Taras
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wyjście na taras, jak sama nazwa wskazuje prowadzi na drewnianą, okalającą dom przybudówkę. Stoi na niej kilka starych poobdzieranych krzeseł na których można usiąść i popatrzeć na znajdujący się niedaleko brzeg. Idealny widok zarówno w pogodny dzień jak i podczas pochmurnych dni czy burzy.
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
Taras
Wyjście na taras, jak sama nazwa wskazuje prowadzi na drewnianą, okalającą dom przybudówkę. Stoi na niej kilka starych poobdzieranych krzeseł na których można usiąść i popatrzeć na znajdujący się niedaleko brzeg. Idealny widok zarówno w pogodny dzień jak i podczas pochmurnych dni czy burzy.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Coś było nie tak.
Zdawał sobie sprawę, że wystawia się Kerstin jak na świeczniku - skoro Just zauważyła i skomentowała w jakim stanie wrócił kilka dni temu, to młodsza Tonksówna tym bardziej będzie suszyć mu głowę. W zależności od nastroju albo subtelniej albo bardziej moralizatorsko, ale chyba nie odpuściłaby takiej okazji?
Nawet, jeśli rok temu skończyło się to przykro, to chyba się go nie bała, prawda? Zresztą, wtedy był wyraźnie skacowany, a dzisiaj był po prostu... no, wiadomo. W dobrym humorze. Dobrym, ale pełnym zakłopotania, bo mimowolnie uciekł wzrokiem, przestąpił z nogi na nogę, jakby czekając na wymowny komentarz. Albo wymowne spojrzenie.
Komentarz nie nadszedł, spojrzenie też nie. Jakby odpuściła, zupełnie, co nie było do niej podobne. W dodatku to ona zarumieniła się nagle, co dostrzegł najpierw kątem oka, a potem wyraźniej - wlepiając w nią przenikliwe, zaalarmowane spojrzenie.
Role się odwróciły i wcale nie był na to gotowy.
-Coś się stało, Kerrie? - zapytał prosto z mostu, bo nigdy nie grał z Kerrie w tą grę i nie wiedział jak. Wymownie spojrzał na list.
Nie wiedział też jak porozmawiać z nią o tamtym w czerwcu, czy w ogóle chciała o tym rozmawiać. Uspokajał ją miesiąc temu, ale nie był ślepy, widział, że nie pomogło. Wahał się, czy rozdrapywać rany, czy może zostawić to w spokoju. Zastanawiał, czy w ogóle jest odpowiednią osobą do takiej rozmowy - ale jeśli nie on, auror, to kto? Jego magipsychiatra był delikatniejszy i jakoś umiał rozmawiać o lękach, ale przecież nie wyśle do niego Kerrie, nie musiał.
Chyba.
-No... wiesz, nie wiemy co to. - odpowiedział machinalnie odnośnie komety, ale widząc jej przyśpieszony oddech zrozumiał, że popełnił błąd. -Nie powinnaś w ogóle siedzieć na słońcu, bo jest taki upał, że się spalisz i zejdzie ci skóra z nosa. A kometa może to jeszcze wzmaga, kto wie? - spróbował błyskawicznie odwrócić jej uwagę, tonem prawdziwego eksperta. To było coś, co Just by powiedziała i może by zadziałało, rozbroiło niepokój siostry.
Czasami zapominał o tym, że chyba to on miał lepszy kontakt z Kerrie niż Just.
Na tyle dobry - a może była po prostu na tyle roztrzęsiona - że sama wyjęła ten list, że nie musiał dalej prosić o odpowiedź. Rozszerzył lekko oczy, zmarszczył brwi słysząc Tomek, zobaczył jej pobladłą buzię i drżące dłonie.
Kometa zeszła na dalszy plan, wydarzenia z czerwca też, nagle to ten chłopak zdał się odpowiedzialny za przygnębienie siostry. Znowu. Wtedy, gdy biegła go szukać przez Dolinę - również z powodu listu - zdawała się przecież histeryczna, spanikowana.
Tym razem nie pozwoli jej nigdzie biec - zdecydowanym ruchem wyszarpnął jej list, bo mógł, bo był jej starszym bratem i nerwowo przebiegł wzrokiem po skreślonych dziwnie starannie słowach. Pachniał jakoś dziwnie, ale mdło - substancja, którą go skropiono była już nie do rozpoznania nawet dla wilkołaczych zmysłów i nie zrobiła na Michaelu wrażenia.
Piorunujące wrażenie zrobiła za to treść:
Kochanie kolejna noc bez Ciebie…
Strasznie tęsknie nie poznaje siebie…
Obok poduszka wciąż pusta…
A ja tak pragnę całować Twe usta…
Nie wiedział, jak ten tekst mogła zinterpretować romantyczna dziewczyna. Jemu przyszło do głowy jedno.
Najpierw pobladł, potem zarumienił się z gniewu, otworzył szeroko oczy, spojrzał na Kerrie - swoją niewinną, niezdolną do t a k i c h czynów Kerrie - z bezgranicznym niedowierzaniem.
I narastającą w głębi serca furią, ale starał się trzymać emocje na wodzy, najpierw fakty, jak w pracy, najpierw trzeba ustalić fakty.
-Kerrie, czy on... - wyjaśnienie tych erotycznych treści i jej przygnębienia było tylko jedno, było oczywiste, rozdzierało serce. -...cię skrzywdził? - zapytał wymownie, wprost-i-nie-wprost zarazem, żałując, ze Just nie zabiła tego chłopaka gdy miała okazję.
Zdawał sobie sprawę, że wystawia się Kerstin jak na świeczniku - skoro Just zauważyła i skomentowała w jakim stanie wrócił kilka dni temu, to młodsza Tonksówna tym bardziej będzie suszyć mu głowę. W zależności od nastroju albo subtelniej albo bardziej moralizatorsko, ale chyba nie odpuściłaby takiej okazji?
Nawet, jeśli rok temu skończyło się to przykro, to chyba się go nie bała, prawda? Zresztą, wtedy był wyraźnie skacowany, a dzisiaj był po prostu... no, wiadomo. W dobrym humorze. Dobrym, ale pełnym zakłopotania, bo mimowolnie uciekł wzrokiem, przestąpił z nogi na nogę, jakby czekając na wymowny komentarz. Albo wymowne spojrzenie.
Komentarz nie nadszedł, spojrzenie też nie. Jakby odpuściła, zupełnie, co nie było do niej podobne. W dodatku to ona zarumieniła się nagle, co dostrzegł najpierw kątem oka, a potem wyraźniej - wlepiając w nią przenikliwe, zaalarmowane spojrzenie.
Role się odwróciły i wcale nie był na to gotowy.
-Coś się stało, Kerrie? - zapytał prosto z mostu, bo nigdy nie grał z Kerrie w tą grę i nie wiedział jak. Wymownie spojrzał na list.
Nie wiedział też jak porozmawiać z nią o tamtym w czerwcu, czy w ogóle chciała o tym rozmawiać. Uspokajał ją miesiąc temu, ale nie był ślepy, widział, że nie pomogło. Wahał się, czy rozdrapywać rany, czy może zostawić to w spokoju. Zastanawiał, czy w ogóle jest odpowiednią osobą do takiej rozmowy - ale jeśli nie on, auror, to kto? Jego magipsychiatra był delikatniejszy i jakoś umiał rozmawiać o lękach, ale przecież nie wyśle do niego Kerrie, nie musiał.
Chyba.
-No... wiesz, nie wiemy co to. - odpowiedział machinalnie odnośnie komety, ale widząc jej przyśpieszony oddech zrozumiał, że popełnił błąd. -Nie powinnaś w ogóle siedzieć na słońcu, bo jest taki upał, że się spalisz i zejdzie ci skóra z nosa. A kometa może to jeszcze wzmaga, kto wie? - spróbował błyskawicznie odwrócić jej uwagę, tonem prawdziwego eksperta. To było coś, co Just by powiedziała i może by zadziałało, rozbroiło niepokój siostry.
Czasami zapominał o tym, że chyba to on miał lepszy kontakt z Kerrie niż Just.
Na tyle dobry - a może była po prostu na tyle roztrzęsiona - że sama wyjęła ten list, że nie musiał dalej prosić o odpowiedź. Rozszerzył lekko oczy, zmarszczył brwi słysząc Tomek, zobaczył jej pobladłą buzię i drżące dłonie.
Kometa zeszła na dalszy plan, wydarzenia z czerwca też, nagle to ten chłopak zdał się odpowiedzialny za przygnębienie siostry. Znowu. Wtedy, gdy biegła go szukać przez Dolinę - również z powodu listu - zdawała się przecież histeryczna, spanikowana.
Tym razem nie pozwoli jej nigdzie biec - zdecydowanym ruchem wyszarpnął jej list, bo mógł, bo był jej starszym bratem i nerwowo przebiegł wzrokiem po skreślonych dziwnie starannie słowach. Pachniał jakoś dziwnie, ale mdło - substancja, którą go skropiono była już nie do rozpoznania nawet dla wilkołaczych zmysłów i nie zrobiła na Michaelu wrażenia.
Piorunujące wrażenie zrobiła za to treść:
Kochanie kolejna noc bez Ciebie…
Strasznie tęsknie nie poznaje siebie…
Obok poduszka wciąż pusta…
A ja tak pragnę całować Twe usta…
Nie wiedział, jak ten tekst mogła zinterpretować romantyczna dziewczyna. Jemu przyszło do głowy jedno.
Najpierw pobladł, potem zarumienił się z gniewu, otworzył szeroko oczy, spojrzał na Kerrie - swoją niewinną, niezdolną do t a k i c h czynów Kerrie - z bezgranicznym niedowierzaniem.
I narastającą w głębi serca furią, ale starał się trzymać emocje na wodzy, najpierw fakty, jak w pracy, najpierw trzeba ustalić fakty.
-Kerrie, czy on... - wyjaśnienie tych erotycznych treści i jej przygnębienia było tylko jedno, było oczywiste, rozdzierało serce. -...cię skrzywdził? - zapytał wymownie, wprost-i-nie-wprost zarazem, żałując, ze Just nie zabiła tego chłopaka gdy miała okazję.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Była ostrożniejsza, pełna niepewności, ale nie ślepa - zwłaszcza, gdy przychodziło do rodziny, o którą wciąż troszczyła się najbardziej na świecie. Zauważyła dobry nastrój Michaela i jego ostatnie dziwaczne zachowania po powrocie do domu. Wydały jej się one jednak odległe, mniej wyraźne, jakby oglądała film na czarno-białym telewizorze w domu pielęgniarek. Nie chciała go chyba denerwować dociekliwością, unikała teraz kłótni z kimkolwiek, zwłaszcza z Justine.
A może zwyczajnie źle jej było z tym, że brat się cieszy i idzie ze swoim życiem do przodu, a ona nie potrafi. Nie potrafi się pozbierać, zapomnieć. Udawać, że takie rzeczy po prostu się czasem dzieją.
- Mmm. - mruknęła niejasno w odpowiedzi na jego pytanie. Uśmiechnęła się przy tym słabo z lekko przeszklonymi od upału oczami, bo nie chciała go jakoś przesadnie martwić. - Nic szczególnego. - Tylko koszmary senne, niedomyte zacieki po krwi, które znajdywała w przypadkowych miejscach i ten list na pomiętym pergaminie, który kpił z niej rzeczywistością, jaką mogłaby mieć; gdyby wszystko potoczyło się inaczej.
Nie podobały jej się wątpliwości w sprawie komety. Przecież miała jakieś tam podstawy w szkole elementarnej, wiedziała, że takie zjawiska czasami pojawiają na niebie.
- Czego tu się doszukiwać? Po prostu kometa, gdzieś tam, w kosmosie. Co to ma za znaczenie? Nie wszystko musi być od razu magiczne. Kosmos nie jest magiczny! - wykrzyknęła, nie patrząc na niego, tylko na ziemniaka, którego nerwowo obracała w palcach. Był obrany, a ona brudziła go swoimi palcami. Teraz to już naprawdę nic nie umiała zrobić dobrze. - Przepraszam, Mikey. Jestem zmęczona - dodała cicho i pomyślała, że mogłaby się teraz rozpłakać.
Ale łzy nie przyszły.
Było na nie zbyt gorąco.
Nie zdążyła zaprotestować, gdy brat wyrwał jej list i chyba nawet nie chciała próbować. Podświadomie może złapała papier leciutko między palce, licząc na to, że Mike spojrzy na te skreślone słowa i powie coś, cokolwiek, co sprawi, że to będzie mniej bolało. Choć, po prawdzie, spodziewała się, że zareaguje gniewem, może oburzeniem. Nie wiedziała co jest gorsze; ukrycie prawdy czy brutalne sprowadzenie na ziemię.
