Salon z sypialnią
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon z aneksem sypialnianym
Mieszkanie Wren nie było w stanie pomieścić wszystkich podstawowych pokojów, dlatego czarownica zdecydowała się połączyć jedno z drugim. Salon utrzymany jest w barwach nie tak ciemnych jak kuchnia: szmaragdowe ściany współgrają z błękitnymi panelami, z drewnianym umeblowaniem. Gdzieniegdzie zielenią się rośliny. W centrum pomieszczenia znajduje się niski stół z kanapą, naprzeciwko którego stoi maszyna do szycia. W rogu, równolegle do staromodnego piecyka, wisi okrągłe lustro. Czarne kotary zwykle zasłaniają okna wyglądające na zgiełk ulicy Pokątnej.
Część sypialniana, a właściwie wnęka w ścianie o wymiarach wystarczających do zmieszczenia łóżka z miękką, jasnoszarą pościelą, odgrodzona jest od salonowej długim hebanowym regałem pełnym książek; nieopodal tego miejsca swoje ciemnozielone legowisko ma również doberman.
Część sypialniana, a właściwie wnęka w ścianie o wymiarach wystarczających do zmieszczenia łóżka z miękką, jasnoszarą pościelą, odgrodzona jest od salonowej długim hebanowym regałem pełnym książek; nieopodal tego miejsca swoje ciemnozielone legowisko ma również doberman.
Na podsuniętym pod ścianę stole zalegały już nie tylko notatki sporządzone z częstych lekcji nauki języka chińskiego, ale także czarnomagiczne woluminy. Wren wiedziała jednak, że nie przepadały za słońcem. Nie bez powodu część stołu przysłonięta była czarnym atłasem, choć to, co mogło znajdować się pod tkaniną i tak uciekało od smugi promieni wpadających do salonu przez ciężkie, połowicznie zasunięte kurtyny. Nie tylko te woluminy ostatnimi czasy rozkochały się w ciemności. Jej również zdawała się towarzyszyć na porządku dziennym, Azjatka odnajdywała w mroku spokój i ciszę, których brakowało jej po ostatnich doświadczeniach, szczególnie tych szpitalnych. Biel odpadająca od ścian, odsłaniająca tynki, panoszący się w nozdrzach odór magicznych specyfików wlewanych do gardeł pacjentom, miała tego dosyć. Dom był inny, innym było także jego przeznaczenie, a pośród lodu praktykowanego latami ciężko było odnaleźć drogę do gniewu tak płonnego, o jakim mówiła Deirdre. Zmęczona Mungiem Wren nie zamierzała jednak przestawać. Każdego dnia patrzyła w lustro i próbowała wydobyć z siebie furię, bestię o obnażonych kłach zdolną zmieszać się z jej własną magią. I to miało w sobie grację podobną tańcu. Pokrewną, ale zdziczałą i, jak rozumiała w słodyczy, pierwotną.
- Proste, być może. Ale o klasę nie śmiałabym cię posądzać - odparła równie miękko, niemal czule, narzucając na ramiona półprzezroczysty kardigan o krwistej barwie. Z pewnością nietutejszy. Nie bez powodu Wren coraz częściej pojawiała się na Camden Market kiedy do Londynu docierały najświeższe dostawy z krajów azjatyckich, byle tylko zaskarbić sobie pamiątki z rodzinnych stron, do których ostatnimi czasy bliżej było jej sercem niż do Brytanii. - Poproś, nie jestem przeciwna, by w przypływie szaleństwa dać ci zapasowy klucz - dodała jeszcze z lekkim wzruszeniem ramion i rozciągnęła się w ramach zwieńczenia ćwiczeń. Mistrzyni Mei Ling nie szczędziła jej wskazówek, dopieszczenie mięśni było tak samo ważne zarówno przed, jak i po tańcu, wyzwalało charakterystyczną sobie energię, której nic nie winno zaburzać. Propozycja, choć znacząca, była nie tyle miłosnym wyznaniem, co kontraktem. Nawet tak niepokorne stworzenie jak Elvira musiało zdawać sobie sprawę z tego, że pod dachem Chang istniały zasady, których złamanie oznaczałoby obrazę gorszą niż jakiekolwiek przekleństwo - a klucz do jednego zamka powinien być wymieniony na klucz do drugiego. I tak nie mieszkały zbyt daleko od siebie, dzieliło je zaledwie kilka bloków.
- Chodź - wyraziła się krótko i zaprosiła Multon za sobą do kuchni, gdzie jasnowłosa mogła spocząć na jednym z krzeseł przy stole. Wren wątpiła w jej kulinarne talenty. Sama nie posiadała ich wiele, ale daniu wychodzącemu spod swoich dłoni ufałaby o niebo bardziej niż czemukolwiek stworzonemu przez uzdrowicielkę. Zamierzała dziś przygotować ośmiorniczki. Co prawda brak przypraw skutecznie hamował wykorzystanie przepięknych przepisów z książki kucharskiej zakupionej na portowym straganie, ale Wren nie zamierzała narzekać, nie zwykła tego robić nawet w niespokojnych czasach Zakonniczych podrygów. - Wiesz cokolwiek o gotowaniu? - spytała z wyczuwalnym w głosie powątpiewaniem, kiedy wydobyła ze schładzanej magicznie szafki rzeczone owoce morza i wrzuciła je na sito, płucząc pod zimną wodą.
Azjatka nie drgnęła nawet na wspomnienie pogrzebu lorda Alpharda. Był jej bliski, jak bliskim może dla handlarza być ulubiony zamożny klient.
- Na Salazara, Multon, jeśli to wstęp do kolejnego z twoich wysublimowanych żartów o moim tymczasowym wybrakowaniu... - ale nie zdążyła skończyć, odwrócona do Elviry plecami skutecznie wyrażając własne zdziwienie informacją o pojawieniu się na pogrzebie poprzez uniesienie brwi. I wiedziała już, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Wpuścić gdzieś to nieporadne stworzenie przypominało strzelenie sobie samemu w twarz zaklęciem podczas pojedynku z wrogiem, mniej więcej tyle samo było w tym sensu i pożytku. Dopiero później, na dźwięk pytania, zamarła jak gargulec. Woda lecąca z kranu stała się nagle jedynym źródłem dźwięku, zanim Wren rzuciła sito z ośmiorniczkami do zlewu i odwróciła się na pięcie, by mokrą dłonią błyskawicznie chwycić szczękę Elviry. - Czy ty klaskałaś na pogrzebie lorda? Do reszty straciłaś rozum? - wycedziła wściekle. Jeszcze tego brakowało, by uzdrowicielka publicznie przynosiła jej wstyd, teraz, kiedy tkwiły w dziwacznie bliskiej relacji i niejednokrotnie widywano je razem w miejscach publicznych, choć nigdy na stopie niewłaściwej. - Brawo. Powinszować, przeszłaś samą siebie. Powiedz mi, Elviro, czyja przemowa tak cię urzekła, że poczułaś w sobie potrzebę wyrażenia jej dźwięcznie? - kontynuowała cicho i jadowicie, w ciemnych oczach błyszczało natomiast oburzenie.
- Proste, być może. Ale o klasę nie śmiałabym cię posądzać - odparła równie miękko, niemal czule, narzucając na ramiona półprzezroczysty kardigan o krwistej barwie. Z pewnością nietutejszy. Nie bez powodu Wren coraz częściej pojawiała się na Camden Market kiedy do Londynu docierały najświeższe dostawy z krajów azjatyckich, byle tylko zaskarbić sobie pamiątki z rodzinnych stron, do których ostatnimi czasy bliżej było jej sercem niż do Brytanii. - Poproś, nie jestem przeciwna, by w przypływie szaleństwa dać ci zapasowy klucz - dodała jeszcze z lekkim wzruszeniem ramion i rozciągnęła się w ramach zwieńczenia ćwiczeń. Mistrzyni Mei Ling nie szczędziła jej wskazówek, dopieszczenie mięśni było tak samo ważne zarówno przed, jak i po tańcu, wyzwalało charakterystyczną sobie energię, której nic nie winno zaburzać. Propozycja, choć znacząca, była nie tyle miłosnym wyznaniem, co kontraktem. Nawet tak niepokorne stworzenie jak Elvira musiało zdawać sobie sprawę z tego, że pod dachem Chang istniały zasady, których złamanie oznaczałoby obrazę gorszą niż jakiekolwiek przekleństwo - a klucz do jednego zamka powinien być wymieniony na klucz do drugiego. I tak nie mieszkały zbyt daleko od siebie, dzieliło je zaledwie kilka bloków.
- Chodź - wyraziła się krótko i zaprosiła Multon za sobą do kuchni, gdzie jasnowłosa mogła spocząć na jednym z krzeseł przy stole. Wren wątpiła w jej kulinarne talenty. Sama nie posiadała ich wiele, ale daniu wychodzącemu spod swoich dłoni ufałaby o niebo bardziej niż czemukolwiek stworzonemu przez uzdrowicielkę. Zamierzała dziś przygotować ośmiorniczki. Co prawda brak przypraw skutecznie hamował wykorzystanie przepięknych przepisów z książki kucharskiej zakupionej na portowym straganie, ale Wren nie zamierzała narzekać, nie zwykła tego robić nawet w niespokojnych czasach Zakonniczych podrygów. - Wiesz cokolwiek o gotowaniu? - spytała z wyczuwalnym w głosie powątpiewaniem, kiedy wydobyła ze schładzanej magicznie szafki rzeczone owoce morza i wrzuciła je na sito, płucząc pod zimną wodą.
Azjatka nie drgnęła nawet na wspomnienie pogrzebu lorda Alpharda. Był jej bliski, jak bliskim może dla handlarza być ulubiony zamożny klient.
- Na Salazara, Multon, jeśli to wstęp do kolejnego z twoich wysublimowanych żartów o moim tymczasowym wybrakowaniu... - ale nie zdążyła skończyć, odwrócona do Elviry plecami skutecznie wyrażając własne zdziwienie informacją o pojawieniu się na pogrzebie poprzez uniesienie brwi. I wiedziała już, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Wpuścić gdzieś to nieporadne stworzenie przypominało strzelenie sobie samemu w twarz zaklęciem podczas pojedynku z wrogiem, mniej więcej tyle samo było w tym sensu i pożytku. Dopiero później, na dźwięk pytania, zamarła jak gargulec. Woda lecąca z kranu stała się nagle jedynym źródłem dźwięku, zanim Wren rzuciła sito z ośmiorniczkami do zlewu i odwróciła się na pięcie, by mokrą dłonią błyskawicznie chwycić szczękę Elviry. - Czy ty klaskałaś na pogrzebie lorda? Do reszty straciłaś rozum? - wycedziła wściekle. Jeszcze tego brakowało, by uzdrowicielka publicznie przynosiła jej wstyd, teraz, kiedy tkwiły w dziwacznie bliskiej relacji i niejednokrotnie widywano je razem w miejscach publicznych, choć nigdy na stopie niewłaściwej. - Brawo. Powinszować, przeszłaś samą siebie. Powiedz mi, Elviro, czyja przemowa tak cię urzekła, że poczułaś w sobie potrzebę wyrażenia jej dźwięcznie? - kontynuowała cicho i jadowicie, w ciemnych oczach błyszczało natomiast oburzenie.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Upajała się spokojem, niespodziewanym i tak niepasującym do nich dwóch; zawsze skoncentrowanych na tym, by osiągać więcej, iść dalej, w płomieniach żądzy, kierowanej wizją doskonałości. Zwykle, gdy stawały sobie na drodze, ich konfrontacja wyglądała tak, jakby dwa tornada natarły na siebie, by przekonać, które jest silniejsze - aż w końcu łączyły się w jedno olbrzymie, stworzone, by siać spustoszenie. Dni takie jak dzisiejszy... były rzadkie, ale Elvira z leniwym uśmiechem musiała przyznać, że wcale nie odstępowały od ich natury. Teraz znalazły się po prostu w oku cyklonu, huraganie stworzonym z dwóch wściekłych dusz. A w jego centrum było cicho, żaden dźwięk z zewnątrz nie docierał tam, gdzie one chciały zaznać spokoju.
- Ja ciebie nie posądzam o prostotę, wszystko zawsze komplikujesz tak, że sama się plączesz i przewracasz - miękko odbiła piłeczkę, nawet nie próbując wysilić się, by naprawdę wbić Wren jakąkolwiek szpilę.
Nie miała do tego głowy, bo spojrzenie skupiła już na szkarłatnym materiale pieszczącym blade uda, nie ukrywając nadmiernie, że zlustrowała Azjatkę od stóp do głów, zanim usiadła w zaoferowanym miejscu. Na wzmiankę o zapasowym kluczu jedynie tajemniczo się uśmiechnęła. Och, miała zamiar poprosić, ale jeszcze nie teraz. Najpierw urobi ją sobie tak, że ani jej się będzie śniło odmówić. Taktyka przed upokorzeniem, starała się wdrażać tę regułę w życie... czasem tylko tracąc równowagę na śliskim gruncie nieznanego terenu. Przy stole w oczy rzuciły się Elvirze księgi oprawione w czarną, odłażącą przy krawędziach skórę. Nie musiała ich otwierać, przynajmniej trzy z nich były jej zupełnie znane po prostej, pozornie niejasnej okładce. Och, gąska mówiła poważnie, gdy twierdziła, że próbuje swych sił w mrocznych sztukach. Zaawansowana literatura wskazywała na determinację. Całokształt budził jej coraz dotkliwsze zaintrygowanie.
- Uczysz się czarnej magii sama, czy masz nauczyciela? - zapytała po chwili, przyciągając jedną z ksiąg do siebie i głaszcząc oprawę opuszkami palców. - Teraz, kiedy już wiesz, kim jestem... śmiem mniemać, że kimkolwiek jest twój nauczyciel, prawdopodobnie go znam - Uśmiechnęła się arogancko, zaczepnie, jak to miała w zwykłym zwyczaju zanim koszmar podziemi i utrata ręki przytemperowały jej pewność siebie i narzuciły wzmożoną ostrożność. Wiele już miesięcy obracała się w towarzystwie śmietanki magicznego Londynu, poznała więcej złowrogich czarnoksiężników i wiedźm niż przez całe swoje poprzednie życie.
Poprzednie życie.
Jakież to stwierdzenie było adekwatne.
Kątem oka obserwowała, co Wren wyprawia w kuchni, nie z chęci zasięgnięcia kulinarnej wiedzy, ale z prymitywnego głodu i chęci, by dziewczyna znalazła się przy stole, obok, a najlepiej na jej kolanach. Zgrabne palce wyciągały z szafki dziwne macki, rzucały nimi z plaśnięciem o sito i zalewały wodą. Elvira skrzywiła się lekko, ale niczego nie powiedziała, decydując się dać Wren szansę. Może to była jej regionalna kuchnia? Jeżeli tak, wyglądała gównianie.
Gdyby miała szczerze odpowiedzieć na pytanie dziewczyny, nie wiedziała o gotowaniu kompletnie nic, uznając to za stratę czasu, ale duma powstrzymywała przed wyjawieniem prawdy na głos.
- Umiem się sama wyżywić, ale nie pokusiłabym się o gotowanie dla kogoś. Jeżeli oczekujesz, że w zamian za ten obiad też na jakiś pójdziesz, to będziesz musiała znieść wycieczkę do restauracji - powiedziała cicho, przewracając ostrożnie strony starej księgi. Powtórka znanych wiadomości była zawsze przydatna i odwracała uwagę od tematu, który musiała podjąć; z jakim pierwotnie tu przyszła.
Spodziewała się, że nadpobudliwa, wściekła jak kocię Chang nie przepuści jej tego płazem, że zanim przejdą do tego, co Elvirę interesowało najbardziej, będzie musiała znieść kilka ostrych słów. Jak zwykle przeceniła nieokrzesanie swojej gąski, bo gdy tylko odwróciła głowę, poczuła pod brodą mokre palce i nieprzyjemnie skapującą na bluzkę wodę. Wściekłość w czarnych oczach była rozkoszna i nawet jeśli poczuła pod żebrami nieprzyjemne ukłucie, nie dała tego po sobie poznać. Nie przy niej. Zamiast tego skupiła się na tym, by odróżnić zwężające się źrenice od ciemnej tęczówki.
- Tak, straciłam. A dokładniej, nigdy go nie miałam. Nie wiedziałam, że po przemowach pogrzebowych się nie klaszcze, wyobraź sobie, że nikt mnie nigdy wcześniej nie zaprosił na pogrzeb - powiedziała cicho, ledwie powstrzymując się, by się podle nie uśmiechnąć. - Czyje? A otóż Polluxa Blacka, nestora - Merlinie, zaraz pęknie jej żyłka. - Z pogrzebu musiałam wyjść, ale nie przejmuj się, napisałam do nestora list ze skruchą i wiesz co odpisał mi Pollux? - Uniosła rękę, by złapać ściskające ją boleśnie palce Wren, rozewrzeć je i splątać z własnymi. - Że zostanie mi przebaczone, jeżeli wprowadzę jego młodszego syna między Rycerzy Walpurgii - Odepchnęła rękę Wren od siebie. - Widzę, że mnie nie doceniasz, Chang, ale jestem Rycerzem. Samo to daje mi szacunek, którego nie da się odebrać niczym - Teraz wreszcie zaczynała to rozumieć, uspokojona listami Drew i Cassandry. - A to zadanie... jest koszmarnie ważne - Uniosła dłoń raz jeszcze, by objąć nią delikatnie zaróżowiony policzek dziewczyny. - Mój pierwszy rekrut... i nie będziesz nim ty - Pochyliła się, żeby zaczepnie ugryźć Chang w nos.
- Ja ciebie nie posądzam o prostotę, wszystko zawsze komplikujesz tak, że sama się plączesz i przewracasz - miękko odbiła piłeczkę, nawet nie próbując wysilić się, by naprawdę wbić Wren jakąkolwiek szpilę.
