Jadalnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Jadalnia
Jadalnia ze stołem na dwadzieścia cztery osoby, która służy zarówno wystawnym kolacjom dla nielicznych przyjaciół rodu, jak i spożywaniu rodzinnych posiłków. Kolorystyka pomieszczenia charakterystyczna jest dla rodu Averych - czerwone obicia krzeseł oraz ściany, połączone z odcieniami szarości, nie pozwalają zapomnieć w posiadłości jakiego rodu się przebywa.
Tragikomedia. Farsa. Kabaret.
Jakiegokolwiek nie użyć tutaj określenia będzie ono trafne. Cała ty sytuacja naprawdę mieniła się od przymiotników mogących ją opisać, chociaż nic nie zrówna się z przeżyciem jej na własnej skórze. Nie żeby Søren specjalnie cieszył się z tego powodu. Branie udziału w tym groteskowym wręcz przedstawieniu nie znajdowało się wysoko na szczycie jego listy życzeń. Przyszedł tu tylko i wyłącznie dla Allison, chociaż szczerze nie wiedział, czy było to słuszne zagranie. Czuł bowiem, że w każdej chwili ktoś może powiedzieć słowo za dużo, przez które straci nad sobą panowanie. Już i tak czuł się jak gdyby stał na krawędzi swojego świętego spokoju, a przecież właśnie z niego słynął. Chłodne opanowanie zazwyczaj go nie opuszczało, stanowiło mur prawie nie do przebicia, w który uderzało wszystko, co normalnie wyprowadziłoby go z równowagi. Jego naturalne usposobienie oraz lata praktyki w ignorowaniu czynników zewnętrznych wydawały się jednak niezbyt istotne w opozycji do całej tej sytuacji. Już sam fakt przebywania w tym domu nadszarpywał jego wewnętrzny spokój, niebezpiecznie igrając ze wspomnieniami, próbując wyciągać z szaf umysłu trupy, które skrzętnie tam pochował. Dalej, sama uroczystość bulwersowała go. Jak ojciec mógł tak to rozegrać? Jak jedyna osoba z rodzony poza jego bliźniaczką mogła tak postąpić? Za plecami jego i jego siostry uknuć coś takiego, a potem postawić z radością przed faktem dokonanym? Nie rozumiał jak mógł sugerować się opinią Samaela. Czy mógł być tak ślepy, aby nie widzieć jak najstarszy syn nim gardzi i jak patrzy na Laidan?
Kolejnym czynnikiem przyczyniającym się do wzmożonej irytacji był Selwyn. Avery pamiętał swoje szczere słowa wypowiedziane przed Sylvainem jakiś czas temu. Być może ten uroczy posiłek lekko rewidował jego zdanie to nie oznaczało to, że od razu stał się mu przychylny. Uścisk dłoni, którym odpowiedział rozsiał w nim nadzieję, że ten młodszy od niego człowiek mimo wszystko ma trochę oleju w głowie i nie jest tylko szmacianą laką w rękach jego brata. Zaraz jednak wszelkie nadzieje Sørena stopniały jak krople wody na rozgrzanej blasze, gdy Alexander okazał swą jawną poufałość wobec Allie. Nie byłoby nic złego w takim uroczym podarunku, gdyby nie fakt jego niezwykłej nachalności zahaczającej wręcz o brak taktu. Dotknął jej. Damy. Bez jej zgody, przyjmując za pewnik przyjęcie przez nią prezenciku. Przecież to jawna impertynencja. Czego oni go nauczyli? Czy w ogóle uczyli? Avery bezwiednie zacisnął dłonie w pięści powstrzymując się przed łopatologicznym wytłumaczeniem chłopakowi jak należy się zachowywać. Przyjął jednak z ulgą reakcję bliźniaczki, które jak zwykle doskonale wiedziała jak o siebie zadbać nie tracąc przy tym ani odrobiny taktu. Jeśli czegoś mógł być pewien to tego, że nie pozwoli zdjąć sobie łańcuszka, który zdobił jej łabędzią szyję.
Jak cień podąża bez słowa za resztą do stołu. Miejsce po lewej stronie ojca jest zaszczytem, ale naprzeciwko matki czystą udręką. Jak gdyby całe to wydarzenie nie było wystarczającą torturą. Nie siada jednak jeszcze w oczekiwaniu aż wszystkie kobiety zasiądą do stołu. Widocznie Samael nie uważał za potrzebne przestrzegania zasad albo sądził, że jest ponad nimi, co w jego przykrym przypadku było zdecydowanie bardziej prawdopodobne. Gdy Allison zaczyna mówić chwyta jeden z podsuniętych kielichów powstrzymując się przed wypiciem wszystkiego od razu. Zamiast tego unosi kącik ust w wyrazie aprobaty dla wygłoszonego toastu. Nie mając nic więcej do powiedzenia idzie za przykładem innych i osusza swój kielich z wina. Smakuje jak woda po całym dniu wędrowania na pustyni. Prawdziwa manna z nieba. Powinien się delektować, bo zapewne to jakieś śmiesznie drogie wino starsze niż on, ale mało go to obchodzi. Czy takie są pierwsze symptomy alkoholizmu?
Teraz wszyscy siadają już zgodnie do stołu i zabawa wydaje się rozpoczyna na dobre. W krótkiej ciszy Avery przeciąga wzorkiem po siedzących po drugiej stronie matce i Samaelu, ale zaraz odwraca wzrok, gdyż żołądek buntuje się nieprzyjemnie na ich widok. Jeśli zdoła coś zjeść to będzie cud. Odciąga jednak od siebie te myśli skupiając się za obserwowaniu wnoszących półmiski skrzatów. Wydawało mu się, że siedzenie z tymi stworzeniami przy stole byłoby mu milsze niż całe to urocze towarzystwo.
Jakiegokolwiek nie użyć tutaj określenia będzie ono trafne. Cała ty sytuacja naprawdę mieniła się od przymiotników mogących ją opisać, chociaż nic nie zrówna się z przeżyciem jej na własnej skórze. Nie żeby Søren specjalnie cieszył się z tego powodu. Branie udziału w tym groteskowym wręcz przedstawieniu nie znajdowało się wysoko na szczycie jego listy życzeń. Przyszedł tu tylko i wyłącznie dla Allison, chociaż szczerze nie wiedział, czy było to słuszne zagranie. Czuł bowiem, że w każdej chwili ktoś może powiedzieć słowo za dużo, przez które straci nad sobą panowanie. Już i tak czuł się jak gdyby stał na krawędzi swojego świętego spokoju, a przecież właśnie z niego słynął. Chłodne opanowanie zazwyczaj go nie opuszczało, stanowiło mur prawie nie do przebicia, w który uderzało wszystko, co normalnie wyprowadziłoby go z równowagi. Jego naturalne usposobienie oraz lata praktyki w ignorowaniu czynników zewnętrznych wydawały się jednak niezbyt istotne w opozycji do całej tej sytuacji. Już sam fakt przebywania w tym domu nadszarpywał jego wewnętrzny spokój, niebezpiecznie igrając ze wspomnieniami, próbując wyciągać z szaf umysłu trupy, które skrzętnie tam pochował. Dalej, sama uroczystość bulwersowała go. Jak ojciec mógł tak to rozegrać? Jak jedyna osoba z rodzony poza jego bliźniaczką mogła tak postąpić? Za plecami jego i jego siostry uknuć coś takiego, a potem postawić z radością przed faktem dokonanym? Nie rozumiał jak mógł sugerować się opinią Samaela. Czy mógł być tak ślepy, aby nie widzieć jak najstarszy syn nim gardzi i jak patrzy na Laidan?
Kolejnym czynnikiem przyczyniającym się do wzmożonej irytacji był Selwyn. Avery pamiętał swoje szczere słowa wypowiedziane przed Sylvainem jakiś czas temu. Być może ten uroczy posiłek lekko rewidował jego zdanie to nie oznaczało to, że od razu stał się mu przychylny. Uścisk dłoni, którym odpowiedział rozsiał w nim nadzieję, że ten młodszy od niego człowiek mimo wszystko ma trochę oleju w głowie i nie jest tylko szmacianą laką w rękach jego brata. Zaraz jednak wszelkie nadzieje Sørena stopniały jak krople wody na rozgrzanej blasze, gdy Alexander okazał swą jawną poufałość wobec Allie. Nie byłoby nic złego w takim uroczym podarunku, gdyby nie fakt jego niezwykłej nachalności zahaczającej wręcz o brak taktu. Dotknął jej. Damy. Bez jej zgody, przyjmując za pewnik przyjęcie przez nią prezenciku. Przecież to jawna impertynencja. Czego oni go nauczyli? Czy w ogóle uczyli? Avery bezwiednie zacisnął dłonie w pięści powstrzymując się przed łopatologicznym wytłumaczeniem chłopakowi jak należy się zachowywać. Przyjął jednak z ulgą reakcję bliźniaczki, które jak zwykle doskonale wiedziała jak o siebie zadbać nie tracąc przy tym ani odrobiny taktu. Jeśli czegoś mógł być pewien to tego, że nie pozwoli zdjąć sobie łańcuszka, który zdobił jej łabędzią szyję.
Jak cień podąża bez słowa za resztą do stołu. Miejsce po lewej stronie ojca jest zaszczytem, ale naprzeciwko matki czystą udręką. Jak gdyby całe to wydarzenie nie było wystarczającą torturą. Nie siada jednak jeszcze w oczekiwaniu aż wszystkie kobiety zasiądą do stołu. Widocznie Samael nie uważał za potrzebne przestrzegania zasad albo sądził, że jest ponad nimi, co w jego przykrym przypadku było zdecydowanie bardziej prawdopodobne. Gdy Allison zaczyna mówić chwyta jeden z podsuniętych kielichów powstrzymując się przed wypiciem wszystkiego od razu. Zamiast tego unosi kącik ust w wyrazie aprobaty dla wygłoszonego toastu. Nie mając nic więcej do powiedzenia idzie za przykładem innych i osusza swój kielich z wina. Smakuje jak woda po całym dniu wędrowania na pustyni. Prawdziwa manna z nieba. Powinien się delektować, bo zapewne to jakieś śmiesznie drogie wino starsze niż on, ale mało go to obchodzi. Czy takie są pierwsze symptomy alkoholizmu?
Teraz wszyscy siadają już zgodnie do stołu i zabawa wydaje się rozpoczyna na dobre. W krótkiej ciszy Avery przeciąga wzorkiem po siedzących po drugiej stronie matce i Samaelu, ale zaraz odwraca wzrok, gdyż żołądek buntuje się nieprzyjemnie na ich widok. Jeśli zdoła coś zjeść to będzie cud. Odciąga jednak od siebie te myśli skupiając się za obserwowaniu wnoszących półmiski skrzatów. Wydawało mu się, że siedzenie z tymi stworzeniami przy stole byłoby mu milsze niż całe to urocze towarzystwo.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Oczywiście, sir - odpowiedział ojcu Allison, a zaraz potem wręczył Allison sznur pereł.
Czy Alexander się bał? Trudno było mu to określić. Z jednej strony bowiem znajdował się w towarzystwie osób, z których przynajmniej połowa życzyła mu źle, w tym jedna na pewno na tyle, że byłaby skłonna posunąć się bardzo, ale to bardzo daleko, by osiągnąć swój cel. Tak, była nią Allison, która uraczyła go spojrzeniem chłodnym... ba, lodowatym! Jak bazyliszek zamienia jednym spojrzeniem swych ślepi w kamień, tak Allison z powodzeniem mogłaby zostać zatrudniona przy wyrobie rzeźb lodowych, oszczędzając ludziom trudu machania różdżkami - jedno bowiem zerknięcie całkiem skutecznie zamroziło w Selwynie rytm bijącego serca. Wyraz jego twarzy pozostał jednak skomponowany, nie po to tyle czasu poświęcił na doskonalenie się w sztuce teatralnej, by dać się pokonać jego kochanej narzeczonej w tym momencie. Tak, taka była prawda zgodna ze stanem faktycznym - on i panna Avery byli już zaręczeni, choć nawet nie miał możliwości wsunięcia na jej palec zaręczynowego pierścionka, naznaczającego ją jako jego oraz wiążącego jego z nią. Nie chciał dawać jej pierwszej lepszej błyskotki, którą kupiłby za równowartość małego kraju, pokroju bogactw San Marino. Alexander, skoro już miał spędzić z Allison resztę swoich dni (ponieważ najprawdopodobniej moment rozłączenia przez śmierć nastąpi w chwili jego zgonu, nie inaczej) chciał zrobić to właściwie. Pragnął ofiarowaćwybrance przyznanej mu przez jego przełożonego damie swego serca pierścień należący niegdyś do jego matki. Alexander miał jednak zasady i chciał go wręczyć z czystej chęci serca, nie w sztucznym przymusie spowodowanym oficjalnymi zarękowinami w domu swej przyszłej małżonki.
Allison przyjęła perły - nie miała bowiem innego wyboru - jednak jasno dała mu do zrozumienia, że nie zamierza ich nosić, czy też nawet dotknąć po raz kolejny w swoim życiu.
Sir Reagan zaprosił wszystkich do jadalni i Lex odetchnął w duchu, że pierwsząscenę ma już za sobą. Jednak wielkie było jego zaskoczenie, gdy zamiast jak stało w scenariuszu znajdującym się w jego głowie, okazało się iż scena druga będzie miała zupełnie inny kształt, nie uformowany ani przez niego, ni przez będących u władzy absolutnej na tym spotkaniu, a przez drobną i złudnie niepozorną Allison. Cóż znajdowało się w dzierżonym przez jej smukłą dłoń kielichu? Czyżby śmierć? Czy była na tyle niepomysłowa, że do wina dodała oklepaną truciznę?
W miarę jak trybiki w jego głowie się obracały, a uśmiech Allison raził go w oczy doszedł do wniosku, że nie. Tam było coś o wiele bardziej... zaskakującego, musiało tak być. Dlatego z szerokim uśmiechem przyjął kielich od blond piękności, przy okazji prawie niezauważalnie muskając jej palce swoimi.
- Wiadomo jednak powszechnie, iż szczęście mężczyzny pochodzi z udanego życia, a to nie miałoby prawa istnieć gdyby nie dama jego serca, przy której on sam mógłby uchodzić za nieudacznika - powiedział, nadal się uśmiechając. - Nasze zdrowie, Allison - dodał. Spojrzał się wymownie w jej oczy, nadal nie zdejmując radej maski ze swego oblicza, po czym jego usta dotknęły krawędzi kielicha, by następnie wpuścić do ciała jadowite wino, efekt ciężkiej pracy Allison.
Po wypiciu za wygłoszone intencje ruszył wraz z innymi by zająć miejsce przy stole. A był to dopiero początek, ponieważ nagle zaczęło mu być tak jakoś... radośnie, a uśmiech nie chciał zejść z jego twarzy.
Czy Alexander się bał? Trudno było mu to określić. Z jednej strony bowiem znajdował się w towarzystwie osób, z których przynajmniej połowa życzyła mu źle, w tym jedna na pewno na tyle, że byłaby skłonna posunąć się bardzo, ale to bardzo daleko, by osiągnąć swój cel. Tak, była nią Allison, która uraczyła go spojrzeniem chłodnym... ba, lodowatym! Jak bazyliszek zamienia jednym spojrzeniem swych ślepi w kamień, tak Allison z powodzeniem mogłaby zostać zatrudniona przy wyrobie rzeźb lodowych, oszczędzając ludziom trudu machania różdżkami - jedno bowiem zerknięcie całkiem skutecznie zamroziło w Selwynie rytm bijącego serca. Wyraz jego twarzy pozostał jednak skomponowany, nie po to tyle czasu poświęcił na doskonalenie się w sztuce teatralnej, by dać się pokonać jego kochanej narzeczonej w tym momencie. Tak, taka była prawda zgodna ze stanem faktycznym - on i panna Avery byli już zaręczeni, choć nawet nie miał możliwości wsunięcia na jej palec zaręczynowego pierścionka, naznaczającego ją jako jego oraz wiążącego jego z nią. Nie chciał dawać jej pierwszej lepszej błyskotki, którą kupiłby za równowartość małego kraju, pokroju bogactw San Marino. Alexander, skoro już miał spędzić z Allison resztę swoich dni (ponieważ najprawdopodobniej moment rozłączenia przez śmierć nastąpi w chwili jego zgonu, nie inaczej) chciał zrobić to właściwie. Pragnął ofiarować
Allison przyjęła perły - nie miała bowiem innego wyboru - jednak jasno dała mu do zrozumienia, że nie zamierza ich nosić, czy też nawet dotknąć po raz kolejny w swoim życiu.