- Skrzywdził? Co masz na myśli? - spytała, rumieniąc się wściekle. Domyślała się co brat może chcieć przez to powiedzieć, ale nie dowierzała w to, że naprawdę ją o to zapytał. Myślał, że by im nie powiedziała? Że nie przeżywałaby tego bardziej niż jakiejkolwiek innej zdrady? Że byłaby w stanie jeszcze spojrzeć na siebie w lustro? - Całował mnie - powiedziała wreszcie, bawiąc się nożykiem do obierania warzyw. Mówiła tak cicho, że brat musiał się nachylić, by ją usłyszeć. - Ale nic więcej. Nie jestem taka - dodała tak, jakby to miało ją jakoś usprawiedliwić. - Wolałabym, gdyby ten list nie przyszedł - szepnęła wreszcie, odwróciła wzrok w stronę plaży i zamilkła.
Obok, na ławce, leżała karta z Czekoladowych Żab. Nie wiedziała jeszcze co z nią zrobi.
A może zwyczajnie źle jej było z tym, że brat się cieszy i idzie ze swoim życiem do przodu, a ona nie potrafi. Nie potrafi się pozbierać, zapomnieć. Udawać, że takie rzeczy po prostu się czasem dzieją.
- Mmm. - mruknęła niejasno w odpowiedzi na jego pytanie. Uśmiechnęła się przy tym słabo z lekko przeszklonymi od upału oczami, bo nie chciała go jakoś przesadnie martwić. - Nic szczególnego. - Tylko koszmary senne, niedomyte zacieki po krwi, które znajdywała w przypadkowych miejscach i ten list na pomiętym pergaminie, który kpił z niej rzeczywistością, jaką mogłaby mieć; gdyby wszystko potoczyło się inaczej.
Nie podobały jej się wątpliwości w sprawie komety. Przecież miała jakieś tam podstawy w szkole elementarnej, wiedziała, że takie zjawiska czasami pojawiają na niebie.
- Czego tu się doszukiwać? Po prostu kometa, gdzieś tam, w kosmosie. Co to ma za znaczenie? Nie wszystko musi być od razu magiczne. Kosmos nie jest magiczny! - wykrzyknęła, nie patrząc na niego, tylko na ziemniaka, którego nerwowo obracała w palcach. Był obrany, a ona brudziła go swoimi palcami. Teraz to już naprawdę nic nie umiała zrobić dobrze. - Przepraszam, Mikey. Jestem zmęczona - dodała cicho i pomyślała, że mogłaby się teraz rozpłakać.
Ale łzy nie przyszły.
Było na nie zbyt gorąco.
Nie zdążyła zaprotestować, gdy brat wyrwał jej list i chyba nawet nie chciała próbować. Podświadomie może złapała papier leciutko między palce, licząc na to, że Mike spojrzy na te skreślone słowa i powie coś, cokolwiek, co sprawi, że to będzie mniej bolało. Choć, po prawdzie, spodziewała się, że zareaguje gniewem, może oburzeniem. Nie wiedziała co jest gorsze; ukrycie prawdy czy brutalne sprowadzenie na ziemię.
- Skrzywdził? Co masz na myśli? - spytała, rumieniąc się wściekle. Domyślała się co brat może chcieć przez to powiedzieć, ale nie dowierzała w to, że naprawdę ją o to zapytał. Myślał, że by im nie powiedziała? Że nie przeżywałaby tego bardziej niż jakiejkolwiek innej zdrady? Że byłaby w stanie jeszcze spojrzeć na siebie w lustro? - Całował mnie - powiedziała wreszcie, bawiąc się nożykiem do obierania warzyw. Mówiła tak cicho, że brat musiał się nachylić, by ją usłyszeć. - Ale nic więcej. Nie jestem taka - dodała tak, jakby to miało ją jakoś usprawiedliwić. - Wolałabym, gdyby ten list nie przyszedł - szepnęła wreszcie, odwróciła wzrok w stronę plaży i zamilkła.
Obok, na ławce, leżała karta z Czekoladowych Żab. Nie wiedziała jeszcze co z nią zrobi.
Miała szkliste oczy. Płakała?! Momentalnie poczuł ukłucie niepokoju. Odkąd dowiedział się o wyprowadzce Just wiedział, że będzie za nią tęsknił - ale nie spodziewał się, że dojmująca tęsknota nadejdzie tak szybko. Na logikę wiedział, że starsza z sióstr wcale nie polepszyłaby sytuacji przy zapłakanej Kerrie, ale wciąż podświadomie i idealistycznie liczył na to, że inna kobieta pocieszy inną smutną kobietę lepiej niż on.
-Umm... - widział przecież, że coś się stało, ale Kerrie ucięła jego dopytywania. Mógłby kontynuować rozmowę, przesłuchać siostrę po aurorsku, wydobyć z niej prawdę - ale nie miał serca.
Może powinien po prostu siąść obok. Pod zadrapanymi od wilkołaczych pazurów drzwiami, tam, gdzie siedzieli ostatnio gdy Justine zabrakło - zagubieni, zrozpaczeni, on wciąż półprzytomny i mający się za potwora. Wtedy, pomimo beznadziei, znaleźli w sobie skrawek pocieszenia.
Teraz było mu nieco trudniej, bo on miał dobry, wręcz szampański nastrój (do niedawna, miły nastrój ulatywał z niego z każdą chwilą patrzenia na smutek Kerrie) i nie wiedział co jest nie tak. Co konkretnie jest nie tak, bo w tym świecie wszystko było nie tak, ale Kerrie musiało przecież zasmucić coś konkretnego, prawda? (Rozumował na poczekaniu, po męsku).
-Pomogę ci z ziemniakami. - zaproponował i usiadł na schodku. Przez chwilę korciło go otworzenie drzwi do domu i przywołanie sobie jakiegoś stołka za pomocą Accio, ale coś w gwałtowności tonu Kerrie go powstrzymało. -Chyba nie martwisz się tą kometą? - zagaił, zaniepokojony, choć każde jej słowo wskazywało na to, że się nie martwi i że chce zostawić temat w spokoju. No ale przecież wyglądała na zmartwioną.
-Nie przepraszaj... i zostaw te ziemniaki, dokończę. Odpocznij. - zaproponował nieopatrznie, bo choć z pozoru tak różni, to bywali tacy sami. Całą rodziną. Wszyscy szukali zapomnienia w pracy, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, gdy tracili kontrolę nad własnymi zmartwieniami. On i Justine uciekali do Plymouth, a Kerrie w wir domowych obowiązków. Zaniepokojony brakiem jaj w kurniku nie pomyślał jeszcze, że w odróżnieniu od niego Kerrie straciła nie tylko śniadania i dochód, ale i możliwość zostawania dłużej w Dolinie.
Wreszcie znalazł konkretny powód jej nastroju, którym najwyraźniej nie była wcale kometa, a ten cholerny Doe. Zerwał się na nogi, ale potem zauważył krwisty rumieniec i pożałował, nie chciał jej przestraszyć.
Nie, chwila, to nie on ją przestraszył. Tylko ten list.
Zobaczył jej niepewne spojrzenie i przez sekundę korciło go, by się wycofać - ale nie mógł. Nie mógł stchórzyć, musiał wiedzieć. Nie wybaczyłby sobie, gdyby nie upewnił się, że jest w porządku.
-Wiesz, co mam na myśli. - wychrypiał cicho i były to jedne z najtrudniejszych słów, jakie powiedział do Kerrie. Nie wybaczyłby sobie, gdyby nie zauważył, gdyby mu nie powiedziała. Ale zarazem wiedział, że jest silna - jak Just, choć w inny sposób - i że gdyby chciała to zdołałaby funkcjonować dalej, nie martwić ich, zatajać krzywdę.
Czekał na odpowiedź w napięciu, nachylił się bliżej, nie spodobało mu się to całowanie - ale ostatecznie z serca spadł mu ciężar, poczuł falę ulgi.
Klęknął przy krześle i przytulił ją, nagle i mocno. Uważając tylko trochę na nożyk, żeby się nie pokaleczyła.
-Kerrie, to nie tak... ja nie... - Merlinie, to mama powinna z nią porozmawiać o takich sprawach. Ale mama nie żyła. Za to też się do dziś obwiniał. -...wiem, że nie jesteś taka. - odsunął się lekko, by móc spojrzeć jej w oczy. Próbował podchwycić jej spojrzenie, nawet jeśli uciekała wzrokiem, czując się absurdalnie winnym rumieńców na jej twarzy. -Ale na tym świecie są ludzie, źli ludzie, którzy mogą skrzywdzić każdą kobietę, rozumiesz? - nie mówił jej o tym, jak z Lucindą wpadli na szmalcowników hańbiących kobietę starszą od ich mamy. Może powinien, może lepiej nie - ale samemu nie mógł się pozbyć tego wspomnienia, powracającego upiornym dreszczem ilekroć lękał się o bezpieczeństwo Kerrie. I nie tylko wtedy - gdy Adda chciała wracać sama do domu po kłótni pod pubem, nie pozwolił jej, nie wiedząc na ile kieruje nim zdrowy rozsądek a na ile wojenne obawy. -I... zawsze możesz... musisz mi powiedzieć jeśli coś jest nie tak. I nie tylko o tym, o takich listach też chcę wiedzieć. Ktoś musi wiedzieć, ja albo tata. - zażądał kategorycznie, wiedząc, że ojca nie będzie chciała martwić. Złagodniał dopiero, gdy odwróciła wzrok - uświadamiając sobie, że chyba wcale nie potrzebuje teraz aurora.
-Nie mówię, że wszyscy są źli. - dodał cicho. Nie chciał jej robić wyrzutów o to, że komuś zaufała, że miała dobre serce. Ale musiała być ostrożna, wszyscy musieli. -Ale pomijając to wszystko... - to niedobry czas, by wracać do tego, co o Thomasie powiedziała mu Just. Skieruje rozmowę na inne tory, na ten list. -...nie powinien ci wysyłać takich nieprzyzwoitych i wulgarnych rzeczy. To dlatego się zmartwiłem. - wyjaśnił. -Nikt nie powinien pisać o poduszkach dziewczynie, z którą nie wziął ślubu. A poza tym, widzisz jakie te rymy są złe? - podsumował i nawet spróbował zażartować, świadom własnej hipokryzji. Właśnie wracał od dziewczyny, z którą nie wziął ślubu.
(Ale on był dorosły).
-Wysłał ci też żabę? Mam nadzieję, że chociaż była dobra. - zaciekawił się, łudząc się, że nikt nie wysłałby nikomu pojedynczej karty. To okrutne. Przez myśl przemknęło mu, że mogła być zatruta, ale nie chciał straszyć Kerrie.
-Kerrie, ja... - usiadł z powrotem na schodkach, spojrzał na profil siostry, potem w morze. Wziął głęboki wdech, bo to trudna rozmowa. -...wiem, że jesteś młoda i samotna i pewnie martwisz się, czy... - nie wiedział, jak rozpocząć rozmowę o staropanieństwie w delikatny sposób, więc po chwili namysłu urwał. -...czy poznasz kogoś nowego. I wiem, że jest wojna i to jet ciężkie. Ale obiecuję ci, że poznasz. Kogoś, kto nie będzie ci pisał wulgarnych listów ani znikał bez słowa po tym, jak cię pocałuje. - spróbował wziąć ją za rękę, jeśli jej nie cofnęła. Tą, w której nie trzymała nożyka. -Przecież nigdy nie jest za późno, Kerr. Jeśli dla mnie nie jest, a nie jest, to czym dopiero ty masz się martwić. - spróbował ją rozchmurzyć, nieostrożnie powołując się na przykład własnego starokawalerstwa, ale bez innego kontekstu niż dobry humor i pomięta koszula.
-Umm... - widział przecież, że coś się stało, ale Kerrie ucięła jego dopytywania. Mógłby kontynuować rozmowę, przesłuchać siostrę po aurorsku, wydobyć z niej prawdę - ale nie miał serca.
Może powinien po prostu siąść obok. Pod zadrapanymi od wilkołaczych pazurów drzwiami, tam, gdzie siedzieli ostatnio gdy Justine zabrakło - zagubieni, zrozpaczeni, on wciąż półprzytomny i mający się za potwora. Wtedy, pomimo beznadziei, znaleźli w sobie skrawek pocieszenia.
Teraz było mu nieco trudniej, bo on miał dobry, wręcz szampański nastrój (do niedawna, miły nastrój ulatywał z niego z każdą chwilą patrzenia na smutek Kerrie) i nie wiedział co jest nie tak. Co konkretnie jest nie tak, bo w tym świecie wszystko było nie tak, ale Kerrie musiało przecież zasmucić coś konkretnego, prawda? (Rozumował na poczekaniu, po męsku).
