Sypialnia Just
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
Sypialnia Just
Niewielki pokój w którym nie mieści się niewiele więc niż duże łóżko, szafa z ubraniami i komoda. Tonks nie potrzebuje więcej, zwłaszcza, że większość dni spędza i tak poza domem, powracając tylko na noce.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Już od dwóch dni Justine czuła bóle mięśni, karku, lędźwi, ale wszystko wskazywało na wiosenne przeziębienie. Wieczorem, ostatniego marca do tego doszła lekka gorączka i dreszcze. Czarownica wiedziała, jak radzić sobie z takimi symptomami i położyła się spać z myślą, że wszystkie obrane przez nią sposoby przyniosły zamierzony rezultat. Nocą jednak gorączka powróciła, podobnie jak dreszcze a wraz z nimi młodą kobietę nawiedziły męczące, uciążliwe koszmary. Pościel zawilgła od hektolitrów potu, wokół zrobiło się jakby chłodniej; trzęsła się przez wiele godzin na granicy jawy i snu. Silnym bodźcem do zbudzenia się okazał się jednak ból w lekko zarysowanym już podbrzuszu. Wraz z nim pojawiły się skurcze — intensywne, silne i nieregularne. Zaalarmowały czarownicę jednak od razu. Jej samopoczucie było fatalne, gorączka była wysoka, łamało ją w kościach. Była słaba, obolała i nieprawdopodobnie zmęczona, ale każdy kolejny skurcz przypominał ostrza lamino wbijane nagle w bardzo wrażliwy i mocno unerwiony organ. Ból znikał i powracał znów, ze zdwojoną siłą. Wilgotna pościel nie była wcześniej niczym niezwykłym, lecz kiedy Justine zdecydowała się odkryć ujrzała plamę szkarłatu na wysokości własnych bioder. Od krwi brudne było jej nocne ubranie, prześcieradło, kołdra. Brudne były także jej nogi — krwawienie było obfite. Niedoświadczona, ale posiadająca odpowiednią wiedzę czarownica zdawała sobie sprawę, że był to bardzo zły omen. Krwawienie nasilało się, ale Tonks wiedziała, że tylko sama mogła sobie pomóc, a do wszystkiego niezbędny jest czas.
Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki.
Ramsey Mulciber
Świat nie bywał sprawiedliwy.
Przekonała się o tym już nie raz w ciągu trzydziestu lat życia, które na nim spędziła. Właściwie nawet w to nie wątpiła. Była o tym przekonana. Doświadczyła już jego bezwzględności nie raz. Ale gdzieś, w środku, podświadomie, pozwoliła sobie mieć nadzieję. Pozwoliła sobie odetchnąć, może nawet poczuć coś, co odsunęła od siebie już tak dawno.
Nie podejrzewała niczego. Bóle mięśni w ciele, czasem pobolewanie głowy pozwalały jej wystawić krótką diagnozę wiosennego przeziębienia, które miało przejść, tak jak zawsze mijało. Nikt w nich nie postrzega większych zagrożeń. Gorączka oznaczała jedynie walkę ciała z wirusami, musiała mu pomóc, pozwolić, by zrobiło swoje wspomóc eliksirami. Nic więcej.
Śniła wtedy, dręczące, nieprzyjemne, choć znajome koszmary. Lepkie i ciepłe, przyprawiające o mdłości. Znów była w Azkabanie, znów męskie ręce przesuwały się po niej bez jej własnej zgody. Twarze wykrzywione w kpinie, ona cała zalana krwią tych, którzy stracili życie. Mrugnięcie, dwa, była gdzie indziej. Widziała ich twarze, znajome tak bardzo. Wokół ogarnął ją tylko las. Chyba płakała, chyba biegła tu wcześniej, nie mogąc złapać tchu nie wiedząc kiedy znów znajdując się na znajomym jej klifie. A potem znów ogarniała ją ciemność jej własnego pokoju. Oddychała ciężko, czując drżenie, przymykając powieki słuchała szumu fal. Morze też było dzisiaj niespokojnie. Pochłaniało ją w kolejne senne wizje, wyrzucało i wciągało naprzemiennie. Aż w końcu ból wyciągnął ją na jawę bez zapowiedzi wyciągając z jej ust spazm. Zacisnęła zęby w pierwszej chwili nie rozumiejąc co się dzieje. Łapała hausty powietrza, czując jak jej ciało zwilżone jej jej własnym potem. Coś było nie tak. Ból znów przedarł się przez jej ciało lokując na podbrzuszu. Nieznośny, okropny wręcz, palący. Zaciskała zęby, kiedy przyjmowała kolejną dawkę bólu. Wypuszczając powietrze przez nos, napinając mięśnie ciała. Przychodził falami, jak morze, obijające się o brzeg. Wtedy, gdy się cofał, łapczywie nabierała tlenu, próbując przygotować się na kolejną falą. Ale ta bolała z każdym razem coraz mocniej. Zaciskała dłoń na prześcieradle. Próbując… przetrwać. A w jej głowie. W jej głowie pojawiła się tylko jedna, niewyraźna myśl.
Traciła je.
Do oczy napłynęły jej łzy, kiedy zaciskała je przy kolejnej fali wbijającej się w jej podbrzusze. Głupia, naiwna. Nie powinna była. Nie powinna była sobie na to pozwolić. Na - choć odległą - radość. Bo choć skrywana głęboko w sercu, choć skrywana przed wszystkimi nawet przed nią samą ona znajdowała się obok. Skrywała ją z poczucia winy, obowiązku, Skrywała nie chcąc cieszyć sie na coś, co nie nadeszło. I robiła dobrze, gdyby była w stanie zabezpieczyć się odpowiednio. Nie czuć nic, ale czuła, nawet, jeśli wiele z uczuć, potrafiła odsunąć dalej. To była jej wina, kara, za wszystko, czego się dopuściła.
Chciała go, pragnęła, wiedziała o tym nie od dzisiaj. I to był kolejny żart sprawiedliwości tego świata. Kiedy to wszystko zrozumiała, kiedy zobaczyła krew pod pierzyną, kiedy świadomość strzeliła w nią jak policzek, który piekł po zadanym ciosie noc przeciął ją krzyk. Rozdzierający serce, przenikający, wyrzucający wszystko to, co zbierała od tak dawna. Łzy kapały z jej policzków, a ona cierpiała, nie tylko przez pochodzące raz po raz skurcze, ale i przez siebie i świat. Kłamała, oh, jak okropnie kłamała kiedy mówiła, że niczego nie oczekiwała i na nic nie czekała. Teraz było już za późno. Teraz mogła zrobić już tylko jedno. Dotrwać do końca. Zadbać o to, by być w pełni sił do działania jak najszybciej z nową blizną na porozrywanym na strzępy sercem.
- Zawołaj Archibalda. - to były jedne z niewielu słów, które wypowiedziała do pierwszego intruza, zakazując wejścia komukolwiek. Chciała zostać sama. Była zepsuta, wiedziała o tym od dawna. Przez chwilę jeszcze łudziła się, że może być cokolwiek warta jako kobieta. Teraz miała już na to dowód. Potwierdzenie.
Była narzędziem wojny, płaciła cenę za to, że na chwilę o tym zapomniała.
zt
Przekonała się o tym już nie raz w ciągu trzydziestu lat życia, które na nim spędziła. Właściwie nawet w to nie wątpiła. Była o tym przekonana. Doświadczyła już jego bezwzględności nie raz. Ale gdzieś, w środku, podświadomie, pozwoliła sobie mieć nadzieję. Pozwoliła sobie odetchnąć, może nawet poczuć coś, co odsunęła od siebie już tak dawno.
Nie podejrzewała niczego. Bóle mięśni w ciele, czasem pobolewanie głowy pozwalały jej wystawić krótką diagnozę wiosennego przeziębienia, które miało przejść, tak jak zawsze mijało. Nikt w nich nie postrzega większych zagrożeń. Gorączka oznaczała jedynie walkę ciała z wirusami, musiała mu pomóc, pozwolić, by zrobiło swoje wspomóc eliksirami. Nic więcej.
Śniła wtedy, dręczące, nieprzyjemne, choć znajome koszmary. Lepkie i ciepłe, przyprawiające o mdłości. Znów była w Azkabanie, znów męskie ręce przesuwały się po niej bez jej własnej zgody. Twarze wykrzywione w kpinie, ona cała zalana krwią tych, którzy stracili życie. Mrugnięcie, dwa, była gdzie indziej. Widziała ich twarze, znajome tak bardzo. Wokół ogarnął ją tylko las. Chyba płakała, chyba biegła tu wcześniej, nie mogąc złapać tchu nie wiedząc kiedy znów znajdując się na znajomym jej klifie. A potem znów ogarniała ją ciemność jej własnego pokoju. Oddychała ciężko, czując drżenie, przymykając powieki słuchała szumu fal. Morze też było dzisiaj niespokojnie. Pochłaniało ją w kolejne senne wizje, wyrzucało i wciągało naprzemiennie. Aż w końcu ból wyciągnął ją na jawę bez zapowiedzi wyciągając z jej ust spazm. Zacisnęła zęby w pierwszej chwili nie rozumiejąc co się dzieje. Łapała hausty powietrza, czując jak jej ciało zwilżone jej jej własnym potem. Coś było nie tak. Ból znów przedarł się przez jej ciało lokując na podbrzuszu. Nieznośny, okropny wręcz, palący. Zaciskała zęby, kiedy przyjmowała kolejną dawkę bólu. Wypuszczając powietrze przez nos, napinając mięśnie ciała. Przychodził falami, jak morze, obijające się o brzeg. Wtedy, gdy się cofał, łapczywie nabierała tlenu, próbując przygotować się na kolejną falą. Ale ta bolała z każdym razem coraz mocniej. Zaciskała dłoń na prześcieradle. Próbując… przetrwać. A w jej głowie. W jej głowie pojawiła się tylko jedna, niewyraźna myśl.
Traciła je.
Do oczy napłynęły jej łzy, kiedy zaciskała je przy kolejnej fali wbijającej się w jej podbrzusze. Głupia, naiwna. Nie powinna była. Nie powinna była sobie na to pozwolić. Na - choć odległą - radość. Bo choć skrywana głęboko w sercu, choć skrywana przed wszystkimi nawet przed nią samą ona znajdowała się obok. Skrywała ją z poczucia winy, obowiązku, Skrywała nie chcąc cieszyć sie na coś, co nie nadeszło. I robiła dobrze, gdyby była w stanie zabezpieczyć się odpowiednio. Nie czuć nic, ale czuła, nawet, jeśli wiele z uczuć, potrafiła odsunąć dalej. To była jej wina, kara, za wszystko, czego się dopuściła.
Chciała go, pragnęła, wiedziała o tym nie od dzisiaj. I to był kolejny żart sprawiedliwości tego świata. Kiedy to wszystko zrozumiała, kiedy zobaczyła krew pod pierzyną, kiedy świadomość strzeliła w nią jak policzek, który piekł po zadanym ciosie noc przeciął ją krzyk. Rozdzierający serce, przenikający, wyrzucający wszystko to, co zbierała od tak dawna. Łzy kapały z jej policzków, a ona cierpiała, nie tylko przez pochodzące raz po raz skurcze, ale i przez siebie i świat. Kłamała, oh, jak okropnie kłamała kiedy mówiła, że niczego nie oczekiwała i na nic nie czekała. Teraz było już za późno. Teraz mogła zrobić już tylko jedno. Dotrwać do końca. Zadbać o to, by być w pełni sił do działania jak najszybciej z nową blizną na porozrywanym na strzępy sercem.
- Zawołaj Archibalda. - to były jedne z niewielu słów, które wypowiedziała do pierwszego intruza, zakazując wejścia komukolwiek. Chciała zostać sama. Była zepsuta, wiedziała o tym od dawna. Przez chwilę jeszcze łudziła się, że może być cokolwiek warta jako kobieta. Teraz miała już na to dowód. Potwierdzenie.
Była narzędziem wojny, płaciła cenę za to, że na chwilę o tym zapomniała.
zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
02.04
Koszmar nie kończył się nigdy. Nawet wtedy, kiedy myślała, że gorzej nie będzie, co najwyżej tak samo źle - że przecież straciła już pracę, straciła przyjaciół, straciła matkę, spokój, rodzinną bliskość - że w pewnym sensie straciła nawet przyszłość, na którą mogłaby liczyć, gdyby wojna nigdy nie wybuchła. Życie nie było sprawiedliwe, właściwie było tak dalekie od sprawiedliwości jak tylko mogło się stać, a Justine próbowała jej to wszystko powiedzieć, ale Kerstin nie słuchała, bo przecież nie mógł o sprawiedliwości mówić ktoś, kto własne dziecko stawiał niżej od miejsca na froncie, choćby i najważniejszego, najbardziej honorowego.
Głupia była do głębi, że dała się na to wszystko nabrać. Powinna wiedzieć, znała przecież Justine dobrze, nawet jeśli ze strachu i wygody powtarzała sobie, że ta Justine z ich wspólnych lat w rodzinnym domu nie jest tą samą Justine, która patrzy na nią tak zimno i każdego dnia wstaje bardziej uparta niż poprzedniego. Jej Justine nie skreśliłaby żadnej miłości młodszej siostry bez arcyważnego powodu. Jej Justine kochałaby swoje dziecko nad życie i zrobiła wszystko, żeby je chronić.
I to właśnie ta Justine leżała dzisiaj zakopana w swojej pościeli, na poduszce mokrej od łez, brudna, wymięta i martwa dla świata. Jedna, prawdziwa Justine ze swoimi arcyważnymi powodami i miłością do dziecka, do której nie chciała się przyznać. Ze strachu i wygody. Tyle, że to już nie miało znaczenia, bo ból przezierał z niej jak żar z paleniska, cierpiała chyba nawet bardziej niż wtedy, gdy wróciła do nich po długich tygodniach pobytu w więzieniu. Kerstin cierpiała razem z nią, ale ta bezradność, którą czuła, nie dorastała do pięt koszmaru, który pochłonął jej kochaną siostrę. Gdyby mogła zrobić cokolwiek, złapałaby ją za rękę i wyprowadziła z tego mrocznego świata, zabrała daleko za ocean albo nawet jeszcze dalej i dała jej czas wyzdrowieć z żałoby i choroby. Justine jednak nigdy by się na to nie zgodziła, pozostawało więc tylko trwanie przy niej tu i teraz i modlenie się do każdego, kto słuchał, żeby ocalił dobre serce małej Just Tonks, które musiało jeszcze bić pod tym całym nadludzkim ciężarem.
Wchodząc do sypialni siostry, Kerstin poruszała się na paluszkach, nie odzywając się słowem, gdy przynosiła miskę z chłodną wodą i miękkimi ściereczkami oraz ciepłą herbatę zakraplaną sokiem z cytryny i dwoma kroplami spirytusu dla dodania sił. Powietrze było zatęchłe i śmierdziało metalicznie, bo Justine wciąż jeszcze krwawiła, a Kerstin zapisała sobie dokładnie wszystkie zalecenia lorda Archibalda, żeby ją pielęgnować. Nie odsłaniała zasłony, żeby nie wpuszczać niechcianego światła, ale otworzyła skrytą za materiałem okiennicę, żeby choć minimalnie wpuścić świeże, morskie powietrze.
Potem usiadła na krześle obok łóżka, odstawiając miskę i kubek na nocny stolik. Popatrzyła na rozczochrane jasne włosy siostry i pomyślała o tym jaka ona jest mała i krucha.
And these fingertips
Will never run through your skin
And those bright blue eyes
Can only meet mine across a room
Filled with people that are less important than you
Will never run through your skin
And those bright blue eyes
Can only meet mine across a room
Filled with people that are less important than you
Koszmar nie kończył się nigdy. Nawet wtedy, kiedy myślała, że gorzej nie będzie, co najwyżej tak samo źle - że przecież straciła już pracę, straciła przyjaciół, straciła matkę, spokój, rodzinną bliskość - że w pewnym sensie straciła nawet przyszłość, na którą mogłaby liczyć, gdyby wojna nigdy nie wybuchła. Życie nie było sprawiedliwe, właściwie było tak dalekie od sprawiedliwości jak tylko mogło się stać, a Justine próbowała jej to wszystko powiedzieć, ale Kerstin nie słuchała, bo przecież nie mógł o sprawiedliwości mówić ktoś, kto własne dziecko stawiał niżej od miejsca na froncie, choćby i najważniejszego, najbardziej honorowego.
Głupia była do głębi, że dała się na to wszystko nabrać. Powinna wiedzieć, znała przecież Justine dobrze, nawet jeśli ze strachu i wygody powtarzała sobie, że ta Justine z ich wspólnych lat w rodzinnym domu nie jest tą samą Justine, która patrzy na nią tak zimno i każdego dnia wstaje bardziej uparta niż poprzedniego. Jej Justine nie skreśliłaby żadnej miłości młodszej siostry bez arcyważnego powodu. Jej Justine kochałaby swoje dziecko nad życie i zrobiła wszystko, żeby je chronić.
I to właśnie ta Justine leżała dzisiaj zakopana w swojej pościeli, na poduszce mokrej od łez, brudna, wymięta i martwa dla świata. Jedna, prawdziwa Justine ze swoimi arcyważnymi powodami i miłością do dziecka, do której nie chciała się przyznać. Ze strachu i wygody. Tyle, że to już nie miało znaczenia, bo ból przezierał z niej jak żar z paleniska, cierpiała chyba nawet bardziej niż wtedy, gdy wróciła do nich po długich tygodniach pobytu w więzieniu. Kerstin cierpiała razem z nią, ale ta bezradność, którą czuła, nie dorastała do pięt koszmaru, który pochłonął jej kochaną siostrę. Gdyby mogła zrobić cokolwiek, złapałaby ją za rękę i wyprowadziła z tego mrocznego świata, zabrała daleko za ocean albo nawet jeszcze dalej i dała jej czas wyzdrowieć z żałoby i choroby. Justine jednak nigdy by się na to nie zgodziła, pozostawało więc tylko trwanie przy niej tu i teraz i modlenie się do każdego, kto słuchał, żeby ocalił dobre serce małej Just Tonks, które musiało jeszcze bić pod tym całym nadludzkim ciężarem.
Wchodząc do sypialni siostry, Kerstin poruszała się na paluszkach, nie odzywając się słowem, gdy przynosiła miskę z chłodną wodą i miękkimi ściereczkami oraz ciepłą herbatę zakraplaną sokiem z cytryny i dwoma kroplami spirytusu dla dodania sił. Powietrze było zatęchłe i śmierdziało metalicznie, bo Justine wciąż jeszcze krwawiła, a Kerstin zapisała sobie dokładnie wszystkie zalecenia lorda Archibalda, żeby ją pielęgnować. Nie odsłaniała zasłony, żeby nie wpuszczać niechcianego światła, ale otworzyła skrytą za materiałem okiennicę, żeby choć minimalnie wpuścić świeże, morskie powietrze.
Potem usiadła na krześle obok łóżka, odstawiając miskę i kubek na nocny stolik. Popatrzyła na rozczochrane jasne włosy siostry i pomyślała o tym jaka ona jest mała i krucha.
Koszmar nie kończył się nigdy.
Bo czas nie zatrzymywał się wcale. Wiedziała o tym dobrze. Możliwie, że najlepiej ze wszystkich, których miała wokół siebie. Ale kiedy próbowała im to przekazać - nikt jej nie wierzył. Kiedy się zmieniła - dziwili się, że to robiła. A kiedy przeszła Próbę, kiedy naprawdę postanowiła zostać narzędziem, słyszała, że nie powinna. Że nawet dla niej jest miejsce w tym wszystkim na szęście. Na zalążek normalnego życia. Na miłość, której tak bardzo szukała.
