Taras
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Taras
Wyjście na taras, jak sama nazwa wskazuje prowadzi na drewnianą, okalającą dom przybudówkę. Stoi na niej kilka starych poobdzieranych krzeseł na których można usiąść i popatrzeć na znajdujący się niedaleko brzeg. Idealny widok zarówno w pogodny dzień jak i podczas pochmurnych dni czy burzy.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
21.08
Hannah już dawno opuściła Wrzosową Przystań, a Michael siedział na zimnej podłodze jeszcze długo, prawie bez ruchu. Gdy dziewczyna wyszła, nie musiał już się trzymać, więc trząsł się lekko z rozpaczy i wyrzutów sumienia.
Jesteś potworem.
Do dzisiaj mógł się jeszcze łudzić, łudzić, że utrzyma to w ryzach, że to tylko jedna noc w miesiącu. Już nie. Przekleństwo przeniknęło do jego ciała, a może i do duszy, a nagły katalizator (w końcu od czasu ugryzienia nie przeżywał takich emocji jak po wiadomości o Just) wcale go nie usprawiedliwiał. Pewnie w normalnej sytuacji ta świadomość na powrót wywołałaby w nim myśli samobójcze, ale nie dzisiaj. Choć w kościach czuł odrazę, a serce miał złamane, to w głowie kotłowała się świadomość, że wciąż ma przed sobą klarowny cel. Że musi jej pomóc. Za wszelką cenę.
Raz mocno uszczypnął się w przedramię, mając nikłą nadzieję, że to wszystko to kolejny koszmar - ale rzeczywistość była dziś bardziej przerażająca od jakiegokolwiek snu.
W końcu zerknął na kuchenny zegar, próbując oszacować kiedy Kerstin wróci do domu. Omiótł wzrokiem roztrzaskane talerze, zdał sobie sprawę, że w kuchni czuć przeciąg, a drzwi wejściowe leżą gdzieś w trawie. Wstał chwiejnie, podparł się o stół. Ubrał się wreszcie w koszulę i spodnie przyniesione przez Hannah, sięgnął po kromkę chleba, ale nagle poczuł nudności. Odraza była wyjątkowo silniejsza od głodu. Podpierając się o ścianę, wyszedł z kuchni i powoli ruszył w stronę lasu. W trawie wciąż leżała różdżka, którą upuścił po próbie Ascendio.
Wyczerpany, wrócił do domu i rzucił Reparo na drzwi. Nie trzymały się jakoś mocno, brakowało mu energii na silne zaklęcie, ale przynajmniej przytwierdził je do zawiasów. Nie wiedział, co zrobić ze śladami pazurów na drzwiach i podłodze, wzdrygnął się więc tylko i wrócił do kuchni. Rzucił Chłoszczyść na zbite talerze, wypił szklankę wody, zwymiotował, opłukał zlew wodą, poszedł wziąć prysznic, rozpłakał się pod prysznicem, aż w końcu zabrakło mu łez. Wyszedł na taras, wiedząc, że to tu od razu dostrzeże go siostra. Kiwał się lekko na ławce, w przód i w tył, podciągnąwszy kolana pod brodę.
Chciał zniknąć, chciał porwać się na Tower, chciał teleportować się do Szkocji i dalej przepraszać Hannah, chciał szukać Longbottoma w Oazie. Zamiast tego czekał niczym skazaniec na jedną z najtrudniejszych rozmów w swoim życiu, drżąc z zimna i z głodu. Wiedział, że Kerrie dostrzeże przy wejściu szramy na drewnie, że ujrzy ślady wilczych pazurów. Że spojrzy na niego ze strachem, jak Hannah. Ale chyba nawet nie czuł już wstydu, chwilowo nie czuł nic, tak jakby zamroził wszelkie uczucia przed jej przybyciem. Albo na zawsze. W końcu coś w nim dzisiaj umarło.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wracała do domu później niż zazwyczaj. Albo wcześniej. Zależało od tego, czy miała akurat dzienną czy nocną wartę - czasami pakowała torebkę dużo szybciej i za zgodą przełożonego zostawiała nieskończone zadania, a czasami siedziała na schodach przed lecznicą nad ranem, czekając aż zrobi się dość jasno, żywo na ulicach, żeby nie wracać opuszczoną ścieżką ani tym bardziej po nocy. Nigdzie się już nie zatrzymywała. Przestała postrzegać Dolinę Godryka i lasy ją otaczające jako bezpieczną przystań, gdzie łatwo mogła rozproszyć się czymś błahym, pozbierać kwiaty przy drodze, nazrywać jeżyn, usiąść nad stawem, pomedytować. Teraz pokonywała drogę urywanym truchtem, spięta, wzdrygając na każdy przypadkowy trzask gałązki. Siniaki mogły się zagoić, krzyki ustać, słońce znowu wstać, ale lęk zagnieżdżał się głębiej. Nikomu o tym jednak nie opowiadała, bo wiedziała, że rodzina i tak była o krok od zabronienia jej wychodzenia poza dom, a na logikę biorąc, nic wielkiego się nie zdarzyło, wciąż cieszyła się, że ma pracę i nie zamierzała ich naciągać na codzienne odprowadzanie tam i z powrotem.
Jakoś sobie radziła, nie miała wyjścia. Zdarzały się nieszczęśliwe przypadki, ale przecież... chyba nie często.
Po nocce odczekała parę godzin w lecznicy, zjadła tam nawet śniadanie; wyjść do domu odważyła się dopiero, kiedy słońce było wysoko. Narzuciła dobre tempo, powrót nie zajął jej długo, a kiedy na horyzoncie zamajaczył wreszcie znajomy dach, natychmiast zelżał stres i serce zwolniło do zdrowego rytmu. Już wiedziała, że znowu jest dobrze, że nic jej nie grozi. Może wszyscy nadal spali. Justine na pewno, wczoraj musiała wrócić późno, bo jak Kerstin wychodziła wieczorem do pracy, to jeszcze jej nie było. Zdąży zrobić śniadanie, potem położy na drzemkę, nie dalej jednak jak do południa, a później...
Westchnęła ciężko, zatrzymując się kawałek od schodów, by złapać oddech po biegu. Dopiero gdy otarła pot z czoła i poprawiła pijącą w ramię szelkę od torby, w oczy rzuciła jej się sylwetka na tarasie. Z początku instynktownie zachwiała się w absurdalnym niepokoju, no ale jak się przyjrzeć, to to był przecież Michael, tylko Michael, jej brat.
- Cześć - powiedziała z podszytą zmęczeniem troską, wdrapując się na drewniane stopnie. - Już nie śpisz? Myślałam, że dzisiaj... - że dzisiaj nigdzie nie idziesz.
Urwała, bo odniosła wrażenie, że coś jest nie tak. Chociaż była przed własnym domem, zmogła ją niepewność i niechęć przed podejściem bliżej. Jakby patrzyła na zdjęcie znajomego od dziecka krajobrazu i ktoś poprosił ją o to, by wskazała jedną rzecz, która jest nie w porządku, a ona nie potrafiłaby tego zrobić, bo wszystko wydawało się pozornie na swoim miejscu, lecz jednak jakby na opak.
- Mike? - powiedziała ciszej, zrzucając torbę na ziemię.
Przyjrzała się drzwiom. Były krzywe, ale to jeszcze nic wielkiego; im dłużej przyglądała się im i podłodze, tym więcej dostrzegała przerażających szczegółów. Podłużne szramy w kilku miejscach, jak pazury. Małe, ciemne plamki. Krew, już krzepnąca. Zadrżała jak witka na wietrze i wreszcie spojrzała Michaelowi prosto w jego czerwone, spuchnięte oczy.
I od razu rzuciła się w jego stronę, wyciągając ramiona, potykając się przy tym o drugie krzesło, rozbijając na nim goleń i w ogóle nie czując bólu. Próbowała do niego przylgnąć, uwiesić mu się na ramieniu. Jeszcze nie wiedziała, co się stało, ale w głowie już jej szumiało, w płucach dusiło i czuła, że za chwilę będzie tylko gorzej.
- Och, Mike! Co się stało? Ktoś ci zrobił krzywdę? - wydusiła piskliwym głosem. - A gdzie Just? Gdzie Hania?
Jakoś sobie radziła, nie miała wyjścia. Zdarzały się nieszczęśliwe przypadki, ale przecież... chyba nie często.
Po nocce odczekała parę godzin w lecznicy, zjadła tam nawet śniadanie; wyjść do domu odważyła się dopiero, kiedy słońce było wysoko. Narzuciła dobre tempo, powrót nie zajął jej długo, a kiedy na horyzoncie zamajaczył wreszcie znajomy dach, natychmiast zelżał stres i serce zwolniło do zdrowego rytmu. Już wiedziała, że znowu jest dobrze, że nic jej nie grozi. Może wszyscy nadal spali. Justine na pewno, wczoraj musiała wrócić późno, bo jak Kerstin wychodziła wieczorem do pracy, to jeszcze jej nie było. Zdąży zrobić śniadanie, potem położy na drzemkę, nie dalej jednak jak do południa, a później...
Westchnęła ciężko, zatrzymując się kawałek od schodów, by złapać oddech po biegu. Dopiero gdy otarła pot z czoła i poprawiła pijącą w ramię szelkę od torby, w oczy rzuciła jej się sylwetka na tarasie. Z początku instynktownie zachwiała się w absurdalnym niepokoju, no ale jak się przyjrzeć, to to był przecież Michael, tylko Michael, jej brat.
- Cześć - powiedziała z podszytą zmęczeniem troską, wdrapując się na drewniane stopnie. - Już nie śpisz? Myślałam, że dzisiaj... - że dzisiaj nigdzie nie idziesz.
Urwała, bo odniosła wrażenie, że coś jest nie tak. Chociaż była przed własnym domem, zmogła ją niepewność i niechęć przed podejściem bliżej. Jakby patrzyła na zdjęcie znajomego od dziecka krajobrazu i ktoś poprosił ją o to, by wskazała jedną rzecz, która jest nie w porządku, a ona nie potrafiłaby tego zrobić, bo wszystko wydawało się pozornie na swoim miejscu, lecz jednak jakby na opak.
- Mike? - powiedziała ciszej, zrzucając torbę na ziemię.
Przyjrzała się drzwiom. Były krzywe, ale to jeszcze nic wielkiego; im dłużej przyglądała się im i podłodze, tym więcej dostrzegała przerażających szczegółów. Podłużne szramy w kilku miejscach, jak pazury. Małe, ciemne plamki. Krew, już krzepnąca. Zadrżała jak witka na wietrze i wreszcie spojrzała Michaelowi prosto w jego czerwone, spuchnięte oczy.
