Pokój dzienny
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój dzienny
Przez krótką chwilę Laidan znów poczuła się dobrze, jakby czas cofnął się bezszelestnie o kilka tygodni, zacierając głębokie pęknięcia w idealnie odwzorowanej płaskorzeźbie równie perfekcyjnej rodziny. Reagan nigdy nie dowiadywał się o tym, co działo się za kulisami matczynej miłości, dalej pozostając biernym, kochającym mężem, zaślepionym siłą uczucia i własnymi sukcesami dyplomatycznymi, zaś Samael....Samael nigdy nie złamałby jej serca, dając zwieść się zwierzęcym, plugawym instynktom, wliczającym go między charłacze gnidy a nie pośród wyjątkowych szlachciców. Dwóch najważniejszych mężczyzn w jej życiu całkowicie zmieniło swoje położenie na konstelacji gwiazd i teraz to małżonek Lai błyszczał najjaśniej na mrocznym nieboskłonie, złowieszczo zwiastując apokalipsę. Długotrwałą, bolesną; wolałaby szybki błysk niewybaczalnego zaklęcia, który wybawiłby ją z tego czyśćca, niż trwającą od początku listopada agonię. Czuła się tak, jakby Reagan zacisnął pętlę na jej szyi, podwieszając ją na złotym żyrandolu górującym nad rodową salą balową, pod stopy podsuwając krzesło...na krawędzi którego chwiała się, co sekundę balansując na granicy śmierci. Od stałego napięcia bolały ją wszystkie mięśnie, ciało stawało się coraz słabsze i nic dziwnego, że nie mogła swobodnie odetchnąć, kurczowo trzymając dłońmi chropowaty sznur. Który nieco poluźniła wizyta Cedriny, przypominająca dawne - choć wcale nieodległe - czasy, gdy wszystko było na swoim miejscu i prawa fizyki prywatnego nieba lady Avery nie okazywały się ułudą.
Zaśmiała się cicho z ostrych acz celnych słów brunetki, co skończyło się krótkim atakiem kaszlu. Z zażenowaniem zakryła usta rękawem jedwabnego szlafroka, uspokajając się po chwili i kręcąc przepraszająco głową. Doprawdy, po raz pierwszy pokazywała się przyjaciółce w tak kiepskim stanie i pomimo posiadania na głowie naprawdę większych problemów, czuła się niezbyt komfortowo.
- Nie żyje? Skąd wiesz, moja droga? - spytała z zainteresowaniem, lecz bez żadnej naleciałości wścibstwa. Ot, uważne spojrzenie, poważny uśmiech, dłoń znów kartkująca wydanie gazety. - Myślę, że gdyby tak było, Prorok huczałby o tym już od dawna. Idealny temat na te chwiejne czasy - dodała, wzdychając lekko i w ciszy słuchając kolejnych wypowiedzi Cedriny. Najchętniej polemizowałaby z jej słowami, dopowiadając swoje opinie, ale i tak chwytała powietrze z trudem a próba werbalizacji myśli tylko utrudniała spokojny rytm oddechu. Postanowiła więc odpuścić i po prostu chłonąć zdania lady Rosier, wyczytując z nich jakąś gorzką niechęć do Diany, niechęć osobistą, o jaką jednak nie śmiała dopytywać. Kiwała tylko co jakiś czas głową z uznaniem dla poglądów przyjaciółki, odkładając jednocześnie bezę na tekturowe pudełko. Nie przełknęłaby teraz ani kęsa, zwłaszcza, gdy powrócił temat Samaela.
Wygięła spierzchnięte wargi w krzywym uśmiechu, próbując uporządkować swoje myśli. Czy to był ten moment, kiedy to powinna zrzucić część ciężaru na barki kogoś innego? Czy ufała Cedrinie aż tak, by podzielić się z nią choć częścią okropnego sekretu? Czy ich wieloletnia przyjaźń przetrwałaby taką informację? Pamiętała przecież dokładnie reakcję przyjaciółki na jej wyznanie dotyczące Reagana. Z perspektywy czasu całkowicie zgadzała się z jej poradami, ale wtedy, gdy przerażona i zrozpaczona szukała u niej wsparcia, boleśnie się zawiodła. Minęło jednak tyle lat... Przez ułamek sekundy Laidan była gotowa wyrzucić z siebie całą żółć, jednak w porę się opamiętała. - Jak byś zareagowała, gdyby Tristan zrobił coś...niewybaczalnego? Narażającego na hańbę nie tylko samego siebie, ale i całą rodzinę? - spytała w ramach odpowiedzi a jej twarz wyraźnie posmutniała. - Nie chcę wchodzić w szczegóły, to dla mnie zbyt trudne...Ale mam wrażenie, że jestem złą matką. Samael zbłądził i nie wiem, czy mogę mu wybaczyć afront, jaki mi...nam uczynił - kontynuowała a jedyną oznaką nerwowości był fortepianowy ruch palców prawej dłoni, wygrywającej na podłokietniku sofy. - Soren ciągle pozostaje bez narzeczonej, do tego ten Quidditch...to nie praca dla szlachcica. A Allison....mam wrażenie, że próbuje uciec przed narzeczeństwem - wylała swoje żale, mimo wszystko nie chcąc, by uwaga Cedriny skupiła się tylko na przewinie najstarszego z Averych.
Zaśmiała się cicho z ostrych acz celnych słów brunetki, co skończyło się krótkim atakiem kaszlu. Z zażenowaniem zakryła usta rękawem jedwabnego szlafroka, uspokajając się po chwili i kręcąc przepraszająco głową. Doprawdy, po raz pierwszy pokazywała się przyjaciółce w tak kiepskim stanie i pomimo posiadania na głowie naprawdę większych problemów, czuła się niezbyt komfortowo.
- Nie żyje? Skąd wiesz, moja droga? - spytała z zainteresowaniem, lecz bez żadnej naleciałości wścibstwa. Ot, uważne spojrzenie, poważny uśmiech, dłoń znów kartkująca wydanie gazety. - Myślę, że gdyby tak było, Prorok huczałby o tym już od dawna. Idealny temat na te chwiejne czasy - dodała, wzdychając lekko i w ciszy słuchając kolejnych wypowiedzi Cedriny. Najchętniej polemizowałaby z jej słowami, dopowiadając swoje opinie, ale i tak chwytała powietrze z trudem a próba werbalizacji myśli tylko utrudniała spokojny rytm oddechu. Postanowiła więc odpuścić i po prostu chłonąć zdania lady Rosier, wyczytując z nich jakąś gorzką niechęć do Diany, niechęć osobistą, o jaką jednak nie śmiała dopytywać. Kiwała tylko co jakiś czas głową z uznaniem dla poglądów przyjaciółki, odkładając jednocześnie bezę na tekturowe pudełko. Nie przełknęłaby teraz ani kęsa, zwłaszcza, gdy powrócił temat Samaela.
Wygięła spierzchnięte wargi w krzywym uśmiechu, próbując uporządkować swoje myśli. Czy to był ten moment, kiedy to powinna zrzucić część ciężaru na barki kogoś innego? Czy ufała Cedrinie aż tak, by podzielić się z nią choć częścią okropnego sekretu? Czy ich wieloletnia przyjaźń przetrwałaby taką informację? Pamiętała przecież dokładnie reakcję przyjaciółki na jej wyznanie dotyczące Reagana. Z perspektywy czasu całkowicie zgadzała się z jej poradami, ale wtedy, gdy przerażona i zrozpaczona szukała u niej wsparcia, boleśnie się zawiodła. Minęło jednak tyle lat... Przez ułamek sekundy Laidan była gotowa wyrzucić z siebie całą żółć, jednak w porę się opamiętała. - Jak byś zareagowała, gdyby Tristan zrobił coś...niewybaczalnego? Narażającego na hańbę nie tylko samego siebie, ale i całą rodzinę? - spytała w ramach odpowiedzi a jej twarz wyraźnie posmutniała. - Nie chcę wchodzić w szczegóły, to dla mnie zbyt trudne...Ale mam wrażenie, że jestem złą matką. Samael zbłądził i nie wiem, czy mogę mu wybaczyć afront, jaki mi...nam uczynił - kontynuowała a jedyną oznaką nerwowości był fortepianowy ruch palców prawej dłoni, wygrywającej na podłokietniku sofy. - Soren ciągle pozostaje bez narzeczonej, do tego ten Quidditch...to nie praca dla szlachcica. A Allison....mam wrażenie, że próbuje uciec przed narzeczeństwem - wylała swoje żale, mimo wszystko nie chcąc, by uwaga Cedriny skupiła się tylko na przewinie najstarszego z Averych.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przechyliła lekko głowę, nie odwracając spojrzenia na jej podły atak kaszlu i, niewiele myśląc, wstała z miejsca, by usiąść obok Laidan i uchwycić jej dłoń. Za nic jej były zarazki! Tutaj chodziło o coś więcej, doskonale potrafiła zrozumieć, jak mogła czuć się teraz Laidan, słaba, chora, bez wsparcia - znała ją, znała jej relację z Reaganem, nie musiała zbyt dużo mówić, by Cedrina pojęła, że teraz... jej przyjaciółka była bardzo samotna. Kim byłyby bez wsparcia swoich dzieci? Synów? Dla kobiet takie jak one dzieci były przecież wszystkim, co miały, małą oazą szczęścia w domu mężów, których musiały nauczyć się akceptować. Mała oaza ich samych. Życie było trudne, a im więcej miało się lat i im cięższy bagaż doświadczeń, tym stawało się trudniejsze. One nie mogły już zrzucić niczego na afekt, brak zrozumienia, młodzieńczą głupotę, od nich wymagano już mądrości. Tak jak wtedy, kiedy zdruzgotana Laidan wyznała jej, że Reagan ją zgwałcił - Tristan brak opanowania, pewną... trudną do uzasadnienia agresję miał po ojcu, Corentin nie raz pozwalał sobie na więcej, nie patrząc na nikogo wokół. Podobnie zachowywał się, zwłaszcza po alkoholu, względem niej. Ale Cedrina nigdy nie nazwała tego gwałtem, była jego żoną i jej jedynym małżeńskim obowiązkiem, teraz, kiedy dzieci były dorosłe, pozostawało służyć mężowi. Mimo wszystko obie trafiły na dobrych mężów - pozwalali spełniać ich pasje, Laidan w galerii sztuki, Cedrinie w gmachu opery. Cóż, spróbowaliby nie.
Współczuła jej wtedy. Rozumiała jej uczucia, ale nie chciała dać pokazać po sobie słabości, chciała oddać jej nieco własnej siły, żeby Laidan mogła wziąć się w garść i żyć z tym dalej. Chciała tego, czy nie, była żoną Reagana, od dnia ślubu już na zawsze, obecność dzieci wiązała ich przecież węzłem wręcz pośmiertnym. Nie mogła od niego uciec. Nie mogła go zostawić. Cedrina podporządkowała sobie męża dając mu tego, czego pragnął i do tego samego próbowała zachęcić Laidan - Corentin z czasem uległ Cedrinie. Jego dni się kończyły, ale jeszcze rok temu był pełen sił i już wtedy nie odważyłby się zrobić niczego wbrew jej woli. Ale wtedy nie wiedziały, która z nich miała rację. Wtedy były młode. A Cedrina wiedziała, że Laidan nie do końca rozumiała jej pobudki i wiedziała, że do dziś nosiła tamten dzień w sobie jako pewną drzazgę w tym miejscu serca, który przeznaczony był ich przyjaźni. Jako starsza kobieta, myślała nawet, czy kiedyś nie wrócić do tego tematu, nie wyjaśnić jej dawnego nieporozumienia - ale nie chciała rozdrapywać starych ran.
Ścisnęła jej dłoń, przecież Cedrina też była kobietą. Wiedziała, czym był gorszy dzień, a Laidan na każdym wyjściu, również na swoim kolejnym, potrafiła udowodnić, jak perfekcyjnie potrafi wyglądać. Perfekcyjniej niż niejedna młódka, a już na pewno perfekcyjniej niż ta przybłąkana narzeczona Samaela.
- Wiem - zapewniła ją krótko, tonem, który krzyczał: zaufaj mi, Laidan. Cedrina nie domyślała się śmierci Diany, wiedziała o niej i dowiedziała się o niej przed swoim bratem - któremu jednak ta informacja również się należała. - Była wilkołakiem - ścisnęła dłoń Laidan mocniej, wiedząc, że dochowa sekretu, zastanawiając się, czy mogła wypowiedzieć rzecz straszniejszą pod domem Averych, legendarnych łowców wilkołaków, niszczycieli odmieńców. Pokręciła ze smutkiem głową.
Jednak Diana była tylko jej bratanicą. Gdyby ktoś ją o to poprosił, zapewne zrobiłaby dla niej bardzo dużo, przynajmniej jeszcze kilka tygodni temu, kiedy żyła, a nikt nie wiedział o tym, ile zła wyrządziła w ich rodzinie. Bardzo dużo, ale nie więcej, niż była w stanie uczynić dla własnych dzieci, dla Darcy i Tristana, niech będzie, również dla Druelli, której w końcu może wywietrzeją z głowy głupoty, teraz, kiedy urodziła trzecie dziecko. Co zrobiłaby, gdyby to Tristan zabił Marianne? Wizja była zbyt abstrakcyjna. Gdyby Tristan nie szanował rodzinnych wartości, dawno temu zostałby wydziedziczony lub chociaż zepchnięty na bok jak Druella. Ufała całkowicie swoim dzieciom, pytanie co by było, gdyby, wydało jej się zbyt trudne. A może, może nie aż tak trudne? Przecież jej miłość też z czegoś wynikała, ich wychowanie, oddanie, bezgraniczna lojalność wobec rodu - czym byliby bez tego?
- Nic nie dzieje się bez przyczyny - zaczęła oficjalnie, szukając rozsądnej, pozbawionej emocji rady - choć spojrzeć przez pryzmat własnych dzieci trudno było całkowicie bez emocji, dla Cedriny były one wszystkim. - Kiedy nasze dzieci błądzą, to też nie dzieje się bez przyczyny. Gdyby Tristan zbłądził, w pierwszej kolejności zastanowiłabym się nad tym, dlaczego to zrobił. - Przy zamordowaniu Diany to było łatwe i oczywiste, trudno było to nazwać błędem, była z niego dumna. Ale Cedrina zdawała sobie sprawę z tego, że nie wszystkie sytuacje by takie były. - Jeśli z nudy, byłby po prostu głupi, a głupiego odpowiednim rygorem da się naprostować. - Takim krokiem było postawienie go pod ścianą w kwestii ożenku. - Jeśli pod wpływem emocji, lęku lub gniewu... - to do jestem przyzwyczajona, Tristanowi trudno czasem nad sobą panować - na to jesteśmy przygotowane, znamy nasze dzieci lepiej, niż one same znają siebie. A jeśli z premedytacją, zdradzając - Trudne słowa, Tristan po prostu nigdy by tego nie zrobił. - To znaczy, że nie byłby moim synem. - Nie wypowiedziała tego od razu, potrzebowała do tego dłuższej chwili, bo nie był to słowa łatwe. Ale były szczere. Choć teraz, na kanapie Laidan, zastanowiła się nad tym po raz pierwszy w życiu, mogła to wypowiedzieć z absolutną pewnością: nie wybaczyłaby Tristanowi zdrady. Ufała mu zbyt mocno. - Ale zdrada też jest zdradzie nierówna, moja droga. Na mniejsze można przymknąć oko, większe... - westchnęła, patrząc na nią wyczekująco. - Och, Laidan, Allison jest młoda i głupia jak my kiedyś. Jeszcze wierzy w prawdziwą miłość, jeszcze buntuje się przeciwko temu, co ustawione. Przecież to zupełnie naturalne. A jeśli będzie się buntować zbyt mocno, zamknij ją w pokoju pod kluczem do dnia ślubu. Jeśli ucieknie od męża, hańba spadnie na męża. - Laidan nigdy nie dogadywała się z bliźniętami najlepiej, tutaj Cedrina potrzebowała mniej delikatności. Owszem, przepadała za małą Allison... ale jednak nie była jej tak bliska jak Laidan, a sprawianie przykrości własnej matce było zbrodnią karygodną i najokrutniejszą z okrutnych. - Soren świetnie radzi sobie jako gwiazda - dodała z lekką nutą melancholii, znów unosząc spojrzenie spod ciężkich rzęs na przyjaciółkę. Quidditch nie był taki zły, mógł przecież zostać lokajem. Nie tak królewski jak jazda konna Thibauda, naturalnie, ale sportowcy cieszyli się dobrą sławą, o ile unikali skandali. - Kobiety z pewnością się przy nim kręcą, nie ma żadnej na oku? - Zmarszczyła brew, zastanawiając się nad tym, kiedy właściwie widziała ostatnio Sorena z jakąś kobietą. Był młodszy od Tristana, który brał ślub dopiero teraz, ale Tristan w życiu więcej kobiet, niż ona poznała przy stole. Jego starszy brat, Samael, zmieniał je jak rękawiczki. A Soren? Bez zrozumienia utkwiła wzrok na twarzy Laidan.