Ale to nie oni tam byli - tylko ona. W domu z niebieskimi drzwiami, których nigdy więcej nie zobaczyła. Z dwójką dzieci które tam zostawiła na kolanach tego, którego kochała. Nie miała pojęcia czym była ta magia, która ją tą zabrała. Ale czuła wtedy, wiedziała, była pewna, że je urodziła. Pamiętała uczucie bycia w ciąży do dzisiaj. Tamto - z wtedy - nie to, którego doświadczyła podczas ostatnich miesięcy. Nie wiedziała, czym była tamta magia, ale jeśli potrafiła pozostawać tak wyraźne ślady na duszy, dlaczego naiwnie postanowiła uwierzyć, że nie jest w stanie wpłynąć na nic więcej. Dlaczego pozwoliła nakarmić się na nowo pragnieniami, które zakopała. Dlaczego wyciągnęła ręce po coś, co świadomie oddała.
Była po prostu cholernie słaba.
I teraz właśnie za to cierpiała po stokroć. Cierpiała bardziej, niż gdyby nie spróbowała wyciągnąć po nic ręki. Była o tym przekonana. Całkowicie pewna. Bo gdy jej świat trząsł się w posadach, kiedy krzyk opuszczał gardło rozchodząc się po ciszy nocy wyraźnie czuła piekące swędzące uczucie przy bliznach, które miała. Nie miało znaczenia - prawda czy wyobraźnia. Chciała mieć jedno i drugie, egoistycznie, nawinie, buńczucie, mimo tego, że przysięgała.
Uwierzyła, że ma prawo do szczęścia - nie miała. Już nie. Sama je sobie odbierała składając w hołdzie Feniksowi. Oddając ciało, krew i duszę Zakonowi. A on jej właśnie wyraźnie, dobitnie i mocno o tym przypomniał. Zapędziła się, zrobiła się zbyt chciwa i pewna.
Nie powinna była.
Wiedziała od początku. Tym była ta wina, którą odczuwała od czasu, kiedy zrozumiała, że zaszła w ciążę. Była ostrożna. Była medykiem, wiedziała jak. Ale tego jednego dnia dała się ponieść za bardzo. Dopuścila do głosu emocje. Pozwoliła sobie na słabość. A później, nie postąpiła wcale lepiej. Okłamując świat, może i nawet samą siebie, jednego tylko nie była w stanie oszukać. Swojego własnego losu.
Powiedziała im, żeby go nie wpuszczali. Nawet gdyby zdołał wedrzeć się aż tutaj, nie odezwałaby się do niego nawet jednym słowem. Nie obdarzyła jednym spojrzeniem. Może to i lepiej, że wszystko stało się, zanim związało ich cokolwiek więcej. Czy go kochała? Wierzyła, że tak. Ale miłość nie mogła mieć znaczenia dla narzędzia. Teraz była już o tym pewna. Kiedy stanie na własne, nogi, kiedy będzie gotowa powie mu to, co przeniknęła już pewność wewnątrz niej. Nie będzie żadnego razem. Nigdy nie powinna godzić się na pierwsze spotkanie. Pozwolić podszeptom samotności wejść w relacje z której teraz musiała się wysupłać by móc iść dalej. Drgnęła, kiedy zaskrzypiały deski pod krokami za jej plecami. Wchodzili do niej, ale przeważnie udawała że śpi, wyczerpana walką, którą podejmował organizm. Ogarnięta marazmem nie miała chęci wypowiedzieć nawet słowa. Po prostu leżała, wpatrując się przed siebie. Wiedziała też kolejną rzecz - nie mogła tutaj zostać. Ale na razie ogarnięta własnym żalem i niemocą, bólem trwała w miejscu, które było dla niej wypełnione trucizną jej samej. Wspomnieniami które doprowadziły ją do tego miejsca.
- Co tu jeszcze robisz. - wychrypiała głosem wydartym z emocji. Tylko tyle wypadło z jej ust. Cztery krótkie słowa. Nie odwróciła się, nie spojrzała na nią traktując jak intruza. Chciała zostać sama. Sama zamierzała dalej iść. Nie chciała już niczego.
W dalszą drogę, nie zamierzała też już niczego brać.
Bo czas nie zatrzymywał się wcale. Wiedziała o tym dobrze. Możliwie, że najlepiej ze wszystkich, których miała wokół siebie. Ale kiedy próbowała im to przekazać - nikt jej nie wierzył. Kiedy się zmieniła - dziwili się, że to robiła. A kiedy przeszła Próbę, kiedy naprawdę postanowiła zostać narzędziem, słyszała, że nie powinna. Że nawet dla niej jest miejsce w tym wszystkim na szęście. Na zalążek normalnego życia. Na miłość, której tak bardzo szukała.
Ale to nie oni tam byli - tylko ona. W domu z niebieskimi drzwiami, których nigdy więcej nie zobaczyła. Z dwójką dzieci które tam zostawiła na kolanach tego, którego kochała. Nie miała pojęcia czym była ta magia, która ją tą zabrała. Ale czuła wtedy, wiedziała, była pewna, że je urodziła. Pamiętała uczucie bycia w ciąży do dzisiaj. Tamto - z wtedy - nie to, którego doświadczyła podczas ostatnich miesięcy. Nie wiedziała, czym była tamta magia, ale jeśli potrafiła pozostawać tak wyraźne ślady na duszy, dlaczego naiwnie postanowiła uwierzyć, że nie jest w stanie wpłynąć na nic więcej. Dlaczego pozwoliła nakarmić się na nowo pragnieniami, które zakopała. Dlaczego wyciągnęła ręce po coś, co świadomie oddała.
Była po prostu cholernie słaba.
I teraz właśnie za to cierpiała po stokroć. Cierpiała bardziej, niż gdyby nie spróbowała wyciągnąć po nic ręki. Była o tym przekonana. Całkowicie pewna. Bo gdy jej świat trząsł się w posadach, kiedy krzyk opuszczał gardło rozchodząc się po ciszy nocy wyraźnie czuła piekące swędzące uczucie przy bliznach, które miała. Nie miało znaczenia - prawda czy wyobraźnia. Chciała mieć jedno i drugie, egoistycznie, nawinie, buńczucie, mimo tego, że przysięgała.
Uwierzyła, że ma prawo do szczęścia - nie miała. Już nie. Sama je sobie odbierała składając w hołdzie Feniksowi. Oddając ciało, krew i duszę Zakonowi. A on jej właśnie wyraźnie, dobitnie i mocno o tym przypomniał. Zapędziła się, zrobiła się zbyt chciwa i pewna.
Nie powinna była.
Wiedziała od początku. Tym była ta wina, którą odczuwała od czasu, kiedy zrozumiała, że zaszła w ciążę. Była ostrożna. Była medykiem, wiedziała jak. Ale tego jednego dnia dała się ponieść za bardzo. Dopuścila do głosu emocje. Pozwoliła sobie na słabość. A później, nie postąpiła wcale lepiej. Okłamując świat, może i nawet samą siebie, jednego tylko nie była w stanie oszukać. Swojego własnego losu.
Powiedziała im, żeby go nie wpuszczali. Nawet gdyby zdołał wedrzeć się aż tutaj, nie odezwałaby się do niego nawet jednym słowem. Nie obdarzyła jednym spojrzeniem. Może to i lepiej, że wszystko stało się, zanim związało ich cokolwiek więcej. Czy go kochała? Wierzyła, że tak. Ale miłość nie mogła mieć znaczenia dla narzędzia. Teraz była już o tym pewna. Kiedy stanie na własne, nogi, kiedy będzie gotowa powie mu to, co przeniknęła już pewność wewnątrz niej. Nie będzie żadnego razem. Nigdy nie powinna godzić się na pierwsze spotkanie. Pozwolić podszeptom samotności wejść w relacje z której teraz musiała się wysupłać by móc iść dalej. Drgnęła, kiedy zaskrzypiały deski pod krokami za jej plecami. Wchodzili do niej, ale przeważnie udawała że śpi, wyczerpana walką, którą podejmował organizm. Ogarnięta marazmem nie miała chęci wypowiedzieć nawet słowa. Po prostu leżała, wpatrując się przed siebie. Wiedziała też kolejną rzecz - nie mogła tutaj zostać. Ale na razie ogarnięta własnym żalem i niemocą, bólem trwała w miejscu, które było dla niej wypełnione trucizną jej samej. Wspomnieniami które doprowadziły ją do tego miejsca.
- Co tu jeszcze robisz. - wychrypiała głosem wydartym z emocji. Tylko tyle wypadło z jej ust. Cztery krótkie słowa. Nie odwróciła się, nie spojrzała na nią traktując jak intruza. Chciała zostać sama. Sama zamierzała dalej iść. Nie chciała już niczego.
W dalszą drogę, nie zamierzała też już niczego brać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 22.09.22 20:54, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Na swój naiwny sposób Kerstin postrzegała kiedyś siostrę jako bohaterkę - ją, Michaela i całą organizację stojącą za nimi, a która miała stanowić rebeliancki bastion i mur ochronny dla słabszych, dopóki nie wygrają wojny. Bo kiedyś musieli ją wygrać, czy nie tak? Musiał się pojawić potężny, sprytny człowiek, który okaże się potężniejszy i sprytniejszy od tamtych. Inne kraje miały odpowiedzieć na ich cierpienie. Miał powstać sojusz, jak kiedyś. Wszystko musiało się skończyć, tak jak skończyła się pierwsza, a potem druga wojna światowa, choć w czasie ich trwania każdemu zdawało się pewnie, że koszmar będzie im towarzyszył do końca ich dni.
Wierzyła w legendarnych dyktatorów i w bohaterów, nie dostrzegając jeszcze wtedy czynów, do jakich zmuszała ich wojna, nie rozumiejąc ceny, którą płacili wszyscy - ale ci tak zwani bohaterowie największą.
Dzisiaj Justine w niczym nie przypominała heroski. Była tylko chudziutką, niską dziewczyną obleczoną w krew, pot i ból, jej dużą Just ze swoimi planami i marzeniami i pewnie też miłością, chociaż od dawna już starała się ją odegnać. Tylko czym by się stała bez tej miłości i bez tego bólu? Podobno lepiej czuć ból niż nic, tak przynajmniej mówili Kerstin niektórzy weterani w szpitalu. Złamani ludzie o pustych spojrzeniach i ogorzałych twarzach. Czy mogła zrobić cokolwiek, by ochronić Just przed tym losem?
