Salon z sypialnią
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon z aneksem sypialnianym
Mieszkanie Wren nie było w stanie pomieścić wszystkich podstawowych pokojów, dlatego czarownica zdecydowała się połączyć jedno z drugim. Salon utrzymany jest w barwach nie tak ciemnych jak kuchnia: szmaragdowe ściany współgrają z błękitnymi panelami, z drewnianym umeblowaniem. Gdzieniegdzie zielenią się rośliny. W centrum pomieszczenia znajduje się niski stół z kanapą, naprzeciwko którego stoi maszyna do szycia. W rogu, równolegle do staromodnego piecyka, wisi okrągłe lustro. Czarne kotary zwykle zasłaniają okna wyglądające na zgiełk ulicy Pokątnej.
Część sypialniana, a właściwie wnęka w ścianie o wymiarach wystarczających do zmieszczenia łóżka z miękką, jasnoszarą pościelą, odgrodzona jest od salonowej długim hebanowym regałem pełnym książek; nieopodal tego miejsca swoje ciemnozielone legowisko ma również doberman.
Część sypialniana, a właściwie wnęka w ścianie o wymiarach wystarczających do zmieszczenia łóżka z miękką, jasnoszarą pościelą, odgrodzona jest od salonowej długim hebanowym regałem pełnym książek; nieopodal tego miejsca swoje ciemnozielone legowisko ma również doberman.
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 2
'k100' : 2
Chłodna woda spłukiwała resztki piany, obmywając ciało z pyłu i wciąż świeżych wspomnień pracowitego dnia. Gąbka drażniła oliwkową skórę, znaczyła ją śladami czerwonych pręg w miejscach, gdzie masowała zbyt mocno, wiedziona przekonaniem, że wciąż pozostawała niedomyta; ich dotyk, szlam, niegodnych choć ślicznych, w ostatnim czasie odrażał ją aż nazbyt. Za dnia mogła pozować na ich kompankę dbającą o bezpieczeństwo w czasach wojny, na wysłanniczkę Zakonu Feniksa, o jakim robiło się głośniej wśród podgniłych społeczności wyplenionych z Londynu, ale w prywatności swojego mieszkania Wren zmywała z siebie kłamstwa jak zarazki. Tutaj, w swojej małej świątyni, azylu, który przesiąknięty na wskroś był magią, nie pozwalała im siebie infekować. Zmęczona, ale i zrelaksowana długą kąpielą nie słyszała odgłosów dobiegających z pozostałych części ciasnego mieszkania w starej kamienicy; choć zaczarowany wisior w kształcie czapli rozżarzył się ciepłem sygnalizującym o nadejściu do środka intruza, ten leżał zbyt daleko, by była w stanie poczuć bijącą odeń anomalię. Nic nie było zdolne przebić się przez ciemność przymkniętych powiek. Przez słodkie brzmienie nuconej cicho melodii, której genezy nie byłaby w stanie przytoczyć; krople ścigały się ze sobą w dół gładkich pleców, skapując raz po raz z włosów, podczas gdy w płytkiej już kołysce tworzył się wir mający swe ujście w odpływie wanny. Dreszcze. Drżała pod ich wpływem delikatnie, zupełnie jakby obmywał ją zimowy deszcz, ale z premedytacją nie podnosiła temperatury tej wody; o wiele bardziej wolała wyziębić się teraz, by docenić dwójnasób komfort ciepłej pierzyny oczekującej we wnęce skąpanego w ciemności salonu, w miejscu, gdzie akurat mieściło się łóżko.
Nie słyszała pojawienia się Deirdre. Nie słyszała warkotu dobiegającego z psiego gardła, gdy ten obnażył zębiska, skory w każdej chwili rzucić się do ataku. Nie słyszała cielska dobermana uderzającego bezwładnie o posadzkę. Z nieświadomego wyboru pozostała na to obojętna, choć wiedziała, że od czasu wtargnięcia Elviry do jej mieszkania nie mogła czuć się w nim już na tyle nienaruszalnie co wcześniej. A kiedy smukła dłoń sięgnęła kurka i przekręciła go, odcinając w ten sposób dopływ wody do białej rączki prysznica, w środku znów zastała ją jedynie cisza. Szamotanina intruza z czworonożnym obrońcą skończyła się jeszcze przed swym prawidłowym preludium, natomiast gdy Azjatka ocierała się z pozostałości wilgoci, Mericourt już przeglądała zawartości szafek, półek, szuflad i biblioteczek. Sprawdzała. Uczyła się - samej Wren, tego, kim była w zaciszu swojej samotni, co kryła za kotarą wielkiego przedstawienia tkanego z wersetów kłamstw i półprawd. Była zadowolona? Czy w badanych przedmiotach odnalazła to, czego oczekiwała?
Po naszyjnik opatrzony ostrzegawczą biżuterią sięgnęła dopiero po uprzednim wsunięciu na chude ciało tradycyjnej chińskiej koszuli nocnej, jaką udało jej się jakiś czas temu zakupić na przyportowym targu egzotycznych zdobyczy. Metal w jej dłoni zaskrzył się ciepłem - na co w mgnieniu oka, bez cienia zawahania dopadła leżącej nieopodal różdżki, gotowa do ataku, do obrony swojego miejsca. Vernon? Kiedyś wszedł bez pozwolenia do jej mieszkania, śmiał usiłować ją zhańbić, i nawet jeśli od miesięcy nie dawał znaku życia, nie znaczyło to, że pomysł ten musiał całkowicie porzucić. Vernon, Elvira, Friedrich, Francis, imiona niepożądanych gości mnożyły się w głowie, a widmo każdego z nich plądrującego jej intymną przestrzeń było dotkliwie prawdopodobne. Z łazienki wyszła powoli, cicho, skradała się, by zaskoczyć tego, komu udało się zaskoczyć ją samą - jednak gdy tylko przekroczyła próg salonu, zrozumiała, że wyciągnięta przed siebie dłoń z drewnem magicznego kasztanowca powinna była jak najszybciej opaść w dół - i to też uczyniła. Głos, tego głosu nie sposób było nie rozpoznać. To jego znajomą barwę usłyszała najpierw, później w ciepłym blasku świecy porządkując do niego sylwetkę odzianą w czerń. Dlaczego nie śpisz? Coś w prozaicznej naturze tego pytania sprawiło, że Wren uśmiechnęła się do siebie krzywo, postępując kilka kroków do przodu, z włosami mokrymi, przyklejonymi do twarzy, i bielą koszuli przylegającej do ciała.
- Praca, oczywiście. Miałam jej dziś sporo - przyznała leniwie i lakonicznie, bo i zdążyła pojąć, że szczegóły krwawego zajęcia nieszczególnie interesowały jej patronkę. Poza tym - to temat ksiąg był ciekawszy, sprawił, że Azjatka przechyliła lekko głowę do boku, w kontemplacji, czy rzeczywiście powinna była już sprostać powierzonemu zadaniu. - Zaczęłam. Księga Czarnomagicznych Manifestacji jest o wiele trudniejsza niż poprzednie pozycje, ale to akurat współmierne jest do doznań; daję jej cierpliwość i uwagę, jakich wymaga - odpowiedziała bez wstydu, bo o ile czarna magia na jej prośbę odpowiedziała przychylnie pamiętnego dnia w Staffordshire, czytanie, a przede wszystkim praktyka nowych inkantacji przyswajanych nieuważnie czy zbyt szybko mogłaby okazać się zgubna w skutkach. Niedoskonała precyzja, brak kontroli, brak koncentracji, płaciła za nie smakiem własnej krwi i katorgą organizmu - i byłoby głupotą czynić to z masochistycznej przyjemności, skoro każdą następną konsekwencją mogłaby być śmierć. Zwykła, prosta, ostateczna i bzdurna.
Twarz pozostała niezmiennie neutralna na wspomnienie Yuana, dobermana z hodowli Rookwood; jego nieobecność była dowodem samym w sobie na to, że do konfrontacji rzeczywiście doszło, nawet bez uchylania rąbka tajemnicy przez Mericourt. - Nadrabia sympatią do męskiej krwi - stwierdziła miękko i wzruszyła ramionami. Wędrówki późną porą po londyńskim porcie obfitowały w spotkania mniej lub bardziej nachalne, a wówczas drapieżna natura psiska przynosiła radość jak nigdy dotąd. - Był? Niefortunnie. Miał swoje zalety. Choć z drugiej strony to może być przyjemna okazja do odwiedzenia Sigrun, pewnie ma nowe szczenięta - stwierdziła bez emocji, bez żalu, bez wyrzutu. Zwierzę było jedynie zwierzęciem, nie pojęłoby różnicy między tym, kogo w mieszkaniu witać należało rozszarpanym mięsem, a kogo posłusznie uniżonym łbem - dlatego też Wren nie podejrzewała, by słowa Deirdre wiele wspólnego miały z kłamstwem. - Zaoferowałabym ci herbaty, ale nawet jej nie mam - westchnęła, w końcu kierując się na kanapę stojącą pod ścianą, na jakiej zajęła miejsce. Na udzie spoczęła dłoń dzierżąca jasną różdżkę, podczas gdy druga powędrowała do mokrych hebanowych pukli, wycisnąwszy z nich nowe krople wody. - Co cię do mnie sprowadza? Kolejna lekcja? Mam odsunąć meble pod ściany? - zaklęciem, rzecz jasna, nie siłą własnych dłoni, której miała tyle co nic. Wzrok ciemnych oczu nie odsuwał się od Mericourt. Śledził ją uważnie, doszukiwał się w pozie, ubraniu i gestach jakichkolwiek odpowiedzi. Była tu - po co dokładnie? Zwykle zapraszała swoją uczennicę w odludne miejsca, tym razem jednak znajdowały się w samym sercu Pokątnej, bez mugolki, na jakiej mogłyby ćwiczyć. Co cię do mnie sprowadza, Deirdre? - Staffordshire było piękne - wspomniała jeszcze z nieukrywaną rozkoszą. Był tam, On, potężny i przerażający, bezwzględnie wymagający szacunku otaczającą go aurą, był tam, na obmytej krwią ziemi.
Nie słyszała pojawienia się Deirdre. Nie słyszała warkotu dobiegającego z psiego gardła, gdy ten obnażył zębiska, skory w każdej chwili rzucić się do ataku. Nie słyszała cielska dobermana uderzającego bezwładnie o posadzkę. Z nieświadomego wyboru pozostała na to obojętna, choć wiedziała, że od czasu wtargnięcia Elviry do jej mieszkania nie mogła czuć się w nim już na tyle nienaruszalnie co wcześniej. A kiedy smukła dłoń sięgnęła kurka i przekręciła go, odcinając w ten sposób dopływ wody do białej rączki prysznica, w środku znów zastała ją jedynie cisza. Szamotanina intruza z czworonożnym obrońcą skończyła się jeszcze przed swym prawidłowym preludium, natomiast gdy Azjatka ocierała się z pozostałości wilgoci, Mericourt już przeglądała zawartości szafek, półek, szuflad i biblioteczek. Sprawdzała. Uczyła się - samej Wren, tego, kim była w zaciszu swojej samotni, co kryła za kotarą wielkiego przedstawienia tkanego z wersetów kłamstw i półprawd. Była zadowolona? Czy w badanych przedmiotach odnalazła to, czego oczekiwała?
Po naszyjnik opatrzony ostrzegawczą biżuterią sięgnęła dopiero po uprzednim wsunięciu na chude ciało tradycyjnej chińskiej koszuli nocnej, jaką udało jej się jakiś czas temu zakupić na przyportowym targu egzotycznych zdobyczy. Metal w jej dłoni zaskrzył się ciepłem - na co w mgnieniu oka, bez cienia zawahania dopadła leżącej nieopodal różdżki, gotowa do ataku, do obrony swojego miejsca. Vernon? Kiedyś wszedł bez pozwolenia do jej mieszkania, śmiał usiłować ją zhańbić, i nawet jeśli od miesięcy nie dawał znaku życia, nie znaczyło to, że pomysł ten musiał całkowicie porzucić. Vernon, Elvira, Friedrich, Francis, imiona niepożądanych gości mnożyły się w głowie, a widmo każdego z nich plądrującego jej intymną przestrzeń było dotkliwie prawdopodobne. Z łazienki wyszła powoli, cicho, skradała się, by zaskoczyć tego, komu udało się zaskoczyć ją samą - jednak gdy tylko przekroczyła próg salonu, zrozumiała, że wyciągnięta przed siebie dłoń z drewnem magicznego kasztanowca powinna była jak najszybciej opaść w dół - i to też uczyniła. Głos, tego głosu nie sposób było nie rozpoznać. To jego znajomą barwę usłyszała najpierw, później w ciepłym blasku świecy porządkując do niego sylwetkę odzianą w czerń. Dlaczego nie śpisz? Coś w prozaicznej naturze tego pytania sprawiło, że Wren uśmiechnęła się do siebie krzywo, postępując kilka kroków do przodu, z włosami mokrymi, przyklejonymi do twarzy, i bielą koszuli przylegającej do ciała.
- Praca, oczywiście. Miałam jej dziś sporo - przyznała leniwie i lakonicznie, bo i zdążyła pojąć, że szczegóły krwawego zajęcia nieszczególnie interesowały jej patronkę. Poza tym - to temat ksiąg był ciekawszy, sprawił, że Azjatka przechyliła lekko głowę do boku, w kontemplacji, czy rzeczywiście powinna była już sprostać powierzonemu zadaniu. - Zaczęłam. Księga Czarnomagicznych Manifestacji jest o wiele trudniejsza niż poprzednie pozycje, ale to akurat współmierne jest do doznań; daję jej cierpliwość i uwagę, jakich wymaga - odpowiedziała bez wstydu, bo o ile czarna magia na jej prośbę odpowiedziała przychylnie pamiętnego dnia w Staffordshire, czytanie, a przede wszystkim praktyka nowych inkantacji przyswajanych nieuważnie czy zbyt szybko mogłaby okazać się zgubna w skutkach. Niedoskonała precyzja, brak kontroli, brak koncentracji, płaciła za nie smakiem własnej krwi i katorgą organizmu - i byłoby głupotą czynić to z masochistycznej przyjemności, skoro każdą następną konsekwencją mogłaby być śmierć. Zwykła, prosta, ostateczna i bzdurna.