Nie miała do tego głowy, bo spojrzenie skupiła już na szkarłatnym materiale pieszczącym blade uda, nie ukrywając nadmiernie, że zlustrowała Azjatkę od stóp do głów, zanim usiadła w zaoferowanym miejscu. Na wzmiankę o zapasowym kluczu jedynie tajemniczo się uśmiechnęła. Och, miała zamiar poprosić, ale jeszcze nie teraz. Najpierw urobi ją sobie tak, że ani jej się będzie śniło odmówić. Taktyka przed upokorzeniem, starała się wdrażać tę regułę w życie... czasem tylko tracąc równowagę na śliskim gruncie nieznanego terenu. Przy stole w oczy rzuciły się Elvirze księgi oprawione w czarną, odłażącą przy krawędziach skórę. Nie musiała ich otwierać, przynajmniej trzy z nich były jej zupełnie znane po prostej, pozornie niejasnej okładce. Och, gąska mówiła poważnie, gdy twierdziła, że próbuje swych sił w mrocznych sztukach. Zaawansowana literatura wskazywała na determinację. Całokształt budził jej coraz dotkliwsze zaintrygowanie.
- Uczysz się czarnej magii sama, czy masz nauczyciela? - zapytała po chwili, przyciągając jedną z ksiąg do siebie i głaszcząc oprawę opuszkami palców. - Teraz, kiedy już wiesz, kim jestem... śmiem mniemać, że kimkolwiek jest twój nauczyciel, prawdopodobnie go znam - Uśmiechnęła się arogancko, zaczepnie, jak to miała w zwykłym zwyczaju zanim koszmar podziemi i utrata ręki przytemperowały jej pewność siebie i narzuciły wzmożoną ostrożność. Wiele już miesięcy obracała się w towarzystwie śmietanki magicznego Londynu, poznała więcej złowrogich czarnoksiężników i wiedźm niż przez całe swoje poprzednie życie.
Poprzednie życie.
Jakież to stwierdzenie było adekwatne.
Kątem oka obserwowała, co Wren wyprawia w kuchni, nie z chęci zasięgnięcia kulinarnej wiedzy, ale z prymitywnego głodu i chęci, by dziewczyna znalazła się przy stole, obok, a najlepiej na jej kolanach. Zgrabne palce wyciągały z szafki dziwne macki, rzucały nimi z plaśnięciem o sito i zalewały wodą. Elvira skrzywiła się lekko, ale niczego nie powiedziała, decydując się dać Wren szansę. Może to była jej regionalna kuchnia? Jeżeli tak, wyglądała gównianie.
Gdyby miała szczerze odpowiedzieć na pytanie dziewczyny, nie wiedziała o gotowaniu kompletnie nic, uznając to za stratę czasu, ale duma powstrzymywała przed wyjawieniem prawdy na głos.
- Umiem się sama wyżywić, ale nie pokusiłabym się o gotowanie dla kogoś. Jeżeli oczekujesz, że w zamian za ten obiad też na jakiś pójdziesz, to będziesz musiała znieść wycieczkę do restauracji - powiedziała cicho, przewracając ostrożnie strony starej księgi. Powtórka znanych wiadomości była zawsze przydatna i odwracała uwagę od tematu, który musiała podjąć; z jakim pierwotnie tu przyszła.
Spodziewała się, że nadpobudliwa, wściekła jak kocię Chang nie przepuści jej tego płazem, że zanim przejdą do tego, co Elvirę interesowało najbardziej, będzie musiała znieść kilka ostrych słów. Jak zwykle przeceniła nieokrzesanie swojej gąski, bo gdy tylko odwróciła głowę, poczuła pod brodą mokre palce i nieprzyjemnie skapującą na bluzkę wodę. Wściekłość w czarnych oczach była rozkoszna i nawet jeśli poczuła pod żebrami nieprzyjemne ukłucie, nie dała tego po sobie poznać. Nie przy niej. Zamiast tego skupiła się na tym, by odróżnić zwężające się źrenice od ciemnej tęczówki.
- Tak, straciłam. A dokładniej, nigdy go nie miałam. Nie wiedziałam, że po przemowach pogrzebowych się nie klaszcze, wyobraź sobie, że nikt mnie nigdy wcześniej nie zaprosił na pogrzeb - powiedziała cicho, ledwie powstrzymując się, by się podle nie uśmiechnąć. - Czyje? A otóż Polluxa Blacka, nestora - Merlinie, zaraz pęknie jej żyłka. - Z pogrzebu musiałam wyjść, ale nie przejmuj się, napisałam do nestora list ze skruchą i wiesz co odpisał mi Pollux? - Uniosła rękę, by złapać ściskające ją boleśnie palce Wren, rozewrzeć je i splątać z własnymi. - Że zostanie mi przebaczone, jeżeli wprowadzę jego młodszego syna między Rycerzy Walpurgii - Odepchnęła rękę Wren od siebie. - Widzę, że mnie nie doceniasz, Chang, ale jestem Rycerzem. Samo to daje mi szacunek, którego nie da się odebrać niczym - Teraz wreszcie zaczynała to rozumieć, uspokojona listami Drew i Cassandry. - A to zadanie... jest koszmarnie ważne - Uniosła dłoń raz jeszcze, by objąć nią delikatnie zaróżowiony policzek dziewczyny. - Mój pierwszy rekrut... i nie będziesz nim ty - Pochyliła się, żeby zaczepnie ugryźć Chang w nos.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Wren pozwoliła sobie nie komentować słów padających z ust Elviry, pozwoliła sobie nie dać jej wyprowadzić się z równowagi, przynajmniej jeszcze nie. Faktem było jedynie to, że jeden raz czar wybuchł jej w dłoniach, ale nie wynikało to nawet z winy Azjatki; wciąż usilnie łapała się wiary w rzuconą na nią klątwę o niesprecyzowanej naturze, bo pan Hayes, którego pragnęła zatrudnić kilka miesięcy temu raczył nietaktownie zapaść się pod ziemię i nie stawić na umówionym spotkaniu. Jej przypadek owiewała zatem ponura enigma, tak odmienna od holistycznej kanciastości Multon, która potrafiła zachowywać się jak słoń w składzie porcelany mimo połowicznie szlachetnego urodzenia. Tego najbardziej pojąć nie mogła Chang. Jak z kwiatu noszącego nazwisko Parkinson zrodziło się coś tak niesfornego, nieokrzesanego? Cóż, może to właśnie było powodem, dla którego jej matkę wydano za czarodzieja niższego statusu.
Na widok dłoni wyciągniętych do woluminów odsłoniętych spod czarnego pledu, Wren niemal rzuciła się do przodu i złapała je we własne objęcia, zanim palce Elviry zdążyły osiąść na okładce. Była wobec nich nadopiekuńcza, nie tylko dlatego, że pozwalały jej zgłębiać pierwsze tajniki czarnej magii, a również ze względu na to, że nie należały do niej. Były pożyczonym dobrodziejstwem, które pod jej opieką nie mogło nadszarpnąć choćby jednej strony. Azjatka odetchnęła w przypływie złości i ułożyła na sobie woluminy, znów przykrywając je czarną płachtą. Pieczołowicie przesunęła je także na stole, by nie padł na nie promień przemieszczającego się słońca, kiedy one będą w kuchni.
- Nie dotykaj tego, co nie twoje - upomniała Elvirę ostrzegawczo i zaprowadziła ją do kuchni, jak najdalej od lektury, które jeszcze nie daj Salazarze mogłaby zniszczyć swoim bezmyślnym postępowaniem. A jednak w tym wszystkim narodziło się coś, co znów zacieśniło wokół nich więź. Kolejny wspólny element, dążenie do doskonałości, do wielkości, do potęgi, o której słodkie słowa spijała z ust Deirdre. - Nie śmiałabym stanąć naprzeciw tak wielkiej siły samotnie, Elviro, mam nauczyciela. Nauczycielkę, tak właściwie. Wspaniałą, silną kobietę, która wiele może mi pokazać. Ale więcej ci dziś nie powiem, nie wiem, czy mogę - oznajmiła już o wiele spokojniej, dumnie wypinając do przodu pierś. Data spotkania z nienazwaną jeszcze kobietą, z jej mentorką, zbliżała się nieubłaganie, a Wren zdawała się odczuwać podskórne łaskotanie na każdą myśl o zaplanowanej okoliczności. Na czym będzie ona polegać? Czy teoria zmierzy się z praktyką, czy staną się w końcu jednością? Nie zamierzała podawać Multon rysopisu tej wiedźmy, byle tylko dowiedzieć się o niej więcej. W pokrętnym mniemaniu bacznego umysłu okazałoby się to zdradą i niesubordynacją, sięgnięciem po więcej, niż Mericourt była skłonna w danym momencie jej zaoferować, a to przekreślić mogło dosłownie wszystko.
- Absolutnie - wzruszyła jednym ramieniem podczas oceny stanu swojej schłodzonej szafki. Przypraw nie było, mogłaby jedynie użyć miodu, ale czy to by się sprawdziło? Doświadczenie Wren nie było tak rozległe, by była w stanie ocenić to sama. - Nie przeszkadza mi gotowanie dla ciebie. Po prostu następnym razem możesz przynieść coś do obiadu. Też masz problem ze zdobyciem dobrej jakości jedzenia? - zapytała wyraźnie zainteresowana. Czy Rycerzom w tej dobie wiodło się lepiej? Zapewne tak, zasługiwali na najwyższe przywileje, tak samo jak Ministerstwo, stali na czele przyszłości czarodziejskiego świata i w pocie czoła walczyli z wrogiem, to zobowiązywało do nagrody.
Jednak rozmowy o jedzeniu nie trwały zbyt długo. W czarnych oczach tliła się pożoga nadciągającej złości, której zaledwie preludium jak dotąd okazała uzdrowicielce, wyprowadzona z równowagi uwagą o jej bezczelnym zachowaniu podczas uroczystości pogrzebowej. Jeszcze zaklaskała po przemowie samego nestora...
- Och, Salazarze, trzymaj mnie, bo nie ręczę za siebie - syknęła gniewnie, nieco mocniej zacisnąwszy palce na szczęce Multon. Czy ona miała w głowie jakikolwiek rozum, czy rzeczywiście go tam brakowało, zgodnie z jej zapewnieniem? Na moment zamarła, oczekując informacji o tym, co odpisał jej lord Pollux Black, a to... okazało się niespodziewane. Jedna z brwi Wren podsunęła się do góry, zanim zmarszczyła je obie i puściła w końcu blondwłosą czarownicę, odsunąwszy się na pół kroku, chociaż ich palce pozostały splecione. Czerwień z polików jakby odpuściła leciutko. - Lord Rigel Black zostanie dzięki tobie sojusznikiem Rycerzy Walpurgii? - dopytała, niepewna, czy dobrze zrozumiała tłumaczenia Elviry. Czy to możliwe? Właśnie ona miała wprowadzić go w zaszczytne szeregi, zgodnie z wolą jego ojca? Choć Azjatka nie znała dobrze najmłodszego z synów Polluxa Blacka, wierzyła, że z dumą nosił on rodowe barwy, a los nie poskąpił mu inteligencji, sprytu i magicznego talentu. Zamilkła na chwilę, przeżuła własny język, gdy stał się dziwnie cierpki, po czym odezwała się znów, - Bądź ostrożna. Jesteś Rycerzem teraz, ale jeśli okażesz się większym problemem niż pożytkiem, kto wie, co się z tobą stanie? Wtedy nie uchroni cię żaden szacunek - pozwoliła sobie spekulować i przymknęła powieki, kiedy zęby drasnęły jej nos. Co za wiedźma. Wren westchnęła głęboko i ułożyła dłoń na klatce piersiowej Multon, by potem odsunąć ją od siebie i delikatnie pchnąć z powrotem na krzesło. - I postaraj się go nie obrazić, na Merlina - mruknęła, pokręciła lekko głową, jakby wciąż z niedowierzaniem, a następnie z cieniem uśmiechu odwróciła się z powrotem do kuchni, wyławiając ze zlewu sito z ośmiorniczkami. Opłukała je jeszcze dwa razy, zanim zdecydowała się wrzucić je na patelnię i usmażyć je w sosie własnym, dodając tylko odrobinę miodu dla poprawy smaku. Podczas gdy uważnie posiekane części ośmiornicy nabierały kolorów, czarownica oparła się biodrem o szafę kuchenną i znów spojrzała na Elvirę. - Jak tam było, na pogrzebie? Pominąwszy twoje niefortunne owacje - podjęła, zaintrygowana.
Na widok dłoni wyciągniętych do woluminów odsłoniętych spod czarnego pledu, Wren niemal rzuciła się do przodu i złapała je we własne objęcia, zanim palce Elviry zdążyły osiąść na okładce. Była wobec nich nadopiekuńcza, nie tylko dlatego, że pozwalały jej zgłębiać pierwsze tajniki czarnej magii, a również ze względu na to, że nie należały do niej. Były pożyczonym dobrodziejstwem, które pod jej opieką nie mogło nadszarpnąć choćby jednej strony. Azjatka odetchnęła w przypływie złości i ułożyła na sobie woluminy, znów przykrywając je czarną płachtą. Pieczołowicie przesunęła je także na stole, by nie padł na nie promień przemieszczającego się słońca, kiedy one będą w kuchni.
- Nie dotykaj tego, co nie twoje - upomniała Elvirę ostrzegawczo i zaprowadziła ją do kuchni, jak najdalej od lektury, które jeszcze nie daj Salazarze mogłaby zniszczyć swoim bezmyślnym postępowaniem. A jednak w tym wszystkim narodziło się coś, co znów zacieśniło wokół nich więź. Kolejny wspólny element, dążenie do doskonałości, do wielkości, do potęgi, o której słodkie słowa spijała z ust Deirdre. - Nie śmiałabym stanąć naprzeciw tak wielkiej siły samotnie, Elviro, mam nauczyciela. Nauczycielkę, tak właściwie. Wspaniałą, silną kobietę, która wiele może mi pokazać. Ale więcej ci dziś nie powiem, nie wiem, czy mogę - oznajmiła już o wiele spokojniej, dumnie wypinając do przodu pierś. Data spotkania z nienazwaną jeszcze kobietą, z jej mentorką, zbliżała się nieubłaganie, a Wren zdawała się odczuwać podskórne łaskotanie na każdą myśl o zaplanowanej okoliczności. Na czym będzie ona polegać? Czy teoria zmierzy się z praktyką, czy staną się w końcu jednością? Nie zamierzała podawać Multon rysopisu tej wiedźmy, byle tylko dowiedzieć się o niej więcej. W pokrętnym mniemaniu bacznego umysłu okazałoby się to zdradą i niesubordynacją, sięgnięciem po więcej, niż Mericourt była skłonna w danym momencie jej zaoferować, a to przekreślić mogło dosłownie wszystko.
- Absolutnie - wzruszyła jednym ramieniem podczas oceny stanu swojej schłodzonej szafki. Przypraw nie było, mogłaby jedynie użyć miodu, ale czy to by się sprawdziło? Doświadczenie Wren nie było tak rozległe, by była w stanie ocenić to sama. - Nie przeszkadza mi gotowanie dla ciebie. Po prostu następnym razem możesz przynieść coś do obiadu. Też masz problem ze zdobyciem dobrej jakości jedzenia? - zapytała wyraźnie zainteresowana. Czy Rycerzom w tej dobie wiodło się lepiej? Zapewne tak, zasługiwali na najwyższe przywileje, tak samo jak Ministerstwo, stali na czele przyszłości czarodziejskiego świata i w pocie czoła walczyli z wrogiem, to zobowiązywało do nagrody.
Jednak rozmowy o jedzeniu nie trwały zbyt długo. W czarnych oczach tliła się pożoga nadciągającej złości, której zaledwie preludium jak dotąd okazała uzdrowicielce, wyprowadzona z równowagi uwagą o jej bezczelnym zachowaniu podczas uroczystości pogrzebowej. Jeszcze zaklaskała po przemowie samego nestora...
- Och, Salazarze, trzymaj mnie, bo nie ręczę za siebie - syknęła gniewnie, nieco mocniej zacisnąwszy palce na szczęce Multon. Czy ona miała w głowie jakikolwiek rozum, czy rzeczywiście go tam brakowało, zgodnie z jej zapewnieniem? Na moment zamarła, oczekując informacji o tym, co odpisał jej lord Pollux Black, a to... okazało się niespodziewane. Jedna z brwi Wren podsunęła się do góry, zanim zmarszczyła je obie i puściła w końcu blondwłosą czarownicę, odsunąwszy się na pół kroku, chociaż ich palce pozostały splecione. Czerwień z polików jakby odpuściła leciutko. - Lord Rigel Black zostanie dzięki tobie sojusznikiem Rycerzy Walpurgii? - dopytała, niepewna, czy dobrze zrozumiała tłumaczenia Elviry. Czy to możliwe? Właśnie ona miała wprowadzić go w zaszczytne szeregi, zgodnie z wolą jego ojca? Choć Azjatka nie znała dobrze najmłodszego z synów Polluxa Blacka, wierzyła, że z dumą nosił on rodowe barwy, a los nie poskąpił mu inteligencji, sprytu i magicznego talentu. Zamilkła na chwilę, przeżuła własny język, gdy stał się dziwnie cierpki, po czym odezwała się znów, - Bądź ostrożna. Jesteś Rycerzem teraz, ale jeśli okażesz się większym problemem niż pożytkiem, kto wie, co się z tobą stanie? Wtedy nie uchroni cię żaden szacunek - pozwoliła sobie spekulować i przymknęła powieki, kiedy zęby drasnęły jej nos. Co za wiedźma. Wren westchnęła głęboko i ułożyła dłoń na klatce piersiowej Multon, by potem odsunąć ją od siebie i delikatnie pchnąć z powrotem na krzesło. - I postaraj się go nie obrazić, na Merlina - mruknęła, pokręciła lekko głową, jakby wciąż z niedowierzaniem, a następnie z cieniem uśmiechu odwróciła się z powrotem do kuchni, wyławiając ze zlewu sito z ośmiorniczkami. Opłukała je jeszcze dwa razy, zanim zdecydowała się wrzucić je na patelnię i usmażyć je w sosie własnym, dodając tylko odrobinę miodu dla poprawy smaku. Podczas gdy uważnie posiekane części ośmiornicy nabierały kolorów, czarownica oparła się biodrem o szafę kuchenną i znów spojrzała na Elvirę. - Jak tam było, na pogrzebie? Pominąwszy twoje niefortunne owacje - podjęła, zaintrygowana.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Choć geny obdarowały Elvirę najlepszymi cechami aparycji obu rodów - jasnymi jak zimowe słońce włosami Multonów oraz doskonałymi rysami szlachty - nie zaczerpnęła w dzieciństwie królewskiego nauczania, które obejmowałoby poruszanie ciała w rytm niesłyszalnego taktu i kobiecą grację. Nie, ona wychowała się biegając po tajemniczym ogrodzie, wspinając się na drzewa, kołysząc na stołkach i przewracając szklanki. Całe życie skupiała się w pierwszej kolejności na celu, jaki obrała, a nie na tym, w jaki sposób go osiągnie - niezależnie od tego, czy celem było rozwinięcie kariery, czy przejście wzdłuż korytarza do kolejnej sali. Wszystko się jednak wyrównywało. Miała niezgrabny krok, ale nęcące, długie nogi; nie wiedziała, co robić z rękami, ale to nic, gdyż spojrzenie obcych w pierwszej kolejności szukało młodej twarzy. W swoim mniemaniu była doskonała i wcale nie tak niezdarna, jak podpowiadały pozory. Poza nieokrzesaniem miała przecież cechy medyka, potrafiła z precyzją przeprowadzać skomplikowane procedury.