-Pomogę ci z ziemniakami. - zaproponował i usiadł na schodku. Przez chwilę korciło go otworzenie drzwi do domu i przywołanie sobie jakiegoś stołka za pomocą Accio, ale coś w gwałtowności tonu Kerrie go powstrzymało. -Chyba nie martwisz się tą kometą? - zagaił, zaniepokojony, choć każde jej słowo wskazywało na to, że się nie martwi i że chce zostawić temat w spokoju. No ale przecież wyglądała na zmartwioną.
-Nie przepraszaj... i zostaw te ziemniaki, dokończę. Odpocznij. - zaproponował nieopatrznie, bo choć z pozoru tak różni, to bywali tacy sami. Całą rodziną. Wszyscy szukali zapomnienia w pracy, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, gdy tracili kontrolę nad własnymi zmartwieniami. On i Justine uciekali do Plymouth, a Kerrie w wir domowych obowiązków. Zaniepokojony brakiem jaj w kurniku nie pomyślał jeszcze, że w odróżnieniu od niego Kerrie straciła nie tylko śniadania i dochód, ale i możliwość zostawania dłużej w Dolinie.
Wreszcie znalazł konkretny powód jej nastroju, którym najwyraźniej nie była wcale kometa, a ten cholerny Doe. Zerwał się na nogi, ale potem zauważył krwisty rumieniec i pożałował, nie chciał jej przestraszyć.
Nie, chwila, to nie on ją przestraszył. Tylko ten list.
Zobaczył jej niepewne spojrzenie i przez sekundę korciło go, by się wycofać - ale nie mógł. Nie mógł stchórzyć, musiał wiedzieć. Nie wybaczyłby sobie, gdyby nie upewnił się, że jest w porządku.
-Wiesz, co mam na myśli. - wychrypiał cicho i były to jedne z najtrudniejszych słów, jakie powiedział do Kerrie. Nie wybaczyłby sobie, gdyby nie zauważył, gdyby mu nie powiedziała. Ale zarazem wiedział, że jest silna - jak Just, choć w inny sposób - i że gdyby chciała to zdołałaby funkcjonować dalej, nie martwić ich, zatajać krzywdę.
Czekał na odpowiedź w napięciu, nachylił się bliżej, nie spodobało mu się to całowanie - ale ostatecznie z serca spadł mu ciężar, poczuł falę ulgi.
Klęknął przy krześle i przytulił ją, nagle i mocno. Uważając tylko trochę na nożyk, żeby się nie pokaleczyła.
-Kerrie, to nie tak... ja nie... - Merlinie, to mama powinna z nią porozmawiać o takich sprawach. Ale mama nie żyła. Za to też się do dziś obwiniał. -...wiem, że nie jesteś taka. - odsunął się lekko, by móc spojrzeć jej w oczy. Próbował podchwycić jej spojrzenie, nawet jeśli uciekała wzrokiem, czując się absurdalnie winnym rumieńców na jej twarzy. -Ale na tym świecie są ludzie, źli ludzie, którzy mogą skrzywdzić każdą kobietę, rozumiesz? - nie mówił jej o tym, jak z Lucindą wpadli na szmalcowników hańbiących kobietę starszą od ich mamy. Może powinien, może lepiej nie - ale samemu nie mógł się pozbyć tego wspomnienia, powracającego upiornym dreszczem ilekroć lękał się o bezpieczeństwo Kerrie. I nie tylko wtedy - gdy Adda chciała wracać sama do domu po kłótni pod pubem, nie pozwolił jej, nie wiedząc na ile kieruje nim zdrowy rozsądek a na ile wojenne obawy. -I... zawsze możesz... musisz mi powiedzieć jeśli coś jest nie tak. I nie tylko o tym, o takich listach też chcę wiedzieć. Ktoś musi wiedzieć, ja albo tata. - zażądał kategorycznie, wiedząc, że ojca nie będzie chciała martwić. Złagodniał dopiero, gdy odwróciła wzrok - uświadamiając sobie, że chyba wcale nie potrzebuje teraz aurora.
-Nie mówię, że wszyscy są źli. - dodał cicho. Nie chciał jej robić wyrzutów o to, że komuś zaufała, że miała dobre serce. Ale musiała być ostrożna, wszyscy musieli. -Ale pomijając to wszystko... - to niedobry czas, by wracać do tego, co o Thomasie powiedziała mu Just. Skieruje rozmowę na inne tory, na ten list. -...nie powinien ci wysyłać takich nieprzyzwoitych i wulgarnych rzeczy. To dlatego się zmartwiłem. - wyjaśnił. -Nikt nie powinien pisać o poduszkach dziewczynie, z którą nie wziął ślubu. A poza tym, widzisz jakie te rymy są złe? - podsumował i nawet spróbował zażartować, świadom własnej hipokryzji. Właśnie wracał od dziewczyny, z którą nie wziął ślubu.
(Ale on był dorosły).
-Wysłał ci też żabę? Mam nadzieję, że chociaż była dobra. - zaciekawił się, łudząc się, że nikt nie wysłałby nikomu pojedynczej karty. To okrutne. Przez myśl przemknęło mu, że mogła być zatruta, ale nie chciał straszyć Kerrie.
-Kerrie, ja... - usiadł z powrotem na schodkach, spojrzał na profil siostry, potem w morze. Wziął głęboki wdech, bo to trudna rozmowa. -...wiem, że jesteś młoda i samotna i pewnie martwisz się, czy... - nie wiedział, jak rozpocząć rozmowę o staropanieństwie w delikatny sposób, więc po chwili namysłu urwał. -...czy poznasz kogoś nowego. I wiem, że jest wojna i to jet ciężkie. Ale obiecuję ci, że poznasz. Kogoś, kto nie będzie ci pisał wulgarnych listów ani znikał bez słowa po tym, jak cię pocałuje. - spróbował wziąć ją za rękę, jeśli jej nie cofnęła. Tą, w której nie trzymała nożyka. -Przecież nigdy nie jest za późno, Kerr. Jeśli dla mnie nie jest, a nie jest, to czym dopiero ty masz się martwić. - spróbował ją rozchmurzyć, nieostrożnie powołując się na przykład własnego starokawalerstwa, ale bez innego kontekstu niż dobry humor i pomięta koszula.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Michael nigdy nie był najlepszy w odczytywaniu niejednoznacznych uczuć. Próbował pomóc i pocieszyć na swój niezręczny sposób, ale trudno było od niego oczekiwać sukcesu, kiedy zwyczajnie nie umiał jej zrozumieć. Po części czuła się chyba nawet winna, że go tym wszystkim obciąża; nie mogła jednak wymusić na sobie samokontroli i czułości, które dawniej nakazywały jej robić dobrą minę do złej gry i rozświetlać rodzinny dom dobrym nastrojem.
Każde światło kiedyś przygaśnie, nawet słońce musiało zajść pod horyzont, gdy potrzebowało przerwy. Ona także jej teraz potrzebowała, choć jeszcze nie wiedziała jak długo to wszystko potrwa i czy może jeszcze kiedykolwiek poczuć się w pełni bezpieczna.
- Jeśli chcesz - zgodziła się właściwie bez namysłu, gdy Michael usiadł obok i sięgnął po przybrudzony nożyk, choć jakaś jej mała część, ta najbardziej złośliwa i niegrzeczna, chciała uderzyć go po łapach i przypomnieć, że zawsze ścinał skórki za grubo i musiała potem wyrzucać połowę ziemniaka. A może to była prawdziwa ona, zabawnie troskliwa, żartująca? Była jednak zbyt zmęczona, by się kłócić, więc dała mu część wiaderka i patrzyła smętnymi, zaszklonymi oczami, jak niweczy całą jej ciężką pracę. - Nie, nie martwię. To tylko kometa - odpowiedziała z naciskiem i uciekła spojrzeniem. Właściwie próbowała w ten sposób przekonać samą siebie.
Choć najchętniej wróciłaby do starannego przygotowywania obiadu, skupiła na czymś uwagę, zajęła rozedrgane ręce, to oddała Michaelowi wszystko i wpatrzyła się w linię wybrzeża, za którą rozciągało się już tylko morze. W Exmoor było bardzo cicho odkąd opuszczali ich kolejni lokatorzy, a kury były zbyt przestraszone, by gdakać i znosić jaja.
Wzdrygnęła się i instynktownie osłoniła dłonią, gdy Mike nagle zerwał się na nogi, ale gdy zrozumiała jego intencje, otarła załzawione policzki i pozwoliła mu mówić, bo ściśnięte gardło nie pozwoliło jej znaleźć odpowiedzi od razu. Wiedziała co miał na myśli, ale choć jej wspomnienia z czerwca były nieco chaotyczne i niejasne, wszystkie chwile z Thomasem - jak na złość - pamiętała doskonale. Rozwiała jego obawy, a potem zamarła, gdy upadł przed nią na kolana i zamknął ją w mocnym, braterskim uścisku. Jak za dawnych czasów.
W gardle wezbrał jej szloch, ale nie dała mu wypłynąć na wierzch. Zamiast tego owinęła szczupłe ręce wokół Michaela równie mocno, przylegając do niego jakby od tego zależało wszystko co ważne na świecie.
Kocham cię, tak bardzo cię kocham.
Nie wyobrażała sobie, że mogłaby go stracić. Ich stracić. Ale każdy dzień był gorszy od poprzedniego.
- Boję się - powiedziała w końcu bardzo cicho, nie precyzując czego dokładnie. Wysunęła się z objęć brata i złapała go ciepłą dłonią za policzek, zmuszając usta do uśmiechu. Dla niego. - Wiem o tym wszystkim. Ale mnie nikt nie skrzywdził. Jesteś dobrym bratem - zapewniła go, bo chyba podświadomie czuła, że to mu jest teraz potrzebne. Ta bezinteresowna dusza w jej coraz szczuplejszym, coraz bardziej kościstym ciele wciąż pozostawała żywa. - Masz rację. Nie martw się, na pewno powiem. - Parsknęła śmiechem, trochę udawanym, gdy nazwał rymy złymi.
Nawet jeśli Thomas nie okazał się tak zręczny w słowach jak jej się wcześniej wydawało, to wciąż bolało tak samo. To prawda, wolałaby wcale nie dostać tego listu. Nie byli narzeczeństwem, mężem i żoną, nawet nie parą. Dalej była sama, kiedy wszyscy wkoło mieli kogoś.
Michael potwierdził tę obawę, wybierając złe słowa w złym momencie.
- Och - wydusiła, coś między potwierdzeniem a zaprzeczeniem, a potem otuliła się własnymi rękami i odwróciła głowę. - Może. Może tak będzie.
I gdyby nie to ostatnie zdanie, ta iskierka nadziei, pewnie nie byłaby w stanie dodać już nic więcej.
- Spotkałeś kogoś? - spytała cienkim głosem. Powinna była się domyśleć, przecież był tak szczęśliwy. Naprawdę, naprawdę chciała, żeby taki już pozostał.
Każde światło kiedyś przygaśnie, nawet słońce musiało zajść pod horyzont, gdy potrzebowało przerwy. Ona także jej teraz potrzebowała, choć jeszcze nie wiedziała jak długo to wszystko potrwa i czy może jeszcze kiedykolwiek poczuć się w pełni bezpieczna.
- Jeśli chcesz - zgodziła się właściwie bez namysłu, gdy Michael usiadł obok i sięgnął po przybrudzony nożyk, choć jakaś jej mała część, ta najbardziej złośliwa i niegrzeczna, chciała uderzyć go po łapach i przypomnieć, że zawsze ścinał skórki za grubo i musiała potem wyrzucać połowę ziemniaka. A może to była prawdziwa ona, zabawnie troskliwa, żartująca? Była jednak zbyt zmęczona, by się kłócić, więc dała mu część wiaderka i patrzyła smętnymi, zaszklonymi oczami, jak niweczy całą jej ciężką pracę. - Nie, nie martwię. To tylko kometa - odpowiedziała z naciskiem i uciekła spojrzeniem. Właściwie próbowała w ten sposób przekonać samą siebie.
Choć najchętniej wróciłaby do starannego przygotowywania obiadu, skupiła na czymś uwagę, zajęła rozedrgane ręce, to oddała Michaelowi wszystko i wpatrzyła się w linię wybrzeża, za którą rozciągało się już tylko morze. W Exmoor było bardzo cicho odkąd opuszczali ich kolejni lokatorzy, a kury były zbyt przestraszone, by gdakać i znosić jaja.
Wzdrygnęła się i instynktownie osłoniła dłonią, gdy Mike nagle zerwał się na nogi, ale gdy zrozumiała jego intencje, otarła załzawione policzki i pozwoliła mu mówić, bo ściśnięte gardło nie pozwoliło jej znaleźć odpowiedzi od razu. Wiedziała co miał na myśli, ale choć jej wspomnienia z czerwca były nieco chaotyczne i niejasne, wszystkie chwile z Thomasem - jak na złość - pamiętała doskonale. Rozwiała jego obawy, a potem zamarła, gdy upadł przed nią na kolana i zamknął ją w mocnym, braterskim uścisku. Jak za dawnych czasów.
W gardle wezbrał jej szloch, ale nie dała mu wypłynąć na wierzch. Zamiast tego owinęła szczupłe ręce wokół Michaela równie mocno, przylegając do niego jakby od tego zależało wszystko co ważne na świecie.
Kocham cię, tak bardzo cię kocham.
Nie wyobrażała sobie, że mogłaby go stracić. Ich stracić. Ale każdy dzień był gorszy od poprzedniego.
- Boję się - powiedziała w końcu bardzo cicho, nie precyzując czego dokładnie. Wysunęła się z objęć brata i złapała go ciepłą dłonią za policzek, zmuszając usta do uśmiechu. Dla niego. - Wiem o tym wszystkim. Ale mnie nikt nie skrzywdził. Jesteś dobrym bratem - zapewniła go, bo chyba podświadomie czuła, że to mu jest teraz potrzebne. Ta bezinteresowna dusza w jej coraz szczuplejszym, coraz bardziej kościstym ciele wciąż pozostawała żywa. - Masz rację. Nie martw się, na pewno powiem. - Parsknęła śmiechem, trochę udawanym, gdy nazwał rymy złymi.
Nawet jeśli Thomas nie okazał się tak zręczny w słowach jak jej się wcześniej wydawało, to wciąż bolało tak samo. To prawda, wolałaby wcale nie dostać tego listu. Nie byli narzeczeństwem, mężem i żoną, nawet nie parą. Dalej była sama, kiedy wszyscy wkoło mieli kogoś.
Michael potwierdził tę obawę, wybierając złe słowa w złym momencie.
- Och - wydusiła, coś między potwierdzeniem a zaprzeczeniem, a potem otuliła się własnymi rękami i odwróciła głowę. - Może. Może tak będzie.
I gdyby nie to ostatnie zdanie, ta iskierka nadziei, pewnie nie byłaby w stanie dodać już nic więcej.
- Spotkałeś kogoś? - spytała cienkim głosem. Powinna była się domyśleć, przecież był tak szczęśliwy. Naprawdę, naprawdę chciała, żeby taki już pozostał.
Martwił się, to jasne. Nie pamiętał jej takiej - zmartwionej o coś, czego nie potrafił określić, zepchniętej do własnego świata. Zawsze martwiła się o niego, o Justine, o tatę, o brata i mamę gdy żyła. Zawsze to on próbował ukryć przed nią słabości, zawsze czuł się winny, że wraca w posępnym nastroju do ciepłego domu, pod ostrzał jej troskliwego spojrzenia. Czy każde z nich nie zakładało jednak masek, chcąc uporać się jakoś z ostatnimi tragediami? Just uciekała w pracę i niedostępność, on po wilkołaczym ugryzieniu uciekł od nich całkiem a ostatnio brnął w nieprzekonujące "wszystko w porządku", może nawet pogoda ducha Kerrie była swego rodzaju tarczą. Każda zbroja kiedyś pęka, a choć świadomie nie umiałby nazwać problemów siostry, to podskórnie wyczuwał, że byli przecież podobni. A choć panikował, bojąc się o wpływ czarnej magii na jej psychikę i o to jak niegodziwi chłopcy mogli zdeptać jej cnotę i serce, to w głębi ducha nie panikował całkowicie - może nawet trochę ulżyło mu, że tym razem to on trzyma się jakoś w ryzach i może zaoferować Kerrie własną obecność i próbę pomocy, choćby nieudolną. Wcześniej tylko od niej brał, brał, brał - wsparcie w domu, pocieszenie w najtrudniejszej chwili w życiu gdy zostali sami po aresztowaniu Justine i przemianie przy Hannah, ciepłe obiady, jaja z kurnika. Było mu głupio, nawet strasznie głupio - może nie dlatego, że Kerrie gotowała (bo to robią kobiety), ale dlatego, że nie czuł się pomocnym starszym bratem. Nie przynosił nawet do domu tylu pieniędzy co wcześniej, a choć bardzo się starał rozwijać nowy talent w kierunku myślistwa, to łowy bywały nieprzewidywalne i czasami wracał z pustymi rękami, a czasami zwyczajnie nie miał czasu. Niby wiedział, że Kerrie potrzebuje starszego brata bardziej niż jego dawnej aurorskiej pensji, ale ostatnio schudła, a on nie zdołał jej nawet ochronić przed cieniami, które opadły na ich dom i...
Musiał to naprawić. Jakoś. Nie wiedział jeszcze jak, więc postanowił zacząć od obierania ziemniaków. Spodziewał się, że Kerrie poprawi go jeśli obierze coś źle, jak zwykle gdy pomagał jej w kuchni nieperfekcyjnie, ale milczała - musiał więc radzić sobie niczym wirtuoz i poczuł się z siebie bardzo zadowolony.
-Mhm. - nie dyskutował już o komecie, chyba wyczuwając, że nie miała ochoty o tym rozmawiać. Brzmiała wtedy prawie jak Just, choć pewnie nie była tego świadoma.
Potem prawie wszystko popsuł, ale Kerrie przytuliła się do niego tak mocno, że chyba - może odrobinkę - zdołał ją uspokoić. Nie kojarzył, że bliskość pomogła bardziej niż ziemniaki - czasem trudno było mu przywyknąć do myśli, że nie musi być potrzebny, że czasem lepiej jest po prostu być.
Drgnął lekko, gdy przyznała, że się boi. Wtedy, na wybrzeżu w czerwcu, zanim dostrzegł ranną Just (i później, gdy rany Just zniknęły) - najbardziej bał się o nią.
Kocham cię, Kerrie, tak bardzo cię kocham. - słowa uwięzły mu w gardle, a ona napotkała niespodziewanie jego spojrzenie. Zamrugał, bo coś musiało mu wpaść do lekko zaszklonych oczu - i zmusił się do uśmiechu, dla niej. Nie czuł się dobrym bratem, ale uspokoiła go (ona, znowu...), odetchnął z cichą ulgą i przytulił ją mocniej.
-Nie wiem, czy dobrym, ale jestem, jakbyś chciała... porozmawiać. Cokolwiek. A rymy są idiotyczne, "doskonałą" i "mało" to się przecież nawet nie rymuje! Żeby rozmawiać z kobietami, to trzeba mieć jakąś fantazję przecież, a nie pisać takie gnioty. - obiecał, a potem znowu zażartował, nie wiedząc, jak zachęcić ją do podzielenia się troskami. Była bardziej otwarta od niego i Just, ale płynęła w nich ta sama krew - bał się, ze wzorem jego i siostry, Kerrie całkowicie zamknie się w sobie.
Jestem, chyba, że pewnego dnia nie wrócę. Wojenne ryzyko, pamięć o poranku, w którym nie wróciła Just, wisiało pomiędzy nimi, niewypowiedziane. Wiedział, że Kerrie musi się o to bać, że tej troski nie ukoi, że tej obietnicy nie może jej złożyć. Byli z Just aurorami, umieli się bronić lepiej niż nieopierzeni w walce ochotnicy, ale ryzyko było ich pracą.
-Zresztą, może chcesz się stąd wyrwać, hm? Festiwal w Weymouth będzie piękny, ale teraz jest bezpieczniej, możemy odwiedzić Dorset jeszcze wcześniej... albo mógłbym zabrać cię do Plymouth. - zaproponował, korzystając z zawieszenia broni - i przełamując nieco własny strach. Wypowiedział nazwę miasta, w którym podziemne Ministerstwo miało siedzibę, jakoś inaczej, cieplej niż zwykle. Ciąg skojarzeń biegł sam, Plymouth, spotkania w mieście z Addą, wczorajsza noc z Addą, dzisiejszy poranek z Addą, bliskość i rozkopana pościel, Adda, Adda, Adda.
Zamrugał, wiedząc, że Kerstin nie pochwaliłaby tych nieprzyzwoitych przygód. Próbował zmienić temat, podzielić się życiowym optymizmem, ale siostra tylko przygasła - nie był w tym dobry, albo może nadal był rozkojarzony dzisiejszą nocą. Poczuł wstyd. Powinien tu dla niej być, całym sobą, a nie promienieć, gdy ona cierpiała...
...iiiiiiii wszystkiego się domyśliła.
-Ummm. - chciał jej powiedzieć o Addzie, chyba od rozmowy z Just, a już na pewno odkąd godzinę temu pożegnał się z Addą w Szkocji, ale najpierw nie wiedział jak, a potem przygnębiony humor siostry wybił go lekko z rytmu. W dodatku podejrzenie Just, że Kerrie znalazła już pierścionek w jego rzeczach (ze złością cisnął go przed laty na dno jednego z nierozpakowanych pudeł i wyjął dopiero dwa tygodnie temu i sprzątał w sypialni sam, ale nie zamykał jej przecież przed siostrą - ani przed potencjalnym podejściem, że ona posprząta lepiej) zasiało w nim skuteczną tremę, a skomplikowana przeszłość - niepewność, jak w ogóle przedstawić to wszystko siostrze.
-Taak, a co? - odpowiedział machinalnie, jakże logicznie i elokwentnie. Zreflektował się, że to nieładnie zwlekać - i że coraz trudniej pohamować mu cisnący się na usta uśmiech - więc prędko, choć z wyraźnym zakłopotaniem, uzupełnił: -W sensie tak, ale nie. - ups. -W sensie, poznałem ją prawie cztery temu, ale potem, zanim zdążyłem wam o niej opowiedzieć, nasze drogi się - sekundę szukał dyplomatycznego synonimu -rozeszły, a niedawno odnaleźliśmy się znowu... - no proszę, jak poetycko! Uśmiechnął się prawie nieśmiało, choć oczy błyszczały mu z satysfakcją, i wzruszył ramionami. -Kiedyś myślałem o niej... poważnie. - badawczo spojrzał na siostrę, jakby chcąc zgadnąć, czy czegokolwiek się domyślała. Albo przed laty, gdy chwilę chodził z głową w chmurach, by potem nagle sposępnieć i szybko wyjechać; albo teraz - odkąd w szafce nocnej trzymał srebrny pierścionek, wyjęty z głębin pudła.
Musiał to naprawić. Jakoś. Nie wiedział jeszcze jak, więc postanowił zacząć od obierania ziemniaków. Spodziewał się, że Kerrie poprawi go jeśli obierze coś źle, jak zwykle gdy pomagał jej w kuchni nieperfekcyjnie, ale milczała - musiał więc radzić sobie niczym wirtuoz i poczuł się z siebie bardzo zadowolony.
-Mhm. - nie dyskutował już o komecie, chyba wyczuwając, że nie miała ochoty o tym rozmawiać. Brzmiała wtedy prawie jak Just, choć pewnie nie była tego świadoma.
Potem prawie wszystko popsuł, ale Kerrie przytuliła się do niego tak mocno, że chyba - może odrobinkę - zdołał ją uspokoić. Nie kojarzył, że bliskość pomogła bardziej niż ziemniaki - czasem trudno było mu przywyknąć do myśli, że nie musi być potrzebny, że czasem lepiej jest po prostu być.
Drgnął lekko, gdy przyznała, że się boi. Wtedy, na wybrzeżu w czerwcu, zanim dostrzegł ranną Just (i później, gdy rany Just zniknęły) - najbardziej bał się o nią.
Kocham cię, Kerrie, tak bardzo cię kocham. - słowa uwięzły mu w gardle, a ona napotkała niespodziewanie jego spojrzenie. Zamrugał, bo coś musiało mu wpaść do lekko zaszklonych oczu - i zmusił się do uśmiechu, dla niej. Nie czuł się dobrym bratem, ale uspokoiła go (ona, znowu...), odetchnął z cichą ulgą i przytulił ją mocniej.
-Nie wiem, czy dobrym, ale jestem, jakbyś chciała... porozmawiać. Cokolwiek. A rymy są idiotyczne, "doskonałą" i "mało" to się przecież nawet nie rymuje! Żeby rozmawiać z kobietami, to trzeba mieć jakąś fantazję przecież, a nie pisać takie gnioty. - obiecał, a potem znowu zażartował, nie wiedząc, jak zachęcić ją do podzielenia się troskami. Była bardziej otwarta od niego i Just, ale płynęła w nich ta sama krew - bał się, ze wzorem jego i siostry, Kerrie całkowicie zamknie się w sobie.