Współczuła jej wtedy. Rozumiała jej uczucia, ale nie chciała dać pokazać po sobie słabości, chciała oddać jej nieco własnej siły, żeby Laidan mogła wziąć się w garść i żyć z tym dalej. Chciała tego, czy nie, była żoną Reagana, od dnia ślubu już na zawsze, obecność dzieci wiązała ich przecież węzłem wręcz pośmiertnym. Nie mogła od niego uciec. Nie mogła go zostawić. Cedrina podporządkowała sobie męża dając mu tego, czego pragnął i do tego samego próbowała zachęcić Laidan - Corentin z czasem uległ Cedrinie. Jego dni się kończyły, ale jeszcze rok temu był pełen sił i już wtedy nie odważyłby się zrobić niczego wbrew jej woli. Ale wtedy nie wiedziały, która z nich miała rację. Wtedy były młode. A Cedrina wiedziała, że Laidan nie do końca rozumiała jej pobudki i wiedziała, że do dziś nosiła tamten dzień w sobie jako pewną drzazgę w tym miejscu serca, który przeznaczony był ich przyjaźni. Jako starsza kobieta, myślała nawet, czy kiedyś nie wrócić do tego tematu, nie wyjaśnić jej dawnego nieporozumienia - ale nie chciała rozdrapywać starych ran.
Ścisnęła jej dłoń, przecież Cedrina też była kobietą. Wiedziała, czym był gorszy dzień, a Laidan na każdym wyjściu, również na swoim kolejnym, potrafiła udowodnić, jak perfekcyjnie potrafi wyglądać. Perfekcyjniej niż niejedna młódka, a już na pewno perfekcyjniej niż ta przybłąkana narzeczona Samaela.
- Wiem - zapewniła ją krótko, tonem, który krzyczał: zaufaj mi, Laidan. Cedrina nie domyślała się śmierci Diany, wiedziała o niej i dowiedziała się o niej przed swoim bratem - któremu jednak ta informacja również się należała. - Była wilkołakiem - ścisnęła dłoń Laidan mocniej, wiedząc, że dochowa sekretu, zastanawiając się, czy mogła wypowiedzieć rzecz straszniejszą pod domem Averych, legendarnych łowców wilkołaków, niszczycieli odmieńców. Pokręciła ze smutkiem głową.
Jednak Diana była tylko jej bratanicą. Gdyby ktoś ją o to poprosił, zapewne zrobiłaby dla niej bardzo dużo, przynajmniej jeszcze kilka tygodni temu, kiedy żyła, a nikt nie wiedział o tym, ile zła wyrządziła w ich rodzinie. Bardzo dużo, ale nie więcej, niż była w stanie uczynić dla własnych dzieci, dla Darcy i Tristana, niech będzie, również dla Druelli, której w końcu może wywietrzeją z głowy głupoty, teraz, kiedy urodziła trzecie dziecko. Co zrobiłaby, gdyby to Tristan zabił Marianne? Wizja była zbyt abstrakcyjna. Gdyby Tristan nie szanował rodzinnych wartości, dawno temu zostałby wydziedziczony lub chociaż zepchnięty na bok jak Druella. Ufała całkowicie swoim dzieciom, pytanie co by było, gdyby, wydało jej się zbyt trudne. A może, może nie aż tak trudne? Przecież jej miłość też z czegoś wynikała, ich wychowanie, oddanie, bezgraniczna lojalność wobec rodu - czym byliby bez tego?
- Nic nie dzieje się bez przyczyny - zaczęła oficjalnie, szukając rozsądnej, pozbawionej emocji rady - choć spojrzeć przez pryzmat własnych dzieci trudno było całkowicie bez emocji, dla Cedriny były one wszystkim. - Kiedy nasze dzieci błądzą, to też nie dzieje się bez przyczyny. Gdyby Tristan zbłądził, w pierwszej kolejności zastanowiłabym się nad tym, dlaczego to zrobił. - Przy zamordowaniu Diany to było łatwe i oczywiste, trudno było to nazwać błędem, była z niego dumna. Ale Cedrina zdawała sobie sprawę z tego, że nie wszystkie sytuacje by takie były. - Jeśli z nudy, byłby po prostu głupi, a głupiego odpowiednim rygorem da się naprostować. - Takim krokiem było postawienie go pod ścianą w kwestii ożenku. - Jeśli pod wpływem emocji, lęku lub gniewu... - to do jestem przyzwyczajona, Tristanowi trudno czasem nad sobą panować - na to jesteśmy przygotowane, znamy nasze dzieci lepiej, niż one same znają siebie. A jeśli z premedytacją, zdradzając - Trudne słowa, Tristan po prostu nigdy by tego nie zrobił. - To znaczy, że nie byłby moim synem. - Nie wypowiedziała tego od razu, potrzebowała do tego dłuższej chwili, bo nie był to słowa łatwe. Ale były szczere. Choć teraz, na kanapie Laidan, zastanowiła się nad tym po raz pierwszy w życiu, mogła to wypowiedzieć z absolutną pewnością: nie wybaczyłaby Tristanowi zdrady. Ufała mu zbyt mocno. - Ale zdrada też jest zdradzie nierówna, moja droga. Na mniejsze można przymknąć oko, większe... - westchnęła, patrząc na nią wyczekująco. - Och, Laidan, Allison jest młoda i głupia jak my kiedyś. Jeszcze wierzy w prawdziwą miłość, jeszcze buntuje się przeciwko temu, co ustawione. Przecież to zupełnie naturalne. A jeśli będzie się buntować zbyt mocno, zamknij ją w pokoju pod kluczem do dnia ślubu. Jeśli ucieknie od męża, hańba spadnie na męża. - Laidan nigdy nie dogadywała się z bliźniętami najlepiej, tutaj Cedrina potrzebowała mniej delikatności. Owszem, przepadała za małą Allison... ale jednak nie była jej tak bliska jak Laidan, a sprawianie przykrości własnej matce było zbrodnią karygodną i najokrutniejszą z okrutnych. - Soren świetnie radzi sobie jako gwiazda - dodała z lekką nutą melancholii, znów unosząc spojrzenie spod ciężkich rzęs na przyjaciółkę. Quidditch nie był taki zły, mógł przecież zostać lokajem. Nie tak królewski jak jazda konna Thibauda, naturalnie, ale sportowcy cieszyli się dobrą sławą, o ile unikali skandali. - Kobiety z pewnością się przy nim kręcą, nie ma żadnej na oku? - Zmarszczyła brew, zastanawiając się nad tym, kiedy właściwie widziała ostatnio Sorena z jakąś kobietą. Był młodszy od Tristana, który brał ślub dopiero teraz, ale Tristan w życiu więcej kobiet, niż ona poznała przy stole. Jego starszy brat, Samael, zmieniał je jak rękawiczki. A Soren? Bez zrozumienia utkwiła wzrok na twarzy Laidan.
Gość
Gość
Ze zdziwieniem przyjęła nagłe poruszenie się Cedriny, choć gdy kobieta szybko pokonała dzielącą ich odległość i zasiadła tuż obok niej na wygodniej sofie, Laidan wcale nie poczuła się niekomfortowo. Nie przepadała za bliskością, zwłaszcza przedstawicielek płci pięknej, które w zadziwiającej większości przypadków działały jej na nerwy, ale lady Rosier towarzyszyła jej przecież przez całe życie. Przez napięte lata Hogwartu, tragiczne narzeczeństwo płynnie zmieniające się w szczęśliwe zaślubiny i sprowadzanie na świat kolejnych potomków szlacheckich rodów. Nikogo nie znała dłużej i nikogo nie znała lepiej - wyłączając rzecz jasna z tego spisu członków swojej rodziny - dopuszczając Cedrinę na odległość zazwyczaj zakazaną. I nie chodziło tylko o fizyczną bliskość, jaką przyjęła z dziwnie wzruszoną wdzięcznością, odwzajemniając uścisk ciepłej, delikatnej dłoni brunetki. Dłoni nigdy nieskalanej ciężką pracą ani przemocą: Laidan była tego stuprocentowo pewna. Twardy charakter dawnej panienki Crouch nie musiał zetrzeć się z brutalną rzeczywistością i chociaż los nie szczędził jej ciosów - straszna utrata słodkiej Marie w pełni zasługiwała na miano wydarzenia kończącego pewną epokę - to Lai egoistycznie uznawała siebie za tą bardziej cierpiącą. Pałała niemożliwą do uznania miłością do swojego ojca, nosiła pod sercem znienawidzone dzieci, urodziła nieuleczalnie chorą córkę a teraz, gdy choć na krótką chwilę mogła czuć się spokojnie, nawet i ten chwiejny ład został jej odebrany. I to przez mężczyznę, którego kochała najmocniej.
Podzielenie się tym wszystkim z Cedriną pozostawało poza zasięgiem możliwości. Avery musiała nieść brzemię samotnie, mogąc jedynie cieszyć się z obecności przyjaciółki obok siebie. Przelotnie oparła głowę na jej ramieniu a złote loki opadły na ciężką, szkarłatną szatę, przesyconą zapachem słodkich bez i równie słodkich róż. Z pewnością pozostałaby dłużej w tym niemalże siostrzeńskim geście, ale trzy krótkie słowa Ced wyrwały ją z chwilowej słabości. Uniosła twarz, przyglądając się z bliska przenikliwym oczom kobiety. Zdolności umysłowe Laidan pozostawiały w tym okrutnym czasie wiele do życzenia, lecz...chyba zaczynała pojmować niektóre rzeczy. Jeszcze nie do końca, jeszcze na granicy prawdopodobieństwa, ale nie zamierzała przecież płakać po tym zwierzęciu. Niezależnie, jaki spotkał ją los i z czyjej ręki się on dokonał. Kiwnęła tylko powoli głową, trochę z obrzydzeniem do uzyskanej informacji a trochę z szacunku do lady Rosier. - Cóż, można się było tego spodziewać po jej włochatej urodzie - skomentowała jedynie, hardo i sarkastycznie, prostując się na sofie tak, by nie wyglądać już na złamaną, młodszą, drobniutką siostrę, łaknącą wsparcia starszej idolki, choć przecież niemalże spijała z jej ust następną, długą wypowiedź. Od razu przenosząc rady Cedriny na grunt swojej wewnętrznej rozterki.
Oczywistość zdrady Samaela nie podlegała wątpliwości. Z całych sił pragnęła, by faktycznie była to młodzieńcza głupota, działanie w pijackim afekcie bądź chęć upokorzenia najgorszego wroga. Chciałaby zamydlić sobie oczy i móc znów patrzeć na pierworodnego z tym samym zachwytem, jaki towarzyszył jej spojrzeniu przez ostatnie trzy dekady - trzydzieści lat, które Sam bez wyrzutów sumienia przekreślił dla swojej przyjemności. Na samo wspomnienie Lai znów poczuła mdłości; zagryzła usta, wyraźnie szarzejąc na twarzy. Tylko jasnogranatowe oczy pozostały czujne, błyszczące; słyszała każde słowo lady Rosier i brała je sobie do serca. Wiedziała, że powinna skomentować wyważone i szczere słowa Cedriny, ale nie była w stanie. Westchnęła tylko ciężko, na nowo obejmując swoimi bladymi palcami dłoń kobiety.
- Dziękuję ci za te słowa. Mogę wydawać się niewdzięczna, nie dzieląc się detalami, ale wierz mi, najdroższa, tak będzie najlepiej dla nas obu. Mam nadzieję, że wszystko się ułoży i że też będę znów mogła być dumna z moich dzieci tak, jak ty - słusznie - jesteś ze swoich - powiedziała pewnie, choć jej ton stawał się z każdym słowem coraz słabszy; widocznie nawet zwykła pogawędka - o silnym ładunku emocjonalnym - mocno ją zmęczyła. Pogłaskała ostatni raz wierzch dłoni Cedriny i puściła ją, zaplatając palce na swoim podołku. - Na razie żadnej, ale mam nadzieję, że to kwestia czasu...oby chociaż on wybrał godną szlachciankę a nie pannę z pospólstwa - dodała znacznie ciszej, poprawiając odruchowo materiał szlafroka. Nie chciała wyganiać lady Rosier, lecz naprawdę czuła się coraz gorzej: może to przez prawdę, którą uświadomiła jej droga przyjaciółka, nieświadomie utwierdzając Laidan w bolesnym przekonaniu co do decyzji, jaką miała podjąć?
Podzielenie się tym wszystkim z Cedriną pozostawało poza zasięgiem możliwości. Avery musiała nieść brzemię samotnie, mogąc jedynie cieszyć się z obecności przyjaciółki obok siebie. Przelotnie oparła głowę na jej ramieniu a złote loki opadły na ciężką, szkarłatną szatę, przesyconą zapachem słodkich bez i równie słodkich róż. Z pewnością pozostałaby dłużej w tym niemalże siostrzeńskim geście, ale trzy krótkie słowa Ced wyrwały ją z chwilowej słabości. Uniosła twarz, przyglądając się z bliska przenikliwym oczom kobiety. Zdolności umysłowe Laidan pozostawiały w tym okrutnym czasie wiele do życzenia, lecz...chyba zaczynała pojmować niektóre rzeczy. Jeszcze nie do końca, jeszcze na granicy prawdopodobieństwa, ale nie zamierzała przecież płakać po tym zwierzęciu. Niezależnie, jaki spotkał ją los i z czyjej ręki się on dokonał. Kiwnęła tylko powoli głową, trochę z obrzydzeniem do uzyskanej informacji a trochę z szacunku do lady Rosier. - Cóż, można się było tego spodziewać po jej włochatej urodzie - skomentowała jedynie, hardo i sarkastycznie, prostując się na sofie tak, by nie wyglądać już na złamaną, młodszą, drobniutką siostrę, łaknącą wsparcia starszej idolki, choć przecież niemalże spijała z jej ust następną, długą wypowiedź. Od razu przenosząc rady Cedriny na grunt swojej wewnętrznej rozterki.
Oczywistość zdrady Samaela nie podlegała wątpliwości. Z całych sił pragnęła, by faktycznie była to młodzieńcza głupota, działanie w pijackim afekcie bądź chęć upokorzenia najgorszego wroga. Chciałaby zamydlić sobie oczy i móc znów patrzeć na pierworodnego z tym samym zachwytem, jaki towarzyszył jej spojrzeniu przez ostatnie trzy dekady - trzydzieści lat, które Sam bez wyrzutów sumienia przekreślił dla swojej przyjemności. Na samo wspomnienie Lai znów poczuła mdłości; zagryzła usta, wyraźnie szarzejąc na twarzy. Tylko jasnogranatowe oczy pozostały czujne, błyszczące; słyszała każde słowo lady Rosier i brała je sobie do serca. Wiedziała, że powinna skomentować wyważone i szczere słowa Cedriny, ale nie była w stanie. Westchnęła tylko ciężko, na nowo obejmując swoimi bladymi palcami dłoń kobiety.
- Dziękuję ci za te słowa. Mogę wydawać się niewdzięczna, nie dzieląc się detalami, ale wierz mi, najdroższa, tak będzie najlepiej dla nas obu. Mam nadzieję, że wszystko się ułoży i że też będę znów mogła być dumna z moich dzieci tak, jak ty - słusznie - jesteś ze swoich - powiedziała pewnie, choć jej ton stawał się z każdym słowem coraz słabszy; widocznie nawet zwykła pogawędka - o silnym ładunku emocjonalnym - mocno ją zmęczyła. Pogłaskała ostatni raz wierzch dłoni Cedriny i puściła ją, zaplatając palce na swoim podołku. - Na razie żadnej, ale mam nadzieję, że to kwestia czasu...oby chociaż on wybrał godną szlachciankę a nie pannę z pospólstwa - dodała znacznie ciszej, poprawiając odruchowo materiał szlafroka. Nie chciała wyganiać lady Rosier, lecz naprawdę czuła się coraz gorzej: może to przez prawdę, którą uświadomiła jej droga przyjaciółka, nieświadomie utwierdzając Laidan w bolesnym przekonaniu co do decyzji, jaką miała podjąć?
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cedrina nie zareagowała na złośliwość Laidan – zupełnie jak nie ona – w jej stalowych oczach nie zaigrała radosna kpina, kiedy jej przyjaciółka odniosła się do zarośniętych brwi Diany. Tak, jej bratanica nie była pięknością i pewnie w innej sytuacji roześmiałaby się perliście w głos, ale teraz odczuwała zbytnią gorycz powiązaną z tym, czego Diana przed śmiercią zdołała się dopuścić, a czego nawet po śmierci Cedrina nigdy jej nie wybaczy.
Nie rozumiała Laidan. Widziała, że dzieje się w jej wnętrzu coś strasznego: czy jej dzieci sprawiły jej aż tyle smutku? Czy to możliwe? A może źle interpretowała jej zachowanie – może to ta okrutna choroba, kolejne brzemię błękitu krwi. Nie zamierzała naciskać, zbytnio się rozgadała i być może jej obecność dodatkowo osłabiała Laidan. Nie chciała dzielić się detalami – a Cedrina nie była kobietą upierdliwą, nie chciała też narzucać się lady Avery. Kiwnęła ze zrozumieniem głową, przez moment w milczeniu wpatrując się w jej bladą, schorowaną twarz.