A już z całą pewnością wiedziała, w jaki sposób obchodzić się z książkami, więc Wren nie musiała okazywać matczynej ostrożności, wyciągając jej wszystko z palców jakby zaraz miała wolumin rozerwać na kartki.
- Przypomnę ci to później... - mruknęła marudnie, obdarzając kobietę ostrym spojrzeniem. Nie lubiła protekcjonalnego traktowania, ostrzeżeń i zakazów. Z największą lubością naginała je do słodkiego pęknięcia. - Nie zbywaj mnie z tą nauczycielką. - Pozwoliła poprowadzić się do kuchni, a tam na krótki moment objęła Wren w talii, by szepnąć jej do ucha. - Twoja ostrożność jest godna podziwu i rozsądna. Ten test zdałaś. A teraz, kiedy wiem, że można ci ufać, rozwieję twoje wątpliwości. - Odsunęła się i zajęła miejsce przy stoliku, prostując szczupłe nogi i opierając policzek na grzbiecie dłoni. - Jeśli ta kobieta nie pochodzi od nas, to nie ma dla mnie znaczenia kim jest, ale jeżeli tak... możesz, a nawet powinnaś mówić mi o wszystkim, co ma z tym związek. Nie jestem tylko ich sojusznikiem, Wren. Jestem nimi. - dodała nieco ostrzej, zaznaczając tym samym, że nie pozwoli umniejszać swojego sukcesu; zapłaciła krwią za to, by dołączyć do organizacji, nadal przeżywała ofiarowane jej moc i zaufanie. Sytuacja była nowa, rozgrzewała i dodawała autorytetu. Zamierzała wykorzystać tę pozycję do cna.
Uśmiechnęła się blado, gdy usłyszała, że Wren odpowiada rola kucharki - widziała w tym może jaką formę rozluźnienia, prostą czynność zajmującą myśli poplątane jak stare nici. Dla Elviry tym samym było picie, które upatrywała w kategoriach niegroźnego hobby. Nie była alkoholikiem. Tak, czy owak, ten układ odpowiadał im obu, z grzeczności zamierzała przystawać na wszystkie kulinarne wymysły Azjatki.
- Pisz, czego potrzebujesz, postaram ci się to zorganizować. - Wzruszyła ramieniem; choć dobrej jakości alkohol był coraz trudniej dostępny, na ogół nie miała problemów ze zdobyciem pożywienia. - Dużo żeruję na szlacheckich spiżarniach - przyznała, bo nie dostrzegała w tym powodu do wstydu. Skoro pracowała u nich, równie dobrze mogła u nich jadać. - Odnowiłam też kontakt z wujkiem... - dodała po chwili, marszcząc jasne brwi. - Nie sądziłam, że przyjmie mnie tak ciepło po tych wszystkich latach, ale wysłał mi belgijskie pralinki. - Zamyśliła się, a potem westchnęła. - Jest nestorem Parkinsonów. Mój wujek. Matka to jego siostra. Do tej pory nie żyłam z tą częścią rodziny w dobrych stosunkach, ale zaczynam wciskać się tam z powrotem, to może przynieść korzyść nam wszystkim.
Korzyści natomiast nie przyniosło Elvirze podzielenie się z Wren prawdą o przebiegu pogrzebu. Nie zaczęła jeszcze nawet przytaczać szczegółów, a kobieta już zaciskała na niej palce jak na niewdzięcznej smarkuli, strosząc się i sycząc jak kopnięty kot. Reakcja, w pierwszym momencie zabawna, pomału zaczynała Elvirze uwierać. Zdawała sobie sprawę z popełnionych błędów, ukorzyła się nawet, co w jej wypadku było szczytem pokory, nie chciała więc dłużej słuchać o tym, jaka jest nieodpowiedzialna i problematyczna.
Wywłoka.
Serce zabiło jej mocniej w piersi, blade policzki zaróżowiły widocznie. Złość nie minęła nawet wtedy, kiedy Wren odsunęła się i zaczęła w ciszy trawić wszystkie fakty. Nie, ponieważ moment później dolała oliwy do ognia, podważając trwałość jej pozycji. Elvira najpierw zamarła, a potem uśmiechnęła się w karykaturalny, niebezpieczny sposób, powoli wstając z miejsca i podchodząc do dziewczyny, by spojrzeć na nią z góry. Nie wyglądała już tak groźnie, gdy zadzierała do niej brodę. W przeciągającym się milczeniu Chang, zapewne ukontentowana swoją radą, wróciła do obrabiania macek, Elvira tymczasem czekała z założonymi za plecy rękoma, przyczajona do ataku i rozjuszona jak kobra.
Gówno wiesz o tym, co zrobiłam, by być tu, gdzie jestem.
Padło kolejne pytanie, Wren odwróciła się w jej stronę; lecz Elvira miała już w dłoni różdżkę.
- Squamacrus. - powiedziała twardo, chcąc przemienić kobietę w taką samą rybkę jak ta, którą dopiero co wrzuciła na patelnię. - Wydaje ci się, że wiesz o mnie wszystko, ale jesteś w błędzie Chang. - Pochylając się nad Azjatką, Elvira brzmiała poważniej niż kiedykolwiek; wąskich ust nie zdobił najmniejszy uśmiech, błękitne oczy zdawały się zimne. - Nie mów o tym, kim się okażę jako Rycerz. Nie oceniaj tego, o czym nie masz bladego pojęcia. - Właściwie nie rozumiała, dlaczego jest tak wściekła, dlaczego każdy oddech łapie haustem i wypuszcza przez nos jakby dopiero przebiegła cały Nokturn. Czy tak mocno zranił ją brak wiary, brak szacunku? Nie przejmowała się nimi przecież u innych ludzi. Ale Wren nie była jak inni. - Poluję na wilkołaki na wyspach w środku morza, walczę z rebeliantami, podbijam hrabstwa, schodzę do pierdolonych podziemi w poszukiwaniu mocy, która nawet ci się nie śniła. Jestem i będę Rycerzem, tak długo jak będę wierna Czarnemu Panu. A ty? Co robisz? Na czym ci zależy? Jaki masz plan? - Pokręciła głową, biorąc głęboki wdech. - Nie spotkałaś go nigdy, nie wiesz... Lord Voldemort jest najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, jaki kiedykolwiek istniał, a mnie uznał za godną jego sprawy. Módl się, żebyś kiedykolwiek mogła dostąpić podobnego zaszczytu. - Dopiero teraz zauważyła, że zaciska palce na różdżce tak mocno, że wewnątrz dłoni zrobiły jej się czerwone ślady.
Olej syczał, wiatr świszczał za oknami. A Elvira stała wyprostowana jak struna, trzęsąc się w niemym oburzeniu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
A już z całą pewnością wiedziała, w jaki sposób obchodzić się z książkami, więc Wren nie musiała okazywać matczynej ostrożności, wyciągając jej wszystko z palców jakby zaraz miała wolumin rozerwać na kartki.
- Przypomnę ci to później... - mruknęła marudnie, obdarzając kobietę ostrym spojrzeniem. Nie lubiła protekcjonalnego traktowania, ostrzeżeń i zakazów. Z największą lubością naginała je do słodkiego pęknięcia. - Nie zbywaj mnie z tą nauczycielką. - Pozwoliła poprowadzić się do kuchni, a tam na krótki moment objęła Wren w talii, by szepnąć jej do ucha. - Twoja ostrożność jest godna podziwu i rozsądna. Ten test zdałaś. A teraz, kiedy wiem, że można ci ufać, rozwieję twoje wątpliwości. - Odsunęła się i zajęła miejsce przy stoliku, prostując szczupłe nogi i opierając policzek na grzbiecie dłoni. - Jeśli ta kobieta nie pochodzi od nas, to nie ma dla mnie znaczenia kim jest, ale jeżeli tak... możesz, a nawet powinnaś mówić mi o wszystkim, co ma z tym związek. Nie jestem tylko ich sojusznikiem, Wren. Jestem nimi. - dodała nieco ostrzej, zaznaczając tym samym, że nie pozwoli umniejszać swojego sukcesu; zapłaciła krwią za to, by dołączyć do organizacji, nadal przeżywała ofiarowane jej moc i zaufanie. Sytuacja była nowa, rozgrzewała i dodawała autorytetu. Zamierzała wykorzystać tę pozycję do cna.
Uśmiechnęła się blado, gdy usłyszała, że Wren odpowiada rola kucharki - widziała w tym może jaką formę rozluźnienia, prostą czynność zajmującą myśli poplątane jak stare nici. Dla Elviry tym samym było picie, które upatrywała w kategoriach niegroźnego hobby. Nie była alkoholikiem. Tak, czy owak, ten układ odpowiadał im obu, z grzeczności zamierzała przystawać na wszystkie kulinarne wymysły Azjatki.
- Pisz, czego potrzebujesz, postaram ci się to zorganizować. - Wzruszyła ramieniem; choć dobrej jakości alkohol był coraz trudniej dostępny, na ogół nie miała problemów ze zdobyciem pożywienia. - Dużo żeruję na szlacheckich spiżarniach - przyznała, bo nie dostrzegała w tym powodu do wstydu. Skoro pracowała u nich, równie dobrze mogła u nich jadać. - Odnowiłam też kontakt z wujkiem... - dodała po chwili, marszcząc jasne brwi. - Nie sądziłam, że przyjmie mnie tak ciepło po tych wszystkich latach, ale wysłał mi belgijskie pralinki. - Zamyśliła się, a potem westchnęła. - Jest nestorem Parkinsonów. Mój wujek. Matka to jego siostra. Do tej pory nie żyłam z tą częścią rodziny w dobrych stosunkach, ale zaczynam wciskać się tam z powrotem, to może przynieść korzyść nam wszystkim.
Korzyści natomiast nie przyniosło Elvirze podzielenie się z Wren prawdą o przebiegu pogrzebu. Nie zaczęła jeszcze nawet przytaczać szczegółów, a kobieta już zaciskała na niej palce jak na niewdzięcznej smarkuli, strosząc się i sycząc jak kopnięty kot. Reakcja, w pierwszym momencie zabawna, pomału zaczynała Elvirze uwierać. Zdawała sobie sprawę z popełnionych błędów, ukorzyła się nawet, co w jej wypadku było szczytem pokory, nie chciała więc dłużej słuchać o tym, jaka jest nieodpowiedzialna i problematyczna.
Wywłoka.
Serce zabiło jej mocniej w piersi, blade policzki zaróżowiły widocznie. Złość nie minęła nawet wtedy, kiedy Wren odsunęła się i zaczęła w ciszy trawić wszystkie fakty. Nie, ponieważ moment później dolała oliwy do ognia, podważając trwałość jej pozycji. Elvira najpierw zamarła, a potem uśmiechnęła się w karykaturalny, niebezpieczny sposób, powoli wstając z miejsca i podchodząc do dziewczyny, by spojrzeć na nią z góry. Nie wyglądała już tak groźnie, gdy zadzierała do niej brodę. W przeciągającym się milczeniu Chang, zapewne ukontentowana swoją radą, wróciła do obrabiania macek, Elvira tymczasem czekała z założonymi za plecy rękoma, przyczajona do ataku i rozjuszona jak kobra.
Gówno wiesz o tym, co zrobiłam, by być tu, gdzie jestem.
Padło kolejne pytanie, Wren odwróciła się w jej stronę; lecz Elvira miała już w dłoni różdżkę.
- Squamacrus. - powiedziała twardo, chcąc przemienić kobietę w taką samą rybkę jak ta, którą dopiero co wrzuciła na patelnię. - Wydaje ci się, że wiesz o mnie wszystko, ale jesteś w błędzie Chang. - Pochylając się nad Azjatką, Elvira brzmiała poważniej niż kiedykolwiek; wąskich ust nie zdobił najmniejszy uśmiech, błękitne oczy zdawały się zimne. - Nie mów o tym, kim się okażę jako Rycerz. Nie oceniaj tego, o czym nie masz bladego pojęcia. - Właściwie nie rozumiała, dlaczego jest tak wściekła, dlaczego każdy oddech łapie haustem i wypuszcza przez nos jakby dopiero przebiegła cały Nokturn. Czy tak mocno zranił ją brak wiary, brak szacunku? Nie przejmowała się nimi przecież u innych ludzi. Ale Wren nie była jak inni. - Poluję na wilkołaki na wyspach w środku morza, walczę z rebeliantami, podbijam hrabstwa, schodzę do pierdolonych podziemi w poszukiwaniu mocy, która nawet ci się nie śniła. Jestem i będę Rycerzem, tak długo jak będę wierna Czarnemu Panu. A ty? Co robisz? Na czym ci zależy? Jaki masz plan? - Pokręciła głową, biorąc głęboki wdech. - Nie spotkałaś go nigdy, nie wiesz... Lord Voldemort jest najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, jaki kiedykolwiek istniał, a mnie uznał za godną jego sprawy. Módl się, żebyś kiedykolwiek mogła dostąpić podobnego zaszczytu. - Dopiero teraz zauważyła, że zaciska palce na różdżce tak mocno, że wewnątrz dłoni zrobiły jej się czerwone ślady.
Olej syczał, wiatr świszczał za oknami. A Elvira stała wyprostowana jak struna, trzęsąc się w niemym oburzeniu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 09.05.21 13:24, w całości zmieniany 1 raz
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
Nowo nabyta przez Elvirę duma wcale nie sprawiała Wren satysfakcji. Wręcz przeciwnie - okazywała się męcząca znacznie bardziej niż jej wcześniejsze objawy, tyle że jeszcze nieuzasadnione i bezpodstawne. Teraz uzdrowicielka rzeczywiście miała czym się pysznić, jako pierwsza z ich dwójki dołączyła do szlachetnego grona Rycerzy Walpurgii i dbała o czystość Brytanii, o ukrócenie mugolskiej dominacji na ziemiach zasiedlonych przez czarodziejów, a jednocześnie rościła sobie prawo do poznania sekretów, których Azjatka nie miała zamiaru jej dziś wyjawiać. Kolejne wywrócenie oczyma, zmęczone i zirytowane, było zatem jak najbardziej uzasadnione; słuchała wywodu blondwłosej w ciszy, z trudem trawiąc każde z jej słów, z nieodgonioną myślą o naiwnej nadziei na przyjemne popołudnie spędzone w towarzystwie kobiety, którą śmiała nazywać bratnią duszą.
Nawet objęcie w talii nie pomogło w odsunięciu od niej wznieconego zniecierpliwienia. Elvira naginała granice z niebywałą łatwością, taranowała je, niezdolna najwyraźniej uszanować prywatności Wren w żadnej warstwie życia. Azjatka nawet nie drgnęła, nie kiedy uzdrowicielka przylgnęła do jej pleców, ani kiedy odsunęła się od nich i wróciła na zaoferowane w kuchni miejsce.
- Nie zrozumiałaś? - spytała beznamiętnie, chłodno, bo choć mogła być ostra i karcąca, przypominałoby to raczej krzyk na zwierzę obojętne na sens reprymendy. To niesamowite z jaką łatwością Multon czasem doprowadzała ją do szewskiej pasji. - Nie powiem ci o niej nic więcej. To moja sprawa, Elviro. Moja nauka. Nie mieszaj się do tego, do czego cię nie zapraszam - ostrzegła. Ona nie napierała na uzdrowicielkę jeśli nie było to absolutnie konieczne, szanowała tajemnice, jakie miała w sobie kobieta, za punkt honoru stawiając sobie odkrywanie ich w swoim czasie. W naturalnym dla nich tempie. Nie zawsze musiało być ono galopem, nie zawsze wrota należało wyważać, czasem wystarczyło zapukać i poczekać na otwarcie przez gospodarza. Gospodynię. - Dowiesz się w swoim czasie, jeśli nie będziesz na mnie naciskać - dodała i wzruszyła delikatnie ramionami. Matka notorycznie naruszała jej prywatność. Czym różniło się to od wściekłej matrony Sykes-Chang wymagającej odkrycia przed nią każdego kawałka swojego mentalnego negliżu? Wren uciekła od niej przy pierwszej możliwej okazji, od Elviry uciekać nie chciała, ale coś w jej wnętrznościach wiło się nieprzyjemnie, ślizgało pomiędzy mięsem i mięśniem, zmuszając do niechcianych wniosków. Do zatrważających perspektyw. Dlatego też Chang miała szczerą nadzieję, że jej gość odpuści, pozwoli rozmowie rozmyć się w ciszy - tym bardziej, że o swojej mentorce wiedziała niewiele więcej, niż zdradziła już wcześniej. Nie znała nawet jej imienia. Jak to mogło pomóc w ukojeniu ciekawości Multon?
- Przypraw. Soli, oleju, makaronu, jakichś owoców. Masz dostęp do takich dobrodziejstw? - spytała z zainteresowaniem. Szlachta z pewnością opływała w drogie smakołyki, nic dziwnego, to było ich rodowym przywilejem, lecz nawet już komuś takiemu jak Wren trudno było pozyskać pożywienie dobrej jakości na okolicznych targach. Ceny poszybowały w górę, a ona, wiecznie zakochana w zawartości bankowej skrytki, odmawiała płacenia krocia za zwykły chleb. - To dobra wiadomość - zauważyła z niejakim zdziwieniem. Sam nestor Parkinsonów zechciał odnowić kontakt z Elvirą, mimo jej notorycznych faux pas? To wznieciło w jej sercu rzeczywiste ukłucie dumy. Ta niesforna kotka potrafiła poradzić sobie z uderzającymi w nią falami przeciwności wywołanych własnym postępowaniem, by finalnie i tak wylądować na czterech łapach. - Myślałaś o tym, by zostać ich prywatnym uzdrowicielem? Czy zostaniesz u Selwynów? - ciągnęła temat. W porównaniu do Multon jednakże zadawała pytania, a nie tupała nogą w ponagleniu o udzielenie odpowiedzi.
