Sypialnia Steffena i Belli
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Sypialnia
Praktyczna po męsku, z miękkim dywanem, wygodnym łóżkiem i półkami uginającymi się od książek.
Pułapki: Cave Inimicum (cała posesja) Duna (przed domem), Lepkie Ręce (wejście), Zemsta Płomyka (za drzwiami wejściowymi, na ciężkie słowniki run), Abscondens (ściana w salonie i w kuchni), Nigdziebądź (na cały parter)
intellectual, journalist
little spy
little spy
Ostatnio zmieniony przez Steffen Cattermole dnia 16.10.23 20:48, w całości zmieniany 6 razy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
22.06
5 rano
Steffen spał smacznie, śniąc o wielkich kawałach sera. W tym śnie był człowiekiem, ale ser był równie ogromny jak z perspektywy szczura. Miał wielkie dziury, z których nagle wyleciały czekoladowe znicze sprzedawane teraz przez Bertiego i...
BUM! Znicz palnął go z hukiem w twarz, ale gdy Steff nerwowo przetarł ją dłonią, okazało się, że ma cały nos. I wcale nieczekoladowy. Otworzył oczy, uświadamiając sobie bardzo powoli, że leży we własnym łóżku, że jest trochę głodny i że w lodówce nie ma ani sera ani żadnych słodkości. Postanowił przewrócić się na drugi bok i spać dalej, w końcu dzisiaj będzie dobry dzień... chyba nawet jakiś szczególny dzień... (o piątej rano nie docierało do niego jeszcze, że ma urodziny), więc należy się dobrze wyspać...
BUM!
Coś gdzieś bębniło i to wcale nie były czekoladowe znicze.
-Mmm? Pimpuś, nie tłucz się...piiiiiip...? - mruknął Steff do swojego szczura, ale hałas wcale nie dobiegał z podłogi i Pimpuś przeważnie tak nie hałasował. Cattermole'owi odpowiedziała najpierw cisza, a potem kolejne, cichsze BUM!
Steff podniósł się na łokciach i potoczył zaspanymi oczyma po sypialni, wreszcie zatrzymując wzrok na... oknie? Dobijał się tam jakiś ptak!
Młodzian zerknął nań nieufnie. Z natury nie ufał ptakom (zjadały szczury!) i nieco zmartwił się o Pimpusia, ale intruz zdawał się zdeterminowany i całkiem mały. W końcu Steff zwlókł się z łóżka i uchylił okno, a w jego ręce wpadła mała, zdecydowanie zbyt ufna sówka.
-O?! - wyrwało mu się. Jego mama, mugolka, nie bała się magii, ale nie lubiła sów i właśnie dlatego Steff nigdy nie posiadał własnej ani nie nauczył się jak się z nimi obchodzić. W teorii mógł sobie jakąś kupić, był już przecież dorosłym chłopcem i mieszkał całkiem sam (kupił nawet dom), ale jakoś nie wpadło mu to do głowy. A może powinno, nie wszystkie sowy były przecież wielkie i groźne, ta - czyjakolwiek by nie była - zdawała się przecież całkiem urocza...
Nadal zaspany, odwinął liścik przyniesiony przez sówkę, prześledził treść wzrokiem, podskoczył, przeczytał jeszcze raz i...
... ruszył pędem do szafy. To sowa dla niego?! Isabella będzie tu za dziesięć minut?! Ile minut przespał z tych "dziesięciu" minut? W co się ubrać?! Jak szybko zdąży się przebrać ze swojej flanelowej piżamy w haftowane szczury na miotłach (prezent od mamy, która starała się jak mogła, choć nie zawsze rozumiała wyobraźnię swojego najmłodszego synka)?!
Zaczął wkładać na siebie pierwsze z brzegu spodnie, gorączkowo zastanawiając się czy wypada ubrać koszulkę czy koszulę i która właściwie jest godzina.
5 rano
Steffen spał smacznie, śniąc o wielkich kawałach sera. W tym śnie był człowiekiem, ale ser był równie ogromny jak z perspektywy szczura. Miał wielkie dziury, z których nagle wyleciały czekoladowe znicze sprzedawane teraz przez Bertiego i...
BUM! Znicz palnął go z hukiem w twarz, ale gdy Steff nerwowo przetarł ją dłonią, okazało się, że ma cały nos. I wcale nieczekoladowy. Otworzył oczy, uświadamiając sobie bardzo powoli, że leży we własnym łóżku, że jest trochę głodny i że w lodówce nie ma ani sera ani żadnych słodkości. Postanowił przewrócić się na drugi bok i spać dalej, w końcu dzisiaj będzie dobry dzień... chyba nawet jakiś szczególny dzień... (o piątej rano nie docierało do niego jeszcze, że ma urodziny), więc należy się dobrze wyspać...
BUM!
Coś gdzieś bębniło i to wcale nie były czekoladowe znicze.
-Mmm? Pimpuś, nie tłucz się...piiiiiip...? - mruknął Steff do swojego szczura, ale hałas wcale nie dobiegał z podłogi i Pimpuś przeważnie tak nie hałasował. Cattermole'owi odpowiedziała najpierw cisza, a potem kolejne, cichsze BUM!
Steff podniósł się na łokciach i potoczył zaspanymi oczyma po sypialni, wreszcie zatrzymując wzrok na... oknie? Dobijał się tam jakiś ptak!
Młodzian zerknął nań nieufnie. Z natury nie ufał ptakom (zjadały szczury!) i nieco zmartwił się o Pimpusia, ale intruz zdawał się zdeterminowany i całkiem mały. W końcu Steff zwlókł się z łóżka i uchylił okno, a w jego ręce wpadła mała, zdecydowanie zbyt ufna sówka.
-O?! - wyrwało mu się. Jego mama, mugolka, nie bała się magii, ale nie lubiła sów i właśnie dlatego Steff nigdy nie posiadał własnej ani nie nauczył się jak się z nimi obchodzić. W teorii mógł sobie jakąś kupić, był już przecież dorosłym chłopcem i mieszkał całkiem sam (kupił nawet dom), ale jakoś nie wpadło mu to do głowy. A może powinno, nie wszystkie sowy były przecież wielkie i groźne, ta - czyjakolwiek by nie była - zdawała się przecież całkiem urocza...
Nadal zaspany, odwinął liścik przyniesiony przez sówkę, prześledził treść wzrokiem, podskoczył, przeczytał jeszcze raz i...
... ruszył pędem do szafy. To sowa dla niego?! Isabella będzie tu za dziesięć minut?! Ile minut przespał z tych "dziesięciu" minut? W co się ubrać?! Jak szybko zdąży się przebrać ze swojej flanelowej piżamy w haftowane szczury na miotłach (prezent od mamy, która starała się jak mogła, choć nie zawsze rozumiała wyobraźnię swojego najmłodszego synka)?!
Zaczął wkładać na siebie pierwsze z brzegu spodnie, gorączkowo zastanawiając się czy wypada ubrać koszulkę czy koszulę i która właściwie jest godzina.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
I nawet nie zdążył tych spodni dopiąć, ani nawet zdecydować, co włożyć na górę, a Bella już dotykała sypialnianej klameczki, by odważnie, z energią wkroczyć do tajemniczej alkowy Steffena. Rumieniec zdobił jej buzię, śliczna różowa sukienka, dość lekka i zwiewna przyciągała oko, ale najważniejszy był ten koszyk pożyczony od Idy. Koszyk pełen niespodzianek, które też pomogła jej przygotować Ida, bo Isabella jeszcze tak.. tak właściwie to nie umiała! Ale miała mnóstwo pomysłów i już od miesiąca zastanawiała się, jak to powinno wyglądać. Czy może powinna przygotować przyjęcie? Albo zabrać Steffena we wspaniała podróż? Och, ojej, tylko że nie miała funduszy na wielkie przedsięwzięcia. Zbyt często zapominała o tym, że nie może tak po prostu wyciągnąć dłoni do skarbca i zgarnąć sobie tylu monet, ile tylko zapragnie. Świat panny Presley różnił się znacznie od świata lady Selwyn, ale w tym pierwszym było miejsce dla panicza Cattermole’a. A ten wyjątkowo często panoszył się po dziewczęcej główce.
Tak więc pomyślała o sówce, bo przecież Steffen za każdym razem wysyłał list inną, a wszystkie wyglądały dość marnie, jakby nie do końca wiedziały, skąd przybywają i po co. Potrzebował pięknej sóweczki, zdolnej i zdrowej! W dodatku takiej, która nie wyglądała groźnie i nie mogłaby go chapnąć, kiedy pałętał się po domu jako szczurek. Długo myślała nad podarkiem, odpowiednim, bezpiecznym i takim, który mógłby go w tych paskudnych czasach naprawdę uszczęśliwić. A ta sowia pięknotka łypała na nią zachwyconym oczkiem i nie dało się wybrać innej! Co prawda wybierała trochę tak po kobiecemu, wybierała jak dama, szukała płonących entuzjazmem ocząt i miękkich, strojnych piórek, ale skrycie liczyła, że jej… eee, przyjaciel doceni ten prezent, że może choć tyle mogłaby dla niego zrobić za te wszystkie smutne miesiące. Między grządkami powiedział jej przecież, jak trudno mu było zapomnieć i jak połamała mu serce. Chciała, by wszystkie szare karty skryły się gdzieś na dnie, głęboko, przysłonięte masą przemiłych wspomnień.
Ale widok półnagiego mężczyzny zatrzymał ją w półkroku i aż opuściła główkę, czując potoki ciepła na policzkach. – Steffenie… och, Steffenie. Byłam pewna, że… - będziesz ubrany? A może powinna zaatakować go uśmiechem i złożyć życzenia? Chyba pozostawała w szoku, szoku, który skutecznie zasznurował jej usta. – Może poczekam na korytarzu – wydusiła, odwracając się znów do drzwi. Jeju, ależ to takie niestosowne! Chyba przesadziła. Co jeśli szczurzy chłopiec uzna ją za zbyt rozpustną? Na płomień wdzięcznej Wendeliny, bardzo nie chciała, by tak o niej pomyślał. Dlatego zacisnęła powieki i udawała, że wcale niczego nie widziała. Głęboki wdech i korytarz. Tak, korytarz, Bello! To dobry plan. Z tego wszystkiego nawet nie spojrzała na sówkę, która gdzieś tam zerkała na nich z zaintrygowaniem. I nawet nie poczuła zapachów gryzonia, co akurat wyszło Steffkowi na dobre. Chyba lubiła Pimpusia, ale to wciąż był szczur! Chociaż... może sam Cattermole też był przesiąknięty tą niespecjalnie przyjemną wonią. A może odpowiednim prezentem byłby flakon francuskich perfum? Znała dobry sklepik na Pokątnej. Tylko że ta ulica to ostatnie miejsce, na którym teraz chciała się znaleźć. Wstydliwe ciepło zamieszało jej w głowie i zakołysała się lekko na tych delikatnych bucikach.
Ale jak to możliwe, że w ogóle nie zwróciła uwagi na porzuconą piżamkę w szczurki fruwające na miotle?
Przekazuję Steffenowi sowę.
Tak więc pomyślała o sówce, bo przecież Steffen za każdym razem wysyłał list inną, a wszystkie wyglądały dość marnie, jakby nie do końca wiedziały, skąd przybywają i po co. Potrzebował pięknej sóweczki, zdolnej i zdrowej! W dodatku takiej, która nie wyglądała groźnie i nie mogłaby go chapnąć, kiedy pałętał się po domu jako szczurek. Długo myślała nad podarkiem, odpowiednim, bezpiecznym i takim, który mógłby go w tych paskudnych czasach naprawdę uszczęśliwić. A ta sowia pięknotka łypała na nią zachwyconym oczkiem i nie dało się wybrać innej! Co prawda wybierała trochę tak po kobiecemu, wybierała jak dama, szukała płonących entuzjazmem ocząt i miękkich, strojnych piórek, ale skrycie liczyła, że jej… eee, przyjaciel doceni ten prezent, że może choć tyle mogłaby dla niego zrobić za te wszystkie smutne miesiące. Między grządkami powiedział jej przecież, jak trudno mu było zapomnieć i jak połamała mu serce. Chciała, by wszystkie szare karty skryły się gdzieś na dnie, głęboko, przysłonięte masą przemiłych wspomnień.
Ale widok półnagiego mężczyzny zatrzymał ją w półkroku i aż opuściła główkę, czując potoki ciepła na policzkach. – Steffenie… och, Steffenie. Byłam pewna, że… - będziesz ubrany? A może powinna zaatakować go uśmiechem i złożyć życzenia? Chyba pozostawała w szoku, szoku, który skutecznie zasznurował jej usta. – Może poczekam na korytarzu – wydusiła, odwracając się znów do drzwi. Jeju, ależ to takie niestosowne! Chyba przesadziła. Co jeśli szczurzy chłopiec uzna ją za zbyt rozpustną? Na płomień wdzięcznej Wendeliny, bardzo nie chciała, by tak o niej pomyślał. Dlatego zacisnęła powieki i udawała, że wcale niczego nie widziała. Głęboki wdech i korytarz. Tak, korytarz, Bello! To dobry plan. Z tego wszystkiego nawet nie spojrzała na sówkę, która gdzieś tam zerkała na nich z zaintrygowaniem. I nawet nie poczuła zapachów gryzonia, co akurat wyszło Steffkowi na dobre. Chyba lubiła Pimpusia, ale to wciąż był szczur! Chociaż... może sam Cattermole też był przesiąknięty tą niespecjalnie przyjemną wonią. A może odpowiednim prezentem byłby flakon francuskich perfum? Znała dobry sklepik na Pokątnej. Tylko że ta ulica to ostatnie miejsce, na którym teraz chciała się znaleźć. Wstydliwe ciepło zamieszało jej w głowie i zakołysała się lekko na tych delikatnych bucikach.