Sir Reagan zaprosił wszystkich do jadalni i Lex odetchnął w duchu, że pierwsząscenę ma już za sobą. Jednak wielkie było jego zaskoczenie, gdy zamiast jak stało w scenariuszu znajdującym się w jego głowie, okazało się iż scena druga będzie miała zupełnie inny kształt, nie uformowany ani przez niego, ni przez będących u władzy absolutnej na tym spotkaniu, a przez drobną i złudnie niepozorną Allison. Cóż znajdowało się w dzierżonym przez jej smukłą dłoń kielichu? Czyżby śmierć? Czy była na tyle niepomysłowa, że do wina dodała oklepaną truciznę?
W miarę jak trybiki w jego głowie się obracały, a uśmiech Allison raził go w oczy doszedł do wniosku, że nie. Tam było coś o wiele bardziej... zaskakującego, musiało tak być. Dlatego z szerokim uśmiechem przyjął kielich od blond piękności, przy okazji prawie niezauważalnie muskając jej palce swoimi.
- Wiadomo jednak powszechnie, iż szczęście mężczyzny pochodzi z udanego życia, a to nie miałoby prawa istnieć gdyby nie dama jego serca, przy której on sam mógłby uchodzić za nieudacznika - powiedział, nadal się uśmiechając. - Nasze zdrowie, Allison - dodał. Spojrzał się wymownie w jej oczy, nadal nie zdejmując radej maski ze swego oblicza, po czym jego usta dotknęły krawędzi kielicha, by następnie wpuścić do ciała jadowite wino, efekt ciężkiej pracy Allison.
Po wypiciu za wygłoszone intencje ruszył wraz z innymi by zająć miejsce przy stole. A był to dopiero początek, ponieważ nagle zaczęło mu być tak jakoś... radośnie, a uśmiech nie chciał zejść z jego twarzy.
2 listopada, po powrocie z wojaży
Zazwyczaj Anglia wydawała mu ciasnym elementem garderoby, który nieznosząca sprzeciwu matka wciskała mu przez głowę, przekonując go nieustannie, że stanowi idealne dopełnienie jego szlacheckiej aparycji. Wszak nie przeszkadzało mu tak bardzo, mógł żyć z przeświadczeniem, że coś w jego życiu zostało dopasowane na siłę, a jednocześnie próbować czerpać z tego satysfakcję. Dotychczas ów rozdźwięk między swoimi pragnieniami a rzeczywistością był traktowany przez niego jak coś niewygodnego, szalenie przykrego, ale tylko wówczas, gdy zdawał sobie z tego sprawę. Korzyści z życia na Starym Kontynencie przesłaniały rażące wady, osłaniały nimbem słodyczy gorzkie chwile zniewolenia i mógł odczuć, że jest człowiekiem szczęśliwym, nawet jeśli z każdym powrotem z tułaczki odczuwał coraz większy niesmak do samego siebie.
Jak nikt rozumiał Odyseusza, dla którego Itaka stała się zbawieniem, jak i przekleństwem, choć swoją rodzinę zapewniał o tym, że dom stanowił dla niego świątynię i że nic nie napawa go takim lękiem jak fakt, że Parki w swoich odwiecznych niciach plotą dla niego już nowe ścieżki nieznane zwykłemu śmiertelnikowi. Żywot domatora był dla niego ciasnym gorsetem, jedną z wielu przestarzałości systemu, rdzą na nowości, którą nieustannie próbował zetrzeć i największym potępieniem. Nawet jeśli – zgodnie z zapowiedzią – na ostatnim kręgu Dantego rozkoszował się najlepszym i najbardziej umiłowanym towarzystwem. Jego Beatrycze nie miała wprowadzić go do nieba, ale i on nie narzekał, pławiąc się w tęsknocie za rajskim wyzwoleniem podczas, gdy jego szaty zaczynały się kurczyć, a ściany dworu zwężały. Póki mógł złapać oddech, wszystko wydawało mu się znośne/
A potem zaczął się dusić.
Takie informacje nie powinny docierać na trzeźwo, jeśli już miały stać się ciałem. Wiedział, że słowa to kamienie, znał wykładnię retoryki na pamięć, sam przykładał wagę do wypowiadanych sentencji, ale cała teoria – znowu napisana, nie doświadczona – wydała mu się już tylko nędzną imitacją odczucia. Bo to było niemożliwe, że słowa znikają. Te, które usłyszał, wsiąknęły w jego krwiobieg, zatruły nie tylko myśli, ale cały organizm. Miał wrażenie, że pozbywał się ich za długo, wymiotując w dusznym zaułku Londynu dwa miesiące temu. Kilkakrotnie, cóż, kanały tego miasta były zarażone na równi dżumą świadomości jak i on sam.
Zaraza tliła się w zarodku, rozsiewał ją dalej, czując, że z każdym wyplutym na nowo słowem – czy dlatego zamilkł na tak długo (?) – staje się podłą rzeczywistością, że już cały świat czarodziejski wie, że choroba zatacza jeszcze większe kręgi. Oczami wyobraźni – a więc i ją posiadał, choć tak długo był ślepcem – widział jak szczury roznoszą ową bakterię kazirodztwa dalej, stając się wymierającym gatunkiem. Biologia zwykle po jego stronie i mająca sporo racji, teraz była bezsilna w zderzeniu z instynktem, którego – jako człowiek prawy i pełen skrupułów – nie rozumiał. To nie mogła być prawda.
Kłamstwo, tak powtarzał sobie, gdy świstoklik na nowo przenosił go w świat nieskalany tą wiadomością, w krainę, gdzie stawał się anonimowym turystą, gdzie od wieków rządziły czyste zasady, gdzie mógłby swoją wiarołomną żonę ukamieniować w imię prawa.
A mimo to uczucie duszności nie zniknęło. Wręcz przeciwnie, już nie mógł złapać powietrza.
I tak umierał. Wchodziła mu do łóżka, gdy zapraszał do niego inne. Śmiała się na dnie niezliczonych kieliszków sake. Trzymała różdżkę, gdy wypowiadał niezliczone zaklęcia. Nie śmiał spojrzeć w złocone ramy lustra, bo stawała na palcach za nim i szeptała mu do ucha. A nade wszystko zaciskała dłonie na jego szyi, powtarzając, że jest już martwy. Choroba powoli zabierała mu wszystko, co niegdyś sprawiało mu radość. Podróż stała się wygnaniem, a on zrozumiał, że nie ucieknie przed prawdą.
Słowa, które skierowała jego córka – nie do niego, najwyraźniej nie zasłużył na uczciwość z jej strony – toczyły mu do żył śmiercionośną truciznę, na którą nie było antidotum.
Mijały dni, a on żył dalej w gorączce. To z nią odpisywał na czułe listy Laidan, to ona trawiła, gdy pracował, to ona nakazywała mu podejmować decyzje rodzinne. Zrosła się z nim tak bardzo, że ów stan przestał go zadziwiać. Był człowiekiem śmiertelnie chorym, choć to nie on rozpoczął tę epidemię.
Stał się tylko jej bezwolną ofiarą i mógł oczekiwać tylko na pogorszenie swojego agonalnego już stanu.
Był przekonany, że Anglia na nowo zaciśnie mu paznokcie na gardle, ale pierwszego listopada powrócił tu jak do znajomej i starej kochanki. Przywitała go rozłożonymi ramionami, w zaciśniętej dłoni dzierżyła nóż, który miał wbić się mu w trzewia, gdy zobaczy swoją żonę.
Od lat sypiającą z ich synem.
Nie jego wina, że w pierwszym szaleńczym odruchu po przekroczeniu tego domu – zrobił to po cichu, gdy Laidan była w galerii – zapragnął spalić wszystko. Tylko tak można walczyć z zarazą, nawet jeśli miało oznaczać to samospalenie. Był gotów na najwyższą ofiarę, by znowu stać się wolnym człowiekiem i nie czuć tego oddechu śmierci na swoim karku.
Nigdy dotychczas nie był tak nieszczęśliwy, choć chyba jeszcze tego nie pojmował, gdy siedział przy samotnym obiedzie, krojąc mięso na równe kawałeczki i przeżuwając je dokładnie. Jesień jego życia, jesień astronomiczna, jesień jego miłości.
Wszystko było martwe jak to zwierzę, które właśnie maltretował ze wzrokiem psychopaty. Tak bardzo chciałby nim być właśnie teraz.
Zazwyczaj Anglia wydawała mu ciasnym elementem garderoby, który nieznosząca sprzeciwu matka wciskała mu przez głowę, przekonując go nieustannie, że stanowi idealne dopełnienie jego szlacheckiej aparycji. Wszak nie przeszkadzało mu tak bardzo, mógł żyć z przeświadczeniem, że coś w jego życiu zostało dopasowane na siłę, a jednocześnie próbować czerpać z tego satysfakcję. Dotychczas ów rozdźwięk między swoimi pragnieniami a rzeczywistością był traktowany przez niego jak coś niewygodnego, szalenie przykrego, ale tylko wówczas, gdy zdawał sobie z tego sprawę. Korzyści z życia na Starym Kontynencie przesłaniały rażące wady, osłaniały nimbem słodyczy gorzkie chwile zniewolenia i mógł odczuć, że jest człowiekiem szczęśliwym, nawet jeśli z każdym powrotem z tułaczki odczuwał coraz większy niesmak do samego siebie.
Jak nikt rozumiał Odyseusza, dla którego Itaka stała się zbawieniem, jak i przekleństwem, choć swoją rodzinę zapewniał o tym, że dom stanowił dla niego świątynię i że nic nie napawa go takim lękiem jak fakt, że Parki w swoich odwiecznych niciach plotą dla niego już nowe ścieżki nieznane zwykłemu śmiertelnikowi. Żywot domatora był dla niego ciasnym gorsetem, jedną z wielu przestarzałości systemu, rdzą na nowości, którą nieustannie próbował zetrzeć i największym potępieniem. Nawet jeśli – zgodnie z zapowiedzią – na ostatnim kręgu Dantego rozkoszował się najlepszym i najbardziej umiłowanym towarzystwem. Jego Beatrycze nie miała wprowadzić go do nieba, ale i on nie narzekał, pławiąc się w tęsknocie za rajskim wyzwoleniem podczas, gdy jego szaty zaczynały się kurczyć, a ściany dworu zwężały. Póki mógł złapać oddech, wszystko wydawało mu się znośne/
A potem zaczął się dusić.
Takie informacje nie powinny docierać na trzeźwo, jeśli już miały stać się ciałem. Wiedział, że słowa to kamienie, znał wykładnię retoryki na pamięć, sam przykładał wagę do wypowiadanych sentencji, ale cała teoria – znowu napisana, nie doświadczona – wydała mu się już tylko nędzną imitacją odczucia. Bo to było niemożliwe, że słowa znikają. Te, które usłyszał, wsiąknęły w jego krwiobieg, zatruły nie tylko myśli, ale cały organizm. Miał wrażenie, że pozbywał się ich za długo, wymiotując w dusznym zaułku Londynu dwa miesiące temu. Kilkakrotnie, cóż, kanały tego miasta były zarażone na równi dżumą świadomości jak i on sam.
Zaraza tliła się w zarodku, rozsiewał ją dalej, czując, że z każdym wyplutym na nowo słowem – czy dlatego zamilkł na tak długo (?) – staje się podłą rzeczywistością, że już cały świat czarodziejski wie, że choroba zatacza jeszcze większe kręgi. Oczami wyobraźni – a więc i ją posiadał, choć tak długo był ślepcem – widział jak szczury roznoszą ową bakterię kazirodztwa dalej, stając się wymierającym gatunkiem. Biologia zwykle po jego stronie i mająca sporo racji, teraz była bezsilna w zderzeniu z instynktem, którego – jako człowiek prawy i pełen skrupułów – nie rozumiał. To nie mogła być prawda.
Kłamstwo, tak powtarzał sobie, gdy świstoklik na nowo przenosił go w świat nieskalany tą wiadomością, w krainę, gdzie stawał się anonimowym turystą, gdzie od wieków rządziły czyste zasady, gdzie mógłby swoją wiarołomną żonę ukamieniować w imię prawa.
A mimo to uczucie duszności nie zniknęło. Wręcz przeciwnie, już nie mógł złapać powietrza.
I tak umierał. Wchodziła mu do łóżka, gdy zapraszał do niego inne. Śmiała się na dnie niezliczonych kieliszków sake. Trzymała różdżkę, gdy wypowiadał niezliczone zaklęcia. Nie śmiał spojrzeć w złocone ramy lustra, bo stawała na palcach za nim i szeptała mu do ucha. A nade wszystko zaciskała dłonie na jego szyi, powtarzając, że jest już martwy. Choroba powoli zabierała mu wszystko, co niegdyś sprawiało mu radość. Podróż stała się wygnaniem, a on zrozumiał, że nie ucieknie przed prawdą.
Słowa, które skierowała jego córka – nie do niego, najwyraźniej nie zasłużył na uczciwość z jej strony – toczyły mu do żył śmiercionośną truciznę, na którą nie było antidotum.
Mijały dni, a on żył dalej w gorączce. To z nią odpisywał na czułe listy Laidan, to ona trawiła, gdy pracował, to ona nakazywała mu podejmować decyzje rodzinne. Zrosła się z nim tak bardzo, że ów stan przestał go zadziwiać. Był człowiekiem śmiertelnie chorym, choć to nie on rozpoczął tę epidemię.
Stał się tylko jej bezwolną ofiarą i mógł oczekiwać tylko na pogorszenie swojego agonalnego już stanu.
Był przekonany, że Anglia na nowo zaciśnie mu paznokcie na gardle, ale pierwszego listopada powrócił tu jak do znajomej i starej kochanki. Przywitała go rozłożonymi ramionami, w zaciśniętej dłoni dzierżyła nóż, który miał wbić się mu w trzewia, gdy zobaczy swoją żonę.
Od lat sypiającą z ich synem.
Nie jego wina, że w pierwszym szaleńczym odruchu po przekroczeniu tego domu – zrobił to po cichu, gdy Laidan była w galerii – zapragnął spalić wszystko. Tylko tak można walczyć z zarazą, nawet jeśli miało oznaczać to samospalenie. Był gotów na najwyższą ofiarę, by znowu stać się wolnym człowiekiem i nie czuć tego oddechu śmierci na swoim karku.
Nigdy dotychczas nie był tak nieszczęśliwy, choć chyba jeszcze tego nie pojmował, gdy siedział przy samotnym obiedzie, krojąc mięso na równe kawałeczki i przeżuwając je dokładnie. Jesień jego życia, jesień astronomiczna, jesień jego miłości.
Wszystko było martwe jak to zwierzę, które właśnie maltretował ze wzrokiem psychopaty. Tak bardzo chciałby nim być właśnie teraz.
Reagan Avery
Zawód : Brytyjski Przedstawiciel Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów
Wiek : 59
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
There's no salvation for me now,
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wydarzenia Nocy Duchów należało zamknąć w magicznym kufrze bez dna, wepchnąć je jak najgłębiej w otchłań substytutu zapomnienia, a potem zatrzasnąć z całej siły wieko, wzmocnione najczarniejszą z klątw. N a l e ż a ł o, bo przecież sama Laidan nie mogła tego uczynić, po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu chcąc zrzucić ciężar dyskomfortu ze swoich ramion na kogoś innego. Kto zająłby się tym całym chaosem, przyłożył złotą maskę zadowolenia do twarzy i odgrywał za nią misterne przedstawienie luster, zabierając przy okazji ze sobą wszystkie emocje. Te najbardziej intensywne przekuwała w wewnętrzną siłę, umożliwiającą przeżycie trzech dekad w dostatnim, kłamliwym szczęściu, lecz teraz była po prostu zbyt zmęczona. Zarówno fizycznie - nie przespała nawet godziny, kuląc się na łóżku, a pierwsze promienie słońca przebijające się przez karmazynowe zasłony wywołały potężny ból głowy - jak i psychicznie. Mogła sięgnąć po eliksir uśmierzający potężne pulsowanie krwi na skroniach, ale wolała ten rodzaj cierpienia, odciągający emocjonalną burzę. Żalu, irytacji, wściekłości, pragnienia z jednej strony, z drugiej: paraliżującego strachu, rozpaczy i niedowierzania.
Każdy element pięknej układanki zadrżał w posadach, ale równowaga we wszechświecie została przecież zachowana. Odejście syna w narzeczeństwo, tym razem z pewnym, szczęśliwym zakończeniem przy ołtarzu, przywróciło jej kogoś innego. Ciągle nie mogła uwierzyć w to, że widziała i słyszała Marcolfa, że to krótkie spotkanie nie było tylko wytworem masochistycznego delirium albo po prostu przerażającą wizją, napełniającą ją jednocześnie jakąś zwierzęcą, prymitywną radością jak i skrajnym cierpieniem. Czuła go, ale nie mogła dotknąć; zamiast mocnych ramion, które mogłyby ją wesprzeć, otrzymała tylko lodowatą przestrzeń. Przed laty, tuż po śmierci ojca, błagała wszystkich czarnoksiężników o to, by Marcolf mógł do niej wrócić w jakiejkolwiek postaci - teraz nie była już tego taka pewna, bo nieosiągalność ukochanego mężczyzny, uwięzionego na zawsze za nieprzekraczalną szybą śmierci, rozerwała na nowo zagojoną ranę.
Cały następny dzień spędziła więc próbując nie myśleć. Po doprowadzeniu się do względnego porządku (przy wielkiej pomocy urodowych eliksirów wszelkiej maści) ruszyła do galerii. Doglądała pracujących magicznych architektów, którzy odpowiednimi zaklęciami zmieniali wygląd starego teatru, uprzejmie syczała na nieostrożnych mężczyzn przenoszących obrazy przy użyciu zaklęć - cóż za nieodpowiedzialność! - a przede wszystkim dopracowywała z Aloysiusem techniczne kwestie i dopinała przygotowania na ostatni, złoty guzik, by całość prezentowała się nienagannie. Potrzebowała tego odcięcia się od myśli zaprzątających głowę - nie wytrzymałaby dłużej, dogorywając w małżeńskim łożu, zawłaszczonym przez ostatnie miesiące wyłącznie dla siebie. I butelek wina. I Samaela. Paradoksalnie to właśnie - potężne zmęczenie po wczorajszym przedawkowaniu i wspaniałego trunku i najsilniejszych emocji - zmusiło ją do opuszczenia królestwa zapłakanych poduszek. Wierzyła (słusznie zresztą), że ciężka praca i stres związany z zbliżającym się wernisażem pomogą jej stanąć na nogi, przynajmniej na chwilę, przynajmniej na tych kilka długich godzin, po których i tak musiała wrócić do pustego domu.
Witającego ją absolutną ciszą. Przywykła do niej; ponad dwumiesięczna nieobecność Reagana stanowiła już przyjemną codzienność, koiła zmysły i czyniła przeklęty dwór oazą spokoju. Zsunęła z ramion płaszcz, w ostatniej chwili złapany przez posłusznego, milczącego skrzata. Nieco zbyt zadowolonego, by mogła to uznać za normalne, ale nigdy nie poświęcała służbie nawet odrobiny uwagi. Co okazało się zgubne już kilka kroków dalej, gdy stukot obcasów o marmurowe podłogi został przerwany innym dźwiękiem, wyraźnie słyszalnym w opustoszałej, lodowatej ciszy dworu. Zatrzymała się w pół kroku, gdzieś pomiędzy holem a salonem, pozwalając sobie na jeden, krótki oddech pełen paniki. To nie był Samael, to nie był Soren, to nie była Allison; dziwne, że dopiero metodą skreśleń mogła dotrzeć do prawdziwie radosnego faktu. Jej ukochany mąż wrócił. Spodziewała się go, jednak dopiero za kilka dni, wierząc, że wykradnie jeszcze odrobinę wolności, teraz boleśnie i nagle ukróconej.
Inaczej zaplanowała jego powitanie. Pragnęła zgromadzić całą rodzinę, wystawić wspaniałą kolację na cześć sukcesów zawodowych męża i pokazać mu, jak bardzo tęskniła każdego dnia rozłąki. Zamiast tego otrzymywała obrazek raczej smutny - kiedy przeszła do jadalni, widziała tylko plecy Reagana, jedzącego samotnie przy wielkim stole. Nie mogła widzieć jego twarzy, on nie widział jej także, chociaż wyczuwali się wzajemnie.
- Reagan - wyrwało się spomiędzy jej krwistoczerwonych warg w idealnej mieszance zaskoczenia, tęsknoty i czułości, jaką z trudem wydobyła spod cieniutkiej pajęczyny rozżalenia, zalepiającego na chwilę wczorajsze emocje. Musiała nauczyć się dysocjacji, odseparowania, prawdziwego wejścia w rolę żony idealnej, która podchodziła do siedzącego męża i przytulała się nagle do jego pleców. Jej złote loki opadły mu na ramiona - część zmieszała się z jego pięknymi, srebrnymi włosami - a smukłe dłonie zacisnęły się na przodzie eleganckiej szaty. Pachniał inaczej, jakąś morską, słoną wolnością, prawie obco. Odzwyczaiła się od zapachu swojego męża, od ciepłej skóry karku, na którym składała teraz szybki pocałunek, jakby wstydziła się tej chwili słabości.
Każdy element pięknej układanki zadrżał w posadach, ale równowaga we wszechświecie została przecież zachowana. Odejście syna w narzeczeństwo, tym razem z pewnym, szczęśliwym zakończeniem przy ołtarzu, przywróciło jej kogoś innego. Ciągle nie mogła uwierzyć w to, że widziała i słyszała Marcolfa, że to krótkie spotkanie nie było tylko wytworem masochistycznego delirium albo po prostu przerażającą wizją, napełniającą ją jednocześnie jakąś zwierzęcą, prymitywną radością jak i skrajnym cierpieniem. Czuła go, ale nie mogła dotknąć; zamiast mocnych ramion, które mogłyby ją wesprzeć, otrzymała tylko lodowatą przestrzeń. Przed laty, tuż po śmierci ojca, błagała wszystkich czarnoksiężników o to, by Marcolf mógł do niej wrócić w jakiejkolwiek postaci - teraz nie była już tego taka pewna, bo nieosiągalność ukochanego mężczyzny, uwięzionego na zawsze za nieprzekraczalną szybą śmierci, rozerwała na nowo zagojoną ranę.
Cały następny dzień spędziła więc próbując nie myśleć. Po doprowadzeniu się do względnego porządku (przy wielkiej pomocy urodowych eliksirów wszelkiej maści) ruszyła do galerii. Doglądała pracujących magicznych architektów, którzy odpowiednimi zaklęciami zmieniali wygląd starego teatru, uprzejmie syczała na nieostrożnych mężczyzn przenoszących obrazy przy użyciu zaklęć - cóż za nieodpowiedzialność! - a przede wszystkim dopracowywała z Aloysiusem techniczne kwestie i dopinała przygotowania na ostatni, złoty guzik, by całość prezentowała się nienagannie. Potrzebowała tego odcięcia się od myśli zaprzątających głowę - nie wytrzymałaby dłużej, dogorywając w małżeńskim łożu, zawłaszczonym przez ostatnie miesiące wyłącznie dla siebie. I butelek wina. I Samaela. Paradoksalnie to właśnie - potężne zmęczenie po wczorajszym przedawkowaniu i wspaniałego trunku i najsilniejszych emocji - zmusiło ją do opuszczenia królestwa zapłakanych poduszek. Wierzyła (słusznie zresztą), że ciężka praca i stres związany z zbliżającym się wernisażem pomogą jej stanąć na nogi, przynajmniej na chwilę, przynajmniej na tych kilka długich godzin, po których i tak musiała wrócić do pustego domu.
Witającego ją absolutną ciszą. Przywykła do niej; ponad dwumiesięczna nieobecność Reagana stanowiła już przyjemną codzienność, koiła zmysły i czyniła przeklęty dwór oazą spokoju. Zsunęła z ramion płaszcz, w ostatniej chwili złapany przez posłusznego, milczącego skrzata. Nieco zbyt zadowolonego, by mogła to uznać za normalne, ale nigdy nie poświęcała służbie nawet odrobiny uwagi. Co okazało się zgubne już kilka kroków dalej, gdy stukot obcasów o marmurowe podłogi został przerwany innym dźwiękiem, wyraźnie słyszalnym w opustoszałej, lodowatej ciszy dworu. Zatrzymała się w pół kroku, gdzieś pomiędzy holem a salonem, pozwalając sobie na jeden, krótki oddech pełen paniki. To nie był Samael, to nie był Soren, to nie była Allison; dziwne, że dopiero metodą skreśleń mogła dotrzeć do prawdziwie radosnego faktu. Jej ukochany mąż wrócił. Spodziewała się go, jednak dopiero za kilka dni, wierząc, że wykradnie jeszcze odrobinę wolności, teraz boleśnie i nagle ukróconej.
Inaczej zaplanowała jego powitanie. Pragnęła zgromadzić całą rodzinę, wystawić wspaniałą kolację na cześć sukcesów zawodowych męża i pokazać mu, jak bardzo tęskniła każdego dnia rozłąki. Zamiast tego otrzymywała obrazek raczej smutny - kiedy przeszła do jadalni, widziała tylko plecy Reagana, jedzącego samotnie przy wielkim stole. Nie mogła widzieć jego twarzy, on nie widział jej także, chociaż wyczuwali się wzajemnie.
- Reagan - wyrwało się spomiędzy jej krwistoczerwonych warg w idealnej mieszance zaskoczenia, tęsknoty i czułości, jaką z trudem wydobyła spod cieniutkiej pajęczyny rozżalenia, zalepiającego na chwilę wczorajsze emocje. Musiała nauczyć się dysocjacji, odseparowania, prawdziwego wejścia w rolę żony idealnej, która podchodziła do siedzącego męża i przytulała się nagle do jego pleców. Jej złote loki opadły mu na ramiona - część zmieszała się z jego pięknymi, srebrnymi włosami - a smukłe dłonie zacisnęły się na przodzie eleganckiej szaty. Pachniał inaczej, jakąś morską, słoną wolnością, prawie obco. Odzwyczaiła się od zapachu swojego męża, od ciepłej skóry karku, na którym składała teraz szybki pocałunek, jakby wstydziła się tej chwili słabości.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jako dziecko uwielbiał czytać. Był przekonany, że umiejętność szybkiego łączenia liter pojawiła się u niego znacznie wcześniej niż czarodziejskie zdolności, co zapewne słusznie martwiło seniora rodu. Dopiero, gdy zaczął przejawiać naturalne do rodów czystej krwi skłonności do magii zezwolono, by powrócił do krainy nieznanych dla jego rówieśników znaków, które często zabierały go w przestrzeń, w której wyobraźnia odgrywała znaczącą rolę. Możliwość plastycznego przedstawienia wydarzeń, które sączyły się smoliście czarnym tuszem z papieru stanowiła dla niego niezaprzeczalny znak na piękno we współczesnym świecie.
Tak bardzo nieuchwytne jako kolejne kadry ukochanych dzieł literatury. Pojawiały się na chwilę, ożywiały za pomocą jego niedoścignionej fantazji, a potem znowu były tylko literami, które w określonym szyku tworzyły wyrazy. Niesamowite, ale wydawało mu się, że tylko tusz blaknął z kolejnym przesunięciem chłopięcych palców po pergaminie. Magia zdawała się być niczym innym jak wolą samostanowienia się bytów, które były jedynie projekcją myśli kogoś innego. Wtedy naprawdę wierzył, że i mugole nie różnią się znacząco od czarodziejów. Posiadają przecież takie cuda jak woluminy klasycznej literatury. Stokrotnie żałował tego, że nie może jednak za pomocą czarów umieścić wybranych obrazów w swojej pamięci. Dorastał, kontury rozmywały się, przykrywały patyną, obrosły kurzem i pajęczynami, jego pałac pamięci miał przeciągi i przeciekał w nim dach.
Tylko jedna wizja stawała mu przed oczami, nawet wówczas, gdy inne zabrał największy złodziej świata, ten sam, który odpowiadał za siwe włosy na jego skronie i lekki ból lędźwi – złowrogi czas. Był to obraz kurtyzany francuskiej, która umierała na czarną ospę. Zola perfekcyjnie opisywał spustoszenie, jakie poczyniła na niedoścignionym pięknie dziewczyny ta choroba, jak toczyła ją zgnilizna. Ona, ta, która niosła za pomocą swoich wdzięków zgorszenie i siała pomór, stawała się na oczach czytelnika truchłem, padliną, na której ucztowało robactwo. Natura, z której drwiła, nadużywając jej praw – bo czy był mężczyzna, który opanowałby się grze prymitywnych instynktów (?) – zbierała żniwo w postaci jej ciała. Było już niczym.
Ten sugestywny obraz zapadł w pamięć Reagana, wrył się w nią tak głęboko, że spędził kolejne dziesięć minut na przypominaniu sobie najdrobniejszych szczegółów. Najwyraźniej coś było na rzeczy z jego fotograficzną pamięcią, która właśnie układała mu przestrzeń. Zamiast stołu zobaczył bowiem łóżko dziwki, jej symbol zepsucia, która wchłonął ją na dobre. Nie Nana jednak zajmowała miejsce naturalistycznej bogini śmierci i zepsucia, a jego własna żona.
Laidan, którą trawiła choroba; która na oczach męża cierpiała straszne męki, a z twarzy sączyła się ropa w niemożliwych ilościach; ta, która prosiłaby o przebaczenie, gdy jeszcze miała jeszcze wargi, ale te zniknęły, na równi z nosem. Reagan nigdy nie był gorącym zwolennikiem turpizmu. Nie miewał absolutnie pociągu do brzydoty w żadnej postaci, ale ta wizja, ta okrutna kara dla najgorszych z kobiet, które przyszło mu znać, była jak wybawienie i pławił się w nim przy posiłku, próbując nadal poradzić sobie z prozaicznym krojeniem mięsa.
Poczuł ją, nie zobaczył. Musiał wiedzieć, że pomimo jego najszczerszych chęci, jego wiarołomna żona nie stała się nagle truposzem, który stracił węch, słuch i wzrok po przebyciu okropnej choroby. Ta dolegliwość była zakorzeniona w psychice, wewnątrz kobieta pozostawała zgniłą i odrzucającą, ale wystarczył tylko moment, by zdał sobie sprawę, że pozostaje ona fizycznie pociągająca. Ten fakt zgniewał go. Był przekonany, że nie chodziło zupełnie o to, że może na tym stole pierdolił ją ich syn, ale o to, że nie zamierzała ponieść kary i nadal oplatała go swoimi ramionami, choć powinna zapaść się pod ziemię ze wstydu. Nawet w takie cuda nie wierzył, ale chętnie dopomógłby jej w dokonaniu tego przeznaczenia i musiał stwierdzić, że był moment, w którym się zawahał. Jego nóż z łatwością mógłby spocząć w jej nadgarstku, rozpłatać jej żyły, popuścić trochę krwi, która zapewne była skażona. Wówczas może powróciliby do starego ładu, choć jeszcze nie umiał go sobie wyobrazić.
Dlatego odłożył sztućce, miał wrażenie, że uderzyły z głośnym brzękiem o talerz i że Laidan zwróci na to uwagę, ale dalej działał rozważnie i wylądowały one na serwetce. Był oswojonym zwierzęciem, któremu można było amputować łapę, a on…
A jednak.
Wystarczyło, że poczuł jej usta na swoim karku. Zadziałała instynktowna potrzeba zadania jej bólu. Przekonania się, że i natura może działać rękami prostaczków, którzy wymierzą adekwatną do przewinień karę. Miał wrażenie, że odrzuca ją z impetem, że depcze święto prawo małżeńskie, uderzając nią w ścianę, ale kiedy znowu poderwał się z krzesła, zauważył, że jedynie stanowczo odrzucił jej dłonie z pleców. Nic straconego. Zderzenie z jej urodą stało się dla niego przekleństwem. Dalej była piękna, dalej mogła oszukiwać go w najlepsze, a on dalej czuł, że jego życie stało się maskaradą, na której wszyscy zaproszeni goście nosili maski, oczywiście poza gospodarzem – idiotą. Zadrżał i jego dłonie, dotychczas zaciśnięte w pieści rozluźniły się i spoczęły na jej szyi. Tętnica pulsowała na niej zachęcająco. Klątwa Odyny była jednak błogosławieństwem, a jego żona mogła już przejść do niechlubnej historii tego dworu. Połączyć się z ojcem, który zapewne miał dla niej odpowiednie przywitanie.
Wystarczyło tylko zacisnąć dłonie. Wydusić z niej życie, które teraz pobrzękiwało w jego woli. Czuł się bogiem, czuł się panem wszystkiego… i dlatego jego palce prześlizgnęły się po jej szacie i spoczęły na piersiach, które złapał zachłannie, składając na jej czerwonych ustach niemal pocałunek wampira, choć nie był przekonany, kto komu w tym pojedynku skradnie duszę.
Tak bardzo nieuchwytne jako kolejne kadry ukochanych dzieł literatury. Pojawiały się na chwilę, ożywiały za pomocą jego niedoścignionej fantazji, a potem znowu były tylko literami, które w określonym szyku tworzyły wyrazy. Niesamowite, ale wydawało mu się, że tylko tusz blaknął z kolejnym przesunięciem chłopięcych palców po pergaminie. Magia zdawała się być niczym innym jak wolą samostanowienia się bytów, które były jedynie projekcją myśli kogoś innego. Wtedy naprawdę wierzył, że i mugole nie różnią się znacząco od czarodziejów. Posiadają przecież takie cuda jak woluminy klasycznej literatury. Stokrotnie żałował tego, że nie może jednak za pomocą czarów umieścić wybranych obrazów w swojej pamięci. Dorastał, kontury rozmywały się, przykrywały patyną, obrosły kurzem i pajęczynami, jego pałac pamięci miał przeciągi i przeciekał w nim dach.
Tylko jedna wizja stawała mu przed oczami, nawet wówczas, gdy inne zabrał największy złodziej świata, ten sam, który odpowiadał za siwe włosy na jego skronie i lekki ból lędźwi – złowrogi czas. Był to obraz kurtyzany francuskiej, która umierała na czarną ospę. Zola perfekcyjnie opisywał spustoszenie, jakie poczyniła na niedoścignionym pięknie dziewczyny ta choroba, jak toczyła ją zgnilizna. Ona, ta, która niosła za pomocą swoich wdzięków zgorszenie i siała pomór, stawała się na oczach czytelnika truchłem, padliną, na której ucztowało robactwo. Natura, z której drwiła, nadużywając jej praw – bo czy był mężczyzna, który opanowałby się grze prymitywnych instynktów (?) – zbierała żniwo w postaci jej ciała. Było już niczym.
Ten sugestywny obraz zapadł w pamięć Reagana, wrył się w nią tak głęboko, że spędził kolejne dziesięć minut na przypominaniu sobie najdrobniejszych szczegółów. Najwyraźniej coś było na rzeczy z jego fotograficzną pamięcią, która właśnie układała mu przestrzeń. Zamiast stołu zobaczył bowiem łóżko dziwki, jej symbol zepsucia, która wchłonął ją na dobre. Nie Nana jednak zajmowała miejsce naturalistycznej bogini śmierci i zepsucia, a jego własna żona.
Laidan, którą trawiła choroba; która na oczach męża cierpiała straszne męki, a z twarzy sączyła się ropa w niemożliwych ilościach; ta, która prosiłaby o przebaczenie, gdy jeszcze miała jeszcze wargi, ale te zniknęły, na równi z nosem. Reagan nigdy nie był gorącym zwolennikiem turpizmu. Nie miewał absolutnie pociągu do brzydoty w żadnej postaci, ale ta wizja, ta okrutna kara dla najgorszych z kobiet, które przyszło mu znać, była jak wybawienie i pławił się w nim przy posiłku, próbując nadal poradzić sobie z prozaicznym krojeniem mięsa.
Poczuł ją, nie zobaczył. Musiał wiedzieć, że pomimo jego najszczerszych chęci, jego wiarołomna żona nie stała się nagle truposzem, który stracił węch, słuch i wzrok po przebyciu okropnej choroby. Ta dolegliwość była zakorzeniona w psychice, wewnątrz kobieta pozostawała zgniłą i odrzucającą, ale wystarczył tylko moment, by zdał sobie sprawę, że pozostaje ona fizycznie pociągająca. Ten fakt zgniewał go. Był przekonany, że nie chodziło zupełnie o to, że może na tym stole pierdolił ją ich syn, ale o to, że nie zamierzała ponieść kary i nadal oplatała go swoimi ramionami, choć powinna zapaść się pod ziemię ze wstydu. Nawet w takie cuda nie wierzył, ale chętnie dopomógłby jej w dokonaniu tego przeznaczenia i musiał stwierdzić, że był moment, w którym się zawahał. Jego nóż z łatwością mógłby spocząć w jej nadgarstku, rozpłatać jej żyły, popuścić trochę krwi, która zapewne była skażona. Wówczas może powróciliby do starego ładu, choć jeszcze nie umiał go sobie wyobrazić.
Dlatego odłożył sztućce, miał wrażenie, że uderzyły z głośnym brzękiem o talerz i że Laidan zwróci na to uwagę, ale dalej działał rozważnie i wylądowały one na serwetce. Był oswojonym zwierzęciem, któremu można było amputować łapę, a on…
A jednak.
Wystarczyło, że poczuł jej usta na swoim karku. Zadziałała instynktowna potrzeba zadania jej bólu. Przekonania się, że i natura może działać rękami prostaczków, którzy wymierzą adekwatną do przewinień karę. Miał wrażenie, że odrzuca ją z impetem, że depcze święto prawo małżeńskie, uderzając nią w ścianę, ale kiedy znowu poderwał się z krzesła, zauważył, że jedynie stanowczo odrzucił jej dłonie z pleców. Nic straconego. Zderzenie z jej urodą stało się dla niego przekleństwem. Dalej była piękna, dalej mogła oszukiwać go w najlepsze, a on dalej czuł, że jego życie stało się maskaradą, na której wszyscy zaproszeni goście nosili maski, oczywiście poza gospodarzem – idiotą. Zadrżał i jego dłonie, dotychczas zaciśnięte w pieści rozluźniły się i spoczęły na jej szyi. Tętnica pulsowała na niej zachęcająco. Klątwa Odyny była jednak błogosławieństwem, a jego żona mogła już przejść do niechlubnej historii tego dworu. Połączyć się z ojcem, który zapewne miał dla niej odpowiednie przywitanie.
Wystarczyło tylko zacisnąć dłonie. Wydusić z niej życie, które teraz pobrzękiwało w jego woli. Czuł się bogiem, czuł się panem wszystkiego… i dlatego jego palce prześlizgnęły się po jej szacie i spoczęły na piersiach, które złapał zachłannie, składając na jej czerwonych ustach niemal pocałunek wampira, choć nie był przekonany, kto komu w tym pojedynku skradnie duszę.
Reagan Avery
Zawód : Brytyjski Przedstawiciel Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów
Wiek : 59
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
There's no salvation for me now,
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Megalomania pozwalała Laidan osiągnąć mistrzostwo w balansowaniu na ostrzu noża. Z gracją stawiała pewne kroki, wpatrzona prosto przed siebie - bez strachliwego rozglądania się na boki i bez nawet najmniejszego zranienia, szpecącego najwspanialszy obraz samej siebie krwawą szramą. Gdyby dopadły ją jakiekolwiek wątpliwości lub drobne wyrzuty sumienia z pewnością spadłaby z niebezpiecznego piedestału, lecz chora miłość własna wtłaczała w jej żyły absolutne przekonanie o swojej nieśmiertelności. Wystarczyło przestrzegać zasad wpojonych jej przez Marcolfa (a zwłaszcza słów o tym, jak wyjątkową istotą była), by mogła sprostać niemożliwemu. Nie przychodziło to oczywiście bez ciężkiej pracy i wielu ograniczeń, aczkolwiek każde cierpienie w ostatecznym rozrachunku stanowiło kolejny marmurowy schodek do słodkiego sukcesu. Ostateczny triumf misternego planu, opus magnum, dzieło skończone. Idealna żona, idealna matka, idealna artystka, idealna kobieta, idealna kochanka. Z wysokich luster spoglądała na Laidan perfekcyjnie wykonana metamorfomagiczna rzeźba, dopasowująca się płynnie do każdej z wielu ról, jakie przyszło jej odgrywać w wyjątkowym teatrze zmarłego przed trzynastu laty reżysera. Ciągle żywego w sercach głównych aktorów, powracającego w myślach...i w lodowatych marach. Z każdą sekundą nowego dnia Lai miała coraz więcej wątpliwości co do wydarzeń poprzedniej nocy. Za dużo alkoholu, za dużo emocji, to wszystko dlatego, urojenia i delirium, z pewnością. Chciała uwierzyć w serwowane samej sobie kłamstwa, lecz ból obejmujący jej serce na samo wspomnienie dłoni przenikającej przez niematerialną poświatę otrzeźwiał ją zbyt mocno. Musiała stawić czoła rozjątrzonemu cierpieniu. W perspektywie tęsknej rozpaczy za obecnością Marcolfa zaręczyny Samaela traciły na intensywniejszej barwie, nie wspominając już o odsunięciu w niepamięć dyskomfortu związanego z powrotem Reagana. Chwiejność nastroju, skrajne zmęczenie i nieporadne próby stłumienia wodospadu uczuć przygotowaniem wernisażu uśpiły nieco jej czujność.
Powracała przecież do domu z myślą o szybkim zsunięciu z siebie czerwonej sukni i spędzeniu godziny w gorącej kąpieli, z kieliszkiem wina w dłoni i ulubioną arią operową, odbijającą się awangardowym echem od marmurowych ścian łazienki. Skupienie się na tej chwili relaksu zupełnie oślepiło ją na podejrzane zachowanie skrzatów i na fakt, że Reagan może wrócić wcześniej. Taką niefrasobliwą nieostrożność mogłaby przypłacić czymś dużo gorszym od zdziwienia i niechęci. Pomimo nagłego wypłynięcia tematu męża na powierzchnię niespokojnych wód zniewolonego umysłu, potrafiła zapisać to doświadczenie gdzieś na marginesach obliczeń. Z cichym skarceniem: nie mogła pozwolić sobie na nawet najdrobniejsze błędy i chociaż tak nagłe przejście ze stanu wolności do zamknięcia w małżeńskiej formie było niesamowicie trudne, to już po kilku sekundach usta Laidan rozciągały się w czułym, tęsknym uśmiechu. Przedarła się już przez pachnącą naftaliną kurtynę i gładko znalazła się w odpowiedniej scenie dramatu w trzydziestu aktach. Liczonych latami.
Odzwyczaiła się od niego i chociaż świeży, morski zapach wypełniał jej nozdrza, wyczuwała w nim jakiejś obce drobinki. Wiśniową naleciałość dalekiego kraju? Gorzką szarość popiołu z dyplomatycznych kominków? Aromat sake, którego nie znosiła? Koncentrowała się na takich czysto fizycznych doznaniach, próbując uroić sobie przestrzeń pełną łagodności, w której mogłaby się schować przed faktyczną bliskością. Usta przy skórze, ciepłe objęcia, wypowiedziane z miłością imię męża: wszystkie elementy układanki wróciły na swoje miejsce, z cichym, satysfakcjonującym trzaskiem wypełniając puste miejsca obrazu perfekcyjnego małżeństwa.
Nawet nie zauważyła, kiedy odstawił sztućce, wtulona w jego kark i głowę, by jeszcze na chwilę skryć się za kurtyną jasnych loków pachnących terpentyną i jesiennym wiatrem. Nie mogła jednak dłużej chować zbyt czułego rumieńca, wykwitającego na bladych policzkach. Odtrącił jej ręce, lecz zanim zdążyła odebrać to jako zbyt impertynenckie, Reagan stał tuż przed nią. Spojrzenia niebieskich - tych jasnych, jego, i bardziej granatowych, jej - oczu spotkały się. Wiedziała, że z jej wzroku mógł wyczytać tylko milczącą radość, wstydliwe rozczulenie i kobiecą ulgę. Wszystkie te emocje promieniowały rodzinnym ciepłem...wypadającym jednak niemalże chłodno przy ogniu, jaki płonął w rozszerzonych źrenicach mężczyzny. Zachłannie i niecierpliwie przesunął dłonie po jej szyi i w ułamku sekundy, w tej wręcz magicznej chwili jak tuż przed rozpoczęciem działania zaklęcia mieszającego zmysły, Laidan poczuła niepokój. Alarmujący, nagły, petryfikujący ciało i od razu serwujący jej trującą przystawkę w postaci wizji tamtego wieczoru. Wtedy też widziała w jego źrenicach ten odbierający zmysły żar, wtedy też zimne palce zaciskały się na jej szyi, jak teraz...chociaż nie, wcale się nie zaciskały; wzięła jeden dość histeryczny oddech, potem drugi. Potrzeba uspokojenia napięcia ciała była silniejsza od obnażenia się; była pewna, że w jego głowie pojawił się ten sam obraz. Nagle wyczyszczony kolejną porcją małżeńskiej magii, gdy całował ją z niespotykaną namiętnością a pieszczotliwe muśnięcie szyi zamieniły się w dotyk zdecydowanie mocniejszy. Samczy. Uwłaczający. Tym jednym gestem sprawił, że nawet poprzednia groźba uduszenia stała się jakby bardziej znośna - przynajmniej wtedy mogła udawać, że jej dusza jest ważniejsza od ciała, traktowanego teraz jak przedmiot. Posłuszny, wdzięczny obiekt zawłaszczenia, sprawiającego, że żołądek skręcał się jej z obrzydzenia a w uszach brzmiał dziwny pisk. Dopiero po kilku ruchach języka zdołała przypomnieć sobie pochodzenie tego dźwięku, wydobywającego się spomiędzy zagryzionych warg tej[i] nocy. Która odeszła na szczęście w niepamięć, przynajmniej w rzeczywistości lustrzanej, w odbiciu zwierciadła, wydobywającego piękne i namiętne powitanie stęsknionego małżeństwa. Spragniony mąż, uległa żona, rozchylająca zapraszająco usta i odwzajemniająca pocałunek delikatniej, ale z zaangażowaniem. Przesunęła dłonie na jego ramiona, potem na kark, w końcu wsuwając je w jego miękkie włosy. Chciała coś powiedzieć, zagadnąć, roześmiać się perliście, ale nie pozwolił się jej na razie odsunąć. Znów [i]poznawali się po omacku, z zamkniętymi oczami. W nowej-starej rzeczywistości, w podwójnej grze wyrafinowanych kłamstewek, równie słodkich jak romantyczne pocałunki.
Powracała przecież do domu z myślą o szybkim zsunięciu z siebie czerwonej sukni i spędzeniu godziny w gorącej kąpieli, z kieliszkiem wina w dłoni i ulubioną arią operową, odbijającą się awangardowym echem od marmurowych ścian łazienki. Skupienie się na tej chwili relaksu zupełnie oślepiło ją na podejrzane zachowanie skrzatów i na fakt, że Reagan może wrócić wcześniej. Taką niefrasobliwą nieostrożność mogłaby przypłacić czymś dużo gorszym od zdziwienia i niechęci. Pomimo nagłego wypłynięcia tematu męża na powierzchnię niespokojnych wód zniewolonego umysłu, potrafiła zapisać to doświadczenie gdzieś na marginesach obliczeń. Z cichym skarceniem: nie mogła pozwolić sobie na nawet najdrobniejsze błędy i chociaż tak nagłe przejście ze stanu wolności do zamknięcia w małżeńskiej formie było niesamowicie trudne, to już po kilku sekundach usta Laidan rozciągały się w czułym, tęsknym uśmiechu. Przedarła się już przez pachnącą naftaliną kurtynę i gładko znalazła się w odpowiedniej scenie dramatu w trzydziestu aktach. Liczonych latami.
Odzwyczaiła się od niego i chociaż świeży, morski zapach wypełniał jej nozdrza, wyczuwała w nim jakiejś obce drobinki. Wiśniową naleciałość dalekiego kraju? Gorzką szarość popiołu z dyplomatycznych kominków? Aromat sake, którego nie znosiła? Koncentrowała się na takich czysto fizycznych doznaniach, próbując uroić sobie przestrzeń pełną łagodności, w której mogłaby się schować przed faktyczną bliskością. Usta przy skórze, ciepłe objęcia, wypowiedziane z miłością imię męża: wszystkie elementy układanki wróciły na swoje miejsce, z cichym, satysfakcjonującym trzaskiem wypełniając puste miejsca obrazu perfekcyjnego małżeństwa.
Nawet nie zauważyła, kiedy odstawił sztućce, wtulona w jego kark i głowę, by jeszcze na chwilę skryć się za kurtyną jasnych loków pachnących terpentyną i jesiennym wiatrem. Nie mogła jednak dłużej chować zbyt czułego rumieńca, wykwitającego na bladych policzkach. Odtrącił jej ręce, lecz zanim zdążyła odebrać to jako zbyt impertynenckie, Reagan stał tuż przed nią. Spojrzenia niebieskich - tych jasnych, jego, i bardziej granatowych, jej - oczu spotkały się. Wiedziała, że z jej wzroku mógł wyczytać tylko milczącą radość, wstydliwe rozczulenie i kobiecą ulgę. Wszystkie te emocje promieniowały rodzinnym ciepłem...wypadającym jednak niemalże chłodno przy ogniu, jaki płonął w rozszerzonych źrenicach mężczyzny. Zachłannie i niecierpliwie przesunął dłonie po jej szyi i w ułamku sekundy, w tej wręcz magicznej chwili jak tuż przed rozpoczęciem działania zaklęcia mieszającego zmysły, Laidan poczuła niepokój. Alarmujący, nagły, petryfikujący ciało i od razu serwujący jej trującą przystawkę w postaci wizji tamtego wieczoru. Wtedy też widziała w jego źrenicach ten odbierający zmysły żar, wtedy też zimne palce zaciskały się na jej szyi, jak teraz...chociaż nie, wcale się nie zaciskały; wzięła jeden dość histeryczny oddech, potem drugi. Potrzeba uspokojenia napięcia ciała była silniejsza od obnażenia się; była pewna, że w jego głowie pojawił się ten sam obraz. Nagle wyczyszczony kolejną porcją małżeńskiej magii, gdy całował ją z niespotykaną namiętnością a pieszczotliwe muśnięcie szyi zamieniły się w dotyk zdecydowanie mocniejszy. Samczy. Uwłaczający. Tym jednym gestem sprawił, że nawet poprzednia groźba uduszenia stała się jakby bardziej znośna - przynajmniej wtedy mogła udawać, że jej dusza jest ważniejsza od ciała, traktowanego teraz jak przedmiot. Posłuszny, wdzięczny obiekt zawłaszczenia, sprawiającego, że żołądek skręcał się jej z obrzydzenia a w uszach brzmiał dziwny pisk. Dopiero po kilku ruchach języka zdołała przypomnieć sobie pochodzenie tego dźwięku, wydobywającego się spomiędzy zagryzionych warg tej[i] nocy. Która odeszła na szczęście w niepamięć, przynajmniej w rzeczywistości lustrzanej, w odbiciu zwierciadła, wydobywającego piękne i namiętne powitanie stęsknionego małżeństwa. Spragniony mąż, uległa żona, rozchylająca zapraszająco usta i odwzajemniająca pocałunek delikatniej, ale z zaangażowaniem. Przesunęła dłonie na jego ramiona, potem na kark, w końcu wsuwając je w jego miękkie włosy. Chciała coś powiedzieć, zagadnąć, roześmiać się perliście, ale nie pozwolił się jej na razie odsunąć. Znów [i]poznawali się po omacku, z zamkniętymi oczami. W nowej-starej rzeczywistości, w podwójnej grze wyrafinowanych kłamstewek, równie słodkich jak romantyczne pocałunki.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Już starożytni wiedzieli, że swoich wrogów należy traktować jako przyjaciół. Ideał rycerza, tego prawego i uczciwego człowieka, który jest w stanie odpłacić się za zniewagę tylko w uczciwym (męskim) pojedynku wydawał mu się w tym momencie najbardziej nieadekwatną próbą wyjścia z sytuacji. Być może, gdyby wierzył w winę Samaela i podejrzewał go o uwiedzenie niewinnej kobiety to rzuciłby rękawicę w tę zdradziecką mordę i pokazałby mu, że nie łamie się świętego ogniska domowego, ale niestety był przekonany, że za wszystkim stoi jego umiłowana małżonka. Dlatego bliżej było mu do Brutusa, który szukał odpowiedniej chwili, by wetknąć nóż w jej flaki i patrzeć jak się wykrwawia.
W takich sytuacjach najbardziej żałował tego, że jest czarodziejem i że to różdżka była jego ostateczną bronią, bo choć nieco znał się na czarnej magii i potrafił rzucać dotkliwe klątwy, to żadna z nich nie zaspokajała jego chorej żądzy wbicia w nią metalu i patrzenia, jak gaśnie w niej życie, jak błaga go o litość, która miała zostać towarem deficytowym. Podejrzewał, że druga faza jego żałoby podsuwała mu urocze wizje rozpołowienia jej na pół – jak mądry król Salomon zapragnął oddać jej część synowi, niech się przesyci jej okrągłymi biodrami – albo zrobienia z niej ogromnego totemu.
Do którego zapewne i tak wznosiłby modły. Wiedział, że jej nienawidzi, że potęgą jego sytuacji jest świadomość, ale to wcale nie oznaczało, że nie chciał znowu naznaczyć ją jako swoją. Może to była jakaś najbardziej pierwotna potrzeba pokazania jej, że jest samcem alfą w tym stadzie, może nienawiść stała się siłą napędową jego pragnienia, ale nie mógł ukrywać, że ją pożąda i że jednocześnie może ją zgładzić.
Spokój, ten zwykle najczęstszy jego towarzysz teraz zagubił się między legionem czystej złości, która przepływała falami przez jego ciało. Czuł, że paruje, to nie mogło być podniecenie, to musiała być wściekłość tak wielka, że teraz i on poczuł się zarażony śmiercionośnym wirusem. Docierało do niego, że ona nadal będzie udawać, że nie ma wyrzutów sumienia, że bierze się w bary z przeznaczeniem, które już dawno nie znajduje się po jej stronie. Gdyby już myślał bardziej chłodno, to zapewne mógłby odczuwać coś na podobieństwo żalu, ale obecnie nienawidził. A to uczucie było rzadkie dla ludzi pokroju Reagana Avery’ego. Rzadko doświadczał tak skrajnych emocji. Niezbyt często dopuszczał je do głosu, czując są one zarezerwowane dla ludzi słabych.
Pokroju jego syna.
Dlatego to, co działo się teraz między nim i żoną (podła szmata, której miejsce jest przy moim rozporku) miało wzbudzać później w nim niesmak, ale nie mógł się opanować, może nawet nie chciał.
Wędrował językiem po jej podniebieniu, zaznaczał sklepienie kostne, marząc o tym, że uderza jej szczęką o stół i drzazgi wbijają się w to samo miejsce. Widział krew, która pryskała z jej ust, choć nie za przyczyną ugryzień, które teraz jej fundował. Nie, w jego fantazjach ściskał jej policzki tak mocno, że wychodziły oczodoły. Uderzał nią o ścianę znacznie mocniej, przerywając połączenie z kręgosłupem. Piersi w jego dłoniach nagle spływały czerwoną posoką, zupełnie jakby miał ją złożyć w ofierze. Nijak się to miało do tych obecnych, wprawdzie brutalnych, ale nadal bezpiecznych pieszczot, które miały okazać, że za nią tęsknił.
W istocie tak było. Mógł ją zdradzać, mógł próbować wytrzeć do statusu tabula rasa ich związek, ale już wiedział, że brakuje mu Laidan. Tej, która nie zapraszała do alkowy syna, tej, która kochała go (a przynajmniej tak dobrze udawała, że nie zauważył i przestało mu to robić różnicę) i tej, która lata temu podczas tego typu gorących pocałunków równie pilnie w nich uczestniczyła, rozpalając go do czerwoności.
Teraz było mu wszystko jedno. Nie miał już za wiele do stracenia, zniknęła chęć naprawienia jej krzywd i mógł odczuwać całym sobą pulsujące pożądanie, z której zadzierał jej szaty do góry, nie bawiąc się w zbędne niuanse i rozbieranie jej. Sądził, że to już mają za sobą, a prototyp jego żony nie zachwycał go wcale. Ot, podła i chora psychicznie kobieta upadła, która nie poradziła sobie z dorastaniem najstarszego syna i nigdy nie odsunęła go od piersi, którą teraz zajadle ssał jej mąż, nie spoglądając jej w oczy. Nie wiedział, czy aż tak się nią brzydzi czy boi się, że zauważyłaby coś więcej, a przecież nie chciał przerywać tego słodkiego powitania spragnionych małżonków, gdy ogromną dłonią pieścił ją przez bieliznę, nie zastanawiając się nad jej reakcjami, pragnieniami czy potrzebami.
Niegdyś dał jej za dużą swobodę i wolność. To obróciło się przeciwko niemu w najbardziej podły sposób. Wiedział, że nie popełni tego błędu po raz drugi i to obiecywał sobie, gdy po dłuższej chwili przerwy wracał do jej ust, podnosząc jej ciało i sunąc nim po ścianie ich rodowej posiadłości.
Tak bardzo nienawidził Laidan.
W takich sytuacjach najbardziej żałował tego, że jest czarodziejem i że to różdżka była jego ostateczną bronią, bo choć nieco znał się na czarnej magii i potrafił rzucać dotkliwe klątwy, to żadna z nich nie zaspokajała jego chorej żądzy wbicia w nią metalu i patrzenia, jak gaśnie w niej życie, jak błaga go o litość, która miała zostać towarem deficytowym. Podejrzewał, że druga faza jego żałoby podsuwała mu urocze wizje rozpołowienia jej na pół – jak mądry król Salomon zapragnął oddać jej część synowi, niech się przesyci jej okrągłymi biodrami – albo zrobienia z niej ogromnego totemu.
Do którego zapewne i tak wznosiłby modły. Wiedział, że jej nienawidzi, że potęgą jego sytuacji jest świadomość, ale to wcale nie oznaczało, że nie chciał znowu naznaczyć ją jako swoją. Może to była jakaś najbardziej pierwotna potrzeba pokazania jej, że jest samcem alfą w tym stadzie, może nienawiść stała się siłą napędową jego pragnienia, ale nie mógł ukrywać, że ją pożąda i że jednocześnie może ją zgładzić.
Spokój, ten zwykle najczęstszy jego towarzysz teraz zagubił się między legionem czystej złości, która przepływała falami przez jego ciało. Czuł, że paruje, to nie mogło być podniecenie, to musiała być wściekłość tak wielka, że teraz i on poczuł się zarażony śmiercionośnym wirusem. Docierało do niego, że ona nadal będzie udawać, że nie ma wyrzutów sumienia, że bierze się w bary z przeznaczeniem, które już dawno nie znajduje się po jej stronie. Gdyby już myślał bardziej chłodno, to zapewne mógłby odczuwać coś na podobieństwo żalu, ale obecnie nienawidził. A to uczucie było rzadkie dla ludzi pokroju Reagana Avery’ego. Rzadko doświadczał tak skrajnych emocji. Niezbyt często dopuszczał je do głosu, czując są one zarezerwowane dla ludzi słabych.
Pokroju jego syna.
Dlatego to, co działo się teraz między nim i żoną (podła szmata, której miejsce jest przy moim rozporku) miało wzbudzać później w nim niesmak, ale nie mógł się opanować, może nawet nie chciał.
Wędrował językiem po jej podniebieniu, zaznaczał sklepienie kostne, marząc o tym, że uderza jej szczęką o stół i drzazgi wbijają się w to samo miejsce. Widział krew, która pryskała z jej ust, choć nie za przyczyną ugryzień, które teraz jej fundował. Nie, w jego fantazjach ściskał jej policzki tak mocno, że wychodziły oczodoły. Uderzał nią o ścianę znacznie mocniej, przerywając połączenie z kręgosłupem. Piersi w jego dłoniach nagle spływały czerwoną posoką, zupełnie jakby miał ją złożyć w ofierze. Nijak się to miało do tych obecnych, wprawdzie brutalnych, ale nadal bezpiecznych pieszczot, które miały okazać, że za nią tęsknił.
W istocie tak było. Mógł ją zdradzać, mógł próbować wytrzeć do statusu tabula rasa ich związek, ale już wiedział, że brakuje mu Laidan. Tej, która nie zapraszała do alkowy syna, tej, która kochała go (a przynajmniej tak dobrze udawała, że nie zauważył i przestało mu to robić różnicę) i tej, która lata temu podczas tego typu gorących pocałunków równie pilnie w nich uczestniczyła, rozpalając go do czerwoności.
Teraz było mu wszystko jedno. Nie miał już za wiele do stracenia, zniknęła chęć naprawienia jej krzywd i mógł odczuwać całym sobą pulsujące pożądanie, z której zadzierał jej szaty do góry, nie bawiąc się w zbędne niuanse i rozbieranie jej. Sądził, że to już mają za sobą, a prototyp jego żony nie zachwycał go wcale. Ot, podła i chora psychicznie kobieta upadła, która nie poradziła sobie z dorastaniem najstarszego syna i nigdy nie odsunęła go od piersi, którą teraz zajadle ssał jej mąż, nie spoglądając jej w oczy. Nie wiedział, czy aż tak się nią brzydzi czy boi się, że zauważyłaby coś więcej, a przecież nie chciał przerywać tego słodkiego powitania spragnionych małżonków, gdy ogromną dłonią pieścił ją przez bieliznę, nie zastanawiając się nad jej reakcjami, pragnieniami czy potrzebami.
Niegdyś dał jej za dużą swobodę i wolność. To obróciło się przeciwko niemu w najbardziej podły sposób. Wiedział, że nie popełni tego błędu po raz drugi i to obiecywał sobie, gdy po dłuższej chwili przerwy wracał do jej ust, podnosząc jej ciało i sunąc nim po ścianie ich rodowej posiadłości.
Tak bardzo nienawidził Laidan.
Reagan Avery
Zawód : Brytyjski Przedstawiciel Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów
Wiek : 59
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
There's no salvation for me now,
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gdyby tylko mogła przewidzieć, co dzieje się w głowie Reagana - g d y b y tylko. Niestety, zdolność subtelnego odczytywania myśli innych osób pozostawała dla niej wiedzą tajemną. Została wytrenowana w sztuce zamykania umysłu, w chowaniu własnych uczuć, w odgrywaniu kolejnych ról, w jak najbardziej naturalnym manipulowaniu prawdą, mieniącą się wieloma odcieniami niesprawiedliwości. Ciężar sekretu, jaki został złożony na jej barkach przez Marcolfa, tylko wzmógł mentalną pracę nad sobą, czyniąc osobowość Laidan całkowicie odciętą od świata zewnętrznego. Wysokie mury, potężna brama, milion strażników - sekrety, które stały się jej udziałem już od najmłodszych lat, spoczywały pilnie strzeżone w wewnętrznym skarbcu a wrodzony narcyzm nie pozwalał na poddawanie w wątpliwość własnej nieomylności. Misterny uczuciowy chaos został - o słodki paradoksie - zaplanowany w najdrobniejszych szczegółach, utrzymując się w nienaruszonym stanie od ponad trzydziestu lat. Z drobnymi skazami, jednak w oczach Lai bliźnięta nie stanowiły żadnego zagrożenia: jedno spętane Wieczystą Przysięgą, drugie słabością własnego charakteru. Obojętna matka nie doceniała ewentualnego niebezpieczeństwa, płynącego z tych dwóch przeklętych owocu najpodlejszego uczynku, jakiego mógł dopuścić się mężczyzna. Zgniłe plony stanowiły wyłącznie niechciany element zapierającego dech w piersiach obrazu szczęśliwej rodziny, z nieświadomym ojcem na czele. Z marionetką, umiejętnie i z niezwykłą delikatnością poruszaną przez rozsądną żonę - czyż nie robiła tego, co każda inteligentna szlachcianka? Owszem, ten typ kobiet rzadko zdarzał się na świecie, jednakże Laidan doskonale wiedziała, że to szyja kręci głową rodu, że to od subtelnych kobiecych działań zależą poważne męskie decyzje. Nie odchodziła tak bardzo od tej uświęconej tradycji...lub tak sobie wmawiała, w pewnym sensie pozostają równie ślepą, co ukochany mąż.
Nie wyczuła przecież w jego zachowaniu niczego dziwnego, nie zadrżała ze strachu, gdy pieszczotliwie przesunął chłodnymi dłońmi po jej szyi, nie zaniepokoiła się szybszym powrotem, przyjmując go po prostu niczym małżonka marnotrawnego. Z czułością, wzruszeniem i uległością, z jakimś dławiącym w swej słodyczy posmakiem wybaczenia tej okropnej rozłąki, na jaką ich skazał swoją karierą. Ach, jakże musiała cierpieć w samotności chłodnego dworu, z wieloma problemami wiszącymi nad złotą główką, tak bezmyślną bez mądrego, męskiego wsparcia.
Aż tak jednak nie kłamała. Nigdy nie przesuwała granicy oszczerstwa dalej, niż byłoby to niezbędne. Nie grała przed Reaganem głupiutkiej gąski, dała poznać mu swój zdecydowany charakter, pozwalała mu wkroczyć w swój świat - zwłaszcza ten sztuki - odsłaniając się przed nim w całości. Wszystko po to, by uchronić prawdziwy sekret, tą najgłębszą część skażonej duszy, mającej na zawsze pozostać w wilgotnym uśpieniu, niewidocznym dla reszty społeczeństwa. Ofiara przemyślana, ale i tak bolesna, zwłaszcza w momencie, w którym z miękkich słów stawała się ciałem. Bo przecież tylko nim była w tym momencie, kiedy Reagan na nowo oznaczał ją jako swoją w sposób jednocześnie najbardziej przewidywalny i szokujący.