Sielanka konwersacji nie trwała długo; biała różdżka objawiła się w równie białej dłoni, a z jej krańca uleciała wiązka zaklęcia, która nagle uderzyła Wren w pierś i przemieniła jej ciało, zmusiła nogi do złączenia się na wzór rybiego, syreniego ogona. W pierwszej chwili przytrzymała się kuchennej szafki, ale grawitacja ściągnęła ją w dół i Azjatka osunęła się na podłogę, czerwona ze złości, niedowierzania i poczucia zdrady. Elvira już raz użyła wobec niej podobnej magii, przemieniając ją w gęś w rodowej posiadłości Selwynów. Teraz pozwalała sobie na to drugi raz, górując niby to jako zwycięzca, groźny drapieżnik. Azjatka wpatrywała się w jej jasne oczy z wyraźnym wzburzeniem, słuchała jej gadaniny, podczas gdy serce w piersi dudniło jak błyskawica uderzająca co chwilę w wodną taflę.
- Winszuję - wycedziła wściekle, gdy monolog uzdrowicielki dobiegł końca. Choć o Lordzie Voldemorcie mówiła pięknie, to wcale nie ukoiło gniewu gospodyni. Nie pochwyciło jej ciekawości. - A teraz wynoś się stąd - rozkazała po chwili ostro, nieporadnie próbując podnieść się z podłogi. Błona między jej nogami zdążyła wykrzesać z siebie łuski, które pokryły całą dolną część jej ciała, lekko opalizując w świetle kuchennym. - Podnosisz na mnie różdżkę w moim własnym domu, nie potrafisz się kontrolować, zupełnie jak dziecko. Nie umiesz docenić, zrozumieć tego, że się o ciebie martwię. Więc nie chcę cię widzieć, Multon. Wynoś się! - ostatnie słowa wypowiedziała znacznie głośniej, wyraźnie akcentując je w skwierczeniu smażących się ośmiorniczek. Nie miała przy sobie własnej różdżki, nie sądziła bowiem, że będzie jej potrzebować. Ale jak zwykle w przypadku Elviry - myliła się.
A to smakowało niebywale gorzko.
Nawet objęcie w talii nie pomogło w odsunięciu od niej wznieconego zniecierpliwienia. Elvira naginała granice z niebywałą łatwością, taranowała je, niezdolna najwyraźniej uszanować prywatności Wren w żadnej warstwie życia. Azjatka nawet nie drgnęła, nie kiedy uzdrowicielka przylgnęła do jej pleców, ani kiedy odsunęła się od nich i wróciła na zaoferowane w kuchni miejsce.
- Nie zrozumiałaś? - spytała beznamiętnie, chłodno, bo choć mogła być ostra i karcąca, przypominałoby to raczej krzyk na zwierzę obojętne na sens reprymendy. To niesamowite z jaką łatwością Multon czasem doprowadzała ją do szewskiej pasji. - Nie powiem ci o niej nic więcej. To moja sprawa, Elviro. Moja nauka. Nie mieszaj się do tego, do czego cię nie zapraszam - ostrzegła. Ona nie napierała na uzdrowicielkę jeśli nie było to absolutnie konieczne, szanowała tajemnice, jakie miała w sobie kobieta, za punkt honoru stawiając sobie odkrywanie ich w swoim czasie. W naturalnym dla nich tempie. Nie zawsze musiało być ono galopem, nie zawsze wrota należało wyważać, czasem wystarczyło zapukać i poczekać na otwarcie przez gospodarza. Gospodynię. - Dowiesz się w swoim czasie, jeśli nie będziesz na mnie naciskać - dodała i wzruszyła delikatnie ramionami. Matka notorycznie naruszała jej prywatność. Czym różniło się to od wściekłej matrony Sykes-Chang wymagającej odkrycia przed nią każdego kawałka swojego mentalnego negliżu? Wren uciekła od niej przy pierwszej możliwej okazji, od Elviry uciekać nie chciała, ale coś w jej wnętrznościach wiło się nieprzyjemnie, ślizgało pomiędzy mięsem i mięśniem, zmuszając do niechcianych wniosków. Do zatrważających perspektyw. Dlatego też Chang miała szczerą nadzieję, że jej gość odpuści, pozwoli rozmowie rozmyć się w ciszy - tym bardziej, że o swojej mentorce wiedziała niewiele więcej, niż zdradziła już wcześniej. Nie znała nawet jej imienia. Jak to mogło pomóc w ukojeniu ciekawości Multon?
- Przypraw. Soli, oleju, makaronu, jakichś owoców. Masz dostęp do takich dobrodziejstw? - spytała z zainteresowaniem. Szlachta z pewnością opływała w drogie smakołyki, nic dziwnego, to było ich rodowym przywilejem, lecz nawet już komuś takiemu jak Wren trudno było pozyskać pożywienie dobrej jakości na okolicznych targach. Ceny poszybowały w górę, a ona, wiecznie zakochana w zawartości bankowej skrytki, odmawiała płacenia krocia za zwykły chleb. - To dobra wiadomość - zauważyła z niejakim zdziwieniem. Sam nestor Parkinsonów zechciał odnowić kontakt z Elvirą, mimo jej notorycznych faux pas? To wznieciło w jej sercu rzeczywiste ukłucie dumy. Ta niesforna kotka potrafiła poradzić sobie z uderzającymi w nią falami przeciwności wywołanych własnym postępowaniem, by finalnie i tak wylądować na czterech łapach. - Myślałaś o tym, by zostać ich prywatnym uzdrowicielem? Czy zostaniesz u Selwynów? - ciągnęła temat. W porównaniu do Multon jednakże zadawała pytania, a nie tupała nogą w ponagleniu o udzielenie odpowiedzi.
Sielanka konwersacji nie trwała długo; biała różdżka objawiła się w równie białej dłoni, a z jej krańca uleciała wiązka zaklęcia, która nagle uderzyła Wren w pierś i przemieniła jej ciało, zmusiła nogi do złączenia się na wzór rybiego, syreniego ogona. W pierwszej chwili przytrzymała się kuchennej szafki, ale grawitacja ściągnęła ją w dół i Azjatka osunęła się na podłogę, czerwona ze złości, niedowierzania i poczucia zdrady. Elvira już raz użyła wobec niej podobnej magii, przemieniając ją w gęś w rodowej posiadłości Selwynów. Teraz pozwalała sobie na to drugi raz, górując niby to jako zwycięzca, groźny drapieżnik. Azjatka wpatrywała się w jej jasne oczy z wyraźnym wzburzeniem, słuchała jej gadaniny, podczas gdy serce w piersi dudniło jak błyskawica uderzająca co chwilę w wodną taflę.
- Winszuję - wycedziła wściekle, gdy monolog uzdrowicielki dobiegł końca. Choć o Lordzie Voldemorcie mówiła pięknie, to wcale nie ukoiło gniewu gospodyni. Nie pochwyciło jej ciekawości. - A teraz wynoś się stąd - rozkazała po chwili ostro, nieporadnie próbując podnieść się z podłogi. Błona między jej nogami zdążyła wykrzesać z siebie łuski, które pokryły całą dolną część jej ciała, lekko opalizując w świetle kuchennym. - Podnosisz na mnie różdżkę w moim własnym domu, nie potrafisz się kontrolować, zupełnie jak dziecko. Nie umiesz docenić, zrozumieć tego, że się o ciebie martwię. Więc nie chcę cię widzieć, Multon. Wynoś się! - ostatnie słowa wypowiedziała znacznie głośniej, wyraźnie akcentując je w skwierczeniu smażących się ośmiorniczek. Nie miała przy sobie własnej różdżki, nie sądziła bowiem, że będzie jej potrzebować. Ale jak zwykle w przypadku Elviry - myliła się.
A to smakowało niebywale gorzko.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Zachowywała się niewłaściwie od momentu przekroczenia wyczarowanych drzwi mieszkania, ale jeszcze nie dostrzegała, że przekraczała granice w sposób inny niż zwykła robić to zazwyczaj. Pewna doza złośliwości zawsze była udziałem ich spotkań; czasem mniejszym, czasem większym, zwykle wyrównanym i płynnym jak dwie odbijające się w tańcu baletnice. Locus Nihil zniszczyło w niej tę harmonię, tę gotowość odpowiedzi w takim tempie, jaki odpowiadał Wren, słodkiej morderczyni, która zdawała się tolerować ją lepiej niż ktokolwiek w świecie. Od nieszczęsnej wyprawy bezustannie przyjmowała jedną z dwóch ról - drapieżcy zepchniętego do defensywy lub takiego, który atakował pierwszy, bezlitośnie. To było męczące, Elvira również to czuła, ale nie rozumiała jeszcze, że wynikało z jej własnej postawy. Ostatecznie to ona się zmieniła, Wren pozostała taka sama, stała w swoich przekonaniach, celach i metodach. Stała w charakterze, który Elvira podświadomie próbowała rozerwać na strzępy.
Bo wtedy przecież przypominałaby ją samą, tak jak dawniej. Cóż z tego, że dziś, zamiast naprawić siebie, chciała wycisnąć z Wren to samo zepsucie, bezwzględność i poczucie zagrożenia. Jakby wisiał nad nimi nóż, kołyszący się na ostatniej nitce, a żeby przetrwać, Wren powinna wykonywać jej rozkazy - tak jak wcześniej Elvira wykonywała rozkazy Ramseya, Sigrun i Drew.
To nie było to samo. A ona dziwiła się, że nie może zaznać spokoju.
- Zrozumiałam, co nie znaczy, że jestem z tego powodu zadowolona - syknęła wreszcie w rezygnacji, która zapiekła ją na wskroś i otworzyła wrota do czegoś, co miało dopiero wypełznąć z ciemności. Duch urażonej dumy, demon straty. Najpierw była ręka w Gringotcie, potem godność w krypcie. A ostatni będzie szacunek.
Trudno było jej skupić myśli na wymienianych przez dziewczynę składnikach pożywienia, trudno było sklecić odpowiedź, choć raz po raz kiwała głową w milczeniu. Tak, mam. Tak, myślałam. Nie zamierzała dłużej pozostawać u Selwynów, od czasu Locus Nihil czuła potrzebę zmiany, wślizgnięcia się w krąg arystokracji, która nie trwałaby na uboczu. W jej przypadku było to równie trudne co przewrotne. Nigdy dotąd nie martwiła się tym, czy jest w jakichś kręgach akceptowana - w szpitalu wystarczyły umiejętności, teraz nagle mierzyła się z pojęciem, jakim było dobre imię. A jednak nie dało się uciec od społeczeństwa.
Nie wiedziała, co podkusiło ją do tego, by raz jeszcze podnieść różdżkę na Wren, ponieważ zrobiła to metodycznie i spokojnie, nie myśląc wiele i nie rozważając korzyści. To wydawało się po prostu właściwe, aby ukarać kogoś, kto stawał przeciwko niej, tak powinien postąpić Rycerz, który nie pozwalał sobie na niesubordynację. Dla jej i swojego bezpieczeństwa, dla ostrzeżenia. Dopiero, gdy skończyła mówić i powoli opuściła rękę z kawałkiem drewna w palcach, zauważyła wyraz twarzy Wren, bladą skórę, która przyoblekła się w szkarłat, wściekle wygięte usta i oczy. Oczy, kryjące nienawiść i zdradę, widywaną przez Elvirę wielokrotnie, ale nigdy u Chang. W gardle ją ścisnęło, lecz wytrwała dumnie wyprostowana do końca krzyków, patrząc jak jej przyjaciółka - jej najwierniejsza - niezgrabnie próbuje podnieść się z podłogi.
Martwię się o ciebie, tego nie słyszała często. Wynoś się, może i tak. Złączenie tych dwóch zdań w jednej osobie sparaliżowało ją, na moment odebrało oddech. Biała różdżka zwiotczała w dłoni, zawisła bezładnie nad podłogą, ale nie wypadła.
Wykonała niezdarny krok w tył, jakby chciała wyjść, ale zatrzymała się, prawie potykając o własnego buta. Zapach smażonej i surowej ryby nieprzyjemnie drażnił w nos, w głowie narastał protest. Przecież nie zrobiła niczego złego! Czy nie tak? A jeśli znalazłaby się w tej samej pozycji, co Chang, bezbronna, bez różdżki? Dlaczego rzuciła to zaklęcie, skoro mogła się tylko odezwać? Dlaczego Wren nie rozumiała?
A może rozumiała zbyt wiele?
Wynoś się wybrzmiało raz jeszcze, a Elvira przypomniała sobie smak krwi w agresywnym pocałunku, płonącą chatę w lesie i ręce na własnej szyi. Nie mogła teraz odejść, nie tak po prostu.
- Przepraszam - rzuciła nagle zanim umysł dogoniłby język, słowo było przytłumione i niepewne, jakby wymawiała je pierwszy raz w życiu. Być może pierwszy raz szczerze. - Przepraszam, nie powinnam. Przepraszam. - Finite, dodała w myślach, aby ten parszywy ogon zniknął i pozwolił Wren znów stanąć na równe nogi. Wycofała się jeszcze krok, dwa i odłożyła własną różdżkę na skraj stołu, uniosła ręce do góry. - Oddaj mi, uderz. Torturuj - powiedziała cicho i ugryzła się mocno w dolną wargę, aby powstrzymać jej drżenie. - Ale nie każ mi iść.
Ta żałosna prośba była przejawem wszystkich jej lęków, smakowała jak zwłoki, których odór znów zaczął otaczać ją z każdej ze stron niczym klątwa. Odkąd wróciła z Gringotta, traciła wszystko po kolei.
Wolałaby jednak stracić drugą rękę niż ją.
Bo wtedy przecież przypominałaby ją samą, tak jak dawniej. Cóż z tego, że dziś, zamiast naprawić siebie, chciała wycisnąć z Wren to samo zepsucie, bezwzględność i poczucie zagrożenia. Jakby wisiał nad nimi nóż, kołyszący się na ostatniej nitce, a żeby przetrwać, Wren powinna wykonywać jej rozkazy - tak jak wcześniej Elvira wykonywała rozkazy Ramseya, Sigrun i Drew.
To nie było to samo. A ona dziwiła się, że nie może zaznać spokoju.
- Zrozumiałam, co nie znaczy, że jestem z tego powodu zadowolona - syknęła wreszcie w rezygnacji, która zapiekła ją na wskroś i otworzyła wrota do czegoś, co miało dopiero wypełznąć z ciemności. Duch urażonej dumy, demon straty. Najpierw była ręka w Gringotcie, potem godność w krypcie. A ostatni będzie szacunek.
Trudno było jej skupić myśli na wymienianych przez dziewczynę składnikach pożywienia, trudno było sklecić odpowiedź, choć raz po raz kiwała głową w milczeniu. Tak, mam. Tak, myślałam. Nie zamierzała dłużej pozostawać u Selwynów, od czasu Locus Nihil czuła potrzebę zmiany, wślizgnięcia się w krąg arystokracji, która nie trwałaby na uboczu. W jej przypadku było to równie trudne co przewrotne. Nigdy dotąd nie martwiła się tym, czy jest w jakichś kręgach akceptowana - w szpitalu wystarczyły umiejętności, teraz nagle mierzyła się z pojęciem, jakim było dobre imię. A jednak nie dało się uciec od społeczeństwa.
Nie wiedziała, co podkusiło ją do tego, by raz jeszcze podnieść różdżkę na Wren, ponieważ zrobiła to metodycznie i spokojnie, nie myśląc wiele i nie rozważając korzyści. To wydawało się po prostu właściwe, aby ukarać kogoś, kto stawał przeciwko niej, tak powinien postąpić Rycerz, który nie pozwalał sobie na niesubordynację. Dla jej i swojego bezpieczeństwa, dla ostrzeżenia. Dopiero, gdy skończyła mówić i powoli opuściła rękę z kawałkiem drewna w palcach, zauważyła wyraz twarzy Wren, bladą skórę, która przyoblekła się w szkarłat, wściekle wygięte usta i oczy. Oczy, kryjące nienawiść i zdradę, widywaną przez Elvirę wielokrotnie, ale nigdy u Chang. W gardle ją ścisnęło, lecz wytrwała dumnie wyprostowana do końca krzyków, patrząc jak jej przyjaciółka - jej najwierniejsza - niezgrabnie próbuje podnieść się z podłogi.
Martwię się o ciebie, tego nie słyszała często. Wynoś się, może i tak. Złączenie tych dwóch zdań w jednej osobie sparaliżowało ją, na moment odebrało oddech. Biała różdżka zwiotczała w dłoni, zawisła bezładnie nad podłogą, ale nie wypadła.
Wykonała niezdarny krok w tył, jakby chciała wyjść, ale zatrzymała się, prawie potykając o własnego buta. Zapach smażonej i surowej ryby nieprzyjemnie drażnił w nos, w głowie narastał protest. Przecież nie zrobiła niczego złego! Czy nie tak? A jeśli znalazłaby się w tej samej pozycji, co Chang, bezbronna, bez różdżki? Dlaczego rzuciła to zaklęcie, skoro mogła się tylko odezwać? Dlaczego Wren nie rozumiała?
A może rozumiała zbyt wiele?
Wynoś się wybrzmiało raz jeszcze, a Elvira przypomniała sobie smak krwi w agresywnym pocałunku, płonącą chatę w lesie i ręce na własnej szyi. Nie mogła teraz odejść, nie tak po prostu.
- Przepraszam - rzuciła nagle zanim umysł dogoniłby język, słowo było przytłumione i niepewne, jakby wymawiała je pierwszy raz w życiu. Być może pierwszy raz szczerze. - Przepraszam, nie powinnam. Przepraszam. - Finite, dodała w myślach, aby ten parszywy ogon zniknął i pozwolił Wren znów stanąć na równe nogi. Wycofała się jeszcze krok, dwa i odłożyła własną różdżkę na skraj stołu, uniosła ręce do góry. - Oddaj mi, uderz. Torturuj - powiedziała cicho i ugryzła się mocno w dolną wargę, aby powstrzymać jej drżenie. - Ale nie każ mi iść.