- Jeśli tylko będziesz chciała porozmawiać, Laidan – zaczęła ze zdecydowaniem, poszukując jej spojrzenia, kiedy ta odjęła już dłoń od jej dotyku. - Wiesz, gdzie mnie znaleźć – zapewniła ją ciepło, wstając z kanapy; rozumiała jej subtelną aluzję. - Jeśli będzie ci czegoś potrzeba, wystarczy, że wyślesz mi list. Możesz też w każdej chwili rozpalić kominek, nasz pokój gościnny jest duży i przestronny, gdybyś później nie miała sił wrócić do siebie. – Nie rozumiała. Ale pomiędzy subtelnymi aluzjami, które nie miały jej sugerować niczego nieodpowiedniego, chciała, żeby Laidan pojęła, że może liczyć na Cedrinę, cokolwiek by się nie działo. Wzdrygnęła się lekko na gorzkie słowa Lai, dziewczynę z pospólstwa? Sprawy komplikowały się coraz bardziej, a w Cedrinie budziło się coraz większe zmieszanie. Czasem nic, co oczywiste na pierwszy rzut oka, nie było takie samo przy drugim spojrzeniu. Martwiła ją liczba mnoga przy jej uwadze, o ile od zawsze ganiła bliźnięta za złe zachowania, Samael był jej pupilem. Uwielbiała go – jak Cedrina Tristana. Co musiałoby się stać...
Kiedy wstała, poprawiła upięcie włosów oraz złoty wisior z rubinem błyszczący na jej dekolcie, po czym skinęła głową jej jeszcze raz, uważnie badając jej bladą twarz. Martwiła się o nią, kiedy tak długo nie widziała jej nigdzie na salonach, ale teraz - teraz martwiła się jeszcze bardziej. Jej tajemnica musiała być straszna, skoro nie chciała się nią dzielić.
- Dobrze było cię zobaczyć. Nie będę ci dłużej przeszkadzać, do zobaczenia, Laidan. Mam nadzieję, że szybko ci się poprawi. – I odeszła, dając się poprowadzić do wyjścia skrzatom.
/ zt x2
Nie rozumiała Laidan. Widziała, że dzieje się w jej wnętrzu coś strasznego: czy jej dzieci sprawiły jej aż tyle smutku? Czy to możliwe? A może źle interpretowała jej zachowanie – może to ta okrutna choroba, kolejne brzemię błękitu krwi. Nie zamierzała naciskać, zbytnio się rozgadała i być może jej obecność dodatkowo osłabiała Laidan. Nie chciała dzielić się detalami – a Cedrina nie była kobietą upierdliwą, nie chciała też narzucać się lady Avery. Kiwnęła ze zrozumieniem głową, przez moment w milczeniu wpatrując się w jej bladą, schorowaną twarz.
- Jeśli tylko będziesz chciała porozmawiać, Laidan – zaczęła ze zdecydowaniem, poszukując jej spojrzenia, kiedy ta odjęła już dłoń od jej dotyku. - Wiesz, gdzie mnie znaleźć – zapewniła ją ciepło, wstając z kanapy; rozumiała jej subtelną aluzję. - Jeśli będzie ci czegoś potrzeba, wystarczy, że wyślesz mi list. Możesz też w każdej chwili rozpalić kominek, nasz pokój gościnny jest duży i przestronny, gdybyś później nie miała sił wrócić do siebie. – Nie rozumiała. Ale pomiędzy subtelnymi aluzjami, które nie miały jej sugerować niczego nieodpowiedniego, chciała, żeby Laidan pojęła, że może liczyć na Cedrinę, cokolwiek by się nie działo. Wzdrygnęła się lekko na gorzkie słowa Lai, dziewczynę z pospólstwa? Sprawy komplikowały się coraz bardziej, a w Cedrinie budziło się coraz większe zmieszanie. Czasem nic, co oczywiste na pierwszy rzut oka, nie było takie samo przy drugim spojrzeniu. Martwiła ją liczba mnoga przy jej uwadze, o ile od zawsze ganiła bliźnięta za złe zachowania, Samael był jej pupilem. Uwielbiała go – jak Cedrina Tristana. Co musiałoby się stać...
Kiedy wstała, poprawiła upięcie włosów oraz złoty wisior z rubinem błyszczący na jej dekolcie, po czym skinęła głową jej jeszcze raz, uważnie badając jej bladą twarz. Martwiła się o nią, kiedy tak długo nie widziała jej nigdzie na salonach, ale teraz - teraz martwiła się jeszcze bardziej. Jej tajemnica musiała być straszna, skoro nie chciała się nią dzielić.
- Dobrze było cię zobaczyć. Nie będę ci dłużej przeszkadzać, do zobaczenia, Laidan. Mam nadzieję, że szybko ci się poprawi. – I odeszła, dając się poprowadzić do wyjścia skrzatom.
/ zt x2
Gość
Gość
| tuż przed świętami
Sypiący za wysokimi oknami śnieg czynił z chłodnego dworu Averych miejsce jeszcze cichsze, wręcz opuszczone, odseparowane od świata zewnętrznego nie tylko grubymi murami i złą renomą, ale i białą zawieją, czyniącą opuszczenie Shropshire niemożliwym. Gwałtowne załamanie pogody uwięziło Laidan na dobre, odbierając motywację do chociaż krótkich odwiedzin w londyńskiej galerii. Pojawiała się tam niezmiernie rzadko, odseparowana od towarzyskiego życia chorobą, uniemożliwiającą jej uczestniczenie w zaślubinach najstarszego syna. Długa rekonwalescencja stanowiła doskonałe wytłumaczenie dla ograniczenia aktywności lady Avery na salonach, pozwalając jej cierpieć w zaciszu domostwa. Powód długiej nieobecności wyjątkowo nie był kłamstwem: naprawdę potrzebowała odpoczynku i spokoju, w milczeniu liżąc swoje rany i próbując powrócić do dawnej formy. Coraz częściej udawało się wstać z zimnego łóżka przed południem i pomimo mdłości dzielnie przejść przez każdy etap przygotowań do normalnego dnia. Makijaż, złote włosy ułożone w równe loki, obcisła suknia, wysokie szpilki: dopieszczona do najmniejszego detalu fizyczność pozwalała jej poczuć się lepiej także psychicznie, dodawała pewności siebie, obdarowując Laidan ułudą dawnej władzy. Na krótkie, naiwne chwile, gdy przeglądała się w wysokim lustrze garderoby, potrafiła zapomnieć o utraceniu jej na zawsze, lecz bolesna rzeczywistość uderzała ją równie szybko. Wystarczył zapach perfum Reagana, okulary, pozostawione przez niego na stoliku, na w pół pusta szklanka whisky, książka spisana w dziwnym dialekcie z zaznaczoną wyszywaną zakładką stroną, gruby terminarz w skórzanej okładce i świeżo wpisaną czarnym atramentem datą. Drobiazgi, uświadamiające jej, że żyje na kredyt a od ostatecznego rozwiązania oddziela ją coraz cieńszy sznur, oplatający szyję tak delikatnie jak szorstkie dłonie męża.
Początkowo była zbyt zrozpaczona hańbą syna, by móc poczuć strach, ale ten ostatnio odzywał się coraz częściej, żywiąc się jej siłą. Im piękniej uśmiechała się do lustra tym mocniej stalowe imadło zaciskało się na splocie słonecznym, uniemożliwiając wzięcie głębokiego oddechu. Ból spinający ciało zmieniał swoją fakturę, stając się satynową pieszczotą, wibrującym niepokojem za każdym razem, gdy bez słowa mijała Reagana na chłodnych korytarzach. Wydawał się obojętny, bliższy groźnemu duchowi niż ludzkiej istocie, ale nie dawała się zwieść odroczeniu konfrontacji. Znała go na tyle, by wiedzieć, że im większym spokojem się odznaczał, tym bardziej niszczycielski płomień rozpalał go od środka. Nienawiść, pogarda, smocze pazury, nieważne, efekt miał być ten sam: zniszczenie jej świata. Nie wiedział, że ten rozpadł się na kawałki już dawno, nie zostawiając jej niczego, co pragnęłaby ochronić. Oprócz rodziny, jaką przecież tworzyli. Od trzydziestu lat zasypiając się i budząc u swojego boku. Trzy dekady łgarstw, zaprzepaszczonych szans i pogardy, znikającej nagle, by w magiczny sposób przenieść się na tego, którego teraz wstydziła się nazywać swoim synem. Nigdy nie sądziła, że do tego dojdzie, że gdy spojrzy na Reagana nie poczuje mdłości a czysty strach. Od jego decyzji zależało wszystko, cała siła, jaką do niedawna się szczyciła, przeszła w ręce męża – tam gdzie powinna znajdywać się od dnia ślubu. Przeznaczenie wykazywało się doskonałą cierpliwością a natura nie znosiła karykatury, doprowadzając do egzekwowania podstawowych praw. Laidan płaciła teraz za ich łamanie najwyższą cenę, po raz pierwszy w życiu czując się kompletnie bezsilna. Słaba. Zagubiona.
Nic nie było takie samo i chociaż znów malowała usta na krwistoczerwony kolor, powoli zbliżając się do idealnie zaplanowanego przed laty salonu, to widząc męża – znała układ jego drobnych zmarszczek na pamięć – serce podchodziło jej do gardła. Od dwóch miesięcy egzystowali w zadziwiająco miękkim impasie, który początkowo pozwalał Laidan na przeżywanie rozpaczy w kameralnym, jednoosobowym gronie, ale teraz stawał się ciężarem. Zbyt trudnym do uniesienia. Dlatego łamała niespisane postanowienia aktu o tymczasowej nieagresji, przychodząc wieczorem do salonu, gdzie w wygodnym fotelu jej mąż zaczytywał się w najnowszych wydaniach Proroka. Pomimo późnej pory miała na sobie koktajlową suknię i całkowicie spięte mięśnie, wręcz bolące przy każdym kroku, który wykonywała w stronę siwowłosego mężczyzny. Bez słowa podniosła ze stolika pękatą butelkę Toujours Pur i wlała ją do jego szklanki, dopiero po chwili podnosząc wzrok na jego twarz. Skoncentrowaną na artykule, nie na niej. W normalnych okolicznościach przysiadłaby na oparciu fotela, nieznoszącym sprzeciwu tonem prowokując go do rozmowy, ale w tej chwili mogła tylko czekać na jego werbalne przyzwolenie. Nakaz odejścia? Kolejne obojętne spojrzenie, sugerujące, że podjął już decyzję, jaką radośnie ogłosi przy świątecznym stole, skazując ją na banicję a cały ród na wieczną hańbę? Musiał zauważyć w jej spojrzeniu – zawsze głupio buńczucznym i naiwnie władczym – upokarzający niepokój, wyraźnie zarysowany pomimo łagodnego uśmiechu goszczącego na jej twarzy. – Porozmawiajmy – poprosiła, czekając aż odbierze od niej napój. Albo wyleje go na jej sukienkę, żałując, że nie jest to żrący kwas.
Sypiący za wysokimi oknami śnieg czynił z chłodnego dworu Averych miejsce jeszcze cichsze, wręcz opuszczone, odseparowane od świata zewnętrznego nie tylko grubymi murami i złą renomą, ale i białą zawieją, czyniącą opuszczenie Shropshire niemożliwym. Gwałtowne załamanie pogody uwięziło Laidan na dobre, odbierając motywację do chociaż krótkich odwiedzin w londyńskiej galerii. Pojawiała się tam niezmiernie rzadko, odseparowana od towarzyskiego życia chorobą, uniemożliwiającą jej uczestniczenie w zaślubinach najstarszego syna. Długa rekonwalescencja stanowiła doskonałe wytłumaczenie dla ograniczenia aktywności lady Avery na salonach, pozwalając jej cierpieć w zaciszu domostwa. Powód długiej nieobecności wyjątkowo nie był kłamstwem: naprawdę potrzebowała odpoczynku i spokoju, w milczeniu liżąc swoje rany i próbując powrócić do dawnej formy. Coraz częściej udawało się wstać z zimnego łóżka przed południem i pomimo mdłości dzielnie przejść przez każdy etap przygotowań do normalnego dnia. Makijaż, złote włosy ułożone w równe loki, obcisła suknia, wysokie szpilki: dopieszczona do najmniejszego detalu fizyczność pozwalała jej poczuć się lepiej także psychicznie, dodawała pewności siebie, obdarowując Laidan ułudą dawnej władzy. Na krótkie, naiwne chwile, gdy przeglądała się w wysokim lustrze garderoby, potrafiła zapomnieć o utraceniu jej na zawsze, lecz bolesna rzeczywistość uderzała ją równie szybko. Wystarczył zapach perfum Reagana, okulary, pozostawione przez niego na stoliku, na w pół pusta szklanka whisky, książka spisana w dziwnym dialekcie z zaznaczoną wyszywaną zakładką stroną, gruby terminarz w skórzanej okładce i świeżo wpisaną czarnym atramentem datą. Drobiazgi, uświadamiające jej, że żyje na kredyt a od ostatecznego rozwiązania oddziela ją coraz cieńszy sznur, oplatający szyję tak delikatnie jak szorstkie dłonie męża.
Początkowo była zbyt zrozpaczona hańbą syna, by móc poczuć strach, ale ten ostatnio odzywał się coraz częściej, żywiąc się jej siłą. Im piękniej uśmiechała się do lustra tym mocniej stalowe imadło zaciskało się na splocie słonecznym, uniemożliwiając wzięcie głębokiego oddechu. Ból spinający ciało zmieniał swoją fakturę, stając się satynową pieszczotą, wibrującym niepokojem za każdym razem, gdy bez słowa mijała Reagana na chłodnych korytarzach. Wydawał się obojętny, bliższy groźnemu duchowi niż ludzkiej istocie, ale nie dawała się zwieść odroczeniu konfrontacji. Znała go na tyle, by wiedzieć, że im większym spokojem się odznaczał, tym bardziej niszczycielski płomień rozpalał go od środka. Nienawiść, pogarda, smocze pazury, nieważne, efekt miał być ten sam: zniszczenie jej świata. Nie wiedział, że ten rozpadł się na kawałki już dawno, nie zostawiając jej niczego, co pragnęłaby ochronić. Oprócz rodziny, jaką przecież tworzyli. Od trzydziestu lat zasypiając się i budząc u swojego boku. Trzy dekady łgarstw, zaprzepaszczonych szans i pogardy, znikającej nagle, by w magiczny sposób przenieść się na tego, którego teraz wstydziła się nazywać swoim synem. Nigdy nie sądziła, że do tego dojdzie, że gdy spojrzy na Reagana nie poczuje mdłości a czysty strach. Od jego decyzji zależało wszystko, cała siła, jaką do niedawna się szczyciła, przeszła w ręce męża – tam gdzie powinna znajdywać się od dnia ślubu. Przeznaczenie wykazywało się doskonałą cierpliwością a natura nie znosiła karykatury, doprowadzając do egzekwowania podstawowych praw. Laidan płaciła teraz za ich łamanie najwyższą cenę, po raz pierwszy w życiu czując się kompletnie bezsilna. Słaba. Zagubiona.
Nic nie było takie samo i chociaż znów malowała usta na krwistoczerwony kolor, powoli zbliżając się do idealnie zaplanowanego przed laty salonu, to widząc męża – znała układ jego drobnych zmarszczek na pamięć – serce podchodziło jej do gardła. Od dwóch miesięcy egzystowali w zadziwiająco miękkim impasie, który początkowo pozwalał Laidan na przeżywanie rozpaczy w kameralnym, jednoosobowym gronie, ale teraz stawał się ciężarem. Zbyt trudnym do uniesienia. Dlatego łamała niespisane postanowienia aktu o tymczasowej nieagresji, przychodząc wieczorem do salonu, gdzie w wygodnym fotelu jej mąż zaczytywał się w najnowszych wydaniach Proroka. Pomimo późnej pory miała na sobie koktajlową suknię i całkowicie spięte mięśnie, wręcz bolące przy każdym kroku, który wykonywała w stronę siwowłosego mężczyzny. Bez słowa podniosła ze stolika pękatą butelkę Toujours Pur i wlała ją do jego szklanki, dopiero po chwili podnosząc wzrok na jego twarz. Skoncentrowaną na artykule, nie na niej. W normalnych okolicznościach przysiadłaby na oparciu fotela, nieznoszącym sprzeciwu tonem prowokując go do rozmowy, ale w tej chwili mogła tylko czekać na jego werbalne przyzwolenie. Nakaz odejścia? Kolejne obojętne spojrzenie, sugerujące, że podjął już decyzję, jaką radośnie ogłosi przy świątecznym stole, skazując ją na banicję a cały ród na wieczną hańbę? Musiał zauważyć w jej spojrzeniu – zawsze głupio buńczucznym i naiwnie władczym – upokarzający niepokój, wyraźnie zarysowany pomimo łagodnego uśmiechu goszczącego na jej twarzy. – Porozmawiajmy – poprosiła, czekając aż odbierze od niej napój. Albo wyleje go na jej sukienkę, żałując, że nie jest to żrący kwas.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Padało. Potężne płatki śniegu wirowały na wietrze, który potęgował uczucie chłodu. Tego najgorszego, przenikającego do szpiku kości i powodującego paraliż. Oczami wyobraźni widział swoich wrogów - ukochaną żonę i równie umiłowanego syna (?) - na tym mrozie, czekających na jego łaskę. Ich ciała, które zamieniają się w lodowe rzeźby. Wykrzywione twarzyczki, które w milczącym cierpieniu spoglądają na dłuto w jego dłoni. Mógłby wyrzeźbić z nich innych ludzi. Postacie, które miały od tamtej pory zachowywać się właściwie. Sądził, że byłby gotowy na przełknięcie osobistej zniewagi, gdyby tylko miałby możliwość naprawienia krzywd i pewność, że już nigdy nie potrzebuje się tak upokorzony. Nie był złym człowiekiem, choć nie znał piękniejszego obrazu jak ten skomlącej Laidan na śniegu. Brudnym, zanieczyszczonym, zimnym tak bardzo, że tamowałoby jej powietrze w płucach.