I od razu rzuciła się w jego stronę, wyciągając ramiona, potykając się przy tym o drugie krzesło, rozbijając na nim goleń i w ogóle nie czując bólu. Próbowała do niego przylgnąć, uwiesić mu się na ramieniu. Jeszcze nie wiedziała, co się stało, ale w głowie już jej szumiało, w płucach dusiło i czuła, że za chwilę będzie tylko gorzej.
- Och, Mike! Co się stało? Ktoś ci zrobił krzywdę? - wydusiła piskliwym głosem. - A gdzie Just? Gdzie Hania?
Chociaż w normalnej sytuacji niepokoiło go trochę, że siostra chodziła po Dolinie Godryka po nocy, to uważał jej nocne dyżury za doskonałe rozwiązanie podczas pełni księżyca. Dzisiaj szczególnie. Dzisiaj praca w lecznicy mogła uratować jej życie, a on, czekając na siostrę, mógł ochłonąć. Chyba. Wmawiał sobie, że zdołał się odrobinę uspokoić, ale na widok Kerrie i tak coś ścisnęło go w dołku. Przywitała się, a jemu głos uwiązł w gardle. Co miał jej powiedzieć? Jak?
Pozwolił więc jej dostrzec ślady potwornej przemiany - drewno było dziś świadkiem i oskarżycielem. Powiódł za wzrokiem Kerrie zmęczonym spojrzeniem, świadom, że oto ostatnie sekundy ciszy i normalności - że zaraz już nic nie będzie takie samo, a on będzie musiał wszystko wyjaśnić. Jakże pragnąłby zatrzymać czas.
Zesztywniał lekko, gdy rzuciła się w jego stronę.
Nie dotykaj mnie.
To niebezpieczne.
Słowa nadal więzły mu w gardle, nie miał serca jej odepchnąć. Przymknął tylko oczy i otworzył je gwałtownie, gdy spytała kto jemu zrobił krzywdę.
-Mnie? - wychrypiał, kręcąc od razu głową. -Mnie nikt. - jeśli już, to sam sobie zrobił krzywdę.
Zamknął oczy, które nagle go zapiekły. Nie był w stanie unieść ramion, by objąć Kerstin, choć pachniała lecznicą i świeżym chlebem i domem.
Taras nadal pachniał Hanią. I krwią.
Kręciło mu się w głowie, czoło miał rozpalone.
-Just pojmali wczoraj w nocy. W Londynie. Dostałem o świcie list od Vincenta. - zaczął, krótko, rzeczowo, ale głos i tak mu się załamał. -Zaraz po pełni - dodał od razu, ciszej, biorąc świszczący oddech. Już nie ma odwrotu. -Straciłem kontrolę, a Hannah skaleczyła się uciekając... - podświadomie wcisnął plecy w krzesło, usiłując odsunąć się lekko od Kerstin - jeśli mu na to pozwoliła, bo ciasno oplatała go ramionami, a on nie miał serca by użyć siły. Siłę i agresję już dziś pokazał, przy Hani.
-Hannah wyjechała do mamy. - dodał jeszcze ciszej, choć to było mniej istotne od aresztowania Justine. I powinno być mniej bolesne. A jednak ciężar na jego sercu stał się jeszcze większy, a przyznając to wszystko na głos poczuł, że zaraz rozpadnie się na kawałki. Usiłował zachować spokój i wmówić sobie, że przecież uratują Just i że wszystko będzie dobrze. Że jego siostra jeszcze żyje, jeszcze jest cała. Że może nawet zobaczy jeszcze kiedyś Hanię, choćby z daelka - zaraz będzie musiał powiedzieć to Kerrie i zabrzmieć przekonująco. Musiał w to wierzyć, jeśli sam nie chce oszaleć. A jednak coś podpowiadało mu, że straciłeś dziś dwie z trzech najważniejszych dla siebie kobiet. Z własnej winy.
Pozwolił więc jej dostrzec ślady potwornej przemiany - drewno było dziś świadkiem i oskarżycielem. Powiódł za wzrokiem Kerrie zmęczonym spojrzeniem, świadom, że oto ostatnie sekundy ciszy i normalności - że zaraz już nic nie będzie takie samo, a on będzie musiał wszystko wyjaśnić. Jakże pragnąłby zatrzymać czas.
Zesztywniał lekko, gdy rzuciła się w jego stronę.
Nie dotykaj mnie.
To niebezpieczne.
Słowa nadal więzły mu w gardle, nie miał serca jej odepchnąć. Przymknął tylko oczy i otworzył je gwałtownie, gdy spytała kto jemu zrobił krzywdę.
-Mnie? - wychrypiał, kręcąc od razu głową. -Mnie nikt. - jeśli już, to sam sobie zrobił krzywdę.
Zamknął oczy, które nagle go zapiekły. Nie był w stanie unieść ramion, by objąć Kerstin, choć pachniała lecznicą i świeżym chlebem i domem.
Taras nadal pachniał Hanią. I krwią.
Kręciło mu się w głowie, czoło miał rozpalone.
-Just pojmali wczoraj w nocy. W Londynie. Dostałem o świcie list od Vincenta. - zaczął, krótko, rzeczowo, ale głos i tak mu się załamał. -Zaraz po pełni - dodał od razu, ciszej, biorąc świszczący oddech. Już nie ma odwrotu. -Straciłem kontrolę, a Hannah skaleczyła się uciekając... - podświadomie wcisnął plecy w krzesło, usiłując odsunąć się lekko od Kerstin - jeśli mu na to pozwoliła, bo ciasno oplatała go ramionami, a on nie miał serca by użyć siły. Siłę i agresję już dziś pokazał, przy Hani.
-Hannah wyjechała do mamy. - dodał jeszcze ciszej, choć to było mniej istotne od aresztowania Justine. I powinno być mniej bolesne. A jednak ciężar na jego sercu stał się jeszcze większy, a przyznając to wszystko na głos poczuł, że zaraz rozpadnie się na kawałki. Usiłował zachować spokój i wmówić sobie, że przecież uratują Just i że wszystko będzie dobrze. Że jego siostra jeszcze żyje, jeszcze jest cała. Że może nawet zobaczy jeszcze kiedyś Hanię, choćby z daelka - zaraz będzie musiał powiedzieć to Kerrie i zabrzmieć przekonująco. Musiał w to wierzyć, jeśli sam nie chce oszaleć. A jednak coś podpowiadało mu, że straciłeś dziś dwie z trzech najważniejszych dla siebie kobiet. Z własnej winy.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Kerstin przeklinała w myślach to, że akurat dzisiaj musiała wybrać nocny dyżur - nie miała przez to pojęcia, co się wydarzyło, zżerała ją jednak dławiąca obawa i niechęć do samej siebie, bo nie było jej na miejscu, by otrzeć bratowe łzy i pomóc mu przejść przez cokolwiek, co go dręczyło. Z początku naiwnie jeszcze powtarzała w myślach, że może miał kolejny koszmar albo... albo dowiedział się o śmierci przyjaciela, jakiegoś bardzo odległego Kerry człowieka, który byłby dla niego ważny. Byłby to cios również dla Kerstin, nienawidziła widzieć swojej rodziny w stanie tak gigantycznego rozbicia, ale mogłaby wtedy zachować zimną krew i zaoferować wsparcie. Rysy w podłodze, drzwiach i stopniach drwiły sobie jednak z tych tłumaczeń, nasuwając wizje po stokroć straszniejsze. Zeszłej nocy była pełnia. A co jeżeli... jeżeli Michael jakimś cudem dostał się do domu w swojej wilczej formie? I jeżeli...? Nie, na pewno nie.
Just była silną czarownicą, Hannah również, nie pozwoliłyby na to, by zrobił coś, czego by żałował. Nie mogły.
Michael nie próbował powstrzymać Kerstin od przylgnięcia do jego boku, wtulenia twarzy w ramię pachnące jakoś tak inaczej, bardziej słono, nic też jednak nie powiedział, a ona mimowolnie, prawie wstydliwie, złapała go mocno za dłoń i rozprostowała, jakby spodziewała się ujrzeć tam ślady krwi pod paznokciami. Ale nic takiego nie było.
- Więc?... - urwała, przełknęła ślinę. Jeszcze nic się nie wyjaśniło, a jej już spłynęło po policzkach parę drobnych kropli, zatrzymujących się na nosie, skapujących z brody prosto na wymiętą koszulę brata.
Może byłoby lepiej, gdyby nie zapytała, w ogóle nie wróciła do domu, tylko wyszła z lecznicy i poszła przed siebie i szła tak przez resztę życia, aż do śmierci z wycieńczenia. Dalsze słowa Michaela docierały do niej bowiem powoli i głucho jak przez szybę, dopóki ta szyba nie roztrzaskała się na ostre kawałki, wciskające się do głowy przez skronie i do serca pod żebra.
- Co ty opowiadasz? - wyrzuciła z wyrzutem, czując taki ścisk w gardle, że właściwie powinna zacząć się dusić. - Skaleczyła się? Jak się skaleczyła? Tu się nie ma na czym skaleczyć, tu jest miękka droga, Mike, kręcisz - pytała, plącząc się w słowach, wyrzucając głoski na resztkach powietrza, chwytając się jednego tematu i zupełnie ignorując inny, bo może wtedy się okaże, że go w ogóle nie było, że się przesłyszała, że to jakiś parszywy żart. - Nie zrobiłeś jej krzywdy, prawda? Boże, Mike, powiedz, że nie zrobiłeś. Musisz do niej napisać, przeprosić... to jakaś tragedia... - Zapowietrzyła się, wstała prawie na oślep, unikając jego spojrzenia i podchodząc do drzwi, szarpiąc za nie, bo przekrzywione otwierały się z trudem. Nogi jej się trzęsły, a wzrok zamglił od łez, ale i tak dostrzegła kolejne sznyty w podłodze, ślady nieudolnie posprzątanej bójki. Dopadła do schodów, złapała za poręcz, ale nie miała siły ani odwagi wejść choćby na pierwszy stopień.
- Just! Just! Wróciłam! Justine! - Głos jej się załamał; siostra nienawidziła, gdy się do niej mówiło pełnym imieniem.
Wyczerpana, Kerstin opadła na ziemię i usiadła pod schodami z plecami opartymi na ścianie, a potem podkurczyła nogi, schowała twarz w kolanach i zaszlochała.