Wiedziała, że siostra nie jest zadowolona z jej obecności i że nie istnieje nic, by to zmienić. Nie próbowała więc jej zachęcać, siedziała tylko w ciszy, zbierając w duchu siły do tego co musiała zrobić, niezależnie od tego jak bardzo Justine mogłaby się na nią wściec.
Nie jest teraz sobą.
- Przyniosłam ci lekarstwo od lorda Prewetta - skłamała, bo w kubku była tylko gorąca herbata, cytryna i spirytus. Można by powiedzieć, że to lekarstwo na odwodnienie. - Zmienię ci też wkładki i cię przemyję. - Nie pytała tylko stwierdzała, a choć na dźwięk ochrypłego głosu siostry gorące łzy połaskotały ją w kącikach oczu, pozbyła się ich z cichym westchnieniem.
Jest matką, która straciła dziecko.
Kerstin pilnowała, by poza nią i doktorem nikt z domowników do Justine nie zaglądał. To był jej czas żałoby, a Kerstin była troskliwa i cierpliwa. Nie zostawi siostry we własnym brudzie i żalu, spędzi przy niej tyle czasu ile tylko będzie trzeba.
Wyciągnęła dłoń, by przeczesać palcami wilgotne strąki na głowie Justine, zsunąć ją potem dyskretnie na prześcieradła, w które kobieta się opatuliła, złapać za nie i pociągnąć, odsłonić dygoczące ciało. Jej ruchy były łagodne, ale pewne, nie wahała się i nie przeciągała niepotrzebnie, gdy wymusiła na Just rozchylenie kolan.
- Shhh - szepnęła, zwijając ręczniki bez rękawiczek. Niczego się nie brzydziła, nic nią nie kierowało poza miłością. Zmoczyła ścierkę w ciepłej wodzie. - W oddali łąki, wejdźże do łóżka, czeka tam na cię z trawy poduszka. Skłoń na niej główkę, oczęta zmruż, rankiem cię zbudzi słońce, twój stróż... - zanuciła uspokajająco, aż ją samą za serce ścisnęło wzruszenie. Obie pamiętały tę piosenkę z dzieciństwa, gdy wieczorami śpiewała ją mama.
kołysanka zerżnięta z Igrzysk Śmierci rzecz jasna
Wierzyła w legendarnych dyktatorów i w bohaterów, nie dostrzegając jeszcze wtedy czynów, do jakich zmuszała ich wojna, nie rozumiejąc ceny, którą płacili wszyscy - ale ci tak zwani bohaterowie największą.
Dzisiaj Justine w niczym nie przypominała heroski. Była tylko chudziutką, niską dziewczyną obleczoną w krew, pot i ból, jej dużą Just ze swoimi planami i marzeniami i pewnie też miłością, chociaż od dawna już starała się ją odegnać. Tylko czym by się stała bez tej miłości i bez tego bólu? Podobno lepiej czuć ból niż nic, tak przynajmniej mówili Kerstin niektórzy weterani w szpitalu. Złamani ludzie o pustych spojrzeniach i ogorzałych twarzach. Czy mogła zrobić cokolwiek, by ochronić Just przed tym losem?
Wiedziała, że siostra nie jest zadowolona z jej obecności i że nie istnieje nic, by to zmienić. Nie próbowała więc jej zachęcać, siedziała tylko w ciszy, zbierając w duchu siły do tego co musiała zrobić, niezależnie od tego jak bardzo Justine mogłaby się na nią wściec.
Nie jest teraz sobą.
- Przyniosłam ci lekarstwo od lorda Prewetta - skłamała, bo w kubku była tylko gorąca herbata, cytryna i spirytus. Można by powiedzieć, że to lekarstwo na odwodnienie. - Zmienię ci też wkładki i cię przemyję. - Nie pytała tylko stwierdzała, a choć na dźwięk ochrypłego głosu siostry gorące łzy połaskotały ją w kącikach oczu, pozbyła się ich z cichym westchnieniem.
Jest matką, która straciła dziecko.
Kerstin pilnowała, by poza nią i doktorem nikt z domowników do Justine nie zaglądał. To był jej czas żałoby, a Kerstin była troskliwa i cierpliwa. Nie zostawi siostry we własnym brudzie i żalu, spędzi przy niej tyle czasu ile tylko będzie trzeba.
Wyciągnęła dłoń, by przeczesać palcami wilgotne strąki na głowie Justine, zsunąć ją potem dyskretnie na prześcieradła, w które kobieta się opatuliła, złapać za nie i pociągnąć, odsłonić dygoczące ciało. Jej ruchy były łagodne, ale pewne, nie wahała się i nie przeciągała niepotrzebnie, gdy wymusiła na Just rozchylenie kolan.
- Shhh - szepnęła, zwijając ręczniki bez rękawiczek. Niczego się nie brzydziła, nic nią nie kierowało poza miłością. Zmoczyła ścierkę w ciepłej wodzie. - W oddali łąki, wejdźże do łóżka, czeka tam na cię z trawy poduszka. Skłoń na niej główkę, oczęta zmruż, rankiem cię zbudzi słońce, twój stróż... - zanuciła uspokajająco, aż ją samą za serce ścisnęło wzruszenie. Obie pamiętały tę piosenkę z dzieciństwa, gdy wieczorami śpiewała ją mama.
kołysanka zerżnięta z Igrzysk Śmierci rzecz jasna
Znała smak rozpaczy. Znała gorycz porażki. Trucizne sączącą się do serca, krew spływającą po rękąch. Ciężar wyborów i decyzji, które oblekały jej ramiona. Znała też kwaśny posmak rozgroczenia. Wiedziała jak cierpko przesuwa się po języku woń odrzucenia. Cierpiała już nie raz. Właściwie w jakiś sposób przyzwyczaiła się do jego nieustannego towarzystwa. Do tego, że była obok. Za każdym razem się podniosła. Za każdy, razem inna, trochę zmieniona.
I za każdym razem świat atakował ją ponownie.
Mocniej, jakby chciał w ten sposób pokazać jej, że jeszcze z nią nie skończył. Że miał więcej możliwości niż mogła sobie wyobrazić. A może, jakby chciał sprawdzić, czy będzie w stanie podnieść się po kolejnym ciosie. Jakby chciał sprawdzić jak daleko sięgają jej granice. Jak wiele jest w stanie znieść człowiek, zanim zapadnie się całkowicie. Zanim pochłaniający go dół będzie tak głęboki, że spoglądając w górę nie będzie w stanie dostrzec nawet odrobiny światła.
Teraz cierpiała. Ale wiedziała, że ból mocniej odbijał się psychicznie niż fizycznie. Była osłabiona, zmęczona, wyczerpana tym co przeszła. Ale nie dlatego nie wstawała. Nie wstawała, bo cichy głos logiki i obowiązku który nawoływam do powstania zagłuszał rozpaczliwy skowyt jej własnego serca. Ulegała mu więc, po prostu leżąc, zawieszając spojrzenie na punkcie przed sobą. Słuchając go, czekając, aż zedrze sobie całkiem gardło. Kiedyś musiało do tego dojść. Wtedy podniesie się znowu. Niezłomna, silna, gotowa.
Drażniła ją jej obecność. Drażnił ją każdy jeden ruch na skrzypiących deskach który wykonała. Uderzał w uszy, zagłuszał to w co tak mocno się wsłuchiwała karząc się dodatkową za swoją własną nawiność, za swoje własne pragnienia, chęci, marzenia. Przygotowywała się do ich całkowitego odsunięcia. Kiedy podniesienie się ponownie, nie będzie już nic chciała. Za nim nie będzie gonić. Pozostanie tylko jeden cel - ścieżka, którą wybrała. W końcu musiała do niej dorosnąć.
Nie ruszyła się nawet, nie okazała żadnego zainteresowania rzekomym lekarstwem, które Kerstin przyniosła. Zapomniała chyba, że Justine nie była taka głupia. Że choć od jakiegoś czasu jej ścieżka skręcia gwałtownie, to wiedza z zakresu medycy nie wyparowała z niej całkiem. Nadal w niej pozostawała. Nie było żadnego lekarstwa czymkolwiek nie było to, co postawiła na szafce niedaleko niej. Musiała poczekać, pozwolić organizmowi zająć się sobą. Wrócić na właściwe tory. Zapomnieć o tym, co przeszło. Wyleczyć się. Ciało było niczym więcej jak maszyną. Organiczną, ale niczym ponad to.
- Nie. - zaprotestowała od razu. Ale Kerstin nie słuchała jej czym jedynie rozdrażniła ją mocniej. Przymknęła powieki biorąc wdech w płuca. Nie chciała ranić siostry, ale każdy jej kolejny ruch działał na nią drażniąco. Ręka wystrzeliła machinalnie, kiedy dłoń Kerstin znalazła się na jej włosach. Błękitne tęczówki zimne niczym lód otworzyły się wpatrując w dziewczynę. Usta zaciskały się napinając mięsień na policzku. Kościste palce ścinęły jej nadgarstek. Mocno w wyrazie niewydostającej się poza tęczówki furii. Nie była delikatna. Nie próbowała być. Odsunęła jej rękę. Puściła ją odsuwając od siebie. To było ostrzeżenie. Pierwsze, które całkowicie zignorowała. Pozwoliła jej rozsunąć sobie kolana. W ostatnim tchnieniu wyrozumiałości pozwoliła zająć się sobą, jeśli miało to sprawić że poczuła się potrzebna, czy ważna. Nie obchodziło jej to. Chciała żeby zniknęła z jej przestrzeni, jej świata jej cierpienia. Ale kolejne słowa wydostające się w melodii z jej ust sprawiły że uniosła brwi. - Wynoś się. - powiedziała do niej. Nie żartowała. Jej twarz wyrażała więcej niż przez ostatnie dnie, ale nie było to nic miłego. Obrzydzenie, niechęć, złość, niewypowiedziane ostrzeżenie. Była na skraju. Stała nad przepaścią i tym razem zamierzała z niej skoczyć. Odsunąć od siebie wszystkich, jeśli wejdą zbyt blisko, jeśli będą próbowali robić to, co właśnie robiła Kerstin. - W tej chwili. - dodała jeszcze jedna z brwi powędrowała do góry. Zmiataj, uciekaj, nie zbliżaj się. Szaleństwo czy agonia? Którekolwiek z tych dwóch, czy może niemożebny cierpienie. A może w procesie, po tym wszystkim sama zaczynała zmieniać się w potwora.