Nie mógł oderwać wzroku od zamieci, wyobrażając sobie najbardziej prostackie rozwiązanie swoich problemów, które już dawno osiadły na tej wilgotnej ziemi, wieszcząc nie tyle kilkumiesięczną zimę, co permanentne załamanie się pogody i największą apokalipsę. Wszak Reagan był obecny na tym świecie od tylu lat, że wiedział, iż jego koniec nie następuje tylko raz i że można umierać bez końca, choć nikt go na to nie przygotowywał. Nic więc dziwnego, że odczuwanie w pierwszej chwili przysłoniło jego racjonalne myślenie i nie umiał wyzbyć się uczucia absolutnej radości, gdy wyobraźnia zaczęła płatać mu figle i jego żona stała się ponurą marą, która dogorywała w mrokach jego umysłu.
Im bardziej był trzeźwy - paradoks nieszczęścia tak ogromnego i niewyobrażalnego, że przeczącego podstawowym prawom fizyki - tym częściej zabijał Laidan na najbardziej wymyślne sposoby w swoich myślach. Splątanych przez oczywistość. Dobrze wiedział, jak to wygląda: ktoś (jego córka w tym wypadku) wbił do jego umysłu informację, ów pal, który palił jego nerwy i był jak gwóźdź. Na nim, na pętli, na tym węźle gordyjskim znalazło się jego życie.
Nic i nikt nie mógł być niezależny i niezwiązany z tą przeszkodą. Stała się ona dla niego ostatecznością, wiecznym cierpieniem pryzmatu, przez który oglądał swój świat. Mający wszak więcej odcieni niż tylko tych związanych z żoną. Nagle jednak okazywało się, że była ona wszystkim i teraz informacja o zdradzie wyżera mu umysł. Pal okazał się zatruty, a on pozwolił wbić go sobie z premedytacją tym zakrzywionym końcem. Przeżywał, wypluwał wnętrzności, ale najwyraźniej jego los został już przesądzony i trucizna wsączała się głęboko w jego myśli, czyniąc z Reagana człowieka ułomnego i złaknionego zemsty.
Jakże nisko musiał upaść, skoro żywił się jak karaluch tym najpospolitszym pragnieniem ludzi, tym, którzy bogowie wykorzystywali do zabaw ze śmiertelnikami.
Odczuwał głęboki niesmak do samego siebie i może nawet czuł się lepiej ze śniegiem, który mylił drogowskazy i ślady do domu, czyniąc z niego znowu chłopca, który wierzył, że świat jest idealny. Za progiem swojej posiadłości zamykał rozdział chytrego szlachcica, który kontrolował działalność żony, wykorzystując jej chwilową niedyspozycję. Przepraszał się z tą gnidą, która odpowiedzialna była za plotki na temat swojego syna. Wzbudzał w sobie chwilowe poczucie winy, by czuć, że jeszcze (w odróżnieniu od Laidan i Samaela) posiada skrupuły moralne i to właśnie one nie pozwalają mu się stoczyć na to samo dno, na którym obecnie znajdowała się jego żona.
Może to była mielizna, po której dryfowała nieudolnie, co odnotował, gdy zjawiła się w ich salonie. Musiał przyznać, że przez ostatnie tygodnie zmuszał się do stosunków z nią i rzadko patrzył na nią w świetle dnia. Jej twarz stała się usposobieniem wszelkich koszmarów, więc miał do wyboru odwrócić ją tyłem do siebie - jak robił to w łóżku, pieprząc ją jak zwierzę hodowlane - lub przebiegać wzrokiem po Proroku, który ostatnio niesamowicie przynudzał, stając się opiniotwórczą gazetką dla mugolaków.
I kur domowych pokroju jego żony.
Zacmokał z niezadowoleniem i po raz pierwszy od tygodni spojrzał Laidan w oczy, czując, że już nigdy nie zazna tego cudownego wrażenia, że płomienie z kominka tańczą w jej jasnych źrenicach.
Teraz pustka wyzierała się z nich, razem z jego nagłym pragnieniem, by oderwać tę małą główkę od korpusu i wrzucić ją w palący się ogień, by skwierczała aż miło. Na tę wizję - a nie na jej słowa - uśmiechnął się szeroko.
- Moja droga - zaczął, mając doskonały akcent brytyjski, nigdy nie musiał czuć się niekomfortowo, rozmawiając w innych językach i powracając do świeżej angielszczyzny - znam wiele dam do towarzystwa. Ba, nawet zdarzało mi się korzystać z ich usług, gdy byłaś zajęta zadowalaniem naszego syna, ale nigdy nie obdarzałem ich darem rozmowy. Z tego przywileju mogą jedynie korzystać damy - zauważył nonszalancko, wskazując żonie tymi dwoma zdaniami, że jej miejsce znajduje się obecnie w rynsztoku, a nie u boku swojego męża, dżentelmena.
Wrócił do rubryki sportowej.
Nie mógł oderwać wzroku od zamieci, wyobrażając sobie najbardziej prostackie rozwiązanie swoich problemów, które już dawno osiadły na tej wilgotnej ziemi, wieszcząc nie tyle kilkumiesięczną zimę, co permanentne załamanie się pogody i największą apokalipsę. Wszak Reagan był obecny na tym świecie od tylu lat, że wiedział, iż jego koniec nie następuje tylko raz i że można umierać bez końca, choć nikt go na to nie przygotowywał. Nic więc dziwnego, że odczuwanie w pierwszej chwili przysłoniło jego racjonalne myślenie i nie umiał wyzbyć się uczucia absolutnej radości, gdy wyobraźnia zaczęła płatać mu figle i jego żona stała się ponurą marą, która dogorywała w mrokach jego umysłu.
Im bardziej był trzeźwy - paradoks nieszczęścia tak ogromnego i niewyobrażalnego, że przeczącego podstawowym prawom fizyki - tym częściej zabijał Laidan na najbardziej wymyślne sposoby w swoich myślach. Splątanych przez oczywistość. Dobrze wiedział, jak to wygląda: ktoś (jego córka w tym wypadku) wbił do jego umysłu informację, ów pal, który palił jego nerwy i był jak gwóźdź. Na nim, na pętli, na tym węźle gordyjskim znalazło się jego życie.
Nic i nikt nie mógł być niezależny i niezwiązany z tą przeszkodą. Stała się ona dla niego ostatecznością, wiecznym cierpieniem pryzmatu, przez który oglądał swój świat. Mający wszak więcej odcieni niż tylko tych związanych z żoną. Nagle jednak okazywało się, że była ona wszystkim i teraz informacja o zdradzie wyżera mu umysł. Pal okazał się zatruty, a on pozwolił wbić go sobie z premedytacją tym zakrzywionym końcem. Przeżywał, wypluwał wnętrzności, ale najwyraźniej jego los został już przesądzony i trucizna wsączała się głęboko w jego myśli, czyniąc z Reagana człowieka ułomnego i złaknionego zemsty.
Jakże nisko musiał upaść, skoro żywił się jak karaluch tym najpospolitszym pragnieniem ludzi, tym, którzy bogowie wykorzystywali do zabaw ze śmiertelnikami.
Odczuwał głęboki niesmak do samego siebie i może nawet czuł się lepiej ze śniegiem, który mylił drogowskazy i ślady do domu, czyniąc z niego znowu chłopca, który wierzył, że świat jest idealny. Za progiem swojej posiadłości zamykał rozdział chytrego szlachcica, który kontrolował działalność żony, wykorzystując jej chwilową niedyspozycję. Przepraszał się z tą gnidą, która odpowiedzialna była za plotki na temat swojego syna. Wzbudzał w sobie chwilowe poczucie winy, by czuć, że jeszcze (w odróżnieniu od Laidan i Samaela) posiada skrupuły moralne i to właśnie one nie pozwalają mu się stoczyć na to samo dno, na którym obecnie znajdowała się jego żona.
Może to była mielizna, po której dryfowała nieudolnie, co odnotował, gdy zjawiła się w ich salonie. Musiał przyznać, że przez ostatnie tygodnie zmuszał się do stosunków z nią i rzadko patrzył na nią w świetle dnia. Jej twarz stała się usposobieniem wszelkich koszmarów, więc miał do wyboru odwrócić ją tyłem do siebie - jak robił to w łóżku, pieprząc ją jak zwierzę hodowlane - lub przebiegać wzrokiem po Proroku, który ostatnio niesamowicie przynudzał, stając się opiniotwórczą gazetką dla mugolaków.
I kur domowych pokroju jego żony.
Zacmokał z niezadowoleniem i po raz pierwszy od tygodni spojrzał Laidan w oczy, czując, że już nigdy nie zazna tego cudownego wrażenia, że płomienie z kominka tańczą w jej jasnych źrenicach.
Teraz pustka wyzierała się z nich, razem z jego nagłym pragnieniem, by oderwać tę małą główkę od korpusu i wrzucić ją w palący się ogień, by skwierczała aż miło. Na tę wizję - a nie na jej słowa - uśmiechnął się szeroko.
- Moja droga - zaczął, mając doskonały akcent brytyjski, nigdy nie musiał czuć się niekomfortowo, rozmawiając w innych językach i powracając do świeżej angielszczyzny - znam wiele dam do towarzystwa. Ba, nawet zdarzało mi się korzystać z ich usług, gdy byłaś zajęta zadowalaniem naszego syna, ale nigdy nie obdarzałem ich darem rozmowy. Z tego przywileju mogą jedynie korzystać damy - zauważył nonszalancko, wskazując żonie tymi dwoma zdaniami, że jej miejsce znajduje się obecnie w rynsztoku, a nie u boku swojego męża, dżentelmena.
Wrócił do rubryki sportowej.
Reagan Avery
Zawód : Brytyjski Przedstawiciel Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów
Wiek : 59
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
There's no salvation for me now,
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kostki lodu zagrzechotały w trzymanej przez nią szklance. Subtelne obelgi, wypowiedziane uprzejmym tonem, dotykały ją mocniej niż złośliwe szepty i krzyki. Reagan żył przez trzy dekady w zupełnej obłudzie, ale wbrew pozorom nie stanowiło to jego słabości. Każde najdrobniejsze kłamstwo, którym karmiła go przez lata, stawało się podstawą jego siły, kamieniem węgielnym nowej władzy. Roztaczanej nad nią coraz mocniej, coraz dokładniej osłaniającą ją od dawnej rzeczywistości. Klosz z ciemnego kryształu dotykał już podłogi, więżąc ją w wdowim całunie - utkanym własnymi dłońmi, kiedy jeszcze naiwnie wierzyła w swoją wyjątkowość, mającą zagwarantować nieśmiertelność w starciu z moralnymi zasadami. Och, była taka naiwna a wszystko, w co wierzyła i za co gotowa była oddać życie, rozpłynęło się w powodzi plugastwa, zalewającej ją aż po szyję. Samael wciągnął ją w bagno, z którego nie potrafiła wydostać się o własnych siłach. Właściwie nawet nie chciała, nie widząc sensu w powrocie na brzeg, gdzie oczekiwała na nią tylko długa egzekucja. Tak postrzegała te dwa ciche miesiące, narastające ciężkim mchem pomiędzy nią a Reaganem. Od pamiętnego wieczoru nie odzywał się do niej praktycznie wcale, traktując ją tak, jak zawsze pragnęła być traktowana. K i e d y ś ta obojętna swoboda cieszyłaby ją niepomiernie, lecz teraz drżała niczym powietrze tuż przed burzą, zapowiadające apokalipsę w kilku bolesnych aktach. Wiedziała przecież, że nie zapomniał i że im dłużej trwało to drapieżne przyczajenie, tym ostrzej miało się zakończyć.
Do niedawna była zbyt zraniona, by rozważać ewentualne konsekwencje, ale rana, jaką zadał jej pierworodny syn, zasklepiła się powierzchownie, pozwalając wypłynąć na wierzch cierpieniu innego rodzaju. Sam odebrał jej wszystko, co kochała, ale to Reagan trzymał w garści pozostałości dawnego szczęścia; jedyne drobinki, jakie utrzymywały Laidan w względnej stabilności psychicznej i nie pozwalały jej na ostateczny krok. Myślała o nim coraz poważniej, nie mogąc wyobrazić sobie kolejnej hańby, jaką ściągnęłaby na ich rodzinę własnoręcznie. Samobójstwo też należało do czynów niewybaczalnych, ale czy miałaby inne wyjście? Lub czy będzie miała; instynktownie wyczuwała narastające zagrożenie a im dłużej Reagan milczał i im mocniej obchodził się z nią podczas conocnego odbierania od niej kobiecego hołdu, tym klątwą ciążąca nad jej głową nabierała wyraźniejszych kształtów.
Czy podzieli się dobrymi nowinami z nestorem? Czy zaplącze ją w wyrafinowany szantaż, upadlający ją do końca, do krańcowej wytrzymałości, przy której nie będzie w stanie utrzymać na twarzy maski obojętności? Czy zechce zakończyć sprawę szybko i bezboleśnie, czy rozsiądzie się w fotelu, delektując się cierpieniem?
Nie znała już człowieka, na którego teraz patrzyła. Jego okrucieństwo, którego raz zasmakowała, zostało obdarte z ułudy braku świadomości - teraz wiedziała, ze zrobił to z premedytacją, że pod prezencją idealnego dżentelmena i lorda kryje się chora, toksyczna część, gotowa przejąć kontrolę nad perfekcyjnie wychowanym szlachcicem. Mierzącym ją teraz lekceważącym spojrzeniem. Jakby była meblem, podnóżkiem, czymś nieistotnym, co niedługo zostanie połamane na kawałki i wyrzucone za drzwi dworu. Wystarczył jego wzrok i przelotny uśmiech, barwiący twarz Reagana szaleństwem, by spięła się jeszcze bardziej. Dłoń zacisnęła się mocniej na szklance; nie odsunęła jej, ciągle stojąc tuż obok niego w cierpliwym oczekiwaniu. N i g d y nie sądziła, że takie słowa padną z jego ust. I że przyjmie je z takim spokojem, bez wściekłości, nakazującej jej rzucić się na męża i wydrapać mu oczy z przystojnej twarzy. Później nabijając je na wykałaczkę i ozdabiając nimi drogie alkoholowe napoje.
Ta wizja powinna ukoić frustrację, lecz tylko ją wzmocniła. Zamrugała kilkukrotnie, wytrzymując jednak przelotne spojrzenie męża. O dziwo, najbardziej zabolało ją przywołanie wizji jej i Samaela; mdłości znów powróciły, sprawiając, że kącik jej równo umalowanych ust drgnął niemalże żałośnie. Opanowała to jednak, oddychając nieco za szybko, by móc w pełni ukryć swoje zdenerwowanie.
- Reagan, proszę, porozmawiajmy - powtórzyła nieco pewniej, wewnętrznie skręcając się z upokorzenia, na chwilę ożywiającego jej martwą duszę. - Święta. Mamy wiele do ustalenia - dodała niczym idealna lady, opiekunka domowego ogniska, przejęta nadchodzącymi bankietami. Tak naprawdę chciała jakoś rozpocząć, wybadać grunt, spróbować chociaż najgłupszej, nudnej rozmowy, by móc zdiagnozować zagrożenie, pozostające ciągle poza zasięgiem jej percepcji. Reagan stanowił zagadkę, odgradzał się od niej a im szczelniej to robił, w tym większą panikę wpadała. Ciągle przecież chwiała się na krześle, wisząc u sufitu i nie wiedząc, czy większym strachem napawa ją perspektywa śmierci czy nagłego ratunku.
Do niedawna była zbyt zraniona, by rozważać ewentualne konsekwencje, ale rana, jaką zadał jej pierworodny syn, zasklepiła się powierzchownie, pozwalając wypłynąć na wierzch cierpieniu innego rodzaju. Sam odebrał jej wszystko, co kochała, ale to Reagan trzymał w garści pozostałości dawnego szczęścia; jedyne drobinki, jakie utrzymywały Laidan w względnej stabilności psychicznej i nie pozwalały jej na ostateczny krok. Myślała o nim coraz poważniej, nie mogąc wyobrazić sobie kolejnej hańby, jaką ściągnęłaby na ich rodzinę własnoręcznie. Samobójstwo też należało do czynów niewybaczalnych, ale czy miałaby inne wyjście? Lub czy będzie miała; instynktownie wyczuwała narastające zagrożenie a im dłużej Reagan milczał i im mocniej obchodził się z nią podczas conocnego odbierania od niej kobiecego hołdu, tym klątwą ciążąca nad jej głową nabierała wyraźniejszych kształtów.
Czy podzieli się dobrymi nowinami z nestorem? Czy zaplącze ją w wyrafinowany szantaż, upadlający ją do końca, do krańcowej wytrzymałości, przy której nie będzie w stanie utrzymać na twarzy maski obojętności? Czy zechce zakończyć sprawę szybko i bezboleśnie, czy rozsiądzie się w fotelu, delektując się cierpieniem?
Nie znała już człowieka, na którego teraz patrzyła. Jego okrucieństwo, którego raz zasmakowała, zostało obdarte z ułudy braku świadomości - teraz wiedziała, ze zrobił to z premedytacją, że pod prezencją idealnego dżentelmena i lorda kryje się chora, toksyczna część, gotowa przejąć kontrolę nad perfekcyjnie wychowanym szlachcicem. Mierzącym ją teraz lekceważącym spojrzeniem. Jakby była meblem, podnóżkiem, czymś nieistotnym, co niedługo zostanie połamane na kawałki i wyrzucone za drzwi dworu. Wystarczył jego wzrok i przelotny uśmiech, barwiący twarz Reagana szaleństwem, by spięła się jeszcze bardziej. Dłoń zacisnęła się mocniej na szklance; nie odsunęła jej, ciągle stojąc tuż obok niego w cierpliwym oczekiwaniu. N i g d y nie sądziła, że takie słowa padną z jego ust. I że przyjmie je z takim spokojem, bez wściekłości, nakazującej jej rzucić się na męża i wydrapać mu oczy z przystojnej twarzy. Później nabijając je na wykałaczkę i ozdabiając nimi drogie alkoholowe napoje.