Jestem, chyba, że pewnego dnia nie wrócę. Wojenne ryzyko, pamięć o poranku, w którym nie wróciła Just, wisiało pomiędzy nimi, niewypowiedziane. Wiedział, że Kerrie musi się o to bać, że tej troski nie ukoi, że tej obietnicy nie może jej złożyć. Byli z Just aurorami, umieli się bronić lepiej niż nieopierzeni w walce ochotnicy, ale ryzyko było ich pracą.
-Zresztą, może chcesz się stąd wyrwać, hm? Festiwal w Weymouth będzie piękny, ale teraz jest bezpieczniej, możemy odwiedzić Dorset jeszcze wcześniej... albo mógłbym zabrać cię do Plymouth. - zaproponował, korzystając z zawieszenia broni - i przełamując nieco własny strach. Wypowiedział nazwę miasta, w którym podziemne Ministerstwo miało siedzibę, jakoś inaczej, cieplej niż zwykle. Ciąg skojarzeń biegł sam, Plymouth, spotkania w mieście z Addą, wczorajsza noc z Addą, dzisiejszy poranek z Addą, bliskość i rozkopana pościel, Adda, Adda, Adda.
Zamrugał, wiedząc, że Kerstin nie pochwaliłaby tych nieprzyzwoitych przygód. Próbował zmienić temat, podzielić się życiowym optymizmem, ale siostra tylko przygasła - nie był w tym dobry, albo może nadal był rozkojarzony dzisiejszą nocą. Poczuł wstyd. Powinien tu dla niej być, całym sobą, a nie promienieć, gdy ona cierpiała...
...iiiiiiii wszystkiego się domyśliła.
-Ummm. - chciał jej powiedzieć o Addzie, chyba od rozmowy z Just, a już na pewno odkąd godzinę temu pożegnał się z Addą w Szkocji, ale najpierw nie wiedział jak, a potem przygnębiony humor siostry wybił go lekko z rytmu. W dodatku podejrzenie Just, że Kerrie znalazła już pierścionek w jego rzeczach (ze złością cisnął go przed laty na dno jednego z nierozpakowanych pudeł i wyjął dopiero dwa tygodnie temu i sprzątał w sypialni sam, ale nie zamykał jej przecież przed siostrą - ani przed potencjalnym podejściem, że ona posprząta lepiej) zasiało w nim skuteczną tremę, a skomplikowana przeszłość - niepewność, jak w ogóle przedstawić to wszystko siostrze.
-Taak, a co? - odpowiedział machinalnie, jakże logicznie i elokwentnie. Zreflektował się, że to nieładnie zwlekać - i że coraz trudniej pohamować mu cisnący się na usta uśmiech - więc prędko, choć z wyraźnym zakłopotaniem, uzupełnił: -W sensie tak, ale nie. - ups. -W sensie, poznałem ją prawie cztery temu, ale potem, zanim zdążyłem wam o niej opowiedzieć, nasze drogi się - sekundę szukał dyplomatycznego synonimu -rozeszły, a niedawno odnaleźliśmy się znowu... - no proszę, jak poetycko! Uśmiechnął się prawie nieśmiało, choć oczy błyszczały mu z satysfakcją, i wzruszył ramionami. -Kiedyś myślałem o niej... poważnie. - badawczo spojrzał na siostrę, jakby chcąc zgadnąć, czy czegokolwiek się domyślała. Albo przed laty, gdy chwilę chodził z głową w chmurach, by potem nagle sposępnieć i szybko wyjechać; albo teraz - odkąd w szafce nocnej trzymał srebrny pierścionek, wyjęty z głębin pudła.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ich spiżarka robiła się coraz szczuplejsza w miarę kolejnych wyprowadzek, kolejnych zaprzepaszczonych w upale plonów i łowów, które w okolicy nigdy nie wydawały się wychodzić dobrze - jakby coś złego wisiało nadal nad lasami i polami, wsiąkając w glebę, w wodę, którą zwierzęta potem piły. W miarę jednak jak dom pustoszał miała też mniej ludzi do wykarmienia, więc nie miała innego wytłumaczenia dla ograniczania własnych posiłków jak tylko takie, że nie mogła znaleźć w sobie dawnego apetytu. Wszystko wydawało się jej wychodzić na opak, ciastka zbyt kruche, chleb z zakalcem, mięso zawsze niedosolone - tak to sobie przynajmniej wyobrażała, bo Michael nigdy nie narzekał. Ale widziała, że opada z sił, jeśli nawet nie przez autorefleksję, to zwyczajnym pielęgniarskim okiem. Jej ramiona i talia robiły się węższe, na dotąd pulchnych biodrach wystawały kości. Kiedyś pilnowała, żeby każdego ranka zjeść chociaż porcję pożywnej jajecznicy, ale teraz nawet tego jej się nie chciało - zapasy jajek zresztą były na wyczerpaniu.
Ale nie mogła dać Michaelowi poznać, że robi się coraz słabsza, bo pomyśli, że choruje. Kochany brat był troskliwy, ale był też mężczyzną - nie rozumiał melancholii, tej tęsknoty za normalnym życiem, dziećmi przy palenisku, rodziną przy boku. Tak przynajmniej sądziła do tej pory, bo nigdy jeszcze nie widziała go z jedną i tą samą kobietą dłużej niż ulotne tygodnie. W ogóle rzadko rozmawiał z nią o swoich sprawach, tak zawodowych jak uczuciowych, a kiedy przychodził po radę, zwykle wtedy, gdy już zdążył coś zepsuć.
Mimo to czuła się spokojniejsza, gdy siedział blisko, gdy mogła się do niego przytulić. Może dalej w pełni jej nie ufał, a ona nie umiała ubrać w słowa swojego strachu i żalu, ale przynajmniej mieli siebie i tyle musiało im wystarczyć.
- Oczywiście - przytaknęła, gdy poprosił ją, by zawsze była z nim szczera (co za ironia!), a potem parsknęła lekko pod nosem, niewesoło, gdy spróbował zażartować. To było miłe. Że próbował. - Jeśli jest bezpiecznie... to chętnie - zgodziła się na wycieczkę, chociaż w jej głosie przebrzmiała jeszcze nuta niepewności; nie chciała zostawiać ich domu całkiem samego, ale równie mocno nie chciała zostawać w nim całkiem sama. Do tej pory to była dla niej ostoja bezpieczeństwa i spokoju, którą mogła pielęgnować od świtu do zmierzchu, a teraz przed niepokojem chroniła ją tylko obecność Toma i wszystkich kur. Jak poczują się, gdy sama ich zostawi?
Z tych wszystkich zmartwień nie zauważyła od razu rozmarzonego spojrzenia brata, gdy wspomniał o Plymouth, tych niewerbalnych sygnałów, które powinna umieć zinterpretować każda kobieta. Tylko dlatego z jej ust wyrwało się głośne sapnięcie, gdy zupełnie swobodnie, choć z lekkim wstydem, przyznał, że...
- Co ty mówisz?! - Po raz pierwszy dzisiaj zabrzmiała prawie jak Kerstin, którą znali, skrzyżowała ramiona na piersiach i odsunęła się, żeby słuchać z rozchylonymi ustami i zmarszczonymi brwiami. - Cztery lata temu? To chyba nie jest... nie jest jedna z tych dziewcząt z listów? Cora? - spróbowała na chybił trafił, bo była ostatnio przemęczona, wiecznie zamyślona, nie przejrzała jego rzeczy tak dokładnie jak powinna była to zrobić, więc wszystkie te (właściwie dobre) wieści spadły na nią jak góra cegieł. - Poważnie? Masz na myśli, że zamierzasz wziąć ją za żonę? - Policzki aż jej pokraśniały, gdy spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, czekając niecierpliwie, aż to przyzna. A zanim jeszcze nawet to zrobił, schowała twarz w fartuchu i wydała z siebie wysoki pisk. - Och, Mike, wreszcie!
Ale nie mogła dać Michaelowi poznać, że robi się coraz słabsza, bo pomyśli, że choruje. Kochany brat był troskliwy, ale był też mężczyzną - nie rozumiał melancholii, tej tęsknoty za normalnym życiem, dziećmi przy palenisku, rodziną przy boku. Tak przynajmniej sądziła do tej pory, bo nigdy jeszcze nie widziała go z jedną i tą samą kobietą dłużej niż ulotne tygodnie. W ogóle rzadko rozmawiał z nią o swoich sprawach, tak zawodowych jak uczuciowych, a kiedy przychodził po radę, zwykle wtedy, gdy już zdążył coś zepsuć.
Mimo to czuła się spokojniejsza, gdy siedział blisko, gdy mogła się do niego przytulić. Może dalej w pełni jej nie ufał, a ona nie umiała ubrać w słowa swojego strachu i żalu, ale przynajmniej mieli siebie i tyle musiało im wystarczyć.
- Oczywiście - przytaknęła, gdy poprosił ją, by zawsze była z nim szczera (co za ironia!), a potem parsknęła lekko pod nosem, niewesoło, gdy spróbował zażartować. To było miłe. Że próbował. - Jeśli jest bezpiecznie... to chętnie - zgodziła się na wycieczkę, chociaż w jej głosie przebrzmiała jeszcze nuta niepewności; nie chciała zostawiać ich domu całkiem samego, ale równie mocno nie chciała zostawać w nim całkiem sama. Do tej pory to była dla niej ostoja bezpieczeństwa i spokoju, którą mogła pielęgnować od świtu do zmierzchu, a teraz przed niepokojem chroniła ją tylko obecność Toma i wszystkich kur. Jak poczują się, gdy sama ich zostawi?
Z tych wszystkich zmartwień nie zauważyła od razu rozmarzonego spojrzenia brata, gdy wspomniał o Plymouth, tych niewerbalnych sygnałów, które powinna umieć zinterpretować każda kobieta. Tylko dlatego z jej ust wyrwało się głośne sapnięcie, gdy zupełnie swobodnie, choć z lekkim wstydem, przyznał, że...
- Co ty mówisz?! - Po raz pierwszy dzisiaj zabrzmiała prawie jak Kerstin, którą znali, skrzyżowała ramiona na piersiach i odsunęła się, żeby słuchać z rozchylonymi ustami i zmarszczonymi brwiami. - Cztery lata temu? To chyba nie jest... nie jest jedna z tych dziewcząt z listów? Cora? - spróbowała na chybił trafił, bo była ostatnio przemęczona, wiecznie zamyślona, nie przejrzała jego rzeczy tak dokładnie jak powinna była to zrobić, więc wszystkie te (właściwie dobre) wieści spadły na nią jak góra cegieł. - Poważnie? Masz na myśli, że zamierzasz wziąć ją za żonę? - Policzki aż jej pokraśniały, gdy spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, czekając niecierpliwie, aż to przyzna. A zanim jeszcze nawet to zrobił, schowała twarz w fartuchu i wydała z siebie wysoki pisk. - Och, Mike, wreszcie!
Nie był ślepy - widział, że zeszczuplała i widział, że się martwiła. Tylko jeszcze ze sobą tego nie łączył, obawiając się, że Kerrie doskwiera brak mięsa i jaj, a nie melancholia. Obwiniając za to, że jest gorszym żywicielem rodziny niż zakładał. Kryzys ekonomiczny dotykał wszystkich, bogatych i biednych, ale dumę Michaela dotknął bardzo boleśnie. Kiedyś pensja aurora starczała mu na wszystko, praca budziła społeczny prestiż, kiedyś groziło mu sporo - utrata życia, zdrowia, likantropia - ale nigdy ubóstwo. Wyrzuty sumienia z powodu szczuplejszego portfela splatały się z tymi z czerwcowego popołudnia: czy powinien ewakuować Kerrie szybciej, czy pamiętała jak rzucił się do wody za Vincentem zamiast zostać przy niej, czy mógł zabezpieczyć jakoś kurnik przed wpływami czarnej magii (i czy w ogóle przyszłoby mu to do głowy), czy mógł inaczej zareagować na Cienie, czy powinni zjeść te kury czy czekać aż znowu zaczną nosić jaja, czy, czy, czy?
Próbował iść dalej, rozproszyć jakoś siostrę. Wiedział, że wpływ czarnej magii nie trwa przecież wiecznie, ale czasem zapominał, że ją to wszystko przeraża w inny sposób.