Just była silną czarownicą, Hannah również, nie pozwoliłyby na to, by zrobił coś, czego by żałował. Nie mogły.
Michael nie próbował powstrzymać Kerstin od przylgnięcia do jego boku, wtulenia twarzy w ramię pachnące jakoś tak inaczej, bardziej słono, nic też jednak nie powiedział, a ona mimowolnie, prawie wstydliwie, złapała go mocno za dłoń i rozprostowała, jakby spodziewała się ujrzeć tam ślady krwi pod paznokciami. Ale nic takiego nie było.
- Więc?... - urwała, przełknęła ślinę. Jeszcze nic się nie wyjaśniło, a jej już spłynęło po policzkach parę drobnych kropli, zatrzymujących się na nosie, skapujących z brody prosto na wymiętą koszulę brata.
Może byłoby lepiej, gdyby nie zapytała, w ogóle nie wróciła do domu, tylko wyszła z lecznicy i poszła przed siebie i szła tak przez resztę życia, aż do śmierci z wycieńczenia. Dalsze słowa Michaela docierały do niej bowiem powoli i głucho jak przez szybę, dopóki ta szyba nie roztrzaskała się na ostre kawałki, wciskające się do głowy przez skronie i do serca pod żebra.
- Co ty opowiadasz? - wyrzuciła z wyrzutem, czując taki ścisk w gardle, że właściwie powinna zacząć się dusić. - Skaleczyła się? Jak się skaleczyła? Tu się nie ma na czym skaleczyć, tu jest miękka droga, Mike, kręcisz - pytała, plącząc się w słowach, wyrzucając głoski na resztkach powietrza, chwytając się jednego tematu i zupełnie ignorując inny, bo może wtedy się okaże, że go w ogóle nie było, że się przesłyszała, że to jakiś parszywy żart. - Nie zrobiłeś jej krzywdy, prawda? Boże, Mike, powiedz, że nie zrobiłeś. Musisz do niej napisać, przeprosić... to jakaś tragedia... - Zapowietrzyła się, wstała prawie na oślep, unikając jego spojrzenia i podchodząc do drzwi, szarpiąc za nie, bo przekrzywione otwierały się z trudem. Nogi jej się trzęsły, a wzrok zamglił od łez, ale i tak dostrzegła kolejne sznyty w podłodze, ślady nieudolnie posprzątanej bójki. Dopadła do schodów, złapała za poręcz, ale nie miała siły ani odwagi wejść choćby na pierwszy stopień.
- Just! Just! Wróciłam! Justine! - Głos jej się załamał; siostra nienawidziła, gdy się do niej mówiło pełnym imieniem.
Wyczerpana, Kerstin opadła na ziemię i usiadła pod schodami z plecami opartymi na ścianie, a potem podkurczyła nogi, schowała twarz w kolanach i zaszlochała.
Skulił się w sobie, wciskając plecy w drewnianą ścianę, odsuwając się od Kerstin najbardziej jak się dało. Zresztą, nie musiał. Może powinien zapamiętać dotyk i czułość siostry zanim nie zrozumiała, zanim się od niego nie odsunęła, ale nie był w stanie się skupić. Pod zaciśniętymi powiekami widział torturowaną Just, blask Crucio. A w nozdrzach wciąż czuł zapach krwi Hannah.
Mike, kręcisz. Chwilę milczał, chciał zniknąć, chciał zebrać myśli...
-Nie pamiętam. - odwarknął z naciskiem, skąd miał wiedzieć jak się skaleczyła?
A może to ty ją skaleczyłeś nienienie, mówiła, że nie, mówiła że skaleczyła się po drodze... Może faktycznie musiał do niej napisać, upewnić się jeszcze raz czy nie będzie teraz taka jak my, zrobiło mu się niedobrze. Nie zrobiłeś jej krzywdy?
Zadygotał, odsuwając się gwałtownie, ale Kerstin sama wstała, oderwała się od niego gdy tylko zrozumiała grozę jego słów.
Jedyna roztropna.
Uciekła, do domu, jak Hannah, a on został na tarasie, oddychając ciężko i chowając twarz w dłoniach. Korzystając z sekundy ciszy i samotności, zacisnął szczękę i wstał chwiejnie, gotów iść daleko, do przodu, do Tower. Przekazał jednej siostrze informacje, tak jak Hannah chciała, musiał iść ratować drugą.
Rozpaczliwy krzyk z domu przywrócił go do rzeczywistości. Przecież wcale nie zajął się jeszcze Kerrie, przecież nie była bezpieczna. Nie była bezpieczna przy nim, ale nie była też bezpieczna w ogóle, zrozpaczona i bezbronna i pozbawiona magii. Westchnął ciężko i wszedł za nią do domu.
-Just nie ma. - przypomniał jej, powoli. -Jest...p...pewnie w więzieniu. - głos mu się lekko załamał. -A ten sukinsyn Vincent tak po prostu na to patrzył, w...wiesz? Powinien... - rozedrzeć ich na strzępy. Potrząsnął głową, biorąc urywany wdech i usiłując się otrząsnąć, nie myśleć już o przemocy, nie przy Kerstin. Gorączka nadal wściekle pulsowała w jego żyłach, świat pachniał jak krew i las, ale nie mógł, nie mógł ryzykować.
Opadł ciężko na podłogę, siadając metr od siostry.
-Hannah też już nie wróci ze Szkocji. - nie tutaj, nie do Somerset, nie do mnie. -Zostaliśmy sami. - miał rzeczowo przypomnieć o tym Kerrie, ale głos niespodziewanie mu się załamał. Zamiast ostatniej zgłoski, z jego gardła wydobyło się coś na kształt szlochu, więc przygryzł mocno język i schował głowę w kolanach.
Mike, kręcisz. Chwilę milczał, chciał zniknąć, chciał zebrać myśli...
-Nie pamiętam. - odwarknął z naciskiem, skąd miał wiedzieć jak się skaleczyła?
A może to ty ją skaleczyłeś nienienie, mówiła, że nie, mówiła że skaleczyła się po drodze... Może faktycznie musiał do niej napisać, upewnić się jeszcze raz czy nie będzie teraz taka jak my, zrobiło mu się niedobrze. Nie zrobiłeś jej krzywdy?
Zadygotał, odsuwając się gwałtownie, ale Kerstin sama wstała, oderwała się od niego gdy tylko zrozumiała grozę jego słów.
Jedyna roztropna.
Uciekła, do domu, jak Hannah, a on został na tarasie, oddychając ciężko i chowając twarz w dłoniach. Korzystając z sekundy ciszy i samotności, zacisnął szczękę i wstał chwiejnie, gotów iść daleko, do przodu, do Tower. Przekazał jednej siostrze informacje, tak jak Hannah chciała, musiał iść ratować drugą.
Rozpaczliwy krzyk z domu przywrócił go do rzeczywistości. Przecież wcale nie zajął się jeszcze Kerrie, przecież nie była bezpieczna. Nie była bezpieczna przy nim, ale nie była też bezpieczna w ogóle, zrozpaczona i bezbronna i pozbawiona magii. Westchnął ciężko i wszedł za nią do domu.
-Just nie ma. - przypomniał jej, powoli. -Jest...p...pewnie w więzieniu. - głos mu się lekko załamał. -A ten sukinsyn Vincent tak po prostu na to patrzył, w...wiesz? Powinien... - rozedrzeć ich na strzępy. Potrząsnął głową, biorąc urywany wdech i usiłując się otrząsnąć, nie myśleć już o przemocy, nie przy Kerstin. Gorączka nadal wściekle pulsowała w jego żyłach, świat pachniał jak krew i las, ale nie mógł, nie mógł ryzykować.
Opadł ciężko na podłogę, siadając metr od siostry.
-Hannah też już nie wróci ze Szkocji. - nie tutaj, nie do Somerset, nie do mnie. -Zostaliśmy sami. - miał rzeczowo przypomnieć o tym Kerrie, ale głos niespodziewanie mu się załamał. Zamiast ostatniej zgłoski, z jego gardła wydobyło się coś na kształt szlochu, więc przygryzł mocno język i schował głowę w kolanach.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ten dzień, nowy, dopiero się przecież rozpoczynający, zdawał się już teraz wielką pomyłką. Najpierw Michael rozbity, wyczerpany na tarasie, te drzwi, te wszystkie ślady na podłodze. Potem potwornie złe wieści - absurdalnie wręcz złe, bo to przecież niemożliwe, żeby jednej nocy całe życie tak im się posypało, takie rzeczy się nie działy ludziom! I jeszcze Michael na nią warczał! Warczał na nią, odsuwał się, uciekał, zły był, jakby ona mu coś zrobiła, jakby chciał ją zaraz pogonić z domu bez ani jednej walizki.
Boże, może ona po prostu zemdlała po drodze? Nie trzymała się ostatnio najlepiej, wymęczyła się w nocy na dyżurze, i takie miała właśnie wrażenie, że w głowie jej zawirowało, gdy potknęła się o kamyk niedaleko mostu na wylocie z Doliny. Złapała się za włosy i mocno pociągnęła, potem uszczypnęła w ramię, rozejrzała panicznie, oczekując, że świat zacznie rozmywać się na krawędziach.
Wiedziała jednak, głęboko w sobie wiedziała na pewno, że to nie jest sen. Najgorszy nawet koszmar nie mógłby być tak realistyczny.
Usiadła pod ścianą, skuliła się i podciągnęła kolana do brody, przez jakiś czas zanosząc się szlochem i ignorując wszystko wokół, włącznie z bratem, którego chyba zostawiła na zewnątrz. Płakała jak dziecko, rzewnie i długo, aż zaczęło brakować jej tchu, a twarz zupełnie napuchła. Nie miała pojęcia, co robić. Ani jak. Najchętniej by zniknęła, definitywnie. Straciła przytomność tu i teraz.
Nie wiedziała, ile upłynęło czasu, to mogły być sekundy, godziny.
Kiedy Mike opadł obok niej na podłogę, podniosła twarz z kolan, sprawiając wrażenie siedmiu nieszczęść - czerwona, mokra, z oczami tak zlepionymi, że ledwo cokolwiek widziała.
- Vi-incent t-tam by-ył? - wyszeptała, czkając. - I co i nie po-omógł? Nie walczył? - Ciężko jej było sobie to wyobrazić, przecież był ich przyjacielem, a Just nawet czuła do niego coś więcej. Jak mógł tak ją zdradzić? Znów zaczęła płakać. - Co z nie-ego za fa-acet? Pierdolo-ony tchó-órz - Przytknęła dłoń do ust, bo miała wrażenie, że jeżeli tego nie zrobi, zacznie wyć tak, że będzie słychać w całym domu.
Pustym domu. Zostali sami.
Nie miała sił wstać, ale przeczołgała się nieporadnie bliżej Michaela, chcąc wpaść mu w ramiona. I jeżeli nawet zawahała się przez krótki moment, po tym jak rąbek jej sukienki zahaczył się na drzazdze wystającej z porysowanej podłogi, nie miało to znaczenia. Nie potrafiła się go bać. Nawet wtedy, kiedy wiedziała, że może zrobić jej krzywdę, przylatywała jak ćma do światła, licząc, że to miłość tak pali, a nie prawdziwy ogień.
Zabrakło jej słów, zabrakło powietrza, głowa jej pękała, ale odnalazła pewien komfort w tym, że mogła jeszcze wtulić się w niego mocno, położyć mu siłą głowę na piersi. Skupiała się tylko na jego oddechu i tłumionym szlochu.
Pojęcia nie miała, co będzie, kiedy czas zmusi ich do wstania.
Boże, może ona po prostu zemdlała po drodze? Nie trzymała się ostatnio najlepiej, wymęczyła się w nocy na dyżurze, i takie miała właśnie wrażenie, że w głowie jej zawirowało, gdy potknęła się o kamyk niedaleko mostu na wylocie z Doliny. Złapała się za włosy i mocno pociągnęła, potem uszczypnęła w ramię, rozejrzała panicznie, oczekując, że świat zacznie rozmywać się na krawędziach.
Wiedziała jednak, głęboko w sobie wiedziała na pewno, że to nie jest sen. Najgorszy nawet koszmar nie mógłby być tak realistyczny.
Usiadła pod ścianą, skuliła się i podciągnęła kolana do brody, przez jakiś czas zanosząc się szlochem i ignorując wszystko wokół, włącznie z bratem, którego chyba zostawiła na zewnątrz. Płakała jak dziecko, rzewnie i długo, aż zaczęło brakować jej tchu, a twarz zupełnie napuchła. Nie miała pojęcia, co robić. Ani jak. Najchętniej by zniknęła, definitywnie. Straciła przytomność tu i teraz.
Nie wiedziała, ile upłynęło czasu, to mogły być sekundy, godziny.
Kiedy Mike opadł obok niej na podłogę, podniosła twarz z kolan, sprawiając wrażenie siedmiu nieszczęść - czerwona, mokra, z oczami tak zlepionymi, że ledwo cokolwiek widziała.
- Vi-incent t-tam by-ył? - wyszeptała, czkając. - I co i nie po-omógł? Nie walczył? - Ciężko jej było sobie to wyobrazić, przecież był ich przyjacielem, a Just nawet czuła do niego coś więcej. Jak mógł tak ją zdradzić? Znów zaczęła płakać. - Co z nie-ego za fa-acet? Pierdolo-ony tchó-órz - Przytknęła dłoń do ust, bo miała wrażenie, że jeżeli tego nie zrobi, zacznie wyć tak, że będzie słychać w całym domu.
Pustym domu. Zostali sami.
Nie miała sił wstać, ale przeczołgała się nieporadnie bliżej Michaela, chcąc wpaść mu w ramiona. I jeżeli nawet zawahała się przez krótki moment, po tym jak rąbek jej sukienki zahaczył się na drzazdze wystającej z porysowanej podłogi, nie miało to znaczenia. Nie potrafiła się go bać. Nawet wtedy, kiedy wiedziała, że może zrobić jej krzywdę, przylatywała jak ćma do światła, licząc, że to miłość tak pali, a nie prawdziwy ogień.
Zabrakło jej słów, zabrakło powietrza, głowa jej pękała, ale odnalazła pewien komfort w tym, że mogła jeszcze wtulić się w niego mocno, położyć mu siłą głowę na piersi. Skupiała się tylko na jego oddechu i tłumionym szlochu.
Pojęcia nie miała, co będzie, kiedy czas zmusi ich do wstania.
Kerstin płakała tak rzewnie, że z bezradności aż pękłoby mu serce - ale nie mogło pęknąć, bo rozpadło się na kawałki już wcześniej, już przy Hani. Teraz czuł tylko w piersi lodowaty ciężar. Czarną dziurę, poszerzającą się z każdym szlochem Kerrie. Czoło miał oparte na kolanach - nie widział już nic, oprócz zadrapanych pazurami desek, ale i tak zacisnął powieki, chcąc widzieć tylko ciemność. Chciał zniknąć - albo żeby zniknęła chociaż Kerrie, żeby trafiła do jakiegoś naprawdę bezpiecznego miejsca, żeby zostawiła go samego. Zasługiwał przecież na ciemność i samotność.
Drgnął lekko dopiero, gdy zapytała o Vincenta. Odruchowo zacisnął pięści, zgrzytnął zębami, ale wściekłość na Rinehearta wyszła mu na dobre. Przypomniał sobie w końcu, że bezczynność zabija, że to brak działania Vincenta postawił ich wszystkich w tej pozycji. Nie mógł się załamać, choć tak bardzo go to korciło. Musiał działać i to działać logicznie. Rozpacz i desperacja kazały mu gnać do Tower na oślep, ale to nie ocali Justine. Potrzebował planu.
Wpótł palce w przydługie włosy, usiłując zebrać myśli. Skronie pulsowały mu tępym bólem. Wygiął usta w bolesnym grymasie, parskając pogardliwie.
-W kuchni leży list. Podobno... wszystko widział. I nic nie zrobił, bo zablokowali magię. Tchórz. Pieprzony niedorajda. Oferma bez różdżki. Nie wiem, jak czarodzieje sobie radzą, skoro są tacy słabi. - wysyczał, cedząc każde słowo coraz gniewniej, nie wiem jak ludzie sobie radzą skoro są tacy słabi, wreszcie trochę układając to sobie w głowie, choć nie wyobrażał sobie sytuacji Vincenta logicznie. Nie pojął niemożliwości jego położenia, łudząc się, że sam biegłby do Justine wręcz po trupach. -A m...mnie, tam nie było, bo była pełnia, bo nawet nie wiedziałem... dlaczego on tam był, a ja nie? - westchnął, mówiąc coraz szybciej i bardziej gorączkowo.
Odetchnął głęboko, ale szloch i tak cisnął się mu do gardła.
A do jego ramienia garnęła się Kerstin - nagle, niespodziewanie. Aż zadrżał z niemego zdumienia, a może wzruszenia. Nie sądził, by chciała, by potrafiła być blisko niego, nie po tym wszystkim.
-Kerrie... - wydusił, ale nie zdołał się już odsunąć. Ramieniem nieporadnie objął siostrę, pozwalając by ułożyła głowę na jego piersi - drgającej coraz mocniej, bowiem nie potrafił już być cicho i powstrzymać rozpaczliwego szlochu. Płakali zatem razem - przez długie minuty, a może godziny.
-Muszę po nią iść, Kerrie. - wychrypiał wreszcie. -N..nie teraz, po konsultacji z Zakonem. Ale muszę. - zerknął niepewnie na siostrzyczkę. Czy wiedziała, co to oznaczało? Czy domyślała się już, że w razie niepowodzenia zostanie w tym domu całkiem sama?
Drgnął lekko dopiero, gdy zapytała o Vincenta. Odruchowo zacisnął pięści, zgrzytnął zębami, ale wściekłość na Rinehearta wyszła mu na dobre. Przypomniał sobie w końcu, że bezczynność zabija, że to brak działania Vincenta postawił ich wszystkich w tej pozycji. Nie mógł się załamać, choć tak bardzo go to korciło. Musiał działać i to działać logicznie. Rozpacz i desperacja kazały mu gnać do Tower na oślep, ale to nie ocali Justine. Potrzebował planu.
Wpótł palce w przydługie włosy, usiłując zebrać myśli. Skronie pulsowały mu tępym bólem. Wygiął usta w bolesnym grymasie, parskając pogardliwie.
-W kuchni leży list. Podobno... wszystko widział. I nic nie zrobił, bo zablokowali magię. Tchórz. Pieprzony niedorajda. Oferma bez różdżki. Nie wiem, jak czarodzieje sobie radzą, skoro są tacy słabi. - wysyczał, cedząc każde słowo coraz gniewniej, nie wiem jak ludzie sobie radzą skoro są tacy słabi, wreszcie trochę układając to sobie w głowie, choć nie wyobrażał sobie sytuacji Vincenta logicznie. Nie pojął niemożliwości jego położenia, łudząc się, że sam biegłby do Justine wręcz po trupach. -A m...mnie, tam nie było, bo była pełnia, bo nawet nie wiedziałem... dlaczego on tam był, a ja nie? - westchnął, mówiąc coraz szybciej i bardziej gorączkowo.
Odetchnął głęboko, ale szloch i tak cisnął się mu do gardła.
A do jego ramienia garnęła się Kerstin - nagle, niespodziewanie. Aż zadrżał z niemego zdumienia, a może wzruszenia. Nie sądził, by chciała, by potrafiła być blisko niego, nie po tym wszystkim.
-Kerrie... - wydusił, ale nie zdołał się już odsunąć. Ramieniem nieporadnie objął siostrę, pozwalając by ułożyła głowę na jego piersi - drgającej coraz mocniej, bowiem nie potrafił już być cicho i powstrzymać rozpaczliwego szlochu. Płakali zatem razem - przez długie minuty, a może godziny.
-Muszę po nią iść, Kerrie. - wychrypiał wreszcie. -N..nie teraz, po konsultacji z Zakonem. Ale muszę. - zerknął niepewnie na siostrzyczkę. Czy wiedziała, co to oznaczało? Czy domyślała się już, że w razie niepowodzenia zostanie w tym domu całkiem sama?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie wiedziała, czy Michael ma jakikolwiek plan, szczerze w to zresztą wątpiła. Gdyby była choćby najmniejsza iskierka nadziei, brat z całą pewnością już dawno by o tym wspomniał, od razu na wstępie, jako pierwszą rzecz, jeszcze zanim spadłaby na Kerstin lawina złych wieści. To właśnie ta bezradność była najgorsza, zwłaszcza z jej żałosnej, niemagicznej strony, bo gdyby miała choć cień pewności, że może... zadzwonić na policję... albo pójść do prawnika, żądać sprawiedliwości... wtedy nie usiadłaby rozbita pod ścianą, nie zaniosła głuchym płaczem. To jest przecież wojna, Kerstin - przypomniał głos przesiąknięty okrucieństwem, który znalazł się w jej głowie znikąd i którego nie umiała rozpoznać - Nie pierwsza i nie ostatnia ofiara. Płacz sobie do woli, nikogo to nie wzruszy. Zabiją ci siostrę i będą się tym chwalić jak zwycięstwem.
- Da się zablokować magię? - wychrypiała, bo choć najchętniej ogłuchłaby i oślepła na wszystko, słowa Michaela z każdą kolejną sekundą boleśniej obijały jej się o czaszkę. - Jak?... To można... - Chciałaby rzucić jakimś błyskotliwym (bez wątpienia bezużytecznym) pomysłem na wykorzystanie tego faktu, ale nic nie przychodziło jej do głowy, nie mogła się skupić, twarz piekła ją z bólu. - Odpowie za to - dodała cicho, mając na myśli tego tchórza, ich Vincenta. Przyjaciela. Lepiej byłoby chyba, gdyby wcale się tam nie znalazł, niczego nie widział, bo pogodzenie się ze zdradą bliskiej osoby to jak kopnięcie leżącego.
- Gdybyś tam by-ył, to byś nie pozwolił na to - Wepchnęła się bratu w ramiona i oparła głowę na jego piersi. Był gorący i lepki i już wiedziała skąd ten słony zapach, to musiały być łzy, które wylał wcześniej, w samotności. Jej słowa zabrzmiały może naiwnie, ale w tym momencie była przekonana, że Michael dałby sobie radę z nimi wszystkimi, gdyby zaczęli zagrażać Justine. - Ale to nie twoja wina. - zaznaczyła jednak uparcie, wyciągając drżącą dłoń i splątując na moment ich palce. - Nie twoja.
Gdy brat zaczął szlochać i ona nie mogła się powstrzymać; tak rzadko miała okazję widzieć go w tym stanie, za każdym mając tę samą nadzieję, że to już ostatni raz. Płakali razem, ale cicho, żaden dźwięk poza morskim wiatrem szarpiącym gałęziami przed domem nie zaoferował komfortu. W tym domu bywało tak cicho wyłącznie wtedy, kiedy w rzadkich chwilach zostawała zupełnie sama, bo każdy miał coś do zrobienia gdzie indziej. Czy byłaby się w stanie oszukać, że teraz jest tak samo? Że wszyscy w końcu wrócą?
Nie.
Zaczęła zbierać się na nogi dopiero wtedy, gdy Michael uspokoił się i przestał płakać.
- Musisz iść - potwierdziła głucho, nie mając w tej chwili sił złapać się choćby tej jednej nadziei, jednej szansy. - Ale nie sam. Błagam cię, nie sam.
Spróbowała wstać, ale szloch ją wyczerpał, kolana drżały i natychmiast zachwiała się, podpierając ściany, by nie upaść. Nie była pewna, czy da radę dojść do salonu, nie mówiąc o wspięciu na schody.
- Da się zablokować magię? - wychrypiała, bo choć najchętniej ogłuchłaby i oślepła na wszystko, słowa Michaela z każdą kolejną sekundą boleśniej obijały jej się o czaszkę. - Jak?... To można... - Chciałaby rzucić jakimś błyskotliwym (bez wątpienia bezużytecznym) pomysłem na wykorzystanie tego faktu, ale nic nie przychodziło jej do głowy, nie mogła się skupić, twarz piekła ją z bólu. - Odpowie za to - dodała cicho, mając na myśli tego tchórza, ich Vincenta. Przyjaciela. Lepiej byłoby chyba, gdyby wcale się tam nie znalazł, niczego nie widział, bo pogodzenie się ze zdradą bliskiej osoby to jak kopnięcie leżącego.
- Gdybyś tam by-ył, to byś nie pozwolił na to - Wepchnęła się bratu w ramiona i oparła głowę na jego piersi. Był gorący i lepki i już wiedziała skąd ten słony zapach, to musiały być łzy, które wylał wcześniej, w samotności. Jej słowa zabrzmiały może naiwnie, ale w tym momencie była przekonana, że Michael dałby sobie radę z nimi wszystkimi, gdyby zaczęli zagrażać Justine. - Ale to nie twoja wina. - zaznaczyła jednak uparcie, wyciągając drżącą dłoń i splątując na moment ich palce. - Nie twoja.
Gdy brat zaczął szlochać i ona nie mogła się powstrzymać; tak rzadko miała okazję widzieć go w tym stanie, za każdym mając tę samą nadzieję, że to już ostatni raz. Płakali razem, ale cicho, żaden dźwięk poza morskim wiatrem szarpiącym gałęziami przed domem nie zaoferował komfortu. W tym domu bywało tak cicho wyłącznie wtedy, kiedy w rzadkich chwilach zostawała zupełnie sama, bo każdy miał coś do zrobienia gdzie indziej. Czy byłaby się w stanie oszukać, że teraz jest tak samo? Że wszyscy w końcu wrócą?
Nie.
Zaczęła zbierać się na nogi dopiero wtedy, gdy Michael uspokoił się i przestał płakać.
- Musisz iść - potwierdziła głucho, nie mając w tej chwili sił złapać się choćby tej jednej nadziei, jednej szansy. - Ale nie sam. Błagam cię, nie sam.
Spróbowała wstać, ale szloch ją wyczerpał, kolana drżały i natychmiast zachwiała się, podpierając ściany, by nie upaść. Nie była pewna, czy da radę dojść do salonu, nie mówiąc o wspięciu na schody.
Pokiwał powoli głową, przypominając sobie jak sam używał pola antymagicznego jako strategicznej przewagi. Możliwe, że ocaliło go w walce z kobietą utkaną z czarnej mgły, kiedy był zbyt osłabiony bólem aby czarować jak mężczyzna. Ale teraz onieśmieliło Vincenta, unieszkodliwiło Justine, odebrało mu siostrę. Zacisnął mocno zęby, aż zazgrzytały.
-Pole antymagiczne zagłusza magię na określonym obszarze, na krótki czas. Widać tyle wystarczyło. - syknął, myśląc sobie, że gdyby tylko Vincent poczekał i zaczął ich ścigać, to miałby cień (samobójczej) szansy na rzucenie Bombardy w tych padalców. Ale nie, ten elegancik wolał pisać, cholera, listy.
Wiedział, że sam by na to nie pozwolił, że zginąłby próbując. Że wolałby nawet, żeby zginęli z Just oboje, niż żeby wpadła w ręce okrutnego wroga. Tyle, że go tam nie było, nie było, nie było, nie mógł tam być, ironiczny przypadek posłał tam Vincenta. Zacisnął powieki, spod rzęs spłynęło kilka łez. Nie jego wina. Czy na pewno? Do dziś nie umiał sobie wybaczyć tamtej wpadkę sprzed dwóch lat. Śmierć kompanów, zakażenie likantropią - a teraz do tych ciężarów doszło aresztowanie Just, zaatakowanie Hani, od kwietnia czuł się odpowiedzialny za krew mugoli, których nie zdążył albo nie zdołał uratować. Nie radził sobie, stres zaczynał go przytłaczać, a przecież musiał sobie poradzić, musiał być efektywny i odważny i bezwzględny i bohaterski. Bo jak nie on, to kto? Przecież nie Vincent.
Słowa Kerstin, zdejmujące z niego ciężar winy, nie przyniosły mu na razie pocieszenia - ale może przyniosą, może przypomni je sobie w odpowiedniej chwili. A może nie.
Trwali tak całą wieczność, dopóki Kerstin nie spróbowała wstać.
Choć kręciło mu się w głowie, zerwał się na równe nogi i podtrzymał siostrę za ramiona. Objął ją lekko w talii, pozwalając by się na nim wsparła.
-Nie sam. Dostosuję się do planu, choć umieram z niecierpliwości, choć ledwo wytrzymuję. Minister Longbottom, Zakon... oni tak tego nie zostawią. Nie będę sam. - tylko tyle i aż tyle mógł jej obiecać.
Schody wydawały się przeszkodą nie do pokonania. Nogi drżały mu z wysiłku przemienianych dziś dwukrotnie mięśni, ciało nie przyzwyczaiło się jeszcze do ludzkiej formy, czoło paliło, a głowa pulsowała tępym bólem. Nie chcąc okazać słabości przy Kerstin, zaprowadził ją więc do salonu, pomógł usiąść na kanapie, nakrył kocem. Sam osunął się na dywan i ujął siostrę za rękę, chcąc jej okazać, że przy niej jest, że będzie przy niej siedział jak długo czeka. Że jej nie zostawi, przynajmniej dopóki nie nadejdzie sygnał do pójścia po Just.
Miał w końcu teraz tylko ją.
-Pole antymagiczne zagłusza magię na określonym obszarze, na krótki czas. Widać tyle wystarczyło. - syknął, myśląc sobie, że gdyby tylko Vincent poczekał i zaczął ich ścigać, to miałby cień (samobójczej) szansy na rzucenie Bombardy w tych padalców. Ale nie, ten elegancik wolał pisać, cholera, listy.
Wiedział, że sam by na to nie pozwolił, że zginąłby próbując. Że wolałby nawet, żeby zginęli z Just oboje, niż żeby wpadła w ręce okrutnego wroga. Tyle, że go tam nie było, nie było, nie było, nie mógł tam być, ironiczny przypadek posłał tam Vincenta. Zacisnął powieki, spod rzęs spłynęło kilka łez. Nie jego wina. Czy na pewno? Do dziś nie umiał sobie wybaczyć tamtej wpadkę sprzed dwóch lat. Śmierć kompanów, zakażenie likantropią - a teraz do tych ciężarów doszło aresztowanie Just, zaatakowanie Hani, od kwietnia czuł się odpowiedzialny za krew mugoli, których nie zdążył albo nie zdołał uratować. Nie radził sobie, stres zaczynał go przytłaczać, a przecież musiał sobie poradzić, musiał być efektywny i odważny i bezwzględny i bohaterski. Bo jak nie on, to kto? Przecież nie Vincent.
Słowa Kerstin, zdejmujące z niego ciężar winy, nie przyniosły mu na razie pocieszenia - ale może przyniosą, może przypomni je sobie w odpowiedniej chwili. A może nie.
Trwali tak całą wieczność, dopóki Kerstin nie spróbowała wstać.
Choć kręciło mu się w głowie, zerwał się na równe nogi i podtrzymał siostrę za ramiona. Objął ją lekko w talii, pozwalając by się na nim wsparła.