Ale jak to możliwe, że w ogóle nie zwróciła uwagi na porzuconą piżamkę w szczurki fruwające na miotle?
Przekazuję Steffenowi sowę.
Zsunął spodnie, zdarł z siebie koszulę od piżamy, cisnął flanelę w szczurki na podłogę i zaczął już jedną ręką wsuwać na siebie spodnie, drugą dłonią sięgając wgłąb szafy po jakąś koszulkę. W kilka sekund porzucił proces decyzyjny, nie miał na to czasu, nie zdąży i...
...już nie zdążył! Zaklęcia zamykające drzwi od domu nie działały na Isabellę, dom w końcu ją znał, ale sam Steffen naiwnie łudził się, że niespodziewany gość poczeka w saloniku. A on sam co najwyżej kompromitująco się spóźni i zacznie wykrzykiwać przez drzwi, że dopiero wstał. Nie spodziewał się, że Isabella wparuje do sypialni i tak po prostu stanie z nim oko w oko, w życiu nie sądził, że jakaś dama przyłapie go kiedyś w negliżu, gdy nie będzie na to... gotowy. Ale nie sądził również, że jakakolwiek arystokratka może porzucić swoje wygodne, szlachetne życie i bogatego narzeczonego dla... dla ideałów. Sam tłumaczył niegdyś Isabelli co to są ideały, w śniegu pod Białym Mostem, a jego serce skuwało się wtedy bolesnym lodem - nie takim, który przynosił ukojenie obojętności, a takim który wszystko kruszył i łamał. Kto by pomyślał, że wraz z wiosną przyjdą cuda, ciepło i pocieszenie? I że w czerwcu pannaSelw Presley wpadnie do jego sypialni niczym letnia burza?!
-Oooo....ch! - ułożył usta w wielkie "o", gdy tylko Isabella stanęła w progu jego świątyni książek i bałaganu. Cofnął się o krok, podtrzymując spodnie, a policzki zalała mu fala gorąca. Zarumienił się chyba równie mocno jak Isabella, ale zarazem po jego sercu rozlało się innego rodzaju ciepło - na myśl, że urodziny spędzi dzisiaj z nią (o ile nie ucieknie po tym niefortunnym wstępie). Że pamiętała. Że dała mu... słodką sówkę?!
-Pp..pp..rzepraszam, zaspałem. - wymamrotał, szybko dopinając spodnie i jeszcze szybciej nurkując w szafie po koszulę. Założył ją na siebie jeszcze w drzwiach szafy, niemalże po omacku, aby Isabella nie musiała się dłużej wstydzić. Wziął głęboki wdech, czując irracjonalne poczucie winy z powodu, że spał o piątej rano.
-Ja...ehm, już! - wykrztusił, nerwowo przeczesując włosy palcami i prostując się, już ubrany. Nie tak szykownie jak cudowna i różowa Isabella, ale przynajmniej jakoś. Nerwowo kopnął piżamkę pod łóżko i przesunął się w stronę drzwi. Gdyby wiedział, że będzie mieć gościa, to posprzątałby z podłogi książki o runach!
...już nie zdążył! Zaklęcia zamykające drzwi od domu nie działały na Isabellę, dom w końcu ją znał, ale sam Steffen naiwnie łudził się, że niespodziewany gość poczeka w saloniku. A on sam co najwyżej kompromitująco się spóźni i zacznie wykrzykiwać przez drzwi, że dopiero wstał. Nie spodziewał się, że Isabella wparuje do sypialni i tak po prostu stanie z nim oko w oko, w życiu nie sądził, że jakaś dama przyłapie go kiedyś w negliżu, gdy nie będzie na to... gotowy. Ale nie sądził również, że jakakolwiek arystokratka może porzucić swoje wygodne, szlachetne życie i bogatego narzeczonego dla... dla ideałów. Sam tłumaczył niegdyś Isabelli co to są ideały, w śniegu pod Białym Mostem, a jego serce skuwało się wtedy bolesnym lodem - nie takim, który przynosił ukojenie obojętności, a takim który wszystko kruszył i łamał. Kto by pomyślał, że wraz z wiosną przyjdą cuda, ciepło i pocieszenie? I że w czerwcu panna
-Oooo....ch! - ułożył usta w wielkie "o", gdy tylko Isabella stanęła w progu jego świątyni książek i bałaganu. Cofnął się o krok, podtrzymując spodnie, a policzki zalała mu fala gorąca. Zarumienił się chyba równie mocno jak Isabella, ale zarazem po jego sercu rozlało się innego rodzaju ciepło - na myśl, że urodziny spędzi dzisiaj z nią (o ile nie ucieknie po tym niefortunnym wstępie). Że pamiętała. Że dała mu... słodką sówkę?!
-Pp..pp..rzepraszam, zaspałem. - wymamrotał, szybko dopinając spodnie i jeszcze szybciej nurkując w szafie po koszulę. Założył ją na siebie jeszcze w drzwiach szafy, niemalże po omacku, aby Isabella nie musiała się dłużej wstydzić. Wziął głęboki wdech, czując irracjonalne poczucie winy z powodu, że spał o piątej rano.
-Ja...ehm, już! - wykrztusił, nerwowo przeczesując włosy palcami i prostując się, już ubrany. Nie tak szykownie jak cudowna i różowa Isabella, ale przynajmniej jakoś. Nerwowo kopnął piżamkę pod łóżko i przesunął się w stronę drzwi. Gdyby wiedział, że będzie mieć gościa, to posprzątałby z podłogi książki o runach!
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bo to wszystko nie tak! To miało być takie przyjemne zaskoczenie! Ktoś jej kiedyś powiedział, że mieszkańcy miasteczka tak robią, że to taka tradycja, poranna niespodzianka. A ona chciała Steffka przyjemnie powitać w urodzinowym dniu, z prezentami i falą dobrych życzeń. Układała sobie cały plan w punkcikach, podpytywała domowników Kurnika, co takiego mogłaby zrobić, bo nigdy jeszcze nie miała chło…. No nie miała! I wszystko to poddała swojej wyobraźni, potrzebowała uszczęśliwić bliską osobę i wierzyła, że zrobi to dobrze, ale teraz, kiedy stała zażenowana tyłem do zaplątanego w ubraniach jubilata, poczuła się okropnie źle. Chyba zepsuła ten poranek swoją nieskrępowaną energią, a przecież wychowano ją na damę, a nie jakąś krzykliwą kupkę tryskającej energii. Ależ było jej wstyd, nerwowo przystępowała z nogi na nogę, niesłyszalnie dobierała słowa przeprosin. Coś jej się chyba udało, Steffen był zaskoczony, ale Bella naprzemiennie odczuwała albo mrowiące wspomnienie podejrzanych obrazów albo dobijające smutki. Czy mogło być jeszcze gorzej? Nie znała jeszcze jego przyzwyczajeń, nie wiedziała, ze to była pora miłych snów, a nie niezapowiedzianych gości. Może powinna to przewidzieć, ale tak mocno chciała podarować mu najmilszą pobudkę pod słońcem.
- J-już? – zapytała, by się jednak upewnić, a potem powoli obróciła się w jego stronę, błagając w duchu Wendelinę, by jej policzki nie przypominały dwóch przerośniętych wisienek. A Steffen wcale nie wyglądał jakoś. Bella nie potrzebowała eleganckich fraków i wypastowanych pantofli. Podobał jej się po prostu… taki, takiego go poznała, z roztarganym włosem i pewnie potarganym ubrankiem. Uśmiech wreszcie rozciągnął się na jej ustach. Odważyła się unieść głowę. Postanowiła to wszystko naprawić.
– Jeszcze guzik… - odparła, cichutko chichocząc. Uniosła dłonie, by zająć się niedokończonym ubieraniem koszuli, ale przy tym bardzo uważała, by przypadkiem nie dotknąć paluszkiem chłopięcej skóry. Przy tym wszystkim czuła, że paruje. Dosłownie, że płonie, ale jakoś tak inaczej… to wcale nie był pierwszy raz, kiedy się tak przy nim czuła. Tak po prostu chciała być obok. Och, och, jej! Co ona wyprawiała? – Przepraszam… że cię obudziłam, nie chciałam… chciałam zrobić ci niespodziankę. – mówiła trochę chaotycznie, to było gorsze niż tłumaczenie się przed samym nestorem! – Poznałeś już sowę? Jest dla ciebie – odparła prawie na wdechu. Była pewna, że widać jej nerwowość i speszenie. Salonowa odwaga wcale nie pomagała w spotkaniach z ukochanym mężczyzną. – Wszystkiego najlepszego – powiedziała w końcu, a w jej oczach błysnęły iskierki. Spróbowała unieść głowę i pocałować Steffena, ale z tego roztargnienia i stresu trafiła chyba w kącik ust. Może jednak powinna wyjść na świeże powietrze i się uspokoić. – Czy masz jakieś urodzinowe życzenie? – zapytała, nie wspominając jeszcze o pozostałych niespodziankach. To był jego dzień! I miała nadzieję, że chciał spędzić go razem z nią, że wybaczy jej ten żałosny wstęp.
- J-już? – zapytała, by się jednak upewnić, a potem powoli obróciła się w jego stronę, błagając w duchu Wendelinę, by jej policzki nie przypominały dwóch przerośniętych wisienek. A Steffen wcale nie wyglądał jakoś. Bella nie potrzebowała eleganckich fraków i wypastowanych pantofli. Podobał jej się po prostu… taki, takiego go poznała, z roztarganym włosem i pewnie potarganym ubrankiem. Uśmiech wreszcie rozciągnął się na jej ustach. Odważyła się unieść głowę. Postanowiła to wszystko naprawić.
– Jeszcze guzik… - odparła, cichutko chichocząc. Uniosła dłonie, by zająć się niedokończonym ubieraniem koszuli, ale przy tym bardzo uważała, by przypadkiem nie dotknąć paluszkiem chłopięcej skóry. Przy tym wszystkim czuła, że paruje. Dosłownie, że płonie, ale jakoś tak inaczej… to wcale nie był pierwszy raz, kiedy się tak przy nim czuła. Tak po prostu chciała być obok. Och, och, jej! Co ona wyprawiała? – Przepraszam… że cię obudziłam, nie chciałam… chciałam zrobić ci niespodziankę. – mówiła trochę chaotycznie, to było gorsze niż tłumaczenie się przed samym nestorem! – Poznałeś już sowę? Jest dla ciebie – odparła prawie na wdechu. Była pewna, że widać jej nerwowość i speszenie. Salonowa odwaga wcale nie pomagała w spotkaniach z ukochanym mężczyzną. – Wszystkiego najlepszego – powiedziała w końcu, a w jej oczach błysnęły iskierki. Spróbowała unieść głowę i pocałować Steffena, ale z tego roztargnienia i stresu trafiła chyba w kącik ust. Może jednak powinna wyjść na świeże powietrze i się uspokoić. – Czy masz jakieś urodzinowe życzenie? – zapytała, nie wspominając jeszcze o pozostałych niespodziankach. To był jego dzień! I miała nadzieję, że chciał spędzić go razem z nią, że wybaczy jej ten żałosny wstęp.
Nigdy nie słyszał o żadnej tradycji zaskakiwania kogoś o świcie w sypialni (chyba, że małżeńskiej tradycji jego rodziców - czasem mama nie mogła spać i zmywała naczynia tak głośno, aż budzili się wszyscy), ale przecież dopiero kilka tygodni temu przeprowadził się do Doliny Godryka. Na pewno nie urządzano takich pobudek ani w jego rodzinnej miejscowości ani w Londynie, lecz Isabella pewnie wiedziała lepiej, jakie są tutejsze obyczaje. Może powinien był spytać Bertiego, ale nie zakładał, że jego... dziewczyna (?!) wtopi się w tradycje Doliny szybciej niż on sam!
Skupiony na ekspresowym ubieraniu się (co nie było łatwe, gdy ręce drżały mu z zażenowania), w pierwszej chwili nie zauważył, jak żałośnie stropiła się i zawstydziła sama Isabella. Podniósł na nią wzrok, dopiero gdy był już ubrany, a serce od razu ścisnął mu wyrzut sumienia. Biedna, tak się speszyła i to przez niego, a raczej przez jego niechęć do szybkich pobudek! Najpierw zmęczył sówkę, teraz skrępował Isabellę... ech, co z niego za mężczyzna?!