Zazwyczaj witali się przecież rozmową, małżeńską wymianą uprzejmości i drobnych czułości, lecz faktycznie nigdy wcześniej nie rozstawali się na tak długo. Drapieżna tęsknota Reagana mieściła się więc w ogólnie przyjętej normie. Gwałtowne zachowanie męża z pewnością w normalnych warunkach wzbudziłoby wewnętrzny niepokój - normalne warunki jednak nie istniały. Z każdym intensywniejszym dotykiem Laidan myślała coraz mniej logiczniej, zatracając zdrowy rozsądek na rzecz prymitywnego obrzydzenia, pokrytego liszajami strachu. Egoistycznego; nie dotyczącego bezpieczeństwa sekretu a jej samej. Z tą drobną różnicą, że wtedy walczyła, gotowa wydrapać mu oczy, a teraz przyjmowała jego namiętne pieszczoty z błędnym uśmiechem kobiety spełnionej, pożądanej i kochanej w najwspanialszy ze sposobów. Prawda mieszała się z kłamstwem; powinna spoliczkować go za samą próbę podsunięcia jej sukienki do góry, a reagowała cichym pomrukiem zadowolenia, przekręcając głowę w bok, jakby była zbyt rozochocona, by móc skoncentrować spojrzenie na jego dłoniach i pałającej dziwnym ogniem twarzy. Tak naprawdę jednak zaciskała usta nie z przyjemności a z nagłego uczucia bólu, tej potwornej przedmiotowości, jakiej nie była ofiarą od ponad dwóch miesięcy. Złoty czas wolności skończył się jednak i mogła tylko od nowa odliczać dni do kolejnego dyplomatycznego wyjazdu. I do końca tego romantycznego przywitania. Jeszcze miała nadzieję, że zdoła to opanować, że rozkoszny małżeński obowiązek wykona później, jutro, pojutrze, za tydzień, lecz wszelkie naiwne marzenia pierzchły w chwili, w której poczuła na sobie jego pewną dłoń a za sobą chłodną marmurową ścianę. Dosłownie i w przenośni: nie miała przecież żadnego wyboru. Wspaniała żona, jaką przecież była, właśnie tak powinna witać męża po tak długiej rozłące. Bez słowa sprzeciwu, z wdzięcznością i w milczeniu, które jednak przerywała drżącym - oczywiście z podniecenia - głosem.
- Wolę cię z zarostem, kochany... - wyszeptała, korzystają z krótkiej przerwy w pocałunkach, bezwiednie przesuwając dłonią po jego gładkiej twarzy. Żegnała go brodatego i zakochanego, witała go niemalże młodzieńczego. Także w zapale, z jakim traktował jej ciało, ciągle obce. Nie potrafiła zamknąć oczu i myśleć o ojczyźnie, to sprawiało jej tylko większy ból, dlatego próbowała wyczyścić umysł i dobrze wpleść swoją opowieść w piękną baśń o stęsknionej żonie. Na tyle wyuzdanej, by sięgała pewną dłonią do jego skórzanego paska i na tyle skromną, by przymykała oczy z rozczuloną wstydliwością, gdy pozwalała mu dotykać się w ten władczy sposób. Wywołujący rozkoszne...mdłości. Opanowała je mistrzowsko przez ostatnie lata, słaniające się pod widmem gwałtu.
Nie wyczuła przecież w jego zachowaniu niczego dziwnego, nie zadrżała ze strachu, gdy pieszczotliwie przesunął chłodnymi dłońmi po jej szyi, nie zaniepokoiła się szybszym powrotem, przyjmując go po prostu niczym małżonka marnotrawnego. Z czułością, wzruszeniem i uległością, z jakimś dławiącym w swej słodyczy posmakiem wybaczenia tej okropnej rozłąki, na jaką ich skazał swoją karierą. Ach, jakże musiała cierpieć w samotności chłodnego dworu, z wieloma problemami wiszącymi nad złotą główką, tak bezmyślną bez mądrego, męskiego wsparcia.
Aż tak jednak nie kłamała. Nigdy nie przesuwała granicy oszczerstwa dalej, niż byłoby to niezbędne. Nie grała przed Reaganem głupiutkiej gąski, dała poznać mu swój zdecydowany charakter, pozwalała mu wkroczyć w swój świat - zwłaszcza ten sztuki - odsłaniając się przed nim w całości. Wszystko po to, by uchronić prawdziwy sekret, tą najgłębszą część skażonej duszy, mającej na zawsze pozostać w wilgotnym uśpieniu, niewidocznym dla reszty społeczeństwa. Ofiara przemyślana, ale i tak bolesna, zwłaszcza w momencie, w którym z miękkich słów stawała się ciałem. Bo przecież tylko nim była w tym momencie, kiedy Reagan na nowo oznaczał ją jako swoją w sposób jednocześnie najbardziej przewidywalny i szokujący.
Zazwyczaj witali się przecież rozmową, małżeńską wymianą uprzejmości i drobnych czułości, lecz faktycznie nigdy wcześniej nie rozstawali się na tak długo. Drapieżna tęsknota Reagana mieściła się więc w ogólnie przyjętej normie. Gwałtowne zachowanie męża z pewnością w normalnych warunkach wzbudziłoby wewnętrzny niepokój - normalne warunki jednak nie istniały. Z każdym intensywniejszym dotykiem Laidan myślała coraz mniej logiczniej, zatracając zdrowy rozsądek na rzecz prymitywnego obrzydzenia, pokrytego liszajami strachu. Egoistycznego; nie dotyczącego bezpieczeństwa sekretu a jej samej. Z tą drobną różnicą, że wtedy walczyła, gotowa wydrapać mu oczy, a teraz przyjmowała jego namiętne pieszczoty z błędnym uśmiechem kobiety spełnionej, pożądanej i kochanej w najwspanialszy ze sposobów. Prawda mieszała się z kłamstwem; powinna spoliczkować go za samą próbę podsunięcia jej sukienki do góry, a reagowała cichym pomrukiem zadowolenia, przekręcając głowę w bok, jakby była zbyt rozochocona, by móc skoncentrować spojrzenie na jego dłoniach i pałającej dziwnym ogniem twarzy. Tak naprawdę jednak zaciskała usta nie z przyjemności a z nagłego uczucia bólu, tej potwornej przedmiotowości, jakiej nie była ofiarą od ponad dwóch miesięcy. Złoty czas wolności skończył się jednak i mogła tylko od nowa odliczać dni do kolejnego dyplomatycznego wyjazdu. I do końca tego romantycznego przywitania. Jeszcze miała nadzieję, że zdoła to opanować, że rozkoszny małżeński obowiązek wykona później, jutro, pojutrze, za tydzień, lecz wszelkie naiwne marzenia pierzchły w chwili, w której poczuła na sobie jego pewną dłoń a za sobą chłodną marmurową ścianę. Dosłownie i w przenośni: nie miała przecież żadnego wyboru. Wspaniała żona, jaką przecież była, właśnie tak powinna witać męża po tak długiej rozłące. Bez słowa sprzeciwu, z wdzięcznością i w milczeniu, które jednak przerywała drżącym - oczywiście z podniecenia - głosem.
- Wolę cię z zarostem, kochany... - wyszeptała, korzystają z krótkiej przerwy w pocałunkach, bezwiednie przesuwając dłonią po jego gładkiej twarzy. Żegnała go brodatego i zakochanego, witała go niemalże młodzieńczego. Także w zapale, z jakim traktował jej ciało, ciągle obce. Nie potrafiła zamknąć oczu i myśleć o ojczyźnie, to sprawiało jej tylko większy ból, dlatego próbowała wyczyścić umysł i dobrze wpleść swoją opowieść w piękną baśń o stęsknionej żonie. Na tyle wyuzdanej, by sięgała pewną dłonią do jego skórzanego paska i na tyle skromną, by przymykała oczy z rozczuloną wstydliwością, gdy pozwalała mu dotykać się w ten władczy sposób. Wywołujący rozkoszne...mdłości. Opanowała je mistrzowsko przez ostatnie lata, słaniające się pod widmem gwałtu.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie był podobny do szlachciców, którzy bezustannie szukają cielesnych uciech poza swoim domostwem. Nie dał wmówić sobie nikomu, że żona należy do istot, które mają jedynie płodzić dzieci i że nie należy jej się przyjemność, również wynikająca ze stosunków z mężem. Wręcz przeciwnie, może i przez lata przestał być taki kryształowy i wierny swoim przekonaniom – w czyichś ramionach musiał szukać ciepła, którego nie doświadczał od żony – ale nadal z ulgą powracał do domu, nie myśląc o podróżach służbowych. Sądził, teraz już wiedział, że się łudził, że z Laidan łączy go specyficzna więź i że wypracowali w pocie i w krwi prawdziwe partnerstwo.
Obecnie żegnał je w sposób impulsywny i bardzo nerwowy. Mógł jedynie pogratulować sobie faktu, że nie słuchał możnych tego świata i nie traktował jej z większą przezornością. Może powinien ukrócić jej smycz już dawno, a na szyję założyć zamiast rąk bogato zdobioną obrożę. Wówczas byłaby na tyle pokorna, że nie dopuszczałaby się czynów tak haniebnych i godzących go tak bardzo, że to on się wstydził. Nie sądził, że sprawą męską jest przyznawanie się do jakichkolwiek uczuć, nigdy, zresztą, nie był człowiekiem wylewnym, więc obecnie najchętniej schowałby upokorzenie w najmniejszy kąt, zamiótł je pod dywan i spróbował sobie z nim samodzielnie poradzić.
Nie wierzył, że jakakolwiek kobieta, przyjaciel od wódki bądź dziecko (one, zresztą, wiedziały i pozwalały traktować ojca jak ostatniego idiotę) pomogliby. Został tylko on i ta świadomość wymagała od niego nieludzkiego wysiłku. W przeciwnym razie zabiłby żonę od razu, skazując się na Azkaban, a własny ród na hańbę. Może i był nowoczesny, ale nigdy nie zrobiłby czegoś takiego własnym dzieciom. Nadal pozostawały jego dumą i cokolwiek by zrobiły – lub czego nie – to chronił je po swojemu, nie przejmując się własnymi odczuciami. Przypominającymi lot na wyjątkowo niepokornym smoku, który próbował go zrzucić.
Pewne rzeczy w naturze nie powinny występować. Złamanie odwiecznego prawa biologii mogło się zemścić w kolejnym pokoleniu i nie rozumiał kompletnie, dlaczego jego żona okazała się tak naiwna i głupia.
To chyba powodowało większy dyskomfort niż jej zdrada i przeświadczenie, że w jego synu obudził się kompleks Edypa. Mógł wybaczyć wszystko Laidan, ale jej brak inteligencji powodował u niego taki niesmak, że przez chwilę zastanawiał się, czy gwałt byłby wystarczającym upodleniem. Był przekonany, że musi przestać się miotać i wreszcie obudzić w sobie mężczyznę zdecydowanego, ale minęło jeszcze za mało czasu. Rzeka czasu nie zdążyła porwać w wir okrutnych wieści, które obudziły w nim sadystę i nic nie sprawiało mu takiej frajdy jak myśl o tym, że jego żona przeżywa teraz podobne katusze jak w pamiętną noc poczęcia bliźniąt. Nie musiała wiedzieć, że i on jest świadomy zadawania jej bólu.
Doskonale pamiętał każde kłamstwo, którym rzucił jej wtedy w twarz. Była pewna, że był naćpany i zadawał jej ból, bo nie był sobą. Nieprawda, wówczas był najbardziej podobny do mężczyzny, którego widział w złoconych ramach lustra i którego jeszcze Laidan nie urobiła na swoją modłę. Wiedział jednak, że takiego nie mogłaby zaakceptować w swoim życiu, więc zwyczajnie przyjął pozę winnego, ale nieświadomego, obserwując jej zmagania z obrzydzeniem w stosunku do jego ciała. Teraz znalazł się w identycznej sytuacji i wiedział już, że nie pozwoli po raz drugi zamilknąć instynktowi, który nakazywał mu walkę o swoją pozycję.
Wcześniej miał do stracenia dzieci i rodzinę. Obecnie to wszystko podległo dewaluacji i mógł przez te kilka minut wzajemnych przepychanek ich językami, odetchnąć pełną piersią, choć nadal działała na niego.
Tak bardzo, że gdy usłyszał jej słowa, to złapał jej podbródek mocno i zdecydowanie, pragnąc jej przekazać krzykiem, że on wolał ją bez penisa Samaela w ustach. Już widział oczami wyobraźni scenę darcia szat, która rozegrałaby się później. Przypuszczał, że wówczas jego święta żona mogłaby być górą, bo nim nadal kierowały chwiejne i zmienne nastroje. Nie zamierzał jej na to pozwolić, więc ugryzł się boleśnie w język, który przed chwilą ssała w swoich ustach.
Złapał wolną ręką ją za nadgarstek i szybko skończył rozpinanie swoich spodni, sadzając ją znowu na podłodze. Była znacznie mniejsza od niego, a mimo to czuł, że nadal rozdaje karty.
- Teraz się zamknij – rzucił wulgarnie, ostrzegawczo, podcinając jej nogi i zmuszając, by przed nim klęknęła i zajęła miejsce, które odtąd będzie jej pisane w jego życiu.
Pod nim, na kolanach, z jego penisem w ustach, o ile się mu nie znudzi i nie odeśle jej do ukochanego synka.
Obecnie żegnał je w sposób impulsywny i bardzo nerwowy. Mógł jedynie pogratulować sobie faktu, że nie słuchał możnych tego świata i nie traktował jej z większą przezornością. Może powinien ukrócić jej smycz już dawno, a na szyję założyć zamiast rąk bogato zdobioną obrożę. Wówczas byłaby na tyle pokorna, że nie dopuszczałaby się czynów tak haniebnych i godzących go tak bardzo, że to on się wstydził. Nie sądził, że sprawą męską jest przyznawanie się do jakichkolwiek uczuć, nigdy, zresztą, nie był człowiekiem wylewnym, więc obecnie najchętniej schowałby upokorzenie w najmniejszy kąt, zamiótł je pod dywan i spróbował sobie z nim samodzielnie poradzić.
Nie wierzył, że jakakolwiek kobieta, przyjaciel od wódki bądź dziecko (one, zresztą, wiedziały i pozwalały traktować ojca jak ostatniego idiotę) pomogliby. Został tylko on i ta świadomość wymagała od niego nieludzkiego wysiłku. W przeciwnym razie zabiłby żonę od razu, skazując się na Azkaban, a własny ród na hańbę. Może i był nowoczesny, ale nigdy nie zrobiłby czegoś takiego własnym dzieciom. Nadal pozostawały jego dumą i cokolwiek by zrobiły – lub czego nie – to chronił je po swojemu, nie przejmując się własnymi odczuciami. Przypominającymi lot na wyjątkowo niepokornym smoku, który próbował go zrzucić.
Pewne rzeczy w naturze nie powinny występować. Złamanie odwiecznego prawa biologii mogło się zemścić w kolejnym pokoleniu i nie rozumiał kompletnie, dlaczego jego żona okazała się tak naiwna i głupia.
To chyba powodowało większy dyskomfort niż jej zdrada i przeświadczenie, że w jego synu obudził się kompleks Edypa. Mógł wybaczyć wszystko Laidan, ale jej brak inteligencji powodował u niego taki niesmak, że przez chwilę zastanawiał się, czy gwałt byłby wystarczającym upodleniem. Był przekonany, że musi przestać się miotać i wreszcie obudzić w sobie mężczyznę zdecydowanego, ale minęło jeszcze za mało czasu. Rzeka czasu nie zdążyła porwać w wir okrutnych wieści, które obudziły w nim sadystę i nic nie sprawiało mu takiej frajdy jak myśl o tym, że jego żona przeżywa teraz podobne katusze jak w pamiętną noc poczęcia bliźniąt. Nie musiała wiedzieć, że i on jest świadomy zadawania jej bólu.
Doskonale pamiętał każde kłamstwo, którym rzucił jej wtedy w twarz. Była pewna, że był naćpany i zadawał jej ból, bo nie był sobą. Nieprawda, wówczas był najbardziej podobny do mężczyzny, którego widział w złoconych ramach lustra i którego jeszcze Laidan nie urobiła na swoją modłę. Wiedział jednak, że takiego nie mogłaby zaakceptować w swoim życiu, więc zwyczajnie przyjął pozę winnego, ale nieświadomego, obserwując jej zmagania z obrzydzeniem w stosunku do jego ciała. Teraz znalazł się w identycznej sytuacji i wiedział już, że nie pozwoli po raz drugi zamilknąć instynktowi, który nakazywał mu walkę o swoją pozycję.