Ta żałosna prośba była przejawem wszystkich jej lęków, smakowała jak zwłoki, których odór znów zaczął otaczać ją z każdej ze stron niczym klątwa. Odkąd wróciła z Gringotta, traciła wszystko po kolei.
Wolałaby jednak stracić drugą rękę niż ją.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Łuski uległy pod wpływem powracającej oliwkowej tinty prawdziwej, ludzkiej skóry. Na podłodze osiadły stopy, którymi wreszcie mogła podeprzeć mniej chybotliwą już figurę. Elvira miała przynajmniej tyle oleju w głowie, by zauważyć, że wymierzone w plecy Azjatki zaklęcie było niestosowne, ba, było tym, co przekreślić mogło wszystko, co do tej pory zdawały się między sobą wypielęgnować. Posunęła się o krok za daleko. Pionek na planszy złamał zasady i zamiast przeć naprzód, spróbował poruszać się skosem niczym przewyższający go rangą hetman. Może nawet królowa? Faktem było jedynie to, że we Wren coś pękło. Nie było to podobne do namiętnego pragnienia pojedynku tamtego dnia w lesie, gdy zaatakowała Multon z zaskoczenia, tylko po to, by razem z nią tańczyć w objęciach magii. Transmutacyjny czar miał za zadanie zepchnąć ją na podłogę, na kolana, poniżej tej, która uwierzyła w swoją nagłą renomę zyskaną - właściwie dzięki czemu? Czy Rycerze Walpurgii mogli czuć się bezpiecznie w otoczeniu kobiety, której nieobce było wbijanie sztyletów w plecy?
Przepraszam. Rzucone pierwszy raz, błagalne, byle tylko zatrzymać koło, które zaczęło toczyć się z miażdżącą prędkością. Azjatka podniosła się z podłogi, jednak nie powróciła już spojrzeniem do swojego gościa, zwyczajnie sięgnąwszy do patelni z ośmiorniczkami, by zdjąć je z ognia. Miejscami zdążyły się przypalić, ale to nic. I tak straciła na nie ochotę. Na to, by stołować tu również Multon. Znamiona wspomnień rozdzierających jej wnętrze powróciły ze zdwojonym impetem, podczas gdy chuda dłoń złapała za pokrętło kuchenki, skręcając gaz. Czy Elvira w ogóle o tym wiedziała?
- Nie jęcz - warknęła ozięble, oparłszy się o ciemny, kuchenny blat. W jej oczach na próżno było szukać troski czy zasmucenia; osiadł tam jedynie lód, dziwna obojętność, której uzdrowicielka nie miała szansy dotychczas doświadczyć. A przynajmniej nie skierowanej przeciwko sobie. Jej płuca pracowały wolno, oddech stał się cięższy, jakby zalany studzącym się żelazem, pragnienia nie uciekały natomiast w stronę kontrataku, którego domagała się Elvira. - Był już w moim życiu ktoś, kto uważał, że może sprowadzić mnie na manowce, a potem wbić nóż w plecy. Zostawić w najtrudniejszym momencie. Jak psa, kundla, w deszczowy wieczór, wiernego i kochającego, który już się znudził - cedziła te słowa niemal przez zaciśnięte zęby. Gdzie dziś jesteś, Francisie? Co się z tobą stało po dniu, w którym spotkałam cię w szpitalu? Zdechłeś już w przeznaczonym ci rynsztoku, czy dalej pysznisz się bzdurną nadzieją, że przyniesiesz Rycerzom Walpurgii i Czarnemu Panu chwałę? Nie wierzyła w to, by mógł w ich szeregach osiągnąć cokolwiek. - Coś radziło mu wierzyć, że bez niego sobie nie poradzę - kontynuowała; ty też myślisz, Elviro, że nie poradzę sobie bez ciebie? Że twoja pozycja w Rycerzach jest w stanie zagwarantować mi świetlaną przyszłość, jeśli zostaniesz u mojego boku - a twój brak przemieni moje życie w zgliszcza? Czy wszyscy jesteście tacy sami, ty i on? Przez moment poczuła, jak coś zakłuło w podbrzuszu; ten fantomowy ból, który czasem powracał do niej, gdy Wren rozpamiętywała samotnie wypite rue w wannie. - Potem też mnie przepraszał. Mówił uderz, zasłużyłem na to. Co mi po waszych przeprosinach? Co w momencie, w którym zaufanie zostaje nadszarpnięte, Elviro? - odwróciła się wreszcie w kierunku blondynki i obarczyła ją ciężkim spojrzeniem. Powinna była wiedzieć, że jednokrotnie przekroczona granica otwierała bramy do nowej krainy, zimnej, złej, zamykając jednocześnie wrota do ciepła oferowanego wcześniej przez Wren. - Byłam gotowa dać ci klucze do mojego mieszkania. Zaprosić do swojego życia - tłumaczyła dobitnie. Podkreślała to, co Multon straciła, lub dopiero mogła stracić, zależnie od jej reakcji, jej starań, jej determinacji. Azjatka nie sięgnęła nawet po swoją różdżkę. Wiedziała, że nie musiała tego robić. Że Elvirę grzebała w samotnej ziemi nieoznaczonej mogiły wyłącznie za pomocą słów. One potrafiły bowiem ranić najbardziej. - Ostatnia osoba, która zaatakowała mnie w moim własnym domu, złożyła mi przysięgę wieczystą. W obecności gwaranta zaprzysięgła, że więcej nie podniesie na mnie ręki, nie użyje przeciwko mnie magii w zgubnej intencji. Jesteś gotowa zrobić to samo? - zapytała finalnie, z uwagą przyglądając się Multon. Tamten chory mężczyzna znikł z jej życia, zapewne zamordowany przez Haverlocka Traversa - lub, co bardziej prawdopodobne, jego ludzi. To twoja szansa, Elviro. Możesz jeszcze do mnie wrócić, jeśli jesteś w stanie poświęcić dla mnie wszystko.
Przepraszam. Rzucone pierwszy raz, błagalne, byle tylko zatrzymać koło, które zaczęło toczyć się z miażdżącą prędkością. Azjatka podniosła się z podłogi, jednak nie powróciła już spojrzeniem do swojego gościa, zwyczajnie sięgnąwszy do patelni z ośmiorniczkami, by zdjąć je z ognia. Miejscami zdążyły się przypalić, ale to nic. I tak straciła na nie ochotę. Na to, by stołować tu również Multon. Znamiona wspomnień rozdzierających jej wnętrze powróciły ze zdwojonym impetem, podczas gdy chuda dłoń złapała za pokrętło kuchenki, skręcając gaz. Czy Elvira w ogóle o tym wiedziała?
- Nie jęcz - warknęła ozięble, oparłszy się o ciemny, kuchenny blat. W jej oczach na próżno było szukać troski czy zasmucenia; osiadł tam jedynie lód, dziwna obojętność, której uzdrowicielka nie miała szansy dotychczas doświadczyć. A przynajmniej nie skierowanej przeciwko sobie. Jej płuca pracowały wolno, oddech stał się cięższy, jakby zalany studzącym się żelazem, pragnienia nie uciekały natomiast w stronę kontrataku, którego domagała się Elvira. - Był już w moim życiu ktoś, kto uważał, że może sprowadzić mnie na manowce, a potem wbić nóż w plecy. Zostawić w najtrudniejszym momencie. Jak psa, kundla, w deszczowy wieczór, wiernego i kochającego, który już się znudził - cedziła te słowa niemal przez zaciśnięte zęby. Gdzie dziś jesteś, Francisie? Co się z tobą stało po dniu, w którym spotkałam cię w szpitalu? Zdechłeś już w przeznaczonym ci rynsztoku, czy dalej pysznisz się bzdurną nadzieją, że przyniesiesz Rycerzom Walpurgii i Czarnemu Panu chwałę? Nie wierzyła w to, by mógł w ich szeregach osiągnąć cokolwiek. - Coś radziło mu wierzyć, że bez niego sobie nie poradzę - kontynuowała; ty też myślisz, Elviro, że nie poradzę sobie bez ciebie? Że twoja pozycja w Rycerzach jest w stanie zagwarantować mi świetlaną przyszłość, jeśli zostaniesz u mojego boku - a twój brak przemieni moje życie w zgliszcza? Czy wszyscy jesteście tacy sami, ty i on? Przez moment poczuła, jak coś zakłuło w podbrzuszu; ten fantomowy ból, który czasem powracał do niej, gdy Wren rozpamiętywała samotnie wypite rue w wannie. - Potem też mnie przepraszał. Mówił uderz, zasłużyłem na to. Co mi po waszych przeprosinach? Co w momencie, w którym zaufanie zostaje nadszarpnięte, Elviro? - odwróciła się wreszcie w kierunku blondynki i obarczyła ją ciężkim spojrzeniem. Powinna była wiedzieć, że jednokrotnie przekroczona granica otwierała bramy do nowej krainy, zimnej, złej, zamykając jednocześnie wrota do ciepła oferowanego wcześniej przez Wren. - Byłam gotowa dać ci klucze do mojego mieszkania. Zaprosić do swojego życia - tłumaczyła dobitnie. Podkreślała to, co Multon straciła, lub dopiero mogła stracić, zależnie od jej reakcji, jej starań, jej determinacji. Azjatka nie sięgnęła nawet po swoją różdżkę. Wiedziała, że nie musiała tego robić. Że Elvirę grzebała w samotnej ziemi nieoznaczonej mogiły wyłącznie za pomocą słów. One potrafiły bowiem ranić najbardziej. - Ostatnia osoba, która zaatakowała mnie w moim własnym domu, złożyła mi przysięgę wieczystą. W obecności gwaranta zaprzysięgła, że więcej nie podniesie na mnie ręki, nie użyje przeciwko mnie magii w zgubnej intencji. Jesteś gotowa zrobić to samo? - zapytała finalnie, z uwagą przyglądając się Multon. Tamten chory mężczyzna znikł z jej życia, zapewne zamordowany przez Haverlocka Traversa - lub, co bardziej prawdopodobne, jego ludzi. To twoja szansa, Elviro. Możesz jeszcze do mnie wrócić, jeśli jesteś w stanie poświęcić dla mnie wszystko.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Była gotowa na ból - ten fizyczny, podbiegły krwią - ponieważ niczego innego nie oczekiwała po swoim pochopnie podjętym ataku. Oko za oko, ząb za ząb, upokorzenie za upokorzenie, tak wyglądał świat, w którym przyszło jej żyć od miesięcy, który być może zawsze istniał jako jedyny słuszny. Zostałaby ukarana tak, jak na to zasłużyła, a potem... potem wszystko byłoby jak dawniej, prawda?
Nie mogłaby być bardziej naiwna. Dawno już przekroczyła bezpowrotną granicę szaleństwa, jej relacje, emocje zmieniały się w zawrotnym tempie, a chaos, którym zatruwała wszystko wokół siebie, zaczynał przynosić gorzkie plony. Wyciszała się stopniowo, najpierw odszedł gniew, później próżna determinacja i urażona duma. Ostatni pozostał wstyd, ale i on nie zabawił długo. Patrząc na obojętny profil Wren, na dłonie pracujące w kuchni jakby nigdy nic, wpadała w coraz silniejsze oszołomienie. Jakby wszystko to było jedynie złym snem, kolejnym koszmarem, jakby patrzyła w lodowate oczy przez przeźroczystą ścianę.
Nie próbowała wcinać się Wren w słowo, ponieważ słów zabrakło jej już z pierwszym kobiety zdaniem. Miała nie jęczeć, a wcale przecież nie jęczała, mówiła szczerze, dlaczego ona tego nie rozumiała, dlaczego nie potrafiła docenić? Na ślepo złapała dłonią za krawędź stołu, ponieważ wciskanie żywych palców w drewno trzymało ją przy świadomości, tym mocniej, im silniejsze zostawiało drzazgi. A Wren mówiła dalej, opowiadała, wprowadzała ją w retrospekcje, w historie, których nie miała prawa znać i to się nie działo. Nie była gotowa na to, by już teraz otworzyć przed nią swoją duszę, była przecież zatruta szmaragdem Locus Nihil, gnijąca od środka, nie miała niczego, na co chciałaby Wren wystawiać.
Podobno nadszarpnęła jej zaufaniem, zrobiła to bez zawahania jak jakiś przeklęty mężczyzna. Otworzyła usta w niemym proteście, potem odetchnęła drżąco i zacisnęła protezę w pięść. To tylko transmutacja, nawet nie bolesna. A ty teraz chcesz mnie wyrzucić ze swojego życia? Próbowała, usilnie próbowała postawić się na jej miejscu i zrozumieć ten ból, ale w ostatnim miesiącu doświadczyła tak wiele własnego, że nie była w stanie wyzbyć się jadowitego egoizmu.
- Jesteś w błędzie - powiedziała wreszcie, gdy monolog się skończył, po przedłużającej się chwili ciszy wypełnionej bólem i niezrozumieniem. Bezczelna rzeczowość Wren, jej odrzucenie, trawiło Elvirę od środka gorzej niż rozchodzące się w dół kręgosłupa cierpienie Decollatio. Podszept psychozy powtarzał wciąż i wciąż, że powinna odwrócić się na pięcie i odejść; skoro Chang nie potrzebowała jej, to nie mogła okazać się słabsza, bardziej zależna. Nie potrzebowała nikogo. Nie miała nikogo. Z niczym sobie nie radzisz, Multon. Jesteś taka żałosna Wydała z siebie cichy dźwięk, coś między westchnieniem a jękiem, i poczuła krew w kąciku ust. Przypadkiem przygryzła sobie policzek. - Nie zostawiłabym cię w najtrudniejszym momencie. I wiem, że sobie beze mnie radzisz. Nie jestem twoim opiekunem, nawet bym nie chciała.
Usiadła na krześle, za chwilę wstała znów i zaczęła krążyć wte i wewte po kuchni, zdenerwowana, potykając się o własne nogi. Gdy w końcu zatrzymała się przed Chang, patrzyła na nią spode łba, przygarbiona i pokonana jak ten pieprzony kundel.
Mam być wdzięczna, że chciałaś zaprosić mnie do swojego życia?
Proszę, nie każ mi odejść.
Nie jestem twoją cholerną zabawką
Boję się ciebie.
Zirytowana, przyłożyła ręce do skroni.
- Zwariuję - szepnęła bezradnie, a potem zacisnęła zęby na dolnej wardze tak mocno, że więcej krwi pojawiło się na wrażliwej skórze. - Złożę przysięgę - Nienawidzę cię. - Zrobię to. - Boję się śmierci. - Ale ty musisz zrobić to samo. - Słowa wydostały się z jej ust tak płynnie, jakby je planowała, ale do ostatniej chwili nie zdawała sobie sprawy, że je wypowie. Podeszła bliżej Wren, ale nie na tyle, by nad nią górować. Powoli złapała za jej szczupłą, czystą dłoń, pozbawioną blizn i skazy. - Ufam ci, ale to musi być nasza przysięga, nie moja. Ty nigdy mnie nie skrzywdzisz i ja nigdy nie skrzywdzę ciebie. Będziemy równe. Prawdziwie równe. Życie za życie. - Przyciągnęła jej dłoń bliżej, do siebie. - Zgódź się. Proszę. Ja się zgadzam. - W głowie kręciło jej się z nerwów i lęku.
To był sen, musiał być.
Z jakiego innego powodu byłaby kogoś tak pewna?
Nie mogłaby być bardziej naiwna. Dawno już przekroczyła bezpowrotną granicę szaleństwa, jej relacje, emocje zmieniały się w zawrotnym tempie, a chaos, którym zatruwała wszystko wokół siebie, zaczynał przynosić gorzkie plony. Wyciszała się stopniowo, najpierw odszedł gniew, później próżna determinacja i urażona duma. Ostatni pozostał wstyd, ale i on nie zabawił długo. Patrząc na obojętny profil Wren, na dłonie pracujące w kuchni jakby nigdy nic, wpadała w coraz silniejsze oszołomienie. Jakby wszystko to było jedynie złym snem, kolejnym koszmarem, jakby patrzyła w lodowate oczy przez przeźroczystą ścianę.
Nie próbowała wcinać się Wren w słowo, ponieważ słów zabrakło jej już z pierwszym kobiety zdaniem. Miała nie jęczeć, a wcale przecież nie jęczała, mówiła szczerze, dlaczego ona tego nie rozumiała, dlaczego nie potrafiła docenić? Na ślepo złapała dłonią za krawędź stołu, ponieważ wciskanie żywych palców w drewno trzymało ją przy świadomości, tym mocniej, im silniejsze zostawiało drzazgi. A Wren mówiła dalej, opowiadała, wprowadzała ją w retrospekcje, w historie, których nie miała prawa znać i to się nie działo. Nie była gotowa na to, by już teraz otworzyć przed nią swoją duszę, była przecież zatruta szmaragdem Locus Nihil, gnijąca od środka, nie miała niczego, na co chciałaby Wren wystawiać.
Podobno nadszarpnęła jej zaufaniem, zrobiła to bez zawahania jak jakiś przeklęty mężczyzna. Otworzyła usta w niemym proteście, potem odetchnęła drżąco i zacisnęła protezę w pięść. To tylko transmutacja, nawet nie bolesna. A ty teraz chcesz mnie wyrzucić ze swojego życia? Próbowała, usilnie próbowała postawić się na jej miejscu i zrozumieć ten ból, ale w ostatnim miesiącu doświadczyła tak wiele własnego, że nie była w stanie wyzbyć się jadowitego egoizmu.
- Jesteś w błędzie - powiedziała wreszcie, gdy monolog się skończył, po przedłużającej się chwili ciszy wypełnionej bólem i niezrozumieniem. Bezczelna rzeczowość Wren, jej odrzucenie, trawiło Elvirę od środka gorzej niż rozchodzące się w dół kręgosłupa cierpienie Decollatio. Podszept psychozy powtarzał wciąż i wciąż, że powinna odwrócić się na pięcie i odejść; skoro Chang nie potrzebowała jej, to nie mogła okazać się słabsza, bardziej zależna. Nie potrzebowała nikogo. Nie miała nikogo. Z niczym sobie nie radzisz, Multon. Jesteś taka żałosna Wydała z siebie cichy dźwięk, coś między westchnieniem a jękiem, i poczuła krew w kąciku ust. Przypadkiem przygryzła sobie policzek. - Nie zostawiłabym cię w najtrudniejszym momencie. I wiem, że sobie beze mnie radzisz. Nie jestem twoim opiekunem, nawet bym nie chciała.