-Już. - potwierdził łagodnie, szukając słów skruchy i pocieszenia. Było to jednak trudne, gdyż nie pił jeszcze porannej kawy, a prześliczna Isabella była tak blisko, tak bliziutko...
Uśmiechnął się z ulgą, gdy wreszcie zachichotała, przełamując tym samym niezręczną atmosferę.
-Ha, dziękuję! - roześmiał się, wiedząc, że powinien dziękować jej nie tylko za guzik. Z mieszaniną współczucia i rozbawienia wysłuchał przeuroczych przeprosin, a później uspokajająco chwycił Isabellę za rączki i nachylił się, by ucałować jej prawą dłoń.
-Nie przepraszaj! To zasakakująca niespodzianka, ale one przecież z natury mają zaskakiwać! - uspokoił pośpiesznie, prostując się i spoglądając Belli w oczy. -Bardzo mi miło, a sówka jest przesłodka! Nie wiedziałem, że mogą być takie małe i słodkie... - jak zawsze w nerwach, on też dużo mówił.
A potem zapłonął ze wzruszenia, oraz na skutek nieco krzywego pocałunku. Spojrzał na Isabellę gorejącymi oczyma, mrugając nieco częściej niż zwykle - no bo co za urodziny, co za dzień cudów! On i ukochana kobieta!
To nieporównywalnie lepsze niż zeszłoroczna impreza, po której miał takiego kaca, że wziął urlop z Ministerstwa i uniknął tym samym spłonięcia w pożarze... ale dość posępnych myśli!
-Mam jedno. - uśmiechnął się łobuzersko, a potem przyciągnął do siebie Bellę i pocałował ją porządnie.
Skupiony na ekspresowym ubieraniu się (co nie było łatwe, gdy ręce drżały mu z zażenowania), w pierwszej chwili nie zauważył, jak żałośnie stropiła się i zawstydziła sama Isabella. Podniósł na nią wzrok, dopiero gdy był już ubrany, a serce od razu ścisnął mu wyrzut sumienia. Biedna, tak się speszyła i to przez niego, a raczej przez jego niechęć do szybkich pobudek! Najpierw zmęczył sówkę, teraz skrępował Isabellę... ech, co z niego za mężczyzna?!
-Już. - potwierdził łagodnie, szukając słów skruchy i pocieszenia. Było to jednak trudne, gdyż nie pił jeszcze porannej kawy, a prześliczna Isabella była tak blisko, tak bliziutko...
Uśmiechnął się z ulgą, gdy wreszcie zachichotała, przełamując tym samym niezręczną atmosferę.
-Ha, dziękuję! - roześmiał się, wiedząc, że powinien dziękować jej nie tylko za guzik. Z mieszaniną współczucia i rozbawienia wysłuchał przeuroczych przeprosin, a później uspokajająco chwycił Isabellę za rączki i nachylił się, by ucałować jej prawą dłoń.
-Nie przepraszaj! To zasakakująca niespodzianka, ale one przecież z natury mają zaskakiwać! - uspokoił pośpiesznie, prostując się i spoglądając Belli w oczy. -Bardzo mi miło, a sówka jest przesłodka! Nie wiedziałem, że mogą być takie małe i słodkie... - jak zawsze w nerwach, on też dużo mówił.
A potem zapłonął ze wzruszenia, oraz na skutek nieco krzywego pocałunku. Spojrzał na Isabellę gorejącymi oczyma, mrugając nieco częściej niż zwykle - no bo co za urodziny, co za dzień cudów! On i ukochana kobieta!
To nieporównywalnie lepsze niż zeszłoroczna impreza, po której miał takiego kaca, że wziął urlop z Ministerstwa i uniknął tym samym spłonięcia w pożarze... ale dość posępnych myśli!
-Mam jedno. - uśmiechnął się łobuzersko, a potem przyciągnął do siebie Bellę i pocałował ją porządnie.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To błąd. To taki okropny błąd. Steffek wcale nie chciał takiej niespodzianki. Najpewniej przesadziła, postępując zbyt pochopnie i egoistycznie, wedle swojego przeczucia, a przecież ono wcale nie musiało być dobre. Rozmazał się uśmiech na jej ustach, gdzieś za plecami wybrzmiała smutnawa melodyjka, którą usłyszeć mogła jedynie ona. Tak czuła, że nie udało jej się nawet nieznacznie ogrzać jego marzenia, wywołać tych pomyślnych płomyków. Odebrała mu dobry sen, pracował ciężko, potrzebował z pewnością dużo snu, podczas gdy ona wciąż nie zajmowała się niczym poważnym prócz pielęgnacji ogrodu i nauki nowego życia. Naprzemiennie odczuwała ciepło i lód muskający co jakiś czas wrażliwe miejsca na ciele, przebijający się aż do głębokich zakątków duszy, ale… Steffen nie pozwolił jej utonąć w tym zimnie. Odkryła to z wyraźnym opóźnieniem. Jego śmiech połaskotał jej serce i wreszcie mogła odpowiedzieć równą radością, choć wciąż nieco skrępowaną, bojącą się rozwinąć skrzydła i prawdziwie go nimi otoczyć. Żar w jej spojrzeniu jednak rósł, konsekwentnie rozjaśniał przysłonięte przez cień zażenowania oczy.
Pozwoliła, by rozpieścił wdzięcznie jej dłoń, i dopiero wtedy poczuła się zdecydowanie pewniej. Pewniej, brodząc dalej w zażenowaniu, którego nie potrafiła się pozbyć za każdym razem, kiedy spędzali ze sobą czas. Tak jej było przy nim dobrze, tak błogo, jakby wcale nie miała za sobą największych życiowych kataklizmów. Być może przeżywane dramaty wcale nie były okrutnymi ciosami od losu, ale dla niej stanowiły wariację wciąż trudną. Pewne obrazy powtarzały się między sennymi obrazkami, pewne nie pozwalały jej zmrużyć oka, ale widok chłopca od klątw działał jak lecznicza mikstura. – Nie jesteś zły? – podpytała, mrugając nerwowo. – Och, ależ jestem niemądra. Wolałbyś dalej śnić i tulić się do poduszki… – zamiast do mnie. Potrząsnęła lekko głową i wzięła głębszy wdech. – Na pewno jesteś jeszcze zmęczony – mówiła zatroskana. Tacy byli niewinni, nieoswojeni z falą nowych doznań, z ogromem emocji, które popychały ich do przodu i zachęcały do czynienia nieco śmielszych kroków. – Mogłabym wtedy przy tobie czuwać – oświadczyła, dzieląc się niespodziewanie przypływem dobrych pomysłów. Czy byłoby to wielce niestosowne, gdyby usnął i wyspał się w swoje najważniejsze święto? Wydawało jej się, że zna Steffena, a nawet nie wiedziała, o której zwykle zasypiał. Bardzo się jednak ucieszyła, kiedy przyznał, że to miły prezent. Obawiała się, choć sama dokładnie nie wiedziała, czego najbardziej. Wpędzona w niepokojące szaleństwa zauroczenia brodziła w nietaktach i nie trafiała we właściwie… kawałki. Na szczęście Steffen wydawał się niezniechęcony jej potknięciami. Miał życzenie, a ledwie chwilę później całował ją prawdziwie, mniej niewinnie, o wiele dłużej. Pod przymkniętymi powiekami ujrzała kolorowe ogrody, poczuła na języku smak płynnego szczęścia. Zupełnie zawirował nieporuszalny świat czterech ścian sypialni, a dłonie poszukały oparcia we wtulającym się ciele. Iskierki przeskakiwały szalenie między nimi, a dla Belli czas na moment się zatrzymał. Pogłębiające się pocałunki splatały ze sobą mocniej dwie pogubione dusze. W sobie odnajdywali najmilsze gniazdo, bezpieczny azyl, który dalej wydawał jej się tak niewiarygodny. Już dobrze, już nic nie mogło im zagrozić. Gdy stał tak blisko niej, wyobrażała sobie, że jest silna, bo ma przy sobie wspaniałego bohatera. – Steffenie – szepnęła, odrywając wargi od jego ust, kiedy należało wreszcie złapać oddech. Wcale nie nauczyła się jeszcze pięknej sztuki pocałunku, ale za każdym razem było jej jeszcze milej. Czy też się tak czuł? Pogłaskała powoli jego ciepły policzek i chyba przypadkiem musnęła palcem ucho. – To jest twoje życzenie? – dopytała jeszcze, zawieszając wciąż na nim spojrzenie. Zastygła poruszona, ale wtedy sówka zazdrośnie dziobnęła ramię Steffena, domagając się uwagi. Bella westchnęła i spróbowała przywołać rozpędzone serce do porządku, ale chyba się nie dało. Dudniło potwornie i była pewna, że słyszał to. Złapała chłopięcą dłoń i zrobiła krok w tył, ciągnąc go lekko za sobą. – Znajdźmy jakieś zielone miejsce w Dolinie. Jesteś głodny, prawda? Przygotowałam urodzinowe śniadanie – wyznała już nieco pewniej, z mniejszym speszeniem. – Chyba chciałaby iść z nami... – stwierdziła, zerkając na wyraźnie podekscytowaną sowę. Ciekawskie oko ptaka czuwało nad nimi. – To twój dzień, możemy go spędzić tak, jak tylko masz ochotę – dopowiedziała jeszcze, nie mogąc się pozbyć zaskakującego wrażenia. Jakby obydwoje byli na wielkiej karuzeli, jakby świat nie chciał zwolnić. Isabella pragnęła pędzić niesiona tak piękną energią.
Chodź ze mną.
Pozwoliła, by rozpieścił wdzięcznie jej dłoń, i dopiero wtedy poczuła się zdecydowanie pewniej. Pewniej, brodząc dalej w zażenowaniu, którego nie potrafiła się pozbyć za każdym razem, kiedy spędzali ze sobą czas. Tak jej było przy nim dobrze, tak błogo, jakby wcale nie miała za sobą największych życiowych kataklizmów. Być może przeżywane dramaty wcale nie były okrutnymi ciosami od losu, ale dla niej stanowiły wariację wciąż trudną. Pewne obrazy powtarzały się między sennymi obrazkami, pewne nie pozwalały jej zmrużyć oka, ale widok chłopca od klątw działał jak lecznicza mikstura. – Nie jesteś zły? – podpytała, mrugając nerwowo. – Och, ależ jestem niemądra. Wolałbyś dalej śnić i tulić się do poduszki… – zamiast do mnie. Potrząsnęła lekko głową i wzięła głębszy wdech. – Na pewno jesteś jeszcze zmęczony – mówiła zatroskana. Tacy byli niewinni, nieoswojeni z falą nowych doznań, z ogromem emocji, które popychały ich do przodu i zachęcały do czynienia nieco śmielszych kroków. – Mogłabym wtedy przy tobie czuwać – oświadczyła, dzieląc się niespodziewanie przypływem dobrych pomysłów. Czy byłoby to wielce niestosowne, gdyby usnął i wyspał się w swoje najważniejsze święto? Wydawało jej się, że zna Steffena, a nawet nie wiedziała, o której zwykle zasypiał. Bardzo się jednak ucieszyła, kiedy przyznał, że to miły prezent. Obawiała się, choć sama dokładnie nie wiedziała, czego najbardziej. Wpędzona w niepokojące szaleństwa zauroczenia brodziła w nietaktach i nie trafiała we właściwie… kawałki. Na szczęście Steffen wydawał się niezniechęcony jej potknięciami. Miał życzenie, a ledwie chwilę później całował ją prawdziwie, mniej niewinnie, o wiele dłużej. Pod przymkniętymi powiekami ujrzała kolorowe ogrody, poczuła na języku smak płynnego szczęścia. Zupełnie zawirował nieporuszalny świat czterech ścian sypialni, a dłonie poszukały oparcia we wtulającym się ciele. Iskierki przeskakiwały szalenie między nimi, a dla Belli czas na moment się zatrzymał. Pogłębiające się pocałunki splatały ze sobą mocniej dwie pogubione dusze. W sobie odnajdywali najmilsze gniazdo, bezpieczny azyl, który dalej wydawał jej się tak niewiarygodny. Już dobrze, już nic nie mogło im zagrozić. Gdy stał tak blisko niej, wyobrażała sobie, że jest silna, bo ma przy sobie wspaniałego bohatera. – Steffenie – szepnęła, odrywając wargi od jego ust, kiedy należało wreszcie złapać oddech. Wcale nie nauczyła się jeszcze pięknej sztuki pocałunku, ale za każdym razem było jej jeszcze milej. Czy też się tak czuł? Pogłaskała powoli jego ciepły policzek i chyba przypadkiem musnęła palcem ucho. – To jest twoje życzenie? – dopytała jeszcze, zawieszając wciąż na nim spojrzenie. Zastygła poruszona, ale wtedy sówka zazdrośnie dziobnęła ramię Steffena, domagając się uwagi. Bella westchnęła i spróbowała przywołać rozpędzone serce do porządku, ale chyba się nie dało. Dudniło potwornie i była pewna, że słyszał to. Złapała chłopięcą dłoń i zrobiła krok w tył, ciągnąc go lekko za sobą. – Znajdźmy jakieś zielone miejsce w Dolinie. Jesteś głodny, prawda? Przygotowałam urodzinowe śniadanie – wyznała już nieco pewniej, z mniejszym speszeniem. – Chyba chciałaby iść z nami... – stwierdziła, zerkając na wyraźnie podekscytowaną sowę. Ciekawskie oko ptaka czuwało nad nimi. – To twój dzień, możemy go spędzić tak, jak tylko masz ochotę – dopowiedziała jeszcze, nie mogąc się pozbyć zaskakującego wrażenia. Jakby obydwoje byli na wielkiej karuzeli, jakby świat nie chciał zwolnić. Isabella pragnęła pędzić niesiona tak piękną energią.