Potwora bez duszy. Pustą lalkę, która nie potrzebowała troski, współczucia, emocji.
Kerstin mogła wybrać sama, musiała jednak wyczuć gęstniejące wokół powietrze. Prawdziwe zagrożenie, które wisiało jedynie kilka ruchów różdżki od niej. Justine mogła być wyczerpana, ale poruszenie nadgarstkiem zajmowało jedynie chwilę. A dzisiaj, jak nigdy wcześniej była gotowa. Gotowa, żeby nie cofnąć się nawet przed tym.
I za każdym razem świat atakował ją ponownie.
Mocniej, jakby chciał w ten sposób pokazać jej, że jeszcze z nią nie skończył. Że miał więcej możliwości niż mogła sobie wyobrazić. A może, jakby chciał sprawdzić, czy będzie w stanie podnieść się po kolejnym ciosie. Jakby chciał sprawdzić jak daleko sięgają jej granice. Jak wiele jest w stanie znieść człowiek, zanim zapadnie się całkowicie. Zanim pochłaniający go dół będzie tak głęboki, że spoglądając w górę nie będzie w stanie dostrzec nawet odrobiny światła.
Teraz cierpiała. Ale wiedziała, że ból mocniej odbijał się psychicznie niż fizycznie. Była osłabiona, zmęczona, wyczerpana tym co przeszła. Ale nie dlatego nie wstawała. Nie wstawała, bo cichy głos logiki i obowiązku który nawoływam do powstania zagłuszał rozpaczliwy skowyt jej własnego serca. Ulegała mu więc, po prostu leżąc, zawieszając spojrzenie na punkcie przed sobą. Słuchając go, czekając, aż zedrze sobie całkiem gardło. Kiedyś musiało do tego dojść. Wtedy podniesie się znowu. Niezłomna, silna, gotowa.
Drażniła ją jej obecność. Drażnił ją każdy jeden ruch na skrzypiących deskach który wykonała. Uderzał w uszy, zagłuszał to w co tak mocno się wsłuchiwała karząc się dodatkową za swoją własną nawiność, za swoje własne pragnienia, chęci, marzenia. Przygotowywała się do ich całkowitego odsunięcia. Kiedy podniesienie się ponownie, nie będzie już nic chciała. Za nim nie będzie gonić. Pozostanie tylko jeden cel - ścieżka, którą wybrała. W końcu musiała do niej dorosnąć.
Nie ruszyła się nawet, nie okazała żadnego zainteresowania rzekomym lekarstwem, które Kerstin przyniosła. Zapomniała chyba, że Justine nie była taka głupia. Że choć od jakiegoś czasu jej ścieżka skręcia gwałtownie, to wiedza z zakresu medycy nie wyparowała z niej całkiem. Nadal w niej pozostawała. Nie było żadnego lekarstwa czymkolwiek nie było to, co postawiła na szafce niedaleko niej. Musiała poczekać, pozwolić organizmowi zająć się sobą. Wrócić na właściwe tory. Zapomnieć o tym, co przeszło. Wyleczyć się. Ciało było niczym więcej jak maszyną. Organiczną, ale niczym ponad to.
- Nie. - zaprotestowała od razu. Ale Kerstin nie słuchała jej czym jedynie rozdrażniła ją mocniej. Przymknęła powieki biorąc wdech w płuca. Nie chciała ranić siostry, ale każdy jej kolejny ruch działał na nią drażniąco. Ręka wystrzeliła machinalnie, kiedy dłoń Kerstin znalazła się na jej włosach. Błękitne tęczówki zimne niczym lód otworzyły się wpatrując w dziewczynę. Usta zaciskały się napinając mięsień na policzku. Kościste palce ścinęły jej nadgarstek. Mocno w wyrazie niewydostającej się poza tęczówki furii. Nie była delikatna. Nie próbowała być. Odsunęła jej rękę. Puściła ją odsuwając od siebie. To było ostrzeżenie. Pierwsze, które całkowicie zignorowała. Pozwoliła jej rozsunąć sobie kolana. W ostatnim tchnieniu wyrozumiałości pozwoliła zająć się sobą, jeśli miało to sprawić że poczuła się potrzebna, czy ważna. Nie obchodziło jej to. Chciała żeby zniknęła z jej przestrzeni, jej świata jej cierpienia. Ale kolejne słowa wydostające się w melodii z jej ust sprawiły że uniosła brwi. - Wynoś się. - powiedziała do niej. Nie żartowała. Jej twarz wyrażała więcej niż przez ostatnie dnie, ale nie było to nic miłego. Obrzydzenie, niechęć, złość, niewypowiedziane ostrzeżenie. Była na skraju. Stała nad przepaścią i tym razem zamierzała z niej skoczyć. Odsunąć od siebie wszystkich, jeśli wejdą zbyt blisko, jeśli będą próbowali robić to, co właśnie robiła Kerstin. - W tej chwili. - dodała jeszcze jedna z brwi powędrowała do góry. Zmiataj, uciekaj, nie zbliżaj się. Szaleństwo czy agonia? Którekolwiek z tych dwóch, czy może niemożebny cierpienie. A może w procesie, po tym wszystkim sama zaczynała zmieniać się w potwora.
Potwora bez duszy. Pustą lalkę, która nie potrzebowała troski, współczucia, emocji.
Kerstin mogła wybrać sama, musiała jednak wyczuć gęstniejące wokół powietrze. Prawdziwe zagrożenie, które wisiało jedynie kilka ruchów różdżki od niej. Justine mogła być wyczerpana, ale poruszenie nadgarstkiem zajmowało jedynie chwilę. A dzisiaj, jak nigdy wcześniej była gotowa. Gotowa, żeby nie cofnąć się nawet przed tym.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie obawiała się Justine, choć nie pozostawiało wątpliwości, że siostra wciąż uważała się za osobę zdolną do tego by ją onieśmielić. Może tak było, może kiedyś, może nawet dzisiaj. Ale nie wtedy, gdy siedziały w tym pokoju razem, a śmierdzące krwią i solą powietrze mieszało się w ich oddechach. Sypialnia była tak duszna, że strach było nawet otwierać usta, a już po kilku minutach siedzenia przy boku siostry skronie Kerstin pokrył pot. Justine chciała, żeby zostawić ją samą, by mogła zadręczać się w spokoju i zbierać z ciemności kawałki własnego serca. Kerstin jej tego nie odmawiała - kobieta nawet nie zdawała sobie sprawy z tego ile razy musiała powstrzymywać kogoś przed podejściem pod jej drzwi. Michaela, Castora, Vincenta, i nie tylko ich. Bardzo mało osób wiedziało o tej ciąży, bo Justine nie chciała się nią dzielić, ale wiele czarodziei zastanawiało się co się z nią stało, zwłaszcza po ostatnich rewelacjach z gazet. Ludzie o nią dbali, chociaż pewnie w to nie wierzyła. A Kerstin nie zamierzała odpisywać na listy, które przynosił Baron; po prawdzie nawet ich nie czytała, tylko pozwoliła, by koperty zbierały się w ponury stos.
W Exmoor czas się zatrzymał i była skłonna powstrzymać jego upływ na tak długo ile Just będzie potrzebować.
- Nie stawiaj się, pomagam ci. Niczego od ciebie nie chcę, tylko żebyś dała sobie pomóc - wycedziła pomału, gdy Justine mocno schwyciła ją za nadgarstek. Czerwony ślad został, a staw w łokciu zabolał od impetu odepchnięcia, ale Justine nie była nawet w połowie tak silna jak zwykle i Kerstin wiedziała, że sobie z nią poradzi. Radziła sobie z silniejszymi, jeśli musiała.
Na usta cisnęło jej się wiele pytań i słów pocieszenia, ale żadnemu nie dała ujścia właśnie dlatego, że wiedziała, że Justine nie jest na nie jeszcze gotowa. Nikt tego nie doceniał, ale przecież nie po to tu przychodziła, by dostać słowa otuchy, by ktoś przyznał jej rację. Nawet miękkie słowa Michaela nie robiły już na Kerstin wrażenia. Była tak cholernie zmęczona.
- Mhm - wymamrotała, gdy Justine chrapliwie kazała jej się wynosić, pewnie od początku wyklinając ją w myślach. Równie dobrze mogłaby jej nie usłyszeć, zajęta zwijaniem zakrwawionego podkładu. Justine śmierdziała strasznie, ale nie próbowała jeszcze myć jej całej. Może potem, kiedy zaśnie. Na razie zajmowała się tym co ważne, ledwie widząc w półmroku, czy otarcia goją się jak należy. Ogrzała sobie dłonie rozcieraniem je o siebie i jedną wsunęła pod koszulkę Just, by nacisnąć na jej podbrzusze, zbadać twardy mięsień. Nuciła cicho dalej, nie patrząc siostrze w oczy, udając, że nie wyczuwa gęstniejącego powietrza i delikatnego mrowienia małych włosków na karku. Lecz w tym samym momencie, w którym jedna ręka Kerstin znalazła się na skórze Just, druga nagle wystrzeliła w bok, szybko i zupełnie niesprawiedliwie w ciężkim stanie Justine.
Sięgała po różdżkę, wystającą częściowo spod poduszki, połową ciała dociskając prawy łokieć Just do materaca.
Mogła się z nią szarpać, jeśli chciała, ale nie przestanie.
Zabieram ci różdżkę, rzut sporny, zwinność 10, dopisz sobie swój minus według uznania
W Exmoor czas się zatrzymał i była skłonna powstrzymać jego upływ na tak długo ile Just będzie potrzebować.
- Nie stawiaj się, pomagam ci. Niczego od ciebie nie chcę, tylko żebyś dała sobie pomóc - wycedziła pomału, gdy Justine mocno schwyciła ją za nadgarstek. Czerwony ślad został, a staw w łokciu zabolał od impetu odepchnięcia, ale Justine nie była nawet w połowie tak silna jak zwykle i Kerstin wiedziała, że sobie z nią poradzi. Radziła sobie z silniejszymi, jeśli musiała.
Na usta cisnęło jej się wiele pytań i słów pocieszenia, ale żadnemu nie dała ujścia właśnie dlatego, że wiedziała, że Justine nie jest na nie jeszcze gotowa. Nikt tego nie doceniał, ale przecież nie po to tu przychodziła, by dostać słowa otuchy, by ktoś przyznał jej rację. Nawet miękkie słowa Michaela nie robiły już na Kerstin wrażenia. Była tak cholernie zmęczona.
- Mhm - wymamrotała, gdy Justine chrapliwie kazała jej się wynosić, pewnie od początku wyklinając ją w myślach. Równie dobrze mogłaby jej nie usłyszeć, zajęta zwijaniem zakrwawionego podkładu. Justine śmierdziała strasznie, ale nie próbowała jeszcze myć jej całej. Może potem, kiedy zaśnie. Na razie zajmowała się tym co ważne, ledwie widząc w półmroku, czy otarcia goją się jak należy. Ogrzała sobie dłonie rozcieraniem je o siebie i jedną wsunęła pod koszulkę Just, by nacisnąć na jej podbrzusze, zbadać twardy mięsień. Nuciła cicho dalej, nie patrząc siostrze w oczy, udając, że nie wyczuwa gęstniejącego powietrza i delikatnego mrowienia małych włosków na karku. Lecz w tym samym momencie, w którym jedna ręka Kerstin znalazła się na skórze Just, druga nagle wystrzeliła w bok, szybko i zupełnie niesprawiedliwie w ciężkim stanie Justine.
Sięgała po różdżkę, wystającą częściowo spod poduszki, połową ciała dociskając prawy łokieć Just do materaca.
Mogła się z nią szarpać, jeśli chciała, ale nie przestanie.
Zabieram ci różdżkę, rzut sporny, zwinność 10, dopisz sobie swój minus według uznania
The member 'Kerstin Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 8
'k100' : 8
Nie obchodziło ją nic. Poza irytującą, niewygodną obecnością Kerstin. Nie chciała jej tutaj. Nie chciała tutaj nikogo. I może podświadome zdawała sobie sprawę, że o jej spokój musiał ktoś dbać. Ale w tym momencie każdy był intruzem, niezależnie od tego co zrobił i czego nie chciał. Nikt nie był w stanie jej zrozumieć i nikogo nie chciała obok siebie. Chciała zostać sama i nawet tego jej odmawiano.
Nie potrzebowała tego. Litości. Opieki. Potrafiła zadbać o siebie sama. Potrafiła zmierzyć się ze swoimi demonami sama. Na sam widok twarzy Kerstin, a może na sam widok współczucia robiło jej się niedobrze. Nie potrzebowała go, nie chciała. Nie zamierzała przyjąć. Każdy gest, był naruszeniem jej granic, które trwały w napięciu nie zamierzając ugiąć się przed czymkolwiek. Obniżyć jej słabości teraz, nie miała mieć już żadnych. Jej ręka wystrzeliła zaciskając się niedelikatnie na nadgarstku siostry.
- Pieprzenie. - wychrypiła patrząc na nią wilkiem. Odepchnęła jej rękę od siebie. - Wynoś się. - powtórzyła raz jeszcze przez zaciśnięte brwi. - Nie potrzebuję pomocy. - oznajmiła chłodno. Zgodnie z własną prawdą. Kerstin chciała pomóc, ale Justine w tym momecie, uważała, że jedynie sobie. Zabić swoje wyrzuty sumienia. Zmazać wcześniej wypowiedziane w złości słowa. Nie potrzebowała pomocy, nie potrzebowała litości i nie zamierzała stać się dla niej jakąś cholerną drogą odkupienia. Była w stanie się podnieść, pomimo bólu obejmującego ciało i wyczerpaniu. Przeżyła już gorsze stany, działała w podobnych. To, że się nie podniosła było jej wyborem.
Ale Kerstin zamierzała udawać, że wie lepiej. Wściekłość rozsiadła się w Justine całkowicie. Rozsierdzona, rozdrażniona, wzięła wdech w pierwszym ułamku zaskoczona działaniem Kerstin. W drugim rozumiejąca już całkowicie sytuację. Kerstin przeszła wszystkie granice. Przekroczyła je dzisiaj, nawet nie wiedząc, na jak niebezpieczne terytorium wkroczyła. Wyciągnęła rękę po różdżkę, którą zabrać jej chciała też siostra nie zdając sobie sprawy, że był to najgorszy z pomysłów, na które mogła wpaść. Pożałuje tego. Bo rozwścieczona Justine była jak żywioł, którego nie dało się zatrzymać, do którego nie dało się przemówić.
| idk, -40? rzut sporny, zwinność 15x2
Więcej niż 28 i różdżka jest moja
Nie potrzebowała tego. Litości. Opieki. Potrafiła zadbać o siebie sama. Potrafiła zmierzyć się ze swoimi demonami sama. Na sam widok twarzy Kerstin, a może na sam widok współczucia robiło jej się niedobrze. Nie potrzebowała go, nie chciała. Nie zamierzała przyjąć. Każdy gest, był naruszeniem jej granic, które trwały w napięciu nie zamierzając ugiąć się przed czymkolwiek. Obniżyć jej słabości teraz, nie miała mieć już żadnych. Jej ręka wystrzeliła zaciskając się niedelikatnie na nadgarstku siostry.
- Pieprzenie. - wychrypiła patrząc na nią wilkiem. Odepchnęła jej rękę od siebie. - Wynoś się. - powtórzyła raz jeszcze przez zaciśnięte brwi. - Nie potrzebuję pomocy. - oznajmiła chłodno. Zgodnie z własną prawdą. Kerstin chciała pomóc, ale Justine w tym momecie, uważała, że jedynie sobie. Zabić swoje wyrzuty sumienia. Zmazać wcześniej wypowiedziane w złości słowa. Nie potrzebowała pomocy, nie potrzebowała litości i nie zamierzała stać się dla niej jakąś cholerną drogą odkupienia. Była w stanie się podnieść, pomimo bólu obejmującego ciało i wyczerpaniu. Przeżyła już gorsze stany, działała w podobnych. To, że się nie podniosła było jej wyborem.
Ale Kerstin zamierzała udawać, że wie lepiej. Wściekłość rozsiadła się w Justine całkowicie. Rozsierdzona, rozdrażniona, wzięła wdech w pierwszym ułamku zaskoczona działaniem Kerstin. W drugim rozumiejąca już całkowicie sytuację. Kerstin przeszła wszystkie granice. Przekroczyła je dzisiaj, nawet nie wiedząc, na jak niebezpieczne terytorium wkroczyła. Wyciągnęła rękę po różdżkę, którą zabrać jej chciała też siostra nie zdając sobie sprawy, że był to najgorszy z pomysłów, na które mogła wpaść. Pożałuje tego. Bo rozwścieczona Justine była jak żywioł, którego nie dało się zatrzymać, do którego nie dało się przemówić.
| idk, -40? rzut sporny, zwinność 15x2
Więcej niż 28 i różdżka jest moja
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 84
'k100' : 84
Do Justine nic już nie docierało. Ani troska, którą Kerstin tak pieczołowicie nad nią w ostatnich dniach rozpościerała, ani świadomość, że życie musiało toczyć się dalej, nawet jeśli w tym momencie zdawało się, że jakaś jego część dobiegła już końca. Kerry nie chciała być dla siostry znienawidzonym posłańcem, ale nie mogła jej też porzucić. Niczym wierny pies powstrzymywała każdego kto pojawiał się przed tymi drzwiami, ale to nie znaczyło, że nie zawaha się poprosić o pomoc, gdy dojdzie do tego, że nie będzie miała innego wyjścia.
Nie była pielęgniarką od wczoraj, siostra czy nie, znała dobrze to odrzucenie, tę niewdzięczność. Dawniej w takich chwilach mogła zastanawiać się, czy nie jest czasem potworem, ale te myśli miała już dawno za sobą. Czasem ludzie po prostu potrzebowali, żeby ktoś ich wyciągnął z bagna - choćby, wierzgając, próbowali zakopać się w nim po same czoła.
- Pieprz sobie do woli - odgryzła się, z ledwością cedząc słowa przez zęby. Gorąca żółć podeszła jej do gardła, ale powstrzymała smutek i zamiast tego wykrzywiła usta w nieprzyjaznym grymasie. Siostra mogła ją ściskać aż całe nadgarstki będzie miała w siniakach i i tak nie zwycięży. - Nie potrzebujesz pomocy? To wstawaj i idź się umyj. No już! Będę stała obok jakbyś zasłabła, ale cię nie dotknę. No co? Myślisz, że możesz leżeć i śmierdzieć? Spać ci nie bronię ani myśleć, ani żałować, ale jeśli o siebie nie zadbasz, to zalęgną ci się wszy, krew zgnije i w rany wda się zakażenie. Wiem, że to, to wszystko, nie było łatwe, ty... ty głupia gąsko! - Głos jej niebezpiecznie zadrżał, ale utrzymała twarde spojrzenie. Wiedziała już, a przynajmniej przeczuwała, że do Justine da się dotrzeć tylko w jeden sposób; nieustępliwością.
Mimo wyraźnego siostrzanego osłabienia, nie zdążyła złapać za różdżkę, którą Justine ciągle tak zachłannie trzymała pod głową. Sama miała do obrony tylko płócienną szmatkę wyciętą ze starego prześcieradła. To i miskę z zaróżowioną wodą, i swoją własną złość zmieszaną z dławiącym żalem.
- Próbował tu przyjść, ale go przegoniłam. I jego, i Michaela, i każdego... dziecko też sama pochowałam, bo Michael by się zasmarkał... Jeśli chcesz na mnie teraz podnieść tę różdżkę, to proszę bardzo, zrób to! No zrób! - podniosła głos do krzyku, szmatka w zaciśniętej piąstce drżała, ale nie odsunęła się nawet o cal od śmierdzącego, siostrzanego łóżka. Rany nie były opatrzone, Justine nic nie wypiła.
Jeśli nawet ją uderzy, to jakie to już miało znaczenie?
Nie była pielęgniarką od wczoraj, siostra czy nie, znała dobrze to odrzucenie, tę niewdzięczność. Dawniej w takich chwilach mogła zastanawiać się, czy nie jest czasem potworem, ale te myśli miała już dawno za sobą. Czasem ludzie po prostu potrzebowali, żeby ktoś ich wyciągnął z bagna - choćby, wierzgając, próbowali zakopać się w nim po same czoła.
- Pieprz sobie do woli - odgryzła się, z ledwością cedząc słowa przez zęby. Gorąca żółć podeszła jej do gardła, ale powstrzymała smutek i zamiast tego wykrzywiła usta w nieprzyjaznym grymasie. Siostra mogła ją ściskać aż całe nadgarstki będzie miała w siniakach i i tak nie zwycięży. - Nie potrzebujesz pomocy? To wstawaj i idź się umyj. No już! Będę stała obok jakbyś zasłabła, ale cię nie dotknę. No co? Myślisz, że możesz leżeć i śmierdzieć? Spać ci nie bronię ani myśleć, ani żałować, ale jeśli o siebie nie zadbasz, to zalęgną ci się wszy, krew zgnije i w rany wda się zakażenie. Wiem, że to, to wszystko, nie było łatwe, ty... ty głupia gąsko! - Głos jej niebezpiecznie zadrżał, ale utrzymała twarde spojrzenie. Wiedziała już, a przynajmniej przeczuwała, że do Justine da się dotrzeć tylko w jeden sposób; nieustępliwością.
Mimo wyraźnego siostrzanego osłabienia, nie zdążyła złapać za różdżkę, którą Justine ciągle tak zachłannie trzymała pod głową. Sama miała do obrony tylko płócienną szmatkę wyciętą ze starego prześcieradła. To i miskę z zaróżowioną wodą, i swoją własną złość zmieszaną z dławiącym żalem.
- Próbował tu przyjść, ale go przegoniłam. I jego, i Michaela, i każdego... dziecko też sama pochowałam, bo Michael by się zasmarkał... Jeśli chcesz na mnie teraz podnieść tę różdżkę, to proszę bardzo, zrób to! No zrób! - podniosła głos do krzyku, szmatka w zaciśniętej piąstce drżała, ale nie odsunęła się nawet o cal od śmierdzącego, siostrzanego łóżka. Rany nie były opatrzone, Justine nic nie wypiła.
Jeśli nawet ją uderzy, to jakie to już miało znaczenie?
Skóra na twarzy napięła jej się całkiem. Zaciśnięte szczęki z mocą co chwilę poruszały mięśniem na policzku skrytym pod skórą. Była już zła, choć złość tą przysłaniał marazm i brak widoczności sensu - celu - w czymkolwiek innym. Nie chciała już niczego, niczego też już nie miała. Niczego nie zamierzała też pragnąc. Chciała tylko tak zostać, trwać, obserwując wodę uderzającą o brzeg. Chciała zatopić się w swojej samotności i stracie, wziąć oddech, chwilę, zanim ponownie weźmie oddech, zanim na nowo odnajdzie sens. Jakiś w końcu znajdzie, znajdowała za każdym razem. Ale jeszcze nie dzisiaj, nie teraz, nie w tej konkretnej minucie. Teraz nie miało znaczenia. Jak to jej mówili - poradzą sobie przecież bez niej, tak? Więc niech sobie radzą. Niech sobie radzą i zostawią ją w spokoju.
Ale nawet tego nie mogła otrzymać. Mogła liczyć na współczucie, litość, pomoc, ale nie na spokój. Złość przebiła się przez marazm. Nie chciała jej tutaj, nie potrzebowała. Widocznie to zaznaczyła. A Kerstin wracała, jak nieproszony gość. Patrzyła na nią kiedy rozpoczęła swój monolog marszcząc w złości brwi. Milcząco patrzyła na nią czekając aż nie powie co chciała i nie odejdzie. Nie zostawi jej samej ze sobą. Ale Kerstin posuwała się dalej, próbując zabrać jej różdżkę. Ostatnie, co jej zostało. Zacisnęła szczękę mocniej zaciskając na drenie palce z szybkością, której niewielu się spodziewała. Rozbudzona, ledwie przytomna potrafiła już reagować. Osłabiona na krótki moment zmusić ciało do współpracy. Uniosła podbródek spoglądając na nią spod zmrużonych powiek. Ręka skierowała się w stronę siostry. Różdżka w nią mierzyła. Rozchyliła usta, ale je zamknęła usta kiedy odezwała się ponownie. Dźwignęła się, odrzucając na bok pościel. Zmuszając ciało do dźwignięcia się. Zsunęła nogi na deski pokoju podnosząc się powoli. A potem ruszyła w jej stronę. Zatrzymała się przed nią, unosząc różdżkę. Wyczarowała bukiet kwiatów, który wcisnęła jej w dłonie. Przytrzymała go, razem z jej ręką.
- Proszę, za wszystkie rzeczy o które cię nie prosiłam. - popchnęła rękę, zabierając ją, odwracając się, ruszając do wyjścia z ciasnego pokoju. Powoli, mozolnie, poszukując framugi w której znalazła oparcie. Odwróciła głowę stając w wyjściu z pokoju. - Kiedy wrócę, nie chcę cię tu widzieć. - zapowiedziała siostrze ruszając w mozolną wędrówkę w kierunku łazienki. Zaciskała zęby, czując każdy mięsień miednicy i brzucha - mimowolnie układając na nim rękę. W geście, nawyku, który zdążył do niej przylgnąć, choć teraz nie miał już po co trwać. Za swoją przyjaciółkę miała ścianę. Nie wiedziała ile trwała droga, ale dłużyła się niemiłosiernie. Nie miało to znaczenia, jeśli tyle miał kosztować ją spokój, samotności, umyje się i zarygluje. Nie wypuściła różdżki z ręki. Nie pozwoli jej wejść ponownie. Nie zamknęła za sobą drzwi, zostały uchylone. Schyliła się, by puścić wodę. Zrzuciła z siebie to, co miała. Jaśniejsze blizny zdobiące plecy, brzuch, dłonie były widoczne, ale nie przejmowała się nimi. Nie obchodziło ją, że Kerstin je zobaczy jeśli za nią pójdzie. A zdawała się właśnie to zamierzać, mimo, że sama radziła sobie odpowiednio. Zacisnęła zęby. Musiała tylko dojść do siebie. Potem znów się podniesie.
Dokładnie tak, jak za każdym razem.
Ale nawet tego nie mogła otrzymać. Mogła liczyć na współczucie, litość, pomoc, ale nie na spokój. Złość przebiła się przez marazm. Nie chciała jej tutaj, nie potrzebowała. Widocznie to zaznaczyła. A Kerstin wracała, jak nieproszony gość. Patrzyła na nią kiedy rozpoczęła swój monolog marszcząc w złości brwi. Milcząco patrzyła na nią czekając aż nie powie co chciała i nie odejdzie. Nie zostawi jej samej ze sobą. Ale Kerstin posuwała się dalej, próbując zabrać jej różdżkę. Ostatnie, co jej zostało. Zacisnęła szczękę mocniej zaciskając na drenie palce z szybkością, której niewielu się spodziewała. Rozbudzona, ledwie przytomna potrafiła już reagować. Osłabiona na krótki moment zmusić ciało do współpracy. Uniosła podbródek spoglądając na nią spod zmrużonych powiek. Ręka skierowała się w stronę siostry. Różdżka w nią mierzyła. Rozchyliła usta, ale je zamknęła usta kiedy odezwała się ponownie. Dźwignęła się, odrzucając na bok pościel. Zmuszając ciało do dźwignięcia się. Zsunęła nogi na deski pokoju podnosząc się powoli. A potem ruszyła w jej stronę. Zatrzymała się przed nią, unosząc różdżkę. Wyczarowała bukiet kwiatów, który wcisnęła jej w dłonie. Przytrzymała go, razem z jej ręką.
- Proszę, za wszystkie rzeczy o które cię nie prosiłam. - popchnęła rękę, zabierając ją, odwracając się, ruszając do wyjścia z ciasnego pokoju. Powoli, mozolnie, poszukując framugi w której znalazła oparcie. Odwróciła głowę stając w wyjściu z pokoju. - Kiedy wrócę, nie chcę cię tu widzieć. - zapowiedziała siostrze ruszając w mozolną wędrówkę w kierunku łazienki. Zaciskała zęby, czując każdy mięsień miednicy i brzucha - mimowolnie układając na nim rękę. W geście, nawyku, który zdążył do niej przylgnąć, choć teraz nie miał już po co trwać. Za swoją przyjaciółkę miała ścianę. Nie wiedziała ile trwała droga, ale dłużyła się niemiłosiernie. Nie miało to znaczenia, jeśli tyle miał kosztować ją spokój, samotności, umyje się i zarygluje. Nie wypuściła różdżki z ręki. Nie pozwoli jej wejść ponownie. Nie zamknęła za sobą drzwi, zostały uchylone. Schyliła się, by puścić wodę. Zrzuciła z siebie to, co miała. Jaśniejsze blizny zdobiące plecy, brzuch, dłonie były widoczne, ale nie przejmowała się nimi. Nie obchodziło ją, że Kerstin je zobaczy jeśli za nią pójdzie. A zdawała się właśnie to zamierzać, mimo, że sama radziła sobie odpowiednio. Zacisnęła zęby. Musiała tylko dojść do siebie. Potem znów się podniesie.
Dokładnie tak, jak za każdym razem.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Rozumiała siostrę. A przynajmniej wydawało jej się, że rozumie - bo przecież rozumieć chciała. Nieufny pacjent, złamany pacjent, to nie byłaby dla niej pierwszyzna, ale było przecież zupełnie inaczej, gdy tym razem tym pacjentem była właśnie Justine, a wojna za ich oknami trwała w najlepsze. Wszystkie okropności i niesprawiedliwości świata nie zamierzały na nich czekać, spadały też na Justine raz za razem, nawet wtedy, gdy się o nie nie prosiła - bo po większość wszak sama wyciągała rękę, obierając miejsce na samym szczycie frontu, czego Kerstin może nie potrafiła zaakceptować. Chciała jej pomóc w jedyny sposób w jaki pomóc się dało, zmuszając do tego, by dała sobie choć zabezpieczyć najprostsze potrzeby.
Nic innego nie pozostawało, żadne słowo ani gest, więc częściowo musiała stać się oprawcą, żeby Justine znalazła kogoś, na kogo przelać gniew.
Nie spodziewała się więc kwiatów, ani ich ani gorzkiego zadania, które trafiło w najgłębsze miejsca w sercu Kerstin, na krótką chwilę dewastując upór i chęć niesienia pomocy. Mogłaby jej teraz rzucić tym kwieciem w twarz i wyjść, rozpłakać się dokładnie tak jak chciała to zrobić od początku, zakopując we własnej pościeli i krzycząc w poduszkę, tak jakby miała choć częściowe prawo do podobnego cierpienia, kiedy to Just odarto z największej miłości, na jaką człowiek mógł liczyć - miłości dziecka do matki.
Ale że chodziło właśnie o nią, o siostrę, Kerry choć raz okazała tę siłę i sobie nie poszła. Odłożyła bukiet po cichu na stolik przy łóżku i podążyła za Justine bez słowa. Kiedy wrócę, nie chcę cię tu widzieć, powiedziała, a Kerstin z góry uznała, że to kłamstwo, bo inna opcja nie wchodziła w grę w ich zrujnowanej relacji i zrujnowanym rodzinnym domu.
Justine ledwo trzymała się prosto, chwytała ścian i framug, a jednak Kerry nie próbowała jej pomóc ani jej podeprzeć, oferując tę namiastkę siły, którą Just się szczyciła. Była tylko cichym duchem, obecnością, idąc za nią aż do łazienki i przysiadając tam na drewnianym krześle przy drzwiach, nie mówiąc nic, gdy zrzucane ubrania, przepocone, brudne, odsłaniały siateczki bladych blizn. Miała ich więcej niż powinna mieć w tym wieku, a to nawet nie licząc tych blizn w środku.
Justine zwaliła się do wanny, a Kerstin w tym czasie kucnęła, by pozbierać cuchnące ubrania i wyłożyć na umywalce świeże, pachnące jej spracowanymi dłońmi, bo ręcznie je przecież wyprała.
Potem wróciła na swoje miejsce, żeby obserwować i reagować, gdyby zaszła potrzeba. Nie patrzyły sobie w oczy, ale to było w porządku.
Oczy zawsze zdradzały najwięcej.
/zt
Nic innego nie pozostawało, żadne słowo ani gest, więc częściowo musiała stać się oprawcą, żeby Justine znalazła kogoś, na kogo przelać gniew.
Nie spodziewała się więc kwiatów, ani ich ani gorzkiego zadania, które trafiło w najgłębsze miejsca w sercu Kerstin, na krótką chwilę dewastując upór i chęć niesienia pomocy. Mogłaby jej teraz rzucić tym kwieciem w twarz i wyjść, rozpłakać się dokładnie tak jak chciała to zrobić od początku, zakopując we własnej pościeli i krzycząc w poduszkę, tak jakby miała choć częściowe prawo do podobnego cierpienia, kiedy to Just odarto z największej miłości, na jaką człowiek mógł liczyć - miłości dziecka do matki.
Ale że chodziło właśnie o nią, o siostrę, Kerry choć raz okazała tę siłę i sobie nie poszła. Odłożyła bukiet po cichu na stolik przy łóżku i podążyła za Justine bez słowa. Kiedy wrócę, nie chcę cię tu widzieć, powiedziała, a Kerstin z góry uznała, że to kłamstwo, bo inna opcja nie wchodziła w grę w ich zrujnowanej relacji i zrujnowanym rodzinnym domu.
Justine ledwo trzymała się prosto, chwytała ścian i framug, a jednak Kerry nie próbowała jej pomóc ani jej podeprzeć, oferując tę namiastkę siły, którą Just się szczyciła. Była tylko cichym duchem, obecnością, idąc za nią aż do łazienki i przysiadając tam na drewnianym krześle przy drzwiach, nie mówiąc nic, gdy zrzucane ubrania, przepocone, brudne, odsłaniały siateczki bladych blizn. Miała ich więcej niż powinna mieć w tym wieku, a to nawet nie licząc tych blizn w środku.
Justine zwaliła się do wanny, a Kerstin w tym czasie kucnęła, by pozbierać cuchnące ubrania i wyłożyć na umywalce świeże, pachnące jej spracowanymi dłońmi, bo ręcznie je przecież wyprała.
Potem wróciła na swoje miejsce, żeby obserwować i reagować, gdyby zaszła potrzeba. Nie patrzyły sobie w oczy, ale to było w porządku.
Oczy zawsze zdradzały najwięcej.
/zt
Była okropna, zła. Zraniona - a więc i okrutna. Nie patrzyła, kogo zrani po drodze, kiedy cierpiała sama. A spędzone godziny w których zatapiała się we własnym cierpieniu i własnych myślach, a te, dawały jej coraz jaśniejsze pogląd na sytuację. Coraz lepiej widziała popełnione błędy, coraz mocniej dostrzegła ścieżkę, którą powinna podążać już od dawna. Broniła się przed nią, a może nawianie udawała, że ona jej nie dotyczy, że może mieć trochę z obu światów. Nie mogła. Nie miała. Teraz była już o tym przekonana. To był jasne przypomnienie od losu, że się zagalopowała, że sięgnęła dłońmi po zbyt wiele. Że wyciągnęła je po coś z czego przecież świadomie zrezygnowała. Musiała więc liczyć się, że za niesubordynacje przyjdzie jej zapłacić cenę.
Wiedziała, że Kerstin próbuje jej pomóc, ale ona nie chciała pomocy. Chciała dalej cierpieć, za swoje własne przewiny. Za wszystko za co była odpowiedzialna. Przyciągała problemy, a może jednak tak, jak kiedyś powiedział jej Skamander sama wyciągała po nie ręce. Może to też była prawda, mimo, że usilnie starała się by było inaczej.
Podniosła się, oddychając ciężko, przez nos, zaciskając zęby. Stawiając kolejne kroki, zatrzymując się przed siostrą, by wraz ze słowami i kwiatami zadać ostry, dobrze wymierzony cios. Nie miało znaczenia już zbyt wiele. Nic nie miało być takie samo.
Wędrówka do łazienki była długa i ciężka. Ale choć wolna, nie zaprzestała jej, nie poprosiła o pomoc. Zrzuciła z siebie ubrania, czując obecność Kerstin za sobą, ale nie spojrzała ku niej, nie zwróciła w jej stronę ani jednego słowa. Rzeczy na podłodze nogą przesunęła na bok, z trudem wchodząc do wanny w końcu w niej siadając, podciągnęła nogi oplatając dłońmi kolana, oparła na nich brodę z zawziętą miną patrząc przed siebie. Wiedziała, że jest obok, widziała ją kątem oka, ale nie zamierzała nic z tym zrobić. Ignorować, odsunąć, zrobić co chciała, skoro tak bardzo jej zależało i dostać spokój. Już wiedziała, że kiedy ciało dojdzie do siebie, będzie musiała znaleźć dla siebie kawałek miejsca, nie związany z Przystanią. Samotnię, która będzie należała tylko dla niej. Miejsce o którym nikt nie będzie wiedział, które będzie tylko dla niej. Do którego w końcu przeniesie się całkiem, zostawiając resztę za sobą.
| zt
Wiedziała, że Kerstin próbuje jej pomóc, ale ona nie chciała pomocy. Chciała dalej cierpieć, za swoje własne przewiny. Za wszystko za co była odpowiedzialna. Przyciągała problemy, a może jednak tak, jak kiedyś powiedział jej Skamander sama wyciągała po nie ręce. Może to też była prawda, mimo, że usilnie starała się by było inaczej.
Podniosła się, oddychając ciężko, przez nos, zaciskając zęby. Stawiając kolejne kroki, zatrzymując się przed siostrą, by wraz ze słowami i kwiatami zadać ostry, dobrze wymierzony cios. Nie miało znaczenia już zbyt wiele. Nic nie miało być takie samo.
Wędrówka do łazienki była długa i ciężka. Ale choć wolna, nie zaprzestała jej, nie poprosiła o pomoc. Zrzuciła z siebie ubrania, czując obecność Kerstin za sobą, ale nie spojrzała ku niej, nie zwróciła w jej stronę ani jednego słowa. Rzeczy na podłodze nogą przesunęła na bok, z trudem wchodząc do wanny w końcu w niej siadając, podciągnęła nogi oplatając dłońmi kolana, oparła na nich brodę z zawziętą miną patrząc przed siebie. Wiedziała, że jest obok, widziała ją kątem oka, ale nie zamierzała nic z tym zrobić. Ignorować, odsunąć, zrobić co chciała, skoro tak bardzo jej zależało i dostać spokój. Już wiedziała, że kiedy ciało dojdzie do siebie, będzie musiała znaleźć dla siebie kawałek miejsca, nie związany z Przystanią. Samotnię, która będzie należała tylko dla niej. Miejsce o którym nikt nie będzie wiedział, które będzie tylko dla niej. Do którego w końcu przeniesie się całkiem, zostawiając resztę za sobą.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Sypialnia Just
Szybka odpowiedź