Ta wizja powinna ukoić frustrację, lecz tylko ją wzmocniła. Zamrugała kilkukrotnie, wytrzymując jednak przelotne spojrzenie męża. O dziwo, najbardziej zabolało ją przywołanie wizji jej i Samaela; mdłości znów powróciły, sprawiając, że kącik jej równo umalowanych ust drgnął niemalże żałośnie. Opanowała to jednak, oddychając nieco za szybko, by móc w pełni ukryć swoje zdenerwowanie.
- Reagan, proszę, porozmawiajmy - powtórzyła nieco pewniej, wewnętrznie skręcając się z upokorzenia, na chwilę ożywiającego jej martwą duszę. - Święta. Mamy wiele do ustalenia - dodała niczym idealna lady, opiekunka domowego ogniska, przejęta nadchodzącymi bankietami. Tak naprawdę chciała jakoś rozpocząć, wybadać grunt, spróbować chociaż najgłupszej, nudnej rozmowy, by móc zdiagnozować zagrożenie, pozostające ciągle poza zasięgiem jej percepcji. Reagan stanowił zagadkę, odgradzał się od niej a im szczelniej to robił, w tym większą panikę wpadała. Ciągle przecież chwiała się na krześle, wisząc u sufitu i nie wiedząc, czy większym strachem napawa ją perspektywa śmierci czy nagłego ratunku.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Większości czarodziejów wydawało się, że jego praca składa się z eleganckich bankietów, spotkań na szczycie i kurtuazyjnych rozmówek, więc łatwo wpadali w sidła traktowania go jako jednego z maluczkich. Nie robił dodatkowo niczego, by zmienić ten obraz, wręcz podjudzał wyobraźnię bliskich, deprecjonując znaczenie zadań, które przyszło mu wykonać na obczyźnie.
Dzięki temu nikt - a już zwłaszcza jego ukochana i wiarołomna żona - nie przypuszczał, że bywa człowiekiem zmuszanym do najgorszych czynów w imię pokoju w świecie czarodziei, jak i mugoli. To kosztowało go sporo, jeśli chodziło o jego prywatną etykę, ale też nauczyło działania w sytuacjach beznadziejnych, mrożących krew w żyłach i odbierających innym zmysły. Hartował się jak stal - z tym, że w milczeniu i w chwilach nieuwagi bliskich, którzy już dawno spisali go na straty.
Miał wrażenie, że niejeden rękopis jego listu spłonął w tym kominku wraz z jego godnością, ale to nie znaczyło, że zamierzał spać na zawsze snem wiecznym, z przymkniętymi oczami na postępki żony. To była jedynie próba sił, która teraz kończyła się wraz z jej słowami.
To niesamowite, że nadal działał bardzo honorowo i dawał jej szansę na ucieczkę. Mogła wyczuć tę kruchą granicę, za którą znajduje się potępienie i wycofać się do strefy bezpieczeństwa. Robił to tylko i wyłącznie dlatego, że była kobieta i choćby jak upadła (a niżej się już nie dało), to należał jej się szacunek. Wystarczyło tylko skorzystać z jego prawa łaski, napawając się pyrrusowym zwycięstwem. Prędzej czy później bowiem i tak miała zaznać klęski - w życiu doczesnym bądź wiecznym - a on silnie wierzył w istnienie karmy, która kiedyś zdławi ją i rozdepcze tak samo jak zrobiła to ona sama z przysięgą.
Nie szukał więc zemsty. Ta i tak najlepiej smakowała na zimno, a on potęgował w sobie uczucia chorej nienawiści, co wcale nie stanowiło jego celu. Zabicie żony byłoby upadkiem Reagana, jego sromotną klęską, więc wystrzegał się go, pozwalając jedynie wyobraźni czynić honory i zabierać go w słodkie czasy, gdzie mógł po prostu urwać łeb Laidan i rzucić go na pożarcie zwierzętom.
W życiu realnym, w tej symbozie natomiast musiał grać niemalże fair, uprzedzając swój atak ostrzeżeniem.
Z którego kobieta (idiotka, zawsze wiedział, że nie błyszczy intelektem, ale pakowanie się w paszczę lwa było samobójstwem) nie skorzystała wcale. Dlatego nie czuł się wcale winny, gdy złapał za szklaneczkę z alkoholem i uderzył nią o róg drewnianego stolika, patrząc jak palce zachodzą mu krwią od drogiego szkła. Wszystko mieli luksusowe, więc nawet fragmenty naczynia były niesamowicie ostre.
O tym miała przekonać się jednak Laidan, gdy niemal siłą wbił szkło w jej żyłę i przejechał nim z lubieżnością. To nie był nawet porównywalny ból do tego, który czuł od chwili poznania prawdy. Nawet gdy wylał resztkę alkoholu z karafki nie poczuł ulgi.
- Niezdara z ciebie - uniósł jej dłoń, fragmenty szkła znalazły się na podłodze, zapewne zadeptane już przez jej szpilki. - Ktoś pomyślałby, że usiłujesz zrobić sobie krzywdę... Mugolskie kobiety tak robią, wiesz? Nie, ty nigdy nie słuchałaś mnie, bo wierzyłaś, że uzdrowiciele mogą wyleczyć wszystko - zaśmiał się. - Nudziły cię opowieści o tym, że za jednym zamachem można odebrać komuś talent, doprowadzając do obumarcia nerwu prawej dłoni - właśnie tę trzymał w ręku i patrzył, jak pulsuje, barwiąc świat wokół na czerwono. - Nawet nie masz pojęcia, czy już umierasz - zauważył. - A wszystko przez to, że rozbiłaś szklankę. Powinienem cię za to ukarać, ale już będziesz grzeczna, prawda? - zacisnął palce powyżej jej rany i przysunął ją blisko do siebie, patrząc w oczy. - Bo wypadki się zdarzają. Kiedyś mogę nie zdążyć cię uratować... Kiedyś twój syn może się potknąć i złamać kark, a wtedy nie zdąży na świąteczne spotkanie z nestorem rodu, a sądzę, że w tym roku będzie bardzo owocne - uśmiechnął się, puszczając ją i patrząc, jak zalewa się krwią.
Nie zrobił niczego, by zginęła, ale nie zamierzał jej pomóc. Miało boleć, szczypać, ale to było zaledwie preludium do wydarzeń, które miały rozegrać się na jej oczach. Już nie mógł się doczekać i zacierał ręce, obserwując swoją żonę, która przypominała krwawą ofiarę terroru domowego.
A tymczasem ofiarą był tylko on.
Dzięki temu nikt - a już zwłaszcza jego ukochana i wiarołomna żona - nie przypuszczał, że bywa człowiekiem zmuszanym do najgorszych czynów w imię pokoju w świecie czarodziei, jak i mugoli. To kosztowało go sporo, jeśli chodziło o jego prywatną etykę, ale też nauczyło działania w sytuacjach beznadziejnych, mrożących krew w żyłach i odbierających innym zmysły. Hartował się jak stal - z tym, że w milczeniu i w chwilach nieuwagi bliskich, którzy już dawno spisali go na straty.
Miał wrażenie, że niejeden rękopis jego listu spłonął w tym kominku wraz z jego godnością, ale to nie znaczyło, że zamierzał spać na zawsze snem wiecznym, z przymkniętymi oczami na postępki żony. To była jedynie próba sił, która teraz kończyła się wraz z jej słowami.
To niesamowite, że nadal działał bardzo honorowo i dawał jej szansę na ucieczkę. Mogła wyczuć tę kruchą granicę, za którą znajduje się potępienie i wycofać się do strefy bezpieczeństwa. Robił to tylko i wyłącznie dlatego, że była kobieta i choćby jak upadła (a niżej się już nie dało), to należał jej się szacunek. Wystarczyło tylko skorzystać z jego prawa łaski, napawając się pyrrusowym zwycięstwem. Prędzej czy później bowiem i tak miała zaznać klęski - w życiu doczesnym bądź wiecznym - a on silnie wierzył w istnienie karmy, która kiedyś zdławi ją i rozdepcze tak samo jak zrobiła to ona sama z przysięgą.
Nie szukał więc zemsty. Ta i tak najlepiej smakowała na zimno, a on potęgował w sobie uczucia chorej nienawiści, co wcale nie stanowiło jego celu. Zabicie żony byłoby upadkiem Reagana, jego sromotną klęską, więc wystrzegał się go, pozwalając jedynie wyobraźni czynić honory i zabierać go w słodkie czasy, gdzie mógł po prostu urwać łeb Laidan i rzucić go na pożarcie zwierzętom.
W życiu realnym, w tej symbozie natomiast musiał grać niemalże fair, uprzedzając swój atak ostrzeżeniem.
Z którego kobieta (idiotka, zawsze wiedział, że nie błyszczy intelektem, ale pakowanie się w paszczę lwa było samobójstwem) nie skorzystała wcale. Dlatego nie czuł się wcale winny, gdy złapał za szklaneczkę z alkoholem i uderzył nią o róg drewnianego stolika, patrząc jak palce zachodzą mu krwią od drogiego szkła. Wszystko mieli luksusowe, więc nawet fragmenty naczynia były niesamowicie ostre.
O tym miała przekonać się jednak Laidan, gdy niemal siłą wbił szkło w jej żyłę i przejechał nim z lubieżnością. To nie był nawet porównywalny ból do tego, który czuł od chwili poznania prawdy. Nawet gdy wylał resztkę alkoholu z karafki nie poczuł ulgi.
- Niezdara z ciebie - uniósł jej dłoń, fragmenty szkła znalazły się na podłodze, zapewne zadeptane już przez jej szpilki. - Ktoś pomyślałby, że usiłujesz zrobić sobie krzywdę... Mugolskie kobiety tak robią, wiesz? Nie, ty nigdy nie słuchałaś mnie, bo wierzyłaś, że uzdrowiciele mogą wyleczyć wszystko - zaśmiał się. - Nudziły cię opowieści o tym, że za jednym zamachem można odebrać komuś talent, doprowadzając do obumarcia nerwu prawej dłoni - właśnie tę trzymał w ręku i patrzył, jak pulsuje, barwiąc świat wokół na czerwono. - Nawet nie masz pojęcia, czy już umierasz - zauważył. - A wszystko przez to, że rozbiłaś szklankę. Powinienem cię za to ukarać, ale już będziesz grzeczna, prawda? - zacisnął palce powyżej jej rany i przysunął ją blisko do siebie, patrząc w oczy. - Bo wypadki się zdarzają. Kiedyś mogę nie zdążyć cię uratować... Kiedyś twój syn może się potknąć i złamać kark, a wtedy nie zdąży na świąteczne spotkanie z nestorem rodu, a sądzę, że w tym roku będzie bardzo owocne - uśmiechnął się, puszczając ją i patrząc, jak zalewa się krwią.
Nie zrobił niczego, by zginęła, ale nie zamierzał jej pomóc. Miało boleć, szczypać, ale to było zaledwie preludium do wydarzeń, które miały rozegrać się na jej oczach. Już nie mógł się doczekać i zacierał ręce, obserwując swoją żonę, która przypominała krwawą ofiarę terroru domowego.
A tymczasem ofiarą był tylko on.
Reagan Avery
Zawód : Brytyjski Przedstawiciel Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów
Wiek : 59
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
There's no salvation for me now,
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nienawidziła go mocniej z każdym uderzeniem serca, z każdym powłóczystym spojrzeniem, jakim obdarowywała go przy rodzinnych obiadach, z każdym namiętnym pocałunkiem podczas wystawnych bankietów. Suma wszystkich strachów, całej tej wibrującej od lat niechęci, mimowolnie układającej się w trwałą więź między nimi. Im mocniej nim pogardzała, tym mocniej się z nim związywała a tkanki ich małżeństwa scalały się w jedność. Bolesną, ropiejącą, rakotwórczą, ale jednak trwałą. Jak ich trzydziestoletnie małżeństwo, budowane na kłamstwie. Karmiąc się nim byli przecież szczęśliwi. On, święcący dyplomatyczne sukcesy, odnajdujący spełnienie w ramionach kochanek, dumny z wspaniałych dzieci i idealnej żony, która nigdy nie przyczyniła się do jego zmartwień. Zgadzała się z nim, pokornie przyjmowała rady i w nienagannym stanie towarzyszyła mu podczas życiowej wędrówki, niezależnie, czy spacerowali po marmurach pałaców, roztaczając wokół siebie władczą aurę, czy też boso po wiosennej łące, po raz pierwszy trzymając się za dłonie jako pełnoprawne małżeństwo. Ułuda, jaką syciła go do niedawna, zapewniała im bezpieczeństwo, brutalnie roztrzaskane przez...nieostrożność Laidan? A może perfidię jedynej osoby, która mogła podzielić się tą informacją i nie paść przy tym trupem?
Spętana rozpaczą miała wiele czasu na rozmyślania i próby połączenia niewiadomych, coraz częściej wskazujących na wyrodną córkę jako na winowajczynię, zwłaszcza w świetle jej ostatniej ucieczki. W normalnych okolicznościach Lai rwałaby sobie włosy z głowy i przywoływała najgorsze demony, by dokonać zemsty, ale cała niechęć kumulowała się w postaci innego dziecka, na Allie pozostawiając zaledwie strzępki wściekłości. Głupia dziewczyna, sądziła, że uratuje ojca, a skazała ich obydwoje na wieczne cierpienie, nakładające się kolejnymi płaszczyznami na codzienności Laidan. Już nie gryzła palców z psychicznego bólu, prawie do niego przywykając. Wszystko po to, by rozpaczliwie chronić to, co miało chociaż najdrobniejszą szansę na przetrwanie: rodzinę, wspaniałe pokolenie Avery'ch, rozpadające się powoli w drobny proch.
To dlatego kajała się przed Reaganem, prosząc. O rozmowę, o łaskę, o ostatnią, straceńczą szansę. Światło w tunelu dla niej z pewnością oznaczało rychłą śmierć - przeczuwała to w mroźnym powietrzu poranka, z trudem docierającego do płuc - ale wyjątkowo nie myślała o sobie. Jej już nie było, nie istniała, zdradzona i pozostawiona na rozszarpanie sępów, ale jeśli jej ofiara miała ochronić nazwisko od potwornej hańby, mogła złożyć ją teraz bez wahania. Nie miała dla kogo powracać do swojej megalomanii, przynajmniej nie teraz, dziwnie rozchwiana, przygnębiona i obojętna. Może jutro, gdy ponownie zaświeci słońce i uda się jej przezwyciężyć duszności, choć odrobina wcześniejszego narcyzmu przywróciłaby krążenie krwi w jej żyłach, ale teraz, gdy szeroki uśmiech Reagana zwiastował tragedię, nie była w stanie wykrzesać z siebie nic poza strachem.
Potęgującym się w prymitywnym odruchu, gdy mężczyzna tłukł szklankę na kilka dużych części i jedną z nich rozorywał jej przedramię, ściskając mocno prawy nadgarstek. Aż zgięła się w pół, lądując kolanami na zasypanej srebrzystymi odłamkami podłodze. Dawno nie czuła takiego bólu: przeszywającego, ostrego i pulsującego jednocześnie, mrożącego całe ciało, a przede wszystkim fizycznego, namacalnego, spowodowanego rzeczywistym działaniem a nie drżącymi wizjami. Było to doświadczenie okrutne i jednocześnie wyzwalające; zachłysnęła się tym prymitywnym cierpieniem, w absolutnym szoku nie panując nad wyrywającym się spomiędzy jej ust piśnięciem. Żałosnym, kobiecym, urwanym w połowie, gdy zagryzła wargi w naiwnej obronie przed łzami cisnącymi się jej do oczu. Krew spływała po jej bladej ręce, kapała na elegancką koszulę Reagana, wsiąkała w materiał fotela, ale Laidan nie mogła oderwać spojrzenia od twarzy męża. Rozognionej, groźnej; widziała go takim tylko raz i gorzka przeszłość znów powróciła, wzmagając tylko cierpienie i utrudniając zrozumienie tego, co do niej mówił. Właściwie nie mogła go usłyszeć, serce dudniło jej jak oszalałe i z trudem przełykała ślinę przez ściśnięte gardło, po raz pierwszy sparaliżowana w obecności męża czystym strachem. Zwłaszcza, kiedy przyciągał ją do siebie, ściskając ranę, a Laidan zupełnie już opadła na kolana, nie mogąc ukryć łez, płynących ciurkiem po jej policzkach.
Nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie przypuszczałaby, że w tych znajomych tęczówkach zobaczy taką grozę i pogardę zarazem, taką chęć zadania bólu. Nauczył się od niej? Odzywały się w nim mściwe geny Averych? Kiedyś napawałoby ją to dumą, teraz tylko paniką, gdy puścił ją gwałtownie, wywołując kolejną falę bólu. Skuliła się odruchowo, przyciągając rękę do piersi i tłumiąc łkanie. Oczekiwała, że zaleje ją fala nienawiści i gniewu, że po sekundzie nabierze sił i udusi mężczyznę gołymi rękami, wydłubując mu oczy paznokciami, ale...nic takiego nie nadchodziło, oprócz kolejnej porcji bólu. Bała się odsunąć rękę od materiału sukni, bała się poruszyć palcami, bała się podnieść wzrok i znów na niego spojrzeć.