Usiadła na krześle, za chwilę wstała znów i zaczęła krążyć wte i wewte po kuchni, zdenerwowana, potykając się o własne nogi. Gdy w końcu zatrzymała się przed Chang, patrzyła na nią spode łba, przygarbiona i pokonana jak ten pieprzony kundel.
Mam być wdzięczna, że chciałaś zaprosić mnie do swojego życia?
Proszę, nie każ mi odejść.
Nie jestem twoją cholerną zabawką
Boję się ciebie.
Zirytowana, przyłożyła ręce do skroni.
- Zwariuję - szepnęła bezradnie, a potem zacisnęła zęby na dolnej wardze tak mocno, że więcej krwi pojawiło się na wrażliwej skórze. - Złożę przysięgę - Nienawidzę cię. - Zrobię to. - Boję się śmierci. - Ale ty musisz zrobić to samo. - Słowa wydostały się z jej ust tak płynnie, jakby je planowała, ale do ostatniej chwili nie zdawała sobie sprawy, że je wypowie. Podeszła bliżej Wren, ale nie na tyle, by nad nią górować. Powoli złapała za jej szczupłą, czystą dłoń, pozbawioną blizn i skazy. - Ufam ci, ale to musi być nasza przysięga, nie moja. Ty nigdy mnie nie skrzywdzisz i ja nigdy nie skrzywdzę ciebie. Będziemy równe. Prawdziwie równe. Życie za życie. - Przyciągnęła jej dłoń bliżej, do siebie. - Zgódź się. Proszę. Ja się zgadzam. - W głowie kręciło jej się z nerwów i lęku.
To był sen, musiał być.
Z jakiego innego powodu byłaby kogoś tak pewna?
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Tak samo musiał myśleć wtedy Francis. To tylko zarodek, nie bolało, kiedy go w ciebie wlałem, a ty teraz masz mi za złe to, że musiałaś się go pozbyć? Och, gdyby tylko wiedziała, że Elvira była tą, która odratowała tego nieszczęsnego sukinsyna na zimnej ziemi Locus Nihil. Była tą, która pozwoliła mu przeżyć, w momencie, w którym winien był zdechnąć jak bezpański kundel, otulony zapomnieniem. Śmierć za śmierć. W tamtej wannie umarło nie dziecko, a ona sama, Wren Chang, naiwna, ledwie wkraczająca jedną stopą w dorosłość, przeistoczona potem w szyszymorę zwiastującą upust krwi tak wielu. Swoimi grzechami umacniali jej istnienie; zaciśnięte pięści uderzały w chuderlawe ciało, ale ona za każdym razem powstawała z kolan i śmiała się im w twarz. Uderz mocniej, spróbuj. Pewnego dnia ta skumulowana złość odnajdzie swoje miejsce w rzeczywistości, wybuchnie jak uśpiony na dekady wulkan, a wtedy...
- Skąd wiedziałabyś, że dany moment mojego życia jest najtrudniejszy? Co każe ci sądzić, że byś to zauważyła, zrozumiała, w jaki sposób podnieść mnie na nogi? - skontrowała, niemal wchodząc jej w słowo. Chciała kąsać, żądlić, pluć jadem w otwartą ranę w ciele Multon, byle tylko odpłacić jej się za swoje wyolbrzymione poczucie zdrady. Nie, nie wyolbrzymione. Jej twarz mieszała się z karykaturą Ravensa kładącego brudne, lepkie łapy na biodrze odsłoniętym przez uniesioną ku górze sukienkę; oboje próbowali odebrać jej honor, splamić swoją obecnością, uzależnić od siebie w pokraczny, absurdalny sposób. - W czym jesteś lepsza od mężczyzny, o którym ci opowiedziałam, Elviro? - ciągnęła, językiem raniąc jak sztyletem, a przy tym pozostając tak surowo na zewnątrz obojętną. Jeśli pragnęła praktykować czarną magię, nie mogła pozwolić sobie na słabość - a jej przejaw w zwyczajnych międzyludzkich interakcjach okazałby się pierwszym krokiem do piekła. Nieważne, co serce podpowiadało na temat uzdrowicielki. - On też uznałby, że uratował mi kiedyś życie. Co was różni? - Och, wyobraźnia podpowiadała nawet sposób. Odszedłem, byś nie musiała przez resztę życia zmagać się z macierzyństwem, którego nie chciałaś, a zatem uratowałem cię od smutnego losu. Tak powiedziałby ten zasraniec, Lestrange. - Myślisz, że byłabyś w stanie filtrować moje kłamstwa, gdybym zaczęła cię nimi karmić? Nic o mnie nie wiesz, Elviro, a wiedziałabyś jeszcze mniej, jeśli z własnej woli nie zaoferowałabym ci szczerości. Ale ja... - urwała, wreszcie odwróciwszy zimne spojrzenie na Multon. Słowa były podobne, jednak sytuacja wcale nie była już analogiczna do spotkania w mieszkaniu blondynki na Pokątnej, kiedy Wren weszła doń siłą, byle tylko upewnić się o jej samopoczuciu. O tym, czy w ogóle żyła. - Ja cię znam. Widziałam jak czołgasz się w błaganiu o ratunek, nieważne, czy przeszłoby ci to przez gardło. Byłam dla ciebie, z tobą, kiedy nikogo innego nie było. I czym mi się odpłacasz? - w tym czasie wyższa czarownica zaczęła krążyć już po ciasnej kuchni, najpewniej w głowie przetrawiając lawinę następnych słów, jakie z pieczołowitą złośliwością wbijała w nią Azjatka.
Pozwoliła jej na to. Na moment samotności ze swoimi myślami, byle w końcu podjąć jakąś decyzję, jednak to, co usłyszała w odpowiedzi...
Wnętrze zabuzowało bezsilną złością, chociaż nie drgnęła jej nawet powieka. Porwana przez Elvirę dłoń nie zadrżała w emocjach, policzki nie pokryły się rumieńcem.
Nie tego oczekiwałam.
- Zastanowię się - odparła więc lakonicznie. Nie. Nie, to było jej odpowiedzią, ale nie chciała jeszcze wypowiadać jej głośno; Wren nie igrała z przeznaczeniem, przekonana, że złożona przez nią przysięga szybko obróciłaby się przeciwko niej nawet przez winę ciążących na niej klątw, choć w rzeczywistości wynikało to z powodu niezwykle błahego. Nie była przekonana co do dnia następnego. A jeśli nie miała w sobie tej wiary, to znaczyło, że nigdy nie wypowiedziałaby słów takiej obietnicy, nie mogłaby. Nie za cenę własnego życia. Wybacz mi, Elviro. - Idź już, jestem zmęczona - łagodnym ruchem wysunęła dłoń z jej dłoni i obróciła się plecami do kobiety, przez moment tkwiąca w bezruchu, by potem znów rozpalić palnik gazu i postawić na nim patelnię z ośmiorniczkami. Obiad dla dwojga miał być dziś zjedzony samotnie. Idź, Elviro.
- Skąd wiedziałabyś, że dany moment mojego życia jest najtrudniejszy? Co każe ci sądzić, że byś to zauważyła, zrozumiała, w jaki sposób podnieść mnie na nogi? - skontrowała, niemal wchodząc jej w słowo. Chciała kąsać, żądlić, pluć jadem w otwartą ranę w ciele Multon, byle tylko odpłacić jej się za swoje wyolbrzymione poczucie zdrady. Nie, nie wyolbrzymione. Jej twarz mieszała się z karykaturą Ravensa kładącego brudne, lepkie łapy na biodrze odsłoniętym przez uniesioną ku górze sukienkę; oboje próbowali odebrać jej honor, splamić swoją obecnością, uzależnić od siebie w pokraczny, absurdalny sposób. - W czym jesteś lepsza od mężczyzny, o którym ci opowiedziałam, Elviro? - ciągnęła, językiem raniąc jak sztyletem, a przy tym pozostając tak surowo na zewnątrz obojętną. Jeśli pragnęła praktykować czarną magię, nie mogła pozwolić sobie na słabość - a jej przejaw w zwyczajnych międzyludzkich interakcjach okazałby się pierwszym krokiem do piekła. Nieważne, co serce podpowiadało na temat uzdrowicielki. - On też uznałby, że uratował mi kiedyś życie. Co was różni? - Och, wyobraźnia podpowiadała nawet sposób. Odszedłem, byś nie musiała przez resztę życia zmagać się z macierzyństwem, którego nie chciałaś, a zatem uratowałem cię od smutnego losu. Tak powiedziałby ten zasraniec, Lestrange. - Myślisz, że byłabyś w stanie filtrować moje kłamstwa, gdybym zaczęła cię nimi karmić? Nic o mnie nie wiesz, Elviro, a wiedziałabyś jeszcze mniej, jeśli z własnej woli nie zaoferowałabym ci szczerości. Ale ja... - urwała, wreszcie odwróciwszy zimne spojrzenie na Multon. Słowa były podobne, jednak sytuacja wcale nie była już analogiczna do spotkania w mieszkaniu blondynki na Pokątnej, kiedy Wren weszła doń siłą, byle tylko upewnić się o jej samopoczuciu. O tym, czy w ogóle żyła. - Ja cię znam. Widziałam jak czołgasz się w błaganiu o ratunek, nieważne, czy przeszłoby ci to przez gardło. Byłam dla ciebie, z tobą, kiedy nikogo innego nie było. I czym mi się odpłacasz? - w tym czasie wyższa czarownica zaczęła krążyć już po ciasnej kuchni, najpewniej w głowie przetrawiając lawinę następnych słów, jakie z pieczołowitą złośliwością wbijała w nią Azjatka.
Pozwoliła jej na to. Na moment samotności ze swoimi myślami, byle w końcu podjąć jakąś decyzję, jednak to, co usłyszała w odpowiedzi...
Wnętrze zabuzowało bezsilną złością, chociaż nie drgnęła jej nawet powieka. Porwana przez Elvirę dłoń nie zadrżała w emocjach, policzki nie pokryły się rumieńcem.
Nie tego oczekiwałam.
- Zastanowię się - odparła więc lakonicznie. Nie. Nie, to było jej odpowiedzią, ale nie chciała jeszcze wypowiadać jej głośno; Wren nie igrała z przeznaczeniem, przekonana, że złożona przez nią przysięga szybko obróciłaby się przeciwko niej nawet przez winę ciążących na niej klątw, choć w rzeczywistości wynikało to z powodu niezwykle błahego. Nie była przekonana co do dnia następnego. A jeśli nie miała w sobie tej wiary, to znaczyło, że nigdy nie wypowiedziałaby słów takiej obietnicy, nie mogłaby. Nie za cenę własnego życia. Wybacz mi, Elviro. - Idź już, jestem zmęczona - łagodnym ruchem wysunęła dłoń z jej dłoni i obróciła się plecami do kobiety, przez moment tkwiąca w bezruchu, by potem znów rozpalić palnik gazu i postawić na nim patelnię z ośmiorniczkami. Obiad dla dwojga miał być dziś zjedzony samotnie. Idź, Elviro.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Chang oszalała. Tylko ta jedna myśl trzymała Elvirę przy zdrowych zmysłach i powstrzymywała złowróżbne pragnienie przyparcia dziewczyny do muru raz jeszcze, mimo całej nienawiści, jaką zlało na nią poprzednie sięgnięcie po dominację. Nie była taka zawsze, nie naprawdę, te ciemne emocje, żrące i toksyczne niczym kwas, pojawiły się w niej parę, maksymalnie kilkanaście tygodni temu. Wren po prostu lepiej niż ktokolwiek potrafiła zagrać na nerwach Elviry, poszarpać ją - nie za ubrania, nawet nie za włosy - ale za samo serce, do którego jakimś cudem wyłuskała sobie drogę, wbijając szpony przez brudne od krwi żebra. Przestała już zastanawiać się, czy mogła tej sytuacji w jakiś sposób zapobiec, przestała powtarzać w głowie płonne "dlaczego". To nie miało już najmniejszego znaczenia. Most płonął, ginął w burzy ognia i trzaskających iskier i od niej tylko zależało, czy odwróci się w kierunku skutej lodem ciemności, czy spróbuje przejść z powrotem po żarzących się deskach. Mała dziewczynka w Elvirze, ta, która w chwilach złości tłukła słoiki i rwała na kawałki piękne sukienki, teraz znów tuptała nogami i szukała drogi wyjścia przez złość.
Ale gniew w niczym nie pomoże - teraz uratować mógł tylko spokój, który spłynął na nią powoli, choć płuca bolały od wciąganego doń dymu sypiącej się w gruzy relacji. Czy Wren w ogóle na nią zasługiwała? Czy Elvira zasługiwała na nią? Może dwóm podobnym duszom nie dane było spleść skrzydeł w tańcu?
- Jestem lepsza we wszystkim, Chang - powiedziała cicho, bez żadnego śladu uśmiechu, ze zmęczeniem, intuicyjnie ignorując bolesne pytania, które kobieta skierowała do niej wcześniej. Wiedziała, że byłaby jej w stanie pomóc, że widziałaby te rany, ale nie czuła żadnego przymusu, aby jej to udowadniać: nie wtedy, gdy nie mogłaby w to uwierzyć. Niech ten brak odpowiedzi zostawi w ciele Wren te same odłamki szkła, które ona bezceremonialni sypnęła jej w oczy. - Ponieważ on uciekł ze strachu. Bał się twojej złości, twojej nienawiści. Mogłaś się nim zabawić jak marionetką, odepchnąć od siebie, nawet wtedy, kiedy w głębi duszy płakałaś jak dziecko. Teraz też wydaje ci się, że możesz mnie przepędzić, ponieważ boisz się tego, że zależy ci na mnie dość, bym mogła cię zranić. - Powoli oblizała usta, wstając z krzesła i unosząc ręce; czarna, lśniąca proteza wyglądała karykaturalnie, łapiąc poblask padający z okien. - Zrobiłam to i żałuję, ale nie jesteś w stanie obrzydzić mi siebie dość, abym chciała stąd wyjść. - Czy to była groźba? Och, mogła ją w ten sposób odebrać i świetnie.
Wypomnienie Elvirze jej najgorszych chwil było rzuceniem rękawicy, wyzwaniem i kontrą do poprzednich słów. Zapiekło, ukłuło, zawrzało. Skrzywiła się mimowolnie i odwróciła wzrok, drzwi kusiły wolnością, gdzieś tam czekała na nią bibułka z tytoniem, szklanka, lustro, które mogłaby rozbić, wyrzucić przez okno. A po świecie chodziło wielu mugoli, którzy mogliby teraz zapłacić za złośliwość Wren, ginąc okrutną śmiercią, podczas której Elvira zmusiłaby ich do dławienia się własnym językiem. Ale nie, jeszcze nie skapitulowała, nie oddała pojedynku.
- Zastanawiam się, czy ty siebie słyszysz? - Tam, gdzie Wren podnosiła głos, Elvira mówiła szeptem, chowając wreszcie ręce za plecy; mimo tego, że niezwykle mocno kusiło ją, aby złapać Chang w sidła. - Jesteś tak do mnie podobna, że równie dobrze mogłabyś być pieprzonym lustrem; powiedz mi, zarzucasz mi, że wydaje mi się, iż nie poradzisz sobie beze mnie, a potem wpędzasz samą siebie w identyczną pułapkę - Uśmiechnęła się niewesoło, usta zabolały. - Nie błagałam cię o nic, przeżyłabym bez ciebie tak, jak ty beze mnie. Nie potrzebuję cię do przetrwania i przynajmniej nie jestem takim tchórzem, aby sądzić, że wiem o tobie wszystko. To jest wygodne, prawda? Ta myśl, że doskonale wiesz, co odrzucasz, nawet jeżeli to tylko wytwór twojej kruchej wyobraźni - Chciała, czy nie, Chang rozpoczęła ten pojedynek na słowa, to powolne morderstwo, które pochłaniało je obie, grożąc wyzbyciem ze wszystkich sił. Kiedy chwytała jej małą rączkę, trzymała ją łagodnie, nie szarpnęła, nie ścisnęła, nawet nie drasnęła paznokciem. Chciała być traktowana jak laleczka z porcelany i Elvira mogła jej to dać, ale nigdy nie zaryzykuje wbiciem noża w plecy.
Szczupłe palce rozluźniły się nagle, obca dłoń wypadła z nich bezładnie. Czarne źrenice rozszerzyły się, przysłaniając błękitną tęczówkę, usta wygięły w dziwnym grymasie, który jedynie niedowidzący mógłby nazwać uśmiechem.
- Chcesz mojego życia, ale zastanowisz się, czy podarujesz mi swoje... - powtórzyła, tak jakby dopiero jej własne słowa mogły uczynić to rzeczywistością. Westchnęła i pochyliła się nad dziewczyną blisko, przekrzywiając głowę, jakby przyglądała się otwartemu sercu na tacy prosektoryjnej. - Naprawdę nie wiesz, czego chcesz, prawda? - Uniosła brew. Smak krwi w jej ustach zmienił się, teraz miała wrażenie, że od gardła do żołądka pokrywa się lodem. - Też prosiłam cię, żebyś wyszła. Powiedziałam; idź. Nawet wypierdalaj. - Parsknęła ze źle skrywanym bólem. - Jesteśmy równe, czy nie masz jeszcze odwagi pozwolić komuś traktować się tak, jak ty traktujesz jego?
Ale gniew w niczym nie pomoże - teraz uratować mógł tylko spokój, który spłynął na nią powoli, choć płuca bolały od wciąganego doń dymu sypiącej się w gruzy relacji. Czy Wren w ogóle na nią zasługiwała? Czy Elvira zasługiwała na nią? Może dwóm podobnym duszom nie dane było spleść skrzydeł w tańcu?