Chodź ze mną.
Isabella wydawała się czasem taka... krucha i niepewna, tak jakby każde drobne potknięcie napawało ją żalem i wątpliwością. Steffen zdążył to zauważyć, ale z wrodzonego wyuczonego taktu nie poruszył nigdy tego tematu, ani nie dał Belli do zrozumienia, że dostrzegł u niej tę cechę. Trzeźwo pomyślał, że dziewczyna albo jest po prostu sobą - a przecież kochał ją całą! - albo potrzebuje czasu, aby przyzwyczaić się do nowej sytuacji, do ich znajomości, do wszystkiego. Dawał jej zatem czas i przestrzeń, choć często korciło go, by wziąć ją w ramiona i poprosić, by niczym się nie przejmowała. Często zresztą to robił, choć nieco innymi słowami - zapewniając ją po prostu, że jej uśmiech rozjaśnia mu cały świat.
Czasami zastanawiał się tylko nieśmiało, czy wszystko u Belli w porządku i czy spotkał ją w zwrotnym i stresującym punkcie jej życia. A nawet punktach. Najpierw podczas pechowego zaklęcia, potem w jej zimnym domu, potem po szybkich zaręczynach, a teraz... teraz wreszcie mieli czas dla siebie, teraz nie musieli kryć się po kątach i uciekać przed cieniami i przejmować się tym, co wypada. Zdawał sobie jednak sprawę, że to jej - a nie jego - życie stanęło na głowie. On doświadczył cudu i jego serce tańczyło, ale jego codzienność wciąż wyglądała tak samo. Od dziecka przywykł i do oszczędzania i do coraz większej samodzielności i do głupich wpadek i do konsekwencji brawury - był w końcu skłonnym do psot Gryfonem, a niezdarność i ciekawość wpędziły go już w mnóstwo przypałowych sytuacji. Obudzenie kogoś o piątej rano było więc na samym dnie jego definicji przypału, ale rumieńce Belli mówiły mu, że dla niej to poważniejsza sprawa. Bał się też trochę, czy Selwynowie i Rosierowie nie zgasili niegdyś jego ognistej damy - może karcili ją za każde nieprzemyślane słowo, może tłamsili jej ogień? Nie jesteś zły? Dlaczego ktokolwiek miałby być na nią zły?
Nie miał jednak odwagi dociekać, a już na pewno nie przy niej. Może kiedyś pociągnie za język Alexa, choć najpierw musiałby opanować do perfekcji sztukę utrzymywania pokerowej twarzy (która, choć był niezłym kłamczuszkiem, zupełnie mu nie wychodziła, gdy cokolwiek tyczyło się Belli).
Jak powinien zareagować? Pojmował już intuicyjnie, że to uśmiech i entuzjazm wydają się najbardziej pomagać Belli, więc uśmiechnął się szerzej. W głębi ducha miał tylko nadzieję, że jeśli Isabelli zamarzy się kiedyś poważna rozmowa albo będzie chciała z siebie wylać jakiekolwiek rozterki, to będzie mogła przyjść do Alexa...
...albo do mnie. - dokończył myśl, z nieśmiałą nadzieją.
-Poduszki? Jasne, że wolę przytulić Ciebie, na jawie! - rozwiał jej obawy, a na pomysł z czuwaniem, spojrzał na nią czule, a potem zatonął w pocałunku. Chyba dochodził w tych pocałunkach do pewnej wprawy, sądząc po tonie, którym Bella wymawiała jego imię.
-Bella... - szepnął, równie rozenielony. -Jasne, że to... - potwierdził swoje życzenie, a potem przypomniał sobie o czymś i dodał praktyczniej:
-Zrobię nam kawę - piłaś już kawę? Lubisz kawę? - uderzyło go nagle, że nie wiedział, był już u niej na herbacie, ale nigdy nie spotkali się na tyle wcześnie, by targała nim żądza kofeiny.
Zawsze musi być ten pierwszy raz!
Isabella złapała go za dłoń, a on pociągnął ją w stronę kuchni po kawę, a ona jego w stronę drzwi - stanęli więc raptownie, oboje skierowani w przeciwne kierunki, a Steff wybuchnął rozbawionym śmiechem.
-Śniadanie? Dziękuję! - był na tyle mile zaskoczony, że jeszcze nie wpadło mu nawet do głowy pytanie, skąd arystokratka umiała gotować i przyrządzać śniadania. -To wziąć coś ciepłego do picia, na wynos? - upewnił się jeszcze.
Rozpromienił się na widok ufnej sówki.
-Niech z nami leci! Latanie jej nie męczy? Jest taka mała... - zatroskał się nieco, ale potem spojrzał na Isę raźniej.
-Mam ochotę na piknik! - potwierdził, bo miałby ochotę na wszystko w jej towarzystwie. Pamiętała o jego urodzinach, to zatem najlepsze urodziny w jego życiu! Czegokolwiek by nie robili!
Czasami zastanawiał się tylko nieśmiało, czy wszystko u Belli w porządku i czy spotkał ją w zwrotnym i stresującym punkcie jej życia. A nawet punktach. Najpierw podczas pechowego zaklęcia, potem w jej zimnym domu, potem po szybkich zaręczynach, a teraz... teraz wreszcie mieli czas dla siebie, teraz nie musieli kryć się po kątach i uciekać przed cieniami i przejmować się tym, co wypada. Zdawał sobie jednak sprawę, że to jej - a nie jego - życie stanęło na głowie. On doświadczył cudu i jego serce tańczyło, ale jego codzienność wciąż wyglądała tak samo. Od dziecka przywykł i do oszczędzania i do coraz większej samodzielności i do głupich wpadek i do konsekwencji brawury - był w końcu skłonnym do psot Gryfonem, a niezdarność i ciekawość wpędziły go już w mnóstwo przypałowych sytuacji. Obudzenie kogoś o piątej rano było więc na samym dnie jego definicji przypału, ale rumieńce Belli mówiły mu, że dla niej to poważniejsza sprawa. Bał się też trochę, czy Selwynowie i Rosierowie nie zgasili niegdyś jego ognistej damy - może karcili ją za każde nieprzemyślane słowo, może tłamsili jej ogień? Nie jesteś zły? Dlaczego ktokolwiek miałby być na nią zły?
Nie miał jednak odwagi dociekać, a już na pewno nie przy niej. Może kiedyś pociągnie za język Alexa, choć najpierw musiałby opanować do perfekcji sztukę utrzymywania pokerowej twarzy (która, choć był niezłym kłamczuszkiem, zupełnie mu nie wychodziła, gdy cokolwiek tyczyło się Belli).
Jak powinien zareagować? Pojmował już intuicyjnie, że to uśmiech i entuzjazm wydają się najbardziej pomagać Belli, więc uśmiechnął się szerzej. W głębi ducha miał tylko nadzieję, że jeśli Isabelli zamarzy się kiedyś poważna rozmowa albo będzie chciała z siebie wylać jakiekolwiek rozterki, to będzie mogła przyjść do Alexa...
...albo do mnie. - dokończył myśl, z nieśmiałą nadzieją.
-Poduszki? Jasne, że wolę przytulić Ciebie, na jawie! - rozwiał jej obawy, a na pomysł z czuwaniem, spojrzał na nią czule, a potem zatonął w pocałunku. Chyba dochodził w tych pocałunkach do pewnej wprawy, sądząc po tonie, którym Bella wymawiała jego imię.
-Bella... - szepnął, równie rozenielony. -Jasne, że to... - potwierdził swoje życzenie, a potem przypomniał sobie o czymś i dodał praktyczniej:
-Zrobię nam kawę - piłaś już kawę? Lubisz kawę? - uderzyło go nagle, że nie wiedział, był już u niej na herbacie, ale nigdy nie spotkali się na tyle wcześnie, by targała nim żądza kofeiny.
Zawsze musi być ten pierwszy raz!
Isabella złapała go za dłoń, a on pociągnął ją w stronę kuchni po kawę, a ona jego w stronę drzwi - stanęli więc raptownie, oboje skierowani w przeciwne kierunki, a Steff wybuchnął rozbawionym śmiechem.
-Śniadanie? Dziękuję! - był na tyle mile zaskoczony, że jeszcze nie wpadło mu nawet do głowy pytanie, skąd arystokratka umiała gotować i przyrządzać śniadania. -To wziąć coś ciepłego do picia, na wynos? - upewnił się jeszcze.
Rozpromienił się na widok ufnej sówki.
-Niech z nami leci! Latanie jej nie męczy? Jest taka mała... - zatroskał się nieco, ale potem spojrzał na Isę raźniej.
-Mam ochotę na piknik! - potwierdził, bo miałby ochotę na wszystko w jej towarzystwie. Pamiętała o jego urodzinach, to zatem najlepsze urodziny w jego życiu! Czegokolwiek by nie robili!
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wrzucono ją do ujmującej historii, której nigdy nie miała przeżyć. Przywiązanie sprawiło, że zapragnęła się sprawdzić w nieoczekiwanej sytuacji, przynieść bliskim dumę, podziękować za potężne wsparcie. To dzięki temu uśmiechała się tak wdzięcznie, tęsknie, z nadzieją unoszącą ją ponad ziemią, jakby z gorsetu wyrastały jej wróżkowe skrzydełka. Isabelli zależało. Dlatego w jej spojrzeniu rozkwitała wątpliwość. Nowa sytuacja skłaniała ją do pełniejszych rozważań, może zbyt obszernych. Poszukiwała na twarzy Steffena potwierdzenia. Nie ośmieliła się nawet porządnie nazwać relacji, w której się odnaleźli, bo nie przypominała tego wszystkiego, do czego przygotowywano ją w pałacu. Tutaj życie toczyło się po swojemu, Dolina wymagała od niej zupełnie nowego rodzaju obowiązków. Czyniła je z niebywałą przyjemnością, choć wcale nie bez trudności. Przełykała jednak te wszystkie niepewności. Im bardziej zakochiwała się w Steffenie, tym większe odczuwała zawroty głowy i przez to myśli układały się w pogodne fale chaosu. Z dnia na dzień radziła sobie jeszcze lepiej, ale jeszcze przenigdy nie spędzała z ukochanym urodzinowego dnia. W rocznicę Mathieu spotkali się na balu, ale ostatecznie nigdy nie otrzymał niespodzianki, którą dla niego przygotowała. Wtedy.. wtedy nie wszystko poszło tak, jak powinno. Dziś chciała, by naprawdę zapamiętał ten dzień, by wracał z uśmiechem do czerwcowego poranka, by pojawiała się w jego fantazjach. Och, na tę ostatnią myśl mogłaby chrząknąć onieśmielona, ale była zbyt zaaferowana rzeczywistą sytuacją. Mogła na Steffena liczyć. Od samego początku opiekował się nią w najbardziej pokracznych zdarzeniach losowych. Towarzyszył jej, nawet gdy spotkanie okazywało się dość bolesne, a padające słowa raniły chłopięce serce. Mieli za sobą wieniec poplątanych miesięcy niepewności i zadrapywanych co rusz nadziei. Cattermole zasługiwał na światło, przyjemne łaskotanie zaczepnych płomyków. Isabella z zaangażowaniem zamierzała odpędzić wszystkie mroki.
Nawet jeśli żar przygasł w ostatnich miesiącach, Bella poczuła, że rozpala się na nowo. Za jego sprawą również. Płonęła tak, jak rumieniła się jej buzia i nawet nie chciała się kryć, nawet próbowała nie opuszczać głowy, jak dama przyłapana na niepokojących myślach. Wiedziała, że nagromadzenie kół ratunkowych w postaci ciągłego entuzjazmu wreszcie zawoła o wybuch i odrobinę płaczliwych momentów, ale to nie mogło być dziś! Pewnego dnia płomień posmutnieje, a wtedy opiekuńcze ramię Steffena okaże się najmilszym ukojeniem. Czy właśnie tak to wyglądało, kiedy dwie osoby się kochały? Czy razem przemierzały smutki i radości? Rodzina.
– Możesz, zawsze możesz – odparła z namiastką jakiegoś przedziwnego patosu. Zupełnie jakby to wyznanie było naprawdę poważne, a przecież chodziło o przytulanie. Najbezpieczniej się czuła, kiedy Alex albo Steffen byli przy niej. Czasami w snach oczy Rosierów dziurawiły ją na wylot, czasami w snach płonęła jak Wendelina na stosie rozstawionym w ogrodach Beaulieu. Choć zdawało się, że po miesiącu zaakceptowała już panną Presley, to jednak wcale nie przestała być lady Selwyn, wcale nie zapomniała i nie wyrzekła się miłości do matki i ojca. Nie chciała czuć się samotnie, nie jako ta iskra, która zawsze wypatrywała za ulubionym ogniskiem. Teraz oni nim byli.