- Jak długo jeszcze zamierzasz mnie tak traktować? - wychrypiała po chwili milczenia, gdy jego słowa w końcu dotarły do niej, przebijając się przez grubą watę paniki i cierpienia, czyniąc krew w jej żyłach jeszcze chłodniejszą. Chciała powiedzieć więcej, dużo więcej, ale na to musiała zebrać siły, dlatego też nie podrywała się z podłogi, starając się najpierw opanować spetryfikowane ciało, a dopiero potem spróbować powstrzymać chęć zrozpaczonego kwilenia.
Spętana rozpaczą miała wiele czasu na rozmyślania i próby połączenia niewiadomych, coraz częściej wskazujących na wyrodną córkę jako na winowajczynię, zwłaszcza w świetle jej ostatniej ucieczki. W normalnych okolicznościach Lai rwałaby sobie włosy z głowy i przywoływała najgorsze demony, by dokonać zemsty, ale cała niechęć kumulowała się w postaci innego dziecka, na Allie pozostawiając zaledwie strzępki wściekłości. Głupia dziewczyna, sądziła, że uratuje ojca, a skazała ich obydwoje na wieczne cierpienie, nakładające się kolejnymi płaszczyznami na codzienności Laidan. Już nie gryzła palców z psychicznego bólu, prawie do niego przywykając. Wszystko po to, by rozpaczliwie chronić to, co miało chociaż najdrobniejszą szansę na przetrwanie: rodzinę, wspaniałe pokolenie Avery'ch, rozpadające się powoli w drobny proch.
To dlatego kajała się przed Reaganem, prosząc. O rozmowę, o łaskę, o ostatnią, straceńczą szansę. Światło w tunelu dla niej z pewnością oznaczało rychłą śmierć - przeczuwała to w mroźnym powietrzu poranka, z trudem docierającego do płuc - ale wyjątkowo nie myślała o sobie. Jej już nie było, nie istniała, zdradzona i pozostawiona na rozszarpanie sępów, ale jeśli jej ofiara miała ochronić nazwisko od potwornej hańby, mogła złożyć ją teraz bez wahania. Nie miała dla kogo powracać do swojej megalomanii, przynajmniej nie teraz, dziwnie rozchwiana, przygnębiona i obojętna. Może jutro, gdy ponownie zaświeci słońce i uda się jej przezwyciężyć duszności, choć odrobina wcześniejszego narcyzmu przywróciłaby krążenie krwi w jej żyłach, ale teraz, gdy szeroki uśmiech Reagana zwiastował tragedię, nie była w stanie wykrzesać z siebie nic poza strachem.
Potęgującym się w prymitywnym odruchu, gdy mężczyzna tłukł szklankę na kilka dużych części i jedną z nich rozorywał jej przedramię, ściskając mocno prawy nadgarstek. Aż zgięła się w pół, lądując kolanami na zasypanej srebrzystymi odłamkami podłodze. Dawno nie czuła takiego bólu: przeszywającego, ostrego i pulsującego jednocześnie, mrożącego całe ciało, a przede wszystkim fizycznego, namacalnego, spowodowanego rzeczywistym działaniem a nie drżącymi wizjami. Było to doświadczenie okrutne i jednocześnie wyzwalające; zachłysnęła się tym prymitywnym cierpieniem, w absolutnym szoku nie panując nad wyrywającym się spomiędzy jej ust piśnięciem. Żałosnym, kobiecym, urwanym w połowie, gdy zagryzła wargi w naiwnej obronie przed łzami cisnącymi się jej do oczu. Krew spływała po jej bladej ręce, kapała na elegancką koszulę Reagana, wsiąkała w materiał fotela, ale Laidan nie mogła oderwać spojrzenia od twarzy męża. Rozognionej, groźnej; widziała go takim tylko raz i gorzka przeszłość znów powróciła, wzmagając tylko cierpienie i utrudniając zrozumienie tego, co do niej mówił. Właściwie nie mogła go usłyszeć, serce dudniło jej jak oszalałe i z trudem przełykała ślinę przez ściśnięte gardło, po raz pierwszy sparaliżowana w obecności męża czystym strachem. Zwłaszcza, kiedy przyciągał ją do siebie, ściskając ranę, a Laidan zupełnie już opadła na kolana, nie mogąc ukryć łez, płynących ciurkiem po jej policzkach.
Nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie przypuszczałaby, że w tych znajomych tęczówkach zobaczy taką grozę i pogardę zarazem, taką chęć zadania bólu. Nauczył się od niej? Odzywały się w nim mściwe geny Averych? Kiedyś napawałoby ją to dumą, teraz tylko paniką, gdy puścił ją gwałtownie, wywołując kolejną falę bólu. Skuliła się odruchowo, przyciągając rękę do piersi i tłumiąc łkanie. Oczekiwała, że zaleje ją fala nienawiści i gniewu, że po sekundzie nabierze sił i udusi mężczyznę gołymi rękami, wydłubując mu oczy paznokciami, ale...nic takiego nie nadchodziło, oprócz kolejnej porcji bólu. Bała się odsunąć rękę od materiału sukni, bała się poruszyć palcami, bała się podnieść wzrok i znów na niego spojrzeć.
- Jak długo jeszcze zamierzasz mnie tak traktować? - wychrypiała po chwili milczenia, gdy jego słowa w końcu dotarły do niej, przebijając się przez grubą watę paniki i cierpienia, czyniąc krew w jej żyłach jeszcze chłodniejszą. Chciała powiedzieć więcej, dużo więcej, ale na to musiała zebrać siły, dlatego też nie podrywała się z podłogi, starając się najpierw opanować spetryfikowane ciało, a dopiero potem spróbować powstrzymać chęć zrozpaczonego kwilenia.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedział, jak trafnie określić uczucia, które miotały nim przez cały ten okres. Mógł postarać się zdefiniować rozpacz, która aż szarpała jego wnętrznościami, ale ciągle miał złudzenie, że porywa się z motyką na słońce i karmi eufemizmami swój zbolały umysł, usiłujący bezustannie przetworzyć informacje. Okrutne, zwalające z nóg, sprowadzające go znowu do roli maluczkiego, który usiłuje rozwikłać zagadkę największych filozofów.
Pytania o sens egzystencji niejednokrotnie zaprzątały mu głowę - wszak był człowiekiem światłym i jednocześnie głodnym wiedzy - ale ich brak rozwiązania nigdy nie budził jego głębokiego sprzeciwu. Po prostu godził się z nieuniknionym, czasami niemożliwym stawało się poznanie prawideł, które rządziły jego światem, co wcale nie oznaczało, że owa kraina ludzkości sama w sobie jest nich pozbawiona i bezsensowna. Wierzył, że ktoś mądrzejszy od niego - może istota nadprzyrodzona, może kosmos w najczystszej postaci - potrafi zarządzać tym siedliskiem i to, ta informacja wystarczyła mu w zupełności.
Może i mógł mieć pretensje do siebie, że zdezerterował w imię prymitywnego szczęścia i nie pogłębił odpowiednio poszukiwań, ale przecież nadal trwał świat w swojej niezmienionej formie i nikt nie oczekiwał od niego tego rodzaju ofiary.
Tak było dotychczas.
Tymczasem wydarzenie z jego małżeństwa poruszyło już znane mu struny i nakazało zastanowić się głęboko nad tym, jak przerwać spiralę cierpienia, która zatruwała jego umysł i sprawiała, że praca marzeń stawała się ością w gardle, od kiedy wiedział, w jakim celu wykorzystywała ją jego żona. Z tego też powodu był przekonany, że miesiące bólu są bezsensowne, absolutnie sprzeczne z jego życzeniowym myśleniem oraz sprowadzają go do roli upokorzonego kochanka.
Którym nie był, choćby bardzo chciał. Był jedynie sprawiedliwy i jak rozsądny człowiek domagał się ukarania kobiety lekkich obyczajów. To, że przy okazji była jego wybranką nie miało znaczenia. Ludzie i bogowie ponosili większe ofiary w imię wspólnego dobra i zachowania ładu na ziemi.
Ten został naruszony przez ów grzech śmiertelny, skazę, która rozprzestrzeniała się w całym ich rodzie, nie zbierając pokłosia w osobie Reagana. Pozostał człowiekiem o ogromnej moralności, więc miał prawo osądzać Laidan. Kamień w jego dłoniach nie ciążył mu, wręcz przeciwnie: był lekki i aż domagał się, by rozpoczął kamieniowanie, oczekując, że patriarchat po raz kolejny zbierze żałosne żniwo w postaci upokorzenia kobiety. Słusznego, jego żona miała być niechlubnym przykładem na biologiczną i udowodnioną naukowo chuć istot żeńskich, które może i doprowadzała do prokreacji, ale była przyczyną, dla której ten gatunek człowieka trzymało się z dala od polityki i ogromnych spraw.
Nawet on, światły czarodziej wiedział doskonale, że galeria jego żony jest jedynie zabawką, którą dostaje od niego z wielką łaską. Obecnie miała jej zostać odebrana, a on czuł się z tego powodu szczęśliwy jak nigdy. Kobieta bowiem zasługiwała na lincz i to było już trzeźwe myślenie, które nastąpiło po rozlaniu krwi przez niego. Od tej pory miał stać się osobą, która będzie kierować się tylko rozsądkiem i chłodną kalkulacją, co wcale nie znaczyło, że Laidan ujdzie cokolwiek płazem czy będzie bezpieczna.
Wręcz przeciwnie, z fascynacją patrzył na biel swojej koszuli, która nagle nabierała barwy szkarłatnej i na rękę swojej ukochanej, która broczyła po raz kolejny krwią. Mógł ją nadal gwałcić, zabierając jej szacunek i godność, mógł też traktować jak damę lekkich obyczajów, ale po raz pierwszy od dawna docierało do niego, że cokolwiek z nią zrobi - tyle pomysłów, fantazji - to pozostanie wolny.
Może dlatego uśmiechał się jak szaleniec, obserwując jej skomlenia i bolesne upadki z samego górnego szczebelka jego drabiny uczuciowej. Obecnie wiedział, że staje się dla niego obca, to już nawet nie była nienawiść i jej potwornie niszcząca siła, która zdawała się uderzać mieczem obosiecznym; a obojętność.
Nie mogła go skrzywdzić już bardziej i mocniej, więc stawała się wyblakłą kartą w jego historii, a przynajmniej w to wierzył w tej chwili, gdy beznamiętnie obserwował jej cierpienie i wcale nie miał ochoty go koić. Nie chciał jednak również, by rosło, właściwie rozmowa z nią zaczęła go śmiertelnie nudzić.
- Jesteś słabym zwierzątkiem, Laidan - odpowiedział wreszcie, patrząc w okno, gdzie śnieg malował znacznie ładniejsze krajobrazy niż niemal dobiegająca do pięćdziesiątki, pozbawiona wdzięków kobieta upadła. - A nikt nie lubi ich dręczyć. Trzeba je jedynie dobijać, dla dobra społeczeństwa - dodał zdawkowo, zupełnie jakby chodziło o kulawego konia, a nie o kobietę, z którą spędził trzydzieści lat i która zapewne również darzyła go samymi ciepłymi uczuciami. - Spotkasz się z Samaelem, nawet przypadkiem - zaznaczył - i skończysz na stryczku. Dopilnuję tego - obiecał i nalał sobie spokojnie whisky do szklanki, pozwalając sobie na rozkoszowanie się zimą w pełnej krasie.
- Możesz odejść.
Pytania o sens egzystencji niejednokrotnie zaprzątały mu głowę - wszak był człowiekiem światłym i jednocześnie głodnym wiedzy - ale ich brak rozwiązania nigdy nie budził jego głębokiego sprzeciwu. Po prostu godził się z nieuniknionym, czasami niemożliwym stawało się poznanie prawideł, które rządziły jego światem, co wcale nie oznaczało, że owa kraina ludzkości sama w sobie jest nich pozbawiona i bezsensowna. Wierzył, że ktoś mądrzejszy od niego - może istota nadprzyrodzona, może kosmos w najczystszej postaci - potrafi zarządzać tym siedliskiem i to, ta informacja wystarczyła mu w zupełności.
Może i mógł mieć pretensje do siebie, że zdezerterował w imię prymitywnego szczęścia i nie pogłębił odpowiednio poszukiwań, ale przecież nadal trwał świat w swojej niezmienionej formie i nikt nie oczekiwał od niego tego rodzaju ofiary.
Tak było dotychczas.
Tymczasem wydarzenie z jego małżeństwa poruszyło już znane mu struny i nakazało zastanowić się głęboko nad tym, jak przerwać spiralę cierpienia, która zatruwała jego umysł i sprawiała, że praca marzeń stawała się ością w gardle, od kiedy wiedział, w jakim celu wykorzystywała ją jego żona. Z tego też powodu był przekonany, że miesiące bólu są bezsensowne, absolutnie sprzeczne z jego życzeniowym myśleniem oraz sprowadzają go do roli upokorzonego kochanka.
Którym nie był, choćby bardzo chciał. Był jedynie sprawiedliwy i jak rozsądny człowiek domagał się ukarania kobiety lekkich obyczajów. To, że przy okazji była jego wybranką nie miało znaczenia. Ludzie i bogowie ponosili większe ofiary w imię wspólnego dobra i zachowania ładu na ziemi.
Ten został naruszony przez ów grzech śmiertelny, skazę, która rozprzestrzeniała się w całym ich rodzie, nie zbierając pokłosia w osobie Reagana. Pozostał człowiekiem o ogromnej moralności, więc miał prawo osądzać Laidan. Kamień w jego dłoniach nie ciążył mu, wręcz przeciwnie: był lekki i aż domagał się, by rozpoczął kamieniowanie, oczekując, że patriarchat po raz kolejny zbierze żałosne żniwo w postaci upokorzenia kobiety. Słusznego, jego żona miała być niechlubnym przykładem na biologiczną i udowodnioną naukowo chuć istot żeńskich, które może i doprowadzała do prokreacji, ale była przyczyną, dla której ten gatunek człowieka trzymało się z dala od polityki i ogromnych spraw.
Nawet on, światły czarodziej wiedział doskonale, że galeria jego żony jest jedynie zabawką, którą dostaje od niego z wielką łaską. Obecnie miała jej zostać odebrana, a on czuł się z tego powodu szczęśliwy jak nigdy. Kobieta bowiem zasługiwała na lincz i to było już trzeźwe myślenie, które nastąpiło po rozlaniu krwi przez niego. Od tej pory miał stać się osobą, która będzie kierować się tylko rozsądkiem i chłodną kalkulacją, co wcale nie znaczyło, że Laidan ujdzie cokolwiek płazem czy będzie bezpieczna.
Wręcz przeciwnie, z fascynacją patrzył na biel swojej koszuli, która nagle nabierała barwy szkarłatnej i na rękę swojej ukochanej, która broczyła po raz kolejny krwią. Mógł ją nadal gwałcić, zabierając jej szacunek i godność, mógł też traktować jak damę lekkich obyczajów, ale po raz pierwszy od dawna docierało do niego, że cokolwiek z nią zrobi - tyle pomysłów, fantazji - to pozostanie wolny.
Może dlatego uśmiechał się jak szaleniec, obserwując jej skomlenia i bolesne upadki z samego górnego szczebelka jego drabiny uczuciowej. Obecnie wiedział, że staje się dla niego obca, to już nawet nie była nienawiść i jej potwornie niszcząca siła, która zdawała się uderzać mieczem obosiecznym; a obojętność.
Nie mogła go skrzywdzić już bardziej i mocniej, więc stawała się wyblakłą kartą w jego historii, a przynajmniej w to wierzył w tej chwili, gdy beznamiętnie obserwował jej cierpienie i wcale nie miał ochoty go koić. Nie chciał jednak również, by rosło, właściwie rozmowa z nią zaczęła go śmiertelnie nudzić.
- Jesteś słabym zwierzątkiem, Laidan - odpowiedział wreszcie, patrząc w okno, gdzie śnieg malował znacznie ładniejsze krajobrazy niż niemal dobiegająca do pięćdziesiątki, pozbawiona wdzięków kobieta upadła. - A nikt nie lubi ich dręczyć. Trzeba je jedynie dobijać, dla dobra społeczeństwa - dodał zdawkowo, zupełnie jakby chodziło o kulawego konia, a nie o kobietę, z którą spędził trzydzieści lat i która zapewne również darzyła go samymi ciepłymi uczuciami. - Spotkasz się z Samaelem, nawet przypadkiem - zaznaczył - i skończysz na stryczku. Dopilnuję tego - obiecał i nalał sobie spokojnie whisky do szklanki, pozwalając sobie na rozkoszowanie się zimą w pełnej krasie.
- Możesz odejść.