- Jestem lepsza we wszystkim, Chang - powiedziała cicho, bez żadnego śladu uśmiechu, ze zmęczeniem, intuicyjnie ignorując bolesne pytania, które kobieta skierowała do niej wcześniej. Wiedziała, że byłaby jej w stanie pomóc, że widziałaby te rany, ale nie czuła żadnego przymusu, aby jej to udowadniać: nie wtedy, gdy nie mogłaby w to uwierzyć. Niech ten brak odpowiedzi zostawi w ciele Wren te same odłamki szkła, które ona bezceremonialni sypnęła jej w oczy. - Ponieważ on uciekł ze strachu. Bał się twojej złości, twojej nienawiści. Mogłaś się nim zabawić jak marionetką, odepchnąć od siebie, nawet wtedy, kiedy w głębi duszy płakałaś jak dziecko. Teraz też wydaje ci się, że możesz mnie przepędzić, ponieważ boisz się tego, że zależy ci na mnie dość, bym mogła cię zranić. - Powoli oblizała usta, wstając z krzesła i unosząc ręce; czarna, lśniąca proteza wyglądała karykaturalnie, łapiąc poblask padający z okien. - Zrobiłam to i żałuję, ale nie jesteś w stanie obrzydzić mi siebie dość, abym chciała stąd wyjść. - Czy to była groźba? Och, mogła ją w ten sposób odebrać i świetnie.
Wypomnienie Elvirze jej najgorszych chwil było rzuceniem rękawicy, wyzwaniem i kontrą do poprzednich słów. Zapiekło, ukłuło, zawrzało. Skrzywiła się mimowolnie i odwróciła wzrok, drzwi kusiły wolnością, gdzieś tam czekała na nią bibułka z tytoniem, szklanka, lustro, które mogłaby rozbić, wyrzucić przez okno. A po świecie chodziło wielu mugoli, którzy mogliby teraz zapłacić za złośliwość Wren, ginąc okrutną śmiercią, podczas której Elvira zmusiłaby ich do dławienia się własnym językiem. Ale nie, jeszcze nie skapitulowała, nie oddała pojedynku.
- Zastanawiam się, czy ty siebie słyszysz? - Tam, gdzie Wren podnosiła głos, Elvira mówiła szeptem, chowając wreszcie ręce za plecy; mimo tego, że niezwykle mocno kusiło ją, aby złapać Chang w sidła. - Jesteś tak do mnie podobna, że równie dobrze mogłabyś być pieprzonym lustrem; powiedz mi, zarzucasz mi, że wydaje mi się, iż nie poradzisz sobie beze mnie, a potem wpędzasz samą siebie w identyczną pułapkę - Uśmiechnęła się niewesoło, usta zabolały. - Nie błagałam cię o nic, przeżyłabym bez ciebie tak, jak ty beze mnie. Nie potrzebuję cię do przetrwania i przynajmniej nie jestem takim tchórzem, aby sądzić, że wiem o tobie wszystko. To jest wygodne, prawda? Ta myśl, że doskonale wiesz, co odrzucasz, nawet jeżeli to tylko wytwór twojej kruchej wyobraźni - Chciała, czy nie, Chang rozpoczęła ten pojedynek na słowa, to powolne morderstwo, które pochłaniało je obie, grożąc wyzbyciem ze wszystkich sił. Kiedy chwytała jej małą rączkę, trzymała ją łagodnie, nie szarpnęła, nie ścisnęła, nawet nie drasnęła paznokciem. Chciała być traktowana jak laleczka z porcelany i Elvira mogła jej to dać, ale nigdy nie zaryzykuje wbiciem noża w plecy.
Szczupłe palce rozluźniły się nagle, obca dłoń wypadła z nich bezładnie. Czarne źrenice rozszerzyły się, przysłaniając błękitną tęczówkę, usta wygięły w dziwnym grymasie, który jedynie niedowidzący mógłby nazwać uśmiechem.
- Chcesz mojego życia, ale zastanowisz się, czy podarujesz mi swoje... - powtórzyła, tak jakby dopiero jej własne słowa mogły uczynić to rzeczywistością. Westchnęła i pochyliła się nad dziewczyną blisko, przekrzywiając głowę, jakby przyglądała się otwartemu sercu na tacy prosektoryjnej. - Naprawdę nie wiesz, czego chcesz, prawda? - Uniosła brew. Smak krwi w jej ustach zmienił się, teraz miała wrażenie, że od gardła do żołądka pokrywa się lodem. - Też prosiłam cię, żebyś wyszła. Powiedziałam; idź. Nawet wypierdalaj. - Parsknęła ze źle skrywanym bólem. - Jesteśmy równe, czy nie masz jeszcze odwagi pozwolić komuś traktować się tak, jak ty traktujesz jego?
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Jestem lepsza we wszystkim. W uszach momentalnie zadzwoniły niedawno wypowiadane słowa Francisa, kiedy na szpitalnej pryczy snuł przed nią perspektywy miłe, ale kompletnie beznadziejne. Też podkreślał wtedy swoją wyższość, nie tylko już nad nią, ale nad wszystkimi. Dlaczego stali się nagle tak podobni? Ty też mnie zdradzisz, Elviro? Raz zniknęłaś bez słowa, zupełnie jak on.
Zależy ci na mnie dość, bym mogła cię zranić. Przez niemożebnie długi moment Azjatka zwyczajnie przyglądała się swojej towarzyszce, wpatrzona w jej ładną, młodą twarz i twardniejącą ekspresję; każdym swym słowem przekraczała granice uzdrowicielki, wiedziała o tym, podążając ów ścieżką z wykalkulowaną premedytacją. Zimną i obojętną. Ale to, co zaraz odbiło się od kuchennych ścian, zaczęło przeczyć wcześniejszemu braku emocji. Jej śmiech, głośny, perlisty, niemal szaleńczy w barwie swej melodii; czarownica odchyliła głowę do tyłu, ukazując rzędy jasnych zębów, podczas gdy jej twarz wykrzywił grymas absolutnego rozbawienia. Udawanego, prawdziwego, nieważne. Elvira i tak nie dostrzegłaby różnicy. Lata praktyki w pokazywaniu światu reakcji takich, jakie akurat stawały się jej kaprysem, nie były równe nie dość doskonałej spostrzegawczości blondynki. I przez chwilę po prostu właśnie się śmiała. Zupełnie jakby Multon opowiedziała jej wyśmienity dowcip, lub uderzyła rictusemprą, sprowadzając nań niewidzialne łaskotki. Jakie to uczucie, Elviro, kiedy ktoś śmieje ci się w twarz, kiedy ty obnażasz przed nim swoje serce? Boli cię to, czujesz, jak pod twoją skórą wiją się pijawki sączące od środka twoją krew? Opowiedz mi o tym, pewnego dnia, gdy już spotkamy się w piekle.
Nie odpowiedziała. Nie odpowiedziała nawet wtedy, kiedy kolejny cios rozdarł ją zbyt dogłębnie, zarzucając Azjatce bycie zaledwie lustrzanym odbiciem. Nonsens. Straciłaś już rękę, Elviro, czy straciłaś też wzrok? Choć śmiech zelżał, wciąż czaił się w nieprzyjemnie uniesionych kącikach ust; spojrzenie ciemnych oczu mierzyło ją od stóp po czubek głowy, oceniająco. Głowa w tym czasie wyprostowała się ponownie, by potem przechylić się do boku w ptasiej manierze, którą Multon mogła już doskonale znać.
- Nie potrzebujesz mnie do przetrwania, więc dlaczego wracasz do mnie jak szczenię, które nie pamięta, że zostało wyrzucone za okno? - podjęła temat złośliwie, chociaż w rzeczywistości zaczynało jej brakować cierpliwości do tej bezowocnej dyskusji. Co właściwie uzdrowicielka zamierzała na niej ugrać? Czego oczekiwała? Most, po którym uparcie parła na drugą stronę przepaści płonął, przestawał istnieć, stawał się eteryczny i prześmiewczy, jak można było tego nie dostrzec? Ratuj się, Elviro, zawróć. Jeszcze masz szansę.
Hipokryzja wzięła górę nad samolubną Wren, zupełnie jakby zakleszczone były w pojedynku, nie czczej dyspucie na temat potencjalnie zaprzepaszczonej przyszłości. - To ty odrzuciłaś mnie. Podziękuj swojemu narwaniu - dodała jeszcze z lodowatą precyzją, z twarzą wciąż wykrzywioną podle, w uśmiechu, który powinien stać się trucizną. Elvira rzuciła jej wyzwanie. Twierdziła, że Chang nie byłaby w stanie jej do siebie zniechęcić, a jednak lód samotnej kry na rwącej rzece zaczynał topnieć w słońcu, grożąc przeistoczeniem jej w topielca.
Jesteś na to gotowa? Utonąć dla mnie, dla mojej uciechy?
- Jak śmiesz stawiać mi warunki? - spytała, unosząc ku górze jedną z ciemnych brwi. Ravens nie miał wyboru co do składanej przysięgi, zrobił to ochoczo, a później mimo wszystko próbował wbić jej nóż w plecy. Może dlatego sczezł gdzieś w rynsztoku, w konsekwencji niedotrzymanego słowa. - Dałam ci na tacy możliwość sięgnięcia po moje serce, ale na drodze jak zwykle staje twój egoizm. Jeśli nie jesteś gotowa złożyć mi przysięgi i zaryzykować tym, że ja od razu nie zrobię tego samego, nie mamy już o czym rozmawiać - i może rozmawiać już wcale nie powinny. Wizyta Elviry w małym mieszkaniu na Pokątnej przeciągała się zbyt nieprzyjemnie. Machina ruszyła i nic nie było w stanie jej zatrzymać, jedynie przystanięcie na propozycję Azjatki, czego blondynka uczynić najwyraźniej nie była w stanie. Jej strata. Jej brak zaufania. - Wyjdź - powtórzyła dobitnie.
Zależy ci na mnie dość, bym mogła cię zranić. Przez niemożebnie długi moment Azjatka zwyczajnie przyglądała się swojej towarzyszce, wpatrzona w jej ładną, młodą twarz i twardniejącą ekspresję; każdym swym słowem przekraczała granice uzdrowicielki, wiedziała o tym, podążając ów ścieżką z wykalkulowaną premedytacją. Zimną i obojętną. Ale to, co zaraz odbiło się od kuchennych ścian, zaczęło przeczyć wcześniejszemu braku emocji. Jej śmiech, głośny, perlisty, niemal szaleńczy w barwie swej melodii; czarownica odchyliła głowę do tyłu, ukazując rzędy jasnych zębów, podczas gdy jej twarz wykrzywił grymas absolutnego rozbawienia. Udawanego, prawdziwego, nieważne. Elvira i tak nie dostrzegłaby różnicy. Lata praktyki w pokazywaniu światu reakcji takich, jakie akurat stawały się jej kaprysem, nie były równe nie dość doskonałej spostrzegawczości blondynki. I przez chwilę po prostu właśnie się śmiała. Zupełnie jakby Multon opowiedziała jej wyśmienity dowcip, lub uderzyła rictusemprą, sprowadzając nań niewidzialne łaskotki. Jakie to uczucie, Elviro, kiedy ktoś śmieje ci się w twarz, kiedy ty obnażasz przed nim swoje serce? Boli cię to, czujesz, jak pod twoją skórą wiją się pijawki sączące od środka twoją krew? Opowiedz mi o tym, pewnego dnia, gdy już spotkamy się w piekle.
Nie odpowiedziała. Nie odpowiedziała nawet wtedy, kiedy kolejny cios rozdarł ją zbyt dogłębnie, zarzucając Azjatce bycie zaledwie lustrzanym odbiciem. Nonsens. Straciłaś już rękę, Elviro, czy straciłaś też wzrok? Choć śmiech zelżał, wciąż czaił się w nieprzyjemnie uniesionych kącikach ust; spojrzenie ciemnych oczu mierzyło ją od stóp po czubek głowy, oceniająco. Głowa w tym czasie wyprostowała się ponownie, by potem przechylić się do boku w ptasiej manierze, którą Multon mogła już doskonale znać.
- Nie potrzebujesz mnie do przetrwania, więc dlaczego wracasz do mnie jak szczenię, które nie pamięta, że zostało wyrzucone za okno? - podjęła temat złośliwie, chociaż w rzeczywistości zaczynało jej brakować cierpliwości do tej bezowocnej dyskusji. Co właściwie uzdrowicielka zamierzała na niej ugrać? Czego oczekiwała? Most, po którym uparcie parła na drugą stronę przepaści płonął, przestawał istnieć, stawał się eteryczny i prześmiewczy, jak można było tego nie dostrzec? Ratuj się, Elviro, zawróć. Jeszcze masz szansę.
Hipokryzja wzięła górę nad samolubną Wren, zupełnie jakby zakleszczone były w pojedynku, nie czczej dyspucie na temat potencjalnie zaprzepaszczonej przyszłości. - To ty odrzuciłaś mnie. Podziękuj swojemu narwaniu - dodała jeszcze z lodowatą precyzją, z twarzą wciąż wykrzywioną podle, w uśmiechu, który powinien stać się trucizną. Elvira rzuciła jej wyzwanie. Twierdziła, że Chang nie byłaby w stanie jej do siebie zniechęcić, a jednak lód samotnej kry na rwącej rzece zaczynał topnieć w słońcu, grożąc przeistoczeniem jej w topielca.
Jesteś na to gotowa? Utonąć dla mnie, dla mojej uciechy?
- Jak śmiesz stawiać mi warunki? - spytała, unosząc ku górze jedną z ciemnych brwi. Ravens nie miał wyboru co do składanej przysięgi, zrobił to ochoczo, a później mimo wszystko próbował wbić jej nóż w plecy. Może dlatego sczezł gdzieś w rynsztoku, w konsekwencji niedotrzymanego słowa. - Dałam ci na tacy możliwość sięgnięcia po moje serce, ale na drodze jak zwykle staje twój egoizm. Jeśli nie jesteś gotowa złożyć mi przysięgi i zaryzykować tym, że ja od razu nie zrobię tego samego, nie mamy już o czym rozmawiać - i może rozmawiać już wcale nie powinny. Wizyta Elviry w małym mieszkaniu na Pokątnej przeciągała się zbyt nieprzyjemnie. Machina ruszyła i nic nie było w stanie jej zatrzymać, jedynie przystanięcie na propozycję Azjatki, czego blondynka uczynić najwyraźniej nie była w stanie. Jej strata. Jej brak zaufania. - Wyjdź - powtórzyła dobitnie.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Czuła się lepsza, lepsza we wszystkim od przypadkowego mężczyzny, o którym nie wiedziała, że wcale nie jest jej przypadkowym - czy gdyby zdawała sobie sprawę z historii, łączącej go z Azjatką, podjęłaby taką samą decyzję w podziemiach banku? Och, absolutnie nie. Ponieważ wtedy był wyłącznie sojusznikiem sprawy, takim samym jak wszyscy, ale przez wzgląd na swą obecność wartościowy - Elvira była jednak zbyt egoistyczna, aby w sytuacji takiej jak ta wznieść się ponad powiązania i nienawiść, którą by do niego poczuła, mając świadomość, czego dokonał. Nikt nie winiłby jej, gdyby go pozostawiła, nie przemknęłoby im nawet przez myśl, aby ją oskarżać, a on zginąłby w piekle, na jakie zasłużył. Co za szkoda, że nie mogła usłyszeć ani tego ani żadnej z myśli, przetaczającej się teraz przez słodką główkę Wren. Jakże w takich chwilach żałowała, że nie zna sztuki legilimencji.
Zacisnęła zęby, aby nie syknąć, gdy kuchnię wypełnił śmiech, w uszach Elviry zwielokrotniony niczym szydercze rżenie. Patrzyła na twarz, którą darzyła taką sympatią, jak wykrzywia się w absurdalnej uciesze, jak kpi z jej szczerości, z intencji może i mrocznych, ale prawdziwych. I jak miała zaufać z własnym życiem kobiecie, która wciskała w jej dumę, uczucia i serce szpilkę za szpilką tylko po to, aby zagłuszyć prawdę? A może nie istniała żadna prawda, tylko dwie czarownice, które daremnie uwierzyły w przeznaczenie? Jak mogła być tak głupia, aby po wszystkim, czego w życiu doświadczyła, uznać, że istnieje dla niej inna droga niż samotność?
Niektórzy ludzie byli widać zgubni jak płomień, a ona przeobrażała się w ćmę.
- Tym dla ciebie jestem? Szczenięciem, które możesz wyrzucić przez okno? - zapytała, lecz właściwie jedynie dla potwierdzenia. Już odchodziła, już spowijał ją mrok, lodowata obojętność, ta sama, którą Wren ujrzała na jej twarzy, gdy po raz pierwszy spotkały się w porcie, w drodze do opuszczonego magazynu. Wieki temu. Milenia nawet. - Gdybym wiedziała, że... - że co? To miało pozostać dla Chang tajemnicą, ponieważ Elvira urwała i pokręciła głową. Z zewnątrz była zimną, pieprzoną statuą, w środku jednak pękała kość po kości, serce gubiło rytm, a wrażliwe nerwy owijały się ponuro wokół krwawiących mięśni. - Mój egoizm, czy twój narcyzm, Chang? - zapytała, błękitne oczy aż zabłysły niewypowiedzianą hipokryzją. Och, Elvira była narcyzem, była w sobie zakochana, ale gdy ta miłość zaczęła wreszcie sięgać dalej niż tylko do jej własnej duszy... została odrzucona. Po raz kolejny, drugi już. Wren znów proponowała ten sam układ, ale darem życia można było żonglować nie więcej niż raz. Oni wszyscy chcieli tylko brać, nie mieli jednak nic do zaoferowania w zamian, zaczynała to nareszcie dostrzegać. - Smacznego - powiedziała wreszcie i chyba nic więcej nie przeszłoby jej przez gardło. Żadne żegnaj. Żadne zostań. Popioły osypywały się w ciszy, a Elvirze nie zostało wiele więcej, jak odwrócić się i z opuszczonymi ramionami odejść w kierunku drzwi.
Z ręką na klamce, bez odwracania głowy, pomyślała jeszcze o jednym. O czymś, do czego zwykle za żadne skarby świata nie chciałaby się przyznać.
- Wygrałaś, Chang.