Twarz pozostała niezmiennie neutralna na wspomnienie Yuana, dobermana z hodowli Rookwood; jego nieobecność była dowodem samym w sobie na to, że do konfrontacji rzeczywiście doszło, nawet bez uchylania rąbka tajemnicy przez Mericourt. - Nadrabia sympatią do męskiej krwi - stwierdziła miękko i wzruszyła ramionami. Wędrówki późną porą po londyńskim porcie obfitowały w spotkania mniej lub bardziej nachalne, a wówczas drapieżna natura psiska przynosiła radość jak nigdy dotąd. - Był? Niefortunnie. Miał swoje zalety. Choć z drugiej strony to może być przyjemna okazja do odwiedzenia Sigrun, pewnie ma nowe szczenięta - stwierdziła bez emocji, bez żalu, bez wyrzutu. Zwierzę było jedynie zwierzęciem, nie pojęłoby różnicy między tym, kogo w mieszkaniu witać należało rozszarpanym mięsem, a kogo posłusznie uniżonym łbem - dlatego też Wren nie podejrzewała, by słowa Deirdre wiele wspólnego miały z kłamstwem. - Zaoferowałabym ci herbaty, ale nawet jej nie mam - westchnęła, w końcu kierując się na kanapę stojącą pod ścianą, na jakiej zajęła miejsce. Na udzie spoczęła dłoń dzierżąca jasną różdżkę, podczas gdy druga powędrowała do mokrych hebanowych pukli, wycisnąwszy z nich nowe krople wody. - Co cię do mnie sprowadza? Kolejna lekcja? Mam odsunąć meble pod ściany? - zaklęciem, rzecz jasna, nie siłą własnych dłoni, której miała tyle co nic. Wzrok ciemnych oczu nie odsuwał się od Mericourt. Śledził ją uważnie, doszukiwał się w pozie, ubraniu i gestach jakichkolwiek odpowiedzi. Była tu - po co dokładnie? Zwykle zapraszała swoją uczennicę w odludne miejsca, tym razem jednak znajdowały się w samym sercu Pokątnej, bez mugolki, na jakiej mogłyby ćwiczyć. Co cię do mnie sprowadza, Deirdre? - Staffordshire było piękne - wspomniała jeszcze z nieukrywaną rozkoszą. Był tam, On, potężny i przerażający, bezwzględnie wymagający szacunku otaczającą go aurą, był tam, na obmytej krwią ziemi.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nieznane moce, z którymi igrali Rycerze podczas wyprawy do podziemi Banku Gringotta wciąż były żywe i powracały w najmniej oczekiwanym momencie. Choć wydawać by się mogło, że Śmierciożercy byli w stanie czerpać z nich wiedzę, a nawet tłumić powracające szepty, to niekiedy potężna magia okazywała się nader silna nawet na odporne umysły. Deirdre mogła poczuć to zaraz po tym, gdy jej różdżka wskazała bezbronne zwierzę i powaliła je na posadzkę. Początkowo jednak, nie zdawało się być to nader groźne, wrażenie odczuwania emocji psa, a także usilne pragnienie wzbudzenia w nim strachu szybko przeminęło.
Najgorsze przyszło niespodziewanie, bowiem zaraz po pierwszych słowach skierowanych do Wren, w głowie kobiety rozległ się wyraźny głos Aongusa. Purpurowa mgiełka oplotła szczupłą dłoń i powoli zaczęła wspinać się nieco wyżej, aż do ramion, po czym finalnie rozmyła się w powietrzu. Ciało zdawało się zesztywnieć, a po krótkiej fali zimnego potu Deirdre straciła kontrolę i została zepchnięta w odmęty własnej świadomości. Widziała świat własnymi oczami, ale zdawały się nie należeć do niej – nie mogła nimi poruszyć, podobnie jak żadną inną częścią ciała. Stała się więźniem własnego umysłu, a wspomnienia z Locus Nihil powróciły ze zdwojoną siłą, jakoby Aongus pragnął rozproszyć jej uwagę i zyskać możliwie dużo czasu.
-Nie potrzebuję herbaty- głos należący do Mericourt rozległ się w pomieszczeniu, a wzrok skupił bezpośrednio na Wren. Aongus rozkoszował się w graniu na emocjach, sprawdzaniu ich granic, testowaniu wytrzymałości. Ludzie i ich huśtawki nastrojów zawsze go pasjonowały, budziły niepohamowaną ciekawość, a świadomość jak istotny stanowiły element dawały poczucie ogromnej władzy. Pod ich silnym wpływem potrafili działać irracjonalnie i wywołać chaos. Byli słabi, marni, nie zasługiwali na moce, które wykradli. -Jedynie Ciebie- dodał z promiennym uśmiechem, który zawitał na ustach Deirdre. Uniósł zaciśniętą w pięść dłoń, by po chwili wolno ją otworzyć. Purpurowa mgiełka pokazała się ponownie i szybko, niczym promień zaklęcia, pomknęła w stronę Wren otaczając jej głowę. Czarownica momentalnie poczuła złość, buzujący gniew przeradzający się w agresję. Miała ochotę wszystko zniszczyć, a rzekoma śmierć psa tylko ją podjudzała. Wiedziała kto za tym stał, zapragnęła ukarać agresora i to własnymi rękoma.
Deirdre straciłaś nad sobą kontrolę. Władzę nad tym ciałem przejął Aongus. Możesz czuć jego potęgę, czasem nawet towarzyszące mu emocje. Przezwyciężyć jego moc możesz rzutem na odporność magiczną (ST = 100).
Wren stałaś się pierwszą ofiarą. Jeśli chcesz odzyskać kontrolę nad własnymi emocjami musisz również wykonać rzut na odporność magiczną (ST = 80).
Dobrze bawi się Drew, w razie pytań zapraszam
Najgorsze przyszło niespodziewanie, bowiem zaraz po pierwszych słowach skierowanych do Wren, w głowie kobiety rozległ się wyraźny głos Aongusa. Purpurowa mgiełka oplotła szczupłą dłoń i powoli zaczęła wspinać się nieco wyżej, aż do ramion, po czym finalnie rozmyła się w powietrzu. Ciało zdawało się zesztywnieć, a po krótkiej fali zimnego potu Deirdre straciła kontrolę i została zepchnięta w odmęty własnej świadomości. Widziała świat własnymi oczami, ale zdawały się nie należeć do niej – nie mogła nimi poruszyć, podobnie jak żadną inną częścią ciała. Stała się więźniem własnego umysłu, a wspomnienia z Locus Nihil powróciły ze zdwojoną siłą, jakoby Aongus pragnął rozproszyć jej uwagę i zyskać możliwie dużo czasu.
-Nie potrzebuję herbaty- głos należący do Mericourt rozległ się w pomieszczeniu, a wzrok skupił bezpośrednio na Wren. Aongus rozkoszował się w graniu na emocjach, sprawdzaniu ich granic, testowaniu wytrzymałości. Ludzie i ich huśtawki nastrojów zawsze go pasjonowały, budziły niepohamowaną ciekawość, a świadomość jak istotny stanowiły element dawały poczucie ogromnej władzy. Pod ich silnym wpływem potrafili działać irracjonalnie i wywołać chaos. Byli słabi, marni, nie zasługiwali na moce, które wykradli. -Jedynie Ciebie- dodał z promiennym uśmiechem, który zawitał na ustach Deirdre. Uniósł zaciśniętą w pięść dłoń, by po chwili wolno ją otworzyć. Purpurowa mgiełka pokazała się ponownie i szybko, niczym promień zaklęcia, pomknęła w stronę Wren otaczając jej głowę. Czarownica momentalnie poczuła złość, buzujący gniew przeradzający się w agresję. Miała ochotę wszystko zniszczyć, a rzekoma śmierć psa tylko ją podjudzała. Wiedziała kto za tym stał, zapragnęła ukarać agresora i to własnymi rękoma.
Wren stałaś się pierwszą ofiarą. Jeśli chcesz odzyskać kontrolę nad własnymi emocjami musisz również wykonać rzut na odporność magiczną (ST = 80).
Dobrze bawi się Drew, w razie pytań zapraszam
Uśmiechnęła się do siebie krzywo, z lekkim politowaniem, słysząc o pracy, banalnym powodzie utrzymującym Wren z dala od objęć Morfeusza. Ciągle traktowała zajęcie uczennicy z ubolewaniem, nie mogąc pojąć, co było przyjemnego w bezpośrednim brukaniu się mugolską krwią: ta nie miała dla niej żadnej wartości, tożsama wyłącznie z odrzucającą, brunatną mazią a nie z drogm kosmetykiem. Kobiety decydowały się jednak na jeszcze dziwniejsze eksperymenty, by zachować swą urodę lub wznieść ją na jeszcze wyższy poziom, nie pojmowała tego, być może z powodu łaski orientalnego wyglądu, który zdawał się być odporny na niszczycielski wpływ upływającego czasu - a być może po prostu zbyt wierna wyznawanej ideologii, by pozwolić desperacji na babranie się w szlamim błocie. Deirdre liczyła, że Wren w końcu pojmie to sama, koncentrując się wyłącznie na nauce i własnym rozwoju, błogo nieświadoma, że nie każdy miał taką możliwość. Bycie utrzymanką Tristana pozwoliło jej na niezwykle intensywne poddanie się czarnej magii, a do wykonywania oficjalnych obowiązków wróciła wyłącznie z własnego kaprysu, stęskniona za ułudą niezależności. W przypadku Chang ktoś musiał opłacać to malutkie mieszkanie, karmę dla tego niewychowanego bydlaka oraz chińskie wdzianka, w jakim finalnie w drzwiach łazienki zjawiła się sama zainteresowana, czysta i czujna. Deirdre zerknęła na nią kątem oka, przekartkowując ostatnią z książek, wyjątkowo o nieczarnomagicznej tematyce.
- O tak, znoszenie woni śmierdzącej krwi szlamu musi być pracochłonne - odparła pozbawionym emocji tonem, tak, że nie dałoby się wyczuć, czy wypowiada się z prawdziwym współczuciem czy czystą kpiną. To Wren musiała ocenić sama. W innym wypadku zasługiwała jednak na coś niezwykle cennego, na powtórzoną i zwerbalizowaną pochwałę. - Spisałaś się w Staffordshire - dorzuciła po chwili, obracając się powoli wokól własnej osi, by oprzeć się pośladkami o jedną z zamkniętych szuflad. Zaplotła ręce na piersi, znów oceniająco mknąc wzdłuż sylwetki czarownicy. Nie kłamała, przyznawała się do swych - racjonalnych zresztą - ograniczeń w zakresie zapoznawania się z lekturami, wydawała się też w tym wszystkim swobodna, nieurażona nagłym najściem ani potencjalną utratą psa. Z hodowli Sigrun - to ostatnie, co usłyszała w pełni Deirdre, zanim zaczęło dziać się z nią coś...złego.
Czuła to już wcześniej, przy unieszkodliwieniu dobermana, lecz teraz, z każdym słowem, z każdą sekundą wydawało się, że traci siebie, że coś złego obejmuje ją całkowicie, do rdzenia. Złego w samej swej istocie, w esencji wypełniającej ją magii, w drżeniu powietrza dostającego się do ust, a w końcu w boleśnie znajomym głosie Aongusa, przejmującego kontrolę nie tylko nad jej ciałem, ale i całym jestestwem; magią, wspomnieniami, działaniami, siłą. Deirdre zesztywniała, wyprostowała się jak struna, a fioletowy blask przemknął po wiodącej dłoni, pozostawiając po sobie pustkę. Najgorszy koszmar Deirdre - absolutny brak kontroli - właśnie stawał się rzeczywistością. Czuła jak pradawna istota, sycący się skrajnymi emocjami rycerz, mości się w jej ciele, jak się uśmiecha, jak korzysta z jej ust, z jej rąk, z jej ciała. Zaciskającą się w pięść dłoń nie należała już do czarownicy, tak samo jak magia, jaką zaatakowała Wren. Sam atak na uczennicę nie przeraził ją w żaden sposób, właściwie, gdyby nie paląca panika wynikająca z znienawidzonego uczucia bezradności, mogłaby się tym doświadczeniem sycić i fascynować - lecz Deirdre nie znosiła, gdy ktoś próbował nią kierować i władać. Próbowała się więc spod tego jarzma wydostać, przywrócić siłę własnym myślom, wypchnąć z własnej głowy Aongusa, wydrapać sobie drogę do odzyskania całkowitej kontroli nad tym, kim była.
| próbuję zwalczyć Aongusa
- O tak, znoszenie woni śmierdzącej krwi szlamu musi być pracochłonne - odparła pozbawionym emocji tonem, tak, że nie dałoby się wyczuć, czy wypowiada się z prawdziwym współczuciem czy czystą kpiną. To Wren musiała ocenić sama. W innym wypadku zasługiwała jednak na coś niezwykle cennego, na powtórzoną i zwerbalizowaną pochwałę. - Spisałaś się w Staffordshire - dorzuciła po chwili, obracając się powoli wokól własnej osi, by oprzeć się pośladkami o jedną z zamkniętych szuflad. Zaplotła ręce na piersi, znów oceniająco mknąc wzdłuż sylwetki czarownicy. Nie kłamała, przyznawała się do swych - racjonalnych zresztą - ograniczeń w zakresie zapoznawania się z lekturami, wydawała się też w tym wszystkim swobodna, nieurażona nagłym najściem ani potencjalną utratą psa. Z hodowli Sigrun - to ostatnie, co usłyszała w pełni Deirdre, zanim zaczęło dziać się z nią coś...złego.
Czuła to już wcześniej, przy unieszkodliwieniu dobermana, lecz teraz, z każdym słowem, z każdą sekundą wydawało się, że traci siebie, że coś złego obejmuje ją całkowicie, do rdzenia. Złego w samej swej istocie, w esencji wypełniającej ją magii, w drżeniu powietrza dostającego się do ust, a w końcu w boleśnie znajomym głosie Aongusa, przejmującego kontrolę nie tylko nad jej ciałem, ale i całym jestestwem; magią, wspomnieniami, działaniami, siłą. Deirdre zesztywniała, wyprostowała się jak struna, a fioletowy blask przemknął po wiodącej dłoni, pozostawiając po sobie pustkę. Najgorszy koszmar Deirdre - absolutny brak kontroli - właśnie stawał się rzeczywistością. Czuła jak pradawna istota, sycący się skrajnymi emocjami rycerz, mości się w jej ciele, jak się uśmiecha, jak korzysta z jej ust, z jej rąk, z jej ciała. Zaciskającą się w pięść dłoń nie należała już do czarownicy, tak samo jak magia, jaką zaatakowała Wren. Sam atak na uczennicę nie przeraził ją w żaden sposób, właściwie, gdyby nie paląca panika wynikająca z znienawidzonego uczucia bezradności, mogłaby się tym doświadczeniem sycić i fascynować - lecz Deirdre nie znosiła, gdy ktoś próbował nią kierować i władać. Próbowała się więc spod tego jarzma wydostać, przywrócić siłę własnym myślom, wypchnąć z własnej głowy Aongusa, wydrapać sobie drogę do odzyskania całkowitej kontroli nad tym, kim była.
| próbuję zwalczyć Aongusa
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 83
'k100' : 83
Spisałaś się w Staffordshire. Tamtego dnia nie otrzymała wylewnej pochwały, słowa nie pieściły napęczniałego nieco ego, było jedynie spojrzenie mniej srogie i mniej surowe niż zwykle. Nie zawiodła jej, spisała się, och, czy nie tego właśnie tak bardzo pragnęła usłyszeć? Prywatne zwycięstwo przyniosła w zębach niczym służebnica, prezentując je tak Deirdre, jak i samemu Czarnemu Panu, pośród których popleczników stanęła na greengrassowej ziemi, miotając klątwami w kierunku przerażonych szlam, brukając zziębniętą ziemię ich krwią. Pochwalona za sprostanie bezlitosnym wymogom Wren uniosła głowę nieco wyżej w momentalnym ukłuciu dumy, pozwoliła, by kąciki ust także powtórzyły ten gest i uniosły się nieznacznie, formując ledwo widoczny uśmiech w półmroku przysłaniającym salonową widoczność. Było warto - dwa razy poczuła jak czarna magia smagnęła ją za ziarno nieuwagi i zalała własną posoką od środka, zaszczepiła w głowie zalążek migreny, ale żadne z tamtych obrażeń nie miało znaczenia w obliczu docenienia przez tak restrykcyjną mentorkę; powietrze wypełniające płuca nagle stało się słodsze, już otwierała usta, by odpowiedzieć, podziękować za uznanie, kiedy... Coś zmieniło się diametralnie. Wnętrze mieszkania ogarnął dziwny chłód, a purpurowa mgiełka omiotła dłoń Deirdre, nim rozmyła się w nicości, jakby wdzierając do jej środka, wchodząc w nią całą, wypełniając czymś, czego Azjatka nie była w stanie taksować spojrzeniem. Opętanie z Locus Nihil - to było jej obce. Obce tak jak gorący wzrok sięgający jej wciąż usadowionej sylwetki, jak słowa przesiąknięte toksyną - czego dokładnie? Pożądania, zachłanności, rozbawienia? Nie zdążyła zareagować, nim ta sama łuna fioletu pomknęła błyskawicznie w jej kierunku i nasyciła gwałtownym gniewem. Wezbrał w niej z impetem, natychmiast, moszcząc się wśród mięśni i kości, kwitnąc pod skórą jak niedostrzegalne zwyrodnienie, a ona nie była w stanie się mu przeciwstawić, jeszcze nie. Nie teraz, gdy Deirdre nauczyła ją, by podążała za krwawym zewem swojej wściekłości. Dlaczego nie? Może to właśnie było kolejną lekcją? Może musiała jej udowodnić jak wielki miała w sobie ogień?
Azjatka poderwała się z miejsca, różdżką mierząc w Mericourt. Zasłużyła na to. Zapewniały o tym wszystkie zmysły, krzywe spojrzenie dobiegające zza tafli pękniętego lustra jej umysłu zainfekowanego obczyzną. - Wdzierasz się do mojego domu bez zaproszenia - zaczęła sykliwie, mrużąc przy tym oczy. Kończyny drżały z potęgi wypełniających ją emocji, a wszystkich negatywnych, niszczycielskich, wiodących prym destrukcji - swojej i cudzej. - Przeglądasz moje prywatne rzeczy - wolnym krokiem ruszyła w stronę Deirdre, z intensywną pewnością mierzyła w nią magicznym drewnem kasztanowca, tworzyła preludium, by na scenie rozpętać mógł się zaraz akt pierwszy tego przedstawienia. - Zabijasz mojego psa. A mimo to wciąż ci mało. Potrzebujesz jeszcze mnie. Czym jest ten głód? Chorobą? - powtórzyła niedawne słowa Deirdre, które usłyszała na zimowym jarmarku przy brzegu Tamizy. Chorobą, dewiacją, przestępstwem, tak wiele nazw kryło się za przypadłością skrywaną przez niechlubne tabu. Jakim prawem domagała się wówczas od niej konfirmacji lub zaprzeczenia podobnym zapędom, skoro teraz ewidentnie praktykowała je sama? Hipokryzja Mericourt uderzyła w nią piekącą, obezwładniającą falą furii zmieszanej z rozczarowaniem. - Dobrze, miej mnie. Całą. Razem z tym. Bucco - warknęła, a promień okrutnego zaklęcia pomknął w stronę Śmierciożerczyni, chcąc zadać jej ból. Ból pokrewny temu, który niemal od razu przysłonił jej widok czerwienią, odebrał dech; czarna magia nie pochwaliła tej konfrontacji, a w tego podkreśleniu sprawiła, że w ciele Wren pękła żyła tuż pod lewą piersią - jak tamtego dnia w Staffordshire, gdy konsekwencja pewnego zaklęcia zapiekła tak samo. Azjatka jęknęła głośno, zginając się w pół, wolną rękę owijając wokół swojej talii; fizyczna katusza omamiła ją niemal tak mocno jak współgrająca z nią, zharmonizowana wściekłość, zmusiwszy, by cofnęła się o kilka kroków na wyraźnie już chwiejnych nogach, a potem upadła na kolana. Boli, boli, boli, wszystko przez ciebie, Deirdre, przez to, że wtargnęłaś tu bez słowa.
| dzień dobry aongusie! póki co nie próbuję odzyskać kontroli, ale za to rzucam na konsekwencje k3 na cm. 2k6 obrażeń tłuczonych i 2k6 od osłabienia
edytowane za zgodą mg
Azjatka poderwała się z miejsca, różdżką mierząc w Mericourt. Zasłużyła na to. Zapewniały o tym wszystkie zmysły, krzywe spojrzenie dobiegające zza tafli pękniętego lustra jej umysłu zainfekowanego obczyzną. - Wdzierasz się do mojego domu bez zaproszenia - zaczęła sykliwie, mrużąc przy tym oczy. Kończyny drżały z potęgi wypełniających ją emocji, a wszystkich negatywnych, niszczycielskich, wiodących prym destrukcji - swojej i cudzej. - Przeglądasz moje prywatne rzeczy - wolnym krokiem ruszyła w stronę Deirdre, z intensywną pewnością mierzyła w nią magicznym drewnem kasztanowca, tworzyła preludium, by na scenie rozpętać mógł się zaraz akt pierwszy tego przedstawienia. - Zabijasz mojego psa. A mimo to wciąż ci mało. Potrzebujesz jeszcze mnie. Czym jest ten głód? Chorobą? - powtórzyła niedawne słowa Deirdre, które usłyszała na zimowym jarmarku przy brzegu Tamizy. Chorobą, dewiacją, przestępstwem, tak wiele nazw kryło się za przypadłością skrywaną przez niechlubne tabu. Jakim prawem domagała się wówczas od niej konfirmacji lub zaprzeczenia podobnym zapędom, skoro teraz ewidentnie praktykowała je sama? Hipokryzja Mericourt uderzyła w nią piekącą, obezwładniającą falą furii zmieszanej z rozczarowaniem. - Dobrze, miej mnie. Całą. Razem z tym. Bucco - warknęła, a promień okrutnego zaklęcia pomknął w stronę Śmierciożerczyni, chcąc zadać jej ból. Ból pokrewny temu, który niemal od razu przysłonił jej widok czerwienią, odebrał dech; czarna magia nie pochwaliła tej konfrontacji, a w tego podkreśleniu sprawiła, że w ciele Wren pękła żyła tuż pod lewą piersią - jak tamtego dnia w Staffordshire, gdy konsekwencja pewnego zaklęcia zapiekła tak samo. Azjatka jęknęła głośno, zginając się w pół, wolną rękę owijając wokół swojej talii; fizyczna katusza omamiła ją niemal tak mocno jak współgrająca z nią, zharmonizowana wściekłość, zmusiwszy, by cofnęła się o kilka kroków na wyraźnie już chwiejnych nogach, a potem upadła na kolana. Boli, boli, boli, wszystko przez ciebie, Deirdre, przez to, że wtargnęłaś tu bez słowa.
| dzień dobry aongusie! póki co nie próbuję odzyskać kontroli, ale za to rzucam na konsekwencje k3 na cm. 2k6 obrażeń tłuczonych i 2k6 od osłabienia
edytowane za zgodą mg
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Ostatnio zmieniony przez Wren Chang dnia 23.09.21 21:19, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 5, 1
--------------------------------
#2 'k6' : 2, 5
#1 'k6' : 5, 1
--------------------------------
#2 'k6' : 2, 5
Aongus z wyraźną satysfakcją przyglądał się swej ofierze, jaka nie była w stanie oprzeć się jego magii, wielkiej i potężnej mocy stanowiącą nic innego jak tajemnicę skrytą w Locus Nihil. Chciało mu się śmiać, naigrywać z istot słabych, miernych w swej nadprzyrodzonej sile i po prostu głupich, że zapragnęli dostać to, czego żaden człowiek nie był w stanie poskromić. Było już kilku takich, którzy myśleli, iż przejęcie okraszonych żyłkami kamieni przysporzy im władzy, zapewni zdolności, o jakich można było tylko śnić – byli w błędzie. Zamknięci w lochu własnego egoizmu nie byli godni rozwinąć skrzydeł, nie mogli wzbogacić się na czymś co znali tylko z legend, słów przekazywanych z ust do ust pod postacią ciekawej historii, choć cuchnącej zwykłą mrzonką. Aongus żywił się na nich, czerpał z emocji siłę i budował fundament ku temu, aby w świecie żywych pozostać na dłużej. Nie miało dla niego znaczenia jakie ciało przejmie, liczył się tylko cel, a taki był niezwykle prosty.
Czuł obecność Deirdre, słyszał jej myśli i poznawał pragnienia. To właśnie znajomość takowych budowała mu most do przejęcia kontroli. Bawił się nią, podpowiadał, mamił i nakłaniał do rzeczy, których nie uczyniłaby nigdy wcześniej. Śmierciożerczyni miała świadomość, że wciąż tam był i rozpalał emocje skrajne, często niedorzeczne. Jednak teraz, gdy została zepchnięta w krańce własnego umysłu musiała stawić opór, walczyć i przełamać bariery utworzone przez nieznaną jej moc. Aongus wiedział, że próbuje, a mimo to uśmiech nie schodził z jego twarzy. -Taka podatna, taka słaba- zaśmiał się w głos ponownie zamykając dłoń i pozwalając, aby pod opuszkami palców rozbłysnęła fioletowa poświata. W chwili, gdy czarownica wypowiedziała zaklęcie posłał w jej kierunku kolejny promień światła, tym razem pragnąc wywołać lęk, strach i rozpacz. Dogłębne poruszenie, jakiego nie była w stanie poskromić, jakoby właśnie miała przeżyć najgorszy dzień w życiu. Nim czar rozbił się o pierś Deirdre oddał jej kontrolę i choć nie mogła tego wiedzieć, zrobił to celowo. Odchodząc w odmęty świadomości wypełnił jej głowę śmiechem, okrutnym, przerażającym rechotem. Cały czas się bawił…
Jako, że Deirdre przejęła kontrolę Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki. W następnej turze Wren będzie w stanie się uspokoić, choć uczucie niepokoju pozostanie.
Czuł obecność Deirdre, słyszał jej myśli i poznawał pragnienia. To właśnie znajomość takowych budowała mu most do przejęcia kontroli. Bawił się nią, podpowiadał, mamił i nakłaniał do rzeczy, których nie uczyniłaby nigdy wcześniej. Śmierciożerczyni miała świadomość, że wciąż tam był i rozpalał emocje skrajne, często niedorzeczne. Jednak teraz, gdy została zepchnięta w krańce własnego umysłu musiała stawić opór, walczyć i przełamać bariery utworzone przez nieznaną jej moc. Aongus wiedział, że próbuje, a mimo to uśmiech nie schodził z jego twarzy. -Taka podatna, taka słaba- zaśmiał się w głos ponownie zamykając dłoń i pozwalając, aby pod opuszkami palców rozbłysnęła fioletowa poświata. W chwili, gdy czarownica wypowiedziała zaklęcie posłał w jej kierunku kolejny promień światła, tym razem pragnąc wywołać lęk, strach i rozpacz. Dogłębne poruszenie, jakiego nie była w stanie poskromić, jakoby właśnie miała przeżyć najgorszy dzień w życiu. Nim czar rozbił się o pierś Deirdre oddał jej kontrolę i choć nie mogła tego wiedzieć, zrobił to celowo. Odchodząc w odmęty świadomości wypełnił jej głowę śmiechem, okrutnym, przerażającym rechotem. Cały czas się bawił…
Aongus rządził się nią całą, rozpościerając się coraz pewniej w każdym calu skóry, mięśni, umysłu, serca; niemalże czuła naprężające się ciało, próbujące zwalczyć intruza: bezskutecznie, stała się marionetką w magicznych rękach pradawnego bytu, wyraźnie zachwyconego przejętą kontrolą. Dzięki niej wrócił do życia, mógł zginać ręce w pięści, oddychać pełną piersią, czuć zapach wilgoci i wonności, unoszący się znad mimo wszystko rozgrzanego kąpielą ciała Wren. Ona - Deirdre - stała się tylko świadkiem tego zmartychwstania, biernym obserwatorem szaleństwa, jaźnią zepchniętą gdzieś poza margines, szarpiącą się na uwięzi w nierównej walce z kimś, kto swą siłę pielęgnował setkami, jeśli nie tysiącami lat, w końcu kumulując ją w ciele Azjatki, wypełniając ją swą niezaprzeczalną wolą. Czuła, jak poruszają się jego- jej? - usta, jak wzmaga się złowrogie rozbawienie, jak Aongus syci się emocjami tkwiącymi w stojącej przed nimi Wren, rozpalając w niej z łatwością ogień gniewu. Docierały do niej wyrzuty uczennicy, ostre, pozbawione hamulców, bezpardonowe, zintensyfikowane fioletową magią, skrzącą się w skośnych oczach Mericourt. Ona także lubiła prowokować, bawić się cudzymi emocjami; kochała kusić, zwodzić i manipulować, lecz robiła to znacznie subtelniej, a te zakusy prawie nigdy nie kończyły się bezpośrednim atakiem. Łamała serca z klasą i ogładą, zawsze pozostawiając niedopowiedziane zdania nęcące tajemnicą lub manipulując w białych rękawiczkach. Aongus, pradawny rycerz, przeklęta dusza złączona z Locus Nihil, nie miał w sobie tej delikatności, rozkoszował się ekstremalnymi emocjami, rósł w siłę na żyznym gruncie ostatecznego gniewu, lecz mieli coś wspólnego: obydwoje przyglądali się wybuchowi wściekłości Chang z takim samym ukontentowaniem. Było to coś innego, coś ciekawego, zabawnego, jak szczenak miotający się w pogoni za własnym ogonem. Zaśmiała się, zaśmiali się, lecz był to koniec wspólnej radości - Deirdre miała tego dość, dość oddania władzy, dość pozostawania bierną i bezradną. Zniknij stąd, przepadnij, zostaw mnie: powtarzała to jak mantrę, skupiając się na sile swego umysłu i na tkwiącej w niej magii. Nie była podatna, nie była słaba. Przeżyła wiele, zrzucała z siebie jarzmo dziesiątek mężczyzn, sprzeciwiała się możnym i bogatym, posiadała więc wprawę w nierównej walce, jaką toczyła z tysiącletnim przeciwnikiem. Walce, którą finalnie wygrywała, szala przechylała się na jej korzyść, zaczynała odzyskiwać władzę w rękach i stopach, w biodrach i płucach, w końcu wypchnęła z siebie nieproszonego gościa z warkliwym, niskim krzykiem, jakby zrzucała z siebie ciężkie, bezwładne ciało. Na jej czole wystąpił pot, kocie oczy przestały skrzyć się złowróżebnym, fioletowym blaskiem. Znów była sobą. Naiwnie wierząc w to, że udało się jej pokonać marę, a nie że ta, wprowadzając umiłowany zamęt, sama ją opuściła. Pozostawiając echo śmiechu oraz ryzyko otrzymania bolesnego uderzenia czarną magią.
Zareagowała szybciej niż myśl - i szybciej niż oburzenie tym, jak zachowała się jej uczennica. - Protego - warknęła nieco słabym tonem, lecz tarcza skutecznie i mocno obroniła ją przed wiązką czaru. Otumanienie atakiem Aongusa i aktem agresji Wren ustępowało wściekłości; jakże śmiała się tak do niej zwracać, obrażać ją, wręcz ubliżać? Tym razem skośne oczy zwęziły się przejęte już należącym w pełni do niej gniewem. - Jak śmiałaś podnieść przeciwko mnie różdżkę? Zaatakować mnie zaklęciem, którego sama cię nauczyłam? - wycedziła powoli, z całą mocą, kierując różdżkę tym razem na rozwścieczoną i również objętą czarem Aongusa Wren. - Betula - wybrzmiało niczym wężowy syk, a wiązka czarnej magii pomknęła ku piersi i brzuchowi uczennicy. NIe zamierzała jej tłumaczyć niedawnego zachowania, wyjaśniać skoplikowanej magii Locus Nihil, wtajemniczać w konsekwencje sięgnięcia po prawdawną, mroczną magię - przynajmniej nie teraz, bo obecnie liczyło się tylko ukaranie się i zagłuszenie tego koszmarnego śmiechu, odbijającego się echem w jej głowie.