W przeszłości miewał za złe mamie to, że w dzieciństwie nie rozmawiała z nimi o magii bardziej otwarcie, że trzymała to w tajemnicy. Przez to odnajdywał się w Hogwarcie gorzej niż inni uczniowie (nawet ci, z rodzicem mugolem - ale przygotowani jakoś przez rodzica-czarodzieja), przez to Kerrie nie oswoiła się do końca z tym światem, a rok mieszkania z czarodziejami (w dodatku zestresowanymi i zabieganymi) nie oswoi jej przecież z tym, od czego całe życie trzymała się z daleka. Od czego sam chciał trzymać ją z daleka, nie opowiadając o najstraszniejszych aspektach swojego zawodu ani o czarnoksięstwie, żeby jej nie martwić. Może to do siebie powinien mieć pretensje.
-Ze mną jesteś bezpieczna. - zapewnił. Z jednej strony zakłuło go, że w to wątpiła; ale z drugiej strony był świadom, że nawet tego nie mógł jej obiecać stuprocentowo. Przynajmniej trwało zawieszenie broni - czuł się pewniej niż w inne miesiące.
Tak bardzo chciałby cofnąć czas, zabrać Kerrie na Pokątną kilka lat temu. Gdy trwał pokój, gdy ulica tętniła magią i radością i pięknem i tym wszystkim, co kochał w świecie czarodziejów, gdy było naprawdę bezpiecznie. Chciałby pokazać jej tamten, nieidealny, ale lepszy świat. Chciałby jej przedstawić Addę, już wtedy. Nie zwlekać z pewnymi sprawami, nie zwlekać z oświadczynami.
Czasu nie cofnie, ale przynajmniej kwestię zaręczyn mógł jeszcze naprawić - a Kerrie pokazać piękno magii na Festiwalu Lata.
Siostra cofnęła się, wreszcie wyglądała na bardziej zaskoczoną niż przygnębioną - a zaskoczenie go pozytywnie zaskoczyło. Just była w końcu przekonana, że Kerrie przejrzała jego rzeczy. Poczuł irracjonalną satysfakcję z faktu, że nie miała racji i że sam może pochwalić się siostrzyczce planami. Do niedawna nie był pewien, czy chce się nimi chwalić, ale ambicja zawsze go motywowała: i wolał opowiedzieć o wszystkim sam, niż ryzykować, że Kerrie dowie się od Just. (Co prawda wiedział, że nie rozmawiały, ale nie z nim te numery: mało to razy siostry udawały skłócone, a potem i tak wiedziały o sobie wszystko, albo stawały w jednym froncie?!)
-N..nie, nie pisaliśmy listów. - zapewnił prędko, dziękując za to w myślach dawnemu-obrażonemu-sobie. Jeszcze tylko brakowało, żeby Kerrie znalazła jakiś list, w którym robi Adzie gorzkie wyrzuty za ich zerwanie i jej męża - a przez kilka lat tylko takie byłby w stanie napisać. Na myśl o Corze poczuł ukłucie sumienia, ale wspomnienie kobiety, z którą spędził dzisiejszą noc było silniejsze niż poczucie winy. -Ma na imię Adda. Adriana. - powiedział miękko, z głupim uśmiechem. Przez ostatnie miesiące chodził albo skupiony albo smutny albo wściekły, a choć przy rodzinie starał się uśmiechać i robić dobrą minę do złej gry, to Kerrie dawno go takiego nie widziała.
Jak za dawnych czasów.
Wrócił mu nawet szczeniacki humor, jak za dawnych czasów.
-Powiedziałem, że kiedyś o niej poważnie myślałem, skąd wniosek, że nadal? - wyszczerzył zęby, przechylając lekko głowę i zwyczajnie sobie dowcipkując. Wniosek nasuwał się przecież sam, nie mówiłby o Adzie bez powodu, ale chciał trochę podroczyć się z Kerrie zanim wreszcie się przyzna.
Nie miał jednak sumienia droczyć się zbyt długo, a Kerrie i tak zaczęła już piszczeć.
-Nie wiem jeszcze czy się zgodzi. - zastrzegł, a na samą myśl o potencjalnej odmowie przygasł trochę, odrobinę spanikowany. -Ale chcę się jej oświadczyć. Jakoś romantycznie, może w górach... - przyznał, wiedząc, że na to czeka. -U...ucieszyłabyś się? - spytał niepewnie, jakby to wreszcie nie było ewidentne; jakby w jakiś sposób potrzebował jej błogosławieństwa.
Próbował iść dalej, rozproszyć jakoś siostrę. Wiedział, że wpływ czarnej magii nie trwa przecież wiecznie, ale czasem zapominał, że ją to wszystko przeraża w inny sposób.
W przeszłości miewał za złe mamie to, że w dzieciństwie nie rozmawiała z nimi o magii bardziej otwarcie, że trzymała to w tajemnicy. Przez to odnajdywał się w Hogwarcie gorzej niż inni uczniowie (nawet ci, z rodzicem mugolem - ale przygotowani jakoś przez rodzica-czarodzieja), przez to Kerrie nie oswoiła się do końca z tym światem, a rok mieszkania z czarodziejami (w dodatku zestresowanymi i zabieganymi) nie oswoi jej przecież z tym, od czego całe życie trzymała się z daleka. Od czego sam chciał trzymać ją z daleka, nie opowiadając o najstraszniejszych aspektach swojego zawodu ani o czarnoksięstwie, żeby jej nie martwić. Może to do siebie powinien mieć pretensje.
-Ze mną jesteś bezpieczna. - zapewnił. Z jednej strony zakłuło go, że w to wątpiła; ale z drugiej strony był świadom, że nawet tego nie mógł jej obiecać stuprocentowo. Przynajmniej trwało zawieszenie broni - czuł się pewniej niż w inne miesiące.
Tak bardzo chciałby cofnąć czas, zabrać Kerrie na Pokątną kilka lat temu. Gdy trwał pokój, gdy ulica tętniła magią i radością i pięknem i tym wszystkim, co kochał w świecie czarodziejów, gdy było naprawdę bezpiecznie. Chciałby pokazać jej tamten, nieidealny, ale lepszy świat. Chciałby jej przedstawić Addę, już wtedy. Nie zwlekać z pewnymi sprawami, nie zwlekać z oświadczynami.
Czasu nie cofnie, ale przynajmniej kwestię zaręczyn mógł jeszcze naprawić - a Kerrie pokazać piękno magii na Festiwalu Lata.
Siostra cofnęła się, wreszcie wyglądała na bardziej zaskoczoną niż przygnębioną - a zaskoczenie go pozytywnie zaskoczyło. Just była w końcu przekonana, że Kerrie przejrzała jego rzeczy. Poczuł irracjonalną satysfakcję z faktu, że nie miała racji i że sam może pochwalić się siostrzyczce planami. Do niedawna nie był pewien, czy chce się nimi chwalić, ale ambicja zawsze go motywowała: i wolał opowiedzieć o wszystkim sam, niż ryzykować, że Kerrie dowie się od Just. (Co prawda wiedział, że nie rozmawiały, ale nie z nim te numery: mało to razy siostry udawały skłócone, a potem i tak wiedziały o sobie wszystko, albo stawały w jednym froncie?!)
-N..nie, nie pisaliśmy listów. - zapewnił prędko, dziękując za to w myślach dawnemu-obrażonemu-sobie. Jeszcze tylko brakowało, żeby Kerrie znalazła jakiś list, w którym robi Adzie gorzkie wyrzuty za ich zerwanie i jej męża - a przez kilka lat tylko takie byłby w stanie napisać. Na myśl o Corze poczuł ukłucie sumienia, ale wspomnienie kobiety, z którą spędził dzisiejszą noc było silniejsze niż poczucie winy. -Ma na imię Adda. Adriana. - powiedział miękko, z głupim uśmiechem. Przez ostatnie miesiące chodził albo skupiony albo smutny albo wściekły, a choć przy rodzinie starał się uśmiechać i robić dobrą minę do złej gry, to Kerrie dawno go takiego nie widziała.
Jak za dawnych czasów.
Wrócił mu nawet szczeniacki humor, jak za dawnych czasów.
-Powiedziałem, że kiedyś o niej poważnie myślałem, skąd wniosek, że nadal? - wyszczerzył zęby, przechylając lekko głowę i zwyczajnie sobie dowcipkując. Wniosek nasuwał się przecież sam, nie mówiłby o Adzie bez powodu, ale chciał trochę podroczyć się z Kerrie zanim wreszcie się przyzna.
Nie miał jednak sumienia droczyć się zbyt długo, a Kerrie i tak zaczęła już piszczeć.
-Nie wiem jeszcze czy się zgodzi. - zastrzegł, a na samą myśl o potencjalnej odmowie przygasł trochę, odrobinę spanikowany. -Ale chcę się jej oświadczyć. Jakoś romantycznie, może w górach... - przyznał, wiedząc, że na to czeka. -U...ucieszyłabyś się? - spytał niepewnie, jakby to wreszcie nie było ewidentne; jakby w jakiś sposób potrzebował jej błogosławieństwa.
Can I not save one
from the pitiless wave?
W przeciwieństwie do niego samego, nigdy nie obwiniała brata za to, że są biedni. Uprzednio, kiedy świat był jeszcze spokojny, nie spędzali ze sobą tak dużo czasu, by mogła zauważyć jak gwałtownie zmienił się jego styl życia - wiedziała, że jest magicznym policjantem w jednostce specjalnej, i była z niego dumna, bo jej ktoś powiedział, że kimś takim zostać jest ekstremalnie trudno. Ale zawsze było coś ważniejszego i bardziej zaprzątającego głowę niż rodzina. Michael był dużo starszy, podróżował, pracował, a Kerstin dopiero kończyła swoje szkoły i żyła w niewielkim mieszkanku w Londynie, dzieląc czas między szpital i swojego pierwszego kota, Puffy'ego, który zaginął jeszcze zanim została ewakuowana ze stolicy przez bliskich. Poznawać się i spędzać ze sobą czas zaczęli dopiero po śmierci matki - ironicznie i przykro, bo przez dziesięcioletnią różnicę wieku i fakt, że przez większość jej dzieciństwa Michael przebywał w Hogwarcie, słabo pamiętała to jakim był człowiekiem zanim zmieniły go wojna i bycie wilkiem.
No ale to właśnie dzięki temu nie miała poczucia, że z kogoś bardzo ważnego stał się nagle ubogi. Reglamentacja towarów i ciągłe braki wszystkiego, od materiałów do szycia po sól, wydawały jej się normalne w czasie wojny. Każdy ich doświadczał, mniej lub bardziej. Tatuś opowiadał zresztą czasem, że gdy mugole walczyli ze sobą, wcale nie bywało lepiej.
Może i nie wychowała się z magią, ale wychowała się w poczuciu odpowiedzialności i gospodarności, bo tego od niej od dziecka oczekiwano - to ona zajmowała się domem razem z mamą, kiedy starsze rodzeństwo spędzało młode lata w zamku. Ona musiała sprzątać własnymi rękami - nie machnięciami różdżką. Ona czyniła cuda z niczego w szpitalu, gdy brakowało im narzędzi, a to zdarzało się nawet w czasie pokoju.
Więc nie, nie miała Michaelowi niczego za złe. Może tylko to, że, jak Justine i jak Gabriel, nie chciał być z nią nigdy szczery.
- Wierzę ci - przyznała z lekkim zmęczeniem, ale kiedy oparła policzek na ramieniu Michaela, zrobiła to bez zawahania. Może nie zawsze będzie w stanie ją ochronić (jak w czerwcu) ale przynajmniej próbował. I może naprawdę mogą jeszcze wybrać się gdzieś razem jak rodzina i nie nazwać tego zwiadem, misją ani polowaniem.
Kiedy opadły popioły, a list wysunął się z jej palców i został zgnieciony jak głupota, którą był, Mike zdołał jakoś wzniecić w niej trochę tej ekscytacji, za którą tęskniła.
- Jak to nie pisaliście listów? To jak ze sobą rozmawialiście? Spotykaliście się w tajemnicy? I nic mi nie powiedziałeś? I... i... i to było wtedy co mówiłeś, że chodzisz na zwiad? - Jej myśli już pędziły z prędkością świata, próbując wyobrazić sobie brata na randkach, z ładnie założonym krawatem, w wypastowanych butach i z kwiatami w rękach... a potem przypomniała sobie, że nigdy nie widziała Mike'a z pastą do butów. - Och, ale ty o niej pięknie mówisz! - zauważyła, ocierając resztki wcześniejszych łez, bo teraz, kiedy naprawdę się skupiała na tym co widzi, nie miała wątpliwości co do miękkiej nuty w głosie i rozmarzonego spojrzenia w oczach brata. Spoważniała, kiedy rzucił żarcikiem i podparła dłonie na wyszczuplonych biodrach. - Michaelu Tonks, nie żartuj sobie teraz ze mnie. Adriana Tonks brzmi bardzo ładnie! Kiedy będę mogła ją poznać? Odwiedzi nas? Przedstawi się? - zapytała z powagą, bo to było bardzo ważne, by rodzina pana młodego dobrze przywitała pannę młodą. Potem jednak jej surowy ton zmiękł, a na usta wstąpił niewielki uśmiech. Złapała Michaela mocno za dłoń, bo nie mogła już patrzeć na jego wątpliwości. Był taki uroczy, kiedy robił się nieśmiały. - Na pewno się zgodzi. Byłaby głupiutka, gdyby się nie zgodziła. Jesteś w końcu najprzystojniejszym, najporządniejszym kawalerem jakiego znam. - Co do drugiego miała może jakieś maleńkie siostrzane obiekcje, ale zdecydowała się dzisiaj o nich zapomnieć, bo to była jego specjalna chwila. - Góry to bardzo dobry pomysł. Albo... - Ugryzła się w policzek. Chciała powiedzieć "może plaża", ale na samo wyobrażenie wody i oleistych cieni robiło jej się niedobrze. Nie teraz. Nie teraz. - Och, oczywiście, że byłabym szczęśliwa. Ale to nie jest takie ważne. Powiedz mi lepiej, czy ty jesteś z nią szczęśliwy?