Dziewczęcy paluszek pogłaskał czule jego policzek, kiedy przyjmowała z wciąż jeszcze szalejącym po czułościach sercem jego potwierdzenie. – Życzenie się spełniło, ale na pewno masz jeszcze jedno. Chciałabym poznać wszystkie twoje życzenia. Marzenia – zasugerowała, a jej oczy błysnęła z sympatią do swojego uroczego adoratora. Bella wcale nie potrzebowała kofeiny. W sypialni działo się tak wiele, czuła trzepotanie skrzydeł w brzuchu i z taką lekkością wykonywała choćby najmniejszy gest dłoni, ale być może Steffen miał poranne kawowe rytuały, o który nigdy wcześniej nie miała okazji się dowiedzieć. Jego śmiech pogodnie odbijał się w jej duszy. – Myślę, że to dobry pomysł. Zabierzmy ze sobą kawę. Będziemy mogli wypić ją razem do śniadania. Tak właściwie.. Och, nie wiem, co zwykle jadasz, a i sama dopiero zaczynam przygody z gotowaniem, więc… mam nadzieję… że wszystko będzie tobie smakowało! – oświadczyła, po drodze trochę się gubiąc. Trudno było przyznać wprost, że bardziej to Ida gotowała, a Bella asystowała, ale naprawdę się starała! Opanowała już sporą część domowych obowiązków, ale wciąż dużo przed nią nauki. Wiedza Steffka z pewnością była wielokrotnie większa. – Sówka bardzo ładnie lata. Polubiła się z naszymi sowami w Kurniku, wiesz? Jest bardzo bystra, chociaż lubi… lubi się przyglądać – odparła, na koniec ściszając głos, jakby ostatni komunikat był ścisłą tajemnicą. Przecież nie powie bezpośrednio, że podarowała mu sówkę podglądaczkę! Ależ to by był nietakt. – Prowadź mnie. Do kuchni, na piknik. Prowadź, mój Steffenie – odparła zauroczona. – Czy planowałeś na dzisiaj coś szczególnego? Ktoś odwiedzi cię w domu? A może wybierasz się gdzieś do miasteczka? – podpytała, próbując poznać plany swojego ch… adoratora! Ścisnęła lekko wciąż połączone dłonie. Lubiła, kiedy był szczęśliwy. Zbyt wiele razy widywała go smutnego, zbyt wiele razy otwierała tak przykre listy. – Steffenie? – zaczepiła nagle, łapiąc się na pewnej nurtującej myśli. – Obiecaj, że powiesz mi, kiedy będę za bardzo... szlachcianką. Obiecaj, dobrze? – Popatrzyła na niego wielkimi oczami. – Nie wszystko jeszcze mi wychodzi – dodała ciszej.
Nawet jeśli żar przygasł w ostatnich miesiącach, Bella poczuła, że rozpala się na nowo. Za jego sprawą również. Płonęła tak, jak rumieniła się jej buzia i nawet nie chciała się kryć, nawet próbowała nie opuszczać głowy, jak dama przyłapana na niepokojących myślach. Wiedziała, że nagromadzenie kół ratunkowych w postaci ciągłego entuzjazmu wreszcie zawoła o wybuch i odrobinę płaczliwych momentów, ale to nie mogło być dziś! Pewnego dnia płomień posmutnieje, a wtedy opiekuńcze ramię Steffena okaże się najmilszym ukojeniem. Czy właśnie tak to wyglądało, kiedy dwie osoby się kochały? Czy razem przemierzały smutki i radości? Rodzina.
– Możesz, zawsze możesz – odparła z namiastką jakiegoś przedziwnego patosu. Zupełnie jakby to wyznanie było naprawdę poważne, a przecież chodziło o przytulanie. Najbezpieczniej się czuła, kiedy Alex albo Steffen byli przy niej. Czasami w snach oczy Rosierów dziurawiły ją na wylot, czasami w snach płonęła jak Wendelina na stosie rozstawionym w ogrodach Beaulieu. Choć zdawało się, że po miesiącu zaakceptowała już panną Presley, to jednak wcale nie przestała być lady Selwyn, wcale nie zapomniała i nie wyrzekła się miłości do matki i ojca. Nie chciała czuć się samotnie, nie jako ta iskra, która zawsze wypatrywała za ulubionym ogniskiem. Teraz oni nim byli.
Dziewczęcy paluszek pogłaskał czule jego policzek, kiedy przyjmowała z wciąż jeszcze szalejącym po czułościach sercem jego potwierdzenie. – Życzenie się spełniło, ale na pewno masz jeszcze jedno. Chciałabym poznać wszystkie twoje życzenia. Marzenia – zasugerowała, a jej oczy błysnęła z sympatią do swojego uroczego adoratora. Bella wcale nie potrzebowała kofeiny. W sypialni działo się tak wiele, czuła trzepotanie skrzydeł w brzuchu i z taką lekkością wykonywała choćby najmniejszy gest dłoni, ale być może Steffen miał poranne kawowe rytuały, o który nigdy wcześniej nie miała okazji się dowiedzieć. Jego śmiech pogodnie odbijał się w jej duszy. – Myślę, że to dobry pomysł. Zabierzmy ze sobą kawę. Będziemy mogli wypić ją razem do śniadania. Tak właściwie.. Och, nie wiem, co zwykle jadasz, a i sama dopiero zaczynam przygody z gotowaniem, więc… mam nadzieję… że wszystko będzie tobie smakowało! – oświadczyła, po drodze trochę się gubiąc. Trudno było przyznać wprost, że bardziej to Ida gotowała, a Bella asystowała, ale naprawdę się starała! Opanowała już sporą część domowych obowiązków, ale wciąż dużo przed nią nauki. Wiedza Steffka z pewnością była wielokrotnie większa. – Sówka bardzo ładnie lata. Polubiła się z naszymi sowami w Kurniku, wiesz? Jest bardzo bystra, chociaż lubi… lubi się przyglądać – odparła, na koniec ściszając głos, jakby ostatni komunikat był ścisłą tajemnicą. Przecież nie powie bezpośrednio, że podarowała mu sówkę podglądaczkę! Ależ to by był nietakt. – Prowadź mnie. Do kuchni, na piknik. Prowadź, mój Steffenie – odparła zauroczona. – Czy planowałeś na dzisiaj coś szczególnego? Ktoś odwiedzi cię w domu? A może wybierasz się gdzieś do miasteczka? – podpytała, próbując poznać plany swojego ch… adoratora! Ścisnęła lekko wciąż połączone dłonie. Lubiła, kiedy był szczęśliwy. Zbyt wiele razy widywała go smutnego, zbyt wiele razy otwierała tak przykre listy. – Steffenie? – zaczepiła nagle, łapiąc się na pewnej nurtującej myśli. – Obiecaj, że powiesz mi, kiedy będę za bardzo... szlachcianką. Obiecaj, dobrze? – Popatrzyła na niego wielkimi oczami. – Nie wszystko jeszcze mi wychodzi – dodała ciszej.
Pytała o jego marzenia, tak jakby liczyły się nie tylko w urodziny, tak po prostu. Uśmiechał się coraz szerzej, wzruszony i rozczulony. Czy zdawała sobie sprawę, że jej troska, uwaga i towarzystwo już są spełnieniem jego marzeń?
Motyle kłębiły się wściekle w jego brzuchu, a on - choć poruszony - zamarł na dźwięk jej pytania, zastanawiając się nad konkretnym życzeniem i... czując pustkę w głowie.
Był szczęśliwy, po prostu. Teraz, w tym dniu i w momencie, z Isabellą u boku. Jej uśmiech i płomienne spojrzenie rozpalały jego serce, spychając na bok bardziej praktyczne życzenia i troski: umocnienie pozycji i awans w Gringottcie, sprawienie by Londyn na powrót był dla wszystkich bezpieczny, pokój na świecie, powrót rodziny z Francji (Will wywiózł tam rodziców po Bezksiężycowej Nocy), i tak dalej i tak dalej... Naturalnym było życzyć sobie, by troski zniknęły, na stale. Ale obecność Belli rozwiewała je, przynajmniej tymczasowo.
Przypomniał sobie, o czym marzył - a raczej nie śmiał marzyć - całkiem niedawno. Życzył sobie jej bezpieczeństwa, mając nadzieję, że Bella zdoła się trzymać od paskudztw wojny, że jej płomień nie zgaśnie. Nie śmiał nawet marzyć, że jeszcze się spotkają, a co dopiero - że będą mogli się całować i spędzać wspólnie jego urodziny, bez niebezpieczeństwa i przyzwoitek.
Coś ścisnęło go w gardle.
-Niektóre marzenia... spełniają się nawet, gdy pozostają niewypowiedziane. - szepnął, spoglądając na Bellę błyszczącymi oczyma. Czy powinien znowu ją pocałować? Chciał - ale przeszli do praktyczniejszych tematów. Ach, kawa.
Steffen nastawił kawę, a z wzrokiem skupionym na świeżych ziarnach łatwo było mu zapewnić:
-Oczywiście, że będzie smakować! - był dzielnym mężczyzną, jadł surowy gulasz olbrzymów (i wiele innych... dziwnych rzeczy, ale wolał pamiętać tylko o fasolkach Bertiego Botta), nie jadł jeszcze wiktuałów Belli, ale nie będzie miał serca dusić jej zapędów kulinarnych. Obiecał sobie uśmiechać się szeroko i komplementować szczodrze, nawet jeśli coś jej nie wyjdzie.
Uśmiechnął się pod nosem na wzmiankę o sówce podglądaczce, ale nie przyzna się przecież Belli (choć już wiedziała, że podglądał ją kiedyś na hogwarckich błoniach), że ma coś wspólnego ze swoją nową sową. Oby tylko nie miała apetytu na szczury, wtedy będą mogli podglądać wszystkich razem! A może mógłby ją wytresować i zostać szczurem latającym na sowich skrzydłach...? Choć była taka mała, że nie był pewny, czy uniosłaby nawet gryzonia.
-Och, ja... prawdę mówiąc... nie! - uświadomił sobie brak urodzinowych planów. Jakoś dziwnie było mu je robić w obliczu szalejącej wojny i na wspomnienie tego, że ostatnia urodzinowa impreza wypadła kilka dni przed pożarem Ministerstwa. Długo nosił w sercu żałobę po swoim mentorze i kolegach, choć ostatnio ból znacząco zelżał. -Znaczy... pewnie Bertie i Kostek wpadną się ze mną napić wieczorem, zawsze mnie tak zaskakują, ale... cały dzień jest dla Ciebie! I wieczór też, możemy zaprosić też Idę i twoje... koleżanki! - ostatnie zdanie wypowiedział nieco niepewnie, bo o ile wiedział, że Bella trzyma się teraz z Idą, to nie miał (co za wstyd!) pojęcia, czy zdążyła poznać też jakieś inne dziewczyny.
Dziewczęcy świat był w końcu zagadką.
Jej kolejne pytanie tylko dowodziło, jak wielką enigmą są kobiety. Odstawił termos, do którego przelał świeżą kawę i zaskoczony spojrzał w wielkie oczy swojej Isabelli. Na usta cisnął mu się uśmiech, choć na twarzy malowało się zdumienie - a Steff próbował powściągnąć obie te emocje, nie chcąc wyjść na niedelikatnego. Jakby jej to wyjaśnić...?
-Bello, nie myślę o Tobie ani jako o szlachciance ani jako... o mieszczance. - ostatnie słowo wypowiedział z pewnym wahaniem, nie będąc pewnym jak nazwać ich klasę społeczną. -Jesteś po prostu Bellą. Podobasz mi się cała - i przecież poznałem cię jako damę. - uśmiechnął się, podnosząc jej dłoń do swoich ust i składając na niej pocałunek.
Och, pewnie Mathieu umiał składać takie pocałunki lepiej. Nagle i Steff lekko się speszył, choć przecież wcale nie miał kompleksów.
-A ja... nie znam się zupełnie na savuar viv..rze i takich tam... więc też obiecaj mi, że zwrócisz mi uwagę jeśli zrobię coś głupio... albo niedelikatnie... - odchrząknął, prostując się. Może słońce rozwieje ichkompleksy młodzieńcze troski?
Motyle kłębiły się wściekle w jego brzuchu, a on - choć poruszony - zamarł na dźwięk jej pytania, zastanawiając się nad konkretnym życzeniem i... czując pustkę w głowie.
Był szczęśliwy, po prostu. Teraz, w tym dniu i w momencie, z Isabellą u boku. Jej uśmiech i płomienne spojrzenie rozpalały jego serce, spychając na bok bardziej praktyczne życzenia i troski: umocnienie pozycji i awans w Gringottcie, sprawienie by Londyn na powrót był dla wszystkich bezpieczny, pokój na świecie, powrót rodziny z Francji (Will wywiózł tam rodziców po Bezksiężycowej Nocy), i tak dalej i tak dalej... Naturalnym było życzyć sobie, by troski zniknęły, na stale. Ale obecność Belli rozwiewała je, przynajmniej tymczasowo.