Reagan Avery
Zawód : Brytyjski Przedstawiciel Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów
Wiek : 59
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
There's no salvation for me now,
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dziwnym uczuciem było należeć do innego człowieka, do rodziny, związać się z obcymi ludźmi lojalnością ogromną, przekraczającą wszystkie pozostałe wartości i każdą świętość. W szlacheckich familiach zdarzały się przypadki tchórzy, zdrajców, diabelskich nasion, gotowych wbić nóż w ojcowskie plecy, splunąć na relikwie przodków, zapomnieć o ideach wpajanych w nich od maleńkości z powodu byle błahostki. Więzy krwi były wbrew pozorom słabe, podatne na pęknięcia, wręcz wymuszone. Alfred zaś samemu wybrał rodzinę, której przysięgał lojalność, z własnej woli związał się z nimi na całe swoje życie, właściwie je poświęcając, aby móc służyć Averym. Jego ojciec był ich ogrodnikiem a on wychowywał się na zamku Ludlow, dzieciństwo spędzając na pomaganiu ojcu i wałęsaniu się
po ponurej okolicy nieco mrocznego hrabstwa. Pokochał jednak nieprzyjazne tereny, ciemne, gęste lasy, chłód starego zamczyska oraz swych panów. Będąc chłopcem ze zwykłego oddania polerował srebra i kandelabry, aby błyszczały i odbijały blask słońca wpadającego do dworu przez wąskie okna i przynosił lady Laidan wino ze znakomicie zaopatrzonej piwniczki pod nieobecność lorda Reagana. Zawsze skory usłużyć pięknej pani, po ukończeniu Hogwartu pozostał w Ludlow całe wakacje, aby odpłacić Averym za opiekę - nad nim i schorowanym już ojcem - po czym zadomowił się już na stałe, przywdziewając liberię lokaja. Najsumienniejszego, najbardziej pracowitego, najdyskretniejszego, najlepszego.
Alfred uważał się za sługę znakomitego - zawsze na miejscu, cichy, znający swoje miejsce, lecz dostatecznie bystry i w przeciwieństwie do skrzatów, robiący użytek ze swej mocy i inteligencji, aby wypełniać swe zadania nie tylko niezwłocznie, ale również perfekcyjnie. Zdaje się, została w nim jakaś słabość do pięknej pani, bo dla niej skoczyłby w ogień i doprawdy niewiele zmieniło się od trzydziestu lat, kiedy był młodzieńcem dwudziestoletnim i dawał się pomiatać jej najstarszemu synowi, tylko po to, by zobaczyć jak ładnie się uśmiecha. Tylko na j e g o widok i Alfred pojął to znacznie szybciej od lorda Avery'ego, lecz milczał, nie zdradzając nikomu sekretu pani. Który wyszedł na jaw i bez jego udziału, o tym także wiedział, ponieważ prócz zajmowania się domem, miał oczy dookoła głowy i słuchał - żadna plotka ani zmiana zachowania nie uchodziła uwadze lokaja. Czuwającego pod drzwiami, odkąd tylko lady Laidan znalazła się samotnie wraz z lordem Reaganem. Dębowe drzwi sprawiały, że do Alfreda docierały jedynie przytłumione głosy, ale kiedy posłyszał świst i dźwięk rozbitego szkła, jego skóra ścierpła a ciało przebiegł dreszcz. Odczekał jeszcze chwilę - stosowną a dla biednego lokaja ciągnącą się godzinami - zanim eleganckim krokiem wszedł do salonu, patrząc wprost na siedzącego w fotelu lorda Reagana i zdawałoby się, zupełnie ignorując kobietę, skuloną na podłodze i przyciskającą sobie do piersi krwawiącą dłoń.
- Jeszcze whisky, mój panie? - spytał kurtuazyjnie, kilkoma ruchami różdżki i nadgarstka pozbywając się szklanych skorup i plam na obiciu fotela i koszuli mężczyzny. Był profesjonalistą; ani razu nie uciekł wzrokiem ku swojej pani, dopiero brutalnie odtrącony przez Reagana, który zniknął za drzwiami prowadzącymi do jego prywatnych komnat, Alfred z troską zwrócił się ku kobiecie.
- Czego sobie pani życzy, lady Avery? - spytał, roztropnie nie wnikając w zaistniałą sytuację, bo lokajowi przecież nie wypadało współczuć swojej pani. Pozostawał więc powściągliwy i choć pragnął tego z całej duszy, nie oferował jej ramienia, aby się na nim wsparła. Został jednak, całą swoją uległą postawą pokazując jej, iż zrobi wszystko, o co tylko go poprosi.
po ponurej okolicy nieco mrocznego hrabstwa. Pokochał jednak nieprzyjazne tereny, ciemne, gęste lasy, chłód starego zamczyska oraz swych panów. Będąc chłopcem ze zwykłego oddania polerował srebra i kandelabry, aby błyszczały i odbijały blask słońca wpadającego do dworu przez wąskie okna i przynosił lady Laidan wino ze znakomicie zaopatrzonej piwniczki pod nieobecność lorda Reagana. Zawsze skory usłużyć pięknej pani, po ukończeniu Hogwartu pozostał w Ludlow całe wakacje, aby odpłacić Averym za opiekę - nad nim i schorowanym już ojcem - po czym zadomowił się już na stałe, przywdziewając liberię lokaja. Najsumienniejszego, najbardziej pracowitego, najdyskretniejszego, najlepszego.
Alfred uważał się za sługę znakomitego - zawsze na miejscu, cichy, znający swoje miejsce, lecz dostatecznie bystry i w przeciwieństwie do skrzatów, robiący użytek ze swej mocy i inteligencji, aby wypełniać swe zadania nie tylko niezwłocznie, ale również perfekcyjnie. Zdaje się, została w nim jakaś słabość do pięknej pani, bo dla niej skoczyłby w ogień i doprawdy niewiele zmieniło się od trzydziestu lat, kiedy był młodzieńcem dwudziestoletnim i dawał się pomiatać jej najstarszemu synowi, tylko po to, by zobaczyć jak ładnie się uśmiecha. Tylko na j e g o widok i Alfred pojął to znacznie szybciej od lorda Avery'ego, lecz milczał, nie zdradzając nikomu sekretu pani. Który wyszedł na jaw i bez jego udziału, o tym także wiedział, ponieważ prócz zajmowania się domem, miał oczy dookoła głowy i słuchał - żadna plotka ani zmiana zachowania nie uchodziła uwadze lokaja. Czuwającego pod drzwiami, odkąd tylko lady Laidan znalazła się samotnie wraz z lordem Reaganem. Dębowe drzwi sprawiały, że do Alfreda docierały jedynie przytłumione głosy, ale kiedy posłyszał świst i dźwięk rozbitego szkła, jego skóra ścierpła a ciało przebiegł dreszcz. Odczekał jeszcze chwilę - stosowną a dla biednego lokaja ciągnącą się godzinami - zanim eleganckim krokiem wszedł do salonu, patrząc wprost na siedzącego w fotelu lorda Reagana i zdawałoby się, zupełnie ignorując kobietę, skuloną na podłodze i przyciskającą sobie do piersi krwawiącą dłoń.
- Jeszcze whisky, mój panie? - spytał kurtuazyjnie, kilkoma ruchami różdżki i nadgarstka pozbywając się szklanych skorup i plam na obiciu fotela i koszuli mężczyzny. Był profesjonalistą; ani razu nie uciekł wzrokiem ku swojej pani, dopiero brutalnie odtrącony przez Reagana, który zniknął za drzwiami prowadzącymi do jego prywatnych komnat, Alfred z troską zwrócił się ku kobiecie.
- Czego sobie pani życzy, lady Avery? - spytał, roztropnie nie wnikając w zaistniałą sytuację, bo lokajowi przecież nie wypadało współczuć swojej pani. Pozostawał więc powściągliwy i choć pragnął tego z całej duszy, nie oferował jej ramienia, aby się na nim wsparła. Został jednak, całą swoją uległą postawą pokazując jej, iż zrobi wszystko, o co tylko go poprosi.
I show not your face but your heart's desire
Krew głośno szumiała w jej uszach a donośne bicie serca zagłuszało jakiekolwiek dźwięki, jakie mogły dobiegać spoza próżni, tej wibrującej nicością uczuciowej pustki, rozrastającej się gdzieś pod sercem Laidan, tam, gdzie do niedawna trującym bluszczem rozrastały się skrajne emocje. Wściekłość, rozpacz, obrzydzenie, przerażenie - każdy z cierni wypalił się niczym w szatańskiej pożodze, pozostawiając po sobie jedynie popioły spetryfikowanego ciała, niezdolnego do jakiegokolwiek ruchu. Nie miała siły wstać z podłogi, ba, nawet zerknięcie na rozorane szkłem przedramię i nadgarstek wydawało się niemożliwością, tak jakby utrata kontroli nad swoim jestestwem - bo przecież teraz władzę przejmował Reagan, świadomy, pełen chęci zemsty lub sprowadzenia na świat prostej sprawiedliwości - oznaczała także utratę kontroli nad ciałem. Nigdy nie należącym w pełni do męża. Co stanowiło o jedynej przewadze Laidan; tylko sekret jej więzi z własnym ojcem, tylko to idealne, najsilniejsze uczucie, jakie doświadczyła, utrzymywało ją przy życiu, zarówno wcześniej jak i w chwili obecnego kryzysu, gdy z trudem łapała powietrze, beznadziejnie bezbronna i żałosna. Precyzyjnie utkana klatka, w jakiej umieściła przed laty Reagana, okazała się samobójczą pułapką, zastawioną tak naprawdę na siebie samą. Pozwalała mężowi na wiele, będąc pewną, że z jego oczu nigdy nie spadnie wstęga miłosierdzia, że nie pozna prawdy, że będą mogli żyć w ułudzie szczęścia, czerpiąc z codzienności tylko to, co przyjemne. Dla niego, ona przecież ciągle ofiarowywała siebie, sycąc go bliskością, przywiązując, otaczając przyjemnym kokonem małżeńskiej miłości; oplatając cienką nitką, która w końcowym rozliczeniu zaplątała się wokół jej szyi, uniemożliwiając decydowanie o sobie.
Władza przeszła w ręce Reagana i nie mogła się z tym pogodzić: ręka pulsowała bólem, szkło skrzyło się w płomieniach świec, głos mężczyzny brzmiał niczym wyrok, ale pustka w Lai powoli zaczynała mienić się intensywniejszymi barwami, wypełniającymi ją uczuciem dzielonym z pewnością ze swoim ukochanym: chęcią zemsty. Zapłaty za to, co robił jej teraz i co robił przez całe życie, stając na drodze jej absolutnemu szczęściu. Złudnemu, kłamliwemu; ona także została sama, opuszczona przez największą miłość - karma naprawdę istniała? - ale mimo tego nie mogła Reaganowi współczuć, zbyt rozkołysana cierpieniem i strachem. Właściwie nie słyszała jego groźby, raczej wyczuła ją ze stalowych głosek, wpatrzona w niego załzawionymi oczami, jakby oczekując kolejnego ciosu.
Lub kolejnego aktora, właściwie statystę, pojawiającego się dyskretnie na scenie. Laidan drgnęła nerwowo, słysząc głos Alfreda, ale nie zerwała się z podłogi, dalej wpatrzona w Reagana a chwilę później już tylko w oparcie pustego fotela. Trzasnęły drzwi i w salonie znów zapadła dźwięcząca cisza, przerywana wyłącznie spazmatycznym oddechem kobiety...i uprzejmym pytaniem lokaja. Idealnego mebla w nieidealnej scenografii. Lai powoli przesunęła wzrok na twarz mężczyzny, przyciskając mocniej rękę do piersi, tak, że krew już całkowicie przemoczyła jasny materiał bluzki. - Pinot noir - odparła tylko drżącym głosem. Nie prosiła o pomoc, o opatrunek, o wstawiennictwo a o najlepsze wino. Nie musiała dodawać innych szczegółów, Alfred znał jej smak doskonale i zawsze wykonywał polecenia bez popełniania błędów. Nie wyciągnęła ręki w jego stronę, nieco niezgrabnie wstając z podłogi. Zachwiała się odrobinę i mimowolnie spomiędzy jej przygryzionych warg wydarł się cichy jęk bólu, wywołany zmianą pozycji pokiereszowanej ręki. Dopiero teraz odsunęła ją nieco od ciała i przyjrzała się nierównemu, ale bardzo głębokiemu cięciu, biegnącego od zgięcia łokcia aż do nadgarstka.
Władza przeszła w ręce Reagana i nie mogła się z tym pogodzić: ręka pulsowała bólem, szkło skrzyło się w płomieniach świec, głos mężczyzny brzmiał niczym wyrok, ale pustka w Lai powoli zaczynała mienić się intensywniejszymi barwami, wypełniającymi ją uczuciem dzielonym z pewnością ze swoim ukochanym: chęcią zemsty. Zapłaty za to, co robił jej teraz i co robił przez całe życie, stając na drodze jej absolutnemu szczęściu. Złudnemu, kłamliwemu; ona także została sama, opuszczona przez największą miłość - karma naprawdę istniała? - ale mimo tego nie mogła Reaganowi współczuć, zbyt rozkołysana cierpieniem i strachem. Właściwie nie słyszała jego groźby, raczej wyczuła ją ze stalowych głosek, wpatrzona w niego załzawionymi oczami, jakby oczekując kolejnego ciosu.
Lub kolejnego aktora, właściwie statystę, pojawiającego się dyskretnie na scenie. Laidan drgnęła nerwowo, słysząc głos Alfreda, ale nie zerwała się z podłogi, dalej wpatrzona w Reagana a chwilę później już tylko w oparcie pustego fotela. Trzasnęły drzwi i w salonie znów zapadła dźwięcząca cisza, przerywana wyłącznie spazmatycznym oddechem kobiety...i uprzejmym pytaniem lokaja. Idealnego mebla w nieidealnej scenografii. Lai powoli przesunęła wzrok na twarz mężczyzny, przyciskając mocniej rękę do piersi, tak, że krew już całkowicie przemoczyła jasny materiał bluzki. - Pinot noir - odparła tylko drżącym głosem. Nie prosiła o pomoc, o opatrunek, o wstawiennictwo a o najlepsze wino. Nie musiała dodawać innych szczegółów, Alfred znał jej smak doskonale i zawsze wykonywał polecenia bez popełniania błędów. Nie wyciągnęła ręki w jego stronę, nieco niezgrabnie wstając z podłogi. Zachwiała się odrobinę i mimowolnie spomiędzy jej przygryzionych warg wydarł się cichy jęk bólu, wywołany zmianą pozycji pokiereszowanej ręki. Dopiero teraz odsunęła ją nieco od ciała i przyjrzała się nierównemu, ale bardzo głębokiemu cięciu, biegnącego od zgięcia łokcia aż do nadgarstka.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie oceniał. Była to chyba pierwsza i zarazem najważniejsza zasada obowiązująca w jego pracy, w jego życiu. Spędzonym u boku Averych; zawsze był gotowy na wezwanie, zawsze dyspozycyjny, zawsze pokornie oczekujący rozkazu i spełniający go natychmiastowo i bez zarzutu. Zachowywał się nieco jak cień, niezauważenie przemykając po dworze i pojawiając się wyłącznie na wyraźne życzenie państwa. Jak głosiła stara maksyma dobrego służącego można usłyszeć, ale nigdy zobaczyć i Alfred pozostawał jej wierny, podobnie jak dochowywał lojalności swym zwierzchnikom. Zamknięte wrota Ludlow chroniły bowiem nie tylko ludzi, ale i ich sekrety. Tajemnice pozostawały jednak zupełnie bezpieczne; Alfredowi nigdy nie przyszłoby na myśl sprzedać informacje, godziło to bowiem w jego honor oraz poczucie moralności. Nigdy nie zachwiane, choć pozostawał jednym wiarygodnym świadkiem dramatów rozgrywających się w idyllicznym zamku w pięknym, angielskim hrabstwie. Świadomość tej wiedzy oraz pokładanego w nim zaufania w zupełności wystarczyło Alfredowi za zapłatę. Zadowalał się małymi rzeczami, potrafiąc czerpać radość z monotonii swej egzystencji - choć miał dopiero czterdzieści lat nie wyobrażał sobie porzucenia Averych. Przywiązał się do starego domu a nade wszystko do lady Laidan - traktującej go wprawdzie z wystudiowaną obojętnością, jak przystało na prawdziwą arystokratkę, lecz Alfred czuł się jej potrzebny. Pani przynajmniej go nie lekceważyła, tak jak czynił to jej mąż, którego lokaj nie darzył sympatią. Okazywał mu szacunek, pokorę i uniżenie, aczkolwiek podając mu do stołu, donosząc alkohol i odbierając od niego szaty, gdy tylko odwracał się od brodatego oblicza lorda Reagana, uśmiechał się krzywo, niemalże ubolewając, iż jest w posiadaniu wiedzy tak cennej, iż Avery senior gotów byłby za nią zabić.