Wcześniej miał do stracenia dzieci i rodzinę. Obecnie to wszystko podległo dewaluacji i mógł przez te kilka minut wzajemnych przepychanek ich językami, odetchnąć pełną piersią, choć nadal działała na niego.
Tak bardzo, że gdy usłyszał jej słowa, to złapał jej podbródek mocno i zdecydowanie, pragnąc jej przekazać krzykiem, że on wolał ją bez penisa Samaela w ustach. Już widział oczami wyobraźni scenę darcia szat, która rozegrałaby się później. Przypuszczał, że wówczas jego święta żona mogłaby być górą, bo nim nadal kierowały chwiejne i zmienne nastroje. Nie zamierzał jej na to pozwolić, więc ugryzł się boleśnie w język, który przed chwilą ssała w swoich ustach.
Złapał wolną ręką ją za nadgarstek i szybko skończył rozpinanie swoich spodni, sadzając ją znowu na podłodze. Była znacznie mniejsza od niego, a mimo to czuł, że nadal rozdaje karty.
- Teraz się zamknij – rzucił wulgarnie, ostrzegawczo, podcinając jej nogi i zmuszając, by przed nim klęknęła i zajęła miejsce, które odtąd będzie jej pisane w jego życiu.
Pod nim, na kolanach, z jego penisem w ustach, o ile się mu nie znudzi i nie odeśle jej do ukochanego synka.
Reagan Avery
Zawód : Brytyjski Przedstawiciel Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów
Wiek : 59
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
There's no salvation for me now,
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wiedziała, że słodkie tygodnie absolutnej wolności muszą się kiedyś skończyć, ale powrót Reagana - chociaż wcześniejszy zaledwie o kilka dni - i tak niemile ją zaskoczył. Nie tylko ze względu na ten konkretny wieczór, który zaplanowała spędzić w samotności na próbach pogodzenia się z wydarzeniami ostatniej doby. Przez ostatnie dwa miesiące przyzwyczaiła się już do snu na środku pustego łóżka, do samotnych śniadań, leniwych poranków i jeszcze leniwszych wieczorów, a wszystko to w towarzystwie ukochanej butelki wina. Reagan zawsze krzywił się na widok kieliszka w jej smukłej dłoni, niezależnie czy wznosiła go w toaście w trakcie wystawnej kolacji czy upijała z niego błogosławiony łyk spokoju w czasie ich wspólnych wieczorów. Dbała przecież o swoje małżeństwo, starając się być jak najlepszą żoną. Zawsze czekającą na niego w domu, całującą go na przywitanie, z zainteresowaniem słuchającą dyplomatycznych opowieści. Skupiała całą swoją uwagę na tym siwym, spokojnym mężczyźnie, z którym dzieliła każdy dzień trzydziestoletniej historii. Znała go jeszcze w jasnych włosach, bez zmarszczek wokół oczu, za to z szerszym - jak się jej wydawało - uśmiechem, rozświetlającym młodszą twarz. W dniu swojego ślubu nie sądziła, że wytrwa tak długo. Wróżyła sobie raczej smutne samobójstwo, ewentualnie krwawe morderstwo, lecz te wszystkie idiotyczne myśli rozpłynęły się w dorosłej codzienności. Nie była już przecież krnąbrną dziewczyną, pozwalającą emocjom na przejęcie kontroli nad swoimi poczynaniami. Mając do wyboru ścieżkę gniewu, dającą natychmiastową satysfakcję oraz mozolną pracę nad uczynieniem swojego losu komfortowym, rozsądnie ruszyła tą trudniejszą drogą. Powoli, krok po kroku renegocjowała warunki umowy i czyniła kajdanki małżeństwa bardziej elastycznymi, w końcu traktując je już nie jako pęta a jako ozdobę. Banalną, czasem przeszkadzającą w przelewaniu uczuć na płótna, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwą. Jedyną skazą na tym pięknym obrazku kochającego, wspierającego się małżeństwa była tamta noc, niszcząca podstawy i przeżerającą jakiekolwiek nadzieje na szczęśliwe zakończenie. Czas leczył rany, rany leczyła także sama Laidan, lecz nawet po ponad dwudziestu latach w jej sercu jątrzyło się brudne rozdarcie a żółć sączyła się do krwiobiegu, przywołując z mroków niepamięci najgorsze obrazy.
Wtedy też patrzył na nią z tym natarczywym głodem, jakim z pewnością musiały promieniować tęczówki tych wszystkich potwornych stworzeń, wilkołaków i wampirów, marzących o tym, by zatopić kły w świeżym ciele. Nie było w tym za grosz zmysłowości, tylko prymitywna potrzeba posiadania...lub zadania bólu? Wmawiała sobie, że to tylko tęsknota, że zachowanie Reagana mieści się w szlacheckiej normie, że przez dwa miesiące wypłakiwał za nią swoje piękne, ciepłe oczy i że teraz po prostu postradał rozum. Naiwnie łechtało to nawet jej rozbuchane ego, dawało jakąś mściwą satysfakcje, szybko jednak zmienioną w nieprzyjemny szok. Z odwróconą głową i czułymi słówkami, serwowanymi przez spuchnięte od pocałunku usta, mogła zaakceptować jego odważniejsze pieszczoty, ale w momencie, w którym palce męża zacisnęły się na jej podbródku, żałosna baśń własnego autorstwa brutalnie zderzyła się z rzeczywistością. Nie mogła już udawać ślepej, nie mogła przesuwać dalej granicy własnej godności i pozwalać, by traktował ją jak pierwszą lepszą tancereczkę z upadłej burleski. Czym innym było zmuszanie siebie samej do sprawiania mu przyjemności a czym innym była ta obca, wroga stanowczość, z jaką popychał jej ciało na podłogę.
Była w zbyt ciężkim szoku, by złapać równowagę. Kolana w miarę łagodnie wylądowały na miękkim dywanie, ale w tym upadku Laidan poczuła, że jej ciało zalewa wrząca lawa. Nie mająca nic wspólnego z podnieceniem czy nawet rozżaleniem. Gdzieś umknęła wczorajsza rozpacz: pozostała tylko wściekłość i strach, podyktowany nagłą wulgarnością. Tylko w t e d y zwrócił się do niej podobnie: pamiętała teraz każdą sekundę swojego upodlenia, nie mogąc przesłonić go nawet późniejszą wizją przeprosin i kolejnych spokojnych lat, kiedy Reagan całował jej dłonie i twarz, a ona mogła przytulać się do niego i szukać w mocnych ramionach ukojenia. Tym nerwowym gestem przekreślił iluzję, jaką Laidan dokładnie zacierała ślady po tamtej tragedii. Widocznie powracającej dziwnym kołem. Dlaczego teraz? Nie zastanawiała się nad tym zupełnie, gdy po pierwszym szoku zgrabnie wstawała z podłogi. W pierwszej kolejności powinna poprawić podwiniętą suknię, może nawet płaczliwie spytać go o powód takiego traktowania, ale w tym ślepym zaułku własnego przerażenia i obrzydzenia nie mogła odgrywać roli doskonałej żony. Była tylko Laidan, aż Laidan, cedzącą przez zaciśnięte wargi jedno krótkie zdanie. - Jak śmiesz tak mnie traktować. - Głoski wybrzmiały w napiętym powietrzu jadalni z całą mocą, lecz Lai właściwie nie słyszała swojego tonu, zagłuszona histerycznie szybkim biciem serca. Zanim zdążyła pomyśleć, zareagowała instynktownie, siarczyście go policzkując. Pomimo skrajnych emocji poczuła, że jej palce płoną czystym bólem, ale uderzenie nie spowodowało żadnej psychicznej ulgi, wręcz przeciwnie, mięśnie stały się jeszcze bardziej napięte a w przymrużonych z wściekłości oczach zapaliła się krótka iskra strachu zupełnie innego, niż tego obronnego. Uderzyła męża, kogoś, kto miał nad nią kontrolę, kogoś, kogo powinna witać teraz ze łzami wzruszenia, spływającymi po zarumienionych policzkach. Nie miała jednak wyboru, nie panowała już nad obrzydliwą mieszanką pogardy, niepokoju i frustracji; musiała działać, by nie zobaczył w jej spojrzeniu tej kobiecej słabości. Wszystko to trwało ułamki sekund; po jednym gwałtowniejszym oddechu zamierzyła się ponownie, mocniej: lecz tym razem jednak jej dłoń nie spotkała się z jego twarzą a została zatrzymana w pół gestu.
Wtedy też patrzył na nią z tym natarczywym głodem, jakim z pewnością musiały promieniować tęczówki tych wszystkich potwornych stworzeń, wilkołaków i wampirów, marzących o tym, by zatopić kły w świeżym ciele. Nie było w tym za grosz zmysłowości, tylko prymitywna potrzeba posiadania...lub zadania bólu? Wmawiała sobie, że to tylko tęsknota, że zachowanie Reagana mieści się w szlacheckiej normie, że przez dwa miesiące wypłakiwał za nią swoje piękne, ciepłe oczy i że teraz po prostu postradał rozum. Naiwnie łechtało to nawet jej rozbuchane ego, dawało jakąś mściwą satysfakcje, szybko jednak zmienioną w nieprzyjemny szok. Z odwróconą głową i czułymi słówkami, serwowanymi przez spuchnięte od pocałunku usta, mogła zaakceptować jego odważniejsze pieszczoty, ale w momencie, w którym palce męża zacisnęły się na jej podbródku, żałosna baśń własnego autorstwa brutalnie zderzyła się z rzeczywistością. Nie mogła już udawać ślepej, nie mogła przesuwać dalej granicy własnej godności i pozwalać, by traktował ją jak pierwszą lepszą tancereczkę z upadłej burleski. Czym innym było zmuszanie siebie samej do sprawiania mu przyjemności a czym innym była ta obca, wroga stanowczość, z jaką popychał jej ciało na podłogę.
Była w zbyt ciężkim szoku, by złapać równowagę. Kolana w miarę łagodnie wylądowały na miękkim dywanie, ale w tym upadku Laidan poczuła, że jej ciało zalewa wrząca lawa. Nie mająca nic wspólnego z podnieceniem czy nawet rozżaleniem. Gdzieś umknęła wczorajsza rozpacz: pozostała tylko wściekłość i strach, podyktowany nagłą wulgarnością. Tylko w t e d y zwrócił się do niej podobnie: pamiętała teraz każdą sekundę swojego upodlenia, nie mogąc przesłonić go nawet późniejszą wizją przeprosin i kolejnych spokojnych lat, kiedy Reagan całował jej dłonie i twarz, a ona mogła przytulać się do niego i szukać w mocnych ramionach ukojenia. Tym nerwowym gestem przekreślił iluzję, jaką Laidan dokładnie zacierała ślady po tamtej tragedii. Widocznie powracającej dziwnym kołem. Dlaczego teraz? Nie zastanawiała się nad tym zupełnie, gdy po pierwszym szoku zgrabnie wstawała z podłogi. W pierwszej kolejności powinna poprawić podwiniętą suknię, może nawet płaczliwie spytać go o powód takiego traktowania, ale w tym ślepym zaułku własnego przerażenia i obrzydzenia nie mogła odgrywać roli doskonałej żony. Była tylko Laidan, aż Laidan, cedzącą przez zaciśnięte wargi jedno krótkie zdanie. - Jak śmiesz tak mnie traktować. - Głoski wybrzmiały w napiętym powietrzu jadalni z całą mocą, lecz Lai właściwie nie słyszała swojego tonu, zagłuszona histerycznie szybkim biciem serca. Zanim zdążyła pomyśleć, zareagowała instynktownie, siarczyście go policzkując. Pomimo skrajnych emocji poczuła, że jej palce płoną czystym bólem, ale uderzenie nie spowodowało żadnej psychicznej ulgi, wręcz przeciwnie, mięśnie stały się jeszcze bardziej napięte a w przymrużonych z wściekłości oczach zapaliła się krótka iskra strachu zupełnie innego, niż tego obronnego. Uderzyła męża, kogoś, kto miał nad nią kontrolę, kogoś, kogo powinna witać teraz ze łzami wzruszenia, spływającymi po zarumienionych policzkach. Nie miała jednak wyboru, nie panowała już nad obrzydliwą mieszanką pogardy, niepokoju i frustracji; musiała działać, by nie zobaczył w jej spojrzeniu tej kobiecej słabości. Wszystko to trwało ułamki sekund; po jednym gwałtowniejszym oddechu zamierzyła się ponownie, mocniej: lecz tym razem jednak jej dłoń nie spotkała się z jego twarzą a została zatrzymana w pół gestu.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie był nieomylny. Wprawdzie nikt tego od niego nie wymagał i jako szlachcic obdarzony dobrym nazwiskiem mógł mieć wybaczone znacznie więcej, ale on sam, Reagan Avery nie pozwalał sobie na żadne wymówki. Od dziecka robił wszystko, by dojść do perfekcji, która była dla niego synonimem dobrego charakteru. Oczywiście nie od razu pojął, że ów niedościgniony ideał zachowania polegał na zachowaniu zimnej krwi w każdej sytuacji.
Tylko osoba nie ulegająca wpływom zewnętrznym mogła uważać się za zdyscyplinowaną i przekonaną o swojej wartości. Cała reszta bawiła się w teatr cieni, rozrywając swoją papierową scenę przy byle jakim sztormie. On za to cenił swoje stalowe nerwy, poczucie kontroli nad wszystkim i spokój w sytuacjach, które zawsze wymagały szybkiej acz przemyślanej reakcji. Większość głupców (jego syn) mogła uważać go za człowieka słabego, ale on zwyczajnie nie ulegał chwilowej modzie i nie kruszył kopii, gdzie wymagano jedynie rozważnego przyjęcia argumentów przeciwnika i wypunktowania jego wad w sposób na tyle poniżający, by oponent sam zrozumiał swój błąd i był wdzięczny swojemu mentorowi za dobre prowadzenie.
Tak było dotychczas i cóż, chyba za mocno chełpił się tym, że jest takim pokornym świętym, który rzadko schodzi z obrazka do swoich wiernych. Wolał trwać w płaskim świecie, do którego nie docierał brud, szum współczesnego świata i wszystkie grzechy, które teraz rozliczał całym sobą.
Może mógłby zareagować na winę Laidan w bardziej spokojny sposób. Taki, który pasowałby do jego z trudem poukładanego świata ikony czarodzieja, ale nie potrafił. Musiał przyznać, że kamień, który rzucał w kierunku swoich bliźnich utkwił mu na szyi i ciągnął go w dół, aż do tego najpodlejszego kręgu piekielnego, w którym jego żona pieprzy się z synem. Nie było większego przekleństwa, bardziej plugawej wiadomości, więc nic dziwnego, że czuł, że tonie w morzu i że czuje już muł na dnie, które wciąga go jeszcze bardziej. Nie umiał poradzić sobie, nagle wszystkie metody zachowania umiaru i bycia stoikiem stały się przestarzałe i podobne do wytartych frazesów, którymi dotąd karmił innych czarodziejów.
Stał się człowiekiem, został policzony między innych, znieważył własną żonę, ulegając rozklekotanym z żalu emocjach, które właśnie w nim eksplodowały. Nie rozumiał siebie zupełnie, ale złość parowała z niego tak żałośnie i dotkliwie, że mógł jedynie ulec wpływom chwili i zepchnąć Laidan do poziomu. Do roli dziwki, którą przecież stała się, dając się posunąć własnemu synowi. Nie umiał być, kurwa, spokojny.
Te słowa też nie pasowały do jowialnego i grzecznego Reagana, ale domagały się opuszczenia czubka jego języka, tego samego, którym przed chwilą wywiercał jej niemal dziurę w podniebieniu, ściskając jej jędrne (choć nie pierwszej świeżości) piersi. O tym, jakim szokiem dla niej musiało być jego zachowanie dowiedział się, gdy poczuł jej dłoń na swoim policzku. Mocno, zdecydowanie, gorąco, ale tak naprawdę otrzeźwiająco dla mężczyzny, który nadal pragnął pozostać czarnym koniem w tej grze. Musiał sięgnąć więc po całe wychowanie, po każdy z kryzysów, które niemal doprowadziły do tragedii, by teraz przybrać najbardziej obojętną ze wszystkich póz i złapać ją za rękę, gdy znowu zapragnie go skrzywdzić.
Wykręcił jej rękę delikatnie. Umiał uderzyć tak, by nie zostawiać śladów, choć nikt nie przypuszczałby, że w tym dobrym i uśmiechniętym czarodzieju tli się iskra sadysty. Bliżej mu było do psychopaty, który teraz obdarzał swoją żonę zimnym i zdecydowanym spojrzeniem. Miał mało czasu na naprawienie swojego błędu, ale postanowił rozegrać to po swojemu.