No ale to właśnie dzięki temu nie miała poczucia, że z kogoś bardzo ważnego stał się nagle ubogi. Reglamentacja towarów i ciągłe braki wszystkiego, od materiałów do szycia po sól, wydawały jej się normalne w czasie wojny. Każdy ich doświadczał, mniej lub bardziej. Tatuś opowiadał zresztą czasem, że gdy mugole walczyli ze sobą, wcale nie bywało lepiej.
Może i nie wychowała się z magią, ale wychowała się w poczuciu odpowiedzialności i gospodarności, bo tego od niej od dziecka oczekiwano - to ona zajmowała się domem razem z mamą, kiedy starsze rodzeństwo spędzało młode lata w zamku. Ona musiała sprzątać własnymi rękami - nie machnięciami różdżką. Ona czyniła cuda z niczego w szpitalu, gdy brakowało im narzędzi, a to zdarzało się nawet w czasie pokoju.
Więc nie, nie miała Michaelowi niczego za złe. Może tylko to, że, jak Justine i jak Gabriel, nie chciał być z nią nigdy szczery.
- Wierzę ci - przyznała z lekkim zmęczeniem, ale kiedy oparła policzek na ramieniu Michaela, zrobiła to bez zawahania. Może nie zawsze będzie w stanie ją ochronić (jak w czerwcu) ale przynajmniej próbował. I może naprawdę mogą jeszcze wybrać się gdzieś razem jak rodzina i nie nazwać tego zwiadem, misją ani polowaniem.
Kiedy opadły popioły, a list wysunął się z jej palców i został zgnieciony jak głupota, którą był, Mike zdołał jakoś wzniecić w niej trochę tej ekscytacji, za którą tęskniła.
- Jak to nie pisaliście listów? To jak ze sobą rozmawialiście? Spotykaliście się w tajemnicy? I nic mi nie powiedziałeś? I... i... i to było wtedy co mówiłeś, że chodzisz na zwiad? - Jej myśli już pędziły z prędkością świata, próbując wyobrazić sobie brata na randkach, z ładnie założonym krawatem, w wypastowanych butach i z kwiatami w rękach... a potem przypomniała sobie, że nigdy nie widziała Mike'a z pastą do butów. - Och, ale ty o niej pięknie mówisz! - zauważyła, ocierając resztki wcześniejszych łez, bo teraz, kiedy naprawdę się skupiała na tym co widzi, nie miała wątpliwości co do miękkiej nuty w głosie i rozmarzonego spojrzenia w oczach brata. Spoważniała, kiedy rzucił żarcikiem i podparła dłonie na wyszczuplonych biodrach. - Michaelu Tonks, nie żartuj sobie teraz ze mnie. Adriana Tonks brzmi bardzo ładnie! Kiedy będę mogła ją poznać? Odwiedzi nas? Przedstawi się? - zapytała z powagą, bo to było bardzo ważne, by rodzina pana młodego dobrze przywitała pannę młodą. Potem jednak jej surowy ton zmiękł, a na usta wstąpił niewielki uśmiech. Złapała Michaela mocno za dłoń, bo nie mogła już patrzeć na jego wątpliwości. Był taki uroczy, kiedy robił się nieśmiały. - Na pewno się zgodzi. Byłaby głupiutka, gdyby się nie zgodziła. Jesteś w końcu najprzystojniejszym, najporządniejszym kawalerem jakiego znam. - Co do drugiego miała może jakieś maleńkie siostrzane obiekcje, ale zdecydowała się dzisiaj o nich zapomnieć, bo to była jego specjalna chwila. - Góry to bardzo dobry pomysł. Albo... - Ugryzła się w policzek. Chciała powiedzieć "może plaża", ale na samo wyobrażenie wody i oleistych cieni robiło jej się niedobrze. Nie teraz. Nie teraz. - Och, oczywiście, że byłabym szczęśliwa. Ale to nie jest takie ważne. Powiedz mi lepiej, czy ty jesteś z nią szczęśliwy?
Obwiniał siebie często za to, że nie zdążył być z matką i Kerrie bliżej (z mamą był co prawda blisko, ale nie po powrocie z Oslo) zanim wojna odebrała im mamę i skomplikowała im życie. Wcześniej to do Just chodził z drobniejszymi ranami gdy nie chciał fatygować nikogo z Munga, to Just przyłapała go w negliżu z Addą i dostrzegła później jego złamane serce. Ale, paradoksalnie, gdy oboje z Just zamknęli się w sobie, to nowość relacji z Kerrie pomogła mu się podnieść i otworzyć. Przy najmłodszej Tonksównie nie miał poczucia, że powinien być kimś innym - tamtym beztroskim Michaelem sprzed lat - bo lepiej poznała tego Michaela.
Nie zwątpiła w niego nigdy, nawet gdy zostali całkowicie sami po aresztowaniu Just i jego przemianie przy Hannah. Była przy nim w jego najciemniejszych chwilach i chciał wierzyć, że skoro nie zwątpiła w niego rok temu, w sierpniu, to nie zwątpi i teraz, że wspomnienie Cieni pod domem rozpłynie się jak one same.
Choć wątpił w swoją umiejętność pocieszenia i walki z ciałami niebieskimi (nie był ślepy i widział, że kometa ją przeraża, ale nie zamierzał naciskać), to pogładził Kerrie czule po głowie - mając nadzieję, że kryzys choć częściowo został zażegnany.
Uśmiechnął się ciepło, widząc jak zmartwienie na jej buzi ustępuje miejsca ekscytacji. W normalnej sytuacji speszyłoby go trochę, że jego randki są tak doskonałym tematem zastępczym, ale bardzo chciał zobaczyć uśmiech na twarzy siostry - a opowiadanie o Addzie nie wzbudzało już takich emocji jak jeszcze kilka tygodni temu tylko zgoła inne.
-Czemu miałbym do niej pisać skoro mogłem z nią rozmawiać? - wyszczerzył zęby, drocząc się trochę z siostrą. -Listy piszą frajerzy. - wymownie zerknął na upuszczony przez Kerrie skrawek papieru i przydeptał go nogą. Głupi chłopiec, głupi wiersz, zasługiwała na prawdziwego mężczyznę i w ogóle. (Nie, żeby list od serca nie rozwiązał w jego przypadku lat tęsknoty za Addą, ale Mike wszedł w rolę mądrego brata i nie chciał żeby Kerrie przejmowała się dłużej tym durnym wierszem.)
-Pracowaliśmy razem, cztery lata temu. Można powiedzieć, że byłem na randce codziennie, hm? - nie do końca, ale i tak wyprostował się dumnie, mając nadzieję, że Kerrie wyobrazi sobie jak codziennie chodził do pracy z kwiatami i w koszuli. Wtedy, w dobrych czasach, faktycznie chodził tam codziennie w koszuli, choć bez kwiatów. -W Ministerstwie była urocza kawiarnia, a gdy poznałem ją lepiej, zaprosiłem ją na tańce i kolację. - na które nigdy nie dotarli, bo zaczęli się całować na promenadzie i skończyli w mieszkaniu Michaela, ale o tym nie zamierzał Kerrie mówić. -A teraz, niedawno, odnowiliśmy kontakt. Myślałem, że jest za granicą, ale spotkaliśmy się w Plymouth i... hej, codziennie chodzę na zwiad! - zmarszczył żartobliwie brwi. -Ale czasem w lepszej koszuli. - dodał, błyskając uśmiechem. Dawno nie był w takim nastroju. Speszył się lekko dopiero, gdy Kerrie uznała, że ładnie mówił o Addzie - nie wiedział jak, bo nie słyszał swojego własnego tonu.
-Mówisz? To ja wymyśliłem dla niej to zdrobnienie, Adda. - pochwalił się, bo nadal święcie wierzył, że był pierwszą osobą, która na to wpadła. Gdy poznał Addę, nie mieli wspólnych znajomych, co nieco ułatwiało mu trwanie w tej wierze.
Ku własnemu niedowierzaniu zarumienił się gdy "Adriana Tonks" rozbrzmiało na głos, a potem umknął wzrokiem, a potem uśmiechnął głupio.
-Zobaczymy, dobrze? - nie przyzna przecież się siostrze, że spędził lata w przekonaniu, że Adda jednak nie odwzajemniała jego uczucia i że nadal stresował się przygotowanym dla niej pierścionkiem i możliwością odmowy. Zarówno Just jak i Kerrie zdawały się święcie wierzyć, że się zgodzi (Just i Kerrie zgadzające się w jakiejś sprawie - to też było szokujące!), ale to przecież nie takie proste! Nie przyzna się też Kerrie, że już w 1955 był jej gotów przedstawić Addę, ale postanowiła z nim zerwać tego samego wieczoru, którego chciał to zaproponować. -Chcę jej dać trochę czasu. Zaproszę ją za - przygryzł lekko policzek, miał wolny dzień szesnastego lipca, może trzeba czasem skoczyć na głęboką wodę... -...może za dwa tygodnie. - zapowiedział, skromnie ignorując zasyp komplementów od Kerrie, ale uśmiechnął się w sposób, który sugerował, że właśnie obrósł w piórka. Faktycznie, siostra miała świętą rację! Był przystojniejszy od męża Addy i porządniejszy na pewno też. I - w odróżnieniu od tamtego skurwiela - żywy, mimo, że nieustannie tym życiem ryzykował. Ha!
-Jasne, że to jest ważne, Kerrie! - zaprotestował, gdy zaprzeczyła swojemu szczęściu. Nie, żeby pytał siostry o zdanie w sprawie ślubu, ale właściwie pytał je o zdanie w sprawie ślubu. Błogosławieństwo Just już otrzymał, przy śniadaniu, niespodziewanie. Razem z nakazem ułożenia sobie życia i podniesionym głosem i kopniętym krzesłem, ale to się nie liczyło - bo czułby się naprawdę źle, gdyby szukał szczęścia gdy siostra ryzykuje życiem na wojnie. Czuł się też źle z tym, że on zaczął promienieć gdy Kerrie przygasła - ale jej obecna reakcja dała mu nadzieję, że i ona się rozchmurzy.
-Jestem. - obiecał. -Bardzo. - dodał cicho, speszony. Nie rozmawiał o takich rzeczach, ale naprawdę się dzisiaj dla Kerrie starał. -Na dobre rzeczy i na pewność... warto czekać, wiesz? - jego zdaniem Kerrie nie poznała jeszcze nikogo, na kogo warto byłoby czekać - zasługiwała na mężczyznę, który spełni wszystkie jego standardy. I którego na wojnie trudno poznać, ale Addę też było trudno ponownie spotkać.
Przytulił mocno siostrę, szczerze wdzięczny.
-Chodź, pomogę ci ugotować te ziemniaki! - postanowił się odwdzięczyć, a poza tym znowu zgłodniał. Adda zrobiła mu śniadanie, ale Kerrie gotowała lepiej, nawet jeśli to on miał zamiar dziś udać, że gotuje.
/zt?
Nie zwątpiła w niego nigdy, nawet gdy zostali całkowicie sami po aresztowaniu Just i jego przemianie przy Hannah. Była przy nim w jego najciemniejszych chwilach i chciał wierzyć, że skoro nie zwątpiła w niego rok temu, w sierpniu, to nie zwątpi i teraz, że wspomnienie Cieni pod domem rozpłynie się jak one same.
Choć wątpił w swoją umiejętność pocieszenia i walki z ciałami niebieskimi (nie był ślepy i widział, że kometa ją przeraża, ale nie zamierzał naciskać), to pogładził Kerrie czule po głowie - mając nadzieję, że kryzys choć częściowo został zażegnany.
Uśmiechnął się ciepło, widząc jak zmartwienie na jej buzi ustępuje miejsca ekscytacji. W normalnej sytuacji speszyłoby go trochę, że jego randki są tak doskonałym tematem zastępczym, ale bardzo chciał zobaczyć uśmiech na twarzy siostry - a opowiadanie o Addzie nie wzbudzało już takich emocji jak jeszcze kilka tygodni temu tylko zgoła inne.
-Czemu miałbym do niej pisać skoro mogłem z nią rozmawiać? - wyszczerzył zęby, drocząc się trochę z siostrą. -Listy piszą frajerzy. - wymownie zerknął na upuszczony przez Kerrie skrawek papieru i przydeptał go nogą. Głupi chłopiec, głupi wiersz, zasługiwała na prawdziwego mężczyznę i w ogóle. (Nie, żeby list od serca nie rozwiązał w jego przypadku lat tęsknoty za Addą, ale Mike wszedł w rolę mądrego brata i nie chciał żeby Kerrie przejmowała się dłużej tym durnym wierszem.)
-Pracowaliśmy razem, cztery lata temu. Można powiedzieć, że byłem na randce codziennie, hm? - nie do końca, ale i tak wyprostował się dumnie, mając nadzieję, że Kerrie wyobrazi sobie jak codziennie chodził do pracy z kwiatami i w koszuli. Wtedy, w dobrych czasach, faktycznie chodził tam codziennie w koszuli, choć bez kwiatów. -W Ministerstwie była urocza kawiarnia, a gdy poznałem ją lepiej, zaprosiłem ją na tańce i kolację. - na które nigdy nie dotarli, bo zaczęli się całować na promenadzie i skończyli w mieszkaniu Michaela, ale o tym nie zamierzał Kerrie mówić. -A teraz, niedawno, odnowiliśmy kontakt. Myślałem, że jest za granicą, ale spotkaliśmy się w Plymouth i... hej, codziennie chodzę na zwiad! - zmarszczył żartobliwie brwi. -Ale czasem w lepszej koszuli. - dodał, błyskając uśmiechem. Dawno nie był w takim nastroju. Speszył się lekko dopiero, gdy Kerrie uznała, że ładnie mówił o Addzie - nie wiedział jak, bo nie słyszał swojego własnego tonu.
-Mówisz? To ja wymyśliłem dla niej to zdrobnienie, Adda. - pochwalił się, bo nadal święcie wierzył, że był pierwszą osobą, która na to wpadła. Gdy poznał Addę, nie mieli wspólnych znajomych, co nieco ułatwiało mu trwanie w tej wierze.
Ku własnemu niedowierzaniu zarumienił się gdy "Adriana Tonks" rozbrzmiało na głos, a potem umknął wzrokiem, a potem uśmiechnął głupio.
-Zobaczymy, dobrze? - nie przyzna przecież się siostrze, że spędził lata w przekonaniu, że Adda jednak nie odwzajemniała jego uczucia i że nadal stresował się przygotowanym dla niej pierścionkiem i możliwością odmowy. Zarówno Just jak i Kerrie zdawały się święcie wierzyć, że się zgodzi (Just i Kerrie zgadzające się w jakiejś sprawie - to też było szokujące!), ale to przecież nie takie proste! Nie przyzna się też Kerrie, że już w 1955 był jej gotów przedstawić Addę, ale postanowiła z nim zerwać tego samego wieczoru, którego chciał to zaproponować. -Chcę jej dać trochę czasu. Zaproszę ją za - przygryzł lekko policzek, miał wolny dzień szesnastego lipca, może trzeba czasem skoczyć na głęboką wodę... -...może za dwa tygodnie. - zapowiedział, skromnie ignorując zasyp komplementów od Kerrie, ale uśmiechnął się w sposób, który sugerował, że właśnie obrósł w piórka. Faktycznie, siostra miała świętą rację! Był przystojniejszy od męża Addy i porządniejszy na pewno też. I - w odróżnieniu od tamtego skurwiela - żywy, mimo, że nieustannie tym życiem ryzykował. Ha!
-Jasne, że to jest ważne, Kerrie! - zaprotestował, gdy zaprzeczyła swojemu szczęściu. Nie, żeby pytał siostry o zdanie w sprawie ślubu, ale właściwie pytał je o zdanie w sprawie ślubu. Błogosławieństwo Just już otrzymał, przy śniadaniu, niespodziewanie. Razem z nakazem ułożenia sobie życia i podniesionym głosem i kopniętym krzesłem, ale to się nie liczyło - bo czułby się naprawdę źle, gdyby szukał szczęścia gdy siostra ryzykuje życiem na wojnie. Czuł się też źle z tym, że on zaczął promienieć gdy Kerrie przygasła - ale jej obecna reakcja dała mu nadzieję, że i ona się rozchmurzy.
-Jestem. - obiecał. -Bardzo. - dodał cicho, speszony. Nie rozmawiał o takich rzeczach, ale naprawdę się dzisiaj dla Kerrie starał. -Na dobre rzeczy i na pewność... warto czekać, wiesz? - jego zdaniem Kerrie nie poznała jeszcze nikogo, na kogo warto byłoby czekać - zasługiwała na mężczyznę, który spełni wszystkie jego standardy. I którego na wojnie trudno poznać, ale Addę też było trudno ponownie spotkać.
Przytulił mocno siostrę, szczerze wdzięczny.
-Chodź, pomogę ci ugotować te ziemniaki! - postanowił się odwdzięczyć, a poza tym znowu zgłodniał. Adda zrobiła mu śniadanie, ale Kerrie gotowała lepiej, nawet jeśli to on miał zamiar dziś udać, że gotuje.
/zt?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie była w stanie zapomnieć, to nie było takie proste. Choć z samą wojną zetknęła się już dużo wcześniej; gdy ze łzami w oczach żegnała brata i przyjaciół wyruszających na ciężką misję uratowania Justine z więzienia, gdy pomagała w budowie szpitala polowego, gdy znowu - kilka tygodni później - udała się wraz z czarodziejami do Staffordshire. Te wszystkie wydarzenia były wstrząsające, ale choć miała do czynienia z magią od najmłodszych lat, obserwując swoje starsze rodzeństwo, nigdy tak naprawdę nie została wtajemniczona w jej najcięższe, najmroczniejsze szczegóły. Nie umiała już dziwić się przerażonym mugolom, którzy nie chcieli mieć z czarodziejami nic wspólnego. Nie umiała dziwić się starym dewotkom i tym, którzy ratunku poszukiwali u Boga. Atak Cieni nie kojarzył jej się z niczym innym jak tylko z demonami. A choć przeżyła i zobaczyła wystarczająco wiele, by wiedzieć, że czarodzieje mogli być dobrymi albo złymi ludźmi - jak każdy - tak nawracające coraz częściej koszmary sprawiały, że bała się pytać, bała się wiedzieć więcej.
I czasem, ale do tego nigdy by się nie przyznała nikomu, żałowała w duchu, że wszyscy nie urodzili się bez magii, normalni i - Mike powiedziałby chyba - nudni. Mogliby mieć zwykły dom w Irlandii albo w Szkocji, gdzieś gdzie nie sięgała wojna.
Ale to pewnie też nie byłoby takie proste.
Ucieszyło ją, że na horyzoncie ma planowanie ślubu brata. Niczego teraz nie było jej tak potrzeba jak czyjegoś szczęścia, którym mogłaby żyć i w którego blasku rozkwitać.
- Michael - skarciła go łagodnym, cichym głosem, właściwie z przyzwyczajenia, bo widok jego wielkiego buta na wymiętym kawałku papieru sprawił jej nieoczekiwaną satysfakcję. - Czy ja wiem, czy to była randka. Powinieneś zabrać ją gdzieś, gdzie poczuje się wyjątkowa - dodała pogodniej, obdarzając Michaela cząstką swojej kobiecej mądrości na temat tego jak powinny wyglądać, przynajmniej w jej mniemaniu, relacje damsko-męskie. Z pewnością nie wyobrażała sobie randkować w lecznicy... a przynajmniej nie każdego dnia. Zbyt często była tam zmęczona i spocona.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy zaczął opowiadać o tańcach i kawiarniach, gdy wspomniał o odnowieniu kontaktu, o eleganckich koszulach... nie wtrącała się, słuchała z uwagą, bo to była tak wspaniała różnica, usłyszeć czasem Mike'a naprawdę szczęśliwego.
- Jesteś przeuroczy - powiedziała wreszcie, nie zdając sobie może od razu sprawy, że to raczej nie było coś co chciałby usłyszeć mężczyzna w jego wieku. Dla Kerstin jednak będzie taki zawsze; uroczy, nieco durny, ale kochający brat. - Zaplanowałeś już zaręczyny? - Nie mogła powstrzymać pytania. - Za dwa tygodnie? Powiedz dokładnie kiedy, będę musiała się przygotować! Siebie i dom. Kiedy ostatni raz zamiatałeś za szafkami w pokoju? - Przygryzła wargę z zastanowieniem, jej poszarzałe dotąd policzki nabrały znów zdrowego, rumianego odcienia, gdy zaczęła oczami wyobraźni dekorować karnisze najładniejszymi firankami. Nie zwróciła uwagi na to, że Mike oburzył się jej domniemanym nieważnym szczęściem. W ostatnim czasie rodzina bywała jej głównym i jedynym powodem do radości. Co za ironia, że równie często przez nich płakała. - Naprawdę się cieszę - powiedziała jeszcze raz, dla pewności.
A potem parsknęła krótkim, nieco zduszonym śmiechem i pozwoliła Michaelowi komenderować gotowaniem. To, że większość rzeczy i tak musiała wyjmować mu z rąk albo poprawiać, nie miało znaczenia. Cieszyła się, że mogą zrobić coś razem.
/zt
I czasem, ale do tego nigdy by się nie przyznała nikomu, żałowała w duchu, że wszyscy nie urodzili się bez magii, normalni i - Mike powiedziałby chyba - nudni. Mogliby mieć zwykły dom w Irlandii albo w Szkocji, gdzieś gdzie nie sięgała wojna.
Ale to pewnie też nie byłoby takie proste.
Ucieszyło ją, że na horyzoncie ma planowanie ślubu brata. Niczego teraz nie było jej tak potrzeba jak czyjegoś szczęścia, którym mogłaby żyć i w którego blasku rozkwitać.
- Michael - skarciła go łagodnym, cichym głosem, właściwie z przyzwyczajenia, bo widok jego wielkiego buta na wymiętym kawałku papieru sprawił jej nieoczekiwaną satysfakcję. - Czy ja wiem, czy to była randka. Powinieneś zabrać ją gdzieś, gdzie poczuje się wyjątkowa - dodała pogodniej, obdarzając Michaela cząstką swojej kobiecej mądrości na temat tego jak powinny wyglądać, przynajmniej w jej mniemaniu, relacje damsko-męskie. Z pewnością nie wyobrażała sobie randkować w lecznicy... a przynajmniej nie każdego dnia. Zbyt często była tam zmęczona i spocona.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy zaczął opowiadać o tańcach i kawiarniach, gdy wspomniał o odnowieniu kontaktu, o eleganckich koszulach... nie wtrącała się, słuchała z uwagą, bo to była tak wspaniała różnica, usłyszeć czasem Mike'a naprawdę szczęśliwego.
- Jesteś przeuroczy - powiedziała wreszcie, nie zdając sobie może od razu sprawy, że to raczej nie było coś co chciałby usłyszeć mężczyzna w jego wieku. Dla Kerstin jednak będzie taki zawsze; uroczy, nieco durny, ale kochający brat. - Zaplanowałeś już zaręczyny? - Nie mogła powstrzymać pytania. - Za dwa tygodnie? Powiedz dokładnie kiedy, będę musiała się przygotować! Siebie i dom. Kiedy ostatni raz zamiatałeś za szafkami w pokoju? - Przygryzła wargę z zastanowieniem, jej poszarzałe dotąd policzki nabrały znów zdrowego, rumianego odcienia, gdy zaczęła oczami wyobraźni dekorować karnisze najładniejszymi firankami. Nie zwróciła uwagi na to, że Mike oburzył się jej domniemanym nieważnym szczęściem. W ostatnim czasie rodzina bywała jej głównym i jedynym powodem do radości. Co za ironia, że równie często przez nich płakała. - Naprawdę się cieszę - powiedziała jeszcze raz, dla pewności.
A potem parsknęła krótkim, nieco zduszonym śmiechem i pozwoliła Michaelowi komenderować gotowaniem. To, że większość rzeczy i tak musiała wyjmować mu z rąk albo poprawiać, nie miało znaczenia. Cieszyła się, że mogą zrobić coś razem.
/zt
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Taras
Szybka odpowiedź