty nakazywały jej obrysowanie palcami jego wilgotnych warg i wsunięcie się za linię białych zębów w niemej prowokacji. Powstrzymała się, kręcąc powoli głową. - Nie możemy, Samaelu, nie myślisz rozsądnie - powiedziała cicho, chcąc brzmieć z mocą, lecz poszczególne głoski chwiały się w skrajnej niepewności. - Wydziedziczono by nas, naszą gałąź rodu, naszą krew; wszystko, co dotąd zrobiliśmy...co zrobił ojciec, poszłoby na marne. Zniknęło, a dodatkowo okryłoby nas hańbą - kontynuowała już odrobinę głośniej, nie mogąc jednak znieść tej kuszącej bliskości bruneta. Delikatnie wyswobodziła się z jego objęć i przystanęła przy oknie. Plecami do mężczyzny, którego kochała nad życie i którego traciła dla innej; pragnęła go najmocniej na świecie i jednocześnie sama katowała się zdroworozsądkowym podejściem. Bolało. Bardzo. Nie, chciała by to widział; mogła jedynie śledzić słabe odbicie swojej twarzy w szklanym odbiciu. - Musimy radzić sobie jak dotychczas, chociaż będzie trudniej przez twoją...przyszłą żonę - zakończyła już bez poprzednich emocji, sucho, z wyraźnym rozżaleniem, żałując, że odłożyła wino. Potrzebowała teraz czegoś, co pozwoliłoby znów powrócić jej do szczęśliwych wizji.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź