Korytarz na piętrze
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Korytarz na piętrze
Pomalowane na biało drewniane deski sprawiają wrażenie łagodnych i przyjemnych. Korytarz prowadzi do wszystkich sypialni, które znajdują się na wyższym poziomie zakupionego domu i jednej łazienki. Okna nie wychodzą na morze, przeważnie króluje tutaj półcień.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nigdy w życiu nie miała w dłoniach lusterka. To znaczy, miała, ale nie takie, magiczne, wywołujące drugą osobę. Gdy tylko się przebudziła sięgnęła po to, które leżało przy łóżku, bo sen, który nawiedził ją tej nocy musiał zostać zaraz opowiedziany. Nie mogła zwlekać, każda minuta zwłoki powodowała, że pamiętała z niego mniej istotnych szczegółów. Szczupłe palce chwyciły za jego delikatną ramkę, przyciągnęła je ku sobie, gotowa wypowiedzieć imię przyjaciela, ale gdy ujrzała swoje odbicie westchnęła, a dłoń z prezentem opadła na poduszkę. Spojrzała w sufit.
Pokój gościnny, który udostępnili jej Tonksowie był przytulny. Było w nim wszystko, czego mogła potrzebować, ale najpiękniejszy był widok za oknem. Przyzwyczajona do oglądania po przebudzeniu dachów londyńskich kamienic, wyglądała prosto na krajobraz, który pomimo tygodni, jakie tu spędziła, nie przestał jej zachwycać. Zebrała się z łóżka i jak co dzień pościeliła je, choć kołdra nie była wygładzona tak, jak zawsze uczyła ją matka. Rozczesała potargane włosy, splotła je w luźny warkocz, a później umyła twarz wodą. Pozostając w nocnej koszuli, narzuciła na siebie tylko starą bluzę treningową Zjednoczonych z Puddlemere Josepha. Wyrósł z niej, ale na nią była wciąż dobra, a do tego była przyjemnie ciepła i wygodna. W sam ras na rześkie poranki. W domu było nadzwyczaj cicho, więc zaparzyła kawę tylko dla siebie, a później zabrała się za pieczenie. Miało być śniadanie, ale nie poprzestała na racuchach babci, upieczonych dla wszystkich domowników. Jabłek było tyle, że zabrała się za szarlotkę. Nie pamiętała, kiedy piekła ją ostatnio. Wtedy też przypomniała sobie o śnie, a potem o lusterku, które miała wypróbować po raz pierwszy, a czego zrobić nie mogła tuż po przebudzeniu.
— Billy — powiedziała do niego, spoglądając w swoje odbicie. Ale nic się nie zmieniło, wciąż widziała tylko siebie. — Billy Moore.— To miało być proste, mówił, że wystarczy go wywołać. — William Moore.— Odłożyła lusterko na blat, by wyciągnąć szarlotkę i postawić ją na stole. — Williamie Moore, o, gwiazdo quidditcha, szukający nad szukającymi, pierwszy chwytaczu złotego znicza, Jastrzębiu szybszy od wiatru, odbiór — burczała pod nosem, nie patrząc już na lusterko. Coś musiało zadziałać, ale musiała wpierw dopilnować, by ciasto się nie przypaliło. — Odbijcie te tłuczki, chłopcy i rzućcie tu tego kafla— zaczęła nucić pod nosem, czekając na połączenie...
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Potrzebował dłuższej chwili, żeby zrozumieć, co właściwie wyrwało go z drzemki.
Nie pamiętał, o czym dokładnie śnił, ale rozmywające się pod drgającymi powiekami obrazy były słoneczne, jasne jak światło przedzierające się przez okna, zajmujące całą przestrzeń od podłogi do niskiego sufitu; wydawało mu się, że była tam Amelka, śmigając wokół pni starych drzew na dziecięcej miotełce, i że gdzieś w pobliżu znajdowała się Hannah – a przynajmniej na to wskazywał jej głos, niosący się mgliście ponad zieloną trawą. Billy. Zamrugał, po czym sięgnął dłonią do twarzy, żeby szorstkimi opuszkami palców zetrzeć resztki utkanych ze wspomnień i wyobrażeń majaków. To był dobry sen, ciepły; pachnący wrzosami i wiosennym powietrzem, wolnym od oblepiającej londyńskie uliczki mgły. Taki, jakie ostatnio zdarzały mu się coraz rzadziej.
Westchnął przeciągle, z trudem się przeciągając – łóżko ledwie mieściło się w maleńkiej przestrzeni chaty, sięgając od ściany do ściany – ale nim zdążyłby pomyśleć o ponownym zamknięciu oczu, znów dotarł do niego głos Hannah, z jakiegoś powodu wymykając się z odległych już, sennych marzeń – i rozbrzmiewając w budzącej się do życia rzeczywistości. Billy Moore. Zmarszczył brwi, coraz bardziej skonfundowany, podnosząc się do pozycji siedzącej; zaszeleściły kartki, kiedy stary egzemplarz książki Quidditch przez wieki zsunął się na podłogę, ale nie zwrócił na niego uwagi, zamiast tego rozglądając się po sypialni, jakby za żeliwnym piecykiem spodziewał się dostrzec sylwetkę przyjaciółki, podpierającej się pod boki niczym pani Wright i mierzącej go pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Nic z tego, zamiast zobaczyć Hannah znów ją usłyszał – i dopiero, gdy podążył wzrokiem za źródłem dźwięku, odnajdując je gdzieś w pobliżu przewieszonej przez komodę kurtki, zrozumiał swój błąd. – Do stu tłuczków, William, k-k-kretynie – mruknął pod nosem, opuszczając bose stopy na drewnianą podłogę i wychylając się, żeby złapać za rękaw odrzucone wcześniej okrycie. To nie tak, że zapomniał o lusterku – nosił je ze sobą zawsze, gdziekolwiek by się nie wybierał, całkiem poważnie traktując złożoną przyjaciółce obietnicę – ale po paru tygodniach już tak przyzwyczaił się do jego obecności, że przestał o nim myśleć. Wyciągnął je teraz, owinięte starannie skrawkiem materiału, który odwinął szybko – ale formujące się na języku słowa zostały zatrzymane potokiem barwnych epitetów i przydomków, zbyt kreatywnych, by ośmielił się odezwać. Nawet nie próbował powstrzymać rozciągających się w szerokim uśmiechu ust, odchrząkując dopiero, gdy z lusterka wydobyły się pierwsze nuty hymnu Zjednoczonych. – Przez chwilę miałem n-na-nadzieję, że to o mnie zaśpiewasz p-p-piosenkę – powiedział z udawaną urazą, ponad którą wyraźnie przebijało się jednak rozbawienie. – Układanie słów d-do-dobrze ci szło – dodał, unosząc wreszcie lusterko, żeby spojrzeć na Hannah spod uniesionych brwi – ale zamiast twarzy przyjaciółki zobaczył coś, co wyglądało na fragment sufitu. Zmarszczył czoło, najpierw przekrzywiając głowę to w lewo, to w prawo, a później – kiedy to nie przyniosło żadnego efektu – zaczynając obracać lusterko pod różnymi kątami. – Hannah? – zawołał; czyżby lustro było uszkodzone? – Masz na sobie p-p-pelerynę niewidkę? – zapytał, bo było to pierwsze wyjaśnienie, jakie przyszło mu do głowy – nawet jeśli po głębszym zastanowieniu przestawało mieć jakikolwiek sens.
Nie pamiętał, o czym dokładnie śnił, ale rozmywające się pod drgającymi powiekami obrazy były słoneczne, jasne jak światło przedzierające się przez okna, zajmujące całą przestrzeń od podłogi do niskiego sufitu; wydawało mu się, że była tam Amelka, śmigając wokół pni starych drzew na dziecięcej miotełce, i że gdzieś w pobliżu znajdowała się Hannah – a przynajmniej na to wskazywał jej głos, niosący się mgliście ponad zieloną trawą. Billy. Zamrugał, po czym sięgnął dłonią do twarzy, żeby szorstkimi opuszkami palców zetrzeć resztki utkanych ze wspomnień i wyobrażeń majaków. To był dobry sen, ciepły; pachnący wrzosami i wiosennym powietrzem, wolnym od oblepiającej londyńskie uliczki mgły. Taki, jakie ostatnio zdarzały mu się coraz rzadziej.
Westchnął przeciągle, z trudem się przeciągając – łóżko ledwie mieściło się w maleńkiej przestrzeni chaty, sięgając od ściany do ściany – ale nim zdążyłby pomyśleć o ponownym zamknięciu oczu, znów dotarł do niego głos Hannah, z jakiegoś powodu wymykając się z odległych już, sennych marzeń – i rozbrzmiewając w budzącej się do życia rzeczywistości. Billy Moore. Zmarszczył brwi, coraz bardziej skonfundowany, podnosząc się do pozycji siedzącej; zaszeleściły kartki, kiedy stary egzemplarz książki Quidditch przez wieki zsunął się na podłogę, ale nie zwrócił na niego uwagi, zamiast tego rozglądając się po sypialni, jakby za żeliwnym piecykiem spodziewał się dostrzec sylwetkę przyjaciółki, podpierającej się pod boki niczym pani Wright i mierzącej go pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Nic z tego, zamiast zobaczyć Hannah znów ją usłyszał – i dopiero, gdy podążył wzrokiem za źródłem dźwięku, odnajdując je gdzieś w pobliżu przewieszonej przez komodę kurtki, zrozumiał swój błąd. – Do stu tłuczków, William, k-k-kretynie – mruknął pod nosem, opuszczając bose stopy na drewnianą podłogę i wychylając się, żeby złapać za rękaw odrzucone wcześniej okrycie. To nie tak, że zapomniał o lusterku – nosił je ze sobą zawsze, gdziekolwiek by się nie wybierał, całkiem poważnie traktując złożoną przyjaciółce obietnicę – ale po paru tygodniach już tak przyzwyczaił się do jego obecności, że przestał o nim myśleć. Wyciągnął je teraz, owinięte starannie skrawkiem materiału, który odwinął szybko – ale formujące się na języku słowa zostały zatrzymane potokiem barwnych epitetów i przydomków, zbyt kreatywnych, by ośmielił się odezwać. Nawet nie próbował powstrzymać rozciągających się w szerokim uśmiechu ust, odchrząkując dopiero, gdy z lusterka wydobyły się pierwsze nuty hymnu Zjednoczonych. – Przez chwilę miałem n-na-nadzieję, że to o mnie zaśpiewasz p-p-piosenkę – powiedział z udawaną urazą, ponad którą wyraźnie przebijało się jednak rozbawienie. – Układanie słów d-do-dobrze ci szło – dodał, unosząc wreszcie lusterko, żeby spojrzeć na Hannah spod uniesionych brwi – ale zamiast twarzy przyjaciółki zobaczył coś, co wyglądało na fragment sufitu. Zmarszczył czoło, najpierw przekrzywiając głowę to w lewo, to w prawo, a później – kiedy to nie przyniosło żadnego efektu – zaczynając obracać lusterko pod różnymi kątami. – Hannah? – zawołał; czyżby lustro było uszkodzone? – Masz na sobie p-p-pelerynę niewidkę? – zapytał, bo było to pierwsze wyjaśnienie, jakie przyszło mu do głowy – nawet jeśli po głębszym zastanowieniu przestawało mieć jakikolwiek sens.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pachniało wszędzie pieczonymi jabłkami i cynamonem. Ten zapach często jej towarzyszył. Twarde laski ścierała ręcznie na tarce, przez co pachniały nim jej dłonie, a czasem ubranie, na które rozsypywał się pył. Teraz słodycz roznosiła się po całej kuchni, ale też korytarzu, docierając do tych pokoi, które zostały otwarte. Wszyscy wciąż spali. A może nie, może obudzili się przed nią i zajęli się własnymi sprawami. Tego zapachu nie dało się jednak czuć przez lusterko, które w chwili wyciągania szarlotki z pieca leżało na stole zwrócone w stronę sufitu. Kiedy tylko głos Williama rozległ się po pomieszczeniu, gliniana forma do ciasta zatrzęsła jej się w dłoniach pokrytych ścierkami, chroniącymi ją przed poparzeniem.
— Ja wilkołaczę — zaklęła pod nosem, opanowując na szczęście sytuację, nim ciasto znalazło się na niej, a co gorsza, na ziemi, wtedy już na pewno niezdatne do jedzenia. Spojrzała w kierunku lusterka, zupełnie nieprzejęta tym, że słyszał, jak fałszowała — nie była to z pewnością najbardziej żenująca rzecz, jaką przez te wszystkie lata zrobiła w jego towarzystwie; doskonale wiedział, że kompletnie nie umiała śpiewać. Uśmiechnęła się za to pewnie, cwano i postawiła szarlotkę na stole, obok lusterka. — Najpierw muszę ją skończyć pisać, ale nie umiem znaleźć rymu do "Billy ranny ptaszek" — mruknęła sugestywnie i odłożywszy ścierki chwyciła lusterko, spoglądając w nie. W zwierciadle, zamiast jej odbicia zobaczyła twarz przyjaciela. Od razu się rozpromieniła, spoglądając na jego zmierzwioną czuprynę. — Wstałeś dopiero? Wiesz która jest godzina? — spytała, szybko przemykając po nim wzrokiem. — Już dawno powinieneś mieć zęby umyte. Śniadania pewnie też jeszcze nie jadłeś — westchnęła, obracając lusterko lekko, jakby w ten sposób mogła zobaczyć więcej przestrzeni obok niego. Mianowicie — szukała jego córki. — Czy Amelka nie powinna już czegoś zjeść? Billy, jest dziesiąta.— Zmarszczyła brwi, z spoglądając mu w oczy. Rannym ptaszkiem to ona nie była. — Popatrz — mruknęła zaraz i odsunęła od siebie lusterko by postawić je na stole. — Tyn tyn tyn — wydała z siebie odgłos mający imitować dzwonki powitalne i obróciła zwierciadełko tak, że większość obrazu zajęła świeża, dopiero wyjęta z pieca szarlotka. W tle pozostawał tylko jej nos, oczy i czoło. — Jeszcze ciepła, mhm — zamruczała, uśmiechając się zawadiacko. — Powiem ci coś, ale nie powiesz nikomu? Przynajmniej na razie, bo to tajemnica — zniżyła ton do konspiracyjnego szeptu, zawiesiwszy na Billym spojrzenie. — Dostałam wczoraj list.— Ot co cały sekret. Zapomniała o śnie, który chciała mu opowiedzieć.
— Ja wilkołaczę — zaklęła pod nosem, opanowując na szczęście sytuację, nim ciasto znalazło się na niej, a co gorsza, na ziemi, wtedy już na pewno niezdatne do jedzenia. Spojrzała w kierunku lusterka, zupełnie nieprzejęta tym, że słyszał, jak fałszowała — nie była to z pewnością najbardziej żenująca rzecz, jaką przez te wszystkie lata zrobiła w jego towarzystwie; doskonale wiedział, że kompletnie nie umiała śpiewać. Uśmiechnęła się za to pewnie, cwano i postawiła szarlotkę na stole, obok lusterka. — Najpierw muszę ją skończyć pisać, ale nie umiem znaleźć rymu do "Billy ranny ptaszek" — mruknęła sugestywnie i odłożywszy ścierki chwyciła lusterko, spoglądając w nie. W zwierciadle, zamiast jej odbicia zobaczyła twarz przyjaciela. Od razu się rozpromieniła, spoglądając na jego zmierzwioną czuprynę. — Wstałeś dopiero? Wiesz która jest godzina? — spytała, szybko przemykając po nim wzrokiem. — Już dawno powinieneś mieć zęby umyte. Śniadania pewnie też jeszcze nie jadłeś — westchnęła, obracając lusterko lekko, jakby w ten sposób mogła zobaczyć więcej przestrzeni obok niego. Mianowicie — szukała jego córki. — Czy Amelka nie powinna już czegoś zjeść? Billy, jest dziesiąta.— Zmarszczyła brwi, z spoglądając mu w oczy. Rannym ptaszkiem to ona nie była. — Popatrz — mruknęła zaraz i odsunęła od siebie lusterko by postawić je na stole. — Tyn tyn tyn — wydała z siebie odgłos mający imitować dzwonki powitalne i obróciła zwierciadełko tak, że większość obrazu zajęła świeża, dopiero wyjęta z pieca szarlotka. W tle pozostawał tylko jej nos, oczy i czoło. — Jeszcze ciepła, mhm — zamruczała, uśmiechając się zawadiacko. — Powiem ci coś, ale nie powiesz nikomu? Przynajmniej na razie, bo to tajemnica — zniżyła ton do konspiracyjnego szeptu, zawiesiwszy na Billym spojrzenie. — Dostałam wczoraj list.— Ot co cały sekret. Zapomniała o śnie, który chciała mu opowiedzieć.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Uniósł wyżej brew w reakcji na dźwięk wilkołaczego przekleństwa, posyłając pytające spojrzenie w kierunku lusterka, i nie zastanawiając się nad tym, że przecież nikt go nie widział; on siebie również nie, gładka powierzchnia uparcie odbijała fragment zalanego słońcem sufitu. Obcego, nie tego, któremu przyglądał się niejednokrotnie, siedząc przy kuchennym stole w mieszkaniu na Baker Street, i w udawanym zniecierpliwieniu unosząc oczy do góry. Cieszył się, że Hannah w końcu zdecydowała się zostawić za sobą Londyn; chociaż zdawał sobie sprawę, że jej stopa miała postać tam jeszcze niejednokrotnie, to i tak czuł się spokojniejszy z myślą, że zasypiała z dala od ogarniętych wojną ulic.
Zbliżył nos do lusterka, kiedy wydało mu się, że odbijany przez nie obraz zadrżał lekko, jakby poruszony – ale zamiast ujrzeć twarz przyjaciółki, usłyszał kolejne słowa. – Skacze, h-h-hen, na daszek? – zaproponował, rozbawiony, wypowiadając pierwsze zdanie, które przyszło mu na myśl – po czym odsunął się lekko, gdy po drugiej stronie zobaczył wreszcie parę znajomych, czekoladowych oczu. Wyszczerzył się szeroko. – Nie wiem, ale pewnie zaraz mi p-p-powiesz – odpowiedział, przewracając oczami. Nie mylił się, ale początkowo nie skomentował w żaden sposób długiego, naszpikowanego pytaniami monologu Hannah. Zamiast tego ziewnął szeroko, po czym przeciągnął się, wciąż trzymając w dłoni lusterko – częściowo, żeby trochę się z nią podroczyć, a częściowo w próbie ukrycia przed nią trudnego do powstrzymania uśmiechu, który uparcie wciskał się na jego usta, gdy po raz kolejny uświadamiał sobie, jak bardzo przez ostatnie miesiące mu jej brakowało. – No d-d-dobrze już, dobrze – powiedział wreszcie, znów unosząc przed sobą lusterko. – Dla twojej w-wia-wiadomości, z Amelką wstaliśmy już d-d-dawno, zjedliśmy owsiankę i um-m-myliśmy zęby – wyrecytował, tonem, którego zazwyczaj używał do składania trenerowi sprawozdań z postępów w treningach. – O popatrz – dodał po chwili, po czym prawie przyłożył powierzchnię lustra do twarzy, jednocześnie odsłaniając całe dwa szeregi zębów. Nie był jedynie pewien, ile właściwie zdołała zobaczyć Hannah, bo kiedy odsunął szkiełko, było całe zaparowane od jego oddechu. – Z-za-zaczekaj – mruknął, po czym rękawem przetarł lusterko. – No, teraz lepiej. Amelka jest u D-d-debbie – wyjaśnił jeszcze, pozwalając jej dopowiedzieć sobie resztę: że postanowił wykorzystać chwilę ciszy na drzemkę. Co nie było do końca prawdą, nie odpłynął celowo, poddając się raczej nawarstwiającemu się od tygodni zmęczeniu – ale o tym chwilowo nie myślał, bo jego uwagę skutecznie odciągnął widok świeżej szarlotki, sprawiający, że ślinka napłynęła mu do ust. – Jesteś okrutna – burknął, niezbyt przekonująco udając naburmuszenie; oczy mu rozbłysły, uwielbiał szarlotkę – a ta w wykonaniu Hannah przywoływała wszystkie dobre wspomnienia. – Nikomu nie p-p-powiem, ale tylko pod warunkiem, że dostanę k-k-kawałek – zastrzegł, po czym westchnął cicho; wiele oddałby teraz za świeżą kawę i ciepłą szarlotkę. W normalnych okolicznościach już proponowałby przyjaciółce odwiedziny, ale jej następne słowa obudziły jego ciekawość; opadł więc z powrotem na miękkie łóżko, rękę z lusterkiem trzymając w górze, nad sobą. – Co to za list? I czemu to taka t-t-tajemnica? – zapytał; był pewien, że nie będzie musiał długo namawiać jej do zdradzenia tego sekretu.
Zbliżył nos do lusterka, kiedy wydało mu się, że odbijany przez nie obraz zadrżał lekko, jakby poruszony – ale zamiast ujrzeć twarz przyjaciółki, usłyszał kolejne słowa. – Skacze, h-h-hen, na daszek? – zaproponował, rozbawiony, wypowiadając pierwsze zdanie, które przyszło mu na myśl – po czym odsunął się lekko, gdy po drugiej stronie zobaczył wreszcie parę znajomych, czekoladowych oczu. Wyszczerzył się szeroko. – Nie wiem, ale pewnie zaraz mi p-p-powiesz – odpowiedział, przewracając oczami. Nie mylił się, ale początkowo nie skomentował w żaden sposób długiego, naszpikowanego pytaniami monologu Hannah. Zamiast tego ziewnął szeroko, po czym przeciągnął się, wciąż trzymając w dłoni lusterko – częściowo, żeby trochę się z nią podroczyć, a częściowo w próbie ukrycia przed nią trudnego do powstrzymania uśmiechu, który uparcie wciskał się na jego usta, gdy po raz kolejny uświadamiał sobie, jak bardzo przez ostatnie miesiące mu jej brakowało. – No d-d-dobrze już, dobrze – powiedział wreszcie, znów unosząc przed sobą lusterko. – Dla twojej w-wia-wiadomości, z Amelką wstaliśmy już d-d-dawno, zjedliśmy owsiankę i um-m-myliśmy zęby – wyrecytował, tonem, którego zazwyczaj używał do składania trenerowi sprawozdań z postępów w treningach. – O popatrz – dodał po chwili, po czym prawie przyłożył powierzchnię lustra do twarzy, jednocześnie odsłaniając całe dwa szeregi zębów. Nie był jedynie pewien, ile właściwie zdołała zobaczyć Hannah, bo kiedy odsunął szkiełko, było całe zaparowane od jego oddechu. – Z-za-zaczekaj – mruknął, po czym rękawem przetarł lusterko. – No, teraz lepiej. Amelka jest u D-d-debbie – wyjaśnił jeszcze, pozwalając jej dopowiedzieć sobie resztę: że postanowił wykorzystać chwilę ciszy na drzemkę. Co nie było do końca prawdą, nie odpłynął celowo, poddając się raczej nawarstwiającemu się od tygodni zmęczeniu – ale o tym chwilowo nie myślał, bo jego uwagę skutecznie odciągnął widok świeżej szarlotki, sprawiający, że ślinka napłynęła mu do ust. – Jesteś okrutna – burknął, niezbyt przekonująco udając naburmuszenie; oczy mu rozbłysły, uwielbiał szarlotkę – a ta w wykonaniu Hannah przywoływała wszystkie dobre wspomnienia. – Nikomu nie p-p-powiem, ale tylko pod warunkiem, że dostanę k-k-kawałek – zastrzegł, po czym westchnął cicho; wiele oddałby teraz za świeżą kawę i ciepłą szarlotkę. W normalnych okolicznościach już proponowałby przyjaciółce odwiedziny, ale jej następne słowa obudziły jego ciekawość; opadł więc z powrotem na miękkie łóżko, rękę z lusterkiem trzymając w górze, nad sobą. – Co to za list? I czemu to taka t-t-tajemnica? – zapytał; był pewien, że nie będzie musiał długo namawiać jej do zdradzenia tego sekretu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
— Billy rany ptaszek, skacze hen na daszek. Hop, przyfrunął tu, hop podleciał tam, gdy usłyszał: "hej, skowronku, coś dla ciebie mam!"— zanuciła, nie przejmując się wciąż tym, że melodia nie trzymała się niczego. Ważne, że rym się zgadzał, chociaż gdyby mama słyszała jak fałszuje, złapałaby się pewnie za głowę. Pewnie wciąż się łudzi, że będzie rychło śpiewać kołysanki.— Mam cynamon, mam jabłuszka, jak podlecisz, coś ci szepnę wprost do uszka — szczebiotała dalej, jeszcze przed tym, jak chwyciła do ręki lusterko dwukierunkowe. — Nie wywracaj oczami — skrytykowała go od razu, ledwie powstrzymując przy tym uśmiech. Chciała brzmieć groźnie, ale nie mogła się na niego złościć, kiedy tak szczerzył się prosto do niej. Chociaż nie było go tu obok, nie mogła go uderzyć ani zdzielić psotnie po głowie, to wystarczyło. Jego uśmiech, jego rozbawiona mina, roziskrzone spojrzenie, błyszczące bielą w radości rzędy zębów. Nawet ta zmierzwiona czupryna, która odruchowo przeczesałaby palcami. Jak dawniej, jak kilka lat temu. Brakujący element codzienności. Rozmowa z nim w ten sposób wydała jej się szybko całkiem normalna, nawet jeśli nie zastępowała spotkania twarzą w twarz i miała wrażenie, że tak było zawsze, a on wcale nie wpadł na pomysł, by wyjechać nagle i bez słowa. Zacisnęła usta mocno, ale te i tak drżały w idiotycznym uśmieszku, kiedy tak bezczelnie się przeciągał. —To ja wstałam skoro świt, a ty wciąż lenisz się w łóżku? Czy mając dzieci w ogóle ma się na to czas? Billy?— skrzywiła się, jakby był jakimś wybrykiem natury, albo uznała to co najmniej za niesprawiedliwe. Przyjrzała się jego zębom i wystawiła przed siebie palec wskazujący, mrużąc przy tym oczy. — Tam, pomiędzy lewą czwórką, a piątką widzę jeszcze pozostałość po kolacji. Myjesz zęby po kolacji? — Uniosła brew surowo, biorąc go w spytki, a po chwili zaśmiała się, odsuwając nieco od lusterka, by zademonstrować poranny wypiek. — Żartuję, wiem, że nie. Nie będę ci matkować, jesteś już duży. Teraz Amelia będzie cię pilnować— westchnęła, obracając jeszcze dookoła szarlotkę, sprawdzając, czy nigdzie się nie przypiekła. Jej wzrok przemknął po cieście, a później po okruszonych cynamonem dłoniach.— Okrutna mówisz?— mruknęła smętnie, z rozgoryczeniem i smutkiem, unosząc spojrzenie znad ciasta prosto w lusterko. — Bo upiekłam ją specjalnie dla was, spodziewając się raczej, że Amelka się nią z tobą podzieli, ale skoro jestem...okrutna to zjem ją s a m a. — odsunęła ją na bok, zdejmując z widoku lusterka i spojrzała znów tak samo poważnie Billemu w oczy. Może za starych, dobrych czasów dałaby radę ją samodzielnie wcisnąć, ale teraz nie było takiej możliwości. Ale nie musiała robić tego dziś, najwyżej będzie ją w siebie wpychać przez cały nadchodzący tydzień.— Dimitri Johnson, znasz gościa?— spytała enigmatycznie, nie zdradzając jeszcze nic więcej. Uniosła tylko brew, hamując z całych sił swoje wcześniejsze podekscytowanie. Poruszyła brwiami sugestywnie, czekając na jego typy: o co to mogło chodzić.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie potrafił nie uśmiechnąć się w reakcji na słowa prostej piosenki, wyśpiewywanej głosem Hannah – nie przejmując się ani trochę tym, że tu i ówdzie dźwięki rozbiegały się na boki, nie trafiając w odpowiednie tony. Gwizdnął przeciągle, kiedy skończyła, po czym odłożył na moment lusterko, żeby obdarować ją entuzjastycznymi oklaskami. Brakowało jedynie owacji na stojąco, ale do tego musiałby podnieść się z łóżka – a dach maleńkiej chaty znajdował się za nisko, by był w stanie wyprostować się, stojąc na poddaszu, na którym udało mu się cudem upchnąć sypialnię. – Na miejscu Celestyny Warbeck już drżałbym ze st-t-trachu – powiedział, ponownie biorąc do ręki dwukierunkowe lusterko i starając się odszukać spojrzeniem Hannah. Po raz kolejny dziwiąc się, jak łatwo potrafiła odegnać trzymające się go cienie zaledwie kilkoma minutami beztroskiej rozmowy.
W odpowiedzi na jej nie wywracaj oczami, wywrócił nimi teatralnie raz jeszcze, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej. Dlatego, że dobrze było słyszeć jej udawano-groźny ton, i dlatego, że wspaniale było móc porozmawiać z nią o Amelii – bez dziwnej niezręczności, bez niepotrzebnych sekretów, i bez ciężaru spoczywającego mu wcześniej na barkach. Naprawdę był idiotą, że zwlekał z wyjawieniem jej prawdy tak długo. – Nie lenię się – zaoponował, udając urażony ton i dla podkreślenia własnych słów przykładając dłoń do klatki piersiowej. – Po p-p-prostu zamknąłem na chwilę oczy… – Jeśli rzeczywiście była dziesiąta, to na dłużej niż chwilę, ale tego Hannah nie musiała wiedzieć. – I nie wiem, o czym m-m-mówisz, Amelia bardzo mi pomaga. Mistrzowsko op-p-panowała robienie jajecznicy, i jest z tego tak d-d-dumna, że od tygodnia nie jemy na k-ko-kolację nic innego – dodał, dzieląc się z nią skrawkiem swojej już-nie-tak-nowej codzienności. – I oczywiście, że myję zęby po k-k-kolacji, patrzysz na przyszłoroczny najbardziej cz-cza-czarujący uśmiech czarownicy. Pewnie c-c-cynamon siadł ci na lusterku – powiedział oburzonym tonem, mimowolnie przebiegając jednak językiem po zębach, żeby sprawdzić, czy Hannah przypadkiem nie miała racji – i czy resztki jajecznicy rzeczywiście jakimś cudem nie uchowały się pomiędzy przeklętą czwórką, a piątką. Słowna przepychanka o szarlotkę bardzo szybko odwróciła jednak jego uwagę, sprawiając, że zapomniał o zębach. – Nie zrobisz tego – powiedział z niezachwianą pewnością, w to krótkie zdanie wplatając też coś pomiędzy groźbą, a błaganiem. Upieczone przez przyjaciółkę ciasto nawet przez nieco zaparowaną powierzchnię lusterka wyglądało wspaniale; mógł jedynie sobie wyobrażać, jakie cudowne zapachy roztaczały się właśnie w jej kuchni. – Wiesz, jak b-b-bardzo Amelka lubi szarlotkę… – dodał, nie czując najdrobniejszych nawet wyrzutów sumienia; zazwyczaj nie zasłaniał się własną córką, ale tym razem sytuacja wyglądała poważnie.
Całe szczęście, że leżał już, kiedy Hannah wymówiła nazwisko Johnsona, bo w innym wypadku z całą pewnością opadłby na poduszki. – Że co? – zapytał głupio, marszcząc brwi i rzucając przyjaciółce przenikliwe spojrzenie, jakby chciał upewnić się, czy nie robiła sobie z niego żartów. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że nie. – Od k-k-kiedy pisujesz listy z kap-p-pitanem Zjednoczonych? – Oczywiście, że wiedział, kim był Dimitri; jeszcze jako dzieciak przypatrywał się jego wyczynom, marząc, że pewnego dnia mu dorówna. – Napisał do ciebie, żebyś przyp-p-pilnowała diety Josepha? – zapytał, dopiero po chwili orientując się, jak głupio to zabrzmiało. – Nie, na p-p-pewno nie. Zamówił u ciebie miotły? Mów, Ha-ha-hannah! – ponaglił się, wspierając się na łokciu i przybliżając do siebie lusterko, jakby siłą własnego spojrzenia mógł zmusić ją, by mówiła dalej.
W odpowiedzi na jej nie wywracaj oczami, wywrócił nimi teatralnie raz jeszcze, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej. Dlatego, że dobrze było słyszeć jej udawano-groźny ton, i dlatego, że wspaniale było móc porozmawiać z nią o Amelii – bez dziwnej niezręczności, bez niepotrzebnych sekretów, i bez ciężaru spoczywającego mu wcześniej na barkach. Naprawdę był idiotą, że zwlekał z wyjawieniem jej prawdy tak długo. – Nie lenię się – zaoponował, udając urażony ton i dla podkreślenia własnych słów przykładając dłoń do klatki piersiowej. – Po p-p-prostu zamknąłem na chwilę oczy… – Jeśli rzeczywiście była dziesiąta, to na dłużej niż chwilę, ale tego Hannah nie musiała wiedzieć. – I nie wiem, o czym m-m-mówisz, Amelia bardzo mi pomaga. Mistrzowsko op-p-panowała robienie jajecznicy, i jest z tego tak d-d-dumna, że od tygodnia nie jemy na k-ko-kolację nic innego – dodał, dzieląc się z nią skrawkiem swojej już-nie-tak-nowej codzienności. – I oczywiście, że myję zęby po k-k-kolacji, patrzysz na przyszłoroczny najbardziej cz-cza-czarujący uśmiech czarownicy. Pewnie c-c-cynamon siadł ci na lusterku – powiedział oburzonym tonem, mimowolnie przebiegając jednak językiem po zębach, żeby sprawdzić, czy Hannah przypadkiem nie miała racji – i czy resztki jajecznicy rzeczywiście jakimś cudem nie uchowały się pomiędzy przeklętą czwórką, a piątką. Słowna przepychanka o szarlotkę bardzo szybko odwróciła jednak jego uwagę, sprawiając, że zapomniał o zębach. – Nie zrobisz tego – powiedział z niezachwianą pewnością, w to krótkie zdanie wplatając też coś pomiędzy groźbą, a błaganiem. Upieczone przez przyjaciółkę ciasto nawet przez nieco zaparowaną powierzchnię lusterka wyglądało wspaniale; mógł jedynie sobie wyobrażać, jakie cudowne zapachy roztaczały się właśnie w jej kuchni. – Wiesz, jak b-b-bardzo Amelka lubi szarlotkę… – dodał, nie czując najdrobniejszych nawet wyrzutów sumienia; zazwyczaj nie zasłaniał się własną córką, ale tym razem sytuacja wyglądała poważnie.
Całe szczęście, że leżał już, kiedy Hannah wymówiła nazwisko Johnsona, bo w innym wypadku z całą pewnością opadłby na poduszki. – Że co? – zapytał głupio, marszcząc brwi i rzucając przyjaciółce przenikliwe spojrzenie, jakby chciał upewnić się, czy nie robiła sobie z niego żartów. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że nie. – Od k-k-kiedy pisujesz listy z kap-p-pitanem Zjednoczonych? – Oczywiście, że wiedział, kim był Dimitri; jeszcze jako dzieciak przypatrywał się jego wyczynom, marząc, że pewnego dnia mu dorówna. – Napisał do ciebie, żebyś przyp-p-pilnowała diety Josepha? – zapytał, dopiero po chwili orientując się, jak głupio to zabrzmiało. – Nie, na p-p-pewno nie. Zamówił u ciebie miotły? Mów, Ha-ha-hannah! – ponaglił się, wspierając się na łokciu i przybliżając do siebie lusterko, jakby siłą własnego spojrzenia mógł zmusić ją, by mówiła dalej.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ukłoniła się nisko, znikając mu na chwilę z obrazu, a długie, falowane włosy opadły w dół, by później znów opaść kaskadą na plecy. Przytknęła dłoń do piersi i uśmiechnęła się słodko, imitując fałszywe zawstydzenie komplementem i zatrzepotała rzęsami niewinnie.
— Świat nie jest gotowy, by usłyszeć o moim talencie. Zbyt wiele artystów, by na tym ucierpiało. A chyba też nie zniosłabym tej sławy. Ciągle jakieś występy, komplementy, autografy… Gdzie miałabym znaleźć miejsce na chwilę relaksu przy książce, albo plotki, ploteczki z rana z najlepszym przyjacielem — westchnęła, na chwilę poważniejąc; ale tylko na moment. Oczy szybko zwróciły się w stronę tafli lustra, bez trudu odnajdując drogę do jego własnych.
Zaśmiała się bezradna, gdy wywrócił znów oczami i uśmiechnęła się szeroko, co miało być wyrazem nie mam do ciebie siły.
— Pokazać ci, gdzie mieszkam? — zaproponowała, odsuwając się od stołu, by przejść się po kuchni. Przechyliła lusterko tak, by widział jak najwięcej. Przesunęła się też tak, by mógł ujrzeć stół, blat, piec i cały ten bałagan, który narobiła z rana, piekąc szarlotkę i smażąc racuchy dla wszystkich.
— Tonks mało jej używa, głównie ja tu teraz przesiaduję. I Kerstin, jej młodsza siostra. Chłopaki wpadają tu tylko zjeść i napić się kawy, a jak pada hasło o sprzątaniu to nagle wszyscy mają pełno pracy — zaśmiała się, ruszając dalej, na korytarz. Przeszła się po dole, dochodząc do drewnianego salonu, w którym się obróciła, dając mu czas na zapoznanie się ze wszystkim, po czym ruszyła schodami na górę. — Tu są sypialnie — ściszyła głos, podchodząc do swojego pokoju, do którego weszła. Kiedy wspomniał o jajecznicy, na jej twarzy pojawił się rozczulony wyraz i błogi, subtelny uśmiech. Patrzyła na niego, próbując dostrzec w niej to, czego szukała, co chciała od niego usłyszeć. — Jesteś szczęśliwy, prawda?— Sposób w jaki opowiadał o Amelii, z jaką dumą o niej wspominał, choć raczej robił to zupełnym przypadkiem, nieświadomie sugerował, że odnalazł się w nowej roli, a rzeczywistość nie powodowała, że bycie ojcem było dla niego bardziej uciążliwe. Wręcz przeciwnie.
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili znów je zamknęła, raczej z powodu przytyku o cynamonie niż świadomej umiejętności powstrzymania się przed przyznaniem, że dla niej miał wystarczająco czarujący uśmiech, by zgarniać tę nagrodę dożywotnio. Przetarła lusterko brzegiem koszulki brata i zmrużyła oczy.
— A tu ja śpię — Obróciła lusterko w drugą stronę, przodem do pokoju. Wciąż nie było tu zbyt wiele rzeczy osobistych. Zabrała ze sobą trochę ubrań i najważniejszą dla niej skrzynkę z pamiątkami, w której chowała wszystkie cenne rzeczy. — A teraz pokażę ci, jaki mamy stąd widok.— Ruszyła na palcach korytarzem na piętrze w dół, po schodach, a potem wyszła na taras, skąd rozciągał się widok na morze. — Pięknie tu, prawda? I wieje chłodna bryza. Pachnie wspaniale — zapewniła go, wiedząc, że nie może tego samego poczuć. — Solą, rozgrzanym piaskiem, letnią trawą, wrzosami. Tu jest mnóstwo wrzosów.— Starała mu się pokazać jeszcze otoczenie, ale obraz nie oddawał tego, jak pięknie wyglądały wzgórza Somerset porośnięte fioletowymi kwiatkami. — Kiedy nas odwiedzisz?— spytała, wracając znów przed lusterko. — Tu jest pięknie, ale musisz tu być, żeby to naprawdę zobaczyć. Wokół jest pełno ścieżek i zakątków, które… zapierają dech w piersiach. — Zastanawiała się, czy mogła je przyrównać do rodzinnego domu, ale chyba nic nigdy nie będzie dla niej takie, jak drogi w lasach, wokół jezior i ścieżki wokół wodospadów okolic Contin.
— Brzmi dla mnie jak wyzwanie — uniosła brew; wiedział, że takich rzeczy jej się nie mówi, bo reaguje na nie wręcz odwrotnie. — Nie zasłaniaj się dzieckiem! To nie w porządku!— oburzyła się i wydęła usta z niezadowoleniem, wracając do kuchni. Usiadła przy stole, spoglądając na szarlotkę. Musiała rozważyć to; w końcu miała mieć jego córkę na sumieniu i jej pusty brzuszek.
Chciała mu od razu powiedzieć, że jeszcze nie pisuje, ale to kwestia czasu. Postanowiła jednak zacząć historię z innej strony.
—Johnson uważa, że narzekania Jonesa o tym, że miotła go zwodzi na lewo to jakieś kiepskie wymówki i najprawdopodobniej dzieje się tak głównie dlatego, że się spasł!— z trudem utrzymywała powagę, oczy jej się już śmiały, a kąciki ust drżały. — Wyobrażasz sobie? Mam się temu przyjrzeć. Ale chyba nie mam wyjścia i muszę przyznać rację kapitanowi, co sądzisz?— Uniosła brew, uśmiechając się kokieteryjnie. — Dostałam pracę. Będę zajmować się miotłami Zjednoczonych, wyobrażasz sobie? To nie tak, że dostałam tę propozycję znikąd — spoważniała na moment i spuściła wzrok. — Poprosiłam o to Anthony’ego Macmillana. Nie prosiłabym, gdybym nie musiała— wytłumaczyła się, jakby zrobiła przy tym coś złego. Była w kropce, nie umiała przecież nic innego. To była dla niej jedyna szansa, by móc wciąż cokolwiek robić. — Będę miała tylu graczy quidditcha na wyciągnięcie ręki. Na raz! Będę mogła tyle dowiedzieć się o ich preferencjach, upodobaniach, problemach w lataniu, o potrzebach! Wszystko będę zapisywać, może dzięki temu uda mi się w końcu zrobić miotłę doskonałą. — Od dawna już próbowała znaleźć sposób na to, jak poprawić aerodynamikę, nie tracąc przy tym komfortu latania i zwinności miotły. I choć pierwszy pomysł powstał z chęci posadzenia na niej Billy'ego, tak by stał się niedoścignionym szukającym i najbardziej porządnym na świecie graczem, tak teraz wiedziała już, że chciała to zrobić dla siebie. — Pomożesz mi?— Bo nie wyobrażała sobie robić tego bez jego udziału.
— Świat nie jest gotowy, by usłyszeć o moim talencie. Zbyt wiele artystów, by na tym ucierpiało. A chyba też nie zniosłabym tej sławy. Ciągle jakieś występy, komplementy, autografy… Gdzie miałabym znaleźć miejsce na chwilę relaksu przy książce, albo plotki, ploteczki z rana z najlepszym przyjacielem — westchnęła, na chwilę poważniejąc; ale tylko na moment. Oczy szybko zwróciły się w stronę tafli lustra, bez trudu odnajdując drogę do jego własnych.
Zaśmiała się bezradna, gdy wywrócił znów oczami i uśmiechnęła się szeroko, co miało być wyrazem nie mam do ciebie siły.
— Pokazać ci, gdzie mieszkam? — zaproponowała, odsuwając się od stołu, by przejść się po kuchni. Przechyliła lusterko tak, by widział jak najwięcej. Przesunęła się też tak, by mógł ujrzeć stół, blat, piec i cały ten bałagan, który narobiła z rana, piekąc szarlotkę i smażąc racuchy dla wszystkich.
— Tonks mało jej używa, głównie ja tu teraz przesiaduję. I Kerstin, jej młodsza siostra. Chłopaki wpadają tu tylko zjeść i napić się kawy, a jak pada hasło o sprzątaniu to nagle wszyscy mają pełno pracy — zaśmiała się, ruszając dalej, na korytarz. Przeszła się po dole, dochodząc do drewnianego salonu, w którym się obróciła, dając mu czas na zapoznanie się ze wszystkim, po czym ruszyła schodami na górę. — Tu są sypialnie — ściszyła głos, podchodząc do swojego pokoju, do którego weszła. Kiedy wspomniał o jajecznicy, na jej twarzy pojawił się rozczulony wyraz i błogi, subtelny uśmiech. Patrzyła na niego, próbując dostrzec w niej to, czego szukała, co chciała od niego usłyszeć. — Jesteś szczęśliwy, prawda?— Sposób w jaki opowiadał o Amelii, z jaką dumą o niej wspominał, choć raczej robił to zupełnym przypadkiem, nieświadomie sugerował, że odnalazł się w nowej roli, a rzeczywistość nie powodowała, że bycie ojcem było dla niego bardziej uciążliwe. Wręcz przeciwnie.
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili znów je zamknęła, raczej z powodu przytyku o cynamonie niż świadomej umiejętności powstrzymania się przed przyznaniem, że dla niej miał wystarczająco czarujący uśmiech, by zgarniać tę nagrodę dożywotnio. Przetarła lusterko brzegiem koszulki brata i zmrużyła oczy.
— A tu ja śpię — Obróciła lusterko w drugą stronę, przodem do pokoju. Wciąż nie było tu zbyt wiele rzeczy osobistych. Zabrała ze sobą trochę ubrań i najważniejszą dla niej skrzynkę z pamiątkami, w której chowała wszystkie cenne rzeczy. — A teraz pokażę ci, jaki mamy stąd widok.— Ruszyła na palcach korytarzem na piętrze w dół, po schodach, a potem wyszła na taras, skąd rozciągał się widok na morze. — Pięknie tu, prawda? I wieje chłodna bryza. Pachnie wspaniale — zapewniła go, wiedząc, że nie może tego samego poczuć. — Solą, rozgrzanym piaskiem, letnią trawą, wrzosami. Tu jest mnóstwo wrzosów.— Starała mu się pokazać jeszcze otoczenie, ale obraz nie oddawał tego, jak pięknie wyglądały wzgórza Somerset porośnięte fioletowymi kwiatkami. — Kiedy nas odwiedzisz?— spytała, wracając znów przed lusterko. — Tu jest pięknie, ale musisz tu być, żeby to naprawdę zobaczyć. Wokół jest pełno ścieżek i zakątków, które… zapierają dech w piersiach. — Zastanawiała się, czy mogła je przyrównać do rodzinnego domu, ale chyba nic nigdy nie będzie dla niej takie, jak drogi w lasach, wokół jezior i ścieżki wokół wodospadów okolic Contin.
— Brzmi dla mnie jak wyzwanie — uniosła brew; wiedział, że takich rzeczy jej się nie mówi, bo reaguje na nie wręcz odwrotnie. — Nie zasłaniaj się dzieckiem! To nie w porządku!— oburzyła się i wydęła usta z niezadowoleniem, wracając do kuchni. Usiadła przy stole, spoglądając na szarlotkę. Musiała rozważyć to; w końcu miała mieć jego córkę na sumieniu i jej pusty brzuszek.
Chciała mu od razu powiedzieć, że jeszcze nie pisuje, ale to kwestia czasu. Postanowiła jednak zacząć historię z innej strony.
—Johnson uważa, że narzekania Jonesa o tym, że miotła go zwodzi na lewo to jakieś kiepskie wymówki i najprawdopodobniej dzieje się tak głównie dlatego, że się spasł!— z trudem utrzymywała powagę, oczy jej się już śmiały, a kąciki ust drżały. — Wyobrażasz sobie? Mam się temu przyjrzeć. Ale chyba nie mam wyjścia i muszę przyznać rację kapitanowi, co sądzisz?— Uniosła brew, uśmiechając się kokieteryjnie. — Dostałam pracę. Będę zajmować się miotłami Zjednoczonych, wyobrażasz sobie? To nie tak, że dostałam tę propozycję znikąd — spoważniała na moment i spuściła wzrok. — Poprosiłam o to Anthony’ego Macmillana. Nie prosiłabym, gdybym nie musiała— wytłumaczyła się, jakby zrobiła przy tym coś złego. Była w kropce, nie umiała przecież nic innego. To była dla niej jedyna szansa, by móc wciąż cokolwiek robić. — Będę miała tylu graczy quidditcha na wyciągnięcie ręki. Na raz! Będę mogła tyle dowiedzieć się o ich preferencjach, upodobaniach, problemach w lataniu, o potrzebach! Wszystko będę zapisywać, może dzięki temu uda mi się w końcu zrobić miotłę doskonałą. — Od dawna już próbowała znaleźć sposób na to, jak poprawić aerodynamikę, nie tracąc przy tym komfortu latania i zwinności miotły. I choć pierwszy pomysł powstał z chęci posadzenia na niej Billy'ego, tak by stał się niedoścignionym szukającym i najbardziej porządnym na świecie graczem, tak teraz wiedziała już, że chciała to zrobić dla siebie. — Pomożesz mi?— Bo nie wyobrażała sobie robić tego bez jego udziału.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Trudno mu było opanować śmiech, gdy tak przyglądał się ukłonom Hannah, z żalem rezygnującej z czekającej na nią sławy. Przez moment spróbował ją sobie taką wyobrazić: oświetloną błyskiem otaczających ją aparatów fotograficznych, pozującą do zdjęć, machającą wesoło do fanów albo śmiało rozdającą autografy, ale coś mu w tym obrazku potężnie zgrzytało, więc po prostu pokręcił z rozbawieniem głową. – No cóż, p-p-pozostaje mi tylko współczuć tym wszystkim b-b-biedakom, którzy nigdy nie usłyszą twojego t-talentu – odpowiedział – i już miał zapytać, czy miała w repertuarze jeszcze jakieś piosenki, ale jej następne pytanie sprawiło, że zapomniał o śpiewaniu.
– No pewnie – przytaknął ze szczerym entuzjazmem, podpierając się wolną ręką o materac i podciągając się wyżej na łóżku, zupełnie jakby zmiana kąta widzenia miała sprawić, że będzie miał lepszy widok na pokazywane mu przez przyjaciółkę pomieszczenia. A może po prostu chodziło o to, że od zmiennych perspektyw – jego poziomej, i jej pionowej – lekko kręciło mu się w głowie. – Ale n-n-narobiłaś bałaganu – skomentował z udawaną dezaprobatą, przyglądając się pomniejszonej zabawnie kuchni; o ile wizja Hannah jako wschodzącej gwiazdy estrady wydawała mu się abstrakcyjna, o tyle bez problemu był w stanie wyobrazić ją sobie tam – kręcącą się z wprawą wśród szafek, naczyń i blatów.
Na pytanie o to, czy był szczęśliwy, nie odpowiedział od razu – głównie dlatego, że potrzebował paru sekund, żeby się nad tym zastanowić. Jego rzeczywistość była daleka od ideału, a już na pewno nieskończenie odległa od tego, co jeszcze do niedawna uważał za wyznacznik szczęścia: jego rodzina była rozproszona, codziennie mierząc się z niebezpieczeństwem, kraj, w którym się wychował, opanowany przez wroga, a choćby wspomnienie o Quidditchu wciąż wywoływało w jego klatce piersiowej jakąś szarpiącą tęsknotę. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że odpowiedź na pytanie Hannah powinna brzmieć nie – a jednak, kiedy myślał o tym, gdzie był teraz, i ile rzeczy mógł jeszcze zrobić w Oazie – dla Amelii, i dla mieszkających tu ludzi – nie był już tego taki pewien. Przeniósł na nią spojrzenie, uśmiechając się bezwiednie. Może to, czego tak naprawdę potrzebował, zawsze miał na wyciągnięcie ręki. – Tak, chyba t-tak – odparł więc w końcu, nie wiedząc dlaczego przyznanie tego na głos wywołało u niego zakłopotanie. Wzruszył ramionami, jakby chciał je z siebie strząsnąć. – To dziwne, nie? Jakby ktoś dwa lata t-t-temu zapytał mnie, gdzie będę za ten czas, to zastanawiałbym się t-t-tylko, czy jeszcze w Jastrzębiach, czy już w r-re-reprezentacji. – Dzisiaj wydawało mu się to skrajnie naiwne. I małostkowe. – No bo sama pomyśl – ja ojcem? – Czasami wciąż brzmiało to nierealnie; w innych momentach trudno było mu wyobrazić sobie bardziej naturalne określenie. – Ale nie z-zamieniłbym tego na nic innego. Czekaj – też ci coś p-p-pokażę – zaoferował, natychmiast podrywając się z łóżka, żeby przerzucić nogi przez jego krawędź i z niego wstać. Za szybko, zapomniał o niskim suficie, niemal uderzając w niego głową; uchylił się w ostatniej chwili, ale zaskoczenie na jego twarzy i tak musiało wyglądać co najmniej komicznie. – Kulawe hipogryfy, ciągle o tym z-za-zapominam – mruknął, ale ruszył dalej, przytrzymując lusterko jedną ręką, a drugą podpierając się o bok skośnej drabinki, prowadzącej z sypialnianej antresoli prosto do kuchni – jeszcze zagraconej pozostałościami po robieniu śniadania, starał się więc manewrować lusterkiem tak, żeby ominąć nieumyte naczynia i rozsypane płatki owsiane, a zamiast tego kierując gładką powierzchnię w stronę drzwiczek prowadzących do maleńkiej spiżarni, na których – magicznie przytwierdzone – wisiały dumnie dziecięce malunki. – Nie mamy żadnych zdjęć, więc Am-m-melka stwierdziła, że je namaluje – wyjaśnił, nie mogąc się powstrzymać przed zerknięciem w stronę Hannah. – To my – powiedział, wskazując na pierwszy z kolorowych arkuszy, gdzie dwoje odrobinę jeszcze patykowatych ludzi stało ramię w ramię – choć znalazło się miejsce dla kwiatków na sukience i miotły opartej o ścianę domu. Włosy Billy'ego miały ognisty kolor dojrzałych marchewek. – Trochę jeszcze eksperymentuje z k-ko-kolorami. A tu – pokazał na drugi rysunek – jest Amelka z k-ko-koleżanką. To chyba Debbie, ta dziewczynka od C-c-cedrica. – Wskazywał na to kot plączący się pod jej nogami. – A t-tu namalowała bezpańskiego psiaka, k-k-który kręci się po okolicy. Obawiam się, że to może być s-s-sugestia. Albo że już mieszka u nas, tylko jeszcze o tym n-n-nie wiem – wyjaśnił, marszcząc brwi, ale uśmiechając się przy tym szeroko. Odwrócił lusterko przodem do siebie, żeby odnaleźć twarz przyjaciółki; tym razem to była jego kolej na uważne przyjrzenie się jej rysom. – A ty? – zapytał, w międzyczasie ruszając dalej; chciał wyjść na zewnątrz, usiąść na ławce przed chatą. – Dobrze ci t-tam? – Dom wyglądał na ładny, taki, w którym niczego nie brakowało, miała też dookoła siebie ludzi, którzy w razie potrzeby z pewnością dotrzymaliby jej towarzystwa; ale wymuszona ucieczka, pozostawienie za sobą miejsca, które dotąd nazywało się domem, nigdy nie było łatwe – wiedział o tym aż za dobrze. – Wiesz, jakby Just albo jej b-b-bracia za głośno chrapali, zawsze możesz w-w-wpaść do nas – zaproponował wspaniałomyślnie. – Mamy co prawda trochę ciasno, ale w-w-widoki też są ładne. – Zdążył już polubić magiczną aurę roztaczającą się nad wyspą, choć kiedy Hannah wyszła na zewnątrz i odwróciła lusterko w stronę rozciągającego się za jej plecami morza, gwizdnął cicho. Krajobraz, nawet oglądany przez niewielkie szkiełko, był piękny – nieodzownie kojarzył mu się też z ich rodzinnym domem, i z czasami, kiedy mieszkali jeszcze wszyscy razem, a mama krzyczała na nich, gdy dziurawili spodnie na ostrych kamieniach na plaży. – No dobra, w-wy-wygrałaś, teraz to marzę, żeby być tam z t-t-tobą – przyznał, zaraz potem się jednak poprawił. – Ale nie wiem, czy p-po-powinienem, chyba im mniej osób wie, gdzie j-je-jesteście, tym bezpieczniej. – Ich dom był obłożony silnymi zaklęciami nie bez powodu; Justine, Hannah, Michael, Gabriel – wszyscy byli członkami Zakonu Feniksa, a tym samym wszystkim im groziło niebezpieczeństwo.
W reakcji na oburzenie przyjaciółki zrobił tylko niewinną minę, uznając, że od tej pory wszystko, co by powiedział, mogłoby zostać wykorzystane przeciwko niemu – ale o szarlotkę miał zamiar jeszcze powalczyć.
Jak już wyciągnie od niej, dlaczego zaczęła nagle prowadzić korespondencję z kapitanem Zjednoczonych z Puddlemere.
– Czekaj, co? – zapytał, początkowo mocno skonfundowany jej pierwszą odpowiedzią. Tego się nie spodziewał. – Ale czemu masz się p-p-przyjrzeć? Boczkom Jonesa? – Uniósł wyżej brwi; czy Dimitri Johnson naprawdę potrzebował drugiej opinii w kwestii kondycji swojego zawodnika i dlatego zwrócił się z tym problemem do Hannah? Musiała go wkręcać. Dopiero po chwili wszystko stało się jasne; Billy aż podniósł się z ławeczki, otwierając szerzej oczy. – Galopujące gargulce, Hannah, t-t-to wspaniale! – wykrzyknął absolutnie szczerze; nie byłby w stanie pomyśleć o nikim, kto sprawdziłby się w tym lepiej od niej, więc kompletnie nie zwrócił uwagi na wciśniętą pomiędzy wiersze próbę usprawiedliwienia prośby o pomoc. Nie widział w tym nic złego – gdyby nie miała umiejętności, nie dostałaby takiej propozycji. – Czemu nie m-m-mówiłaś wcześniej? – Skoro pisała o tym z Anthonym, to nie mógł być to zupełnie świeży pomysł. – Teraz to już nie ma s-s-sensu śledzić rozgrywek, z twoimi miotłami Zjednoczeni zmiotą wszystkich z b-b-boiska. – Jeszcze nie wiedział, że nie do końca będą mieć ku temu okazję; a przynajmniej nie w tym roku. – Kiedy z-z-zaczynasz? – zapytał, ponownie siadając na ławce, bo jego gwałtowny podskok zagwarantował mu zdziwione spojrzenie przechodzącej akurat czarownicy.
Spochmurniał odrobinę dopiero, gdy zapytała go o pomoc – ale tylko na sekundę, zaraz potem zakrywając ciche, egoistyczne ukłucie żalu szerokim uśmiechem. Wzruszył ramionami ze skromnością. – Będziesz mieć całą d-d-drużynę zawodowców, do czego ja mógłbym ci się p-p-przydać? – zapytał; nie znosząc tego, że jemu samemu trudno było znaleźć odpowiedź na to pytanie.
– No pewnie – przytaknął ze szczerym entuzjazmem, podpierając się wolną ręką o materac i podciągając się wyżej na łóżku, zupełnie jakby zmiana kąta widzenia miała sprawić, że będzie miał lepszy widok na pokazywane mu przez przyjaciółkę pomieszczenia. A może po prostu chodziło o to, że od zmiennych perspektyw – jego poziomej, i jej pionowej – lekko kręciło mu się w głowie. – Ale n-n-narobiłaś bałaganu – skomentował z udawaną dezaprobatą, przyglądając się pomniejszonej zabawnie kuchni; o ile wizja Hannah jako wschodzącej gwiazdy estrady wydawała mu się abstrakcyjna, o tyle bez problemu był w stanie wyobrazić ją sobie tam – kręcącą się z wprawą wśród szafek, naczyń i blatów.
Na pytanie o to, czy był szczęśliwy, nie odpowiedział od razu – głównie dlatego, że potrzebował paru sekund, żeby się nad tym zastanowić. Jego rzeczywistość była daleka od ideału, a już na pewno nieskończenie odległa od tego, co jeszcze do niedawna uważał za wyznacznik szczęścia: jego rodzina była rozproszona, codziennie mierząc się z niebezpieczeństwem, kraj, w którym się wychował, opanowany przez wroga, a choćby wspomnienie o Quidditchu wciąż wywoływało w jego klatce piersiowej jakąś szarpiącą tęsknotę. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że odpowiedź na pytanie Hannah powinna brzmieć nie – a jednak, kiedy myślał o tym, gdzie był teraz, i ile rzeczy mógł jeszcze zrobić w Oazie – dla Amelii, i dla mieszkających tu ludzi – nie był już tego taki pewien. Przeniósł na nią spojrzenie, uśmiechając się bezwiednie. Może to, czego tak naprawdę potrzebował, zawsze miał na wyciągnięcie ręki. – Tak, chyba t-tak – odparł więc w końcu, nie wiedząc dlaczego przyznanie tego na głos wywołało u niego zakłopotanie. Wzruszył ramionami, jakby chciał je z siebie strząsnąć. – To dziwne, nie? Jakby ktoś dwa lata t-t-temu zapytał mnie, gdzie będę za ten czas, to zastanawiałbym się t-t-tylko, czy jeszcze w Jastrzębiach, czy już w r-re-reprezentacji. – Dzisiaj wydawało mu się to skrajnie naiwne. I małostkowe. – No bo sama pomyśl – ja ojcem? – Czasami wciąż brzmiało to nierealnie; w innych momentach trudno było mu wyobrazić sobie bardziej naturalne określenie. – Ale nie z-zamieniłbym tego na nic innego. Czekaj – też ci coś p-p-pokażę – zaoferował, natychmiast podrywając się z łóżka, żeby przerzucić nogi przez jego krawędź i z niego wstać. Za szybko, zapomniał o niskim suficie, niemal uderzając w niego głową; uchylił się w ostatniej chwili, ale zaskoczenie na jego twarzy i tak musiało wyglądać co najmniej komicznie. – Kulawe hipogryfy, ciągle o tym z-za-zapominam – mruknął, ale ruszył dalej, przytrzymując lusterko jedną ręką, a drugą podpierając się o bok skośnej drabinki, prowadzącej z sypialnianej antresoli prosto do kuchni – jeszcze zagraconej pozostałościami po robieniu śniadania, starał się więc manewrować lusterkiem tak, żeby ominąć nieumyte naczynia i rozsypane płatki owsiane, a zamiast tego kierując gładką powierzchnię w stronę drzwiczek prowadzących do maleńkiej spiżarni, na których – magicznie przytwierdzone – wisiały dumnie dziecięce malunki. – Nie mamy żadnych zdjęć, więc Am-m-melka stwierdziła, że je namaluje – wyjaśnił, nie mogąc się powstrzymać przed zerknięciem w stronę Hannah. – To my – powiedział, wskazując na pierwszy z kolorowych arkuszy, gdzie dwoje odrobinę jeszcze patykowatych ludzi stało ramię w ramię – choć znalazło się miejsce dla kwiatków na sukience i miotły opartej o ścianę domu. Włosy Billy'ego miały ognisty kolor dojrzałych marchewek. – Trochę jeszcze eksperymentuje z k-ko-kolorami. A tu – pokazał na drugi rysunek – jest Amelka z k-ko-koleżanką. To chyba Debbie, ta dziewczynka od C-c-cedrica. – Wskazywał na to kot plączący się pod jej nogami. – A t-tu namalowała bezpańskiego psiaka, k-k-który kręci się po okolicy. Obawiam się, że to może być s-s-sugestia. Albo że już mieszka u nas, tylko jeszcze o tym n-n-nie wiem – wyjaśnił, marszcząc brwi, ale uśmiechając się przy tym szeroko. Odwrócił lusterko przodem do siebie, żeby odnaleźć twarz przyjaciółki; tym razem to była jego kolej na uważne przyjrzenie się jej rysom. – A ty? – zapytał, w międzyczasie ruszając dalej; chciał wyjść na zewnątrz, usiąść na ławce przed chatą. – Dobrze ci t-tam? – Dom wyglądał na ładny, taki, w którym niczego nie brakowało, miała też dookoła siebie ludzi, którzy w razie potrzeby z pewnością dotrzymaliby jej towarzystwa; ale wymuszona ucieczka, pozostawienie za sobą miejsca, które dotąd nazywało się domem, nigdy nie było łatwe – wiedział o tym aż za dobrze. – Wiesz, jakby Just albo jej b-b-bracia za głośno chrapali, zawsze możesz w-w-wpaść do nas – zaproponował wspaniałomyślnie. – Mamy co prawda trochę ciasno, ale w-w-widoki też są ładne. – Zdążył już polubić magiczną aurę roztaczającą się nad wyspą, choć kiedy Hannah wyszła na zewnątrz i odwróciła lusterko w stronę rozciągającego się za jej plecami morza, gwizdnął cicho. Krajobraz, nawet oglądany przez niewielkie szkiełko, był piękny – nieodzownie kojarzył mu się też z ich rodzinnym domem, i z czasami, kiedy mieszkali jeszcze wszyscy razem, a mama krzyczała na nich, gdy dziurawili spodnie na ostrych kamieniach na plaży. – No dobra, w-wy-wygrałaś, teraz to marzę, żeby być tam z t-t-tobą – przyznał, zaraz potem się jednak poprawił. – Ale nie wiem, czy p-po-powinienem, chyba im mniej osób wie, gdzie j-je-jesteście, tym bezpieczniej. – Ich dom był obłożony silnymi zaklęciami nie bez powodu; Justine, Hannah, Michael, Gabriel – wszyscy byli członkami Zakonu Feniksa, a tym samym wszystkim im groziło niebezpieczeństwo.
W reakcji na oburzenie przyjaciółki zrobił tylko niewinną minę, uznając, że od tej pory wszystko, co by powiedział, mogłoby zostać wykorzystane przeciwko niemu – ale o szarlotkę miał zamiar jeszcze powalczyć.
Jak już wyciągnie od niej, dlaczego zaczęła nagle prowadzić korespondencję z kapitanem Zjednoczonych z Puddlemere.
– Czekaj, co? – zapytał, początkowo mocno skonfundowany jej pierwszą odpowiedzią. Tego się nie spodziewał. – Ale czemu masz się p-p-przyjrzeć? Boczkom Jonesa? – Uniósł wyżej brwi; czy Dimitri Johnson naprawdę potrzebował drugiej opinii w kwestii kondycji swojego zawodnika i dlatego zwrócił się z tym problemem do Hannah? Musiała go wkręcać. Dopiero po chwili wszystko stało się jasne; Billy aż podniósł się z ławeczki, otwierając szerzej oczy. – Galopujące gargulce, Hannah, t-t-to wspaniale! – wykrzyknął absolutnie szczerze; nie byłby w stanie pomyśleć o nikim, kto sprawdziłby się w tym lepiej od niej, więc kompletnie nie zwrócił uwagi na wciśniętą pomiędzy wiersze próbę usprawiedliwienia prośby o pomoc. Nie widział w tym nic złego – gdyby nie miała umiejętności, nie dostałaby takiej propozycji. – Czemu nie m-m-mówiłaś wcześniej? – Skoro pisała o tym z Anthonym, to nie mógł być to zupełnie świeży pomysł. – Teraz to już nie ma s-s-sensu śledzić rozgrywek, z twoimi miotłami Zjednoczeni zmiotą wszystkich z b-b-boiska. – Jeszcze nie wiedział, że nie do końca będą mieć ku temu okazję; a przynajmniej nie w tym roku. – Kiedy z-z-zaczynasz? – zapytał, ponownie siadając na ławce, bo jego gwałtowny podskok zagwarantował mu zdziwione spojrzenie przechodzącej akurat czarownicy.
Spochmurniał odrobinę dopiero, gdy zapytała go o pomoc – ale tylko na sekundę, zaraz potem zakrywając ciche, egoistyczne ukłucie żalu szerokim uśmiechem. Wzruszył ramionami ze skromnością. – Będziesz mieć całą d-d-drużynę zawodowców, do czego ja mógłbym ci się p-p-przydać? – zapytał; nie znosząc tego, że jemu samemu trudno było znaleźć odpowiedź na to pytanie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Na wzmiankę o bałaganie, spiorunowała go wzrokiem, wyraźnie sugerując mu, że jego krytyczny komentarz był nie na miejscu. Tańczący na ustach uśmiech wskazywał jednak na to, że wcale jej to nie przeszkadzało. Zaprezentowanie mu w ten sposób miejsca, w którym mieszkała dopiero po chwili oprowadzania wydało jej się dziwne, nienaturalne. Powinien tu być, od samego początku, od pierwszego dnia. Zmarszczyła brwi, myśląc o tym. Krótkie milczenie po drugiej stronie, brak odpowiedzi na zadane przez nią pytanie pozwoliło jej na dogłębną analizę drobnych, najdrobniejszych zmian na jego twarzy. Lusterko nie oddawało tego wszystkiego. Było tylko taflą, w której mogła obserwować jego odbicie. Nie mogła dotknąć zmarszczek pojawiających się przy oczach, kiedy się uśmiechał, ani poprawić miękkich włosów, które pod wpływem każdego ruchu falowały lekko. W tym obrazu spróbowała jednak doszukać się tego, co chciała wiedzieć, zobaczyć. Szukała ukrytych trosk, przejawiających się w jego spojrzeniu, promyków radości ukrytych przy wargach, gdy mówił i nie mówił — zastanawiał się nad tym, co powiedzieć. Gdy ich spojrzenie się spotkało, a on uśmiechnął się wreszcie, uśmiechnęła się też, tak samo mechanicznie.
— W takim razie jestem szczęśliwa razem z tobą — odpowiedziała szczerze i cicho. Pokręciła lekko głową, nie. To nie było wcale dziwne. To było wyjątkowe. Bo trudno było znaleźć coś dobrego w czasach, których żyli. A on wyglądał tak, jakby pomimo tego wszystkiego, co przeszedł, znalazł w końcu swoje miejsce, a wszystko co zostawił za sobą było tylko drogą do miejsca, w które miał od początku dotrzeć. — Co w tym zaskakującego? Ty - ojcem. Jakbyś miał przenieść się do Os z Wimbourne, to byłoby zaskakujące — przyznała, przechylając głowę. Na każdego przychodzi odpowiednia pora, na niego spadła nagle, jak fulgoro z jasnego nieba, ale to, jak sobie radził nie było dla niej chyba już żadnym zaskoczeniem. Kiedy go słuchała i obserwowała miała wrażenie, jakby taki stan utrzymywał się od dawna.
Zatrzymała się w połowie drogi, przysiadając na parapecie, jakby to jego czekaj, jednocześnie odnosiło się do jej wędrówki po całym domu. W gruncie rzeczy chciała poświęcić uwagę tylko temu, co miał jej do przedstawienia.
— Nie pomyślałeś, by wybudować strop trochę wyżej? Nie należysz do kurdupli — był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, poruszanie się po tej sypialnianej części musiało być dla niego niemałą próbą gimnastyki. Przez chwilę obserwowała to, co przypadkiem jej pokazał, nie będąc pewna, czy mignął jej przed oczami pośniadaniowy chaos. I kiedy spostrzegła te rysunki, przyłożyła dłoń do ust, chowając rozczulony uśmiech za nią. Nie mówiła nic przez pewien czas, oglądając malunki jego córki. Ta cisza nie była jednak złowieszcza. Sądziła, że rysunki dziecka wiele mogą powiedzieć o tym, czy jest szczęśliwe. Amelka zdecydowanie była. — Billy, ale ty jesteś przystojny na tym obrazku! — powiedziała nagle z entuzjazmem. —Wyglądasz jak bohater — dodała, po chwili, chyba też będąc szczęśliwa tym widokiem. Tym, że tak to u niego wyglądało, tak toczyło się życie. Tak powinno być. — A ja chyba wyszczuplałam. Ona to dobrze wie, jak wydobyć z człowieka prawdziwe piękno — i westchnęła, przyglądając się kolejnym rysunkom. — To może powinieneś ułatwić jej sprawę i wspomnieć, że chciałbyś mieć psa. To najszybszy sposób, żebyś poznał prawdę — poradziła mu, z pełnym przekonaniem, ruszając powoli w dalszą wędrówkę. Kiedy spytał, uniosła brwi i nabrała powietrza w płuca, by za chwilę wypuścić wszystko ze świstem. — Dobrze, jasne, że dobrze. I jestem im wdzięczna— odpowiedziała od razu, dopiero po chwili westchnęła.— Znasz mnie — wiedział, że przywiązuje się do wszystkiego i wszystkich, a ucieczka nie jest jej dobrą stroną, chyba, że akurat dotyczy trudnych tematów. — Jest pięknie. Dom jest pełen wesołych rozmów, przyjaciół. Jesteśmy tu bezpieczni. I nie jest tak pusto, jak było na Baker Street. Ale tęsknię za Londynem, tak jak tęskniłam za domem po przeprowadzce do stolicy.— Wzruszyła ramionami. Mieszkanie dziadka, choć dość puste, wypełnione było zapachami ludzi i wspomnieniami, które zdążyły się tam zadomowić. Na jego propozycję uniosła brew. — To propozycja z drugim dnem? — spytała, udając podejrzliwość. — Brakuje ci świeżych, ciepłych bułek na śniadanie, co? — Zmrużyła oczy i zaśmiała się, kiwając głową. — Kobiecie nie składa się takich propozycji, Billy, dobrze o tym wiesz. Zaczyna się od jednej wizyty, a na kolejnej ma ze sobą już całą walizkę ubrań razem ze szczoteczką do zębów i garnkami.— Pokiwała głową, powinien się nad tym zastanowić. — Wiesz, że zawsze jesteś tu mile widziany. I nie potrzebujesz szczególnego zaproszenia, by wpaść na kawę. To wybrzeże Exmoor w Somerset. Łatwo tu trafić, gdy wiesz czego szukać. — Nie miała najmniejszych wątpliwości, że ani Justine ani żaden z Tonksów nie miałby nic przeciwko, gdyby zdradziła mu tę tajemnicę. Ufała Moore’owi bardziej niż samej sobie, bez cienia wątpliwości powierzyłaby mu własne życie, a nawet życie swoich najbliższych.
Morska bryza rozwiała jej włosy, kiedy przechodziła z tarasu z powrotem do kuchni.
— Nie boczkom Jonesa, Billy!— Przewróciła oczami i westchnęła, siląc się na odrobinę powagi. — Miotłom!— Jego radość i euforia sprawiły, że rozpromieniła się, czując jednocześnie jak zalewa ją fala ulgi. — Dostałam list od Anthony’ego wczoraj wieczorem, właściwie to dopiero się dowiedziałam. Ale nie powiedziałem jeszcze nikomu, dlatego musisz milczeć, bo zamierzam zobaczyć jak mojemu bratu opada szczęka. — Pokręciła głową, komplement nad wyraz przyjęła jednak pokornie. — Jeszcze to jest do ustalenia, ale może nawet w tym miesiącu jeszcze?
Jego nagła zmiana nastroju nie została przez nią niezauważona. Spoważniała momentalnie, otwierając szybko usta, by spytać co się stało — poczuła przy tym ukłucie w żołądku. Obawiała się, że to przypomni mu o grze, z której musiał zrezygnować. Nie uśmiechnęła się, pomimo, że on to zrobił. Przełknęła ślinę, zaczesując włosy z jednej strony za ucho. — Naprawdę o to pytasz? Nawet zawodowcy wszystkich drużyn nie mają takiego znaczenia dla mnie jak ty. — dla niej, w szczególności; szybko zreflektowała się jednak:— Poza tym wiesz… to zawodowcy, gwiazdy, kto by brał ich kaprysy na poważnie. Ostatecznie potrzebuję p r a w d z i w e g o gracza, z sercem, duszą i tyłkiem na miotle. Kogoś kto zna się na rzeczy. — I kogoś, dla kogo będzie mogła to w końcu zrobić.
— W takim razie jestem szczęśliwa razem z tobą — odpowiedziała szczerze i cicho. Pokręciła lekko głową, nie. To nie było wcale dziwne. To było wyjątkowe. Bo trudno było znaleźć coś dobrego w czasach, których żyli. A on wyglądał tak, jakby pomimo tego wszystkiego, co przeszedł, znalazł w końcu swoje miejsce, a wszystko co zostawił za sobą było tylko drogą do miejsca, w które miał od początku dotrzeć. — Co w tym zaskakującego? Ty - ojcem. Jakbyś miał przenieść się do Os z Wimbourne, to byłoby zaskakujące — przyznała, przechylając głowę. Na każdego przychodzi odpowiednia pora, na niego spadła nagle, jak fulgoro z jasnego nieba, ale to, jak sobie radził nie było dla niej chyba już żadnym zaskoczeniem. Kiedy go słuchała i obserwowała miała wrażenie, jakby taki stan utrzymywał się od dawna.
Zatrzymała się w połowie drogi, przysiadając na parapecie, jakby to jego czekaj, jednocześnie odnosiło się do jej wędrówki po całym domu. W gruncie rzeczy chciała poświęcić uwagę tylko temu, co miał jej do przedstawienia.
— Nie pomyślałeś, by wybudować strop trochę wyżej? Nie należysz do kurdupli — był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, poruszanie się po tej sypialnianej części musiało być dla niego niemałą próbą gimnastyki. Przez chwilę obserwowała to, co przypadkiem jej pokazał, nie będąc pewna, czy mignął jej przed oczami pośniadaniowy chaos. I kiedy spostrzegła te rysunki, przyłożyła dłoń do ust, chowając rozczulony uśmiech za nią. Nie mówiła nic przez pewien czas, oglądając malunki jego córki. Ta cisza nie była jednak złowieszcza. Sądziła, że rysunki dziecka wiele mogą powiedzieć o tym, czy jest szczęśliwe. Amelka zdecydowanie była. — Billy, ale ty jesteś przystojny na tym obrazku! — powiedziała nagle z entuzjazmem. —Wyglądasz jak bohater — dodała, po chwili, chyba też będąc szczęśliwa tym widokiem. Tym, że tak to u niego wyglądało, tak toczyło się życie. Tak powinno być. — A ja chyba wyszczuplałam. Ona to dobrze wie, jak wydobyć z człowieka prawdziwe piękno — i westchnęła, przyglądając się kolejnym rysunkom. — To może powinieneś ułatwić jej sprawę i wspomnieć, że chciałbyś mieć psa. To najszybszy sposób, żebyś poznał prawdę — poradziła mu, z pełnym przekonaniem, ruszając powoli w dalszą wędrówkę. Kiedy spytał, uniosła brwi i nabrała powietrza w płuca, by za chwilę wypuścić wszystko ze świstem. — Dobrze, jasne, że dobrze. I jestem im wdzięczna— odpowiedziała od razu, dopiero po chwili westchnęła.— Znasz mnie — wiedział, że przywiązuje się do wszystkiego i wszystkich, a ucieczka nie jest jej dobrą stroną, chyba, że akurat dotyczy trudnych tematów. — Jest pięknie. Dom jest pełen wesołych rozmów, przyjaciół. Jesteśmy tu bezpieczni. I nie jest tak pusto, jak było na Baker Street. Ale tęsknię za Londynem, tak jak tęskniłam za domem po przeprowadzce do stolicy.— Wzruszyła ramionami. Mieszkanie dziadka, choć dość puste, wypełnione było zapachami ludzi i wspomnieniami, które zdążyły się tam zadomowić. Na jego propozycję uniosła brew. — To propozycja z drugim dnem? — spytała, udając podejrzliwość. — Brakuje ci świeżych, ciepłych bułek na śniadanie, co? — Zmrużyła oczy i zaśmiała się, kiwając głową. — Kobiecie nie składa się takich propozycji, Billy, dobrze o tym wiesz. Zaczyna się od jednej wizyty, a na kolejnej ma ze sobą już całą walizkę ubrań razem ze szczoteczką do zębów i garnkami.— Pokiwała głową, powinien się nad tym zastanowić. — Wiesz, że zawsze jesteś tu mile widziany. I nie potrzebujesz szczególnego zaproszenia, by wpaść na kawę. To wybrzeże Exmoor w Somerset. Łatwo tu trafić, gdy wiesz czego szukać. — Nie miała najmniejszych wątpliwości, że ani Justine ani żaden z Tonksów nie miałby nic przeciwko, gdyby zdradziła mu tę tajemnicę. Ufała Moore’owi bardziej niż samej sobie, bez cienia wątpliwości powierzyłaby mu własne życie, a nawet życie swoich najbliższych.
Morska bryza rozwiała jej włosy, kiedy przechodziła z tarasu z powrotem do kuchni.
— Nie boczkom Jonesa, Billy!— Przewróciła oczami i westchnęła, siląc się na odrobinę powagi. — Miotłom!— Jego radość i euforia sprawiły, że rozpromieniła się, czując jednocześnie jak zalewa ją fala ulgi. — Dostałam list od Anthony’ego wczoraj wieczorem, właściwie to dopiero się dowiedziałam. Ale nie powiedziałem jeszcze nikomu, dlatego musisz milczeć, bo zamierzam zobaczyć jak mojemu bratu opada szczęka. — Pokręciła głową, komplement nad wyraz przyjęła jednak pokornie. — Jeszcze to jest do ustalenia, ale może nawet w tym miesiącu jeszcze?
Jego nagła zmiana nastroju nie została przez nią niezauważona. Spoważniała momentalnie, otwierając szybko usta, by spytać co się stało — poczuła przy tym ukłucie w żołądku. Obawiała się, że to przypomni mu o grze, z której musiał zrezygnować. Nie uśmiechnęła się, pomimo, że on to zrobił. Przełknęła ślinę, zaczesując włosy z jednej strony za ucho. — Naprawdę o to pytasz? Nawet zawodowcy wszystkich drużyn nie mają takiego znaczenia dla mnie jak ty. — dla niej, w szczególności; szybko zreflektowała się jednak:— Poza tym wiesz… to zawodowcy, gwiazdy, kto by brał ich kaprysy na poważnie. Ostatecznie potrzebuję p r a w d z i w e g o gracza, z sercem, duszą i tyłkiem na miotle. Kogoś kto zna się na rzeczy. — I kogoś, dla kogo będzie mogła to w końcu zrobić.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie zastanawiał się nad tym zbyt często – nad szczęściem, zwłaszcza tym własnym, bo zazwyczaj zwyczajnie nie było na to czasu; odkąd wrócił do Anglii, w niepamięć odeszły dalekosiężne plany: żył z dnia na dzień, pracował, walczył, pomagał – i trzymał się nadziei, że w porannym wydaniu Proroka Codziennego nie natrafi na żadne znajome nazwisko. To był już rytuał, szelest papieru, wstrzymanie oddechu; przebiegnięcie spojrzeniem po zadrukowanych stronach, odrobinę wymiętych w transporcie – wydania gazety trafiały do Oazy nielegalnie – i westchnienie krótkotrwałej ulgi. Że jeszcze nie dzisiaj; że nie tym razem.
Może jednak szczęście nie było mierzone wyłącznie zwycięstwami – i może jego okruchy dało się odnaleźć też w drobnych rzeczach. Uśmiechu, lekkim żarcie, rymowance, rysunkach. Szarlotce na kuchennym blacie. – Jeśli kiedyś p-p-przeniosę się do Os, rzućcie na mnie veritas c-c-claro, bo to na pewno b-będzie jakiś Rycerz Walpurgii w p-p-przebraniu – odpowiedział natychmiast, z mieszaniną udawanego przerażenia i oburzenia, zaraz potem wzruszył jednak ramionami, poważniejąc nieco – choć po jego wargach nadal błąkał się lekki uśmiech. – I… no nie wiem, po p-p-prostu to wszystko jest dla mnie nowe. Troszczenie się o kogoś w ten sp-p-posób. Moja mama była w tym dob-b-bra, ja nie. – Czasami wciąż się bał, że zrobi coś nie tak – że spuści Amelię na chwilę z oka i stanie się coś paskudnego. Wiedział, że w Oazie nie grozili jej ludzie, ale sprawiała wrażenie tak drobnej i kruchej, że nagle każdy klif, urwisko i uskok wydawały się stanowić potencjalne zagrożenie. Starał się nie myśleć w ten sposób, wiedział, że nie miało to sensu – ale nie zawsze było to takie proste. Być może musiał po prostu nauczyć się żyć z tą nieniknącą, chowającą się w najciemniejszych zakamarkach umysłu obawą.
Próba uniknięcia bliskiego spotkania ze stropem rozproszyła go na moment, ale nie na tyle, by nie usłyszał wypowiedzianych przez Hannah słów. – Ta chata miała pierwotnie tylko p-p-parter – odpowiedział, tonem, przez który wyraźnie przebijało się usprawiedliwienie. Zdawał sobie sprawę, że budynek, w którym mieszkał z córką, nie należał do imponujących, ledwie się tu we dwójkę mieścili – ale przywiezione do kraju oszczędności nie pozwalały mu na wybrzydzanie. – Dobudowałem piętra, ale… No, n-n-nie stała się przez to wyższa. Kiedyś przerobię je na p-p-poddasze, jak Amelia urośnie. – Jemu konieczność uważania na głowę nie przeszkadzała aż tak bardzo; i tak w części sypialnianej przebywał rzadko, większość dnia i późnych wieczorów spędzając na pracy w Oazie lub patrolach w Londynie.
Cisza, która zapanowała po drugiej stronie lustrzanej tafli, gdy pokazał jej rysunki, kazała mu wreszcie oderwać od nich spojrzenie i odszukać nim Hannah. Zerknął na przyjaciółkę kontrolnie, wyraz jej twarzy nie potwierdził jednak chwilowych obaw (czy przez przypadek pokazał jej coś niewłaściwego?) – a jej następne słowa rozwiały je niemal od razu. – Tylko na obrazku? – zapytał urażony, choć drgający niekontrolowanie kącik warg zdradzał rozbawienie. Westchnął cicho. – Jeśli tak p-p-powiem, to już nie będzie odwrotu. A nie wiem, czy mamy tu m-m-miejsce na psa – powiedział z wyraźnym wahaniem, choć nie ulegało wątpliwości, że gdyby tylko dziewczynka o to poprosiła, przybłęda znalazłaby się u nich; miał trudności z odmówieniem jej czegokolwiek, bez względu na to, czy chodziło o dodatkową porcję ciasta czy przygarnięcie bezdomnego zwierzęcia.
Przytrzymał przez chwilę lusterko nieruchomo, przyglądając się Hannah badawczo i jakby ważąc słowa. – Ja też t-t-tęsknię – przyznał. Chociaż najlepiej czuł się w rodzinnym domu, gdzie za oknami rozciągała się otwarta przestrzeń, to brakowało mu też charakterystycznego gwaru ulicy Pokątnej, czy wesołych rozmów przelewających się ponad głowami czarodziejów w Dziurawym Kotle. – Ale Londyn nie jest już t-t-taki, jak był – dodał po krótkiej pauzie. Oboje widzieli puste ulice, zasnute przyciąganą przez dementorów mgłą. – Najważniejsze, że jesteście b-b-bezpieczni. I razem. C-c-cała reszta się ułoży. – Musiał w to wierzyć – nie było innego wyjścia.
Nie musiał długo się zastanawiać, proponując jej odwiedziny – jeśli tylko by tego potrzebowała, oddałby jej ostatni skrawek wolnej przestrzeni, bo to właśnie robili: pomagali sobie nawzajem. Nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej. – A p-p-potrafisz upiec bułki? – podchwycił szybko. W Oazie rzecz jasna nie było piekarni, choć przynajmniej do Hogsmeade było niedaleko. Względnie – o ile nie liczyło się konieczności przedostania przez magiczne przejście. – Jak będziesz potrzebowała p-p-pomocy przy przeniesieniu tej walizki i g-ga-garnków, to daj znać. Amelka na p-p-pewno odstąpi ci jedną szufladę w k-k-komodzie. – Uśmiechnął się do przyjaciółki z wdzięcznością. – Może wp-p-padniemy. Chciałbym ją czasem gdzieś zabrać – wiesz, p-p-poza Oazę. – Chronione zaklęciami wybrzeże, o którego istnieniu wiedziało niewielu, wydawało się jedną z bezpieczniejszych opcji.
Roześmiał się szczerze, kiedy go poprawiła, wywracając oczami. Dobrze było widzieć ją taką – ogarniętą entuzjazmem, zaangażowaną w coś, co robić kochała – i co dla odmiany nie miało wiele wspólnego z wojną. – Będę m-m-milczał jak grób – zaznaczył, kładąc dłoń na klatce piersiowej, chociaż nie był pewny, czy Hannah mogła to zobaczyć; lusterko mogło nie sięgać tak daleko. – Sam chciałbym z-zo-zobaczyć jego minę. Może d-d-dostaniesz własną koszulkę w barwach d-d-drużyny – zasugerował, unosząc wyżej brwi. Nie było to niemożliwe, miała w końcu stać się niejako częścią zespołu, nawet jeśli nie tą, która w trakcie rozgrywek szybowała w przestworzach.
Jej następne słowa sprawiły, że coś wywróciło się w jego żołądku, a na przełyku na moment zacisnęła się niewidzialna dłoń, podczas gdy za mostkiem na zmianę rozlewało się cudowne ciepło i lodowate wyrzuty sumienia. Zrobiło mu się głupio, że egoistyczne myśli w ogóle pojawiły się w jego głowie – podczas gdy Hannah najwidoczniej wciąż myślała o nim, starając się podzielić cząstką sukcesu, który niepodzielnie powinien należeć do niej. Odchrząknął cicho, przełykając ślinę i starając się pozbyć tej dziwnej guli, która blokowała mu głos; to musiały być jakieś pozostałości owsianki – bo przecież nie wzruszenie. – No cóż, skoro tak stawiasz s-sp-sprawę – odezwał się w końcu, głosem wciąż nieco odległym i ściśniętym, ale z szerokim uśmiechem na ustach. – To zrobię wszystko, żeby ci p-p-pomóc. Później b-b-będę wszystkim opowiadał, że jako p-pierwszy latałem na najlepszej m-m-miotle na świecie. – Bo przecież właśnie taką miała stworzyć.
Może jednak szczęście nie było mierzone wyłącznie zwycięstwami – i może jego okruchy dało się odnaleźć też w drobnych rzeczach. Uśmiechu, lekkim żarcie, rymowance, rysunkach. Szarlotce na kuchennym blacie. – Jeśli kiedyś p-p-przeniosę się do Os, rzućcie na mnie veritas c-c-claro, bo to na pewno b-będzie jakiś Rycerz Walpurgii w p-p-przebraniu – odpowiedział natychmiast, z mieszaniną udawanego przerażenia i oburzenia, zaraz potem wzruszył jednak ramionami, poważniejąc nieco – choć po jego wargach nadal błąkał się lekki uśmiech. – I… no nie wiem, po p-p-prostu to wszystko jest dla mnie nowe. Troszczenie się o kogoś w ten sp-p-posób. Moja mama była w tym dob-b-bra, ja nie. – Czasami wciąż się bał, że zrobi coś nie tak – że spuści Amelię na chwilę z oka i stanie się coś paskudnego. Wiedział, że w Oazie nie grozili jej ludzie, ale sprawiała wrażenie tak drobnej i kruchej, że nagle każdy klif, urwisko i uskok wydawały się stanowić potencjalne zagrożenie. Starał się nie myśleć w ten sposób, wiedział, że nie miało to sensu – ale nie zawsze było to takie proste. Być może musiał po prostu nauczyć się żyć z tą nieniknącą, chowającą się w najciemniejszych zakamarkach umysłu obawą.
Próba uniknięcia bliskiego spotkania ze stropem rozproszyła go na moment, ale nie na tyle, by nie usłyszał wypowiedzianych przez Hannah słów. – Ta chata miała pierwotnie tylko p-p-parter – odpowiedział, tonem, przez który wyraźnie przebijało się usprawiedliwienie. Zdawał sobie sprawę, że budynek, w którym mieszkał z córką, nie należał do imponujących, ledwie się tu we dwójkę mieścili – ale przywiezione do kraju oszczędności nie pozwalały mu na wybrzydzanie. – Dobudowałem piętra, ale… No, n-n-nie stała się przez to wyższa. Kiedyś przerobię je na p-p-poddasze, jak Amelia urośnie. – Jemu konieczność uważania na głowę nie przeszkadzała aż tak bardzo; i tak w części sypialnianej przebywał rzadko, większość dnia i późnych wieczorów spędzając na pracy w Oazie lub patrolach w Londynie.
Cisza, która zapanowała po drugiej stronie lustrzanej tafli, gdy pokazał jej rysunki, kazała mu wreszcie oderwać od nich spojrzenie i odszukać nim Hannah. Zerknął na przyjaciółkę kontrolnie, wyraz jej twarzy nie potwierdził jednak chwilowych obaw (czy przez przypadek pokazał jej coś niewłaściwego?) – a jej następne słowa rozwiały je niemal od razu. – Tylko na obrazku? – zapytał urażony, choć drgający niekontrolowanie kącik warg zdradzał rozbawienie. Westchnął cicho. – Jeśli tak p-p-powiem, to już nie będzie odwrotu. A nie wiem, czy mamy tu m-m-miejsce na psa – powiedział z wyraźnym wahaniem, choć nie ulegało wątpliwości, że gdyby tylko dziewczynka o to poprosiła, przybłęda znalazłaby się u nich; miał trudności z odmówieniem jej czegokolwiek, bez względu na to, czy chodziło o dodatkową porcję ciasta czy przygarnięcie bezdomnego zwierzęcia.
Przytrzymał przez chwilę lusterko nieruchomo, przyglądając się Hannah badawczo i jakby ważąc słowa. – Ja też t-t-tęsknię – przyznał. Chociaż najlepiej czuł się w rodzinnym domu, gdzie za oknami rozciągała się otwarta przestrzeń, to brakowało mu też charakterystycznego gwaru ulicy Pokątnej, czy wesołych rozmów przelewających się ponad głowami czarodziejów w Dziurawym Kotle. – Ale Londyn nie jest już t-t-taki, jak był – dodał po krótkiej pauzie. Oboje widzieli puste ulice, zasnute przyciąganą przez dementorów mgłą. – Najważniejsze, że jesteście b-b-bezpieczni. I razem. C-c-cała reszta się ułoży. – Musiał w to wierzyć – nie było innego wyjścia.
Nie musiał długo się zastanawiać, proponując jej odwiedziny – jeśli tylko by tego potrzebowała, oddałby jej ostatni skrawek wolnej przestrzeni, bo to właśnie robili: pomagali sobie nawzajem. Nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej. – A p-p-potrafisz upiec bułki? – podchwycił szybko. W Oazie rzecz jasna nie było piekarni, choć przynajmniej do Hogsmeade było niedaleko. Względnie – o ile nie liczyło się konieczności przedostania przez magiczne przejście. – Jak będziesz potrzebowała p-p-pomocy przy przeniesieniu tej walizki i g-ga-garnków, to daj znać. Amelka na p-p-pewno odstąpi ci jedną szufladę w k-k-komodzie. – Uśmiechnął się do przyjaciółki z wdzięcznością. – Może wp-p-padniemy. Chciałbym ją czasem gdzieś zabrać – wiesz, p-p-poza Oazę. – Chronione zaklęciami wybrzeże, o którego istnieniu wiedziało niewielu, wydawało się jedną z bezpieczniejszych opcji.
Roześmiał się szczerze, kiedy go poprawiła, wywracając oczami. Dobrze było widzieć ją taką – ogarniętą entuzjazmem, zaangażowaną w coś, co robić kochała – i co dla odmiany nie miało wiele wspólnego z wojną. – Będę m-m-milczał jak grób – zaznaczył, kładąc dłoń na klatce piersiowej, chociaż nie był pewny, czy Hannah mogła to zobaczyć; lusterko mogło nie sięgać tak daleko. – Sam chciałbym z-zo-zobaczyć jego minę. Może d-d-dostaniesz własną koszulkę w barwach d-d-drużyny – zasugerował, unosząc wyżej brwi. Nie było to niemożliwe, miała w końcu stać się niejako częścią zespołu, nawet jeśli nie tą, która w trakcie rozgrywek szybowała w przestworzach.
Jej następne słowa sprawiły, że coś wywróciło się w jego żołądku, a na przełyku na moment zacisnęła się niewidzialna dłoń, podczas gdy za mostkiem na zmianę rozlewało się cudowne ciepło i lodowate wyrzuty sumienia. Zrobiło mu się głupio, że egoistyczne myśli w ogóle pojawiły się w jego głowie – podczas gdy Hannah najwidoczniej wciąż myślała o nim, starając się podzielić cząstką sukcesu, który niepodzielnie powinien należeć do niej. Odchrząknął cicho, przełykając ślinę i starając się pozbyć tej dziwnej guli, która blokowała mu głos; to musiały być jakieś pozostałości owsianki – bo przecież nie wzruszenie. – No cóż, skoro tak stawiasz s-sp-sprawę – odezwał się w końcu, głosem wciąż nieco odległym i ściśniętym, ale z szerokim uśmiechem na ustach. – To zrobię wszystko, żeby ci p-p-pomóc. Później b-b-będę wszystkim opowiadał, że jako p-pierwszy latałem na najlepszej m-m-miotle na świecie. – Bo przecież właśnie taką miała stworzyć.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przewróciła oczami, bo to byłoby przecież oczywiste. Nigdy nie podejrzewałaby go o tak skrajnie beznadziejne decyzje, jak dołączenie do Os. Był Jastrzębiem. Ptakiem szybkim jak górski wiatr. Zaakceptowałaby jego przejście do Zjednoczonych, ale żadna inna drużyna nie wchodziła w grę, a już na pewno nie bąki z Wimbourne. Ale za to nie zdumiała jej jego skromność. Spuściła na moment wzrok zamyślona, ale szybko go uniosła, odszukując spojrzenie błękitnozielonych oczu. Ostrzejszych niż niegdyś, choć wciąż tak samo ciepłych i znajomych.
— Nie masz pojęcia, prawda?— spytała głucho, uśmiechając się lekko. Zaczesała za ucho kosmyk ciemnych włosów. Nie, nie wiedział, jak piekielnie był dobry w trosce o innych. Czasem nie potrafił tego okazać, czasem robił to w jakiś nieporadny, nieco pokraczny sposób. Czasem nie chciał, by to było widać, ale robił to przecież całkiem instynktownie. Ale wiedziała, że miał to we krwi, był Moorem. Dbał o bliskich, gotów poświęcić dla nich wszystko co miał, a nawet samego siebie. Może właśnie dlatego miała względem niego taką słabość, dlatego serce biło jej mocniej, gdy był blisko. A może nie, nie było żadnego racjonalnego powodu. — Jesteś do niej podobny — powiedziała ciszej, zamiast zapewnienia go o tym, że był w błędzie — i był w tym dobry. I w byciu rodzicem. — Nawet nie wiesz jak bardzo ją przypominasz.— dodała ciepło, kciukiem gładząc lekko rączkę lusterka, jej wypukłości i ornamenty. — Trzymaj ją na razie blisko, bo dzieci szybko dorastają. Ani się nie obejrzysz, a już będzie chciała swój własny pokój, do którego będzie zapraszać przyjaciółki na popołudniową herbatkę i plotki, których tata słuchać nie powinien.— Jak każda mała dziewczynka i stanie się to prędzej niż myślał.— Dom jest piękny. Spisałeś się na medal. To teraz jeszcze musisz zbudować budę. Najlepiej taką, żeby i Amelia się do niej zmieściła. Może przyjść dzień, w którym odmówi spania z tobą.— zaśmiała się i rozsiadła na stołku. Chwyciła jednego racucha, a był jeszcze ciepły, przegryzła więc jeden jego koniec i wciągnęła powietrze w ustach, by się nie oparzyć. Gdyby była w trakcie połykania, prawdopodobnie zakrztusiłaby się, słysząc pytanie. Spoważniała, zatrzymując na nim spojrzenie. Na jej twarzy pojawiały się zakłopotane pąsy, czuła, jak robi jej się gorąco, ale jednocześnie liczyła na to, że lusterko podobnych detali nie przekaże na drugą stronę.
— Powiedziałabym ci, ale boję się, że po tym twoje ego nie zmieści się w chatce, Billy — odparła zupełnie poważnie — śmiertelnie poważnie — unosząc jedną brew wyżej. — Pokaż no się. Przechyl bardziej lusterko. Trochę w prawo i trochę oddal, niech no się przyjrzę… — zamruczała tonem ciotki, oceniającej dawno niewidzianego siostrzeńca, szukając słabych stron. Zmrużyła oczy, a później uśmiechnęła się i zapchała usta racuchem, unikając wydania tego (niezbyt) surowego werdyktu. Na moment zatrzymała się z pełnymi ustami i wskazała w niego kawałkiem placka z jabłkiem. Jeszcze nim powiedziała, o co chodzi, musiała przeżuć do końca, dlatego milczała przez moment. — Miejsce zawsze się znajdzie. Może spać na dworze. Babcia mówiła, że dzieci lepiej się wychowują wśród zwierząt. Nie wiem, na ile to prawda, biorąc pod uwagę, no, mnie i moich braci, ale możesz sprawdzić sam.
Niedokończonego racucha odłożyła z powrotem na talerz, poważniejąc. Przez chwilę patrzyła na niego, Wiedziała, że miał rację. Miasto się zmieniło i miną całe lata nim sytuacja się uspokoi, wróci do normy. Jej mieszkanie stało w Londynie puste, nie mogła ani z niego korzystać ani go sprzedać, choć pewnie nie zrobiłaby tego nigdy.
— Myślisz, że… wrócimy jeszcze…— zawahała się, szukając w lusterku jego spojrzenia. Przez chwilę myślała, myślała za dużo, zbyt wiele pytań nagle jej się nasunęło i kwestii, o które chciała spytać. — Myślisz, że to możliwe, że wszystko jeszcze będzie jak kiedyś? Czy to raczej niemożliwe?— Spuściła wzrok i przygryzła policzek od środka. — No wiesz, czy to, jak jest teraz już tak zostanie na zawsze? Nie chodzi mi o samą wojnę, tylko, no, całokształt. — Wojna kiedyś się skończy. Ktoś ją wygra, ktoś przegra. Miała nadzieję, że będą stali po zwycięskiej stronie i cały ten koszmar kiedyś się skończy. Ale czy będą tacy, jak dawnej? Jak dziś? Czy zmienią się jeszcze bardziej, a to co myślą i co czują zniknie lub utrwali się tylko?
— No wiesz, co... Naprawdę o to pytasz? Za kogo ty mnie masz— mruknęła z niezadowoleniem, nie kryjąc nawet, że jego pytanie dotknęło ją do żywego. Mama, kiedy przekazywała jej wiedzę zapewne chciała, by była gospodynią na medal, dobrą żoną i matką. I choć jej rodzicielska wizja pozostawała pobożnym życzeniem, nie musiała zastanawiać się, czy robienie podstawowych zakupów jest luksusem, na który nie może sobie w obecnej sytuacji pozwolić. Przewróciła oczami, ale szybko się zreflektował. A może to ona miała po postu problem z tym, żeby się na niego gniewać; zapomniała już, że zniknął bez słowa na długie miesiące.
— Wzrusza mnie twój optymizm, co do tej jednej szuflady — mruknęła przekornie, choć niewiele się mylił. Do Tonksów nie wzięła wiele więcej, zaledwie tyle ile zdołała szybko zapakować do walizki. — Nie ma tu zbyt wielu rozrywek — nie było to wesołe miasteczko. — ale zrobimy wszystko, by się nie nudziła — zapewniła go szczerze, uśmiechając się pogodnie. — To porównanie nieszczególnie mi się podoba, ale akceptuję je, Moore, bo wiem, że nie piśniesz ani słówka.— Spiorunowała go spojrzeniem i odchyliła się na krześle pewnie, choć dla niego była to tylko zmiana perspektywy. — Może dostanę czyjąś z autografem do kolekcji— poprawiła go, sięgając znów po racucha i posyłając mu przeciągłe, bardzo wymowne spojrzenie. — Może uzbieram tak całą drużynę. Od szukającego Jastrzębi nigdy nie dostałam, może Zjednoczeni będą hojniejsi— westchnęła teatralnie i wsunęła do ust ostatni kawałek.
Nie była pewna, czy powiedziała coś nie tak, gdy zamilkł. Otworzyła usta, a później je zamknęła, dając mu chwilę na przetrawienie tego i reakcję. Sama czuła, jak robi jej się ciężko, dziwnie — niepewność niczym stopa trolla przygniotła jej pierś, utrudniając oddychanie. Dźwięk jego głosu sprawił, że znów odetchnęła pełną piersią, uśmiechnęła się szeroko, a potem zaśmiała radośnie.
— Miło tak pomarzyć — mruknęła, przechylając głowę. No bo najlepsza miała, nie byłoby wspaniale, Billy?
Trzaski, dochodzące z domu sprawiły, że szybko obróciła się w tamtą stronę, a później leniwie zerknęła znów w lusterko, na Williama. Bez pośpiechu, odwlekając pożegnanie.— Powinnam już kończyć. Mike chyba się obudził i pewnie jest bardzo głodny — zawsze był; miał w końcu wilczy apetyt. — Zobaczymy się wkrótce?— spytała, ale przecież wiedziała, że tak. Szarlotka, która stała na stole będzie idealnym uzupełnieniem południowej kawy.
— Nie masz pojęcia, prawda?— spytała głucho, uśmiechając się lekko. Zaczesała za ucho kosmyk ciemnych włosów. Nie, nie wiedział, jak piekielnie był dobry w trosce o innych. Czasem nie potrafił tego okazać, czasem robił to w jakiś nieporadny, nieco pokraczny sposób. Czasem nie chciał, by to było widać, ale robił to przecież całkiem instynktownie. Ale wiedziała, że miał to we krwi, był Moorem. Dbał o bliskich, gotów poświęcić dla nich wszystko co miał, a nawet samego siebie. Może właśnie dlatego miała względem niego taką słabość, dlatego serce biło jej mocniej, gdy był blisko. A może nie, nie było żadnego racjonalnego powodu. — Jesteś do niej podobny — powiedziała ciszej, zamiast zapewnienia go o tym, że był w błędzie — i był w tym dobry. I w byciu rodzicem. — Nawet nie wiesz jak bardzo ją przypominasz.— dodała ciepło, kciukiem gładząc lekko rączkę lusterka, jej wypukłości i ornamenty. — Trzymaj ją na razie blisko, bo dzieci szybko dorastają. Ani się nie obejrzysz, a już będzie chciała swój własny pokój, do którego będzie zapraszać przyjaciółki na popołudniową herbatkę i plotki, których tata słuchać nie powinien.— Jak każda mała dziewczynka i stanie się to prędzej niż myślał.— Dom jest piękny. Spisałeś się na medal. To teraz jeszcze musisz zbudować budę. Najlepiej taką, żeby i Amelia się do niej zmieściła. Może przyjść dzień, w którym odmówi spania z tobą.— zaśmiała się i rozsiadła na stołku. Chwyciła jednego racucha, a był jeszcze ciepły, przegryzła więc jeden jego koniec i wciągnęła powietrze w ustach, by się nie oparzyć. Gdyby była w trakcie połykania, prawdopodobnie zakrztusiłaby się, słysząc pytanie. Spoważniała, zatrzymując na nim spojrzenie. Na jej twarzy pojawiały się zakłopotane pąsy, czuła, jak robi jej się gorąco, ale jednocześnie liczyła na to, że lusterko podobnych detali nie przekaże na drugą stronę.
— Powiedziałabym ci, ale boję się, że po tym twoje ego nie zmieści się w chatce, Billy — odparła zupełnie poważnie — śmiertelnie poważnie — unosząc jedną brew wyżej. — Pokaż no się. Przechyl bardziej lusterko. Trochę w prawo i trochę oddal, niech no się przyjrzę… — zamruczała tonem ciotki, oceniającej dawno niewidzianego siostrzeńca, szukając słabych stron. Zmrużyła oczy, a później uśmiechnęła się i zapchała usta racuchem, unikając wydania tego (niezbyt) surowego werdyktu. Na moment zatrzymała się z pełnymi ustami i wskazała w niego kawałkiem placka z jabłkiem. Jeszcze nim powiedziała, o co chodzi, musiała przeżuć do końca, dlatego milczała przez moment. — Miejsce zawsze się znajdzie. Może spać na dworze. Babcia mówiła, że dzieci lepiej się wychowują wśród zwierząt. Nie wiem, na ile to prawda, biorąc pod uwagę, no, mnie i moich braci, ale możesz sprawdzić sam.
Niedokończonego racucha odłożyła z powrotem na talerz, poważniejąc. Przez chwilę patrzyła na niego, Wiedziała, że miał rację. Miasto się zmieniło i miną całe lata nim sytuacja się uspokoi, wróci do normy. Jej mieszkanie stało w Londynie puste, nie mogła ani z niego korzystać ani go sprzedać, choć pewnie nie zrobiłaby tego nigdy.
— Myślisz, że… wrócimy jeszcze…— zawahała się, szukając w lusterku jego spojrzenia. Przez chwilę myślała, myślała za dużo, zbyt wiele pytań nagle jej się nasunęło i kwestii, o które chciała spytać. — Myślisz, że to możliwe, że wszystko jeszcze będzie jak kiedyś? Czy to raczej niemożliwe?— Spuściła wzrok i przygryzła policzek od środka. — No wiesz, czy to, jak jest teraz już tak zostanie na zawsze? Nie chodzi mi o samą wojnę, tylko, no, całokształt. — Wojna kiedyś się skończy. Ktoś ją wygra, ktoś przegra. Miała nadzieję, że będą stali po zwycięskiej stronie i cały ten koszmar kiedyś się skończy. Ale czy będą tacy, jak dawnej? Jak dziś? Czy zmienią się jeszcze bardziej, a to co myślą i co czują zniknie lub utrwali się tylko?
— No wiesz, co... Naprawdę o to pytasz? Za kogo ty mnie masz— mruknęła z niezadowoleniem, nie kryjąc nawet, że jego pytanie dotknęło ją do żywego. Mama, kiedy przekazywała jej wiedzę zapewne chciała, by była gospodynią na medal, dobrą żoną i matką. I choć jej rodzicielska wizja pozostawała pobożnym życzeniem, nie musiała zastanawiać się, czy robienie podstawowych zakupów jest luksusem, na który nie może sobie w obecnej sytuacji pozwolić. Przewróciła oczami, ale szybko się zreflektował. A może to ona miała po postu problem z tym, żeby się na niego gniewać; zapomniała już, że zniknął bez słowa na długie miesiące.
— Wzrusza mnie twój optymizm, co do tej jednej szuflady — mruknęła przekornie, choć niewiele się mylił. Do Tonksów nie wzięła wiele więcej, zaledwie tyle ile zdołała szybko zapakować do walizki. — Nie ma tu zbyt wielu rozrywek — nie było to wesołe miasteczko. — ale zrobimy wszystko, by się nie nudziła — zapewniła go szczerze, uśmiechając się pogodnie. — To porównanie nieszczególnie mi się podoba, ale akceptuję je, Moore, bo wiem, że nie piśniesz ani słówka.— Spiorunowała go spojrzeniem i odchyliła się na krześle pewnie, choć dla niego była to tylko zmiana perspektywy. — Może dostanę czyjąś z autografem do kolekcji— poprawiła go, sięgając znów po racucha i posyłając mu przeciągłe, bardzo wymowne spojrzenie. — Może uzbieram tak całą drużynę. Od szukającego Jastrzębi nigdy nie dostałam, może Zjednoczeni będą hojniejsi— westchnęła teatralnie i wsunęła do ust ostatni kawałek.
Nie była pewna, czy powiedziała coś nie tak, gdy zamilkł. Otworzyła usta, a później je zamknęła, dając mu chwilę na przetrawienie tego i reakcję. Sama czuła, jak robi jej się ciężko, dziwnie — niepewność niczym stopa trolla przygniotła jej pierś, utrudniając oddychanie. Dźwięk jego głosu sprawił, że znów odetchnęła pełną piersią, uśmiechnęła się szeroko, a potem zaśmiała radośnie.
— Miło tak pomarzyć — mruknęła, przechylając głowę. No bo najlepsza miała, nie byłoby wspaniale, Billy?
Trzaski, dochodzące z domu sprawiły, że szybko obróciła się w tamtą stronę, a później leniwie zerknęła znów w lusterko, na Williama. Bez pośpiechu, odwlekając pożegnanie.— Powinnam już kończyć. Mike chyba się obudził i pewnie jest bardzo głodny — zawsze był; miał w końcu wilczy apetyt. — Zobaczymy się wkrótce?— spytała, ale przecież wiedziała, że tak. Szarlotka, która stała na stole będzie idealnym uzupełnieniem południowej kawy.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Przekrzywił głowę, przyglądając się odbijanej przez lusterko podobiźnie Hannah, milknącej na moment, ze wzrokiem opuszczonym gdzieś w dół, być może zawieszonym na jakimś punkcie, którego nie widział. Wciąż się jeszcze do tego nie przyzwyczaił, wrażenie było dziwne: to, że mógł dostrzec jedynie skrawek jej otoczenia, fragment sylwetki; fakt, że rozmawiał z przyjaciółką tutaj, siedząc przed chatą w Oazie, stwarzał iluzję, jakby była tuż obok – a jednocześnie nieskończenie daleko, w miejscu, do którego nie był w stanie sięgnąć. – Pojęcia o czym? – zapytał, marszcząc brwi w wyrazie niezrozumienia i zaciekawienia; nie musiał jej jednak poganiać, Hannah mówiła dalej – a jej słowa tym razem to jemu kazały odwrócić wzrok. Uciekł nim gdzieś w bok, wolną dłonią sięgając karku i lekko się po nim drapiąc, jak zawsze, gdy nie do końca wiedział, co zrobić z gromadzącymi się za mostkiem emocjami. Musiała wiedzieć, ile to dla niego znaczyło: to zapewnienie, że jakoś sobie radził, mimo że przecież niejednokrotnie już ich wszystkich zawiódł.
Odchrząknął wreszcie, po czym zaśmiał się cicho, trochę z rozbawienia, trochę z zakłopotania; odrobinę dlatego, że na myśl o snutej przez przyjaciółkę wizji, poczuł nieokreślone i trudne do odsunięcia od siebie rozczulenie. Dłoń przesunęła się z karku na włosy, by potargać je bezwiednie i wreszcie opaść w dół, gdzieś poza widoczny w lustrze obraz. – Dziękuję, Hannah – odezwał się, podnosząc spojrzenie i spoglądając prosto w parę czekoladowych oczu. – Chciałbym, żeby tu b-b-była. Zwłaszcza teraz – dodał po chwili, myśląc o matce – uśmiechniętej nawet pomimo męczącej ją choroby, do samego końca żartującej, słuchającej ich bez słowa skargi, gdy przychodzili do niej, prosząc o rady. Żałował, że było tyle rzeczy, o które nie zdążył jej zapytać – choć gdy słuchał słów przyjaciółki, również czuł, jak część spoczywającego na jego barkach ciężaru unosi się i rozmywa w ciepłym, letnim powietrzu. – Tak zrobię. Chciałbym… Chciałbym, żeby m-m-miała chociaż namiastkę dzieciństwa. Takiego p-p-prawdziwego. – To spędzało mu sen z powiek; Oaza była wspaniała, jedyna w swej niezwykłości i przede wszystkim bezpieczna, ale daleko jej było do rodzinnej wioski, w której on sam dorastał. Mimo że nikt nie walczył na skalistych zboczach wyspy, gęsta atmosfera wojny wciąż unosiła się pomiędzy kolejnymi wznoszonymi schronieniami, chowając się w smutnych spojrzeniach kobiet, które straciły swoich mężów, w bliznach stopniowo blednących na twarzach i ramionach mieszkających tu czarodziejów, w coraz liczniejszych imionach wyrytych na pomniku pamięci. Amelia o tym nie mówiła – o okropnościach, które przeżyła, gdy ponad Anglią grzmiały anomalie, ani o tym co było wcześniej – a on nie był pewien, czy powinno to wywoływać w nim ulgę, czy wprost przeciwnie. – Cieszę się, ż-że ma ciebie. I Lily – dodał po paru sekundach, uśmiechając się. – Bo wiesz, chyba w-w-wchodzimy w okres p-p-pod tytułem – uniósł w górę lewą dłoń, zginając i rozprostowując palce, zakreślając w powietrzu symbol cudzysłowu – chłopcy n-n-niczego nie rozumieją – zakończył, starając się nadać własnemu głosowi nieco wyższych tonów, naśladując delikatny ton córki – ale wyszło mu to raczej karykaturalnie.
Zaśmiał się, gdy z powagą uniosła brew, a później zaczęła mu się przyglądać, mrużąc podejrzliwie oczy. Żartował, oczywiście – jego wygląd zewnętrzny stanowił aktualnie niewielki problem, rzadko zaprzątający jego myśli; minęły już czasy, gdy z niepokojem (i zażenowaniem) przeglądał publikowane przez Czarownicę artykuły, te przedstawiające sylwetki graczy narodowych drużyn Quidditcha – i robiące to w sposób niemający wiele wspólnego z ich umiejętnościami na boisku. – No dob-b-bra już, dobra – skapitulował, przewracając oczami i przerywając te uważne oględziny. Machnął ręką, zapominając, że trzyma w niej lusterko, czym prawdopodobnie wywołał małe trzęsienie ziemi – a przynajmniej jego namiastkę. – Zobaczę, co się d-d-da zrobić. W sprawie miejsca do sp-p-pania – doprecyzował, po czym zmarszczył brwi, tknięty nagłą myślą. Zmierzył przyjaciółkę podejrzliwym spojrzeniem. – Zaraz, zaraz. To nie Amelia cię do tego nam-m-mówiła, prawda? – Nie zdziwiłby się, gdyby jego córka wpadła na pomysł poproszenia Hannah i Lydii o wsparcie w kwestii negocjacji dotyczących przygarnięcia czworonoga. Obie wydawały się dziwnie zgodne w tej sprawie. – Myślisz, że B-b-benjamin mógłby na niego spojrzeć? To zn-n-naczy, czy nie jest na coś chory. – Nie miał pojęcia gdzie – i jak długo – bezdomny psiak się włóczył, nim trafił do Oazy.
Westchnął bezgłośnie, gdy wspomnienie Londynu skutecznie oderwało jego myśli od wyrastającej dookoła niego wioski, i spojrzał na przyjaciółkę – nie odpowiadając jej jednak od razu. Nie dlatego, że nigdy o tym nie myślał; wprost przeciwnie, zastanawiał się nad tym niejednokrotnie – nad tym, co będzie później, jeżeli w ogóle istniało dla nich jakieś później; nad tym, czy powrót był w ogóle możliwy. Przełknął powoli ślinę. Żałował, że była tam, za niemożliwą do przeniknięcia powierzchnią lusterka – a nie tutaj, gdzie mógłby pokrzepiająco złapać ją za rękę albo objąć ramieniem; wydawało się o odpowiednie. – Myślę, że nie tak, jak k-k-kiedyś, Hannah – odpowiedział wreszcie, ostrożnie ważąc sylaby. – Myślę, że będą rzeczy, kt-t-tórych już nie odzyskamy. – Jak ludzie, których stracili, i których jeszcze stracą; i jak cząstki ich samych – unicestwione decyzjami, które będą musieli podjąć, i czynami, których będą musieli się dopuścić. Domy można było odbudować, mosty wznieść na nowo, rany wyleczyć; ale nie wszystko dało się naprawić. – Ale mam n-n-nadzieję, że uda nam się po wszystkim stworzyć coś n-n-nowego. Dobrego. Nie t-t-takiego, jak teraz. Chyba o to walczymy, nie? – Wzruszył ramionami, choć słowa wcale nie były lekkie, niosąc zarówno nadzieję, jak i obawę – tej jednak wypowiadać na głos nie chciał. Może nie musiał.
A na razie – nie mieli innego wyjścia, niż skupienie się na tym, co mieli – nawet jeśli na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że było tego niewiele. – Jeśli chcesz moją k-k-koszulkę z autografem, to wystarczy powiedzieć, ale właściwie p-p-po co ci ona? – zapytał, posyłając jej trochę skonfundowane, a trochę zaczepne spojrzenie. – Do pracy w niej nie p-p-pójdziesz, bo zawrócą cię na wejściu. No i na pewno będzie za duża. – Z drugiej strony, Hannah była coraz lepsza w transmutacji – pewnie zmniejszenie rozmiaru ubrania nie stanowiło dla niej problemu. Uśmiechnął się szeroko, gdy po drugiej stronie lusterka rozległ się jej śmiech – nie potrafił zareagować inaczej. – To nie są żadne m-m-marzenia, tak będzie. Jak już zrobisz tę miotłę, to m-m-my wszyscy będziemy brać od ciebie autografy, n-n-nie na odwrót! – zapewnił ją z niezbitą pewnością, choć kąciki ust mu drgały; wiedział, że przyjaciółka nie robiła tego po to, żeby osiągnąć światową sławę – a przynajmniej, że nie była to jej główna motywacja.
Bez trudu wychwycił na jej twarzy rozproszenie, gdy coś, czego nie mógł usłyszeć ani zobaczyć, odwróciło jej uwagę. Zerknął na nią pytająco, zaraz potem krzywiąc się z nieco przerysowanym niezadowoleniem. – Teraz jestem trochę z-za-zazdrosny – burknął, posyłając jej urażone spojrzenie. Na myśli mając rzecz jasna fakt, że to nie na niego czekał talerz chrupiących racuchów i blacha ciepłej jeszcze szarlotki. – Ale pewnie, Hann. N-n-nie będę czekał, aż wszystko zjesz sama – odpowiedział, rozpogadzając się – może trochę zbyt szybko. – Dobrego dnia – dodał jeszcze, zanim Hannah odłożyła lusterko – a to, należące do niego, na powrót zaczęło odbijać wyłącznie jego własną twarz.
Odchrząknął wreszcie, po czym zaśmiał się cicho, trochę z rozbawienia, trochę z zakłopotania; odrobinę dlatego, że na myśl o snutej przez przyjaciółkę wizji, poczuł nieokreślone i trudne do odsunięcia od siebie rozczulenie. Dłoń przesunęła się z karku na włosy, by potargać je bezwiednie i wreszcie opaść w dół, gdzieś poza widoczny w lustrze obraz. – Dziękuję, Hannah – odezwał się, podnosząc spojrzenie i spoglądając prosto w parę czekoladowych oczu. – Chciałbym, żeby tu b-b-była. Zwłaszcza teraz – dodał po chwili, myśląc o matce – uśmiechniętej nawet pomimo męczącej ją choroby, do samego końca żartującej, słuchającej ich bez słowa skargi, gdy przychodzili do niej, prosząc o rady. Żałował, że było tyle rzeczy, o które nie zdążył jej zapytać – choć gdy słuchał słów przyjaciółki, również czuł, jak część spoczywającego na jego barkach ciężaru unosi się i rozmywa w ciepłym, letnim powietrzu. – Tak zrobię. Chciałbym… Chciałbym, żeby m-m-miała chociaż namiastkę dzieciństwa. Takiego p-p-prawdziwego. – To spędzało mu sen z powiek; Oaza była wspaniała, jedyna w swej niezwykłości i przede wszystkim bezpieczna, ale daleko jej było do rodzinnej wioski, w której on sam dorastał. Mimo że nikt nie walczył na skalistych zboczach wyspy, gęsta atmosfera wojny wciąż unosiła się pomiędzy kolejnymi wznoszonymi schronieniami, chowając się w smutnych spojrzeniach kobiet, które straciły swoich mężów, w bliznach stopniowo blednących na twarzach i ramionach mieszkających tu czarodziejów, w coraz liczniejszych imionach wyrytych na pomniku pamięci. Amelia o tym nie mówiła – o okropnościach, które przeżyła, gdy ponad Anglią grzmiały anomalie, ani o tym co było wcześniej – a on nie był pewien, czy powinno to wywoływać w nim ulgę, czy wprost przeciwnie. – Cieszę się, ż-że ma ciebie. I Lily – dodał po paru sekundach, uśmiechając się. – Bo wiesz, chyba w-w-wchodzimy w okres p-p-pod tytułem – uniósł w górę lewą dłoń, zginając i rozprostowując palce, zakreślając w powietrzu symbol cudzysłowu – chłopcy n-n-niczego nie rozumieją – zakończył, starając się nadać własnemu głosowi nieco wyższych tonów, naśladując delikatny ton córki – ale wyszło mu to raczej karykaturalnie.
Zaśmiał się, gdy z powagą uniosła brew, a później zaczęła mu się przyglądać, mrużąc podejrzliwie oczy. Żartował, oczywiście – jego wygląd zewnętrzny stanowił aktualnie niewielki problem, rzadko zaprzątający jego myśli; minęły już czasy, gdy z niepokojem (i zażenowaniem) przeglądał publikowane przez Czarownicę artykuły, te przedstawiające sylwetki graczy narodowych drużyn Quidditcha – i robiące to w sposób niemający wiele wspólnego z ich umiejętnościami na boisku. – No dob-b-bra już, dobra – skapitulował, przewracając oczami i przerywając te uważne oględziny. Machnął ręką, zapominając, że trzyma w niej lusterko, czym prawdopodobnie wywołał małe trzęsienie ziemi – a przynajmniej jego namiastkę. – Zobaczę, co się d-d-da zrobić. W sprawie miejsca do sp-p-pania – doprecyzował, po czym zmarszczył brwi, tknięty nagłą myślą. Zmierzył przyjaciółkę podejrzliwym spojrzeniem. – Zaraz, zaraz. To nie Amelia cię do tego nam-m-mówiła, prawda? – Nie zdziwiłby się, gdyby jego córka wpadła na pomysł poproszenia Hannah i Lydii o wsparcie w kwestii negocjacji dotyczących przygarnięcia czworonoga. Obie wydawały się dziwnie zgodne w tej sprawie. – Myślisz, że B-b-benjamin mógłby na niego spojrzeć? To zn-n-naczy, czy nie jest na coś chory. – Nie miał pojęcia gdzie – i jak długo – bezdomny psiak się włóczył, nim trafił do Oazy.
Westchnął bezgłośnie, gdy wspomnienie Londynu skutecznie oderwało jego myśli od wyrastającej dookoła niego wioski, i spojrzał na przyjaciółkę – nie odpowiadając jej jednak od razu. Nie dlatego, że nigdy o tym nie myślał; wprost przeciwnie, zastanawiał się nad tym niejednokrotnie – nad tym, co będzie później, jeżeli w ogóle istniało dla nich jakieś później; nad tym, czy powrót był w ogóle możliwy. Przełknął powoli ślinę. Żałował, że była tam, za niemożliwą do przeniknięcia powierzchnią lusterka – a nie tutaj, gdzie mógłby pokrzepiająco złapać ją za rękę albo objąć ramieniem; wydawało się o odpowiednie. – Myślę, że nie tak, jak k-k-kiedyś, Hannah – odpowiedział wreszcie, ostrożnie ważąc sylaby. – Myślę, że będą rzeczy, kt-t-tórych już nie odzyskamy. – Jak ludzie, których stracili, i których jeszcze stracą; i jak cząstki ich samych – unicestwione decyzjami, które będą musieli podjąć, i czynami, których będą musieli się dopuścić. Domy można było odbudować, mosty wznieść na nowo, rany wyleczyć; ale nie wszystko dało się naprawić. – Ale mam n-n-nadzieję, że uda nam się po wszystkim stworzyć coś n-n-nowego. Dobrego. Nie t-t-takiego, jak teraz. Chyba o to walczymy, nie? – Wzruszył ramionami, choć słowa wcale nie były lekkie, niosąc zarówno nadzieję, jak i obawę – tej jednak wypowiadać na głos nie chciał. Może nie musiał.
A na razie – nie mieli innego wyjścia, niż skupienie się na tym, co mieli – nawet jeśli na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że było tego niewiele. – Jeśli chcesz moją k-k-koszulkę z autografem, to wystarczy powiedzieć, ale właściwie p-p-po co ci ona? – zapytał, posyłając jej trochę skonfundowane, a trochę zaczepne spojrzenie. – Do pracy w niej nie p-p-pójdziesz, bo zawrócą cię na wejściu. No i na pewno będzie za duża. – Z drugiej strony, Hannah była coraz lepsza w transmutacji – pewnie zmniejszenie rozmiaru ubrania nie stanowiło dla niej problemu. Uśmiechnął się szeroko, gdy po drugiej stronie lusterka rozległ się jej śmiech – nie potrafił zareagować inaczej. – To nie są żadne m-m-marzenia, tak będzie. Jak już zrobisz tę miotłę, to m-m-my wszyscy będziemy brać od ciebie autografy, n-n-nie na odwrót! – zapewnił ją z niezbitą pewnością, choć kąciki ust mu drgały; wiedział, że przyjaciółka nie robiła tego po to, żeby osiągnąć światową sławę – a przynajmniej, że nie była to jej główna motywacja.
Bez trudu wychwycił na jej twarzy rozproszenie, gdy coś, czego nie mógł usłyszeć ani zobaczyć, odwróciło jej uwagę. Zerknął na nią pytająco, zaraz potem krzywiąc się z nieco przerysowanym niezadowoleniem. – Teraz jestem trochę z-za-zazdrosny – burknął, posyłając jej urażone spojrzenie. Na myśli mając rzecz jasna fakt, że to nie na niego czekał talerz chrupiących racuchów i blacha ciepłej jeszcze szarlotki. – Ale pewnie, Hann. N-n-nie będę czekał, aż wszystko zjesz sama – odpowiedział, rozpogadzając się – może trochę zbyt szybko. – Dobrego dnia – dodał jeszcze, zanim Hannah odłożyła lusterko – a to, należące do niego, na powrót zaczęło odbijać wyłącznie jego własną twarz.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Uśmiech poszerzył się, kiedy zaśmiał się cicho, z tym swoim zakłopotaniem, błąkającym się gdzieś od kącika do kącika, po zmarszczkach na policzkach i wokół oczu. Lubiła go takiego; uśmiechniętego, skromnego. Lubiła patrzeć, jak w jego oczach tańczą figlarne iskierki, jak wąskie usta układają się, by z lekkim zawahaniem wypuścić w powietrze jakąś ripostę. Ten widok tu i teraz przypomniał jej o tym, że jego zniknięcie było niczym cała wieczność. Przyłapała się na tym, że po najdrobniejszych pieprzykach i znamionach(ledwie widocznych, a może nawet wcale, i tylko odnajdywała je z pamięci) doszukiwała się wszystkich zmian, jakie zaszły w nim przez ten czas. Pozornie, nie tych zewnętrznych. Nie oznak starzenia, dorosłości, a ciężaru odpowiedzialności; zmian zachodzących w sercu i oczach. Błyskach spojrzeń — już nie gracza quidditcha, wschodzącej gwiazdy drużyny, a statecznego ojca, który z wygodnej i bezpiecznej zagranicy rzucał się w wir wojny. Który wrócił do nich wszystkich. Do niej.
— Za co dziękujesz, głupku?— skarciła go, patrząc na niego z niedowierzaniem. — Nie pochlebiaj sobie, nie komplementuję cię, po prostu stwierdzam fakt— dodała pewniej, zadzierając nieco brodę i unosząc brwi. Był jak ona. Miał w sobie jej ciepło, dobroć. Miał szczerość i dobrą wolę. Był człowiekiem gotowym oddać to, co posiadał dla innych, oddać im swój czas i serce. Chciała zachować powagę, ale było jej ciężko. Zaciskając usta zdradzała się tym bardziej. Dopiero po chwili spoważniała. Wspomnienia jej odejścia nagle wydały jej się żywe. Towarzyszący temu smutek i pustka. Złapała jego spojrzenie, utrzymała przez chwile, nie mówiąc nic. Bywały takie chwile, że dla odmiany, mogła nie mówić nic. Mogła milczeć, być. A cisza nie wydawała się niezręczna.
Kiedyś była pewna, że nie potrzebują słów, by się zrozumieć.
— Pamiętaj, że zawsze możecie jechać do moich rodziców. Nie musicie się zapowiadać, mama was ugości najlepiej jak potrafi.— Z Oazy nie mieli wcale tak daleko, a gdyby uznał, że przyda jej się trochę nowości to było doskonałe miejsce. Z daleka od konfliktu, na wsi. Mama wciąż prowadziła pełne gospodarstwo, a sama, nie doczekawszy się wnuków płakałaby chyba ze szczęścia, mogąc poznać córkę Willa. Uśmiechnęła się znów, przekrzywiając lekko głowę. — No i twojego tatę też, jeśli się w końcu zdecydujesz.— Ta propozycja była cały czas aktualna, ale postanowiła mu przypomnieć, na wszelki wypadek. Nie miała jednak pojęcia, czy podróżowanie przez granicę było utrudnione — była wojna, czarodzieje w całej Wielkiej Brytanii byli czujniejsi, kraj nie był już spokojny. Nie naciskała na niego — pewnie na jego miejscu wolałaby żeby został tam, gdzie był. We Francji, z dala od nienawiści i konfliktów.
Spuściła wzrok na kolejne słowa, ale uśmiech nie schodził jej z twarzy. Zadumała się na chwilę. Pamiętała swoje przypuszczenia z ich pierwszego spotkania. I miała rację. Amelia była do niego podobna pod pewnym względem.
— Krótko się znamy, ale postaram się dać jej tyle ile mogę.— Te kilka miesięcy wystarczyło, by czuła się jakby znała ją całe jej maleńkie życie, ale wiedziała, że to wszystko tylko dlatego, że była właśnie jego córką. A takich dzieci jak Amelia w oazie było całe mnóstwo. Półsierot, sierot, które potrzebowały uwagi, atencji, odrobiny normalności. Świadomości, że są istotne, że ktoś o nie dba. I gdyby tylko była w stanie się podzielić, oddała by im wszystkim po kawałku serca. — Nie chcę cię straszyć Billy, ale ten okres już raczej nie minie — dodała konspiracyjnym szeptem. Żałowała, że nie może go poklepać po plecach pocieszająco. — Ale córeczka tatusia zawsze będzie córeczką tatusia — dodała po chwili, wzruszając ramionami. Schemat funkcjonował od pokoleń, była pewna, że i w tym przypadku się sprawdzi. Córki lgnęły do ojców, którzy jakby kochali je mocniej, faworyzowali, gdy surowe matki wychowywały je na odpowiednie kobiety. Synowie zaś wiązali się z matkami więzią, której nie mogliby nigdy stworzyć z własnym ojcem. Ale może dzięki temu Billy będzie miał łatwiej. I sprawdzi się w tym, podoła zadaniu.
Lusterko się zatrzęsło, przeraziła się na moment, że może miało spaść i potrzaskać się, ale przyjaciel wyglądał tak, jakby sytuację miał pod pełną kontrolą.
— Solidarność jajników — wyjaśniła mu po krótce, wzruszając ramionami niewinnie. Tak naprawdę nie, nigdy jej o to nie prosiła. Nie wspominała nawet o psie, a jeśli tak, to możliwe, że uznała to za jakąś zabawkę, którą dostała od taty — musiały być wyjątkowe, trudno było w takich czasach rozpieszczać dzieci. — Nie wiem, czy Ben potrafiłby to stwierdzić — zamyśliła się na moment, marszcząc brwi. — Ale mają jakieś psy. Ben ma — poprawiła się po chwili. — Może Percival potrafi. Albo zna kogoś — Kto potrafiłby zbadać psa. Od psa do smoka niby niedaleka droga, mają cztery łapy, ogon i pysk, ale miała wątpliwości, czy diagnozowanie obu stworzeń polega na tym samym.
Nie była pewna, czego właściwie oczekiwała od niego, od tej odpowiedzi. Spojrzała na niego, przygryzając delikatnie wargę. Chwilę nie odzywała się, wpatrując się w jego oczy tak, jakby to z nich odczytywała przyszłość. A potem zamrugała, nic podobnego nie widziała przecież. Nie był wieszczem, nie mógł wiedzieć. Nie mógł jej powiedzieć. Ale wierzyła w to; wierzyła, że miał rację. Pokiwała głową, a kąciki ust uniosły się delikatnie. Tak, o to walczymy. O lepsze jutro, kolejny dzień. O przyszłość, którą będą czynnie tworzyć.
— To nie tak, że chcę… No wiesz — spiorunowała go spojrzeniem, odsuwając się na moment od lusterka, zakłopotana. Nie sądziła, że zacznie analizować tą prośbę w taki sposób i od razu pożałowała, że nie zatrzymała języka za zębami. Podrapała się po włosach z tyłu głowy, a po chwili przeczesała je palcami, przekładając z jednego boku na drugi. Nie wiedziała co mu nawet odpowiedzieć. Jakoś źle to wyglądało — inaczej chodzić w swojej koszulce z jego nazwiskiem, inaczej chodzić w jego koszulce. Noszonej przez niego, pachnącej nim. — Nieważne, zresztą — pokręciła głową, kończąc wyraźnie temat. Zaraz jednak znalazła się okazja to szybkiej zmiany zarówno jego jak i nastroju. Wskazała w niego palcem.
— Trzymam cię za słowo. Mam nadzieję, że masz jakiś szósty zmysł, co do tego wszystkiego. I to się sprawdzi.
Podniosła się z krzesła, wciąż trzymając w jednej dłoni lusterko i zbliżyła się do dużego pieca. Otworzyła drzwiczki by sprawdzić, czy ogień w środku nie wygasł, ale na szczęście wciąż się palił. Wrzuci śniadanie na płytę i będzie jeszcze ciepłe.
— I słusznie — przyznała pewnie, unosząc jedną brew, doskonale wiedząc, co miał przecież na myśli. Racuchy były rarytasem, przyjemną odmianą od chleba z masłem na śniadanie. Dalsze słowa skwitowała jedynie szerokim uśmiechem. Wyprostowała się, spoglądając na niego ostatni raz przez szklaną taflę i puściła mu oczko. — Bez odbioru.
| zt
— Za co dziękujesz, głupku?— skarciła go, patrząc na niego z niedowierzaniem. — Nie pochlebiaj sobie, nie komplementuję cię, po prostu stwierdzam fakt— dodała pewniej, zadzierając nieco brodę i unosząc brwi. Był jak ona. Miał w sobie jej ciepło, dobroć. Miał szczerość i dobrą wolę. Był człowiekiem gotowym oddać to, co posiadał dla innych, oddać im swój czas i serce. Chciała zachować powagę, ale było jej ciężko. Zaciskając usta zdradzała się tym bardziej. Dopiero po chwili spoważniała. Wspomnienia jej odejścia nagle wydały jej się żywe. Towarzyszący temu smutek i pustka. Złapała jego spojrzenie, utrzymała przez chwile, nie mówiąc nic. Bywały takie chwile, że dla odmiany, mogła nie mówić nic. Mogła milczeć, być. A cisza nie wydawała się niezręczna.
Kiedyś była pewna, że nie potrzebują słów, by się zrozumieć.
— Pamiętaj, że zawsze możecie jechać do moich rodziców. Nie musicie się zapowiadać, mama was ugości najlepiej jak potrafi.— Z Oazy nie mieli wcale tak daleko, a gdyby uznał, że przyda jej się trochę nowości to było doskonałe miejsce. Z daleka od konfliktu, na wsi. Mama wciąż prowadziła pełne gospodarstwo, a sama, nie doczekawszy się wnuków płakałaby chyba ze szczęścia, mogąc poznać córkę Willa. Uśmiechnęła się znów, przekrzywiając lekko głowę. — No i twojego tatę też, jeśli się w końcu zdecydujesz.— Ta propozycja była cały czas aktualna, ale postanowiła mu przypomnieć, na wszelki wypadek. Nie miała jednak pojęcia, czy podróżowanie przez granicę było utrudnione — była wojna, czarodzieje w całej Wielkiej Brytanii byli czujniejsi, kraj nie był już spokojny. Nie naciskała na niego — pewnie na jego miejscu wolałaby żeby został tam, gdzie był. We Francji, z dala od nienawiści i konfliktów.
Spuściła wzrok na kolejne słowa, ale uśmiech nie schodził jej z twarzy. Zadumała się na chwilę. Pamiętała swoje przypuszczenia z ich pierwszego spotkania. I miała rację. Amelia była do niego podobna pod pewnym względem.
— Krótko się znamy, ale postaram się dać jej tyle ile mogę.— Te kilka miesięcy wystarczyło, by czuła się jakby znała ją całe jej maleńkie życie, ale wiedziała, że to wszystko tylko dlatego, że była właśnie jego córką. A takich dzieci jak Amelia w oazie było całe mnóstwo. Półsierot, sierot, które potrzebowały uwagi, atencji, odrobiny normalności. Świadomości, że są istotne, że ktoś o nie dba. I gdyby tylko była w stanie się podzielić, oddała by im wszystkim po kawałku serca. — Nie chcę cię straszyć Billy, ale ten okres już raczej nie minie — dodała konspiracyjnym szeptem. Żałowała, że nie może go poklepać po plecach pocieszająco. — Ale córeczka tatusia zawsze będzie córeczką tatusia — dodała po chwili, wzruszając ramionami. Schemat funkcjonował od pokoleń, była pewna, że i w tym przypadku się sprawdzi. Córki lgnęły do ojców, którzy jakby kochali je mocniej, faworyzowali, gdy surowe matki wychowywały je na odpowiednie kobiety. Synowie zaś wiązali się z matkami więzią, której nie mogliby nigdy stworzyć z własnym ojcem. Ale może dzięki temu Billy będzie miał łatwiej. I sprawdzi się w tym, podoła zadaniu.
Lusterko się zatrzęsło, przeraziła się na moment, że może miało spaść i potrzaskać się, ale przyjaciel wyglądał tak, jakby sytuację miał pod pełną kontrolą.
— Solidarność jajników — wyjaśniła mu po krótce, wzruszając ramionami niewinnie. Tak naprawdę nie, nigdy jej o to nie prosiła. Nie wspominała nawet o psie, a jeśli tak, to możliwe, że uznała to za jakąś zabawkę, którą dostała od taty — musiały być wyjątkowe, trudno było w takich czasach rozpieszczać dzieci. — Nie wiem, czy Ben potrafiłby to stwierdzić — zamyśliła się na moment, marszcząc brwi. — Ale mają jakieś psy. Ben ma — poprawiła się po chwili. — Może Percival potrafi. Albo zna kogoś — Kto potrafiłby zbadać psa. Od psa do smoka niby niedaleka droga, mają cztery łapy, ogon i pysk, ale miała wątpliwości, czy diagnozowanie obu stworzeń polega na tym samym.
Nie była pewna, czego właściwie oczekiwała od niego, od tej odpowiedzi. Spojrzała na niego, przygryzając delikatnie wargę. Chwilę nie odzywała się, wpatrując się w jego oczy tak, jakby to z nich odczytywała przyszłość. A potem zamrugała, nic podobnego nie widziała przecież. Nie był wieszczem, nie mógł wiedzieć. Nie mógł jej powiedzieć. Ale wierzyła w to; wierzyła, że miał rację. Pokiwała głową, a kąciki ust uniosły się delikatnie. Tak, o to walczymy. O lepsze jutro, kolejny dzień. O przyszłość, którą będą czynnie tworzyć.
— To nie tak, że chcę… No wiesz — spiorunowała go spojrzeniem, odsuwając się na moment od lusterka, zakłopotana. Nie sądziła, że zacznie analizować tą prośbę w taki sposób i od razu pożałowała, że nie zatrzymała języka za zębami. Podrapała się po włosach z tyłu głowy, a po chwili przeczesała je palcami, przekładając z jednego boku na drugi. Nie wiedziała co mu nawet odpowiedzieć. Jakoś źle to wyglądało — inaczej chodzić w swojej koszulce z jego nazwiskiem, inaczej chodzić w jego koszulce. Noszonej przez niego, pachnącej nim. — Nieważne, zresztą — pokręciła głową, kończąc wyraźnie temat. Zaraz jednak znalazła się okazja to szybkiej zmiany zarówno jego jak i nastroju. Wskazała w niego palcem.
— Trzymam cię za słowo. Mam nadzieję, że masz jakiś szósty zmysł, co do tego wszystkiego. I to się sprawdzi.
Podniosła się z krzesła, wciąż trzymając w jednej dłoni lusterko i zbliżyła się do dużego pieca. Otworzyła drzwiczki by sprawdzić, czy ogień w środku nie wygasł, ale na szczęście wciąż się palił. Wrzuci śniadanie na płytę i będzie jeszcze ciepłe.
— I słusznie — przyznała pewnie, unosząc jedną brew, doskonale wiedząc, co miał przecież na myśli. Racuchy były rarytasem, przyjemną odmianą od chleba z masłem na śniadanie. Dalsze słowa skwitowała jedynie szerokim uśmiechem. Wyprostowała się, spoglądając na niego ostatni raz przez szklaną taflę i puściła mu oczko. — Bez odbioru.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
18 września 1957 r.
Przyciągało ją. To lustro, możliwość podglądania drgnięć własnego ciała skundlonego w duszących kołdrach. Pod dziwnym kątem, w przejaśnieniach i powiewaniu świateł toczyła walkę z ciałem przyciskanym przez duszę do materaca aż nazbyt uparcie. Jak zwierzę, które wraz z pierwszym oddechem zimy na kudłatym karku postanowiło zaszyć się w norze i obudzić dopiero, kiedy będzie po wszystkim. Przeleżała miliony godzin, czas dwoił się i troił przed oczami, migotał w postaci mgieł i wciąż przerażonych wyobrażeń. Kręciło jej się w głowie i jeszcze bardziej pokręciło, kiedy wreszcie usiadła na łóżku. Psa przy niej nie było. Gdyby był, ruch Cory nie umknąłby jego uwadze. Oczyszczona z krwi, opatulona obcymi ubraniami, ukołysana zapachem Michaela Tonksa. Woń była wszędzie. Czuła ją między włosami i w dłoniach. Ale nie tylko ona była niesamowicie sensualną kumulacją. Czasem czerwieniało jej przed oczami. Przeszła dwa ostrożne kroki, a za chwilę wydawało jej się, że brodzi w kałuży krwi, że krew spływa po ścianach. To senność czy koszmar niedawnych spojrzeń? W obcych domach Cora Howell raczej nie bywała. Dręczyło ją uczucie pułapki, zupełnie jakby znalazła się w labiryncie i musiała wybierać drogi, spojrzenia i emocje. Bo patrzono tu na nią jak na obcą, nieoswojoną. Poniekąd i tak było. Nigdy nie przypuszczałaby, że spędzi noc w domu Tonksa. Ani że będzie patrzeć, jak ten dla niej pożera mnożące się mordercze ślepia. I sam też identyczne w sobie rozbudza. Nie, dość, jeszcze za wcześnie. W tamtym lustrze pozwoliła sobie na żałosną wyliczankę. Jeden. Dwa. Trzy. Potem już będzie mogła stąd wyjść i zmierzyć się. Ze wszystkim. Kołysała się niebezpieczne po każdym odmierzonym kroku. Bała się tego, co znajdywało się za drzwiami. Bała się jego?
Dawno temu wyrobiła w sobie spokój, dzięki któremu wiele drapiących spraw przyjmowała zaskakująco łatwo. Trudno było przywołać go w chwili aż takiej masakry, ale powinna spróbować. I wreszcie się stąd wydostać. Wyjść z nory. Nie chować się.
Ustąpiły drzwi. Wsunęła się cichutko na korytarz, a potem pomknęła prosto do saloniku. Dostała się do niego przypadkiem. Tam też odnalazła jego. Siedział tyłem do niej. Nie widziała oczu kilkanaście godzin temu wilgotnych. Nie tylko od krwi obcych. Zacisnęła palce na materiale spódnicy. Zimne, podrapane i wciąż lekko piekące przy szarżowaniu. Była obolała, ale o wiele bardziej na duszy niż ciele. Nie wiedziała, jak się czuł Michael. Właściwie to nie zamienili zbyt wielu słów. Strach skutecznie zasznurował jej usta. Dopiero teraz te szwy zdawały się topić. Dopiero teraz mogła spróbować mówić. Tylko co? Obeszła powoli kanapę, a drobne szelesty mogły zaczepić jego wrażliwy słuch. Na pewno czuł jej obecność. Wilki były przecież… bardzo spostrzegawcze. – Michaelu.. – zaczęła, przesuwając sylwetkę tak, by wreszcie mógł ją ujrzeć. Chcę porozmawiać, o tym, co się stało. Chcę wiedzieć, jak się czujesz. Chcę wiedzieć, co powinnam myśleć i czuć. Kocham cię, wiesz? – To bardzo ładny dom – zaczęła niezgranie, a jej oczy przesunęły się z niego, aż natrafiły na okno. – Mogłabym… - Zostać tu już na zawsze. – Popatrzeć na morze. Tutaj jest zupełnie inaczej niż u mnie. Wiesz, dawno nie byłam tak daleko od domu… - I może nigdy nie powinnam już z niego wychodzić.
Nie usiadła przy nim, nie odważyła się utrzymać na dłużej wzajemnego spoglądania. Zbliżyła się więc do otwartego okna. Brakowało jej odpowiednich słów. Spokojne otoczenie było pozorną otoczką dla tego, co działo się wewnątrz nich. Cierpieli. On też. Wiedziała o tym. – Czy możemy wyjść na zewnątrz? – zapytała cicho, zbyt potulnie. Jakby próbowała opowiedzieć mu w szepcie, że sama nie da rady. Albo że w promieniach kojącego słońca krył się ratunek. Dla obojga.
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Korytarz na piętrze
Szybka odpowiedź