Przypomniał sobie, o czym marzył - a raczej nie śmiał marzyć - całkiem niedawno. Życzył sobie jej bezpieczeństwa, mając nadzieję, że Bella zdoła się trzymać od paskudztw wojny, że jej płomień nie zgaśnie. Nie śmiał nawet marzyć, że jeszcze się spotkają, a co dopiero - że będą mogli się całować i spędzać wspólnie jego urodziny, bez niebezpieczeństwa i przyzwoitek.
Coś ścisnęło go w gardle.
-Niektóre marzenia... spełniają się nawet, gdy pozostają niewypowiedziane. - szepnął, spoglądając na Bellę błyszczącymi oczyma. Czy powinien znowu ją pocałować? Chciał - ale przeszli do praktyczniejszych tematów. Ach, kawa.
Steffen nastawił kawę, a z wzrokiem skupionym na świeżych ziarnach łatwo było mu zapewnić:
-Oczywiście, że będzie smakować! - był dzielnym mężczyzną, jadł surowy gulasz olbrzymów (i wiele innych... dziwnych rzeczy, ale wolał pamiętać tylko o fasolkach Bertiego Botta), nie jadł jeszcze wiktuałów Belli, ale nie będzie miał serca dusić jej zapędów kulinarnych. Obiecał sobie uśmiechać się szeroko i komplementować szczodrze, nawet jeśli coś jej nie wyjdzie.
Uśmiechnął się pod nosem na wzmiankę o sówce podglądaczce, ale nie przyzna się przecież Belli (choć już wiedziała, że podglądał ją kiedyś na hogwarckich błoniach), że ma coś wspólnego ze swoją nową sową. Oby tylko nie miała apetytu na szczury, wtedy będą mogli podglądać wszystkich razem! A może mógłby ją wytresować i zostać szczurem latającym na sowich skrzydłach...? Choć była taka mała, że nie był pewny, czy uniosłaby nawet gryzonia.
-Och, ja... prawdę mówiąc... nie! - uświadomił sobie brak urodzinowych planów. Jakoś dziwnie było mu je robić w obliczu szalejącej wojny i na wspomnienie tego, że ostatnia urodzinowa impreza wypadła kilka dni przed pożarem Ministerstwa. Długo nosił w sercu żałobę po swoim mentorze i kolegach, choć ostatnio ból znacząco zelżał. -Znaczy... pewnie Bertie i Kostek wpadną się ze mną napić wieczorem, zawsze mnie tak zaskakują, ale... cały dzień jest dla Ciebie! I wieczór też, możemy zaprosić też Idę i twoje... koleżanki! - ostatnie zdanie wypowiedział nieco niepewnie, bo o ile wiedział, że Bella trzyma się teraz z Idą, to nie miał (co za wstyd!) pojęcia, czy zdążyła poznać też jakieś inne dziewczyny.
Dziewczęcy świat był w końcu zagadką.
Jej kolejne pytanie tylko dowodziło, jak wielką enigmą są kobiety. Odstawił termos, do którego przelał świeżą kawę i zaskoczony spojrzał w wielkie oczy swojej Isabelli. Na usta cisnął mu się uśmiech, choć na twarzy malowało się zdumienie - a Steff próbował powściągnąć obie te emocje, nie chcąc wyjść na niedelikatnego. Jakby jej to wyjaśnić...?
-Bello, nie myślę o Tobie ani jako o szlachciance ani jako... o mieszczance. - ostatnie słowo wypowiedział z pewnym wahaniem, nie będąc pewnym jak nazwać ich klasę społeczną. -Jesteś po prostu Bellą. Podobasz mi się cała - i przecież poznałem cię jako damę. - uśmiechnął się, podnosząc jej dłoń do swoich ust i składając na niej pocałunek.
Och, pewnie Mathieu umiał składać takie pocałunki lepiej. Nagle i Steff lekko się speszył, choć przecież wcale nie miał kompleksów.
-A ja... nie znam się zupełnie na savuar viv..rze i takich tam... więc też obiecaj mi, że zwrócisz mi uwagę jeśli zrobię coś głupio... albo niedelikatnie... - odchrząknął, prostując się. Może słońce rozwieje ich
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W blasku odbijał się blask. Łączyły się w świetlistej jedności. Rozumiała. – Chyba wiem, o czym mówisz – odpowiedziała równie niekonkretnie, ale chyba żadne z nich już nie potrzebowało wylewnych głosów. Zatapiające się w sobie spojrzenia przedziwnym trafem przynosiły niewypowiedziane nigdy odpowiedzi. Bella tak po prostu wyczytywała je z zastygłych ust – być może wciąż jeszcze odczuwających niedawną czułość. Odkryła, jak wiele miał racji. Nie śmiała nawet w odważnych wewnętrznych rozważaniach pomyśleć, że tego dnia będzie stała w Dolinie Godryka. U boku Steffena Cattermole’a. Ciche westchnienie zwieńczyło zbyt rozmarzoną atmosferę między nimi. W każdym oddechu, nawet tym najmniejszym, połykała jeszcze więcej tej pogody, przejmującego ciepła, które w dreszczach rozprowadzało po jej ciele szczęście. Jeśli do tej pory wierzyła, że jest urodzona pod dobrą gwiazdą, to co takiego miało miejsce właśnie teraz?
Kuchnia Idy imponowała Isabelli. Wiele praktyki jeszcze przed nią, zanim będzie mogła pochwalić się tak smakowitymi przepisami. Z rudowłosą ulubienicą kuzyna gotowanie przychodziło jej jakoś tak łatwiej – szczególnie że głównie asystowała, a większość magii to zasługa panny Lupin. Jeśli jednak miała stać się porządną, radzącą sobie w życiowych zawiłościach nie-szlachcianką, to powinna uważnie obserwować tych, którzy mieli za sobą bagaż najprostszych doświadczeń. Isabelli ich zabrakło, ale pozostali domownicy Kurnika najwyraźniej wierzyli, że jest jeszcze dla niej nadzieja. Oby tylko zniszczenia były jak najmniejsze w tym całym procesie oswajania się z nową rzeczywistością. Dobrze, że Steffek mimo wszystko mieszkał w osobnym domku i nie widział tych wszystkich potknięć i teatrów. Isie byłoby naprawdę wstyd.
Brak urodzinowych planów przyjęła z mieszanką skrajnych emocji. Trochę jej było smutno, że Steffen niczego niezwykłego nie planował. Ani jednego przyjęcia, ani nawet przemiłej herbatki z krewnymi… lub spotkania z kolegami! Bo przecież miał sporo kolegów, prawda? Bertie mówił, że byli przyjaciółmi. Alexander chyba też był jego kolegą… Och, pewną trudność sprawiło jej zorientowanie się w tych towarzyszach, ale na szczęście uzyskała dość szybko pewną podpowiedź w tym temacie. – Poznałam Bertiego! To taki miły młodzieniec. Zupełnie jakbyśmy znali się od lat. Opowiadał mi o tobie. Ciekawy człowiek. Z chęcią porozmawiałabym z nim jeszcze raz – zareagowała z entuzjazmem, gdy padło właśnie to imię. – Ale... o Kostku jeszcze nie słyszałam – stwierdziła zamyślona, wcale nie podejrzewając, że mowa o lordzie Ollivanderze, którego z pewnością kojarzyła. Później jednak mina jej nieco zrzedła. Ostrożnie nabrała powietrza i przez chwilę spoglądała na Steffena w milczeniu. – Z chęcią będę ci towarzyszyć. Myślę, że Ida również się zgodzi, ale wiesz, Steffenie, ja nie mam koleżanek. Mam… Idę mam i Lottę. Dla szlachetnych przyjaciółek umarłam – a innych nie mam. Wychodziło więc, że wszelkie nowe, żywe znajomości mogły się zrodzić dzięki kontaktom domowników Kurnika i właśnie pana Cattermole’a. Dawniej Bella rozkwitała towarzysko na salonach. Teraz trochę trwała w osamotnieniu, choć zależało jej na zdobyciu nowych koleżanek. Ida była wspaniała, ale czuła, że nie może jej powiedzieć wszystkiego, kiedy trwała w tak… zażyłej relacji z Alexandrem.
Kawowe poczynania zostały przerwane i nagle Steff zrobił się tak zaskakująco poważny. Znów przemknęło jej przez myśl, że wyskoczyła z czymś wielce niefortunnym. Ucałowana dłoń mogłaby się zaróżowić, ale na szczęście nie tak to działało. Isabella poczuła ulgę. W nagłym odruchu pociągnęła jego dłoń do siebie i zamknęła w obu łapkach. Ścisnęła ją mocno. To był idealny pocałunek w dłoń, idealny! Najulubieńszy. Nie powinien zarzucać sobie braku wprawy. Mieli czas. Mieli wiele intymnych gestów przed sobą, a każdy kolejny mógł nieść jeszcze więcej miłej pieszczoty. Teraz jednak największą dostarczyły jej właśnie te słowa. Taka się mu… podobała. Niesłusznie martwiła się tymi kwestiami i, choć pewnie szybko nie zaprzestanie o tym myśleć, poczuła się niezmącenie lekka. – Wcale nie musisz się znać, mogę się znać za nas oboje – choć czasem jesteś tak nagły i bezpośredni. – Ale to nie jest ważne. Taki jesteś najbliższy mi, taki mój ulubiony. I cieszę się, że mnie zaakceptowałeś. To wiele dla mnie znaczy – odparła, otaczając go płomieniem uśmiechu. Mogła przymknąć oko na niektóre aspekty rażące damę. Traciły znaczenie. Zauroczenie spychało je gdzieś w ciemny kąt. Dobrze jej było z tym Steffkiem, takim właśnie, żadnym innym.
Wyruszyli w dalszą drogę.
zt x2
Kuchnia Idy imponowała Isabelli. Wiele praktyki jeszcze przed nią, zanim będzie mogła pochwalić się tak smakowitymi przepisami. Z rudowłosą ulubienicą kuzyna gotowanie przychodziło jej jakoś tak łatwiej – szczególnie że głównie asystowała, a większość magii to zasługa panny Lupin. Jeśli jednak miała stać się porządną, radzącą sobie w życiowych zawiłościach nie-szlachcianką, to powinna uważnie obserwować tych, którzy mieli za sobą bagaż najprostszych doświadczeń. Isabelli ich zabrakło, ale pozostali domownicy Kurnika najwyraźniej wierzyli, że jest jeszcze dla niej nadzieja. Oby tylko zniszczenia były jak najmniejsze w tym całym procesie oswajania się z nową rzeczywistością. Dobrze, że Steffek mimo wszystko mieszkał w osobnym domku i nie widział tych wszystkich potknięć i teatrów. Isie byłoby naprawdę wstyd.
Brak urodzinowych planów przyjęła z mieszanką skrajnych emocji. Trochę jej było smutno, że Steffen niczego niezwykłego nie planował. Ani jednego przyjęcia, ani nawet przemiłej herbatki z krewnymi… lub spotkania z kolegami! Bo przecież miał sporo kolegów, prawda? Bertie mówił, że byli przyjaciółmi. Alexander chyba też był jego kolegą… Och, pewną trudność sprawiło jej zorientowanie się w tych towarzyszach, ale na szczęście uzyskała dość szybko pewną podpowiedź w tym temacie. – Poznałam Bertiego! To taki miły młodzieniec. Zupełnie jakbyśmy znali się od lat. Opowiadał mi o tobie. Ciekawy człowiek. Z chęcią porozmawiałabym z nim jeszcze raz – zareagowała z entuzjazmem, gdy padło właśnie to imię. – Ale... o Kostku jeszcze nie słyszałam – stwierdziła zamyślona, wcale nie podejrzewając, że mowa o lordzie Ollivanderze, którego z pewnością kojarzyła. Później jednak mina jej nieco zrzedła. Ostrożnie nabrała powietrza i przez chwilę spoglądała na Steffena w milczeniu. – Z chęcią będę ci towarzyszyć. Myślę, że Ida również się zgodzi, ale wiesz, Steffenie, ja nie mam koleżanek. Mam… Idę mam i Lottę. Dla szlachetnych przyjaciółek umarłam – a innych nie mam. Wychodziło więc, że wszelkie nowe, żywe znajomości mogły się zrodzić dzięki kontaktom domowników Kurnika i właśnie pana Cattermole’a. Dawniej Bella rozkwitała towarzysko na salonach. Teraz trochę trwała w osamotnieniu, choć zależało jej na zdobyciu nowych koleżanek. Ida była wspaniała, ale czuła, że nie może jej powiedzieć wszystkiego, kiedy trwała w tak… zażyłej relacji z Alexandrem.