Lub okaleczyć. Alfred uważnie wychwytał zmienne nastroje, kolejne ciche burze wstrząsające zamkiem w posadach, markotność lady Laidan i butelki wina, w zastraszającym tempie znikające z bogato zaopatrzonej piwniczki. Nic nie uszło jego uwadze, drobne zsinienia, podniesione głosy słyszane nawet przez solidne gabinetowe drzwi, plamy krwi na prześcieradle w sypialni państwa. Nie osądzał jednak, gdyż nie miał do tego najmniejszego prawa, w rodzinnej hierarchii Averych stojąc zaledwie o krok wyżej przed całą czeladzią skrzatów domowych. Mógł potępiać lady Laidan i jej syna, mógł pomstować na lorda Reagana i współczuć swej biednej pani, lecz to było zupełnie nieistotne. Liczyło się to, co m u s i a ł robić.Czyli pozostawać na każde zawołanie i na każde skinienie, gotów zrobić wszystko, o co zostanie poproszony. Był wcale jeszcze pełen sił, choć nieco zażywany od ciągłej służby - zdarzało się, iż wyskakiwał z łóżka w środku nocy, by biegiem spełnić kaprys państwa - aczkolwiek zachował inteligencję i kurtuazję niezbędną do pełnienia odpowiedzialnej funkcji lokaja. Bez zbędnych słów, nikogo nie interesowała opinia służącego i Alfred doskonale zorientowany w sytuacji unikał spoufalania się ze swymi przełożonymi. Nawet, jeśli chciałby dopytać panią, czy czuje się dobrze, nie wypadało mu to zupełnie. Zdawał też sobie sprawę, iż dla lady Laidan dużo lepszym znieczuleniem od opatrunku będzie butelka jej ulubionego wina, dlatego też nie tylko nie śmiał zakwestionować jej polecenia, ale spełniał je niemal natychmiast. Wcześniej jednak przysuwając ciężki fotel, aby mogła na niego opaść i odpocząć, zanim doniesie jej kieliszek i butelkę trunku dojrzewającego w ich piwniczce.
- Oczywiście, moja pani - odparł, kiedy już spoczęła w fotelu. Nie zerknął na jej krwawiącą rękę, uznając to za oczywisty brak taktu i szacunku - szybko wyszedł z salonu i przywołał znakomity trunek opatrzony datą jeszcze z zeszłego stulecia. Po niedługiej chwili wrócił do pokoju dziennego wraz z butelką czerwonego wina i nalał go do pękatego kieliszka, który podał swej pani, stając tuż obok fotela. Wyprostowany niczym struna i czekający na kolejne rozkazy.
Lub okaleczyć. Alfred uważnie wychwytał zmienne nastroje, kolejne ciche burze wstrząsające zamkiem w posadach, markotność lady Laidan i butelki wina, w zastraszającym tempie znikające z bogato zaopatrzonej piwniczki. Nic nie uszło jego uwadze, drobne zsinienia, podniesione głosy słyszane nawet przez solidne gabinetowe drzwi, plamy krwi na prześcieradle w sypialni państwa. Nie osądzał jednak, gdyż nie miał do tego najmniejszego prawa, w rodzinnej hierarchii Averych stojąc zaledwie o krok wyżej przed całą czeladzią skrzatów domowych. Mógł potępiać lady Laidan i jej syna, mógł pomstować na lorda Reagana i współczuć swej biednej pani, lecz to było zupełnie nieistotne. Liczyło się to, co m u s i a ł robić.Czyli pozostawać na każde zawołanie i na każde skinienie, gotów zrobić wszystko, o co zostanie poproszony. Był wcale jeszcze pełen sił, choć nieco zażywany od ciągłej służby - zdarzało się, iż wyskakiwał z łóżka w środku nocy, by biegiem spełnić kaprys państwa - aczkolwiek zachował inteligencję i kurtuazję niezbędną do pełnienia odpowiedzialnej funkcji lokaja. Bez zbędnych słów, nikogo nie interesowała opinia służącego i Alfred doskonale zorientowany w sytuacji unikał spoufalania się ze swymi przełożonymi. Nawet, jeśli chciałby dopytać panią, czy czuje się dobrze, nie wypadało mu to zupełnie. Zdawał też sobie sprawę, iż dla lady Laidan dużo lepszym znieczuleniem od opatrunku będzie butelka jej ulubionego wina, dlatego też nie tylko nie śmiał zakwestionować jej polecenia, ale spełniał je niemal natychmiast. Wcześniej jednak przysuwając ciężki fotel, aby mogła na niego opaść i odpocząć, zanim doniesie jej kieliszek i butelkę trunku dojrzewającego w ich piwniczce.
- Oczywiście, moja pani - odparł, kiedy już spoczęła w fotelu. Nie zerknął na jej krwawiącą rękę, uznając to za oczywisty brak taktu i szacunku - szybko wyszedł z salonu i przywołał znakomity trunek opatrzony datą jeszcze z zeszłego stulecia. Po niedługiej chwili wrócił do pokoju dziennego wraz z butelką czerwonego wina i nalał go do pękatego kieliszka, który podał swej pani, stając tuż obok fotela. Wyprostowany niczym struna i czekający na kolejne rozkazy.
I show not your face but your heart's desire
Pojawienie się postronnej osoby, będącej niemym świadkiem jej upokorzenia, powinno jeszcze mocniej wyprowadzić Laidan z równowagi, spychając ją w kierunku otchłani wściekłości. Była jednak zbyt zrozpaczona i otumaniona coraz intensywniejszym bólem, by reagować w jakikolwiek intensywny sposób, zwłaszcza, że w pokoju dziennym znajdował się tylko Alfred. Zaufany lokaj, sługa, przyjaciel domu, concierge - mogła nadawać mu wiele nazw, ale nie skupiała się w ogóle na wysokiej postaci o szpakowatych włosach, uznając go za naturalny element wystroju dworu w Ludlow. Był tutaj odkąd pamiętała, cicho i posłusznie wypełniając swoje obowiązki bez żadnych protestów. Stał w upokarzającej hierarchii nieco wyżej od skrzatów, lecz nie zasługiwał na zainteresowanie lady Avery: nawet na tak drobne, które miałoby wpędzić ją w zakłopotanie. Wstyd wydawał się oczywistą reakcją w tej skomplikowanej sytuacji - stała przecież przed nim chwiejna, zraniona w każdym z możliwych sensów, z zakrwawioną ręką i śladami łez, zasychającymi w kącikach spierzchniętych warg. W niczym nie przypominała idealnej arystokratki, brylującej na salonach, ale...przecież siwowłosy mężczyzna obserwował jej życie ciągle zza kulis, zapewne nawet nieświadomy pozy, jaką przybierała poza grubymi ścianami dworu. Był jedną z niewielu osób, które obserwowały Laidan bez maski, w chwilach słabości, smutku a także niedorzecznego rozbawienia i gdyby uznała sługę za człowieka, z pewnością musiałaby ukrócić jego ziemski żywot. Za dużo wiedział, za dużo widział, za dobrze znał pogłębiające się zmarszczki na jej twarzy i coraz częstsze topienie skrajnych emocji w hektolitrach wypijanego wina. Na szczęścia w oczach tej, która powinna obawiać się go najmocniej - czyż nie stanowił kolejnego zagrożenia? - zupełnie tracił swoją osobowość będąc tylko meblem. Wytrzymałym, pasującym do dworskiego wystroju, niezawodnym, dobrze spełniającym swoje zadanie. Żadnej duszy, żadnego umysłu, bo co mogło roić się w głowie sługi, skupionego wyłącznie na spełnianiu zachcianek swoich panów? Kiedyś zastanawiała się nad tym, czy niektórzy rodzą się z predyspozycją do służenia, ale teraz takie pytania nie iskrzyły w jej umyśle. Odkąd Samael wbił w jej serce nóż, nie potrafiła oderwać się od cierpienia, powracającego tym mocniej, im dłużej wmawiała sobie, że jest silna. Musiała w to uwierzyć, chociaż prawie potknęła się, gdy Alfred podprowadził ją do wygodnego fotela. Zapadła się w nim, ostrożnie kładąc zranioną rękę na podłokietniku. Z głębokiej rany ciągle sączyła się krew i Laidan poczuła, że robi się jej niedobrze, ale odetchnęła głębiej, odwracając głowę w drugą stronę, by obserwować znikającego za drzwiami mężczyznę. Nie musiała długo czekać na jego powrót ze zbawiennym eliksirem, wyciszającym nie tylko fizyczne cierpienie, ale i panikę, powoli liżącą jej plany na przyszłość. Ujęła zdrową dłonią kieliszek i wychyliła go jednym haustem, od razu ponaglająco kiwając na Alfreda, by ponownie uraczył ją porcją wina, mającego uśmierzyć drżący niepokój.
- I...zajmij się tym - powiedziała obojętnie, lekkim skinieniem wskazując na krwawiące przedramię. Potrzebowała chociaż prowizorycznego opatrunku, przynajmniej na razie, dopóki nie wymyśli rozsądnej opowieści dla uzdrowiciela, pytającego o pochodzenie długiego rozcięcia.
- I...zajmij się tym - powiedziała obojętnie, lekkim skinieniem wskazując na krwawiące przedramię. Potrzebowała chociaż prowizorycznego opatrunku, przynajmniej na razie, dopóki nie wymyśli rozsądnej opowieści dla uzdrowiciela, pytającego o pochodzenie długiego rozcięcia.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czasami wzbierało w nim dziwne uczucie, iż tak naprawdę to on jest panem za zamku Ludlow. Wrażenie zupełnie irracjonalne, wręcz nieprzystojne pokornemu słudze, jednakowoż ogrom i ciężar obowiązków spoczywających na barkach Alfreda pozwalała mu tak myśleć. Pod nieobecność lorda Reagana mężczyzna przejmował pieczę nad wszystkim a i wówczas, gdy jego pan urzędował w rodzimym kraju i na stałe przebywał w Shropshire, to on zarządzał dworem Averych. Odpowiadając za coś więcej niż tylko nakrywanie do stołu i pilnowanie, aby posiłki dla państwa były przygotowywane według ich gust. Ową odpowiedzialność traktował jak nagrodę; choć rano wstawał najwcześniej, jeszcze przed pierwszym brzaskiem a kładł się ostatni, gdy już upewnił się, iż zostały wydane dyspozycje i rozkazy na dzień następny. Był nie tyle przydatny, ile potrzebny a zaufanie jakim go darzono wprawiało go w dumę. Nawet lokaj mógł ją odczuwać a Alfred absolutnie nie wstydził się swego zajęcia, wręcz chlubiąc się dobrym kontaktem ze swym państwem. Nie wykraczającym poza sztywno nakreślone normy. Nigdy nie zamienił z nikim z rodziny Averych ani słowa w niezobowiązującej konwersacji, ograniczając krótkie wymiany zdań do niezbędnych werbalnych gestów szacunku - wszak tak właśnie powinny układać się stosunki między przełożonymi a ich poddanymi.
Czasami żałował, iż nie może skomplementować lady Laidan, wystrojonej na Sabat, aczkolwiek nigdy z jego ust nie wyrwał się (i nie wyrwie) niewłaściwy komentarz. Alfred nie odzywał się niepytany i niezawezwany, słusznie uznając, iż byłoby to zachowanie impertynenckie a wręcz karygodne. Zwłaszcza w kontekście tak bezpośredniego zwrotu do swej pani, o której winien myśleć jedynie w kategoriach błyskawicznego spełniania każdego jej kaprysu. Po latach wiernej służby nauczył się odgadywać jej życzenia, jeszcze zanim wypowiedziała je na głos - może nawet szybciej, niż sama zdążyła o nich pomyśleć - co było umiejętnością przydatną i cenioną w jego fachu. Znał swoją panią doskonale, z pewnością lepiej od jej własnego męża, co nieraz powodowało u Alfreda niekontrolowane rozbawienie. Gdyby był skrzatem, zapewne musiałby sam wymierzyć sobie karę za tak niestosowne, bezczelne i zupełnie niedopuszczalne dla kogoś niższego stanem myśli. Zachowywał je jednak dla siebie, nie dzieląc się nimi z nikim, bezpiecznie zaklęte pod niewzruszoną maską nieporuszonego sługi. Tego od niego oczekiwano i również sam sobie ową beznamiętność narzucił. Emocjonalność nie była wskazana lokajowi, którego jedyny cel stanowiła wierna i dobra służba. Polegająca wyłącznie na spełnianiu poleceń bez dyskusji i ich kwestionowania. Nie płacono mu za osobiste, subiektywne spostrzeżenia czy próżne mielenie językiem a Alfred na tyle długo opiekował się rodziną Averych, by nie dopytywać, nie gadać i nie w t r ą c a ć się. Był tylko lokajem; na tyle obytym z lady Laidan, żeby wiedzieć, iż jego troska i nawet najdyskretniejsze wyrazy współczucia zostałby przyjęte z wrogością i gniewem. Dlatego skupił się na jak najstaranniejszym spełnieniu rozkazu. Nie musiała prosić ani dawać my sygnałów, by po raz kolejny napełnił jej kieliszek, perfekcyjnie znając słabość pani do czerwonego wina. Zwłaszcza w chwilach smutku, który trunek jednak ukoi znakomicie. Dotarli do czwartego napełnienia kieliszka, zanim Alfred odłożył butelkę na elegancką etażerkę, przynaglony ostrożnym poleceniem pani.
- Tak jest, lady Laidan - odparł posłusznie, klękając przed nią, aby obejrzeć paskudnie rozciętą rękę. Nie posiadał umiejętności, aby opatrzyć jej ranę za pomocą magii, lecz mógł pomóc jej inaczej. Bez wahania ściągnął swoją marynarkę i kamizelkę, po czym rozdarł lewy rękaw białej koszuli, aby wykonać prowizoryczny opatrunek uciskowy. Dość fachowy, wystarczający, aby zapobiec dalszej krwi. Alfred zerknął kontrolnie na swoją panią, po czym powstał z kolan, narzucając na siebie kamizelkę i przewieszając marynarkę przez ramię. Natychmiast powinien się przebrać i założyć świeży frak, jednakowoż nieco obawiał się zostawić kobiety samej.
- Będę w pobliżu, moja pani - rzekł jednak, kłaniając się głęboko i tyłem zmierzając w kierunku wyjścia - jeśli tylko czegoś pani zapragnie, lady Avery, jestem do usług - dodał, cicho zamykając ciężkie drzwi. Szybko udał się do swego pokoju a przebrawszy się w czystą, niezniszczoną liberię, na powrót zajął posterunek przed wrotami salonu, z niepokojem nasłuchując, czy aby jego pani niczego na gwałt nie potrzebuje.
|zt x2
Czasami żałował, iż nie może skomplementować lady Laidan, wystrojonej na Sabat, aczkolwiek nigdy z jego ust nie wyrwał się (i nie wyrwie) niewłaściwy komentarz. Alfred nie odzywał się niepytany i niezawezwany, słusznie uznając, iż byłoby to zachowanie impertynenckie a wręcz karygodne. Zwłaszcza w kontekście tak bezpośredniego zwrotu do swej pani, o której winien myśleć jedynie w kategoriach błyskawicznego spełniania każdego jej kaprysu. Po latach wiernej służby nauczył się odgadywać jej życzenia, jeszcze zanim wypowiedziała je na głos - może nawet szybciej, niż sama zdążyła o nich pomyśleć - co było umiejętnością przydatną i cenioną w jego fachu. Znał swoją panią doskonale, z pewnością lepiej od jej własnego męża, co nieraz powodowało u Alfreda niekontrolowane rozbawienie. Gdyby był skrzatem, zapewne musiałby sam wymierzyć sobie karę za tak niestosowne, bezczelne i zupełnie niedopuszczalne dla kogoś niższego stanem myśli. Zachowywał je jednak dla siebie, nie dzieląc się nimi z nikim, bezpiecznie zaklęte pod niewzruszoną maską nieporuszonego sługi. Tego od niego oczekiwano i również sam sobie ową beznamiętność narzucił. Emocjonalność nie była wskazana lokajowi, którego jedyny cel stanowiła wierna i dobra służba. Polegająca wyłącznie na spełnianiu poleceń bez dyskusji i ich kwestionowania. Nie płacono mu za osobiste, subiektywne spostrzeżenia czy próżne mielenie językiem a Alfred na tyle długo opiekował się rodziną Averych, by nie dopytywać, nie gadać i nie w t r ą c a ć się. Był tylko lokajem; na tyle obytym z lady Laidan, żeby wiedzieć, iż jego troska i nawet najdyskretniejsze wyrazy współczucia zostałby przyjęte z wrogością i gniewem. Dlatego skupił się na jak najstaranniejszym spełnieniu rozkazu. Nie musiała prosić ani dawać my sygnałów, by po raz kolejny napełnił jej kieliszek, perfekcyjnie znając słabość pani do czerwonego wina. Zwłaszcza w chwilach smutku, który trunek jednak ukoi znakomicie. Dotarli do czwartego napełnienia kieliszka, zanim Alfred odłożył butelkę na elegancką etażerkę, przynaglony ostrożnym poleceniem pani.
- Tak jest, lady Laidan - odparł posłusznie, klękając przed nią, aby obejrzeć paskudnie rozciętą rękę. Nie posiadał umiejętności, aby opatrzyć jej ranę za pomocą magii, lecz mógł pomóc jej inaczej. Bez wahania ściągnął swoją marynarkę i kamizelkę, po czym rozdarł lewy rękaw białej koszuli, aby wykonać prowizoryczny opatrunek uciskowy. Dość fachowy, wystarczający, aby zapobiec dalszej krwi. Alfred zerknął kontrolnie na swoją panią, po czym powstał z kolan, narzucając na siebie kamizelkę i przewieszając marynarkę przez ramię. Natychmiast powinien się przebrać i założyć świeży frak, jednakowoż nieco obawiał się zostawić kobiety samej.
- Będę w pobliżu, moja pani - rzekł jednak, kłaniając się głęboko i tyłem zmierzając w kierunku wyjścia - jeśli tylko czegoś pani zapragnie, lady Avery, jestem do usług - dodał, cicho zamykając ciężkie drzwi. Szybko udał się do swego pokoju a przebrawszy się w czystą, niezniszczoną liberię, na powrót zajął posterunek przed wrotami salonu, z niepokojem nasłuchując, czy aby jego pani niczego na gwałt nie potrzebuje.
|zt x2
I show not your face but your heart's desire
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź