Korytarz na piętrze
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
Korytarz na piętrze
Pomalowane na biało drewniane deski sprawiają wrażenie łagodnych i przyjemnych. Korytarz prowadzi do wszystkich sypialni, które znajdują się na wyższym poziomie zakupionego domu i jednej łazienki. Okna nie wychodzą na morze, przeważnie króluje tutaj półcień.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Uniesione w górę ręce drżały; na ile była to wina faktycznego przestrachu, na ile odpowiedzialne było wciąż targające nim zmęczenie po nocnej przemianie — tego nie mógł wiedzieć nikt. Była to przecież dopiero druga jego pełnia, pierwsza przeżyta nawet świadomie. Michael upierał się, by wybrali się akurat do jego domu, bo tak miało być bezpieczniej. Castor starał się oponować, wytykał nawet przyjacielowi, że to niegrzeczne sprowadzać tak niezapowiedzianego (albo zapowiedzianego bardzo skromnie) gościa bez większego wyprzedzenia, bowiem przede wszystkim nie chciał nadwyrężać Tonksowej gościnności. Nie czuł się ponadto wystarczająco ważny, aby z butami wchodzić w przestrzeń osobistą domowników, ale nie spodziewał się, że nagłe zniknięcie przyjaciela oznaczać będzie również to, że zostanie przywitany nawet nie jakąś kąśliwą uwagą, czy krzywym spojrzeniem, ale różdżką wycelowaną prosto w tułów.
Gdyby tylko chciała, mogłaby mnie zabić.
Paraliżująca myśl odbiła się od jasnych ścian czaszki, a resztki krwi, które mogły kolorować jego policzki na prawie zdrowy kolor, prędko odpłynęły. Skupiły się chyba wyłącznie w uszach, bo szumiało mu w nich nieznośnie i nawet jeżeli chciał nasłuchiwać, czy może wybawienie w postaci Michaela nadchodzi, dzięki monotonnemu szumowi nie mógł usłyszeć prawie nic poza biciem własnego serca.
— Panno, tak tak, przepraszam — wydusił prędko, lecz zaskoczenie pomieszane z przestrachem nie zamierzało znikać z jego twarzy. Gdzie do cholery był Mike? To on przecież był sprawcą całego zamieszania! Gdyby nie uparł się, że mają przybyć właśnie tutaj, gdyby na przykład przespali się po prostu w szopie, albo nawet w sypialni gościnnej u Sproutów, nie mieliby takiego problemu. Nie powstałby on pewnie, gdyby najstarszy z Tonksów poczekał z obudzeniem się na swojego gościa, a nie pozostawiał go samego — rozbitka na morzu nieznanego domu, niechybnie zmierzającego w kierunku góry lodowej Justine.
Im bardziej się jej przyglądał, tym bardziej stwierdzał, że to musiała być ona. W swojej własnej, żywej osobie, choć los nie obszedł się z nią szczególnie łaskawie. Sama skóra i kości, tych drugich chyba nawet więcej. Widok blizn co prawda nie przerażał — nie jego, który sam mógł pochwalić się wciąż jeszcze zabarwionymi na czerwono śladami na boku — zamiast tego popychał serce do nieprzystającego do okazji współczucia. Na krótki moment wydawało się, że jego twarz z przerażonej przybrała wyraz po prostu smutnej. Nie potrafił być obojętny na ludzkie cierpienie, nie ważne, czy miało ono miejsce w teraźniejszości, czy przeszłości. Przed opuszczeniem rąk i próbą powiedzenia kilku pokrzepiających słów (chyba dla spokoju ducha, nie z wiary, że naprawdę coś dadzą) powstrzymała go tylko ta jedna myśl, która rozbrzmiewała w jego głowie niemal od początku ich intensywnego spotkania.
Bo naprawdę — pomimo stanu, w jakim się znajdowała, wciąż była niebezpieczna. I wciąż, gdyby tylko chciała, mogłaby bez skrupułów odesłać go na tamten świat.
Zamiast tego spytała o różdżkę.
— Różdżkę? — Złotowłosy chwilowo zszedł na dalszy plan, ale gdy emocje lekko opadną, będzie to chyba ulubiona część ich wymiany zdań. I uśmiechnie się Castor szeroko, wspominając, jak to zlękniony przekrzywił głowę w bok, wskazując na drzwi, zza których właśnie wyszedł. Drzwi sypialni Michaela, teraz nawet niedomknięte, bo przecież klamka wyślizgnęła mu się z dłoni. — Tam. Jest w pakunku, nie myślałem, że może się przydać... Nie... Ech, nie chciałem walczyć, wie panna? Tylko szukałem Michaela, żeby mu podziękować za gościnę i... — słowotok miał co prawda przykryć panikę, a jak na złość jeszcze bardziej ją uwypuklił. Rozpoczął się bowiem dokładnie w momencie, w którym niziutka blondynka rozpoczęła swoją wędrówkę do niego, a urwał się w momencie, gdy nawet materiał czerwonego swetra nie mógł oddzielić go od inicjującej dreszcze sensacji. Różdżka pod żebrami. Doigrałeś się, Sprout.
— To nie tak, że bez walki, ale... — wciąż trzymał ręce nad głową, lecz ramiona uniosły się jeszcze wyżej, niemal sięgając uszu. — Grzeczniej jest chyba poprosić?
Gdyby tylko chciała, mogłaby mnie zabić.
Paraliżująca myśl odbiła się od jasnych ścian czaszki, a resztki krwi, które mogły kolorować jego policzki na prawie zdrowy kolor, prędko odpłynęły. Skupiły się chyba wyłącznie w uszach, bo szumiało mu w nich nieznośnie i nawet jeżeli chciał nasłuchiwać, czy może wybawienie w postaci Michaela nadchodzi, dzięki monotonnemu szumowi nie mógł usłyszeć prawie nic poza biciem własnego serca.
— Panno, tak tak, przepraszam — wydusił prędko, lecz zaskoczenie pomieszane z przestrachem nie zamierzało znikać z jego twarzy. Gdzie do cholery był Mike? To on przecież był sprawcą całego zamieszania! Gdyby nie uparł się, że mają przybyć właśnie tutaj, gdyby na przykład przespali się po prostu w szopie, albo nawet w sypialni gościnnej u Sproutów, nie mieliby takiego problemu. Nie powstałby on pewnie, gdyby najstarszy z Tonksów poczekał z obudzeniem się na swojego gościa, a nie pozostawiał go samego — rozbitka na morzu nieznanego domu, niechybnie zmierzającego w kierunku góry lodowej Justine.
Im bardziej się jej przyglądał, tym bardziej stwierdzał, że to musiała być ona. W swojej własnej, żywej osobie, choć los nie obszedł się z nią szczególnie łaskawie. Sama skóra i kości, tych drugich chyba nawet więcej. Widok blizn co prawda nie przerażał — nie jego, który sam mógł pochwalić się wciąż jeszcze zabarwionymi na czerwono śladami na boku — zamiast tego popychał serce do nieprzystającego do okazji współczucia. Na krótki moment wydawało się, że jego twarz z przerażonej przybrała wyraz po prostu smutnej. Nie potrafił być obojętny na ludzkie cierpienie, nie ważne, czy miało ono miejsce w teraźniejszości, czy przeszłości. Przed opuszczeniem rąk i próbą powiedzenia kilku pokrzepiających słów (chyba dla spokoju ducha, nie z wiary, że naprawdę coś dadzą) powstrzymała go tylko ta jedna myśl, która rozbrzmiewała w jego głowie niemal od początku ich intensywnego spotkania.
Bo naprawdę — pomimo stanu, w jakim się znajdowała, wciąż była niebezpieczna. I wciąż, gdyby tylko chciała, mogłaby bez skrupułów odesłać go na tamten świat.
Zamiast tego spytała o różdżkę.
— Różdżkę? — Złotowłosy chwilowo zszedł na dalszy plan, ale gdy emocje lekko opadną, będzie to chyba ulubiona część ich wymiany zdań. I uśmiechnie się Castor szeroko, wspominając, jak to zlękniony przekrzywił głowę w bok, wskazując na drzwi, zza których właśnie wyszedł. Drzwi sypialni Michaela, teraz nawet niedomknięte, bo przecież klamka wyślizgnęła mu się z dłoni. — Tam. Jest w pakunku, nie myślałem, że może się przydać... Nie... Ech, nie chciałem walczyć, wie panna? Tylko szukałem Michaela, żeby mu podziękować za gościnę i... — słowotok miał co prawda przykryć panikę, a jak na złość jeszcze bardziej ją uwypuklił. Rozpoczął się bowiem dokładnie w momencie, w którym niziutka blondynka rozpoczęła swoją wędrówkę do niego, a urwał się w momencie, gdy nawet materiał czerwonego swetra nie mógł oddzielić go od inicjującej dreszcze sensacji. Różdżka pod żebrami. Doigrałeś się, Sprout.
— To nie tak, że bez walki, ale... — wciąż trzymał ręce nad głową, lecz ramiona uniosły się jeszcze wyżej, niemal sięgając uszu. — Grzeczniej jest chyba poprosić?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Widok młodej, nieznanej twarzy był tylko chwilowym zaskoczeniem. Bo szybko przypomniała sobie o liście, który pozostawiła przed nią niewielka sówką, która należała teraz do Michaela. Wpatrywała się w obrazek który znajdował się przed nią w jakiś sposób nim zaskoczona. Była niemal pewna, że nie widziała tego wcześniej. Nie na jej twarz. Nie tak dawno podjęły się z Maeve zastraszenia dwójki mężczyzn, ale do tego użyły własnych zdolności.
- Różdżkę. - potwierdziła ze spokojem, który zdawał się całkowicie przeciwstawny do paniki, która coraz mocniej zdawała się ogarniać młodego mężczyznę przed nią. Raz jeszcze wypowiedziała jedno słowo, czekając na odpowiedź, reakcje. Widocznie nie spiesząc się nigdzie. Ledwie zerknęła na drzwi, które wskazał głową, unosząc kubek który trzymała w drugiej dłoni. Brew ponownie podskoczyła do góry, kiedy potok słów zaczął opuszczać wargi chłopaka. Nie myślał. Nie chciał walczyć. Zmrużyła odrobinę oczy, opuszczając brew, mimowolnie nadając twarzy groźniejszego wyrazu. Wydawała się wręcz niezadowolona z padających odpowiedzi. I w istocie była. Westchnęła ciężko stawiając kolejne kroki, w jego kierunku z niezmiennie wyciągniętą różdżką. Teraz musiała już mu coś uświadomić. Kiedy jasne drewno wcisnęło się w materiał swetra zatrzymała się, nie opuszczając spojrzenia, wypowiadając kolejne słowa, kolejne zdania. Czekając na reakcje, odpowiedzi. I dostając ja w zamian wraz z dłońmi szybującymi jeszcze wyżej. Jej usta mimowolnie wygięły się do dołu. Odsunęła różdżkę na niewielką odległość, cofając się o pół kroku, żeby wykonać nią gest, gest wraz z wypowiadaną w myślach inkantacją. Szybko z wprawą. W czasie nie dłuższym niż mrugnięcie okiem wyczarowała niewielką kulkę światła i zmusiła ją, by uderzyła w pierś chłopaka. Feeria barw rozlała się między nimi. - Umarłeś. - powiedziała mu, obracając różdżkę w palcach, opuszczając dłoń. Cofnęła się o krok, potem drugi, mrużąc odrobinę oczy.
- Ta grzeczność, Cię zabije. - powiedziała w końcu poprawiając sweter na ramieniu. - A może naiwność. - zastanowiła się na głos, unosząc kubek z kawą. Patrzyła na niego, nawet kilka lat temu była inna. Ale też była naiwna. Kiedyś wierzyła, że w każdym było dobro. Teraz była przekonana, że niektórzy zwyczajnie byli go pozbawieni. Porzucili je, zostawili za sobą. Najgorsze kanalie i szumowiny. I oni właśnie stali u władzy. Właśnie z nimi walczyli. - Nikt z nich nie da Ci szansy na to, żeby poprosić. - bo nie dawali. Szmalcownicy, Rycerze z którymi się zetknęła. Atakowali właściwie od razu, rzadko kiedy podejmując się rozmowy. Całkowicie bezkarni. Obróciła różdżkę między palcami, wzdychając lekko. Zrobiła kolejne kroki, tym razem do przodu, kroki stawiając tak, że znalazła się tym razem nie przed nim, a obok jego boku. Ruszyła łokciem, żeby nim uderzyć w niego. - Chodź na śniadanie. Musisz być głodny. - zaproponowała, by zaraz po tych słowach ruszyć w kierunku schodów prowadzących na dół. Czuła pod bosymi stopami drewniane deski. Te skrzypiały, kiedy stawiała kolejne kroki. Nie ze względu na jej ciężar, a starość - prawdopodobnie, ona sama ważyła niewiele. Najmniej w całym swoim dorosłym życiu. Vincent i Kerrie wciskali w nią nieprawdopodobne ilości jedzenia i w końcu po ponad miesiącu była prawie w stanie sprostać ich wymaganiom. Dotarła do zejścia, stawiając pierwszy krok na schodku w dół. - Różdżka, Młody, zawsze miej ze sobą różdżkę. Nigdy nie wiesz, kiedy będziesz jej potrzebował. - rzuciła odwracając głowę, żeby na niego spojrzeć. - I wystarczy Just, nie pannuj mi więcej. - dodała schodząc na dół. Nie oglądała się za siebie, nie sprawdzała czy idzie za nią, czy nadal stoi w korytarzu. - Masz jakieś imię? - zapytała unosząc głos, żeby ją usłyszał, choć nie miała pewności, że pójdzie właśnie z nią. Nie musiał, a ona wcale na to nie naciskała. Możliwe, że w tym konkretnym momencie, bardziej kuszącym i zdecydowanie przyjemniejszym wydawał się skok i ucieczka przez okno. Ale nie musiał jej lubić, nie miał też powodów, żeby się jej obawiać. Musiała mu jednak uświadomić tą jedną rzecz i miała nadzieję, że zapamięta tą lekcję na długo, a ona, paradoksalnie, nie pozwoli mu umrzeć naprawdę. Lepiej, że dostał ją od niej, niż od kogoś tam, na zewnątrz. Której skutków nie dało się przewidzieć.
- Różdżkę. - potwierdziła ze spokojem, który zdawał się całkowicie przeciwstawny do paniki, która coraz mocniej zdawała się ogarniać młodego mężczyznę przed nią. Raz jeszcze wypowiedziała jedno słowo, czekając na odpowiedź, reakcje. Widocznie nie spiesząc się nigdzie. Ledwie zerknęła na drzwi, które wskazał głową, unosząc kubek który trzymała w drugiej dłoni. Brew ponownie podskoczyła do góry, kiedy potok słów zaczął opuszczać wargi chłopaka. Nie myślał. Nie chciał walczyć. Zmrużyła odrobinę oczy, opuszczając brew, mimowolnie nadając twarzy groźniejszego wyrazu. Wydawała się wręcz niezadowolona z padających odpowiedzi. I w istocie była. Westchnęła ciężko stawiając kolejne kroki, w jego kierunku z niezmiennie wyciągniętą różdżką. Teraz musiała już mu coś uświadomić. Kiedy jasne drewno wcisnęło się w materiał swetra zatrzymała się, nie opuszczając spojrzenia, wypowiadając kolejne słowa, kolejne zdania. Czekając na reakcje, odpowiedzi. I dostając ja w zamian wraz z dłońmi szybującymi jeszcze wyżej. Jej usta mimowolnie wygięły się do dołu. Odsunęła różdżkę na niewielką odległość, cofając się o pół kroku, żeby wykonać nią gest, gest wraz z wypowiadaną w myślach inkantacją. Szybko z wprawą. W czasie nie dłuższym niż mrugnięcie okiem wyczarowała niewielką kulkę światła i zmusiła ją, by uderzyła w pierś chłopaka. Feeria barw rozlała się między nimi. - Umarłeś. - powiedziała mu, obracając różdżkę w palcach, opuszczając dłoń. Cofnęła się o krok, potem drugi, mrużąc odrobinę oczy.
- Ta grzeczność, Cię zabije. - powiedziała w końcu poprawiając sweter na ramieniu. - A może naiwność. - zastanowiła się na głos, unosząc kubek z kawą. Patrzyła na niego, nawet kilka lat temu była inna. Ale też była naiwna. Kiedyś wierzyła, że w każdym było dobro. Teraz była przekonana, że niektórzy zwyczajnie byli go pozbawieni. Porzucili je, zostawili za sobą. Najgorsze kanalie i szumowiny. I oni właśnie stali u władzy. Właśnie z nimi walczyli. - Nikt z nich nie da Ci szansy na to, żeby poprosić. - bo nie dawali. Szmalcownicy, Rycerze z którymi się zetknęła. Atakowali właściwie od razu, rzadko kiedy podejmując się rozmowy. Całkowicie bezkarni. Obróciła różdżkę między palcami, wzdychając lekko. Zrobiła kolejne kroki, tym razem do przodu, kroki stawiając tak, że znalazła się tym razem nie przed nim, a obok jego boku. Ruszyła łokciem, żeby nim uderzyć w niego. - Chodź na śniadanie. Musisz być głodny. - zaproponowała, by zaraz po tych słowach ruszyć w kierunku schodów prowadzących na dół. Czuła pod bosymi stopami drewniane deski. Te skrzypiały, kiedy stawiała kolejne kroki. Nie ze względu na jej ciężar, a starość - prawdopodobnie, ona sama ważyła niewiele. Najmniej w całym swoim dorosłym życiu. Vincent i Kerrie wciskali w nią nieprawdopodobne ilości jedzenia i w końcu po ponad miesiącu była prawie w stanie sprostać ich wymaganiom. Dotarła do zejścia, stawiając pierwszy krok na schodku w dół. - Różdżka, Młody, zawsze miej ze sobą różdżkę. Nigdy nie wiesz, kiedy będziesz jej potrzebował. - rzuciła odwracając głowę, żeby na niego spojrzeć. - I wystarczy Just, nie pannuj mi więcej. - dodała schodząc na dół. Nie oglądała się za siebie, nie sprawdzała czy idzie za nią, czy nadal stoi w korytarzu. - Masz jakieś imię? - zapytała unosząc głos, żeby ją usłyszał, choć nie miała pewności, że pójdzie właśnie z nią. Nie musiał, a ona wcale na to nie naciskała. Możliwe, że w tym konkretnym momencie, bardziej kuszącym i zdecydowanie przyjemniejszym wydawał się skok i ucieczka przez okno. Ale nie musiał jej lubić, nie miał też powodów, żeby się jej obawiać. Musiała mu jednak uświadomić tą jedną rzecz i miała nadzieję, że zapamięta tą lekcję na długo, a ona, paradoksalnie, nie pozwoli mu umrzeć naprawdę. Lepiej, że dostał ją od niej, niż od kogoś tam, na zewnątrz. Której skutków nie dało się przewidzieć.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Gdyby był na jej miejscu, również byłby zaskoczony. W końcu — przynajmniej tak to sobie wyobrażał — musiała, w toku swych... czynności zawodowych... mieć do czynienia z ludźmi raczej bezprawymi niż prawymi, co do zasady nieprzyjemnymi i takimi, którzy to najpierw robią, a potem myślą o konsekwencjach. Przy okazji nie zastanawiają się pewnie, jakie negatywne skutki przyniesie ich działanie osobom trzecim, czy też przeciwnikom. Ostrożność Justine była więc nie tylko wskazana, usprawiedliwiona, ale w pewnym sensie też naturalna, o czym Castor nie mógł sobie zdawać sprawy, dopóki nie stanął z nią twarzą w twarz.
Próbował ratować sytuację. Naprawdę się starał, najlepiej jak mógł! Nigdy nie był bowiem w sytuacji prawdziwego zagrożenia, zdany zupełnie na siebie. Nawet gdy rozpoczynał pierwszą działalność mającą przysłużyć się Zakonowi Feniksa, zawsze ktoś był obok. Mógł liczyć na wsparcie bardziej doświadczonego, łatwiej radzącego sobie ze stresem, a przede wszystkim doświadczonego aurora, którego brak odczuwał teraz szczególnie mocno. Gdzie do jasnej cholery znajdował się Mike, gdy był potrzebny? Nie chciał wierzyć, że Justine mogłaby zrobić mu prawdziwą krzywdę, ale wszystko zapowiadało to, że pierwsza z sióstr Michaela nie zamierzała od początku dawać mu karty ulgowej. Każda zmiana w jej mimice jedynie podsycała ogień paniki, który bez większych trudności trawił jego ciało. Kulminacja strachu przypadła jednak na moment, w którym Justine wydawała się mu nie tyle groźna, ile rozczarowana.
Nie przeszedł testu. Umarł.
Gdy odsunęła się od niego, a z trzymanej w rękach różdżki wystrzeliła kula światła, zacisnął mocno powieki i szczękę, gotów chyba do nabrania naprawdę ostatniego oddechu. Jednak zderzenie magii z ciałem nie było nawet bardzo bolesne, zaskoczony uchylił nieco jedną powiekę, by przyjrzeć się efektowi rzuconego niemo zaklęcia. A może Justine wypowiedziała inkantację, ale Castor nie słyszał jej przez wciąż mu towarzyszące szaleńcze bicie serca? Był zmęczony, przerażony i niepewny. Cokolwiek chciałaby mu wmówić stojąca przed nim czarownica, uwierzyłby jej na słowo. Poza własnym, pozostawiającym wiele do życzenia stanem, panna Tonks widziana jego oczami stała się bowiem autorytetem. Nagłym, którego odnalezienie było dziełem przypadku, które złapało Sprouta zupełnie nieprzygotowanego.
Drżące ze zmęczenia i wysiłku dłonie wreszcie opadły, a on sam pozwolił sobie na otwarcie obu oczu. Choć był od niej sporo wyższy, spoglądał nań raczej z dołu, z miną całkowicie skruszoną. Ale słuchał jej uważnie, bowiem każde słowo, które mu darowała, było przepełnione prawdą. Musiał je kiedyś usłyszeć, potrzebował przecież impulsu, który oddzieliłby dobro od zła. Nie każdy zasługiwał bowiem na grzeczność i szacunek. Chodzili po tym świecie czarodzieje plugawi, niezdolni do odczuwania empatii, którzy tylko czekali na ludzi takich jak on. Zbyt grzecznych, by odmówić, zbyt słabych, by przejrzeć ich plany. Zdecydowanie lepiej było być ostrożnym i wyrządzić tym afront raz na jakiś czas, niż wpadać tak zupełnie naiwnie wprost w paszczę lwa z lichą tylko nadzieją, że nic się nie stanie.
Obserwował ją, jak znów przechodzi po deskach korytarza, gdy stanęła właściwie w linii prostej, tuż obok niego. Wyciągnięty łokieć początkowo przyjął oczywiście z kolejną dozą paniki, lecz uderzenie wraz z zaproszeniem na śniadanie sprawiło, że otworzył lekko usta, niekoniecznie zdolny do powiedzenia nawet najprostszego słowa.
— T—Tro... Trochę jestem... — przyznał się, tym razem bez bicia, a jego żołądek, prawie jak na komendę, wydał z siebie przejmująco głośny pomruk. Zanim jednak ruszył za Justine, skłonił się lekko przed nią (chyba musiało minąć trochę czasu, nim zupełnie wyzbędzie się sztywnej uprzejmości) i nie odwracając się do niej plecami, cofnął się do pokoju. Trochę na ślepo, po omacku dotarł do pakunku, który przybył z nim i Michaelem z Dorset, a w którym czekała na niego jego różdżka. Dopiero z nią w ręku powrócił na korytarz i już gdy Justine znalazła się na dole schodów, pokazał ją czarownicy, z nerwowym uśmiechem tańczącym w kącikach warg.
I ruszyłby nawet za nią, gdyby nie to, że coś wyraźnie otarło się o jego nogę. Gdy spojrzał w dół, zobaczył przed sobą kota. Najzwyklejszego w świecie kota, mógłby pomyśleć, lecz po wydarzeniach sprzed chwili uznał, że nic w tym domu nie było najzwyklejsze. Kucnął ostrożnie przy zwierzęciu, które nastroszyło futerko w pierwszej reakcji, lecz niezrażony podobnym falstartem wyciągnął ku niemu dłoń zaciśniętą w pięść, by kot mógł sobie go obwąchać. Z zaskoczeniem przyjął to, iż zwierzę pomimo początkowej niechęci otarło się łebkiem o jego dłoń. Może poczuło zapach swetra, który miał na sobie? Może nie lubił Michaela? Pewnie tak.
Wstał jednak z kucek i ruszył wreszcie w dół schodów.
— Just, nie panno. Zrozumiałem — oznajmił chyba bardziej dla siebie, dla pewności, że w ogóle jego myśli trafiały wreszcie na język, a stamtąd ulatywały w przestrzeń. Naiwnego i spanikowanego pierwszego wrażenia już nie zetrze, ale hej, mógł przecież pokazać Just, że przynajmniej prędko się uczy, czyż nie?
Na pytanie o imię uśmiechnął się trochę pewniej. Akurat zszedł ze schodów, zaraz za nim podążał i kocur, a umysł zaczynał rejestrować uderzające go zewsząd zapachy. Najpierw kawa, potem kot, reszty jeszcze nie potrafił zidentyfikować.
— Castor Sprout. Znaczy... Castor to imię — chyba jeszcze nie do końca mógł określić się mianem spokojnego. To nie tak, że czuł do Justine jakąkolwiek niechęć czy że zasiała w jego sercu jakiś potężny rodzaj strachu. Czuł do niej przede wszystkim szacunek. Nie mógł wiedzieć nic o okolicznościach, które doprowadziły ją do tego momentu, lecz sam fakt, że poniekąd powróciła do żywych, stanowił już wystarczający powód, by uznać jej zdanie za ważne. — Na pewno nie będę przeszkadzał w śniadaniu? Po prawdzie chciałem tylko znaleźć Mike'a i wracać do domu, nie chcę być ciężarem...
Próbował ratować sytuację. Naprawdę się starał, najlepiej jak mógł! Nigdy nie był bowiem w sytuacji prawdziwego zagrożenia, zdany zupełnie na siebie. Nawet gdy rozpoczynał pierwszą działalność mającą przysłużyć się Zakonowi Feniksa, zawsze ktoś był obok. Mógł liczyć na wsparcie bardziej doświadczonego, łatwiej radzącego sobie ze stresem, a przede wszystkim doświadczonego aurora, którego brak odczuwał teraz szczególnie mocno. Gdzie do jasnej cholery znajdował się Mike, gdy był potrzebny? Nie chciał wierzyć, że Justine mogłaby zrobić mu prawdziwą krzywdę, ale wszystko zapowiadało to, że pierwsza z sióstr Michaela nie zamierzała od początku dawać mu karty ulgowej. Każda zmiana w jej mimice jedynie podsycała ogień paniki, który bez większych trudności trawił jego ciało. Kulminacja strachu przypadła jednak na moment, w którym Justine wydawała się mu nie tyle groźna, ile rozczarowana.
Nie przeszedł testu. Umarł.
Gdy odsunęła się od niego, a z trzymanej w rękach różdżki wystrzeliła kula światła, zacisnął mocno powieki i szczękę, gotów chyba do nabrania naprawdę ostatniego oddechu. Jednak zderzenie magii z ciałem nie było nawet bardzo bolesne, zaskoczony uchylił nieco jedną powiekę, by przyjrzeć się efektowi rzuconego niemo zaklęcia. A może Justine wypowiedziała inkantację, ale Castor nie słyszał jej przez wciąż mu towarzyszące szaleńcze bicie serca? Był zmęczony, przerażony i niepewny. Cokolwiek chciałaby mu wmówić stojąca przed nim czarownica, uwierzyłby jej na słowo. Poza własnym, pozostawiającym wiele do życzenia stanem, panna Tonks widziana jego oczami stała się bowiem autorytetem. Nagłym, którego odnalezienie było dziełem przypadku, które złapało Sprouta zupełnie nieprzygotowanego.
Drżące ze zmęczenia i wysiłku dłonie wreszcie opadły, a on sam pozwolił sobie na otwarcie obu oczu. Choć był od niej sporo wyższy, spoglądał nań raczej z dołu, z miną całkowicie skruszoną. Ale słuchał jej uważnie, bowiem każde słowo, które mu darowała, było przepełnione prawdą. Musiał je kiedyś usłyszeć, potrzebował przecież impulsu, który oddzieliłby dobro od zła. Nie każdy zasługiwał bowiem na grzeczność i szacunek. Chodzili po tym świecie czarodzieje plugawi, niezdolni do odczuwania empatii, którzy tylko czekali na ludzi takich jak on. Zbyt grzecznych, by odmówić, zbyt słabych, by przejrzeć ich plany. Zdecydowanie lepiej było być ostrożnym i wyrządzić tym afront raz na jakiś czas, niż wpadać tak zupełnie naiwnie wprost w paszczę lwa z lichą tylko nadzieją, że nic się nie stanie.
Obserwował ją, jak znów przechodzi po deskach korytarza, gdy stanęła właściwie w linii prostej, tuż obok niego. Wyciągnięty łokieć początkowo przyjął oczywiście z kolejną dozą paniki, lecz uderzenie wraz z zaproszeniem na śniadanie sprawiło, że otworzył lekko usta, niekoniecznie zdolny do powiedzenia nawet najprostszego słowa.
— T—Tro... Trochę jestem... — przyznał się, tym razem bez bicia, a jego żołądek, prawie jak na komendę, wydał z siebie przejmująco głośny pomruk. Zanim jednak ruszył za Justine, skłonił się lekko przed nią (chyba musiało minąć trochę czasu, nim zupełnie wyzbędzie się sztywnej uprzejmości) i nie odwracając się do niej plecami, cofnął się do pokoju. Trochę na ślepo, po omacku dotarł do pakunku, który przybył z nim i Michaelem z Dorset, a w którym czekała na niego jego różdżka. Dopiero z nią w ręku powrócił na korytarz i już gdy Justine znalazła się na dole schodów, pokazał ją czarownicy, z nerwowym uśmiechem tańczącym w kącikach warg.
I ruszyłby nawet za nią, gdyby nie to, że coś wyraźnie otarło się o jego nogę. Gdy spojrzał w dół, zobaczył przed sobą kota. Najzwyklejszego w świecie kota, mógłby pomyśleć, lecz po wydarzeniach sprzed chwili uznał, że nic w tym domu nie było najzwyklejsze. Kucnął ostrożnie przy zwierzęciu, które nastroszyło futerko w pierwszej reakcji, lecz niezrażony podobnym falstartem wyciągnął ku niemu dłoń zaciśniętą w pięść, by kot mógł sobie go obwąchać. Z zaskoczeniem przyjął to, iż zwierzę pomimo początkowej niechęci otarło się łebkiem o jego dłoń. Może poczuło zapach swetra, który miał na sobie? Może nie lubił Michaela? Pewnie tak.
Wstał jednak z kucek i ruszył wreszcie w dół schodów.
— Just, nie panno. Zrozumiałem — oznajmił chyba bardziej dla siebie, dla pewności, że w ogóle jego myśli trafiały wreszcie na język, a stamtąd ulatywały w przestrzeń. Naiwnego i spanikowanego pierwszego wrażenia już nie zetrze, ale hej, mógł przecież pokazać Just, że przynajmniej prędko się uczy, czyż nie?
Na pytanie o imię uśmiechnął się trochę pewniej. Akurat zszedł ze schodów, zaraz za nim podążał i kocur, a umysł zaczynał rejestrować uderzające go zewsząd zapachy. Najpierw kawa, potem kot, reszty jeszcze nie potrafił zidentyfikować.
— Castor Sprout. Znaczy... Castor to imię — chyba jeszcze nie do końca mógł określić się mianem spokojnego. To nie tak, że czuł do Justine jakąkolwiek niechęć czy że zasiała w jego sercu jakiś potężny rodzaj strachu. Czuł do niej przede wszystkim szacunek. Nie mógł wiedzieć nic o okolicznościach, które doprowadziły ją do tego momentu, lecz sam fakt, że poniekąd powróciła do żywych, stanowił już wystarczający powód, by uznać jej zdanie za ważne. — Na pewno nie będę przeszkadzał w śniadaniu? Po prawdzie chciałem tylko znaleźć Mike'a i wracać do domu, nie chcę być ciężarem...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Kiedyś chyba bywała podobna. Zapominalska, przyzwyczajona do robienia rzeczy w mugolski sposób do którego nie trzeba było różdżki. Która pozostawała poza zasięgiem jej dłoni. Niepotrzebna, nieprzydatna. A teraz stała tutaj, kończąc na tym, że zawsze miała ją przy swoim boku. Nawet nie po to, żeby z niej korzystać. Ale po to, żeby móc, gdyby zaszła taka konieczność. Nadal gotowała bez użycia magii, wykonywała szereg czynności nie sięgając po nią. Przywykła do takiego działania i nawet większość życia spędzona w magicznym świecie nie wypleniła z niej wszystkiego.
Słuchała tłumaczeń. Tak nieważnych, jeśli przed nim znajdowałby się ktokolwiek inny. Była pewna, że najwięcej zdanie byłby w stanie wypowiedzieć. A jeśli uznaliby go za wroga, nie zdążyłby skończyć pierwszego z nich. Może to ona była przewrażliwiona? Ale nie umiała już inaczej. Oglądała się za ramię, wyglądała niebezpieczeństwa na każdym zakrętem, a odzywające się głosy przypominały o trapiącym ją szaleństwie. Stała się paranoiczką? Bardzo prawdopodobne. Już jakiś czas temu przestała się przejmować tym, że ktoś ją od takich wyzywał. Wzruszyła ramionami, kiedy zarzucono jej zbytnie skupienie. Kiedy mówiono żeby sobie odpuściła. Nie mogła sobie odpuścić i nie zamierzała nigdy tego uczynić. Popełniła błędy i zadośćuczynić za nie będzie tak długo, jak długo będzie w stanie oddychać. O chwilach na rozluźnienie, decydowała ona i nie pozwalała sobie na nich prawie wcale. Jedynie chwilami, kiedy obok majaczyła sylwetka Rinehearta czuła się bardziej rozluźniona. I jednocześnie potrzebowała tego uczucia, rozluźnienia jak tlenu i patrzyła na nie jak na coś niezdrowego. Zaburzającego jej równowagę i skupienie.
Opuściła w końcu dłoń z różdżką, uznając, że pokazała to, co chciała mu przekazać. Trudno było odczytać jakieś emocje z jej twarzy, właściwie zdawała się całkowicie bez wyrazu, chyba że pozwalała sobie na chwilowe uniesienie brwi, czy wygięcie warg. Nie chciała się nad nim znęcać, ale jeśli był sojusznikiem ich sprawy musiał sobie zdawać z tego sprawę. Czy Michael mu powiedział? Przygotował jakoś? Ona sama, była bardzo ostrożna we wcielaniu w szeregi Zakonu, głównie dlatego, że za każdego z tych ludzi brała odpowiedzialność. Wiedziała, że Maeve zdaje sobie ze wszystkiego sprawę a przez lata pracowała w szarej strefie. Vincent od zawsze posiadał działać i potrzebował miejsca, które pozwoli mu się wykazać. Bała się - a może przeczuwała - że odrzucony znajdzie gdzie indziej takie miejsce. Upór Kierana był niepotrzebny, nie dostrzegał na jakiego wspaniałego mężczyznę wyrósł Vincent i ile tak naprawdę potrafił. Herbert sam działał w podobnym interesie co oni. Ale stojący przed nią młodzieniec? Czy zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa? Czy po prostu wizja pozostania rebeliantem, albo bohaterem była nad wyraz kusząca. Wojna była brutalna, a jeden zły krok mógł oznaczać śmierć.
Ruszyłam lekko uderzając go łokciem, na chwilę tylko się zatrzymując.
- Mike wspominał coś o gęsinie. Spfrawdźmy czy coś zostało. - zaproponowała nie przejmując się tym, że jej język zaseplenił. Co prawda z każdym dniem od przeszczepu radził sobie coraz lepiej, chociaż czasem zdarzały mu się potknięcia. Znajdując się na dole schodów uniosła spojrzenie dostrzegając jego sylwetkę. Obserwowała gest uniesionej różdżki. Skinęła krótko głową. Dobrze. Chociaż miała nadzieję, że to nie tylko chwilowe działanie, a budowanie nowego nawyku, który wejdzie mu w krew.
- To się dopiero okaże. - odpowiedziała swobodniej, przechodząc do kuchni. Zapewnienia a czyny, to zawsze były dwie różne rzeczy. Wyciągnęła z szafki kubek. - Kawy czy herbaty… kwiatowej? - zapytała odstawiła kubek na blat i odwróciła się, unosząc jedną z brwi. - Kupiłam kiedyś Pomonie koty. Nazwała je Figa i Mak. - powiedziała nagle zaplatając dłonie na piersi. - To twoja kuzynka? - zapytała unosząc na niego jasne tęczówki przez chwilę lustrując go, żeby odwrócić się do blatu. Słyszała, że Pomona nie żyła. Ale zdawało się to tak okrutnie abstrakcyjne. Znalazła chleb, który przeniosła na stół. Gdzie była to szalona gęś? Zastanowiła się, przeglądając kolejne miejsca. - Siadaj. - powiedziała, głową wskazując jedno z krzeseł. W końcu ją znalazła, jeszcze trochę rzeczywiście zostało. Wyciągnęła sztućce i talerze. Przesunęła rzucone wcześniej na ten sam stół tomiszcze. Ostatecznie sama usiadła, zajmując się rozdzielaniem mięsa, które nałożyła mu na talerz. - Dobrze, Castorze Sprout. Powiedz więc, co potrafisz. - chciała wiedzieć, a może bardziej usłyszeć od niego. Znała przecież nazwiska sojuszników i wiedziała dlaczego zostali wciągnięci w szeregi. Była jednak ciekawa, czy on sam był w stanie… w jakiś sposób się zaprezentować.
Słuchała tłumaczeń. Tak nieważnych, jeśli przed nim znajdowałby się ktokolwiek inny. Była pewna, że najwięcej zdanie byłby w stanie wypowiedzieć. A jeśli uznaliby go za wroga, nie zdążyłby skończyć pierwszego z nich. Może to ona była przewrażliwiona? Ale nie umiała już inaczej. Oglądała się za ramię, wyglądała niebezpieczeństwa na każdym zakrętem, a odzywające się głosy przypominały o trapiącym ją szaleństwie. Stała się paranoiczką? Bardzo prawdopodobne. Już jakiś czas temu przestała się przejmować tym, że ktoś ją od takich wyzywał. Wzruszyła ramionami, kiedy zarzucono jej zbytnie skupienie. Kiedy mówiono żeby sobie odpuściła. Nie mogła sobie odpuścić i nie zamierzała nigdy tego uczynić. Popełniła błędy i zadośćuczynić za nie będzie tak długo, jak długo będzie w stanie oddychać. O chwilach na rozluźnienie, decydowała ona i nie pozwalała sobie na nich prawie wcale. Jedynie chwilami, kiedy obok majaczyła sylwetka Rinehearta czuła się bardziej rozluźniona. I jednocześnie potrzebowała tego uczucia, rozluźnienia jak tlenu i patrzyła na nie jak na coś niezdrowego. Zaburzającego jej równowagę i skupienie.
Opuściła w końcu dłoń z różdżką, uznając, że pokazała to, co chciała mu przekazać. Trudno było odczytać jakieś emocje z jej twarzy, właściwie zdawała się całkowicie bez wyrazu, chyba że pozwalała sobie na chwilowe uniesienie brwi, czy wygięcie warg. Nie chciała się nad nim znęcać, ale jeśli był sojusznikiem ich sprawy musiał sobie zdawać z tego sprawę. Czy Michael mu powiedział? Przygotował jakoś? Ona sama, była bardzo ostrożna we wcielaniu w szeregi Zakonu, głównie dlatego, że za każdego z tych ludzi brała odpowiedzialność. Wiedziała, że Maeve zdaje sobie ze wszystkiego sprawę a przez lata pracowała w szarej strefie. Vincent od zawsze posiadał działać i potrzebował miejsca, które pozwoli mu się wykazać. Bała się - a może przeczuwała - że odrzucony znajdzie gdzie indziej takie miejsce. Upór Kierana był niepotrzebny, nie dostrzegał na jakiego wspaniałego mężczyznę wyrósł Vincent i ile tak naprawdę potrafił. Herbert sam działał w podobnym interesie co oni. Ale stojący przed nią młodzieniec? Czy zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa? Czy po prostu wizja pozostania rebeliantem, albo bohaterem była nad wyraz kusząca. Wojna była brutalna, a jeden zły krok mógł oznaczać śmierć.
Ruszyłam lekko uderzając go łokciem, na chwilę tylko się zatrzymując.
- Mike wspominał coś o gęsinie. Spfrawdźmy czy coś zostało. - zaproponowała nie przejmując się tym, że jej język zaseplenił. Co prawda z każdym dniem od przeszczepu radził sobie coraz lepiej, chociaż czasem zdarzały mu się potknięcia. Znajdując się na dole schodów uniosła spojrzenie dostrzegając jego sylwetkę. Obserwowała gest uniesionej różdżki. Skinęła krótko głową. Dobrze. Chociaż miała nadzieję, że to nie tylko chwilowe działanie, a budowanie nowego nawyku, który wejdzie mu w krew.
- To się dopiero okaże. - odpowiedziała swobodniej, przechodząc do kuchni. Zapewnienia a czyny, to zawsze były dwie różne rzeczy. Wyciągnęła z szafki kubek. - Kawy czy herbaty… kwiatowej? - zapytała odstawiła kubek na blat i odwróciła się, unosząc jedną z brwi. - Kupiłam kiedyś Pomonie koty. Nazwała je Figa i Mak. - powiedziała nagle zaplatając dłonie na piersi. - To twoja kuzynka? - zapytała unosząc na niego jasne tęczówki przez chwilę lustrując go, żeby odwrócić się do blatu. Słyszała, że Pomona nie żyła. Ale zdawało się to tak okrutnie abstrakcyjne. Znalazła chleb, który przeniosła na stół. Gdzie była to szalona gęś? Zastanowiła się, przeglądając kolejne miejsca. - Siadaj. - powiedziała, głową wskazując jedno z krzeseł. W końcu ją znalazła, jeszcze trochę rzeczywiście zostało. Wyciągnęła sztućce i talerze. Przesunęła rzucone wcześniej na ten sam stół tomiszcze. Ostatecznie sama usiadła, zajmując się rozdzielaniem mięsa, które nałożyła mu na talerz. - Dobrze, Castorze Sprout. Powiedz więc, co potrafisz. - chciała wiedzieć, a może bardziej usłyszeć od niego. Znała przecież nazwiska sojuszników i wiedziała dlaczego zostali wciągnięci w szeregi. Była jednak ciekawa, czy on sam był w stanie… w jakiś sposób się zaprezentować.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Chyba to właśnie ta nieprzenikliwość mimiki Justine stanowiła dla Castora największy problem. Gdyby tylko dawała choć minimum wskazówek, była może bardziej ekspresyjna, podobna do swego najstarszego brata, złotowłosy chłopak mógłby przynajmniej spróbować się rozluźnić. Gdzieś z tyłu głowy załaskotała mu jednak myśl, że wszystkie jej dotychczasowe akcje miały stanowić dwuznaczne ostrzeżenie. Nie chciała, chyba żeby tracił skupienie, żeby dawał się zaskakiwać. Miał wciąż pozostawać w największej uważności, bo tylko tak mógł mieć pewność, że nie stanie się ofiarą. Podobnych prób, czy też faktycznego, czającego się przecież wszędzie, zagrożenia.
Może właśnie tego potrzebował? Zimnego prysznica, ponownego wciśnięcia w rzeczywistość? Tak, tak, z pewnością właśnie tego mu brakowało. Michael nie miał jeszcze dużo czasu do ponownego wykazania się w roli mentora, lecz sam mówił, że jeżeli ma to od niego zależeć, Sprout powinien trzymać się jak najdalej od wojny. Od wojny, w którą wszedł już wcześniej, pod jego nadzorem, przy jego pomocy. Opiekuńczość najstarszego z Tonksów była przyjemna, ale w obliczu zagrożenia wystawiała ich obydwu na bardzo prosty cel. Zaskoczenie nigdy nie było dobrą wymówką, podobnie co strach.
Szturchnięcie łokciem nie było bardzo spodziewane, a mimo to udało mu się opanować napięte ciało tak, by w odpowiedzi na kontakt nie zrobił jakiegoś nagłego ruchu. Zamiast tego, po upływie drobnej chwili, w której udało mu się wreszcie ułożyć w głowie całą sytuację, skinął krótko głową na znak zgody.
Nagłe seplenienie Justine wprawiło go jednak w drobne zakłopotanie. Czy się przesłyszał? Bardzo możliwe, że właśnie tak było. Ale z drugiej strony był prawie pewien, że słuch go nie mylił i faktycznie zamiast "sprawdźmy" wybrzmiało wyraźne "spfradźmy"! Może gdyby nie doszedł chwilę wcześniej do wniosku, że drobna blondynka zasługiwała na niepodważalny szacunek, znalazłby w sobie tyle odwagi, by dopytać, czy przypadkiem się nie przesłyszał...
Ale po co pytać, skoro można było skupić się na gęsinie!
— Dostaliście gęś? — spytał zduszonym z przejęcia głosem. On sam dwoił się i troił by zdobyć jakiekolwiek mięso, ale czasami nawet dorwanie ryby na lokalnym targu graniczyło z cudem. Mimo to Sproutom żyło się całkiem dobrze, zwłaszcza przez sieci kontaktów, które wciąż jeszcze posiadał jedyny syn rodziny.
Zszedł wreszcie po schodach, cały czas patrząc pod nogi tak, aby przypadkiem nie zrobić krzywdy sobie ani tym bardziej kroczącemu gdzieś w okolicy kotu. Wciąż pozostając kilka kroków za Justine, wszedł do kuchni, zatrzymując się niedaleko drzwi wejściowych. Wciąż mocno niepewnie, ale nie znał tego domu. Bał się, że znów zrobi jakąś głupotę, a wtedy Justine już kategorycznie odmówi nawet oddychania w jego kierunku. Kiedy ostatnim razem tak bardzo przejmował się czyjąś obecnością i zdaniem, czy w ogóle kiedykolwiek zależało mu na jak najlepszym odebraniu przez kogoś tak bardzo, jak teraz zależało mu na zdaniu panny Tonks?
— I nawet kawę... — to z kolei szepnął już do siebie, aż wreszcie nie mógł powstrzymać się przed przestąpieniem z nogi na nogę oraz zrobieniem dwóch kroków do przodu. — Taką prawdziwą, czy zbożową? Herbata... Znaczy, właściwie nawet wrzątek będzie wspaniały, naprawdę. Sam dorwałem herbatę dopiero tydzień temu, ale musiałem się aż do Yeovil wybrać. I nie było kwiatowej, tylko czarna.
Zagryzł bok własnego policzka w zamyśleniu, po czym nie chcąc wprowadzać Justine w zakłopotanie, rozejrzał się powoli po kuchni. Była... bardzo przytulna. Nie tak zagracona jak ta na Wrzosowisku, ale niewątpliwie wyglądała jak miejsce, w którym miło się przebywało. Jak długo tu mieszkali? Właściwie nie rozmawiał z Michaelem o wyprowadzce, nie było kiedy, ale może wreszcie los się odmienił? Miał nadzieję, że ten dom stanowił bezpiecznie schronienie dla wszystkich Tonksów.
Nagłe wspomnienie Pomony trafiło go znów nieprzygotowanego. Zacisnął najpierw szczękę, potem uciekł antracytem spojrzenia gdzieś w bok, w kierunku krzeseł. Wspomnienie tragicznie zmarłej kuzynki wciąż nie zostało przetrawione. Sytuacji nie poprawiał fakt, że Aurora usilnie odmawiała przyjęcia go do wiadomości. Po minach rodziców widział, jak wiele cierpienia przynosiło im wspominanie tej tragicznej wiadomości.
Zajął więc miejsce na krześle zgodnie z poleceniem, nieco nieelegancko opierając łokieć o blat, by na uniesionej w górę dłoni oprzeć swój policzek. Druga ręka uniosła okulary na czoło, by mógł w pełni swobodnie potrzeć oczy.
— To Ty je kupiłaś? Nie wiedziałem... — przyznał zupełnie szczerze, żeby później raz jeszcze spróbować na nią spojrzeć. Po wcześniejszym stresie, napięciu i strachu nie było już śladu. Za mgłą spojrzenia czaił się tylko smutek, którego nie potrafił odgonić. — Tak. Tata Pomony i mój to bracia. Często bywa tak, że kuzynostwo jest nim tylko z nazwy, ale u nas... Było inaczej.
Przełknął głośno ślinę, przesuwając wzrok na tomiszcze, które trafiło na stół. Przez krótki moment mrużył oczy, próbując bez pomocy szkieł dojrzeć jego tytuł, lecz na niewiele się zdały jego próby. Westchnął tylko, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, by nawet zmienić temat.
— Byłyście blisko? — spytał wreszcie; może nie był najbardziej subtelnym człowiekiem świata, może pytanie było nie na miejscu, ale to jedyne, co mu przyszło do głowy. Opuściwszy okulary na powrót na nos, nie zerkał już w tamtym kierunku. Żołądek przypominał o sobie dość głośno, więc tymczasowo skupił się głównie na talerzu gęsiny i kolejnych słowach porcjującej mięso blondynki.
— Na życie zarabiam tworzeniem talizmanów — wypalił prędko, zgodnie z prawdą. To było jego główne zajęcie, lecz był człowiekiem dość szerokich horyzontów i talentów. Przynajmniej tak zawsze mawiali o nim inni. — Ale jestem też alchemikiem po kursie. Znam się przy tym trochę na leczeniu, o roślinach mogę wiedzieć więcej niż o sobie samym, poza tym jeszcze zawodowo zajmuję się runami i astronomią...
I dopiero teraz uświadomił sobie, że mogła być to kolejna niesatysfakcjonująca odpowiedź. Nie był przecież wojownikiem, a jakby próbował dostać się na kurs aurorski to pewnie zdałby wyłącznie egzaminy z eliksirów. Może nawet na najwyższej ocenie, ale co z tego, jeżeli poległby na wszystkim innym?
— Mike mówi jeszcze, że łatwo wzbudzam w innych zaufanie. Wyprowadzaliśmy kiedyś mugoli z Londynu we dwoje... I udało mi się uspokoić tę panią z małym dzieckiem, jak zrobiło się gorąco, więc chyba coś w tym jest...
Może właśnie tego potrzebował? Zimnego prysznica, ponownego wciśnięcia w rzeczywistość? Tak, tak, z pewnością właśnie tego mu brakowało. Michael nie miał jeszcze dużo czasu do ponownego wykazania się w roli mentora, lecz sam mówił, że jeżeli ma to od niego zależeć, Sprout powinien trzymać się jak najdalej od wojny. Od wojny, w którą wszedł już wcześniej, pod jego nadzorem, przy jego pomocy. Opiekuńczość najstarszego z Tonksów była przyjemna, ale w obliczu zagrożenia wystawiała ich obydwu na bardzo prosty cel. Zaskoczenie nigdy nie było dobrą wymówką, podobnie co strach.
Szturchnięcie łokciem nie było bardzo spodziewane, a mimo to udało mu się opanować napięte ciało tak, by w odpowiedzi na kontakt nie zrobił jakiegoś nagłego ruchu. Zamiast tego, po upływie drobnej chwili, w której udało mu się wreszcie ułożyć w głowie całą sytuację, skinął krótko głową na znak zgody.
Nagłe seplenienie Justine wprawiło go jednak w drobne zakłopotanie. Czy się przesłyszał? Bardzo możliwe, że właśnie tak było. Ale z drugiej strony był prawie pewien, że słuch go nie mylił i faktycznie zamiast "sprawdźmy" wybrzmiało wyraźne "spfradźmy"! Może gdyby nie doszedł chwilę wcześniej do wniosku, że drobna blondynka zasługiwała na niepodważalny szacunek, znalazłby w sobie tyle odwagi, by dopytać, czy przypadkiem się nie przesłyszał...
Ale po co pytać, skoro można było skupić się na gęsinie!
— Dostaliście gęś? — spytał zduszonym z przejęcia głosem. On sam dwoił się i troił by zdobyć jakiekolwiek mięso, ale czasami nawet dorwanie ryby na lokalnym targu graniczyło z cudem. Mimo to Sproutom żyło się całkiem dobrze, zwłaszcza przez sieci kontaktów, które wciąż jeszcze posiadał jedyny syn rodziny.
Zszedł wreszcie po schodach, cały czas patrząc pod nogi tak, aby przypadkiem nie zrobić krzywdy sobie ani tym bardziej kroczącemu gdzieś w okolicy kotu. Wciąż pozostając kilka kroków za Justine, wszedł do kuchni, zatrzymując się niedaleko drzwi wejściowych. Wciąż mocno niepewnie, ale nie znał tego domu. Bał się, że znów zrobi jakąś głupotę, a wtedy Justine już kategorycznie odmówi nawet oddychania w jego kierunku. Kiedy ostatnim razem tak bardzo przejmował się czyjąś obecnością i zdaniem, czy w ogóle kiedykolwiek zależało mu na jak najlepszym odebraniu przez kogoś tak bardzo, jak teraz zależało mu na zdaniu panny Tonks?
— I nawet kawę... — to z kolei szepnął już do siebie, aż wreszcie nie mógł powstrzymać się przed przestąpieniem z nogi na nogę oraz zrobieniem dwóch kroków do przodu. — Taką prawdziwą, czy zbożową? Herbata... Znaczy, właściwie nawet wrzątek będzie wspaniały, naprawdę. Sam dorwałem herbatę dopiero tydzień temu, ale musiałem się aż do Yeovil wybrać. I nie było kwiatowej, tylko czarna.
Zagryzł bok własnego policzka w zamyśleniu, po czym nie chcąc wprowadzać Justine w zakłopotanie, rozejrzał się powoli po kuchni. Była... bardzo przytulna. Nie tak zagracona jak ta na Wrzosowisku, ale niewątpliwie wyglądała jak miejsce, w którym miło się przebywało. Jak długo tu mieszkali? Właściwie nie rozmawiał z Michaelem o wyprowadzce, nie było kiedy, ale może wreszcie los się odmienił? Miał nadzieję, że ten dom stanowił bezpiecznie schronienie dla wszystkich Tonksów.
Nagłe wspomnienie Pomony trafiło go znów nieprzygotowanego. Zacisnął najpierw szczękę, potem uciekł antracytem spojrzenia gdzieś w bok, w kierunku krzeseł. Wspomnienie tragicznie zmarłej kuzynki wciąż nie zostało przetrawione. Sytuacji nie poprawiał fakt, że Aurora usilnie odmawiała przyjęcia go do wiadomości. Po minach rodziców widział, jak wiele cierpienia przynosiło im wspominanie tej tragicznej wiadomości.
Zajął więc miejsce na krześle zgodnie z poleceniem, nieco nieelegancko opierając łokieć o blat, by na uniesionej w górę dłoni oprzeć swój policzek. Druga ręka uniosła okulary na czoło, by mógł w pełni swobodnie potrzeć oczy.
— To Ty je kupiłaś? Nie wiedziałem... — przyznał zupełnie szczerze, żeby później raz jeszcze spróbować na nią spojrzeć. Po wcześniejszym stresie, napięciu i strachu nie było już śladu. Za mgłą spojrzenia czaił się tylko smutek, którego nie potrafił odgonić. — Tak. Tata Pomony i mój to bracia. Często bywa tak, że kuzynostwo jest nim tylko z nazwy, ale u nas... Było inaczej.
Przełknął głośno ślinę, przesuwając wzrok na tomiszcze, które trafiło na stół. Przez krótki moment mrużył oczy, próbując bez pomocy szkieł dojrzeć jego tytuł, lecz na niewiele się zdały jego próby. Westchnął tylko, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, by nawet zmienić temat.
— Byłyście blisko? — spytał wreszcie; może nie był najbardziej subtelnym człowiekiem świata, może pytanie było nie na miejscu, ale to jedyne, co mu przyszło do głowy. Opuściwszy okulary na powrót na nos, nie zerkał już w tamtym kierunku. Żołądek przypominał o sobie dość głośno, więc tymczasowo skupił się głównie na talerzu gęsiny i kolejnych słowach porcjującej mięso blondynki.
— Na życie zarabiam tworzeniem talizmanów — wypalił prędko, zgodnie z prawdą. To było jego główne zajęcie, lecz był człowiekiem dość szerokich horyzontów i talentów. Przynajmniej tak zawsze mawiali o nim inni. — Ale jestem też alchemikiem po kursie. Znam się przy tym trochę na leczeniu, o roślinach mogę wiedzieć więcej niż o sobie samym, poza tym jeszcze zawodowo zajmuję się runami i astronomią...
I dopiero teraz uświadomił sobie, że mogła być to kolejna niesatysfakcjonująca odpowiedź. Nie był przecież wojownikiem, a jakby próbował dostać się na kurs aurorski to pewnie zdałby wyłącznie egzaminy z eliksirów. Może nawet na najwyższej ocenie, ale co z tego, jeżeli poległby na wszystkim innym?
— Mike mówi jeszcze, że łatwo wzbudzam w innych zaufanie. Wyprowadzaliśmy kiedyś mugoli z Londynu we dwoje... I udało mi się uspokoić tę panią z małym dzieckiem, jak zrobiło się gorąco, więc chyba coś w tym jest...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
- Pojęcia nie mam. - przyznała zgodnie z prawdą wzruszając bez większego przejęcia ramionami. - Mike napisał że będzie i jest. Napisał też że będzie gość - odwróciła się do niego wskazując na niego ręką - i jest. - nie wnikała w to jak jej brat ją zdobył. Musieli sobie radzić różnymi sposobami, może ją upolował, może kupił po okazji, a może wszedł w jej posiadanie mniej legalnie. Sytuacja zmuszała do różnych sztuczek, najważniejsza ostatecznie była kwestia przeżycia.
Zajęła się czajnikiem, napełniła go wodą i postawiła na starym piecu w którym rozpaliła zaklęciem. Odwróciła głowę z uniesioną jedną z brwi, kiedy pomiędzy nich wypadła cała rozprawka na temat kwestii kawy, jak i herbaty i trudności w jej zdobyciu.
- Zbożową. Więc? - zapytała podnosząc puszkę w której była herbata w drugiej dłoni słoik z kawą i kiedy wskazał wybrany napój nasypała go do przygotowanego wcześniej kubka. Oparła się o blat zaplatając dłonie na piersi w oczekiwaniu na gotującą się wodę. Wypowiedziała słowa, to, co jako pierwsze skojarzyło jej się z Pomoną. A może o tym, kto jako pierwszy przychodził jej na myśl, kiedy słyszała Sprout.
Przytaknęła krótko głową. Tak ona.
- Ale imiona nie były moją inwencją. - uniosła z wysiłkiem kącik ust ku górze. Westchnęła, ale w samym westchnięciu brakowało lekkości. Było obarczone ciężarem, który widocznie osiadał na jej wątłych ramionach, owijał wokół szyi oszpeconej tatuażem z Azkabanu.
- Przyjaźniłyśmy się. - powiedziała zgodnie z prawdą. Pomona była młodsza trochę od niej, ale to nie przeszkadzało złapać im trudnej do wyjaśnienia nici porozumienia. Łączyła ich też wspólna sprawa. Zaufanie, którego nie dało się łatwo zaburzyć. - Zawsze gotowała, kiedy była zła albo miała problem do rozwiązania. Czasem wchodziłam do niej a cały blat zastawiony był ciastkami. - przypomniała sobie spoglądając na zegar na ścianie znajdujący się za nią. Widocznie zamyślona. - Miała odwagę, żeby stać za tym, co słuszne. - podsumowała jeszcze krótko. Wrząca woda odciągnęła jej uwagę, mogłaby pewnie powiedzieć więcej, ale postanowiła na tym skończyć. Zalała wrzątkiem kubki i przyniosła je do stołu jeden z nich podsuwając młodemu mężczyźnie. Usiadła, podwijając w charakterystycznym dla siebie ułożeniu nogę na krzesło. Oparła na niej brodę, by zadać pytanie i skupić swoją uwagę na chwilę na talerzu. Brodę oparła o kolano, odkrywając kawałek gęsiny i wkładając ją do ust słuchała. Słuchała wypływając z jego ust słów.
Więc rzemieślnik. Dobrze, potrzebowali kogoś takiego. Amulety i talizmany mogły być potrzebne. A nawet konieczne, żeby stawić czynny opór. Brew jej jednak drgnęła na kolejne informacje które przybywały. Zielarstwo i runy zawsze kojarzyły jej się z Vincentem. Sporo tego było. Musiała przyznać. Zmarszczyła na chwilę jasne brwi, przekręciła widelec w ustach i zostawiła go na chwilę, unosząc dłonie, żeby zgarnąć jasne kosmyki za uszy. Potem wyciągnęła z ust sztuciec i zajęła się nabraniem kolejnej porcji jedzenia.
- Gdybyś miał wybrać jeden zawód i jedną cechę charakteru opisującą cię najlepiej teraz co byś wybrał? - chciała wiedzieć, unosząc widelec i wkładając go do ust, jasne tęczówki zawisły znów na jego twarzy. - I od zalet prosto do wad. - poprosiła ze spokojem na chwilę wsłuchując się w opowieść o kobiecie z dzieckiem.
- Może i jest, ale wygląda też na to, że łatwo pokładasz je w innych. - stwierdziła po tym, jak połknęła kolejny kęs, wskazując na niego końcówką widelca. - Teraz zaufanie jest luksusem. Jest też silną bronią, jeśli oddasz je w nieodpowiednie ręce. - kolejne słowa wypadły z jej ust, nadal opierała brodę na kolanie, przez co powaga słów, a może rozmowy mogła dziwacznie dostawiać od dość swobodnej a może i niecodziennej pozycji. - Dlaczego zdecydowałeś się wspierać Zakon, przez Pomonę?
Zajęła się czajnikiem, napełniła go wodą i postawiła na starym piecu w którym rozpaliła zaklęciem. Odwróciła głowę z uniesioną jedną z brwi, kiedy pomiędzy nich wypadła cała rozprawka na temat kwestii kawy, jak i herbaty i trudności w jej zdobyciu.
- Zbożową. Więc? - zapytała podnosząc puszkę w której była herbata w drugiej dłoni słoik z kawą i kiedy wskazał wybrany napój nasypała go do przygotowanego wcześniej kubka. Oparła się o blat zaplatając dłonie na piersi w oczekiwaniu na gotującą się wodę. Wypowiedziała słowa, to, co jako pierwsze skojarzyło jej się z Pomoną. A może o tym, kto jako pierwszy przychodził jej na myśl, kiedy słyszała Sprout.
Przytaknęła krótko głową. Tak ona.
- Ale imiona nie były moją inwencją. - uniosła z wysiłkiem kącik ust ku górze. Westchnęła, ale w samym westchnięciu brakowało lekkości. Było obarczone ciężarem, który widocznie osiadał na jej wątłych ramionach, owijał wokół szyi oszpeconej tatuażem z Azkabanu.
- Przyjaźniłyśmy się. - powiedziała zgodnie z prawdą. Pomona była młodsza trochę od niej, ale to nie przeszkadzało złapać im trudnej do wyjaśnienia nici porozumienia. Łączyła ich też wspólna sprawa. Zaufanie, którego nie dało się łatwo zaburzyć. - Zawsze gotowała, kiedy była zła albo miała problem do rozwiązania. Czasem wchodziłam do niej a cały blat zastawiony był ciastkami. - przypomniała sobie spoglądając na zegar na ścianie znajdujący się za nią. Widocznie zamyślona. - Miała odwagę, żeby stać za tym, co słuszne. - podsumowała jeszcze krótko. Wrząca woda odciągnęła jej uwagę, mogłaby pewnie powiedzieć więcej, ale postanowiła na tym skończyć. Zalała wrzątkiem kubki i przyniosła je do stołu jeden z nich podsuwając młodemu mężczyźnie. Usiadła, podwijając w charakterystycznym dla siebie ułożeniu nogę na krzesło. Oparła na niej brodę, by zadać pytanie i skupić swoją uwagę na chwilę na talerzu. Brodę oparła o kolano, odkrywając kawałek gęsiny i wkładając ją do ust słuchała. Słuchała wypływając z jego ust słów.
Więc rzemieślnik. Dobrze, potrzebowali kogoś takiego. Amulety i talizmany mogły być potrzebne. A nawet konieczne, żeby stawić czynny opór. Brew jej jednak drgnęła na kolejne informacje które przybywały. Zielarstwo i runy zawsze kojarzyły jej się z Vincentem. Sporo tego było. Musiała przyznać. Zmarszczyła na chwilę jasne brwi, przekręciła widelec w ustach i zostawiła go na chwilę, unosząc dłonie, żeby zgarnąć jasne kosmyki za uszy. Potem wyciągnęła z ust sztuciec i zajęła się nabraniem kolejnej porcji jedzenia.
- Gdybyś miał wybrać jeden zawód i jedną cechę charakteru opisującą cię najlepiej teraz co byś wybrał? - chciała wiedzieć, unosząc widelec i wkładając go do ust, jasne tęczówki zawisły znów na jego twarzy. - I od zalet prosto do wad. - poprosiła ze spokojem na chwilę wsłuchując się w opowieść o kobiecie z dzieckiem.
- Może i jest, ale wygląda też na to, że łatwo pokładasz je w innych. - stwierdziła po tym, jak połknęła kolejny kęs, wskazując na niego końcówką widelca. - Teraz zaufanie jest luksusem. Jest też silną bronią, jeśli oddasz je w nieodpowiednie ręce. - kolejne słowa wypadły z jej ust, nadal opierała brodę na kolanie, przez co powaga słów, a może rozmowy mogła dziwacznie dostawiać od dość swobodnej a może i niecodziennej pozycji. - Dlaczego zdecydowałeś się wspierać Zakon, przez Pomonę?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Logika prezentowana w tej chwili przez Just była nie do podważenia. I takie właśnie stanowisko rozmalowało się na bladym płótnie twarzy Sprouta, który pomimo uniesionych w górę brwi pokiwał głową w chęci potwierdzenia jej słów. Żeby tylko wszystko było takie proste. Obiecał, że będzie to jest. Proste. Nikogo nie obchodziło to, skąd dostawano jedzenie, póki jedzenie było. Castor natomiast, próbując wciąż lawirować w skomplikowanej siatce kontaktów, które pomagały mu dostarczać dodatkowe zapasy, był wyłącznie pod wrażeniem tego, jak dobrze sobie radzili w tak niesprzyjających okolicznościach.
Następnym razem będzie musiał naprawdę przynieść ze sobą coś do jedzenia, przynajmniej dla złagodenia swojego sumienia. Choć to samo sumienie podpowiadało mu, że Tonksowie nie byli w pozycji do kręcenia nosem i odmawiania pomocy.
— Zbożowa wspaniała — powiedział z zaskakującą dozą energii, lecz zastygł w bezruchu. Z jednej strony wychowanie podpowiadało mu, że nie wolno było być darmozjadem i czekać na gotowe, z drugiej zaś strony miał wrażenie, że panna Tonks po pierwsze pomocy nie potrzebuje, a po drugie mogłaby się na niego poważnie zezłościć, gdyby pokrzyżował jej kuchenne drogi swoim gapiostwem i nieznajomością położenia podstawowych przyrządów. Został więc na miejscu, choć nie był w stanie oderwać wzroku od jej postaci.
— Domyśliłem się... — wtrącił cicho na uwagę o inwencji w nazywaniu zwierząt. Figa i Mak pasowały do Pomony tak idealnie, że nawet gdyby ktoś powiedział mu, że to nie ona nadała im imiona, ciężko byłoby mu w to uwierzyć.
Opuścił wzrok na blat, przy którym zasiadł, próbując przetrawić wszystkie informacje, którymi dzieliła się z nim blondynka. Obraz Pomony, który przed nim rysowała, był tak żywy, tak prawdziwy, że momentalnie zastygł niczym rażony zaklęciem lub potraktowany spojrzeniem bazyliszka. Zagryzł tylko wnętrze policzka, oczy zaszły mu mgłą zamyślenia, a na ustach pozostał cień... wyjątkowo smutnego uśmiechu. Bo nie poczują już zapachu ani ciastek, które piekła w emocjach Pomona, ani piernika, którego nie mógł sobie odmówić Castor, odkąd tylko dowiedział się, że jego kuzynka potrafi go przyrządzać.
Raz jeszcze zwrócił się w kierunku kobiety, gdy ta poruszyła się, by zalać kawę wrzątkiem. Bił się chwilę z myślami. Wciąż przecież nie wiedział, jak dokładniej odeszła. Wiedział tyle, co przekazali mu rodzice, a były to wyłącznie strzępki informacji, krótka notka, że odeszła. Nagle. Niezrozumiale. Bez możliwości pożegnania.
— Tęsknisz za nią? — spytał więc, unosząc głowę i potrząsając ją nieco, by niesforne kosmyki jasnych loków ściągnąć ze swojego pola widzenia. Po wszystkim poprawił jeszcze przekrzywione okulary. W jego tonie było dużo szczeniackiej szczerości, niemal dziecięcej naiwności. Nawet gdy raz jeszcze opuścił wzrok i przez ściśnięte żalem gardło wyszeptał — Bo ja tak. Bardzo.
Kubek z kawą przyjął jak wybawienie dla drżących, szukających zajęcia rąk. Oplótł chude palce dookoła niego, a wzrok zatopił w brązowawym płynie, na dłuższą chwilę poświęcając mu całą swą uwagę. Potrzebował chwili, by powrócić do rzeczywistości, do Wrzosowej Przystani i jej drewnianych korytarzy, kuchni, gęsi, kawy i wyczekującej Justine.
Była wymagającym recenzentem.
— Twórca talizmanów. Czy tego chcę, czy nie, to moje główne zajęcie — odpowiedział bez zająknięcia. Może kiedyś marzył o eliksirach i aptekach, o kadzidłach i fiolkach, o przepastnych zasobach św. Mungo, ale rzeczywistość prędko zweryfikowała jego plany. Trudniej było jednak z wyborem jednej cechy, która mogła go opisać najlepiej. — Ale jakbym miał wybierać jedną cechę to lojalność.
Ramiona uniosły się we wdechu, lecz opadły spokojnie. Kubek z kawą odnalazł drogę do ust, które zanurzył w ciepłym płynie, wcześniej schładzając go kilkoma dmuchnięciami.
— Wydaje się to prostą i bezpieczną odpowiedzią, ale... Raz próbowałem priorytetyzować siebie nad ogół. Bałem się, po bezksiężycowej nocy. Wiesz, bo my z Pomoną... — mamy czystą krew nie przeszło mu przez gardło, uratował się więc nagłą gestykulacją, kręcąc nadgarstkiem prawej dłoni. — Gdyby nikt nie wiedział, w co wierzymy, moglibyśmy dać sobie tam radę. Ale ja... — prawa dłoń wsunęła się pod rękaw zbyt dużego swetra, zaś paznokcie, schowane pod materiałem wbiły się w jasną skórę. Przypomnienie, Castor. Ból zawsze otrzeźwia. — Próbowałem żyć z zamkniętymi oczami. Ale przecież odwracając wzrok, przykłada się do tego wszystkiego ręce. Nie ma wymówek na bezczynność. Nie gdy cierpią niewinni. Bogactwo, wygoda, to nie jest przecież wytłumaczenie... Taki pieniądz, taki dom, to przecież wszystko śmierdzi krwią...
Czy rozumiała? Zmarszczone w smutku brwi i zapalczywe spojrzenie młodego człowieka, który swe słowa wypowiadał tak przecież przekonany o ich prawdziwości? Wybór strony konfliktu był przecież jego wyborem. Nikt nie posadził go po tej konkretnej stronie bez jego wiedzy. Miał przywileje, które świadomie odrzucał, bo nie zgadzał się z tym, co działo się ze światem. Nie dlatego, że nie miał wyboru, lecz właśnie przez to, że wybór miał. I ta perspektywa — tak mu się przynajmniej wydawało — ciążyła na jego relacji z najstarszym bratem Justine najmocniej.
Mike nie chciał wciągać go w — jego zdaniem — nie jego wojnę. Sprout już dawno uznał ją za swoją.
— Dziękuję za tę lekcję — dodał wreszcie, znów dziwnie jakoś zmieszany. Skulił się nad kubkiem z kawą, popijając jego zawartość co jakiś czas, aż do momentu, gdy wybrzmiało kolejne pytanie.
— Pomona nie wiedziała, że ja... Ani ja, że ona — odpowiedział zgodnie z prawdą, raz jeszcze pozwalając sobie na melancholijny uśmiech. Byli rodziną. Bliską, a dowiedzieli się o swych inklinacjach zupełnie przypadkiem. — To sprawka Michaela.
| z/t x2 [bylobrzydkobedzieladnie]
Następnym razem będzie musiał naprawdę przynieść ze sobą coś do jedzenia, przynajmniej dla złagodenia swojego sumienia. Choć to samo sumienie podpowiadało mu, że Tonksowie nie byli w pozycji do kręcenia nosem i odmawiania pomocy.
— Zbożowa wspaniała — powiedział z zaskakującą dozą energii, lecz zastygł w bezruchu. Z jednej strony wychowanie podpowiadało mu, że nie wolno było być darmozjadem i czekać na gotowe, z drugiej zaś strony miał wrażenie, że panna Tonks po pierwsze pomocy nie potrzebuje, a po drugie mogłaby się na niego poważnie zezłościć, gdyby pokrzyżował jej kuchenne drogi swoim gapiostwem i nieznajomością położenia podstawowych przyrządów. Został więc na miejscu, choć nie był w stanie oderwać wzroku od jej postaci.
— Domyśliłem się... — wtrącił cicho na uwagę o inwencji w nazywaniu zwierząt. Figa i Mak pasowały do Pomony tak idealnie, że nawet gdyby ktoś powiedział mu, że to nie ona nadała im imiona, ciężko byłoby mu w to uwierzyć.
Opuścił wzrok na blat, przy którym zasiadł, próbując przetrawić wszystkie informacje, którymi dzieliła się z nim blondynka. Obraz Pomony, który przed nim rysowała, był tak żywy, tak prawdziwy, że momentalnie zastygł niczym rażony zaklęciem lub potraktowany spojrzeniem bazyliszka. Zagryzł tylko wnętrze policzka, oczy zaszły mu mgłą zamyślenia, a na ustach pozostał cień... wyjątkowo smutnego uśmiechu. Bo nie poczują już zapachu ani ciastek, które piekła w emocjach Pomona, ani piernika, którego nie mógł sobie odmówić Castor, odkąd tylko dowiedział się, że jego kuzynka potrafi go przyrządzać.
Raz jeszcze zwrócił się w kierunku kobiety, gdy ta poruszyła się, by zalać kawę wrzątkiem. Bił się chwilę z myślami. Wciąż przecież nie wiedział, jak dokładniej odeszła. Wiedział tyle, co przekazali mu rodzice, a były to wyłącznie strzępki informacji, krótka notka, że odeszła. Nagle. Niezrozumiale. Bez możliwości pożegnania.
— Tęsknisz za nią? — spytał więc, unosząc głowę i potrząsając ją nieco, by niesforne kosmyki jasnych loków ściągnąć ze swojego pola widzenia. Po wszystkim poprawił jeszcze przekrzywione okulary. W jego tonie było dużo szczeniackiej szczerości, niemal dziecięcej naiwności. Nawet gdy raz jeszcze opuścił wzrok i przez ściśnięte żalem gardło wyszeptał — Bo ja tak. Bardzo.
Kubek z kawą przyjął jak wybawienie dla drżących, szukających zajęcia rąk. Oplótł chude palce dookoła niego, a wzrok zatopił w brązowawym płynie, na dłuższą chwilę poświęcając mu całą swą uwagę. Potrzebował chwili, by powrócić do rzeczywistości, do Wrzosowej Przystani i jej drewnianych korytarzy, kuchni, gęsi, kawy i wyczekującej Justine.
Była wymagającym recenzentem.
— Twórca talizmanów. Czy tego chcę, czy nie, to moje główne zajęcie — odpowiedział bez zająknięcia. Może kiedyś marzył o eliksirach i aptekach, o kadzidłach i fiolkach, o przepastnych zasobach św. Mungo, ale rzeczywistość prędko zweryfikowała jego plany. Trudniej było jednak z wyborem jednej cechy, która mogła go opisać najlepiej. — Ale jakbym miał wybierać jedną cechę to lojalność.
Ramiona uniosły się we wdechu, lecz opadły spokojnie. Kubek z kawą odnalazł drogę do ust, które zanurzył w ciepłym płynie, wcześniej schładzając go kilkoma dmuchnięciami.
— Wydaje się to prostą i bezpieczną odpowiedzią, ale... Raz próbowałem priorytetyzować siebie nad ogół. Bałem się, po bezksiężycowej nocy. Wiesz, bo my z Pomoną... — mamy czystą krew nie przeszło mu przez gardło, uratował się więc nagłą gestykulacją, kręcąc nadgarstkiem prawej dłoni. — Gdyby nikt nie wiedział, w co wierzymy, moglibyśmy dać sobie tam radę. Ale ja... — prawa dłoń wsunęła się pod rękaw zbyt dużego swetra, zaś paznokcie, schowane pod materiałem wbiły się w jasną skórę. Przypomnienie, Castor. Ból zawsze otrzeźwia. — Próbowałem żyć z zamkniętymi oczami. Ale przecież odwracając wzrok, przykłada się do tego wszystkiego ręce. Nie ma wymówek na bezczynność. Nie gdy cierpią niewinni. Bogactwo, wygoda, to nie jest przecież wytłumaczenie... Taki pieniądz, taki dom, to przecież wszystko śmierdzi krwią...
Czy rozumiała? Zmarszczone w smutku brwi i zapalczywe spojrzenie młodego człowieka, który swe słowa wypowiadał tak przecież przekonany o ich prawdziwości? Wybór strony konfliktu był przecież jego wyborem. Nikt nie posadził go po tej konkretnej stronie bez jego wiedzy. Miał przywileje, które świadomie odrzucał, bo nie zgadzał się z tym, co działo się ze światem. Nie dlatego, że nie miał wyboru, lecz właśnie przez to, że wybór miał. I ta perspektywa — tak mu się przynajmniej wydawało — ciążyła na jego relacji z najstarszym bratem Justine najmocniej.
Mike nie chciał wciągać go w — jego zdaniem — nie jego wojnę. Sprout już dawno uznał ją za swoją.
— Dziękuję za tę lekcję — dodał wreszcie, znów dziwnie jakoś zmieszany. Skulił się nad kubkiem z kawą, popijając jego zawartość co jakiś czas, aż do momentu, gdy wybrzmiało kolejne pytanie.
— Pomona nie wiedziała, że ja... Ani ja, że ona — odpowiedział zgodnie z prawdą, raz jeszcze pozwalając sobie na melancholijny uśmiech. Byli rodziną. Bliską, a dowiedzieli się o swych inklinacjach zupełnie przypadkiem. — To sprawka Michaela.
| z/t x2 [bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Przechadzał się akurat korytarzem, chcąc zejść do salonu, gdy stukot czegoś twardego w okno wyciągnął go ze wzburzonych wód własnych myśli. Przystanął w miejscu, trochę jakby nie rozumiał tego, co właśnie się stało. Przekręcił powoli głowę w kierunku najbliższej z szyb — za nią, na parapecie odpoczywała sowa z listem, wyraźnie na niego czekając. Jeszcze nie miał okazji jej widzieć, albo jeżeli kiedyś miał z nią przyjemność, to tego nie pamiętał. Odniósł jednak wrażenie, że list, który przyniosła, był zaadresowany do niego. Może to tylko intuicja, może chęć stania się na tyle ważnym w czyimś umyśle, by dedykować mu listy. Ostatnie kilka dni były prawdziwym piekłem — nie spodziewał się, że strata matki może być tak... trudna. Przyzwyczajał się do tej myśli, do samotności, do ulatującego zapachu jej perfum z ulubionej chustki, którą zabrał z domu, gdy żegnał się z nią ostatni raz.
Ostatnimi czasy płakał chyba jeszcze częściej niż zazwyczaj. Czasami było to łkanie bez łez, suche dreszcze przeszywające wychudzone ciało, ale niezapowiedziana sowa na moment odsunęła od niego myśli pędzące ku katastrofie, każąc się zająć tym, co tu i teraz.
Zniknął na moment w czeluściach swojej sypialni, choć ta w głowach reszty domowników chyba wciąż była sypialnią gościnną. Powrócił z niewielkim słoiczkiem sowich przysmaków, który odkręcił i wysypał sobie ich część na rękę. Wolną otworzył okno, wpuszczając sowę do środka. Ta najpierw zaczęła kręcić ósemki pod niskim sufitem korytarza, po czym usiadła mu na ramieniu. Dopiero wtedy pozwoliła zabrać list w zamian za przekąskę.
Przewidywał wiele, wyobraźnię miał sprawną, ale tego, kto będzie dzisiejszym adresatem przewidzieć nie mógł.
— Poczekaj chwilę, jesteś bardzo dzielny — szepnął do sowy i wraz z nią na ramieniu cofnął się ponownie do swej sypialni. Eliksir, o który prosił Marcel, był tym z rodzaju "na czarną godzinę". Takie przetrzymywał Sprout w bezpieczeństwie własnej sypialni, próbując być gotowym na wszystko. Chwilę zajęło mu opakowanie pakunku tak, by nie daj boże naczynie, do którego został przelany eliksir, nie pękło, żeby w żaden sposób go nie zmarnować. Dopiero później, w równych interwałach dokarmiając ptaka smakołykami, zajął się Castor kreśleniem listu. Na innym skrawku papieru, na wszelki wypadek. Słowa leciały mu same, pisał dość szybko, ale składnie, przykładając się przy tym do kroju liter, choć ręka drżała mu z emocji, a w niektórych miejscach pergamin poznaczony był mokrymi plamami. Miał nadzieję, że podobnie jak kwestię jego siostry, pozostawią to w zgodnym, pełnym zrozumienia milczeniu. Wypadki się zdarzały.
Dopiero po dołączeniu listu do pakunku odprawił sowę w ponowną podróż, kończąc wszystko zamknięciem okna na korytarzu. Gdy schodził po skrzypiących schodach, słońce wyjrzało zza chmur, oblewając korytarz przyjemnym, ciepłym światłem.
| przekazuję Marcelowi Wężowe usta (1 porcja, stat. 40).
z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
po powrocie ze Szczurzej Jamy
Plan był dość prosty. Przynajmniej w jego podstawowym zarysie. Już raz się udał, chociaż cel był zgoła inny, ale to na doświadczeniu budowało się największe, najmocniejsze podstawy naukowych prawideł, a jeżeli było coś, co trzymało Castora w ryzach jego naturalną emocjonalność, były to właśnie pewne niezaprzeczalne zjawiska, które za każdym razem stanowiły porządnie rzucone balneo (nie, żeby nagle polubił to zaklęcie, wciąż wzdrygał się, powracając wspomnieniami do sylwestrowej nocy) na podpalony przypadkiem rąbek obrusu.
Cieszył się, że mógł skorzystać z dobrych rad Steffena. I że zgodził się z nim, że Marcel będzie idealnym dopełnieniem ich niewielkiej drużyny. Szczerze zdziwił się, gdy dostrzegł jego nazwisko na sugerowanej liście, ale nie było w tym zdziwieniu ani grama ironii czy niezrozumienia. Było raczej przyjemnym zaskoczeniem, jakąś iskierką nadziei, która przywołała na spękane wargi Sprouta naprawdę szeroki uśmiech. Thomas zarzekał się, że Marcel jest odpowiedzialnym człowiekiem, zdolnym do utrzymania rodziny, którą miał zakładać ze starszą siostrą Castora i chciał mu wtedy wierzyć. Wspólny cel, wspólna walka oznaczała jednak otwarcie zupełnie nowych drzwi. Kolejne przetasowanie w nieodkurzanych dawno relacjach, konieczność objęcia jakiegoś stanowiska.
Jak inaczej, niż prezentem?
Yvette pisała, że z Marcelem wszystko w porządku, że ręka się przyjęła. Kilka dni temu pisał list do jego ojca — krótki, konkretny, bez lania wody, zupełnie jak nie jego. Dzisiaj, gdy zasiadał do biurka — rozemocjonowany i z policzkami wciąż szczypiącymi od mrozu — list adresował do najmłodszego (chyba, tak mu się wydawało) z braci Carrington. Bezpośrednio. Odnalezienie odpowiednich słów nie było najprostsze, sprawa była bowiem dość delikatna, ale miał nadzieję, że nie zostanie bez odpowiedzi. Wiele wydarzyło się nie z nimi, ale pomiędzy nimi. Tak naprawdę nie mieli jeszcze nawet okazji do porozmawiania w cztery oczy, nawet tych kilka zdań wymienionych w pośpiechu w trakcie zabawy urodzinowo—sylwestrowej pozostawiało w odczuciu Sprouta wiele do życzenia, ale listy zawsze przychodziły mu prościej od bezpośredniej konfrontacji. Marcel też nie wydawał mu się człowiekiem, któremu rozmawianie o wewnętrznych przeżyciach przychodziło prosto, może tu leżał ich punkt wspólny.
Miał nadzieję, że przynajmniej dołączone do listu drobiazgi (które w szerokim świecie wcale drobiazgami nie były, ale Castor dla swego komfortu psychicznego lubił nie spostrzegać wagi swoich umiejętności) poświadczą dodatkowo o prawdziwości jego słów. Miał nadzieję zobaczyć Marcela w talizmanie już całkiem niedługo. Jutro. Najlepiej.
Gdy podpisał się na dole strony, list zaś znalazł swe miejsce w kopercie, prędko przeszedł do zapakowania dwóch kolejnych rzeczy — po pierwsze, fiolka z jasnoniebieskim eliksirem Kameleona, po drugie — wisiorek w kształcie króliczej łapki z runą zajęczego skoku. Ten ostatni stworzył dla niego przecież tuż po nowym roku, w twórczym porywie, gdy wszystko jeszcze było w miarę dobrze. Jeszcze będzie. Bez wątpienia.
Irys oczekiwał na niego przy oknie na korytarzu. Wyszedł do niego ze swojego pokoju, ostrożnie podając tak list jak i resztę przesyłki. Na koniec podarował sowie jeszcze kilka smakołyków, podrapał po główce tak, jak to lubił, a następnie wychylił się wprost na zimne, lutowe powietrze obserwując, jak ptak ulatuje w dobrze znanym kierunku.
| przekazuję Marcelowi kameleon (1 porcja) [22.01.1958] oraz runę zajęczego skoku z wyposażenia
z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Korytarz na piętrze
Szybka odpowiedź