Zareagowała szybciej niż myśl - i szybciej niż oburzenie tym, jak zachowała się jej uczennica. - Protego - warknęła nieco słabym tonem, lecz tarcza skutecznie i mocno obroniła ją przed wiązką czaru. Otumanienie atakiem Aongusa i aktem agresji Wren ustępowało wściekłości; jakże śmiała się tak do niej zwracać, obrażać ją, wręcz ubliżać? Tym razem skośne oczy zwęziły się przejęte już należącym w pełni do niej gniewem. - Jak śmiałaś podnieść przeciwko mnie różdżkę? Zaatakować mnie zaklęciem, którego sama cię nauczyłam? - wycedziła powoli, z całą mocą, kierując różdżkę tym razem na rozwścieczoną i również objętą czarem Aongusa Wren. - Betula - wybrzmiało niczym wężowy syk, a wiązka czarnej magii pomknęła ku piersi i brzuchowi uczennicy. NIe zamierzała jej tłumaczyć niedawnego zachowania, wyjaśniać skoplikowanej magii Locus Nihil, wtajemniczać w konsekwencje sięgnięcia po prawdawną, mroczną magię - przynajmniej nie teraz, bo obecnie liczyło się tylko ukaranie się i zagłuszenie tego koszmarnego śmiechu, odbijającego się echem w jej głowie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wzniecona gwałtownie złość zaczęła rozmywać się w wątłym ciele jak forteca wzniesiona z piasku, smagana świeżą, bezlitosną falą. Słona woda obmywała ją z irytacji, z pragnienia uczynienia Deirdre krzywdy, pokazania, że jej wtargnięcie do mieszkania przy ulicy Pokątnej było co najmniej niestosowne - a zastępowało to wszystko znajome ukłucie niepokoju. Rozkwitało z niewielkiego nasiona, siłą przedarło się przez glebę i zainfekowało cały ogród, z czarnych tęczówek odejmując ogniki furii, by zastąpić je strachem. Dlaczego ośmieliła się zaatakować swoją mentorkę? Dlaczego uznała, że jej nagłe pojawienie się w bezpiecznym dlań azylu było powodem do niezadowolenia, zamiast największym honorem? Przecież kobieta przeglądała jej rzeczy z zainteresowaniem, zamierzała ją poznać, nie tylko w nauce, ale i życiu, natomiast Azjatka pozwoliła swej magii skumulować się w parzących oparach pożogi trawiącej ją od środka, niezrozumiałej i nieprzejednanej jak erupcja pobudzonego wulkanu. Z szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się więc w Deirdre, pozbawiona zdolności wyduszenia choćby jednego słowa. Jak śmiałaś? Gniew uderzył o gniew. Hymn niewypowiedzianego nieporozumienia rozbrzmiał w ciężkiej tonacji ciszy, która zawisła między nimi jak ostrze gotowe w każdej chwili przeciąć delikatną skórę gardła; nie potrafiła tego wytłumaczyć. Swojego postępowania, swojego karygodnego zachowania. Owładnął nią strach przed Mericourt - przed tym, że jednym niemądrym wybrykiem mogła nagle stracić jej wszelką przychylność, a to, co wzniosły razem staraniem swych rąk obróci się w pył, jakiego przez długi czas będzie musiała smakować z goryczą i pretensją do samej siebie.
Wren uniosła ku górze dłonie, pozwoliła, by drewno kasztanowca wysunęło się spomiędzy palców i uderzyło głucho o posadzkę, rozbroiła samą siebie w oczekiwaniu na karę jadowitej Deirdre; wiedziała do czego zdolna była ta wiedźma. Wiedziała jaką siłą władała na co dzień. Przerażenie boleśnie ścisnęło żołądek - była niczym córka, która pierwszy raz tak dotkliwie zawiodła swoją matkę, w koślawej nadziei licząca na łaskę, choć przeznaczenie wskazywało inaczej. Betula. Pozwoliła na to. Potężny bicz świsnął przez powietrze, smagnął najpierw piżamę, której materiał przeciął jak masło, później sięgnąwszy też ciała: ostry i niewzruszony krzykiem wydartym z gardła Azjatki, rozciął skórę, a świeża rana wypluła z siebie krew, siłą doznania odrzucając ją w tył. Upadła, pozwoliła, by tkanina okrycia opadła bezwładnie na boki, jednocześnie odsłoniwszy starsze blizny pokrywające większą część tułowia. Dowód kapryśności magii, tego, jak obróciła się przeciwko niej pamiętnego dnia w lesie, gdy to Elvira uratowała jej życie. Boli. Boli, boli, boli, jej umysł wrzeszczał panicznie; Wren odpełzła na posadzce i przycisnęła się do boku kanapy, oddychała tak ciężko, z twarzą wykrzywioną cierpieniem otrzymanej reprymendy, nagle półnaga, bezbronna i przestraszona.
- Ja nie wiem... Nie wiem jak do tego doszło - wykrztusiła z siebie z trudem przez piekące gardło, jedną z dłoni przyciskając do gorącego okaleczenia. W chaosie gnieżdżącym się w głowie nie potrafiła zdecydować - czasem uciekała spojrzeniem od Deirdre, kajając się wszelkim gestem, tylko po to, by po chwili spojrzeć na nią w niezrozumieniu i niemych przeprosinach, błaganiu, by nie była nią rozczarowana. - To nie byłam ja - próbowała się usprawiedliwić? Być może, każdą naganę przyjęłaby z pokorą, gdyby tylko wina rzeczywiście należała do niej, lecz tak nie było tym razem. Czuła jak gęste krople spływają w dół jej ciała. Czuła jak w każdym mięśniu mości się trwoga. - Nie chciałam, wiesz, że nigdy nie zaatakowałabym cię, gdybym tylko - gdybym miała nad tym kontrolę. Nie chciałam - powtarzała jak mantrę, cicho, a jednocześnie płomiennie, tak szczerze, jak tylko było to możliwe. Na co dzień przesiąknięta bezpiecznym kłamstwem porzuciła to dzisiaj, całą sobą usiłując pokazać Deirdre, że w grzechu była niewinna. Krwawiąca z podłużnej rany wzdłuż torsu i obita formującym się krwiakiem w miejscu, gdzie pękła żyła międzyżebrowa, z cichym jękiem podniosła się na kolanach, na nich też - z trudem, powoli - podchodząc w kierunku Śmierciożerczyni, choć niepokój nakazywał, by odsunęła się jak najdalej. Nie posłuchała tego instynktu. Ciągnęła do niej za to jak skarcone kocię. - Znasz mnie. Całą. Musisz wiedzieć, że to... Nie ja - spędziły ze sobą kilka długich miesięcy, podczas których Mericourt mogła inwigilować ją w pełni wedle swojego uznania, czy naprawdę wierzyła, że Wren stać było na taką głupotę? - Coś się stało, coś, czego nie rozumiem. Co? - pytała zagubiona, klęcząc przed czarownicą jak przed żywym posągiem, zalana szkarłatem, z odsłoniętymi piersiami i zmierzwionymi puklami hebanowych włosów. Blada jak pergamin. Śmierciożerczyni o wiele lepiej znała się na enigmatycznej magii, jakiej próżno było szukać w powszechnie dostępnych księgach, nie musiała, ale mogła zdawać sobie sprawę z tego, co przejęło władanie nad Azjatką i doprowadziło ją do tak samobójczego wręcz stanu. Wspomnienia sprzed kilku chwil były mgliste, sama nie była w stanie nawet poprawnie ich przeanalizować - dlaczego?
| Wren: 159/202 (30 cięte, 6 tłuczone, 7 osłabienie)
Wren uniosła ku górze dłonie, pozwoliła, by drewno kasztanowca wysunęło się spomiędzy palców i uderzyło głucho o posadzkę, rozbroiła samą siebie w oczekiwaniu na karę jadowitej Deirdre; wiedziała do czego zdolna była ta wiedźma. Wiedziała jaką siłą władała na co dzień. Przerażenie boleśnie ścisnęło żołądek - była niczym córka, która pierwszy raz tak dotkliwie zawiodła swoją matkę, w koślawej nadziei licząca na łaskę, choć przeznaczenie wskazywało inaczej. Betula. Pozwoliła na to. Potężny bicz świsnął przez powietrze, smagnął najpierw piżamę, której materiał przeciął jak masło, później sięgnąwszy też ciała: ostry i niewzruszony krzykiem wydartym z gardła Azjatki, rozciął skórę, a świeża rana wypluła z siebie krew, siłą doznania odrzucając ją w tył. Upadła, pozwoliła, by tkanina okrycia opadła bezwładnie na boki, jednocześnie odsłoniwszy starsze blizny pokrywające większą część tułowia. Dowód kapryśności magii, tego, jak obróciła się przeciwko niej pamiętnego dnia w lesie, gdy to Elvira uratowała jej życie. Boli. Boli, boli, boli, jej umysł wrzeszczał panicznie; Wren odpełzła na posadzce i przycisnęła się do boku kanapy, oddychała tak ciężko, z twarzą wykrzywioną cierpieniem otrzymanej reprymendy, nagle półnaga, bezbronna i przestraszona.
- Ja nie wiem... Nie wiem jak do tego doszło - wykrztusiła z siebie z trudem przez piekące gardło, jedną z dłoni przyciskając do gorącego okaleczenia. W chaosie gnieżdżącym się w głowie nie potrafiła zdecydować - czasem uciekała spojrzeniem od Deirdre, kajając się wszelkim gestem, tylko po to, by po chwili spojrzeć na nią w niezrozumieniu i niemych przeprosinach, błaganiu, by nie była nią rozczarowana. - To nie byłam ja - próbowała się usprawiedliwić? Być może, każdą naganę przyjęłaby z pokorą, gdyby tylko wina rzeczywiście należała do niej, lecz tak nie było tym razem. Czuła jak gęste krople spływają w dół jej ciała. Czuła jak w każdym mięśniu mości się trwoga. - Nie chciałam, wiesz, że nigdy nie zaatakowałabym cię, gdybym tylko - gdybym miała nad tym kontrolę. Nie chciałam - powtarzała jak mantrę, cicho, a jednocześnie płomiennie, tak szczerze, jak tylko było to możliwe. Na co dzień przesiąknięta bezpiecznym kłamstwem porzuciła to dzisiaj, całą sobą usiłując pokazać Deirdre, że w grzechu była niewinna. Krwawiąca z podłużnej rany wzdłuż torsu i obita formującym się krwiakiem w miejscu, gdzie pękła żyła międzyżebrowa, z cichym jękiem podniosła się na kolanach, na nich też - z trudem, powoli - podchodząc w kierunku Śmierciożerczyni, choć niepokój nakazywał, by odsunęła się jak najdalej. Nie posłuchała tego instynktu. Ciągnęła do niej za to jak skarcone kocię. - Znasz mnie. Całą. Musisz wiedzieć, że to... Nie ja - spędziły ze sobą kilka długich miesięcy, podczas których Mericourt mogła inwigilować ją w pełni wedle swojego uznania, czy naprawdę wierzyła, że Wren stać było na taką głupotę? - Coś się stało, coś, czego nie rozumiem. Co? - pytała zagubiona, klęcząc przed czarownicą jak przed żywym posągiem, zalana szkarłatem, z odsłoniętymi piersiami i zmierzwionymi puklami hebanowych włosów. Blada jak pergamin. Śmierciożerczyni o wiele lepiej znała się na enigmatycznej magii, jakiej próżno było szukać w powszechnie dostępnych księgach, nie musiała, ale mogła zdawać sobie sprawę z tego, co przejęło władanie nad Azjatką i doprowadziło ją do tak samobójczego wręcz stanu. Wspomnienia sprzed kilku chwil były mgliste, sama nie była w stanie nawet poprawnie ich przeanalizować - dlaczego?
| Wren: 159/202 (30 cięte, 6 tłuczone, 7 osłabienie)
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Potworny ból, zadawany przez czarną magię, nie równał się z żadnym innym, obezwładniał, mącił w głowie, sięgał dalej niż pod skórę i mięśnie, Deirdre o tym wiedziała, kierowała różdżkę przeciwko Wren z premedytacją, chcąc dać nieposłusznej uczennicy nauczkę. Przekazać podstawową lekcję, podkreślić niemożliwą do zmiany hierarchię, w której to Śmierciożerczyni pozostawała tą nietykalną; przewodziła wszak jej niemoralną edukcję, pozbawiała kolejnych warstw słabości - tak, jak ktoś uczynił to z nią samą - decydowała o tym, czy Chang zazna cierpienia czy też rozkoszy. Zachwianie uwznioślonego ładu stanowiło świętokradztwo samo w sobie, nawet jeśli zostało napędzone przez pradawną istotę spędzającą wieki na sianiu niezgody i żerowaniu na skrajnych emocjach. Ochrypły, złośliwy śmiech Aongusa cichł w głowie Deirdre, lecz jego echo dalej wibrowało w skroniach, zapowiadając potężny ból głowy, tak, jakby penetracja umysłu przez obcy byt pozostawiała fizyczne ślady na niezwykle wrażliwej tkance mózgu. Może tak było, nie zastanawiała się nad tym za bardzo, powoli przywykała do stałego towarzystwa mitycznego rycerza i do chaosu, który subtelnie rozsiewał, lecz dopiero tej nocy poznała pełnię jego możliwości. Wystarczyło pstryknięcie palca, by zarazić kogoś gniewem tak szalonym, by wypalił on ramy instynktu samozachowawczego. Stanowiło to pewne usprawiedliwienie działania Wren, teraz kulącej się obok kanapy, broczącej krwią, z spojrzeniem pełnym już nie furii, a lęku.
- Nie bądź głupia - albo przynajmniej nie przyznawaj się do swej głupoty przede mną - warknęła ostro, krotko, a słowa śmignęły pomiędzy nimi niczym czarnomagiczny bicz, przed momentem rozrywający delikatny materiał koszuli nocnej, by zagłębić się pomiędzy piersi, skórę i tkanki, znacząc krwawą linię od torsu w dół brzucha, kończącą się tuż pod pępkiem bełkoczącej Azjatki. - Chciałaś to zrobić. Niczego się nie nauczyłaś? Jeśli chcesz zadać ból, rzucić poprawne zaklęcie, musisz chcieć to zrobić - powtórzyła nieustępliwie, patrząc na prawie czołgającą się w jej stronę czarownicę z mieszaniną odrazy, zawodu oraz coraz mocniej widocznej...satysfakcji. Nie potrafiła powiedzieć, skąd brał się ten triumf, ta słodycz w obserwowaniu uniżającej się przed nią, zalanej krwią kobiety o rysach podobnych do tych należących do niej samej. Masochizm? Sadyzm? Przeniesienie odpowiedzialności, ukaranie siebie samej za to, że pozwoliła Aongusowi sobą zawładnąć choć na krótki moment? Triumf, że tak szybko udało się go wyrzucić z własnego umysłu? Nawet wygnany, Rycerz ciągle napełniał ją sprzecznościami i chaosem, a wargi Śmierciożerczyni zacisnęły się w wąską linię. - A skoro chciałaś to zrobić - kontynuujmy. To doskonała okazja do nauki - uśmiechnęła się nagle, lecz nie z widoczną podczas ich lekcji dumą z poczynań Wren, nie zachęcająco, nawet nie z surową krytyką, a z czymś w rodzaju prawie złośliwej satysfakcji. - Naprawdę myślisz, że zdołałabyś mnie pokonać? Zranić na tyle, bym się poddała? Tobie? Posługiwaczce szlachcianek, byle dziewce, uganiającej się za mugolkami? - zakpiła ostro dalej z nieprzyjemnym, choć w pewnym niezrozumiałym, toksycznym aspekcie ujmującym uśmiechem, odsuwając się od znajdującej się tuż przy niej Wren. Uniosła but i zatrzymała go na jej ramieniu, obcas wbił się w skórę; sekundę później pchnęła ją do tyłu, korzystając z fizycznej przewagi nad poranioną wiedźmą. - Bierz różdżkę. Skoro tak bardzo chcesz - poćwiczymy obronę - poleciła lodowatym tonem, robiąc jeszcze kilka taktycznych kroków w tył, by dać Chang czas na pochwycenie drewna. Musiała to zrobić, nie była tchórzem; nie zamierzała przecież płaszczyć się przed wrogiem w podobny sposób. - Nic się nie stało. A przynajmniej nic, co zdołałabyś pojąć - wycedziła jeszcze, ucinając temat swego przedziwnego zachowania i fioletowej aury, rozprzestrzeniającej się po jej ciele i lśniącej w oczach, a także, finalnie, anektujących umysł Wren, podpuszczając go do ataku agresji. - Betula - wyartykułowała nieśpiesznie, ponownie celując w półleżącą na ziemi Wren, tym razem w jej prawy bok. - Prevaricator ossis - dorzuciła po kilku sekundach, bezdusznie, a skośne oczy zmrużyły się tak bardzo, że jeszcze bardziej przypominały ślepia niezadowolonej pantery, próbującej zabawić się swą nową ofiarą, nim pożre ją żywcem. Drugie zaklęcie miało uderzyć w kość prawej stopy Wren; chciała usłyszeć krzyk bólu poprzedzony trzaskiem łamanej kości. Choć czuła gniew i palącą potrzebę ukarania jej w przykładny sposób, nie działała w obłąkańczym szale, nie chciała skrzywdzić jej trwale ani tym bardziej oszpecić - wszak oprócz chęci wymierzenia sprawiedliwości, odczuwała też przyjemność innego, głębszego (prymitywnego?) rodzaju, pomagającą pozbyć się nieprzyjemnego echa Aongusa. To była jej uczennica, jej zabawa; owszem, rozpoczął ją on, siła zrodzona z Locus Nihil, lecz zamierzała wykorzystać to dla swoich korzyści. I dla korzyści Wren, powinna umieć się bronić, stawić czoła trudnościom, zahartować się, nawet jeśli znajdowała się we krwi, na kolanach, w rozciętej halce.
zaklęcia
- Nie bądź głupia - albo przynajmniej nie przyznawaj się do swej głupoty przede mną - warknęła ostro, krotko, a słowa śmignęły pomiędzy nimi niczym czarnomagiczny bicz, przed momentem rozrywający delikatny materiał koszuli nocnej, by zagłębić się pomiędzy piersi, skórę i tkanki, znacząc krwawą linię od torsu w dół brzucha, kończącą się tuż pod pępkiem bełkoczącej Azjatki. - Chciałaś to zrobić. Niczego się nie nauczyłaś? Jeśli chcesz zadać ból, rzucić poprawne zaklęcie, musisz chcieć to zrobić - powtórzyła nieustępliwie, patrząc na prawie czołgającą się w jej stronę czarownicę z mieszaniną odrazy, zawodu oraz coraz mocniej widocznej...satysfakcji. Nie potrafiła powiedzieć, skąd brał się ten triumf, ta słodycz w obserwowaniu uniżającej się przed nią, zalanej krwią kobiety o rysach podobnych do tych należących do niej samej. Masochizm? Sadyzm? Przeniesienie odpowiedzialności, ukaranie siebie samej za to, że pozwoliła Aongusowi sobą zawładnąć choć na krótki moment? Triumf, że tak szybko udało się go wyrzucić z własnego umysłu? Nawet wygnany, Rycerz ciągle napełniał ją sprzecznościami i chaosem, a wargi Śmierciożerczyni zacisnęły się w wąską linię. - A skoro chciałaś to zrobić - kontynuujmy. To doskonała okazja do nauki - uśmiechnęła się nagle, lecz nie z widoczną podczas ich lekcji dumą z poczynań Wren, nie zachęcająco, nawet nie z surową krytyką, a z czymś w rodzaju prawie złośliwej satysfakcji. - Naprawdę myślisz, że zdołałabyś mnie pokonać? Zranić na tyle, bym się poddała? Tobie? Posługiwaczce szlachcianek, byle dziewce, uganiającej się za mugolkami? - zakpiła ostro dalej z nieprzyjemnym, choć w pewnym niezrozumiałym, toksycznym aspekcie ujmującym uśmiechem, odsuwając się od znajdującej się tuż przy niej Wren. Uniosła but i zatrzymała go na jej ramieniu, obcas wbił się w skórę; sekundę później pchnęła ją do tyłu, korzystając z fizycznej przewagi nad poranioną wiedźmą. - Bierz różdżkę. Skoro tak bardzo chcesz - poćwiczymy obronę - poleciła lodowatym tonem, robiąc jeszcze kilka taktycznych kroków w tył, by dać Chang czas na pochwycenie drewna. Musiała to zrobić, nie była tchórzem; nie zamierzała przecież płaszczyć się przed wrogiem w podobny sposób. - Nic się nie stało. A przynajmniej nic, co zdołałabyś pojąć - wycedziła jeszcze, ucinając temat swego przedziwnego zachowania i fioletowej aury, rozprzestrzeniającej się po jej ciele i lśniącej w oczach, a także, finalnie, anektujących umysł Wren, podpuszczając go do ataku agresji. - Betula - wyartykułowała nieśpiesznie, ponownie celując w półleżącą na ziemi Wren, tym razem w jej prawy bok. - Prevaricator ossis - dorzuciła po kilku sekundach, bezdusznie, a skośne oczy zmrużyły się tak bardzo, że jeszcze bardziej przypominały ślepia niezadowolonej pantery, próbującej zabawić się swą nową ofiarą, nim pożre ją żywcem. Drugie zaklęcie miało uderzyć w kość prawej stopy Wren; chciała usłyszeć krzyk bólu poprzedzony trzaskiem łamanej kości. Choć czuła gniew i palącą potrzebę ukarania jej w przykładny sposób, nie działała w obłąkańczym szale, nie chciała skrzywdzić jej trwale ani tym bardziej oszpecić - wszak oprócz chęci wymierzenia sprawiedliwości, odczuwała też przyjemność innego, głębszego (prymitywnego?) rodzaju, pomagającą pozbyć się nieprzyjemnego echa Aongusa. To była jej uczennica, jej zabawa; owszem, rozpoczął ją on, siła zrodzona z Locus Nihil, lecz zamierzała wykorzystać to dla swoich korzyści. I dla korzyści Wren, powinna umieć się bronić, stawić czoła trudnościom, zahartować się, nawet jeśli znajdowała się we krwi, na kolanach, w rozciętej halce.
zaklęcia
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
To prawda, chciała to uczynić, chciała dopuścić się najgrzeszniejszego z występków wobec swojej mentorki, a jednocześnie te płonne emocje nie należały do niej. Nie były jej pragnieniami. Jak doszło do tego, że nagle przejęły nad nią kontrolę? Obezwładniły Azjatkę bez trudu, dopadły różdżki i niepokornie wymierzyły w pierś Deirdre bezduszne zaklęcie, które jednak rozmyło się o błękitną tarczę przywołaną przez górującą oponentkę; drżała przed nią, pchnięta na kolana otrzymanym uderzeniem, omamiona moszczącym się w głowie zmęczeniem, stopniowo wzbierającą obolałością. Merlin nie miał jej dziś w swej opiece, ba, pozwolił, by Wren płaciła za cudze przewiny, za pradawną magię, jakiej znaczenia ani istnienia nie wyjawiła westalka la Fantasmagorie. Zażenowana, zawstydzona, zirytowana utratą gruntu pod swymi nogami? Chwilową niemocą, jaka z jej dłoni wysunęła szorstką skórę lejców opanowania? Ach, gdyby tylko nie zdecydowała się wystąpić przeciw Mericourt... Lecz na skorygowanie wciąż piekących, świeżych przewin było już za późno.
- Ale nie tobie - odparowała na płytkim wydechu, niepewna, czy mocniej raniło rozczarowanie emanujące od wiedźmy, czy rozcięcie gnieżdżące się pośród wcześniej zaleczonej bliznowatą tkanką skóry; czerń splatała się z czernią gdy panicznie spoglądała w jej oczy, czuła się jak dzierlatka lata temu postawiona przed okrutną rodzicielką siejącą kary na lewo i prawo. Pamiętała to spojrzenie, tak bliźniaczo podobne do wyrytych we wspomnieniach widoków, do czegoś, co niegdyś było codziennością, do niedawna natomiast widmem wiszącym nad nią jak ostrze gilotyny. Nie pozwalała już prześladować mu się tak bardzo jak kiedyś. Ale w chwili, gdy twarz Deirdre na moment przekształciła się w brytyjskie rysy, ostre, suche latami choroby, by potem ze zdwojoną siłą oddać te orientalne, coś boleśnie zakłuło w podbrzuszu i zmusiło czarownicę do odwrócenia spojrzenia. Poczuła obcas wciskający się w miękką skórę ramienia. Tkwiąca do teraz na kolanach - osunęła się znów w tył do półleżącej pozycji, spod kurtyny ciemnych rzęs przenosząc wzrok z powrotem na Deirdre; jej skośne oczy otwarte były szeroko, w pewnym niedowierzaniu. - Nie jestem byle dziewką - odezwała się cicho, jakby bez przekonania. Nie nadeszło, mimo wewnętrznych modlitw o jego błogosławieństwo. - Nie poświęciłabyś mi czasu gdyby tak było. Tak, potrzebowałam krzywdzić, ale nieważne kogo, może to klątwa, może to choroba, ja... - urwała, gdy syk kolejnej fali bólu przedarł się przez zaciśnięte zęby. Jak mogła odnaleźć słowa, by za ich pomocą wszystko to wyjaśnić? Deirdre nie rozumiała. Nie chciała rozumieć. Wymaganie absolutnego posłuszeństwa i wypracowane zaufanie zostały naruszone - przez coś, za co odpowiedzialności Wren nie mogła ponieść. - Ja nie... - nie będę z tobą walczyć, jednak nie miała czasu dokończyć.
Deirdre odsunęła się od niej, ponownie uniosła różdżkę, a powietrze przecięła wiązka surowego zaklęcia mknąca w jej kierunku - i zareagowała instynktownie, nim zdołałaby jeszcze raz spróbować negocjować. Dłoń Azjatki pomknęła do kasztanowego drewna, podczas gdy usta uformowały znajomą inkantację, zbyt szybką, zbyt niedokładną, zbyt także zmęczoną, by tarcza była w stanie zatrzymać brutalny czar. Bicz ugodził ponownie. Smagnął prawy bok, który upatrzyła sobie wiedźma, z nieco młodszej kobiety wyrywając gardłowe warknięcie następnej fali zaoferowanej katuszy. Boli. Znów odepchnęło ją to w tył, pełznięciem próbowała zwiększyć dystans między sobą a wzburzoną oprawczynią, drżąca, z materiałem koszuli nocnej całkowicie odjętym już od ciała. Karmazynowe poły wiązane na jej stronie rozsupłały się i osunęły na posadzkę, pozostawiwszy ją bezbronnie nagą, z każdym obrażeniem podkreślonym w blasku świec. - Zaczekaj - wychrypiała, lecz w tym momencie ruszyła w nią czarnomagiczna inkantacja, jakiej jeszcze nie znała. Prevaricator ossis. Niewiele mówiła jej sama nazwa, wiedzieć mogła jedynie to, że nie chciała przekonać się o jej działaniu po raz pierwszy na własnej skórze - i znów okazywało się jak kapryśnym przewodnikiem był Merlin. - Protego maxim... - Wren nie zdążyła w pełni przywołać tarczy, gdy moc ataku Deirdre przecisnęła się przez jej naradzający się błysk i dosięgnęła nogi, stopy, prawej - nagle spod oliwkowej skóry wyrywając przerwaną kość. Wrzasnęła. Wrzasnęła tak głośno, że krzyk ten obudzić byłby w stanie zmarłego; z rany chlusnęła krew, a czarownica dotychczas próbująca podnieść się z pomocą podłokietnika kanapy poślizgnęła się na własnej posoce, znów boleśnie uderzając o drewnianą podłogę. Nauka obrony uwidoczniła jednak ciągłe jej braki. Dobitnie podkreśliła fakt, że przytłoczona niepokojem i nieprzeciętną dla siebie paniką Wren nie była w stanie zadbać o własne dobro, czy to przez pozostałości wpływów Aongusa, czy przez niechęć ruszenia w szranki ze swoją mentorką. - Deirdre - wydusiła błagalnie, z twarzą wykrzywioną cierpieniem, plecami oparta o zimną jak lód ścianę. Widok krwi nie był jej obcy, ale wszystko to w kalejdoskopie doznań sprawiało, że zaczynało jej kręcić się w głowie, a świadomość jakby odpływała do miejsca położonego tuż obok, nieistotne, jak bardzo próbowała trwać tu i teraz. - Deirdre - powtórzyła słabiej. Pierś falowała w szybkim, nierównym oddechu, gdy ciało przyzwyczajało się do obezwładniającego bólu pulsującego w torsie i stopie; trzymana przed sobą różdżka drżała z kolei jak osika na porywistym wietrze, ale nie opuściła jej mimo wszystko, wciąż gotowa do obrony, choć z góry skazanej na porażkę. - Zniszczysz mnie? - sapnęła po chwili cierpko, w melodii głosu skrywając ni to złość, ni wyrzut, ni strach. Spojrzała na Mericourt, spojrzała w jej oczy, bez wyzwania, zwyczajnie ciekawa dokąd doprowadzić miała je ta lekcja. Złamana kość, dwukrotnie sięgający jej bicz - czy to było zaledwie preludium do brutalnej masakry na nieposłusznym kocięciu niezdającym sobie sprawy ze sprawczej mocy swoich pazurów?
| Wren: 112/202 (30 cięte, 8 tłuczone, 7 osłabienie, 20 za betulę, 25 za ossis, doliczyłam sobie 2 tłuczone za upadek po tym jak złamała się kość), -20
- Ale nie tobie - odparowała na płytkim wydechu, niepewna, czy mocniej raniło rozczarowanie emanujące od wiedźmy, czy rozcięcie gnieżdżące się pośród wcześniej zaleczonej bliznowatą tkanką skóry; czerń splatała się z czernią gdy panicznie spoglądała w jej oczy, czuła się jak dzierlatka lata temu postawiona przed okrutną rodzicielką siejącą kary na lewo i prawo. Pamiętała to spojrzenie, tak bliźniaczo podobne do wyrytych we wspomnieniach widoków, do czegoś, co niegdyś było codziennością, do niedawna natomiast widmem wiszącym nad nią jak ostrze gilotyny. Nie pozwalała już prześladować mu się tak bardzo jak kiedyś. Ale w chwili, gdy twarz Deirdre na moment przekształciła się w brytyjskie rysy, ostre, suche latami choroby, by potem ze zdwojoną siłą oddać te orientalne, coś boleśnie zakłuło w podbrzuszu i zmusiło czarownicę do odwrócenia spojrzenia. Poczuła obcas wciskający się w miękką skórę ramienia. Tkwiąca do teraz na kolanach - osunęła się znów w tył do półleżącej pozycji, spod kurtyny ciemnych rzęs przenosząc wzrok z powrotem na Deirdre; jej skośne oczy otwarte były szeroko, w pewnym niedowierzaniu. - Nie jestem byle dziewką - odezwała się cicho, jakby bez przekonania. Nie nadeszło, mimo wewnętrznych modlitw o jego błogosławieństwo. - Nie poświęciłabyś mi czasu gdyby tak było. Tak, potrzebowałam krzywdzić, ale nieważne kogo, może to klątwa, może to choroba, ja... - urwała, gdy syk kolejnej fali bólu przedarł się przez zaciśnięte zęby. Jak mogła odnaleźć słowa, by za ich pomocą wszystko to wyjaśnić? Deirdre nie rozumiała. Nie chciała rozumieć. Wymaganie absolutnego posłuszeństwa i wypracowane zaufanie zostały naruszone - przez coś, za co odpowiedzialności Wren nie mogła ponieść. - Ja nie... - nie będę z tobą walczyć, jednak nie miała czasu dokończyć.