- Naprawdę chcesz uderzyć swojego męża – a ściślej, pana i władcę – kochanie? – zapytał spokojnie i szalenie miło (tak mu się wydawało), choć każdy wyraz cedził przez zęby, bo dobrze wiedział, jak brudne są te frazesy i robienie z tej wywłoki kochania. Dużo kosztowało go to trudu, ale był doskonałym aktorem, który teraz sprzedawał jej prawdę. Opakowaną jednak tak pieczołowicie, że nie umiałaby w nią uwierzyć.
- Zbłądziłem – dodał cicho, żałośnie, niech wie, że potrzebuje jego troski. Niech zakryje jego wrodzoną chęć dokopania jej pomyłką i chwilą słabości. Tak wielką, że pochylił się, całując ją w dłoń. Dobrze, że nie mogła dostrzec jego uśmieszku, gdy po palcach przesuwał swoje wąskie usta w geście absolutnego oddania się tej wyrozumiałej kobiecie.
Nie zamierzał jednak przeszarżować. Uniósł głowę, a Laidan mogła zobaczyć strach w jego oczach i poczucie winy. Niegdyś udawał, że gwałt to działanie demona, który go opętał, teraz sięgał znowu po te fałszywe pęta, wyjmując z szafy jedwabną sakiewkę i rzucając ją na stół.
- Nie chcę mieć tego przy sobie – odrzekł, po czym wyszedł do sypialni.
Będąc stuprocentowo pewnym, że jego żona zjawi się po chwili i będzie wspierać go w kopaniu sobie samej grobu. Przedstawienie czas zacząć? Tym razem żaden dźwięk nie obwieści aktu pierwszego.
Tylko osoba nie ulegająca wpływom zewnętrznym mogła uważać się za zdyscyplinowaną i przekonaną o swojej wartości. Cała reszta bawiła się w teatr cieni, rozrywając swoją papierową scenę przy byle jakim sztormie. On za to cenił swoje stalowe nerwy, poczucie kontroli nad wszystkim i spokój w sytuacjach, które zawsze wymagały szybkiej acz przemyślanej reakcji. Większość głupców (jego syn) mogła uważać go za człowieka słabego, ale on zwyczajnie nie ulegał chwilowej modzie i nie kruszył kopii, gdzie wymagano jedynie rozważnego przyjęcia argumentów przeciwnika i wypunktowania jego wad w sposób na tyle poniżający, by oponent sam zrozumiał swój błąd i był wdzięczny swojemu mentorowi za dobre prowadzenie.
Tak było dotychczas i cóż, chyba za mocno chełpił się tym, że jest takim pokornym świętym, który rzadko schodzi z obrazka do swoich wiernych. Wolał trwać w płaskim świecie, do którego nie docierał brud, szum współczesnego świata i wszystkie grzechy, które teraz rozliczał całym sobą.
Może mógłby zareagować na winę Laidan w bardziej spokojny sposób. Taki, który pasowałby do jego z trudem poukładanego świata ikony czarodzieja, ale nie potrafił. Musiał przyznać, że kamień, który rzucał w kierunku swoich bliźnich utkwił mu na szyi i ciągnął go w dół, aż do tego najpodlejszego kręgu piekielnego, w którym jego żona pieprzy się z synem. Nie było większego przekleństwa, bardziej plugawej wiadomości, więc nic dziwnego, że czuł, że tonie w morzu i że czuje już muł na dnie, które wciąga go jeszcze bardziej. Nie umiał poradzić sobie, nagle wszystkie metody zachowania umiaru i bycia stoikiem stały się przestarzałe i podobne do wytartych frazesów, którymi dotąd karmił innych czarodziejów.
Stał się człowiekiem, został policzony między innych, znieważył własną żonę, ulegając rozklekotanym z żalu emocjach, które właśnie w nim eksplodowały. Nie rozumiał siebie zupełnie, ale złość parowała z niego tak żałośnie i dotkliwie, że mógł jedynie ulec wpływom chwili i zepchnąć Laidan do poziomu. Do roli dziwki, którą przecież stała się, dając się posunąć własnemu synowi. Nie umiał być, kurwa, spokojny.
Te słowa też nie pasowały do jowialnego i grzecznego Reagana, ale domagały się opuszczenia czubka jego języka, tego samego, którym przed chwilą wywiercał jej niemal dziurę w podniebieniu, ściskając jej jędrne (choć nie pierwszej świeżości) piersi. O tym, jakim szokiem dla niej musiało być jego zachowanie dowiedział się, gdy poczuł jej dłoń na swoim policzku. Mocno, zdecydowanie, gorąco, ale tak naprawdę otrzeźwiająco dla mężczyzny, który nadal pragnął pozostać czarnym koniem w tej grze. Musiał sięgnąć więc po całe wychowanie, po każdy z kryzysów, które niemal doprowadziły do tragedii, by teraz przybrać najbardziej obojętną ze wszystkich póz i złapać ją za rękę, gdy znowu zapragnie go skrzywdzić.
Wykręcił jej rękę delikatnie. Umiał uderzyć tak, by nie zostawiać śladów, choć nikt nie przypuszczałby, że w tym dobrym i uśmiechniętym czarodzieju tli się iskra sadysty. Bliżej mu było do psychopaty, który teraz obdarzał swoją żonę zimnym i zdecydowanym spojrzeniem. Miał mało czasu na naprawienie swojego błędu, ale postanowił rozegrać to po swojemu.
- Naprawdę chcesz uderzyć swojego męża – a ściślej, pana i władcę – kochanie? – zapytał spokojnie i szalenie miło (tak mu się wydawało), choć każdy wyraz cedził przez zęby, bo dobrze wiedział, jak brudne są te frazesy i robienie z tej wywłoki kochania. Dużo kosztowało go to trudu, ale był doskonałym aktorem, który teraz sprzedawał jej prawdę. Opakowaną jednak tak pieczołowicie, że nie umiałaby w nią uwierzyć.
- Zbłądziłem – dodał cicho, żałośnie, niech wie, że potrzebuje jego troski. Niech zakryje jego wrodzoną chęć dokopania jej pomyłką i chwilą słabości. Tak wielką, że pochylił się, całując ją w dłoń. Dobrze, że nie mogła dostrzec jego uśmieszku, gdy po palcach przesuwał swoje wąskie usta w geście absolutnego oddania się tej wyrozumiałej kobiecie.
Nie zamierzał jednak przeszarżować. Uniósł głowę, a Laidan mogła zobaczyć strach w jego oczach i poczucie winy. Niegdyś udawał, że gwałt to działanie demona, który go opętał, teraz sięgał znowu po te fałszywe pęta, wyjmując z szafy jedwabną sakiewkę i rzucając ją na stół.
- Nie chcę mieć tego przy sobie – odrzekł, po czym wyszedł do sypialni.
Będąc stuprocentowo pewnym, że jego żona zjawi się po chwili i będzie wspierać go w kopaniu sobie samej grobu. Przedstawienie czas zacząć? Tym razem żaden dźwięk nie obwieści aktu pierwszego.
Reagan Avery
Zawód : Brytyjski Przedstawiciel Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów
Wiek : 59
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
There's no salvation for me now,
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To był odruch, podyktowany sekundową utratą racjonalnego osądu na rzecz zwierzęcej paniki. Widziała w jego oczach tamto szaleństwo, które kierowało nim przed laty, gdy okręcał jej złote loki wokół swojego nadgarstka, wręcz wlokąc ją za włosy po podłodze w stronę małżeńskiego łoża, będącego wtedy raczej miejscem kaźni niż ołtarzem miłości. Minęło ponad dwadzieścia lat a Laidan pamiętała dokładnie każdy element tej ciepłej nocy. Wzór na ciemnofioletowej koszuli Reagana. Dźwięk rozrywanej sukienki, jej ulubionej, w kolorze morskiej zieleni - dopiero później pokochała barwę krwi. Zaklęcie rzucone na drzwi, separujące sypialnię od reszty dworu, od cicho śpiącego w swoim uroczym pokoiku Samaela, od służby, krzątającej się przy przygotowywaniu kolejnego bankietu, mającego odbyć się następnego wieczoru. Potrafiła odwzorować nawet swoje odbicie w lustrze, gdy cała się trzęsła, próbując złapać oddech, a drżące palce przesuwały się po jej ciele badawczo, obnażając przed zwierciadlanym odbiciem ślady męskiego triumfu.
Do tej pory nie mogła wyjść z podziwu nad swoim zdrowym rozsądkiem, którego ostatnie przebłyski pozwoliły jej na zatuszowanie sinych stempli własności, zostawionych przez Reagana na jej ciele. Trafiła przecież do szpitala nie jako ofiara gwałtu a biedna szlachcianka, cierpiąca na nagły atak genetycznej choroby; atak tak silny, że jedynym wyjściem okazała się eliksirowa śpiączka, wyłączająca ją z życia na trzy długie miesiące. Nikt nie dociekał, co mogło wywołać aż tak druzgoczący szok - ważniejsza była dobra nowina, jaką przywitał ją lekarz, informując ją, że mimo trudności udało się podtrzymać życie, rosnące w jej nieprzytomnym ciele.
Tak, pamiętała to wszystko, każde ukłucie bólu, każdą iskrę paniki, wzniecającą pożar przerażenia, obejmującego ją także i po latach, gdy Reagan znów próbował nią zawładnąć. Była już jednak wytrwalsza, mogła się obronić, lecz i ten sprzeciw - w gruncie rzeczy wręcz żałosny wobec męskiej siły - wzbudzał w niej masochistyczną niechęć. A on o tym wiedział; wiedział, że szlacheckie zasady stawia ponad wszystko i że uderzenie swojego męża, swojego właściciela, przekreśla ją jako dobrą żonę. Znów drgnęła histerycznie, gdy powstrzymał jej równie nieprzemyślane, drugie uderzenie, jednak z jej ust nie wydostał się żaden jęk bólu. Palce, zaciśnięte stalowo na nadgarstku parzyły, wygięta ręka pulsowała, lecz nie zareagowała w żaden sposób, po prostu patrząc na siwowłosego mężczyznę szeroko otwartymi oczami. Przez sekundę wierząc w ułudę, że po raz pierwszy od dawna naprawdę na siebie patrzyli, obnażeni, obdarci z sekretów i tajemnych pragnień. Nie była to piękna chwila, raczej w pewien sposób obrzydliwa i niegodna, na szczęście połączenie rozszerzonych źrenic urwało się równie szybko, co się pojawiło. Reagan znów chylił głowę, znów muskał ustami jej dłoń, znów jego głos drżał przepraszająco a słowa zdradzały wielką emocjonalną udrękę i zagubienie.
W milczeniu obserwowała jego kolejne poczynania, bardzo szybko łącząc urywane fakty w jedną całość. Długi pobyt, chaotyczne zachowanie, ten niepokojący blask w ukochanych oczach i końcu dowód koronny, sproszkowane pazury smoka w jedwabnej sakiewce, którą odruchowo ujęła w dłonie, obserwując jak jej mąż chwiejnym krokiem znika za drzwiami.
- Reagan...ja...przepraszam - zaczęła, lecz ciężkie drzwi jadalni zamknęły się z cichym trzaskiem, zostawiając ją samą. Z podwiniętą sukienką, dłonią ciągle bolącą od uderzenia i powoli zamierającym niepokojem. Gdyby tylko była świadoma gry, którą właśnie rozpoczął Reagan, zapewne zamarłaby z przerażeniem. To jednak pozostawało daleko poza zasięgiem jej myśli, skupionych terach na odgrywaniu starej sztuki, w której mąż stanowił marionetkowe tło. Ważyła sakiewkę w dłoni, naprawdę martwią się o jego zdrowie...i o to, do jakiego mrocznego miejsca może zaprowadzić ich jego powracające uzależnienie. Coś zakłuło ją w sercu; przełknęła ślinę i odrzuciła jedwabny woreczek w kierunku płonącego kominka, po czym także opuściła jadalnię, kierując swe kroki ku sypialni. Gdzie miała zamiar spełnić swój małżeński obowiązek: z czułością i uległością, gwarantując Reaganowi ukojenie i wybaczenie każdego grzechu, jaki popełnił. A wszystko to dla większego dobra: dla utrzymania rodziny w idealnej symbiozie była w stanie poświęcić swoją godność i nakarmić lepsze jutro własnym obrzydzeniem, ściskającym ją za gardło, gdy naciskała klamkę drzwi.
zt
Do tej pory nie mogła wyjść z podziwu nad swoim zdrowym rozsądkiem, którego ostatnie przebłyski pozwoliły jej na zatuszowanie sinych stempli własności, zostawionych przez Reagana na jej ciele. Trafiła przecież do szpitala nie jako ofiara gwałtu a biedna szlachcianka, cierpiąca na nagły atak genetycznej choroby; atak tak silny, że jedynym wyjściem okazała się eliksirowa śpiączka, wyłączająca ją z życia na trzy długie miesiące. Nikt nie dociekał, co mogło wywołać aż tak druzgoczący szok - ważniejsza była dobra nowina, jaką przywitał ją lekarz, informując ją, że mimo trudności udało się podtrzymać życie, rosnące w jej nieprzytomnym ciele.
Tak, pamiętała to wszystko, każde ukłucie bólu, każdą iskrę paniki, wzniecającą pożar przerażenia, obejmującego ją także i po latach, gdy Reagan znów próbował nią zawładnąć. Była już jednak wytrwalsza, mogła się obronić, lecz i ten sprzeciw - w gruncie rzeczy wręcz żałosny wobec męskiej siły - wzbudzał w niej masochistyczną niechęć. A on o tym wiedział; wiedział, że szlacheckie zasady stawia ponad wszystko i że uderzenie swojego męża, swojego właściciela, przekreśla ją jako dobrą żonę. Znów drgnęła histerycznie, gdy powstrzymał jej równie nieprzemyślane, drugie uderzenie, jednak z jej ust nie wydostał się żaden jęk bólu. Palce, zaciśnięte stalowo na nadgarstku parzyły, wygięta ręka pulsowała, lecz nie zareagowała w żaden sposób, po prostu patrząc na siwowłosego mężczyznę szeroko otwartymi oczami. Przez sekundę wierząc w ułudę, że po raz pierwszy od dawna naprawdę na siebie patrzyli, obnażeni, obdarci z sekretów i tajemnych pragnień. Nie była to piękna chwila, raczej w pewien sposób obrzydliwa i niegodna, na szczęście połączenie rozszerzonych źrenic urwało się równie szybko, co się pojawiło. Reagan znów chylił głowę, znów muskał ustami jej dłoń, znów jego głos drżał przepraszająco a słowa zdradzały wielką emocjonalną udrękę i zagubienie.
W milczeniu obserwowała jego kolejne poczynania, bardzo szybko łącząc urywane fakty w jedną całość. Długi pobyt, chaotyczne zachowanie, ten niepokojący blask w ukochanych oczach i końcu dowód koronny, sproszkowane pazury smoka w jedwabnej sakiewce, którą odruchowo ujęła w dłonie, obserwując jak jej mąż chwiejnym krokiem znika za drzwiami.
- Reagan...ja...przepraszam - zaczęła, lecz ciężkie drzwi jadalni zamknęły się z cichym trzaskiem, zostawiając ją samą. Z podwiniętą sukienką, dłonią ciągle bolącą od uderzenia i powoli zamierającym niepokojem. Gdyby tylko była świadoma gry, którą właśnie rozpoczął Reagan, zapewne zamarłaby z przerażeniem. To jednak pozostawało daleko poza zasięgiem jej myśli, skupionych terach na odgrywaniu starej sztuki, w której mąż stanowił marionetkowe tło. Ważyła sakiewkę w dłoni, naprawdę martwią się o jego zdrowie...i o to, do jakiego mrocznego miejsca może zaprowadzić ich jego powracające uzależnienie. Coś zakłuło ją w sercu; przełknęła ślinę i odrzuciła jedwabny woreczek w kierunku płonącego kominka, po czym także opuściła jadalnię, kierując swe kroki ku sypialni. Gdzie miała zamiar spełnić swój małżeński obowiązek: z czułością i uległością, gwarantując Reaganowi ukojenie i wybaczenie każdego grzechu, jaki popełnił. A wszystko to dla większego dobra: dla utrzymania rodziny w idealnej symbiozie była w stanie poświęcić swoją godność i nakarmić lepsze jutro własnym obrzydzeniem, ściskającym ją za gardło, gdy naciskała klamkę drzwi.
zt
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Jadalnia
Szybka odpowiedź