-Nie sam. Dostosuję się do planu, choć umieram z niecierpliwości, choć ledwo wytrzymuję. Minister Longbottom, Zakon... oni tak tego nie zostawią. Nie będę sam. - tylko tyle i aż tyle mógł jej obiecać.
Schody wydawały się przeszkodą nie do pokonania. Nogi drżały mu z wysiłku przemienianych dziś dwukrotnie mięśni, ciało nie przyzwyczaiło się jeszcze do ludzkiej formy, czoło paliło, a głowa pulsowała tępym bólem. Nie chcąc okazać słabości przy Kerstin, zaprowadził ją więc do salonu, pomógł usiąść na kanapie, nakrył kocem. Sam osunął się na dywan i ujął siostrę za rękę, chcąc jej okazać, że przy niej jest, że będzie przy niej siedział jak długo czeka. Że jej nie zostawi, przynajmniej dopóki nie nadejdzie sygnał do pójścia po Just.
Miał w końcu teraz tylko ją.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Niewiele rozumiała z tego, co Michael prostym językiem i instynktownie tłumaczył jej w odpowiedzi na pytania o czarodziejskie tajemnice. Pole antymagiczne wydawało się z nazwy raczej oczywiste, ale spodziewała się, że dowie się trochę więcej na temat jego działania, sposobu nakładania, przede wszystkim - czy może im to pomóc, gdy pójdą ratować Justine. Słysząc jednak, że chwilowe zakłócenie wystarczyło, aby siostra została pojmana, Kerstin zwątpiła w to, czy taka strategia miałaby jakikolwiek sens. Dla niej to było normalne czuć się bezpieczniej, pewniej z myślą, że przez pewien czas nikt nie może rzucać zaklęć. Bo wtedy każdy chwilowo jest równy, prawda? Może była naiwna. Nie wiedziała, jakimi w rzeczywistości siłami dysponuje wróg, a nie mogąc atakować, nie można się było i bronić.
Zacisnęła mocno powieki, gdy skronie przeszył jej ból; im dłużej starała się coś wymyślić, tym większe odnosiła wrażenie, że nie wie i nie potrafi zupełnie nic.
Niczego też więcej nie dodała, zabrakło słów w gardle, w głowie, leżała tylko bezładnie, przyciśnięta do boku brata, raz na jakiś czas unosząc gorące dłonie i przecierając mu policzki kostkami palców. Przestać płakać zdawało się niemożliwym; spuchnięte policzki Kerstin zaczęły wysychać dopiero wtedy, gdy zrobiła się zbyt wyczerpana i wyzuta z życia, by zmusić organizm choć do łez.
Wstawanie nie było najlepszym pomysłem: ledwo zebrała się na nogi, a świat zawirował, podłoga przechyliła się pod jej stopami i byłaby upadła, gdyby nie zawsze czujny Michael. Nie chciała dodawać mu ciężaru, lecz nie miała wyjścia, oparła się na nim ufnie i pozwoliła zaprowadzić do salonu.
- To dobrze, że nie będziesz sam. Razem... razem sobie poradzicie - wymamrotała słabo, kładąc się na kanapie i tępo wpatrując w sufit. Wcześniej było jej gorąco, teraz po całym ciele spłynął zimny pot. Z zaciśniętą spazmatycznie szczęką starała się nie ruszać, leżała jak zwłoki w trumnie okryta troskliwie kocem. Przynajmniej dopóki Michael nie położył się obok na dywanie, na twardej podłodze. Tak nie mogło zostać; uniosła się minimalnie, aby zrzucić mu poduszki pod głowę, te, których poszewki sama kiedyś ozdabiała. Dała schwycić się za rękę. Odpowiedziała na uścisk mocno, jakby próbowała wydostać się z przepaści, jakby od tego zależało, czy spadnie. Leżeli w ciszy, w podniszczonym domu, co jakiś czas jeszcze przelewając łzy.
Kiedy zebrała dość sił, by usiąść bez uczucia rozpadania się na części, to ona schwyciła Michaela za ramię i zaprowadziła do łóżka.
Co bowiem mogłaby zrobić więcej?
/zt x 2?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zacisnęła mocno powieki, gdy skronie przeszył jej ból; im dłużej starała się coś wymyślić, tym większe odnosiła wrażenie, że nie wie i nie potrafi zupełnie nic.
Niczego też więcej nie dodała, zabrakło słów w gardle, w głowie, leżała tylko bezładnie, przyciśnięta do boku brata, raz na jakiś czas unosząc gorące dłonie i przecierając mu policzki kostkami palców. Przestać płakać zdawało się niemożliwym; spuchnięte policzki Kerstin zaczęły wysychać dopiero wtedy, gdy zrobiła się zbyt wyczerpana i wyzuta z życia, by zmusić organizm choć do łez.
Wstawanie nie było najlepszym pomysłem: ledwo zebrała się na nogi, a świat zawirował, podłoga przechyliła się pod jej stopami i byłaby upadła, gdyby nie zawsze czujny Michael. Nie chciała dodawać mu ciężaru, lecz nie miała wyjścia, oparła się na nim ufnie i pozwoliła zaprowadzić do salonu.
- To dobrze, że nie będziesz sam. Razem... razem sobie poradzicie - wymamrotała słabo, kładąc się na kanapie i tępo wpatrując w sufit. Wcześniej było jej gorąco, teraz po całym ciele spłynął zimny pot. Z zaciśniętą spazmatycznie szczęką starała się nie ruszać, leżała jak zwłoki w trumnie okryta troskliwie kocem. Przynajmniej dopóki Michael nie położył się obok na dywanie, na twardej podłodze. Tak nie mogło zostać; uniosła się minimalnie, aby zrzucić mu poduszki pod głowę, te, których poszewki sama kiedyś ozdabiała. Dała schwycić się za rękę. Odpowiedziała na uścisk mocno, jakby próbowała wydostać się z przepaści, jakby od tego zależało, czy spadnie. Leżeli w ciszy, w podniszczonym domu, co jakiś czas jeszcze przelewając łzy.
Kiedy zebrała dość sił, by usiąść bez uczucia rozpadania się na części, to ona schwyciła Michaela za ramię i zaprowadziła do łóżka.
Co bowiem mogłaby zrobić więcej?
/zt x 2?
[bylobrzydkobedzieladnie]
| 13 lipca '57
Trzynaście razy papa musiał jej przypomnieć o złożonej obietnicy, zanim w końcu przystąpiła do jej realizacji. Tak bardzo się zmienił – nie tylko w swoim zachowaniu, lecz w swej postawie i swoim wyglądzie; siwa broda rosła bez ogłady, kryjąc może pod swą postacią zmarszczki (których w czasie ostatnich miesięcy przybyło pewnie więcej niż ich było kiedykolwiek wcześniej), ale chowając gdzieś w swych zwojach jego pogodny uśmiech. Coraz częściej w ich chatce rozlegały się przeciągłe westchnienia – które wymagały dopytania i w rezultacie przejęcia pewnych zadań, do których ojciec nie mógł się zebrać. Peregrine stawał się cieniem samego siebie, a ona nie wiedziała co innego może zrobić niż po prostu posłusznie poddać się jego woli; z jakiegoś powodu miała tendencję do hodowania w sobie poczucia winy, które nie znajdowało spełnienia i pozostawało motywatorem jej funkcjonowania. Dla dobra rodziny (i swojego własnego spokoju) wróciła do Doliny Godryka. Niestety decyzja ta nie przyniosła oczekiwanej ulgi. Wręcz odwrotnie, zdawała się ją głębiej i głębiej wciągać w poczucie, że stara się odrobinę za mało; że gdyby tylko nauczyła się radzić sobie trochę lepiej; że może wtedy wszystko wyglądałoby inaczej. I choć od tych kilku miesięcy z wielkim zaangażowaniem pielęgnowała w sobie wszystkie cechy, które niegdyś zaniedbywała, nadal czuła się jak hipogryf w składzie porcelany. Przekonała się, że nadal nie pasuje do spójnego obrazka – nawet jeśli w końcu (naprawdę) starała się wpasować w jego ramy. Gromadzoną irytację, spowodowaną bezsilnością, przelewała w pracę nad eliksirami, a także rozładowywała wykonywaniem zadań, które prezentowały się przed nią obiecująco.
Jedno z nich, choć poprzedzone rozciągniętym przez ramy tygodni ociąganiem, miała dziś wykonać. A przynajmniej jego część. Wszystko miało się odegrać na odległym Wybrzeżu Exmoor, o którego istotności wiedziała od niedawna i do którego w tych czasach niełatwo było trafić. Gdy tylko jej stopy stanęły na miękkiej ziemi, teren zachwycił ją swoim urokiem. Nie był to ściśnięty w swym natłoku doznań Londyn; nie była to znana i zbadana niemal wzdłuż i wszerz Dolina Godryka – była to bezpieczna przystań, która choćby na jeden moment pozwalała zatracić się w pewnym uczuciu wolności i wytchnienia. Oferowała obietnicę, że istnieje coś jeszcze poza wojną i niepokojem. Może nie doświadczyła ostatnich zdarzeń z taką intensywnością jak choćby rodzina Tonks, czy mugole, to nie oznaczało, iż czuła się nietykalna. W końcu nie była pewna gdzie jest jej matka. Do tego niezależnie od tego, z kim się spotykała, w powietrzu krążyła nieufność i niewypowiedziany żal; rozczarowanie aktualną sytuacją, utrata członka rodziny, zniszczony dom, pogrzebane nadzieje na przyszłość – świat walił się na różne sposoby. Każdy z nich równie istotny.
Z zamyślenia wyrwał ją męski głos – zapewne należący do Michaela – który jednak nie brzmiał jak przywitanie tylko… No właśnie, sama nie była pewna co usłyszała, może to był znak dostrzeżenia jej lub krótkie wykrzyknienie? Miała nadzieję, że nie spotkało go nic złego; rozejrzała się pospiesznie, wprawiając w ruch roztrzepane blond kosmyki. Wyglądało jednak na to, że dzień był raczej spokojny, wokół panowała cisza przerywana śpiewem mew i odgłosem szumiącego tłumnie morza. Choć z niechęcią oderwała się od podziwiania krajobrazu, jej ciekawość wygrała i pchnęła ją w stronę drzwi wejściowych. Przestąpiła kilkanaście kroków, po czym zapukała dwukrotnie, poprawiając wcześniej nieco wygniecioną od podróży sukienkę. — Dzień dobry! — rzuciła jeszcze, pochylając się w stronę framugi, i próbując odgadnąć, co dzieje się po drugiej stronie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Trzynaście razy papa musiał jej przypomnieć o złożonej obietnicy, zanim w końcu przystąpiła do jej realizacji. Tak bardzo się zmienił – nie tylko w swoim zachowaniu, lecz w swej postawie i swoim wyglądzie; siwa broda rosła bez ogłady, kryjąc może pod swą postacią zmarszczki (których w czasie ostatnich miesięcy przybyło pewnie więcej niż ich było kiedykolwiek wcześniej), ale chowając gdzieś w swych zwojach jego pogodny uśmiech. Coraz częściej w ich chatce rozlegały się przeciągłe westchnienia – które wymagały dopytania i w rezultacie przejęcia pewnych zadań, do których ojciec nie mógł się zebrać. Peregrine stawał się cieniem samego siebie, a ona nie wiedziała co innego może zrobić niż po prostu posłusznie poddać się jego woli; z jakiegoś powodu miała tendencję do hodowania w sobie poczucia winy, które nie znajdowało spełnienia i pozostawało motywatorem jej funkcjonowania. Dla dobra rodziny (i swojego własnego spokoju) wróciła do Doliny Godryka. Niestety decyzja ta nie przyniosła oczekiwanej ulgi. Wręcz odwrotnie, zdawała się ją głębiej i głębiej wciągać w poczucie, że stara się odrobinę za mało; że gdyby tylko nauczyła się radzić sobie trochę lepiej; że może wtedy wszystko wyglądałoby inaczej. I choć od tych kilku miesięcy z wielkim zaangażowaniem pielęgnowała w sobie wszystkie cechy, które niegdyś zaniedbywała, nadal czuła się jak hipogryf w składzie porcelany. Przekonała się, że nadal nie pasuje do spójnego obrazka – nawet jeśli w końcu (naprawdę) starała się wpasować w jego ramy. Gromadzoną irytację, spowodowaną bezsilnością, przelewała w pracę nad eliksirami, a także rozładowywała wykonywaniem zadań, które prezentowały się przed nią obiecująco.
Jedno z nich, choć poprzedzone rozciągniętym przez ramy tygodni ociąganiem, miała dziś wykonać. A przynajmniej jego część. Wszystko miało się odegrać na odległym Wybrzeżu Exmoor, o którego istotności wiedziała od niedawna i do którego w tych czasach niełatwo było trafić. Gdy tylko jej stopy stanęły na miękkiej ziemi, teren zachwycił ją swoim urokiem. Nie był to ściśnięty w swym natłoku doznań Londyn; nie była to znana i zbadana niemal wzdłuż i wszerz Dolina Godryka – była to bezpieczna przystań, która choćby na jeden moment pozwalała zatracić się w pewnym uczuciu wolności i wytchnienia. Oferowała obietnicę, że istnieje coś jeszcze poza wojną i niepokojem. Może nie doświadczyła ostatnich zdarzeń z taką intensywnością jak choćby rodzina Tonks, czy mugole, to nie oznaczało, iż czuła się nietykalna. W końcu nie była pewna gdzie jest jej matka. Do tego niezależnie od tego, z kim się spotykała, w powietrzu krążyła nieufność i niewypowiedziany żal; rozczarowanie aktualną sytuacją, utrata członka rodziny, zniszczony dom, pogrzebane nadzieje na przyszłość – świat walił się na różne sposoby. Każdy z nich równie istotny.
Z zamyślenia wyrwał ją męski głos – zapewne należący do Michaela – który jednak nie brzmiał jak przywitanie tylko… No właśnie, sama nie była pewna co usłyszała, może to był znak dostrzeżenia jej lub krótkie wykrzyknienie? Miała nadzieję, że nie spotkało go nic złego; rozejrzała się pospiesznie, wprawiając w ruch roztrzepane blond kosmyki. Wyglądało jednak na to, że dzień był raczej spokojny, wokół panowała cisza przerywana śpiewem mew i odgłosem szumiącego tłumnie morza. Choć z niechęcią oderwała się od podziwiania krajobrazu, jej ciekawość wygrała i pchnęła ją w stronę drzwi wejściowych. Przestąpiła kilkanaście kroków, po czym zapukała dwukrotnie, poprawiając wcześniej nieco wygniecioną od podróży sukienkę. — Dzień dobry! — rzuciła jeszcze, pochylając się w stronę framugi, i próbując odgadnąć, co dzieje się po drugiej stronie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
13 lipca 1957
Trzynaście kieliszków whiskey wypił wczoraj w Oazie, choć może nieco zawyżył swe kalkulacje. Czuł się jakby było ich trzynaście, albo trzydzieści. Michael nie spał dzisiaj dobrze, ale miał nadzieję, że dzień okaże się spokojniejszy niż poranek. Nic tak nie wybudza człowieka z pijackiego snu, jak rozhisteryzowana młodsza siostra. Szkoda, że fochy Kerstin tylko pogłębiły jego ból głowy zamiast wyleczyć kaca. Na szczęście, pogodził się już z siostrą i zjadł pyszne śniadanie. Nie miał planów na dzisiejszy dzień, patrole w Londynie miał odbywać dopiero pod koniec tygodnia, więc postanowił zostać w domu i leczyć ból głowy. Z własnego (bogatego) doświadczenia wiedział, że smętne siedzenie na kanapie tylko sprawi, że poczuje się gorzej. Dlatego wziął się w garść, wypił dużo wody i zajął się domowymi sprawami, które od dawna wymagały uwagi. Kupił Wrzosową Przystań w maju, a poprzedni właściciel nieco zaniedbał regularne remonty. Michael zresztą też. Zakon Feniksa pochłaniał za dużo energii, a Oaza Harolda potrzebowała chętnych do prac budowniczych. Własny dom schodził na dalszy plan, aż Tonks zreflektował się, że od dwóch miesięcy miał przykręcić półki w kuchni i że od dawna irytują go luźne deski na tarasie.
Rano uporał się z kuchnią, a po drugim śniadaniu wyszedł na taras z młotkiem i gwoździami. Zrobi to po mugolsku, Kerstin będzie dumna. Zaledwie przybił jednak pierwszego gwoździa, dojrzał obok swojej ręki...
-...SZLAG! - wykrzyknął i poderwał się na nogi. Instynktownie wskoczył na taboret, skąd miał dobry widok na... stwora.
Pamiętał tego dużego pająka, a przynajmniej coś, co wyglądało jak on. Gad ugryzł go po jednej z pełni księżyca - w miejsce, o którym nie wypadało myśleć. Ugryzienie potem spuchło i piekielnie swędziało, a Michael nie chciał przecież publicznie drapać się po tyłku, więc męczył się przez cały tydzień. Zbyt się wstydził, by iść wtedy do uzdrowiciela, ale kolejne bliskie spotkanie z pająkiem byłoby dla jego... ciała potencjalnie niebezpieczne. Nie zamierzał się narażać, więc wyciągnął różdżkę i próbował wycelować w potwora. Czy Drętwota może go unieszkodliwić? Mike nie pamiętał, żeby miał wcześniej uczulenie na pająki - może ten był szczególny, a może to jakaś przykra przypadłość, której nabawił się z likantropią.
Pająk ruszał się zbyt szybko, by Tonks mógł porządnie w niego wycelować - ale nadal krążył po tarasie.
Wtem Michaela wybiło z rytmu nieśmiałe powitanie. Zaskoczony, spojrzał na Effie Potter, zdając sobie sprawę, w jakiej pozycji go zastała. Dobrze, że to ona, a nie jej matka - znajoma z Ministerstwa na pewno zaśmiewałaby się z całej sytuacji.
-Uhm... cześć, Effie. Uważaj, tu jest groźny pająk! Znaczy on nie jest groźny, ale jego ugryzienia... ee... znasz się może na pająkach? - zagaił, zdając sobie sprawę, że nawet nie wie co to za gatunek. Może jakiś magiczny?
Trzynaście kieliszków whiskey wypił wczoraj w Oazie, choć może nieco zawyżył swe kalkulacje. Czuł się jakby było ich trzynaście, albo trzydzieści. Michael nie spał dzisiaj dobrze, ale miał nadzieję, że dzień okaże się spokojniejszy niż poranek. Nic tak nie wybudza człowieka z pijackiego snu, jak rozhisteryzowana młodsza siostra. Szkoda, że fochy Kerstin tylko pogłębiły jego ból głowy zamiast wyleczyć kaca. Na szczęście, pogodził się już z siostrą i zjadł pyszne śniadanie. Nie miał planów na dzisiejszy dzień, patrole w Londynie miał odbywać dopiero pod koniec tygodnia, więc postanowił zostać w domu i leczyć ból głowy. Z własnego (bogatego) doświadczenia wiedział, że smętne siedzenie na kanapie tylko sprawi, że poczuje się gorzej. Dlatego wziął się w garść, wypił dużo wody i zajął się domowymi sprawami, które od dawna wymagały uwagi. Kupił Wrzosową Przystań w maju, a poprzedni właściciel nieco zaniedbał regularne remonty. Michael zresztą też. Zakon Feniksa pochłaniał za dużo energii, a Oaza Harolda potrzebowała chętnych do prac budowniczych. Własny dom schodził na dalszy plan, aż Tonks zreflektował się, że od dwóch miesięcy miał przykręcić półki w kuchni i że od dawna irytują go luźne deski na tarasie.
Rano uporał się z kuchnią, a po drugim śniadaniu wyszedł na taras z młotkiem i gwoździami. Zrobi to po mugolsku, Kerstin będzie dumna. Zaledwie przybił jednak pierwszego gwoździa, dojrzał obok swojej ręki...
-...SZLAG! - wykrzyknął i poderwał się na nogi. Instynktownie wskoczył na taboret, skąd miał dobry widok na... stwora.
Pamiętał tego dużego pająka, a przynajmniej coś, co wyglądało jak on. Gad ugryzł go po jednej z pełni księżyca - w miejsce, o którym nie wypadało myśleć. Ugryzienie potem spuchło i piekielnie swędziało, a Michael nie chciał przecież publicznie drapać się po tyłku, więc męczył się przez cały tydzień. Zbyt się wstydził, by iść wtedy do uzdrowiciela, ale kolejne bliskie spotkanie z pająkiem byłoby dla jego... ciała potencjalnie niebezpieczne. Nie zamierzał się narażać, więc wyciągnął różdżkę i próbował wycelować w potwora. Czy Drętwota może go unieszkodliwić? Mike nie pamiętał, żeby miał wcześniej uczulenie na pająki - może ten był szczególny, a może to jakaś przykra przypadłość, której nabawił się z likantropią.