Zacisnęła zęby, aby nie syknąć, gdy kuchnię wypełnił śmiech, w uszach Elviry zwielokrotniony niczym szydercze rżenie. Patrzyła na twarz, którą darzyła taką sympatią, jak wykrzywia się w absurdalnej uciesze, jak kpi z jej szczerości, z intencji może i mrocznych, ale prawdziwych. I jak miała zaufać z własnym życiem kobiecie, która wciskała w jej dumę, uczucia i serce szpilkę za szpilką tylko po to, aby zagłuszyć prawdę? A może nie istniała żadna prawda, tylko dwie czarownice, które daremnie uwierzyły w przeznaczenie? Jak mogła być tak głupia, aby po wszystkim, czego w życiu doświadczyła, uznać, że istnieje dla niej inna droga niż samotność?
Niektórzy ludzie byli widać zgubni jak płomień, a ona przeobrażała się w ćmę.
- Tym dla ciebie jestem? Szczenięciem, które możesz wyrzucić przez okno? - zapytała, lecz właściwie jedynie dla potwierdzenia. Już odchodziła, już spowijał ją mrok, lodowata obojętność, ta sama, którą Wren ujrzała na jej twarzy, gdy po raz pierwszy spotkały się w porcie, w drodze do opuszczonego magazynu. Wieki temu. Milenia nawet. - Gdybym wiedziała, że... - że co? To miało pozostać dla Chang tajemnicą, ponieważ Elvira urwała i pokręciła głową. Z zewnątrz była zimną, pieprzoną statuą, w środku jednak pękała kość po kości, serce gubiło rytm, a wrażliwe nerwy owijały się ponuro wokół krwawiących mięśni. - Mój egoizm, czy twój narcyzm, Chang? - zapytała, błękitne oczy aż zabłysły niewypowiedzianą hipokryzją. Och, Elvira była narcyzem, była w sobie zakochana, ale gdy ta miłość zaczęła wreszcie sięgać dalej niż tylko do jej własnej duszy... została odrzucona. Po raz kolejny, drugi już. Wren znów proponowała ten sam układ, ale darem życia można było żonglować nie więcej niż raz. Oni wszyscy chcieli tylko brać, nie mieli jednak nic do zaoferowania w zamian, zaczynała to nareszcie dostrzegać. - Smacznego - powiedziała wreszcie i chyba nic więcej nie przeszłoby jej przez gardło. Żadne żegnaj. Żadne zostań. Popioły osypywały się w ciszy, a Elvirze nie zostało wiele więcej, jak odwrócić się i z opuszczonymi ramionami odejść w kierunku drzwi.
Z ręką na klamce, bez odwracania głowy, pomyślała jeszcze o jednym. O czymś, do czego zwykle za żadne skarby świata nie chciałaby się przyznać.
- Wygrałaś, Chang.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Powietrze wypełniające kuchnię stało się ciężkim oparem trucizny. Toksyna sączyła się z każdego wypowiedzianego słowa, z zadanego bólu - po co? Świat pełen był terrorystów, kłamców i zdrajców, a one, choć na krótki czas, odnalazły w sobie nawzajem dziwną namiastkę bezpieczeństwa, specyficznego, pokracznego i wadliwego, ale wciąż prawdziwego. Nieistotne, że jedna podnosiła rękę na drugą, a ich znajomość rozpoczęła się w krwi i rozkoszy. Wren pamiętała ją taką. Stojącą nad rozciętym ciałem mężczyzny spętanego zaklęciem, który nie mógł się ruszyć, jednocześnie czując przeszywającą go agonię centymetr po centymetrze. A potem wiszącą tuż nad nią, pochyloną nad rozchylonymi udami, głodną, namiętną. Pamiętała widok zamazanej twarzy Elviry, kiedy wracała do siebie po tym, jak uzdrowicielka uratowała jej życie na wilgotnej ziemi zasypanej leśnymi liśćmi. Dlaczego tak bardzo pragnęła teraz ją skrzywdzić? Przez jedno transmutacyjne zaklęcie, przez to, że śmiała zaatakować ją od tyłu, nadwyrężyć zaufanie? Jednorazowo, ale przez to, co stało się lata temu, Wren nie potrafiła wybaczać. Wyzuta z empatii najpierw przez matkę, później też Francisa, finalnie na Friedrichu kończąc. Dysfunkcyjna, zepsuta, zupełnie jak Multon. Może jednak miała coś z jej lustrzanego odbicia, ale na pewno nie wszystko. W porównaniu do złotowłosej istoty nie brakowało jej ogłady i dobrego smaku. Umysł nie wodził na manowce, podpowiadając, by zadać sobie samej cios kompromitacji. A mimo to, mimo każdego błędu popełnianego przez Elvirę, Azjatka zawsze przyjmowała ją z powrotem. Nie bez tyrad, oczywiście, choć te wynikały wyłącznie z dbania o jej dobro. Nie rozumiesz tego, Elviro? Mogłam być dla ciebie, z tobą, na zawsze, gdybyś tylko złożyła mi tę cholerną przysięgę.
- Może - mruknęła wymijająco, na powrót obojętnie. Może jesteś szczenięciem, może jesteś dobermanem, jak Yuan stojący na straży mojego dobra. Teraz to nie miało już znaczenia. Liczyło się wyłącznie rozdrapywanie otwartej rany, z której sączyła się ropa, byle tylko blondynka zapamiętała ich pożegnanie jako gorzkie, bolesne, ale konkretne. Nie mogła o Chang zapomnieć. To nie miało prawa się wydarzyć, ani jutro, ani za dziesięć lat, ani na łożu śmierci, gdy Multon rzewnie spojrzy w przeszłość, oceniając wspomnienia. Jak wtedy o mnie pomyślisz, Elviro? Stwierdzisz, że było warto?
Puszczona przez nią dłoń była metaforą, głośną, dobitną. Najgorsze lęki przed odrzuceniem i rozłąką znajdowały swoje urzeczywistnienie i żadna z nich nie była w stanie już ich zatrzymać; Multon nie mogła, Wren nie chciała. Tylko dlaczego od środka żołądek zacisnął się w węzeł tak nagle? Coś zakłuło w środku, sięgnęło gardła, rozlało się buzującym gorącem w podbrzuszu, a świat na chwilę zawirował przed ciemnymi jak noc oczyma; zaczynała pojmować do czego doszło w tej malutkiej kuchni, jednak nie przyznałaby się na głos do własnych odczuć. W tym jednym uzdrowicielka miała rację.
Wygrałaś, Chang. To, co zbudowały w pocie czoła i zadrapaniach wzajemnej agresji runęło na ziemię niczym domek z kart zdmuchnięty przez wichurę. Odrzuciła ją, zniechęciła, wygrała. Wystarczyło tylko kilka uwag, by zepchnąć magomedyczkę w przepaść.
- Elviro - podjęła Azjatka, kiedy blond kosmyki zakołysały się w drzwiach prowadzących z kuchni do korytarza. Zatrzymała ją, bo musiała. I chciała. - Pisałaś w liście, że mam jedno życzenie, które spełnisz bezwarunkowo. Na pewno o tym pamiętasz - mówiła chłodno, perfekcyjnie zdystansowana. Słowa nikły w odgłosie skwierczenia ośmiorniczek, dźwięku, który powoli zaczynał doprowadzać ją do szału, ale Chang nie sięgnęła po patelnię, by rzucić nią o ścianę. Gdzieś w podświadomości czaiła się myśl, że były drogie. Cenne. Trudno dostępne. - Chcę je teraz wykorzystać - po to, by cię zniszczyć, czy może przyciągnąć do siebie z powrotem, jak myślisz? Ciemne oczy wpatrywały się w chudą sylwetkę kobiety o sztucznym ramieniu, badając jej reakcję; z anatomiczną precyzją chciała wiedzieć, czy jej krew zawrzała w perfidnie przeciąganym oczekiwaniu, czy może była skora cofnąć dane słowo i uznać, że urodzinowa korespondencja nigdy nie miała miejsca. - Wrócisz do mnie. Kiedy będę cię potrzebować, dam ci znać, a ty stawisz się tam, gdzie ci wskażę i udzielisz mi pomocy, wsparcia, nieważne. Niezależnie od twoich... emocji. Takie jest moje życzenie - skonkludowała, po czym jak gdyby nigdy nic odwróciła się do palnika i potrząsnęła patelnią, by równomiernie obrócić na niej pokrojone ośmiorniczki. Kaskada ciemnych włosów otuliła twarz, kiedy Azjatka pochyliła się nad potrawą i uważnie przyglądała się stopniu przysmażenia. Wrócisz do mnie, Elviro. I nie uwolnisz się od kajdan, które założyłaś na własne nadgarstki. Trudno.
zt x2? chyba że elvira chce odpisać??
- Może - mruknęła wymijająco, na powrót obojętnie. Może jesteś szczenięciem, może jesteś dobermanem, jak Yuan stojący na straży mojego dobra. Teraz to nie miało już znaczenia. Liczyło się wyłącznie rozdrapywanie otwartej rany, z której sączyła się ropa, byle tylko blondynka zapamiętała ich pożegnanie jako gorzkie, bolesne, ale konkretne. Nie mogła o Chang zapomnieć. To nie miało prawa się wydarzyć, ani jutro, ani za dziesięć lat, ani na łożu śmierci, gdy Multon rzewnie spojrzy w przeszłość, oceniając wspomnienia. Jak wtedy o mnie pomyślisz, Elviro? Stwierdzisz, że było warto?
Puszczona przez nią dłoń była metaforą, głośną, dobitną. Najgorsze lęki przed odrzuceniem i rozłąką znajdowały swoje urzeczywistnienie i żadna z nich nie była w stanie już ich zatrzymać; Multon nie mogła, Wren nie chciała. Tylko dlaczego od środka żołądek zacisnął się w węzeł tak nagle? Coś zakłuło w środku, sięgnęło gardła, rozlało się buzującym gorącem w podbrzuszu, a świat na chwilę zawirował przed ciemnymi jak noc oczyma; zaczynała pojmować do czego doszło w tej malutkiej kuchni, jednak nie przyznałaby się na głos do własnych odczuć. W tym jednym uzdrowicielka miała rację.
Wygrałaś, Chang. To, co zbudowały w pocie czoła i zadrapaniach wzajemnej agresji runęło na ziemię niczym domek z kart zdmuchnięty przez wichurę. Odrzuciła ją, zniechęciła, wygrała. Wystarczyło tylko kilka uwag, by zepchnąć magomedyczkę w przepaść.
- Elviro - podjęła Azjatka, kiedy blond kosmyki zakołysały się w drzwiach prowadzących z kuchni do korytarza. Zatrzymała ją, bo musiała. I chciała. - Pisałaś w liście, że mam jedno życzenie, które spełnisz bezwarunkowo. Na pewno o tym pamiętasz - mówiła chłodno, perfekcyjnie zdystansowana. Słowa nikły w odgłosie skwierczenia ośmiorniczek, dźwięku, który powoli zaczynał doprowadzać ją do szału, ale Chang nie sięgnęła po patelnię, by rzucić nią o ścianę. Gdzieś w podświadomości czaiła się myśl, że były drogie. Cenne. Trudno dostępne. - Chcę je teraz wykorzystać - po to, by cię zniszczyć, czy może przyciągnąć do siebie z powrotem, jak myślisz? Ciemne oczy wpatrywały się w chudą sylwetkę kobiety o sztucznym ramieniu, badając jej reakcję; z anatomiczną precyzją chciała wiedzieć, czy jej krew zawrzała w perfidnie przeciąganym oczekiwaniu, czy może była skora cofnąć dane słowo i uznać, że urodzinowa korespondencja nigdy nie miała miejsca. - Wrócisz do mnie. Kiedy będę cię potrzebować, dam ci znać, a ty stawisz się tam, gdzie ci wskażę i udzielisz mi pomocy, wsparcia, nieważne. Niezależnie od twoich... emocji. Takie jest moje życzenie - skonkludowała, po czym jak gdyby nigdy nic odwróciła się do palnika i potrząsnęła patelnią, by równomiernie obrócić na niej pokrojone ośmiorniczki. Kaskada ciemnych włosów otuliła twarz, kiedy Azjatka pochyliła się nad potrawą i uważnie przyglądała się stopniu przysmażenia. Wrócisz do mnie, Elviro. I nie uwolnisz się od kajdan, które założyłaś na własne nadgarstki. Trudno.
zt x2? chyba że elvira chce odpisać??
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Noc była zimna, ciężka, przytłaczająca, pozbawiona zupełnie gwiazd i księżyca: cały Londyn zdawał się ukryty za grubą warstwą niemożliwego do przeniknięcia mroku, emanującego złowrogą aurą. A Deirdre - stała się częścią tej mrocznej mgły, odgradzającej miasto od światła. Mknęła śmiało przez gęste chmury i nocne opary, za nic mając sobie nie tylko nieprzyjemną aurę, ale także cały szereg zasad dobrego wychowania. Tsagairtowie cenili regulaminy na równi ze swoim życiem, lecz Deirdre nauczyła się elastyczności, łącząc konserwatywne oddanie tradycji z dość mętnym naginaniem granic, tak, by z dumą uznawać się za czcicielkę porządku i ładu. Wypełniała przecież zasady dobrego gościa, nie zjawiała się na progu mieszkania przyjaciela niezapowiedziana, ostrzegała Wren, że wkrótce się zobaczą, informując także, by ta była stale gotowa. Zresztą, w ich napiętej, nierównej relacji mogła pozwolić sobie na znacznie więcej, w tym na śmiałe naruszanie miru domowego.
I ona podejmowała ryzyko, zbliżając się bez ostrzeżenia do dachu jednej z kamienic, w którym mieszkała Chang, nie miała wszak pewności, czy nie marnuje swojego cennego czasu; Azjatka mogła wszak przebywać poza miastem, zajęta wypełnianiem woli Czarnego Pana. Niczym innym, Deirdre nie sądziła, by ta odwiedzała rodzinę albo zabawiała się gdzieś w pubie - wtedy srodze by się zawiodła. Planowała jednakże i tak czerpać z tej niespodziewanej wizyty same korzyści; cóż, jeśli nie natrafi na uczennicę, wykorzysta odwiedziny na nauczenie czarownicy ważnej lekcji. Na razie nie mogła ocenić, czy Wren znajduje się w mieszkaniu, światła były zgaszone, a jedno z okien - przez które wleciała - zachęcająco uchylone.
W mgnieniu oka znalazła się w środku, materializując się kilka metrów dalej, pomiędzy stołem a blatem. Kuchnia, tak, bystre spojrzenie śmierciożerczyni zdołało wyłuskać z mroku detale świadczące o charakterze wnętrza. Noże, smutne, samotne krzesło, miski, pęki ziół. Deirdre powoli wyminęła mebel, poruszając się cicho i prawie bezszelestnie. Zsunęła z głowy kaptur czarnej peleryny, spod którego wypłynęły długie, równie czarne włosy. Sądziła, że nie wywołala żadnego odgłosu, ale ktoś przebywający w mieszkaniu był niezwykle czujny. Sekundę później usłyszała ciężkie człapanie, skrzypienie drzwi, a później na ich progu stanął...psidwak? Wyjątkowo potężnej budowy, ślepia psiska błyszczały w półmroku chęcią mordu na włamywaczu, pazury już zaczynały drapać o parkiet, by rozpędzić się do skoku. Deirdre prawie od niechcenia uniosła zitanową różdżkę w stronę ochroniarza.
- Petrificus totalus - powiedziała miękko, beznamiętnie, a ostry promień zaklęcia rozdarł półmrok, uderzając prosto w pierś psa. Ten zamarł w pół ruchu i zwalił się z głuchym rumorem na podłogę, zesztywniały, z śliną cieknącą z wyszczerzonego pyska. Deirdre uśmiechnęła się lekko i przekroczyła zwinnie ponad czworonogiem, nie omieszkając kopnąć go obcasem wysokich oficerek. Była ciekawa, czy zachowanie psa obudziło Wren, ale na razie nie słyszała żadnych innych odgłosów. Ruszyła po omacku przez mikrokorytarzyk, a później cicho wkradła się do pomieszczenia, będącego zarazem salonem i...sypialnią? Pod jedną ze ścian stało łóżko - bez nikogo w środku, przynajmniej na pierwszy rzut oka, co na razie nie budziło zainteresowania Mericourt. Słyszała szum wody dobiegający z łazienki - a więc jej podopieczna zażywała kąpieli, taplała się w krwi lub po prostu opłukiwała twarz. Dei spokojnie przeszła wzdłuż komody i szafy, cicho otwierając kolejne szuflady i bez skrępowania wyciągając z nich napotkane przedmioty. Kartkowała notatniki, przyglądała się okładkom książek, podnosiła do oczu fiolki, przesuwała opuszkami palców po szatach a nawet po bieliźnie, pozbawiona skrupułów wchodząc z butami w prywatność Wren. Powracającej do pokoju, usłyszała wszak stukot klamki: nie odwróciła się w stronę drzwi prowadzących do łazienki, ale na wszelki wypadek ciągle trzymała w dłoni różdżkę, skrytą obecnie pod rękawem peleryny.
- Dlaczego nie śpisz o tej porze? - spytała spokojnie, bez powitania czy wyjaśnienia swego najścia, dalej od niechcenia przerzucając koronkowe niewymowne, skupiona na bieliźnie tak samo, jak na bibelotach, książkach i ingrediencjach, które napotkała podczas swej dotychczasowej inspekcji. - Przeczytałaś woluminy, które ci podarowałam? - kontynuowała, wiedząc, że nie; nie miała na to czasu, musiałaby spędzić całą dobę, by wgryźć się w trudne, grube tomiszcza. - Twój pies jest zaskakująco brzydki. To znaczy - był - ciągnęła tym samym, beznamiętnym tonem, w końcu zerkając na Chang przez ramię. Uważnie, z nieco zmarszczonymi brwiami, prawie fizycznie przesuwając wzrokiem po bosych stopach, nagich łydkach i ciele okrytym równie zaskakującą koszulą nocną, przypominającą te, które posiadała jej merliniej pamięci matka; jedwabne, w orientalne wzory, skrojone tak, by zapewnić komfort, ale także emanować egzotycznym pięknem. Prowokowała, psu zapewne nic się nie stało, lecz była ciekawa reakcji rozespanej czarownicy.
| zaklęcie, niżej k100 na locus nihil
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Salon z sypialnią
Szybka odpowiedź