Kawowe poczynania zostały przerwane i nagle Steff zrobił się tak zaskakująco poważny. Znów przemknęło jej przez myśl, że wyskoczyła z czymś wielce niefortunnym. Ucałowana dłoń mogłaby się zaróżowić, ale na szczęście nie tak to działało. Isabella poczuła ulgę. W nagłym odruchu pociągnęła jego dłoń do siebie i zamknęła w obu łapkach. Ścisnęła ją mocno. To był idealny pocałunek w dłoń, idealny! Najulubieńszy. Nie powinien zarzucać sobie braku wprawy. Mieli czas. Mieli wiele intymnych gestów przed sobą, a każdy kolejny mógł nieść jeszcze więcej miłej pieszczoty. Teraz jednak największą dostarczyły jej właśnie te słowa. Taka się mu… podobała. Niesłusznie martwiła się tymi kwestiami i, choć pewnie szybko nie zaprzestanie o tym myśleć, poczuła się niezmącenie lekka. – Wcale nie musisz się znać, mogę się znać za nas oboje – choć czasem jesteś tak nagły i bezpośredni. – Ale to nie jest ważne. Taki jesteś najbliższy mi, taki mój ulubiony. I cieszę się, że mnie zaakceptowałeś. To wiele dla mnie znaczy – odparła, otaczając go płomieniem uśmiechu. Mogła przymknąć oko na niektóre aspekty rażące damę. Traciły znaczenie. Zauroczenie spychało je gdzieś w ciemny kąt. Dobrze jej było z tym Steffkiem, takim właśnie, żadnym innym.
Wyruszyli w dalszą drogę.
zt x2
Alexander od kilku dni spędzał większość dni w łóżku, zamknięty w swoim pokoju, czas spędzając w głównej mierze samotnie. Zatopił się w księgach o białej magii, powoli rozpracowując kolejne zaklęcia: swoją uwagę poświęcał Fideliusowi i paru innym czarom o podobnej randze. Wiedział, że ma je praktycznie na wyciągnięcie ręki: przy tych paru próbach które odbył wcześniej zdawało mu się, że dosłownie muskał opuszkami palców prawdziwą istotę tych zaklęć. Zwłaszcza odkąd lord Ollivander wprowadził go w podstawy numerologii. Wszystko to, czego się wcześniej domyślał dało się teraz logicznie wytłumaczyć, w jakiś sposób przedstawić, wyznaczyć miejsca, w których potencjalnie mogło coś pójść nie tak. A chociaż Farley wiedział, że jest blisko to zdawał sobie również sprawę z tego, że ten kawałek drogi który pozostał mu do pokonania na ścieżce wiedzy był niezwykle stromy i wymagający. Im więcej osiągał i im więcej umiał tym trudniejsze były kolejne wyzwania, które sobie wybierał, a choć posiadanie punktu odniesienia w formie niezwykle zaawansowanych umiejętności było przydatne, tak w doskonaleniu się chodziło przecież o przesuwanie granicy jeszcze dalej.
Gdyby nie książki to istniało spore prawdopodobieństwo, że umarłby z tego zastania i bezruchu. Tego, albo poczucia winy, że zostawił ciało Bertiego w porcie. Czytaniem zajmował umysł, odciągał go od żalu i nadmiernego rozgrzebywania ran. Kiedy zamykał oczy widział oskórowaną twarz, obnażone mięśnie i ścięgna, wytrzeszczone gałki oczne pozbawione powiek. Widział w życiu wiele makabrycznych obrazków, jednak ten powodował u młodego uzdrowiciela dreszcz tak dogłębny, że rzeczy wypadały mu z dłoni. Bo to był Bertie. Jego najlepszy przyjaciel Bertie, który przez błąd Alexandra stracił szansę na przywrócenie do życia.
Farley przełknął ciężko i oderwał wzrok od księgi – i tak nie był w stanie skupić się na tym, co było napisane na pożółkłych stronach opasłego tomiszcza od Tonks. Założył stronę kawałkiem pergaminu, który służył mu za zakładkę i odłożył ją na bok, uwolnionymi palcami przecierając oczy. Po oderwaniu dłoni od twarzy zamrugał gwałtownie, starając się skupić spojrzenie na wskazówkach zegara. Był to stary zegarek usadowiony wygodnie na szczycie komody, którego wskazówki oznajmiały, że za dwie minuty wybije piąta. Alexander westchnął i odrzucił kołdrę na bok, decydując że choć jest trochę wcześnie to najwyższa pora by złożyć wizytę Steffenowi. I tak już dziś nie uśnie, a wyjście z domu odkładał dostatecznie długo. Musiał poczekać aż minie mu największe osłabienie po klątwie i zacznie choć trochę przypominać funkcjonującą jednostkę ludzką. Ukąszenia pająków zdobiły jasną siatką jego szyję i ramiona, lecz dzięki maściom swędzenie było już możliwe do zignorowania. Kiedy się przesilał wciąż krwawił z nosa, ale nie miał już problemów z utratą przytomności. Wciąż męczyły go migreny i okolicznościowe zawroty głowy, ale były to już zdecydowanie mniejsze problemy. Nie licząc halucynacji oczywiście. Halucynacje pozostawały jego największym problemem, z którym nie mógł sobie poradzić.
Z tą obawą w pamięci przebrał się z piżamy w parę ciemnych spodni oraz granatową koszulę. Chwyciwszy za różdżkę i fiolkę eliksiru uspokajającego zebrał się z Kurnika i ruszył na spacer przez jeszcze opustoszałą Dolinę Godryka, która za chwilę miała się obudzić do życia. Potrzebował się przejść, nieco ruszyć, a droga do Szczurzej Jamy była taka w sam raz. Starał się przy tym nie myśleć o Bertiem, ale zdawał sobie sprawę z tego, że niewątpliwie gdy zobaczy się z Cattermolem to temat śmierci Bertiego prędzej czy później wyjdzie na wierzch.
Potrząsnął głową, odsuwając te myśli, oczyszczając głowę, skupiając się na drodze pod stopami, która z każdym krokiem prowadziła go bliżej celu. Gdy w końcu stanął przed wejściem westchnął cicho, po czym rozejrzał się czy nikt go nie widzi i dobył różdżki rzucając wpierw Salvio Hexia, a następnie niewerbalne Expecto Patronum.
– Steffen, czekam na dole. Przyszedłem porozmawiać – powiedział do kruka, który emitując błękitne światło przysiadł na najbliższym parapecie. Ptaszysko przechyliło głowę, a Farley skinął mu potwierdzająco. Kruk zatrzepotał skrzydłami i stając się na moment znów niematerialny przeleciał przez ścianę, prędko odnajdując Steffena w jego sypialni. Kruk przysiadł na zanóżku, przybierając ponownie cielesną formę. Rozłożył z szelestem skrzydła i zaskrzeczał donośnie, po czym przekazał wiadomość i ponownie trzepocząc skrzydłami rozwiał się, pozostawiając po sobie tylko błękitne, niematerialne piórka, które po jednym mrugnięciu oka także zniknęły.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
5 lipca
Odkąd dowiedział się o śmierci Bertiego, nie mógł zasnąć. Przed oczyma wciąż stawał mu przyjaciel, a wyobraźnia podpowiadała najgorsze scenariusze jego śmierci. Skoro nie odzyskano ciała, to Steff zastanawiał się, co się z nim stało i widział kompana w lodowatej Tamizie, w portowym rynsztoku, w kociołku jakiegoś psychopatycznego alchemika z Nokturnu, a nawet w karmie dla smoków w rezerwacie Rosierów. Nie da się całkowicie nie spać, więc w końcu te posępne wyobrażenia kołysały go do snu, a potem Cattermole budził się z koszmarów z krzykiem i z wyrzutami sumienia. Nie było go przy Bertiem, gdy ten udał się do Londynu. Merlinie, był wtedy w sypialni Isabelli. Całował się z dziewczyną, gdy jego najlepszy przyjaciel umierał. Jak to o nim świadczyło?! Gdyby chociaż wybrał się po ciało z Alexandrem, to tamten nigdy nie zostałby przeklęty, to razem zadbaliby o porządny pogrzeb... Albo... albo może o coś innego niż pogrzeb. Steff pamiętał przecież, co stało się z Gabrielem Tonksem. Może i dla Bertiego była jeszcze szansa?
Tym razem obudził go nie krzyk Bertiego, a krakanie kruka. Kra, kra, kra, kruk zaczął wydziobywać oczy trupa, a potem zabrał się za jelita, plując nimi wkoło, a ludzkie mięso padało na ziemię i układało się w kształt wielosmakowych fasolek. Steffen, czekam w zaświatach. Skosztuj moich nowych fasolek. - powiedział trup, ale w końcu Steffen zorientował się, że to kruk do niego przemawia. Steffen, czekam na dole. Przyszedłem porozmawiać. Co? Dlaczego kruk mówił do niego głosem Alexandra? Wtem przemienił się w zakrwawionego i pogryzionego przez pająki Farleya (Steff był w Kurniku, gdy Anthony przyniósł tam poturbowanego Alexa), a potem w wykrzywionego gniewem Archibalda. Nestor Prewettów rzucił się na Steffa, by go udusić, a młody łamacz klątw obudził się z krzykiem, łapczywie biorąc oddech. Jego wzrok padł na patronusa i nagle zrobiło mu się cieplej, bicie serce uspokoiło się. Kruk, wlawszy swoją obecnością trochę pociechy w adresata wiadomości, zleciał na bok, a Steff wreszcie zrozumiał co się dzieje. Patronus, Alex, porozmawiać. Dobrze. Która godzina?
Pośpiesznie przebrał się z piżamy w strój dzienny, zastanawiając się, czy budzenie ludzi bladym świtem to jakiś rodzinny zwyczaj Selwynów. Przynajmniej Alex nie wparował mu do sypialni, jak Bella w urodziny. No, ale ona nie umiała przekazywać wiadomości patronusami.
Zdyszany zbiegł na dół, a na jego bladej twarzy było widać głębokie cienie.
-Jestem, jestem. Jadłeś już śniadanie? - rzucił na powitanie, ostrożnie przesuwając wzrokiem po pogryzionej przez pająki twarzy. -Jak... jak się czujesz? - wyrwało mu się, nie do końca przyjacielsko. Klątwa Opętania. Rzucona na Zakonników dwukrotnie podczas ostatnich trzech miesięcy. Temat niepokoił i fascynował Steffa, który nabrał dziwnego przeświadczenia, że powinien coś z tym zrobić. Najchętniej złapać tego runistę o czarnoksięskich zapędach i zmienić go na stałe w karalucha, ale równie dobrze samemu przygotować się na kolejne... trudności. Skoro ktoś obrał sobie za cel Zakon Feniksa, to nie przestanie - czy była to Morgana, czy jej zaufany sługa. A w takim razie Cattermole już nigdy nie chciał być nieprzygotowany, już nigdy nie chciał działać w takim stresie, jak w salonie Macmillanów. Musiał zgłębić temat, a przed sobą miał chodzący okaz niedawnej ofiary Klątwy Opętania - i potencjalnych skutków ubocznych.
Z trudem oderwał od Alexa nieco wścibski wzrok.
-Kawy, herbaty? - zaproponował pośpiesznie.
Odkąd dowiedział się o śmierci Bertiego, nie mógł zasnąć. Przed oczyma wciąż stawał mu przyjaciel, a wyobraźnia podpowiadała najgorsze scenariusze jego śmierci. Skoro nie odzyskano ciała, to Steff zastanawiał się, co się z nim stało i widział kompana w lodowatej Tamizie, w portowym rynsztoku, w kociołku jakiegoś psychopatycznego alchemika z Nokturnu, a nawet w karmie dla smoków w rezerwacie Rosierów. Nie da się całkowicie nie spać, więc w końcu te posępne wyobrażenia kołysały go do snu, a potem Cattermole budził się z koszmarów z krzykiem i z wyrzutami sumienia. Nie było go przy Bertiem, gdy ten udał się do Londynu. Merlinie, był wtedy w sypialni Isabelli. Całował się z dziewczyną, gdy jego najlepszy przyjaciel umierał. Jak to o nim świadczyło?! Gdyby chociaż wybrał się po ciało z Alexandrem, to tamten nigdy nie zostałby przeklęty, to razem zadbaliby o porządny pogrzeb... Albo... albo może o coś innego niż pogrzeb. Steff pamiętał przecież, co stało się z Gabrielem Tonksem. Może i dla Bertiego była jeszcze szansa?
Tym razem obudził go nie krzyk Bertiego, a krakanie kruka. Kra, kra, kra, kruk zaczął wydziobywać oczy trupa, a potem zabrał się za jelita, plując nimi wkoło, a ludzkie mięso padało na ziemię i układało się w kształt wielosmakowych fasolek. Steffen, czekam w zaświatach. Skosztuj moich nowych fasolek. - powiedział trup, ale w końcu Steffen zorientował się, że to kruk do niego przemawia. Steffen, czekam na dole. Przyszedłem porozmawiać. Co? Dlaczego kruk mówił do niego głosem Alexandra? Wtem przemienił się w zakrwawionego i pogryzionego przez pająki Farleya (Steff był w Kurniku, gdy Anthony przyniósł tam poturbowanego Alexa), a potem w wykrzywionego gniewem Archibalda. Nestor Prewettów rzucił się na Steffa, by go udusić, a młody łamacz klątw obudził się z krzykiem, łapczywie biorąc oddech. Jego wzrok padł na patronusa i nagle zrobiło mu się cieplej, bicie serce uspokoiło się. Kruk, wlawszy swoją obecnością trochę pociechy w adresata wiadomości, zleciał na bok, a Steff wreszcie zrozumiał co się dzieje. Patronus, Alex, porozmawiać. Dobrze. Która godzina?