Pająk ruszał się zbyt szybko, by Tonks mógł porządnie w niego wycelować - ale nadal krążył po tarasie.
Wtem Michaela wybiło z rytmu nieśmiałe powitanie. Zaskoczony, spojrzał na Effie Potter, zdając sobie sprawę, w jakiej pozycji go zastała. Dobrze, że to ona, a nie jej matka - znajoma z Ministerstwa na pewno zaśmiewałaby się z całej sytuacji.
-Uhm... cześć, Effie. Uważaj, tu jest groźny pająk! Znaczy on nie jest groźny, ale jego ugryzienia... ee... znasz się może na pająkach? - zagaił, zdając sobie sprawę, że nawet nie wie co to za gatunek. Może jakiś magiczny?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 26.01.21 3:31, w całości zmieniany 1 raz
Dopiero kiedy już stała na progu Wrzosowej Przystani zdała sobie sprawę, że nie do końca jest w stanie sobie przypomnieć ich ostatnie spotkanie; wśród zawieruchy, która ogarnęła nie tylko jej życie rodzinne, ale także całą Anglię, nie potrafiła doszukać się w zakamarkach pamięci tych konkretnych okoliczności. Ta świadomość pojawiła się nagle i wprawiła ją w niemałe zawstydzenie – w końcu miała przybywała z niemałą prośbą, z czymś noszącym znamię wielkiej istotności w obecnych czasach, a sama trwała w takim roztargnieniu. I nawet moment spokoju i wyciszenia, który zaoferowało jej idylliczne Wybrzeże Exmoor, nie naprawiło uczucia, gromadzącego się w niej od czasu zaginięcia mamy – Effie wciąż odnosiła wrażenie, że wszystko sypie się jej z rąk, a ona rozpaczliwie próbuje dokonać czegoś niemożliwego i utrzymać każdy moment, obowiązek i nawet myśl pod kontrolą. Być może to przez te podejmowane wysiłki, przez ogrom energii, który im poświęcała, traciła z oczu inne rzeczy, również te, które tuż przed nią. Na moment przyłożyła dłoń do policzka, sprawdzając, czy zakłopotanie przywołało różowe pąki na jej jej twarz, ale przerwały jej nerwowe dźwięki głuchego stukotu, przyspieszonego oddechu i – oczywiście – samego aurora. Pospiesznie poprawiła włosy, przeczesując je palcami strącając ich pasma do przodu i czym ruszyła w stronę głosu. Jej pantofle zastukały na drewnianych deskach tarasu, a jej oczy napotkały niecodzienny widok. — O, Michael — wypowiedziała odruchowo jego imię w ramach przywitania, a jej ton był pogodny, choć nieco zaskoczony (w końcu oczekiwała, że natrafi na niego w domu; samą możliwość napotkania go nieopodal jakoś przegapiła). Zatrzymała się w półkroku, przekrzywiła głowę w lewą stronę, próbując rozpracować zaistniałą sytuację. Przed sobą miała mężczyznę o wysokim wzroście, który cechował się wielką sprawnością. Który ganiał za najciemniejszymi z czarnoksiężników; który (przynajmniej w jej wyobrażanie zbudowanym na opowieściach Harriett) niczego się nie bał i zawsze pędził na ratunek potrzebującym. A teraz ten sam pan Tonks stał na ledwo trzymającym się taborecie, celując różdżką w… — Groźny... pająk? — powtórzyła po nim, przechylając głowę w jedną stronę i ostrożnie podchodząc bliżej. Miała nadzieję, że w tym przejęciu właściciel tego uroczego domu nie pomyli się i przypadkiem nie rzuci jakiegoś niebezpiecznego zaklęcia w jej stronę; wyglądał na naprawdę przejętego dostrzeżonym stworzeniem. Effie szła, spoglądając pod nogi w poszukiwaniu źródła problemu, lecz także co chwila podnosząc wzrok, by upewnić się, że nie znajduje się na celowniku. W końcu czarny punkcik przemknął kilka metrów przed nią – przebiegł machając w panice włochatymi nóżkami pod krzesełkiem, wspiął się nieco na barierkę tarasu, potem znów zmienił trasę swojego szaleńczego biegu. Stworzenie było rzeczywiście dość duże jak na domowego pająka; może miało tu dobre warunki lub wywodziło się od wdzięczniejszej odmiany, która właśnie ze względu na porządne rozmiary lepiej nadawała się jako składnik eliksirów. Niemniej, nie wydało jej się szczególnie złowrogie – zwłaszcza, że chyba niedawno wybudziło się ze snu, bo poruszało się bardzo nieporadnie, jakby było przestraszone lub zdekoncentrowane. Czarownica z trudem powstrzymała pierwszą reakcję; zamiast tego przybrała poważną minę. — Ojej, rzeczywiście. Wydaje mi się, że to Straszyk Bardzojadozłowrogi. Nie mam pojęcia skąd mógłby się tu znaleźć, o ile mi wiadomo zostały stworzone w Rumunii żeby mogły walczyć z nieposłusznymi smokami. — Nietrudno było odgadnąć, że właśnie wszystko to zmyśliła; ale dla efektu sięgnęła po różdżkę i cofnęła się o kilka kroków. Pokiwała głową w zamyśleniu, przybierając pozycję niczym na rozpoczęcie pojedynku (a przynajmniej jakąś wersję takiego ustawienia – w końcu sama nie miała okazji uczestniczyć w spotkaniach Klubu w Hogwarcie ani nie była nimi nigdy szczególnie zainteresowana). — Powiedz, co zrobiłeś, aby go tak zezłościć? — rzuciła, znów maskując rozbawienie i wypatrując, czy Michael nabrał się na jej koncepcję srogiego gatunku pajęczaka; dodatkowo, zerknęła przez uchylone okno do wnętrza, licząc, że natknie się na jakiś kubek lub słoik, który wykorzysta jako przenośny dom dla intruza.
Michaelowi też wszystko sypało się z rąk, zwłaszcza, że nabrał na siebie zbyt wiele obowiązków. Potajemna działalność w Zakonie i podziemnym Biurze Aurorów, konieczność zarobienia na siebie i rodzinę poprzez nakładanie pułapek i inne dorywcze prace, a wreszcie przygoda z kupnem zaniedbanego domu. Wychował się w mieszkaniu, jako młody auror mieszkał w kawalerkach, miał gdzieś swoją dawną leśniczówkę (którą traktował bardziej jako wilkołaczy schron niż prawdziwy dom), a teraz musiał zająć się własnym domem jak prawdziwy gospodarz. Nie znał się na tym i brakowało mu czasu. Po patrolach wracał do domu zmordowany, a jeśli miał czas wolny, to pracował w Oazie lub zabezpieczał cudze domy za pieniądze. Tymczasem obowiązki zaczęły się piętrzyć i straszyć zza każdego rogu. Nieskręcone szafki, nieposprzątany strych, niesprzątnięty taras... Dobrze, że dzisiaj wreszcie znalazł energię i czas, aby wziąć się za choć trochę obowiązków. Niedobrze, że zamiast pracować, znalazł się na taborecie, nieporadnie celując różdżką w zbyt szybkiego pająka i lękając się swędzących ugryzień.
-...tak się nazywa? - upewnił się, spoglądając na Effie. Straszyk Bardzojadzłowrogi? Nazwa... bardzo dosłowna, ale w sumie prawdziwa. -To dlatego, że ma złowrogi jad? Podobny ugryzł mnie kilka miesięcy temu i myślałem, że przez miesiąc będzie mnie swędzieć... - pożalił się, rozbieganym wzrokiem wodząc za pająkiem. -Chciałem rzucić na niego Drętwotę, jak na bahanki, w sensie w gazetach radzili, że to działa na niektóre insekty, ale nie da się wycelować. - pożalił się z narastającą frustracją. Świetnie, nie dość, że pająk przerwał mu pracę, to jeszcze kompromitował go w oczach znajomej. -Zaraz, a skąd ty wiesz jaki to gatunek? Znasz się na pająkach? Wiesz, jak go unieszkodliwić? - zapytał, przypominając sobie, że Effie zawodowo zajmuje się alchemią. A alchemicy przeważnie wiedzieli o magicznych (i niemagicznych) stworzeniach więcej niż aurorzy.
-Nic nie zrobiłem. - uparł się, usiłując sobie wmówić, że wcale nie słyszy rozbawienia w jej głosie. Niestety był spostrzegawczy i zdążył zauważyć, że Effie nie podchodzi do pająka z takim lękiem, co on. Czyżby nigdy nie poczuła na skórze jego ugryzienia? Wtedy szybko zmieniłaby zdanie! -Zacząłem czyścić taras, dawno nie był zamiatany... może go ruszyłem miotłą, czy coś.
-...tak się nazywa? - upewnił się, spoglądając na Effie. Straszyk Bardzojadzłowrogi? Nazwa... bardzo dosłowna, ale w sumie prawdziwa. -To dlatego, że ma złowrogi jad? Podobny ugryzł mnie kilka miesięcy temu i myślałem, że przez miesiąc będzie mnie swędzieć... - pożalił się, rozbieganym wzrokiem wodząc za pająkiem. -Chciałem rzucić na niego Drętwotę, jak na bahanki, w sensie w gazetach radzili, że to działa na niektóre insekty, ale nie da się wycelować. - pożalił się z narastającą frustracją. Świetnie, nie dość, że pająk przerwał mu pracę, to jeszcze kompromitował go w oczach znajomej. -Zaraz, a skąd ty wiesz jaki to gatunek? Znasz się na pająkach? Wiesz, jak go unieszkodliwić? - zapytał, przypominając sobie, że Effie zawodowo zajmuje się alchemią. A alchemicy przeważnie wiedzieli o magicznych (i niemagicznych) stworzeniach więcej niż aurorzy.
-Nic nie zrobiłem. - uparł się, usiłując sobie wmówić, że wcale nie słyszy rozbawienia w jej głosie. Niestety był spostrzegawczy i zdążył zauważyć, że Effie nie podchodzi do pająka z takim lękiem, co on. Czyżby nigdy nie poczuła na skórze jego ugryzienia? Wtedy szybko zmieniłaby zdanie! -Zacząłem czyścić taras, dawno nie był zamiatany... może go ruszyłem miotłą, czy coś.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Taras
Szybka odpowiedź