Deirdre odsunęła się od niej, ponownie uniosła różdżkę, a powietrze przecięła wiązka surowego zaklęcia mknąca w jej kierunku - i zareagowała instynktownie, nim zdołałaby jeszcze raz spróbować negocjować. Dłoń Azjatki pomknęła do kasztanowego drewna, podczas gdy usta uformowały znajomą inkantację, zbyt szybką, zbyt niedokładną, zbyt także zmęczoną, by tarcza była w stanie zatrzymać brutalny czar. Bicz ugodził ponownie. Smagnął prawy bok, który upatrzyła sobie wiedźma, z nieco młodszej kobiety wyrywając gardłowe warknięcie następnej fali zaoferowanej katuszy. Boli. Znów odepchnęło ją to w tył, pełznięciem próbowała zwiększyć dystans między sobą a wzburzoną oprawczynią, drżąca, z materiałem koszuli nocnej całkowicie odjętym już od ciała. Karmazynowe poły wiązane na jej stronie rozsupłały się i osunęły na posadzkę, pozostawiwszy ją bezbronnie nagą, z każdym obrażeniem podkreślonym w blasku świec. - Zaczekaj - wychrypiała, lecz w tym momencie ruszyła w nią czarnomagiczna inkantacja, jakiej jeszcze nie znała. Prevaricator ossis. Niewiele mówiła jej sama nazwa, wiedzieć mogła jedynie to, że nie chciała przekonać się o jej działaniu po raz pierwszy na własnej skórze - i znów okazywało się jak kapryśnym przewodnikiem był Merlin. - Protego maxim... - Wren nie zdążyła w pełni przywołać tarczy, gdy moc ataku Deirdre przecisnęła się przez jej naradzający się błysk i dosięgnęła nogi, stopy, prawej - nagle spod oliwkowej skóry wyrywając przerwaną kość. Wrzasnęła. Wrzasnęła tak głośno, że krzyk ten obudzić byłby w stanie zmarłego; z rany chlusnęła krew, a czarownica dotychczas próbująca podnieść się z pomocą podłokietnika kanapy poślizgnęła się na własnej posoce, znów boleśnie uderzając o drewnianą podłogę. Nauka obrony uwidoczniła jednak ciągłe jej braki. Dobitnie podkreśliła fakt, że przytłoczona niepokojem i nieprzeciętną dla siebie paniką Wren nie była w stanie zadbać o własne dobro, czy to przez pozostałości wpływów Aongusa, czy przez niechęć ruszenia w szranki ze swoją mentorką. - Deirdre - wydusiła błagalnie, z twarzą wykrzywioną cierpieniem, plecami oparta o zimną jak lód ścianę. Widok krwi nie był jej obcy, ale wszystko to w kalejdoskopie doznań sprawiało, że zaczynało jej kręcić się w głowie, a świadomość jakby odpływała do miejsca położonego tuż obok, nieistotne, jak bardzo próbowała trwać tu i teraz. - Deirdre - powtórzyła słabiej. Pierś falowała w szybkim, nierównym oddechu, gdy ciało przyzwyczajało się do obezwładniającego bólu pulsującego w torsie i stopie; trzymana przed sobą różdżka drżała z kolei jak osika na porywistym wietrze, ale nie opuściła jej mimo wszystko, wciąż gotowa do obrony, choć z góry skazanej na porażkę. - Zniszczysz mnie? - sapnęła po chwili cierpko, w melodii głosu skrywając ni to złość, ni wyrzut, ni strach. Spojrzała na Mericourt, spojrzała w jej oczy, bez wyzwania, zwyczajnie ciekawa dokąd doprowadzić miała je ta lekcja. Złamana kość, dwukrotnie sięgający jej bicz - czy to było zaledwie preludium do brutalnej masakry na nieposłusznym kocięciu niezdającym sobie sprawy ze sprawczej mocy swoich pazurów?
| Wren: 112/202 (30 cięte, 8 tłuczone, 7 osłabienie, 20 za betulę, 25 za ossis, doliczyłam sobie 2 tłuczone za upadek po tym jak złamała się kość), -20
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Rola mentorki nie była łatwa, Deirdre doświadczała jej trudów i wyzwań na własnej skórze, coraz lepiej rozumiejąc niektóre zachowania Rosiera, a ta noc miała stanowić koronny przykład znoju, z jakim zmuszeni byli sobie radzić nauczyciele. Przybyła tu po to, by dać jej lekcję, Aongus pokrzyżował plany, lecz właściwie ciągle mogła podążać za syllabusem, nieco zmieniając zakres wymagań stawianych podopiecznej. Każda okazja była dobra do wyciągnięcia wniosków, poszerzenia wiedzy, pogłębienia poznania samej siebie, dlatego pomimo wewnętrznego rozedrgania walką z duchem Locus Nihill, śmierciożerczyni nie zamierzała odpuszczać. Mogłaby rozmyć się we mgle, powrócić do Białej Willi, zatopić chaos, pozostawiony przez Rycerza, w doskonałym winie, gorącej kąpieli i ciężkim od spisanych klątw woluminie, lecz to byłoby pewną formą ucieczki - a podstawową wartością, jaką pragnęła przekazać adeptce mrocznej magii, była nieustępliwość. Odwaga w postępowaniu, gotowość do działania nawet, gdy nie wszystko szło zgodnie z mozolnie przygotowanym planem. Nie dla nich była litość, nie dla nich wycofywanie się, jeśli podniosła na swą mistrzynię różdżkę, musiała ponieść konsekwencje tego aktu, a Deirdre - wymierzyć zasłużoną karę, niezależnie od płaczliwych motywacji, wydobywających się spomiędzy drżących warg Chang.
- Skąd to masz? - warknęła tylko, przyglądając się jak spod rozchełstanej i rozciętej na dwoje koszuli nocnej wydobywa się siatka dawno zasklepionych blizn, koszmarów odczuwalnych na własnej skórze, szpecących piersi i brzuch. Krew, lejąca się z rozciętej smagnięciem biczem tkanki, nie pozwalała dojrzeć pełni tego okrutnego rysunku, lecz Deirdre prawie nie mogła oderwać wzroku od wyrytego na torsie kobiety cierpienia. - Zamilcz, nie mam zamiaru słuchać twoich bełkotliwych tłumaczeń - przerwała zapewnienia, próby wyjaśnienia i rozpaczliwe poszukiwanie sensu w motywacji do uniesienia różdżki przeciwko Śmierciożerczyni; niewiele ją to obchodziło, sama wiedziała przecież, co tak naprawdę się stało i nie zamierzała obdarzać skośnookiej łaską usprawiedliwienia. Niech wątpi, niech błąka się we własnym umyśle szukając powodu, niech przekona się, jak łatwo utracić zdrowy rozsądek. Niech przyjmie nauczkę, z godnością, choć na kolanach. Mericourt nawet nie drgnęła słysząc krótkie, błagalne słowa, ba, ledwie sylaby, wyrywające się z ust ofiary razem z okrzykiem bólu. Dopiero on zdjął z twarzy czarownicy gniewną maskę, nadając jej grotestkowej normalności dzięki uśmiechowi satysfakcji. Cierpiała, o to chodziło, lepiej zapamięta treść lekcji, jeśli rozpoczynało się atak, najpierw należało upewnić się, że będzie się w stanie skutecznie obronić. - Robisz to źle. Za wolno unosisz nadgarstek, a różdżkę kierujesz zbyt w górę przy ostatnim smagnięciu - powiedziała powoli, ignorując stan swej podopiecznej, skupiona raczej na tym, jak kiepsko wyszła jej próba rzucenia prostego Protego. Pomimo chaosu nierównej walki zauważała takie szczegóły, chciała ją przecież udoskonalić, wywabić z niej słabości czy niedopatrzenia. - A Maxima? Nawet nie zdążyłaś przekręcić serdecznego palca na drewnie w drugą stronę. Żałosne - prychnęła, podchodząc do półleżącej obok kanapy wiedźmy, nie przejmując się, że stąpa po krwi. Nawet wrzask bólu, wywołany złamaną kością, jej nie zaniepokoił, co najgorszego mogło się stać, któryś z sąsiadów wezwie magiczną policję? - Biedna, głupiutka, naiwna Wren, ponosząca konsekwencję swojej decyzji. Mam się nad tobą użalić? Przytulić cię do serca? - wypowiedziała tonem aż lepiącym się od kpiny, cmokając sarkastycznie na końcu retorycznego pytania. Spoglądała na nią z góry, przyglądając się już nie tylko obnażonej piersi, ale także wyłamanej kości, obrzydliwie żółto-białej, wystającej spomiędzy ścięgien, mięśni i mięsa samego w sobie. Urocze. Nagle zmniejszyła dystans, przyklękając przy drżącej ze strachu, bólu i osłabienia czarownicy, tak, by ich twarze znalazły się na tym samym poziomie. - Nie bądź dramatyczna, Wren. Jesteś zbyt mało ważna, bym musiała cię zniszczyć - westchnęła, tak, jakby tłumaczyła dziecku, że gwiazdki na niebie nie da się porwać w małą rączkę i wsadzić do buzi. - Przynajmniej na razie - dodała, pocieszając ją na ten okrutny sposób, po czym odgarnęła kosmyk czarnych włosów z śmiertelnie pobladłej buzi. Chang nie wyglądała dobrze, z bliska siła czarnomagicznych obrażeń ukazywała się w pełnej krasie, kuszącej, nie przerażającej, lecz przecież sukcesorka mrocznej schedy nie mogła się tutaj wykrwawić. - Potraktuj to jako lekcję. Refleksu, szybkości, obrony, ale też rozsądku. Zawiodłaś mnie, rzucanie się na kogoś wielokrotnie silniejszego od siebie jest więcej niż skrajną głupotą, to wręcz obraza nauk, które ci wpoiłam - pokręciła głową z niezadowoleniem, przesuwając zimnymi opuszkami palców niżej, po policzku Wren, rozcierając na nim kroplę krwi, tak, by ładnie zaróżowić nienaturalnie bladą skórę. - Pamiętaj o nadgarstku, z nim masz największy problem, przy obronie, w przeciwieństwie do klątw wymagających elastyczności i podatności na mrok, przy magii defensywnej musi być sztywny, niewzruszony, to z dolnej części różdżki czerpie się najwięcej magicznej siły, pomagającej stworzyć solidną tarczę - ciągnęła mentorskim tonem, ignorując fakt, że osłabiona Chang, osuwająca się pod ścianą, może niezbyt lotnie przyswajać kolejną porcję wiedzy - cóż, jej strata, i tak Deirdre będzie wymagała przestrzegania tych zasad później, a ich zapomnienie zakończy się znacznie boleśniejszą karą. Spojrzała w dół, a za wzrokiem podążyła dłoń, niedelikatnie badająca wypukłości obojczyka, dotykająca w bezpruderyjny sposób niewielkiej piersi, w końcu sunąca paznokciami na brzegu rozcięcia rany aż do biodra, by potem, z zadowoleniem wypisanym jasną radością na twarzy Mericourt, na sekundę dotknąć wystającej kości. Pierwszy raz pokazywała się Wren z tej strony, chwiejniejszej, bardziej emocjonalnej, a wbrew temu: znacznie mniej ludzkiej. - Wyliżesz się z tego. Tak, jak lubisz - kocie oko mrugnęło w niemalże zalotny sposób, gdy odsunęła od niej palce, zwinnie wstając z podłogi. - Mam zawołać uzdrowiciela, czy poradzisz sobie sama? Doprowadź się do porządku, za kilka dni będę potrzebowała cię w pełni sił - powróciła do mentorskiego, oschłego tonu, tupiąc obcasem prawej nogi, by strząsnąć z ciemnej skóry krople gęstniejącej krwi. Nie zamierzała tej nocy zdradzać Wren szczegółów pochodzenia fioletowej nocy, lecz wiedziała, że będzie musiała to zrobić, wcześniej niż później: dla dobra łączącej ich sprawy i bezpieczeństwa samej Chang. Dziś skończyło się ledwie igraszką, lecz im więcej czasu spędzą razem w walce, tym większe ryzyko, że kolejny raz okaże się dla którejś z nich śmiertelny. A Deirdre nie miała wątpliwości, że to ona wyszłaby z tego starcia zwycięsko.
- Skąd to masz? - warknęła tylko, przyglądając się jak spod rozchełstanej i rozciętej na dwoje koszuli nocnej wydobywa się siatka dawno zasklepionych blizn, koszmarów odczuwalnych na własnej skórze, szpecących piersi i brzuch. Krew, lejąca się z rozciętej smagnięciem biczem tkanki, nie pozwalała dojrzeć pełni tego okrutnego rysunku, lecz Deirdre prawie nie mogła oderwać wzroku od wyrytego na torsie kobiety cierpienia. - Zamilcz, nie mam zamiaru słuchać twoich bełkotliwych tłumaczeń - przerwała zapewnienia, próby wyjaśnienia i rozpaczliwe poszukiwanie sensu w motywacji do uniesienia różdżki przeciwko Śmierciożerczyni; niewiele ją to obchodziło, sama wiedziała przecież, co tak naprawdę się stało i nie zamierzała obdarzać skośnookiej łaską usprawiedliwienia. Niech wątpi, niech błąka się we własnym umyśle szukając powodu, niech przekona się, jak łatwo utracić zdrowy rozsądek. Niech przyjmie nauczkę, z godnością, choć na kolanach. Mericourt nawet nie drgnęła słysząc krótkie, błagalne słowa, ba, ledwie sylaby, wyrywające się z ust ofiary razem z okrzykiem bólu. Dopiero on zdjął z twarzy czarownicy gniewną maskę, nadając jej grotestkowej normalności dzięki uśmiechowi satysfakcji. Cierpiała, o to chodziło, lepiej zapamięta treść lekcji, jeśli rozpoczynało się atak, najpierw należało upewnić się, że będzie się w stanie skutecznie obronić. - Robisz to źle. Za wolno unosisz nadgarstek, a różdżkę kierujesz zbyt w górę przy ostatnim smagnięciu - powiedziała powoli, ignorując stan swej podopiecznej, skupiona raczej na tym, jak kiepsko wyszła jej próba rzucenia prostego Protego. Pomimo chaosu nierównej walki zauważała takie szczegóły, chciała ją przecież udoskonalić, wywabić z niej słabości czy niedopatrzenia. - A Maxima? Nawet nie zdążyłaś przekręcić serdecznego palca na drewnie w drugą stronę. Żałosne - prychnęła, podchodząc do półleżącej obok kanapy wiedźmy, nie przejmując się, że stąpa po krwi. Nawet wrzask bólu, wywołany złamaną kością, jej nie zaniepokoił, co najgorszego mogło się stać, któryś z sąsiadów wezwie magiczną policję? - Biedna, głupiutka, naiwna Wren, ponosząca konsekwencję swojej decyzji. Mam się nad tobą użalić? Przytulić cię do serca? - wypowiedziała tonem aż lepiącym się od kpiny, cmokając sarkastycznie na końcu retorycznego pytania. Spoglądała na nią z góry, przyglądając się już nie tylko obnażonej piersi, ale także wyłamanej kości, obrzydliwie żółto-białej, wystającej spomiędzy ścięgien, mięśni i mięsa samego w sobie. Urocze. Nagle zmniejszyła dystans, przyklękając przy drżącej ze strachu, bólu i osłabienia czarownicy, tak, by ich twarze znalazły się na tym samym poziomie. - Nie bądź dramatyczna, Wren. Jesteś zbyt mało ważna, bym musiała cię zniszczyć - westchnęła, tak, jakby tłumaczyła dziecku, że gwiazdki na niebie nie da się porwać w małą rączkę i wsadzić do buzi. - Przynajmniej na razie - dodała, pocieszając ją na ten okrutny sposób, po czym odgarnęła kosmyk czarnych włosów z śmiertelnie pobladłej buzi. Chang nie wyglądała dobrze, z bliska siła czarnomagicznych obrażeń ukazywała się w pełnej krasie, kuszącej, nie przerażającej, lecz przecież sukcesorka mrocznej schedy nie mogła się tutaj wykrwawić. - Potraktuj to jako lekcję. Refleksu, szybkości, obrony, ale też rozsądku. Zawiodłaś mnie, rzucanie się na kogoś wielokrotnie silniejszego od siebie jest więcej niż skrajną głupotą, to wręcz obraza nauk, które ci wpoiłam - pokręciła głową z niezadowoleniem, przesuwając zimnymi opuszkami palców niżej, po policzku Wren, rozcierając na nim kroplę krwi, tak, by ładnie zaróżowić nienaturalnie bladą skórę. - Pamiętaj o nadgarstku, z nim masz największy problem, przy obronie, w przeciwieństwie do klątw wymagających elastyczności i podatności na mrok, przy magii defensywnej musi być sztywny, niewzruszony, to z dolnej części różdżki czerpie się najwięcej magicznej siły, pomagającej stworzyć solidną tarczę - ciągnęła mentorskim tonem, ignorując fakt, że osłabiona Chang, osuwająca się pod ścianą, może niezbyt lotnie przyswajać kolejną porcję wiedzy - cóż, jej strata, i tak Deirdre będzie wymagała przestrzegania tych zasad później, a ich zapomnienie zakończy się znacznie boleśniejszą karą. Spojrzała w dół, a za wzrokiem podążyła dłoń, niedelikatnie badająca wypukłości obojczyka, dotykająca w bezpruderyjny sposób niewielkiej piersi, w końcu sunąca paznokciami na brzegu rozcięcia rany aż do biodra, by potem, z zadowoleniem wypisanym jasną radością na twarzy Mericourt, na sekundę dotknąć wystającej kości. Pierwszy raz pokazywała się Wren z tej strony, chwiejniejszej, bardziej emocjonalnej, a wbrew temu: znacznie mniej ludzkiej. - Wyliżesz się z tego. Tak, jak lubisz - kocie oko mrugnęło w niemalże zalotny sposób, gdy odsunęła od niej palce, zwinnie wstając z podłogi. - Mam zawołać uzdrowiciela, czy poradzisz sobie sama? Doprowadź się do porządku, za kilka dni będę potrzebowała cię w pełni sił - powróciła do mentorskiego, oschłego tonu, tupiąc obcasem prawej nogi, by strząsnąć z ciemnej skóry krople gęstniejącej krwi. Nie zamierzała tej nocy zdradzać Wren szczegółów pochodzenia fioletowej nocy, lecz wiedziała, że będzie musiała to zrobić, wcześniej niż później: dla dobra łączącej ich sprawy i bezpieczeństwa samej Chang. Dziś skończyło się ledwie igraszką, lecz im więcej czasu spędzą razem w walce, tym większe ryzyko, że kolejny raz okaże się dla którejś z nich śmiertelny. A Deirdre nie miała wątpliwości, że to ona wyszłaby z tego starcia zwycięsko.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
W miniaturowym świecie będącym edenem należącym wyłącznie do dwóch czarownic, omylnie pozwoliła sobie sądzić, że była w stanie przejąć rolę bóstwa. To nie jej posągi kwitły na posągach wzniesionych wśród egzotycznych kwiatów i drzew o zamazanych, zapomnianych nazwach, nie jej, choć wąż kusił zapewnieniem, że będzie inaczej. Pierwotny grzech stał się czymś nowym, smakował cierpko, przywodził na myśl nic innego jak rozczarowanie - należące do mentorki, ale i uczennicy, rozczarowanie samą sobą. Może istotnie powróciła do niej klątwa? Wierzyła w nią jakiś czas temu, co stało na przeszkodzie, by uwierzyła w nią znowu? Człowiek mający podjąć się zbadania potencjalnie ciemnych mocy okrążających jej magię znów zamilkł. Spotkanie nie doszło do skutku - po raz kolejny zostawiając Wren w objęciach ledwie domysłu. W żaden inny sposób nie była zdolna wytłumaczyć tego, co zaszło ów nocy w salonie; spoglądała na rozjuszoną Deirdre i odliczała w głowie czas do momentu, w którym kobieta oznajmi gorzki koniec łączącego ich procederu. Przepraszam, przepraszam, przepraszam - krzyczała jej dusza, ale usta nie ułożyły się w formie tak zdradliwego słowa, gardło nie wydało z siebie odpowiedniej głoski, dlaczego? Była być może wciąż zbyt dumna lub zbyt butna, by błagać o wybaczenie względem winy, do jakiej nie poczuwała się ni skrawkiem serca; skośne oczy zmrużyły się lekko na dźwięk pytania o genezę blizn pokrywających jej tors, brzydkich, zgrubiałych i nieco błyszczących w wątłym świetle świec, przypominających o czymś, co pamiętała jak przez mgłę.
- Lancea - odpowiedziała cicho, jednak bez wstydu. Zbyt rozkojarzył ją ból, by mogła dopatrywać się w tym powodu do zażenowania. Każda szrama niosła przecież w sobie historię, a ta należała do niej, była jej nieodłącznym rozdziałem sygnującym enigmatyczną obecność Friedricha, Elviry i finalnie nawet Cassandry, która jakiś czas temu zreperowała narząd jej słuchu. Nowe ucho tkwiło chrobrze na swym miejscu, dla niewprawnego oka wyglądające zupełnie jak to pierwotne, oryginalne. - Moja własna. Zbuntowała się. Magia obróciła się przeciw mnie - ciągnęła lakonicznie, bez szczegółów, raz po raz wydając syknięcia spomiędzy zaciśniętych zębów. Do rebelii doszło nie raz - i problem ten utrzymywał się w swym nieprzychylnym istnieniu, nawet jeśli w ostatnich miesiącach objawiał się rzadziej. Prawie wtedy umarła. Wykrwawiała się w brudne leśne liście, w wilgotny mech, na placu boju, jaki sama powołała do życia, upokorzona, uniżona, a jednocześnie tak bardzo wściekła... Od dawien dawna nie czuła gniewu tak silnego jak wtedy - na wszystko wokół, na swą różdżkę, na siebie samą, nawet na Multon, że śmiała tamtego dnia zjawić się w zagajniku przy opuszczonej chatce myśliwego.
Wren zamilkła na ostre polecenie mentorki, z trudem powstrzymując kolejne tłumaczenia cisnące się na język; z minuty na minutę jej stan zdrowia wydawał się pogarszać, ale nie zapłakała, nie poprosiła o przyprowadzenie tu uzdrowiciela, o nie. Zniosła to. Znosiła. Otrzymaną karę przyjmowała na kark z powracającą do zmysłów godnością, czy to przez skapujące z krwią siły, czy przez faktyczne dojście do odpowiednich wniosków. Zawiodła ją defensywa: nic dziwnego, przecież była w stanie ledwie trzymać różdżkę w dłoni, a mimo to, drżąca i przytłoczona siłą fizycznych katuszy, uniosła się na łokciu, wsłuchując się w słowa Deirdre. Bolało, ale umysł łaknął wiedzy, jaką wiedźma wciąż mogła jej przekazać, dlatego też odparła jej krótkim skinieniem, chwilowo niezdolna wykrzesać z siebie więcej. Z trudem poruszyła się znowu, tym razem po to, by połowicznie oprzeć się plecami o ścianę, oddychająca zbyt ciężko i zbyt głośno, ze wzrokiem utkwionym w wystającej spomiędzy mięsa kości, w dowodzie łaski Mericourt, która przecież mogła zabić ją jedną inkantacją. Zmiażdżyć. Wytępić z każdego wspomnienia.
- Nie musiała - lękliwa łania mimo wszystko spoglądała wprost w oczy wygłodniałego wilka, trzęsąca się z bólu i strachu wpełzającego powoli w każdą komórkę, - ale chciała - zwieńczyła; coś w jej głosie wydawało się słodkie, niemal uwodzące. Nie chciałabyś mnie zniszczyć, Deirdre? Nie przysporzyłoby ci to satysfakcji? Otępiały umysł dopatrywał się nieistniejącego, podczas gdy zdradliwe ciało reagowało drżeniem na dotyk: przypominał język boleśnie parzącego płomienia kiedy wędrował tak aż do kości, o którą zaraz zahaczył ostry paznokieć, z gardła Azjatki wydobywając kolejne warknięcie zmieszane z jękiem. Boli. Przestań. Nic z tych pragnień nie wydostało się na światło dzienne. - Moje tarcze zawsze były ułomne, do tej pory poświęcałam im za m-mało czasu. Następnym razem postaram się... postaram się bardziej - wydusiła z siebie z trudem; następnym razem, powiedz, Deirdre, że on nastąpi. Chciała się tego uczyć, chciała przeżyć, by czynić to dalej u boku wiedźmy, która powzięła ją pod swoje krucze skrzydła, smagając agonią kary, ale myśli z uporem wracały do chwili, gdy pochwaliła ją za działania w Staffordshire. Pamiętaj o tym, Wren. Pamiętaj, by znieść to wszystko z godnością. - Poradzę sobie - zdecydowała. Z jednej strony otulała ją adrenalina rozanielona przebiegiem sytuacji, wypełniająca ją ogniem, z drugiej mroził lęk, że nim nakreśli kilka słów na pergaminie i przywoła do siebie sowę, by posłać ją w świat - zdąży stracić przytomność. Organizm nie zawsze współgrał w harmonii z umysłem. To w nim leżała jej siła, nie w fizyczności, którą winna zahartować z nowo powstałym poświęceniem; Azjatka spojrzała na Deirdre spod kurtyny ciemnych rzęs, z czarnymi, wciąż mokrymi puklami przyklejonymi do twarzy, z czołem pokrytym kropelkami potu. - Dlaczego dziś się tu zjawiłaś? - spytała nagle, wychrypiała to słabo, a jednak z nieuległą intencją, ciekawa mimo przytłaczających ją doznań, obecna, za wszelką cenę próbująca zachować twarz pomimo reakcji płynących z ciała. Muszę sobie z tym poradzić. - Co spodziewałaś się we mnie odkryć, Deirdre? Od początku miało to być, ach... być lekcją? - jej wzrok wydawał się mętnieć, głos urywał zalewany falą kolejnego bólu, ale Wren powtarzała sobie uparcie, że to nic, że to ledwie ugryzienie podłego żądlibąka podrywającego ją z ziemi nieznośną lewitacją - nim zorientowała się w krzywym rozumowaniu, że cierpienie to należało szanować. Nie powinna mu umniejszać, a zapamiętać je na zawsze. - Więc za kilka dni będę gotowa - odparła chrapliwie, usiłując choć odrobinę uspokoić oddech - ale nie była w stanie tego osiągnąć, nie pod wpływem tak silnych emocji. - Powiedz mi, nim znikniesz - bo wiedziała, że odwiedziny dobiegały końca, - czy też w bólu odnajdujesz potwierdzenie tego, że wciąż żyjesz. Czy czujesz się w n-nim prawdziwa. Zapamiętam to. Choć podobno wspomnienia bólu zacierają się z czasem, zapamiętam to - snuła ciszej i ciszej, przygasała w gorączce, ale nie poddawała się jeszcze temu uczuciu, uśmiechnięta krzywo mimo lekkich konwulsji, w jakie popadała przy każdym silniejszym szarpnięciu pulsującego rwania. - Będę gotowa... - powtórzyła finalnie, tylko na moment przymknąwszy powieki, by osłonić się od dziwnie irytującego blasku świec. Nie zemdlała jednak, a odizolowała tylko od salonu, od reakcji organizmu, w ciszy zbierając siły.
- Lancea - odpowiedziała cicho, jednak bez wstydu. Zbyt rozkojarzył ją ból, by mogła dopatrywać się w tym powodu do zażenowania. Każda szrama niosła przecież w sobie historię, a ta należała do niej, była jej nieodłącznym rozdziałem sygnującym enigmatyczną obecność Friedricha, Elviry i finalnie nawet Cassandry, która jakiś czas temu zreperowała narząd jej słuchu. Nowe ucho tkwiło chrobrze na swym miejscu, dla niewprawnego oka wyglądające zupełnie jak to pierwotne, oryginalne. - Moja własna. Zbuntowała się. Magia obróciła się przeciw mnie - ciągnęła lakonicznie, bez szczegółów, raz po raz wydając syknięcia spomiędzy zaciśniętych zębów. Do rebelii doszło nie raz - i problem ten utrzymywał się w swym nieprzychylnym istnieniu, nawet jeśli w ostatnich miesiącach objawiał się rzadziej. Prawie wtedy umarła. Wykrwawiała się w brudne leśne liście, w wilgotny mech, na placu boju, jaki sama powołała do życia, upokorzona, uniżona, a jednocześnie tak bardzo wściekła... Od dawien dawna nie czuła gniewu tak silnego jak wtedy - na wszystko wokół, na swą różdżkę, na siebie samą, nawet na Multon, że śmiała tamtego dnia zjawić się w zagajniku przy opuszczonej chatce myśliwego.
Wren zamilkła na ostre polecenie mentorki, z trudem powstrzymując kolejne tłumaczenia cisnące się na język; z minuty na minutę jej stan zdrowia wydawał się pogarszać, ale nie zapłakała, nie poprosiła o przyprowadzenie tu uzdrowiciela, o nie. Zniosła to. Znosiła. Otrzymaną karę przyjmowała na kark z powracającą do zmysłów godnością, czy to przez skapujące z krwią siły, czy przez faktyczne dojście do odpowiednich wniosków. Zawiodła ją defensywa: nic dziwnego, przecież była w stanie ledwie trzymać różdżkę w dłoni, a mimo to, drżąca i przytłoczona siłą fizycznych katuszy, uniosła się na łokciu, wsłuchując się w słowa Deirdre. Bolało, ale umysł łaknął wiedzy, jaką wiedźma wciąż mogła jej przekazać, dlatego też odparła jej krótkim skinieniem, chwilowo niezdolna wykrzesać z siebie więcej. Z trudem poruszyła się znowu, tym razem po to, by połowicznie oprzeć się plecami o ścianę, oddychająca zbyt ciężko i zbyt głośno, ze wzrokiem utkwionym w wystającej spomiędzy mięsa kości, w dowodzie łaski Mericourt, która przecież mogła zabić ją jedną inkantacją. Zmiażdżyć. Wytępić z każdego wspomnienia.
- Nie musiała - lękliwa łania mimo wszystko spoglądała wprost w oczy wygłodniałego wilka, trzęsąca się z bólu i strachu wpełzającego powoli w każdą komórkę, - ale chciała - zwieńczyła; coś w jej głosie wydawało się słodkie, niemal uwodzące. Nie chciałabyś mnie zniszczyć, Deirdre? Nie przysporzyłoby ci to satysfakcji? Otępiały umysł dopatrywał się nieistniejącego, podczas gdy zdradliwe ciało reagowało drżeniem na dotyk: przypominał język boleśnie parzącego płomienia kiedy wędrował tak aż do kości, o którą zaraz zahaczył ostry paznokieć, z gardła Azjatki wydobywając kolejne warknięcie zmieszane z jękiem. Boli. Przestań. Nic z tych pragnień nie wydostało się na światło dzienne. - Moje tarcze zawsze były ułomne, do tej pory poświęcałam im za m-mało czasu. Następnym razem postaram się... postaram się bardziej - wydusiła z siebie z trudem; następnym razem, powiedz, Deirdre, że on nastąpi. Chciała się tego uczyć, chciała przeżyć, by czynić to dalej u boku wiedźmy, która powzięła ją pod swoje krucze skrzydła, smagając agonią kary, ale myśli z uporem wracały do chwili, gdy pochwaliła ją za działania w Staffordshire. Pamiętaj o tym, Wren. Pamiętaj, by znieść to wszystko z godnością. - Poradzę sobie - zdecydowała. Z jednej strony otulała ją adrenalina rozanielona przebiegiem sytuacji, wypełniająca ją ogniem, z drugiej mroził lęk, że nim nakreśli kilka słów na pergaminie i przywoła do siebie sowę, by posłać ją w świat - zdąży stracić przytomność. Organizm nie zawsze współgrał w harmonii z umysłem. To w nim leżała jej siła, nie w fizyczności, którą winna zahartować z nowo powstałym poświęceniem; Azjatka spojrzała na Deirdre spod kurtyny ciemnych rzęs, z czarnymi, wciąż mokrymi puklami przyklejonymi do twarzy, z czołem pokrytym kropelkami potu. - Dlaczego dziś się tu zjawiłaś? - spytała nagle, wychrypiała to słabo, a jednak z nieuległą intencją, ciekawa mimo przytłaczających ją doznań, obecna, za wszelką cenę próbująca zachować twarz pomimo reakcji płynących z ciała. Muszę sobie z tym poradzić. - Co spodziewałaś się we mnie odkryć, Deirdre? Od początku miało to być, ach... być lekcją? - jej wzrok wydawał się mętnieć, głos urywał zalewany falą kolejnego bólu, ale Wren powtarzała sobie uparcie, że to nic, że to ledwie ugryzienie podłego żądlibąka podrywającego ją z ziemi nieznośną lewitacją - nim zorientowała się w krzywym rozumowaniu, że cierpienie to należało szanować. Nie powinna mu umniejszać, a zapamiętać je na zawsze. - Więc za kilka dni będę gotowa - odparła chrapliwie, usiłując choć odrobinę uspokoić oddech - ale nie była w stanie tego osiągnąć, nie pod wpływem tak silnych emocji. - Powiedz mi, nim znikniesz - bo wiedziała, że odwiedziny dobiegały końca, - czy też w bólu odnajdujesz potwierdzenie tego, że wciąż żyjesz. Czy czujesz się w n-nim prawdziwa. Zapamiętam to. Choć podobno wspomnienia bólu zacierają się z czasem, zapamiętam to - snuła ciszej i ciszej, przygasała w gorączce, ale nie poddawała się jeszcze temu uczuciu, uśmiechnięta krzywo mimo lekkich konwulsji, w jakie popadała przy każdym silniejszym szarpnięciu pulsującego rwania. - Będę gotowa... - powtórzyła finalnie, tylko na moment przymknąwszy powieki, by osłonić się od dziwnie irytującego blasku świec. Nie zemdlała jednak, a odizolowała tylko od salonu, od reakcji organizmu, w ciszy zbierając siły.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Czy spodziewała się innej, bardziej rozbudowanej odpowiedzi? Historii pełnej bólu i upokorzenia? Mrożącej w żylach opowieści o walce z klątwą lub dużo silniejszym przeciwnikiem? Nie, chyba nie, Wren nie wiodła życia pełnego przygód, wydawała się, wbrew drobnym potknięciom, twardo stąpać po ziemi, a w przyznaniu się do popełnienia błędu i poniesionych, krwawych konsekwencji, tylko potwierdzało tę tezę. Dając Deirdre - paradoksalnie - kolejny powód do zaufania swej uczennicy. Nie obawiała się wyznawać przewin, nawet tych najprostszych, nieco śmiesznych w swej prostocie, a mimo przejęcia, rysującego się na obolałej, pobladłej twarzy, pokornie odpowiadała na zadane pytanie. Mericourt miała ochotę się złośliwie uśmiechnąć, zadać swej podopiecznej jeszcze odrobinę bólu, dosypać soli do głębokich ran, lecz czy przyniosłoby to jakikolwiek skutek, doprowadzający je bliżej celu, bliżej perfekcji? Nie, dobra mistrzyni wiedziała, kiedy się zatrzymać i odłożyć broń, ta mogła okazać się w najgorszym przypadku obosieczna, w najlepszym: mordercza. A wraz ze śmiercią adeptki mrocznych sztuk Dei musiałaby przyznać się do kolejnej porażki, do zmarnowanego czasu i potencjału, których nigdy już nie odzyska.
- Tym bardziej powinnaś skupić się na magii obronnej - skomentowała tylko sucho, stanowienie bariery między sobą a ofensywą było podstawą, lecz równie ważne zdawało się chronienie przed rykoszetem magii, zwłaszcza, jeśli Wren miała schodzić krętymi ścieżkami mroku jeszcze głębiej w otchłań ryzyka. Gdyby to nie Lancea, a Betula odwróciła się przeciwko czarownicy dzierżącej różdżkę, Chang mogłaby już nie żyć, rozcięta na pół lub podduszona przez własny bicz. Mimo to trwała, pokonana, pocięta, pokrwawiona, nawet trzęsąc się z bólu i woniejąc prymitywnym strachem, próbując pokazać własną dumę, podkreślając różnicę między nazewnictwem pragnienia. Miała rację, nie musiała jej niszczyć, lecz czy chciała to zrobić? Mericourt uśmiechnęła się ponownie, pozwalając sobie na krótki śmiech, dosłownie ułamki sekund perlistego chichotu; udało się Wren ją rozbawić. - Tylko dzieci bezrozumnie niszczą kreację własnych rąk z czystego kaprysu. Ja nie ulegam podobnym słabościom - odparła miękko, na pozór prawie czule, co w kontraście z poprzednim wybuchem syku, gniewu i pogardy wprowadzało niezdrowy dysonans, głęboki niepokój, dolinę niesamowitości, w której można było się z powodzeniem zgubić, tak, jak w odczytywaniu intencji czarownicy słynącej z stoickiego charakteru oraz niewzruszoności.
- Właściwie właśnie po to. By sprawdzić cię w niespodziewanej, ekstremalnej sytuacji - nie kłamała, Wren, mokra od potu, łez i krwi, zasługiwała na prawdę przynajmniej w tym aspekcie. Zjawiła się w mieszkaniu uczennicy po to, by przekroczyć kolejną granicę, wypróbować ją, nagiąć niczym cięciwę łuku, by dowiedzieć się, czy ta pęknie, czy może da siłę i zasięg czemuś potężnemu. Kaprys Aongusa właściwie tylko pomógł w krótkiej lekcji, dodał jej swoistego czaru, wzmógł nieprzewidywalność; oczywiście było to dużo niebezpieczniejsze niż równy pojedynek, pełen wskazówek i chłodu poleceń, lecz Deirdre łączyła w sobie dwie skrajności: wyzbyty uczuć perfekcjonizm i zadziwiającą elastyczność, pozwalającą jej dopasować się do tego, co niespodziewane. - Myślę, że nie ma już w tobie nic do odkrycia - kontynuowała w zastanowieniu, ostatni raz pochylając się nad pokiereszowaną czarownicą, by prawie matczynym gestem odgarnąć włosy przylepione do jej czoła, na którym sekundę później złożyła przelotny pocałunek, przeradzający się w prawie zwierzęce liźnięcie. Sól potu, sól łez, miedziany posmak krwi - lubiła tę kakofonię bodźców rozpływających się na języku. - Ale to dobrze. Gdy stajesz się czysta, pusta i podatna, łatwiej zapisać te pergaminy umysłu siłą magii, wiedzą i doświadczeniem - Tristan zrobił przecież z nią podobnie, osiągnął cel i chciała mieć nadzieję, że to, kim się stała, przerosło oczekiwania nestora. Nie śmiała wybiegać myślami aż tak daleko, by zastanawiać się, czy i Wren mile ją zaskoczy - na razie ważne było to, że przeżyła, choć wyglądała teraz, obserwowana z góry, jak rzucona pod ścianę, po udanej zabawie w tortury, lalka. W podartym ubraniu, z rozczochranymi włosami, niezdrowo wygiętą nogą, zalana farbą do złudzenia przypominającą powoli krzepnącą krew. Mimo to potrafiła wychrypieć swą gotowość do dalszej gry, do uczestniczenia w zabawie w lekcję życia - i lekcję umierania, te były przecież ze sobą połączone. - Oby tak było - stwierdziła tylko krótko, rzucając przez ramię ostatnie spojrzenie w stronę dziewczyny. Nie wyglądała najlepiej, zamierzała więc wezwać do niej uzdrowiciela, choćby ze Świętego Munga - ta zaczynała przecież bredzić coś o prawdziwości bólu, o jego esencji, przeżerającej się przez wszelkie maski i zabezpieczenia. Miała rację, znów, lecz Deirdre nigdy nie przyznałaby się do masochistycznych skłonności, uśmiechnęła się więc lekko, jak do bełkoczącego słodkie głupstwa dziecka. - Nie, prawdziwa czuję się tylko wtedy, gdy zadaję cierpienie - odpowiedziała spokojnie i właściwie nudno, tak, jakby informowała ją o pogodzie za oknem, przy którym już stała, wdychając głęboko w płuca mroźne powietrze, wpadające do przesyconego aromatem krwi i walki pokoju. Nie zamierzała dodawać nic więcej, otrzymała to, po co tutaj przyszła - dowód na skrajną pokorę, odwagę i oddanie Wren, okraszone oczywiście nutką szaleństwa, lecz tylko Mericourt wiedziała, że występek podopiecznej przeciwko swej nauczycielce był podyktowany magią silniejszą, niż ta mogłaby się spodziewać.
| ztx2
- Tym bardziej powinnaś skupić się na magii obronnej - skomentowała tylko sucho, stanowienie bariery między sobą a ofensywą było podstawą, lecz równie ważne zdawało się chronienie przed rykoszetem magii, zwłaszcza, jeśli Wren miała schodzić krętymi ścieżkami mroku jeszcze głębiej w otchłań ryzyka. Gdyby to nie Lancea, a Betula odwróciła się przeciwko czarownicy dzierżącej różdżkę, Chang mogłaby już nie żyć, rozcięta na pół lub podduszona przez własny bicz. Mimo to trwała, pokonana, pocięta, pokrwawiona, nawet trzęsąc się z bólu i woniejąc prymitywnym strachem, próbując pokazać własną dumę, podkreślając różnicę między nazewnictwem pragnienia. Miała rację, nie musiała jej niszczyć, lecz czy chciała to zrobić? Mericourt uśmiechnęła się ponownie, pozwalając sobie na krótki śmiech, dosłownie ułamki sekund perlistego chichotu; udało się Wren ją rozbawić. - Tylko dzieci bezrozumnie niszczą kreację własnych rąk z czystego kaprysu. Ja nie ulegam podobnym słabościom - odparła miękko, na pozór prawie czule, co w kontraście z poprzednim wybuchem syku, gniewu i pogardy wprowadzało niezdrowy dysonans, głęboki niepokój, dolinę niesamowitości, w której można było się z powodzeniem zgubić, tak, jak w odczytywaniu intencji czarownicy słynącej z stoickiego charakteru oraz niewzruszoności.
- Właściwie właśnie po to. By sprawdzić cię w niespodziewanej, ekstremalnej sytuacji - nie kłamała, Wren, mokra od potu, łez i krwi, zasługiwała na prawdę przynajmniej w tym aspekcie. Zjawiła się w mieszkaniu uczennicy po to, by przekroczyć kolejną granicę, wypróbować ją, nagiąć niczym cięciwę łuku, by dowiedzieć się, czy ta pęknie, czy może da siłę i zasięg czemuś potężnemu. Kaprys Aongusa właściwie tylko pomógł w krótkiej lekcji, dodał jej swoistego czaru, wzmógł nieprzewidywalność; oczywiście było to dużo niebezpieczniejsze niż równy pojedynek, pełen wskazówek i chłodu poleceń, lecz Deirdre łączyła w sobie dwie skrajności: wyzbyty uczuć perfekcjonizm i zadziwiającą elastyczność, pozwalającą jej dopasować się do tego, co niespodziewane. - Myślę, że nie ma już w tobie nic do odkrycia - kontynuowała w zastanowieniu, ostatni raz pochylając się nad pokiereszowaną czarownicą, by prawie matczynym gestem odgarnąć włosy przylepione do jej czoła, na którym sekundę później złożyła przelotny pocałunek, przeradzający się w prawie zwierzęce liźnięcie. Sól potu, sól łez, miedziany posmak krwi - lubiła tę kakofonię bodźców rozpływających się na języku. - Ale to dobrze. Gdy stajesz się czysta, pusta i podatna, łatwiej zapisać te pergaminy umysłu siłą magii, wiedzą i doświadczeniem - Tristan zrobił przecież z nią podobnie, osiągnął cel i chciała mieć nadzieję, że to, kim się stała, przerosło oczekiwania nestora. Nie śmiała wybiegać myślami aż tak daleko, by zastanawiać się, czy i Wren mile ją zaskoczy - na razie ważne było to, że przeżyła, choć wyglądała teraz, obserwowana z góry, jak rzucona pod ścianę, po udanej zabawie w tortury, lalka. W podartym ubraniu, z rozczochranymi włosami, niezdrowo wygiętą nogą, zalana farbą do złudzenia przypominającą powoli krzepnącą krew. Mimo to potrafiła wychrypieć swą gotowość do dalszej gry, do uczestniczenia w zabawie w lekcję życia - i lekcję umierania, te były przecież ze sobą połączone. - Oby tak było - stwierdziła tylko krótko, rzucając przez ramię ostatnie spojrzenie w stronę dziewczyny. Nie wyglądała najlepiej, zamierzała więc wezwać do niej uzdrowiciela, choćby ze Świętego Munga - ta zaczynała przecież bredzić coś o prawdziwości bólu, o jego esencji, przeżerającej się przez wszelkie maski i zabezpieczenia. Miała rację, znów, lecz Deirdre nigdy nie przyznałaby się do masochistycznych skłonności, uśmiechnęła się więc lekko, jak do bełkoczącego słodkie głupstwa dziecka. - Nie, prawdziwa czuję się tylko wtedy, gdy zadaję cierpienie - odpowiedziała spokojnie i właściwie nudno, tak, jakby informowała ją o pogodzie za oknem, przy którym już stała, wdychając głęboko w płuca mroźne powietrze, wpadające do przesyconego aromatem krwi i walki pokoju. Nie zamierzała dodawać nic więcej, otrzymała to, po co tutaj przyszła - dowód na skrajną pokorę, odwagę i oddanie Wren, okraszone oczywiście nutką szaleństwa, lecz tylko Mericourt wiedziała, że występek podopiecznej przeciwko swej nauczycielce był podyktowany magią silniejszą, niż ta mogłaby się spodziewać.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Salon z sypialnią
Szybka odpowiedź