Pośpiesznie przebrał się z piżamy w strój dzienny, zastanawiając się, czy budzenie ludzi bladym świtem to jakiś rodzinny zwyczaj Selwynów. Przynajmniej Alex nie wparował mu do sypialni, jak Bella w urodziny. No, ale ona nie umiała przekazywać wiadomości patronusami.
Zdyszany zbiegł na dół, a na jego bladej twarzy było widać głębokie cienie.
-Jestem, jestem. Jadłeś już śniadanie? - rzucił na powitanie, ostrożnie przesuwając wzrokiem po pogryzionej przez pająki twarzy. -Jak... jak się czujesz? - wyrwało mu się, nie do końca przyjacielsko. Klątwa Opętania. Rzucona na Zakonników dwukrotnie podczas ostatnich trzech miesięcy. Temat niepokoił i fascynował Steffa, który nabrał dziwnego przeświadczenia, że powinien coś z tym zrobić. Najchętniej złapać tego runistę o czarnoksięskich zapędach i zmienić go na stałe w karalucha, ale równie dobrze samemu przygotować się na kolejne... trudności. Skoro ktoś obrał sobie za cel Zakon Feniksa, to nie przestanie - czy była to Morgana, czy jej zaufany sługa. A w takim razie Cattermole już nigdy nie chciał być nieprzygotowany, już nigdy nie chciał działać w takim stresie, jak w salonie Macmillanów. Musiał zgłębić temat, a przed sobą miał chodzący okaz niedawnej ofiary Klątwy Opętania - i potencjalnych skutków ubocznych.
Z trudem oderwał od Alexa nieco wścibski wzrok.
-Kawy, herbaty? - zaproponował pośpiesznie.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ledwie kruk zniknął to Alexander westchnął cicho pod nosem i parę razy obrócił różdżkę w palcach, nie do końca pewien co ze sobą zrobić kiedy tak czekał. Zdecydował się więc na to aby trochę przetestować magię wokół domu łamacza run. Prędko, bo po pierwszym rzuconym Carpiene okazało się, że nie będzie to zbyt zajmujące zajęcie. Zaklęcie nie wykazało nic, a Alex westchnął na tę rewelację raz jeszcze, trochę dogłębnej i bardziej przeciągle. Było to oczywiście coś, co dało się względnie szybko naprawić, lecz sądząc po odgłosach dobiegających z wnętrza domu nie przed przybyciem na próg gospodarza.
Zmęczone oczy, podkrążone fioletowawo po kolejnej z rzędu nieprzespanej nocy – żył w świecie niezbyt spokojnych drzemek, starając się choć trochę odstawić eliksiry nasenne – przeniosły się na drzwi domu, które stanęły otworem, ukazując za sobą Steffena. Zaspanego, ewidentnie wyrwanego ze snu, na co Alexandra zaczęły podskubywać wyrzuty sumienia. W końcu było jeszcze dobrze przed szóstą, nawet jak na lato była to wczesna pora, nawet jeśli świat zalewały już ciepłe, poranne promienie słońca. Lubił latem przesiadywać tak długo, że widział jak świat wpierw szarzeje, ciemnieje wraz ze zmrokiem, a zaraz zaczyna znów jaśnieć przy świcie. Wszystko było wtedy tak spokojne, że miał wrażenie, że jest w tych chwilach jedyną osobą na świecie.
– Dzień dobry – rzucił po prędkim "jestem" Steffena. Starał się przy tym uśmiechnąć, lecz jak zwykle wyszło to bardzo zmęczone. Swoim pytaniem Cattermole go jednak zaskoczył, na tyle, że odpowiedział praktycznie od razu. – Nie- – jadam śniadań, chciał powiedzieć, ale zatrzymał się i z nieco uniesionymi brwiami nieco zastanowił nad tym, co tak właściwie powiedzieć. – Nie – stwierdził pewniej, lekko marszcząc czoło i chowając różdżkę. Steffen pewnie był głodny, jakby Alexander mu odmówił to pewnie drugi z czarodziejów nie podjąłby się przygotowania jedzenia z grzeczności, a przynajmniej tak się Farleyowi wydawało. – Chętnie do ciebie dołączę, dziękuję – odparł więc, kiwając głową i na zaproszenie przekraczając próg. Był już tu wcześniej parę razy kiedy jego własna łazienka znajdowała się pod taką okupacją, że na prysznic musiałby czekać przynajmniej kilka godzin. Takie były właśnie uroki przygarniania wydziedziczonych – z własnej woli co prawda, lecz wciąż – szlachcianek. Tak, pierwsze tygodnie po dołączeniu Isy do mieszkańców Kurnika wymagały od wszystkich przyzwyczajenia się i zmiany pewnych nawyków.
Czując na sobie wzrok Steffena Alexander spojrzał na niego kiedy kierując się we dwójkę do kuchni Cattermole zapytał o dość ciężką sprawę. Milczał przez chwilę, a w tym czasie padło kolejne pytanie, możliwe że mimo swojej naturalności i praktyczności w obliczu śniadania zadane na rozluźnienie atmosfery. Ot, wygodne uroki gościnności.
– Herbaty – odparł wpierw, opierając się biodrem o blat kuchenny. Westchnął następnie i uniósł dłonie do oczu, pocierając je przez zamknięte powieki. – A odpowiedź na wcześniejsze zależy jakiej oczekujesz. Oczywistym kłamstwem byłoby jakbym powiedział, że dobrze – powiedział, spoglądając znów na Steffena i zaplatając ręce na piersi. Brakowało jednak w tym geście agresywnego odgradzania się od rozmówcy. Bardziej wyglądało to, jakby Farley próbował objąć sam siebie i skurczyć się nieco. – Półprawda brzmiałaby, że nie najlepiej, ale jakoś się trzymam, a poza tym to bywało gorzej – wzruszył nieco ramionami, po czym westchnął. – Prawdą jest natomiast to, że czuję się po prostu źle. Z wierzchu wszystko się goi, ale to co widać nie stanowi największego problemu – powiedział, spojrzenie spuszczając na dłonie Steffena zajęte przygotowywaniem herbaty. Alexander wyglądał przy tym, jakby dokładnie analizował to, co robi Zakonnik, tak naprawdę będąc jednak pogrążonym całkowicie w tym, co mówił. – Nie wiem od czego to zależy, czy od czasu ekspozycji na działanie klątwy, czy od tego jak Skamander musiał mnie poturbować żebym go nie zabił, ale momentami całkowicie gubię kontakt z rzeczywistością. Kiedy ocknąłem się po raz pierwszy... – zamilknął na moment i przełknął z wyraźnym trudem, lecz kiedy kontynuował to jego głos był już całkowicie spokojny i rzeczowy, taki jakim posługiwał się w czasie pracy w lecznicy – myślałem, że Ida jest Sigrun Rookwood. To nie był jedyny raz, kiedy uwierzyłem w przekłamaną rzeczywistość po klątwie. Notorycznie wydaje mi się, że ludzie wokół mnie są kimś innym, albo że ja sam jestem kimś innym. Wydaje mi się, że jestem Ramseyem Mulciberem, to jego postać przybrałem tamtej nocy w porcie – powiedział, spoglądając znów na samego Steffena. Wydawało się, że tego ranka role się odwróciły, jakby to Farley był pacjentem, a Cattermole uzdrowicielem. I tak też poniekąd mimo wszystko było: to runista znał się na klątwach i mógł Alexandrowi posłużyć radą, nawet jeżeli powód tej niespodziewanej porannej wizyty był całkowicie inny.
Zmęczone oczy, podkrążone fioletowawo po kolejnej z rzędu nieprzespanej nocy – żył w świecie niezbyt spokojnych drzemek, starając się choć trochę odstawić eliksiry nasenne – przeniosły się na drzwi domu, które stanęły otworem, ukazując za sobą Steffena. Zaspanego, ewidentnie wyrwanego ze snu, na co Alexandra zaczęły podskubywać wyrzuty sumienia. W końcu było jeszcze dobrze przed szóstą, nawet jak na lato była to wczesna pora, nawet jeśli świat zalewały już ciepłe, poranne promienie słońca. Lubił latem przesiadywać tak długo, że widział jak świat wpierw szarzeje, ciemnieje wraz ze zmrokiem, a zaraz zaczyna znów jaśnieć przy świcie. Wszystko było wtedy tak spokojne, że miał wrażenie, że jest w tych chwilach jedyną osobą na świecie.
– Dzień dobry – rzucił po prędkim "jestem" Steffena. Starał się przy tym uśmiechnąć, lecz jak zwykle wyszło to bardzo zmęczone. Swoim pytaniem Cattermole go jednak zaskoczył, na tyle, że odpowiedział praktycznie od razu. – Nie- – jadam śniadań, chciał powiedzieć, ale zatrzymał się i z nieco uniesionymi brwiami nieco zastanowił nad tym, co tak właściwie powiedzieć. – Nie – stwierdził pewniej, lekko marszcząc czoło i chowając różdżkę. Steffen pewnie był głodny, jakby Alexander mu odmówił to pewnie drugi z czarodziejów nie podjąłby się przygotowania jedzenia z grzeczności, a przynajmniej tak się Farleyowi wydawało. – Chętnie do ciebie dołączę, dziękuję – odparł więc, kiwając głową i na zaproszenie przekraczając próg. Był już tu wcześniej parę razy kiedy jego własna łazienka znajdowała się pod taką okupacją, że na prysznic musiałby czekać przynajmniej kilka godzin. Takie były właśnie uroki przygarniania wydziedziczonych – z własnej woli co prawda, lecz wciąż – szlachcianek. Tak, pierwsze tygodnie po dołączeniu Isy do mieszkańców Kurnika wymagały od wszystkich przyzwyczajenia się i zmiany pewnych nawyków.
Czując na sobie wzrok Steffena Alexander spojrzał na niego kiedy kierując się we dwójkę do kuchni Cattermole zapytał o dość ciężką sprawę. Milczał przez chwilę, a w tym czasie padło kolejne pytanie, możliwe że mimo swojej naturalności i praktyczności w obliczu śniadania zadane na rozluźnienie atmosfery. Ot, wygodne uroki gościnności.
– Herbaty – odparł wpierw, opierając się biodrem o blat kuchenny. Westchnął następnie i uniósł dłonie do oczu, pocierając je przez zamknięte powieki. – A odpowiedź na wcześniejsze zależy jakiej oczekujesz. Oczywistym kłamstwem byłoby jakbym powiedział, że dobrze – powiedział, spoglądając znów na Steffena i zaplatając ręce na piersi. Brakowało jednak w tym geście agresywnego odgradzania się od rozmówcy. Bardziej wyglądało to, jakby Farley próbował objąć sam siebie i skurczyć się nieco. – Półprawda brzmiałaby, że nie najlepiej, ale jakoś się trzymam, a poza tym to bywało gorzej – wzruszył nieco ramionami, po czym westchnął. – Prawdą jest natomiast to, że czuję się po prostu źle. Z wierzchu wszystko się goi, ale to co widać nie stanowi największego problemu – powiedział, spojrzenie spuszczając na dłonie Steffena zajęte przygotowywaniem herbaty. Alexander wyglądał przy tym, jakby dokładnie analizował to, co robi Zakonnik, tak naprawdę będąc jednak pogrążonym całkowicie w tym, co mówił. – Nie wiem od czego to zależy, czy od czasu ekspozycji na działanie klątwy, czy od tego jak Skamander musiał mnie poturbować żebym go nie zabił, ale momentami całkowicie gubię kontakt z rzeczywistością. Kiedy ocknąłem się po raz pierwszy... – zamilknął na moment i przełknął z wyraźnym trudem, lecz kiedy kontynuował to jego głos był już całkowicie spokojny i rzeczowy, taki jakim posługiwał się w czasie pracy w lecznicy – myślałem, że Ida jest Sigrun Rookwood. To nie był jedyny raz, kiedy uwierzyłem w przekłamaną rzeczywistość po klątwie. Notorycznie wydaje mi się, że ludzie wokół mnie są kimś innym, albo że ja sam jestem kimś innym. Wydaje mi się, że jestem Ramseyem Mulciberem, to jego postać przybrałem tamtej nocy w porcie – powiedział, spoglądając znów na samego Steffena. Wydawało się, że tego ranka role się odwróciły, jakby to Farley był pacjentem, a Cattermole uzdrowicielem. I tak też poniekąd mimo wszystko było: to runista znał się na klątwach i mógł Alexandrowi posłużyć radą, nawet jeżeli powód tej niespodziewanej porannej wizyty był całkowicie inny.
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Sypialnia Steffena i Belli
Szybka odpowiedź