Kuchnia z jadalnią
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Kuchnia to serce każdego domu i w przypadku domu Wrightów słowa te sprawdzają się w pełni. Są bowiem chyba ulubionym miejscem każdego z domowników, a na pewno już pani domu, Ginevry. To przestronna, duża komnata, w której zawsze pachnie ziołami i czymś smacznym. Na szerokim parapecie okna wychodzącego na ogród często stygnie świeżo upieczona szarlotka bądź ciasto drożdżowe z owocami. W eleganckim kredensie można podziwiać elegancką zastawę wyciąganą przez panią Wright na wyjątkowe okazje. Liczne, drewniane blaty i szafki zawsze są czyste, panuje w nich porządek i ład, niczego tu także nie brakuje. Spiżarnia zawsze jest pełna domowych przetworów, w szafkach można znaleźć liczne garnki, naczynia i sztućce, zaś ulubione kubki stoją na gzymsie niewielkiego kominka. W rogu stoi kaflowy piec, na którym Ginevra gotuje. W kuchni dominuje drewno i ciepłe brązowe barwy, zaś w jadalni, którą jest nieduża, przylegająca doń ze wschodniej strony komnata, ściany pomalowano na jasno. Przechodzi się tam przez łukowate, kamienne przejście pozbawione drzwi. Tam można usiąść przy długim stole, na którym zawsze leży bielutki jak śnieg, wyprasowany obrus, a na nim stoi wazon ze świeżymi kwiatami.
Świat dziwny jest jak sen
Nie spodziewała się, że mama podsłucha, ale jak już co nieco usłyszała to wolała by nie pomyślała, że jej córka para się czarną kuchnią.
— Zupę z krwi? Zwariowałeś — oburzyła się od razu na słowa Bena, oddając mu kuksańca w bok — z całej siły, nawet jeśli dla niego było to zaledwie łaskotanie. — Nie słuchaj go, mamo. Taka jedna prukwa u nas kąpie się we krwi koźląt. Podobno dzięki temu zachowuje młody wygląd pomimo wieku. Ale to jakieś kłamstwa. I nie próbuj nawet — przestrzegła ją, od razu wyobrażając sobie mamę, która sięga po radykalne środki stosowane przez czarodziejów, by przetestować ich właściwości na sobie. Ojciec jakby ją zobaczył w wannie to by zszedł na zawał. — Jak sprawdzę coś, co naprawdę działa to ci przywiozę. Podobno krem z korą wiggenową działa cuda, ale... ostatnio nie było go u zielarza — zawahała się, zastanawiając kiedy ostatni raz była na zakupach na Pokątnej. Może sama powinna o sobie pomyśleć. Nie była już najmłodsza, pierwsze zmarszczki wokół oczu niedługo się pojawią. Westchnęła i przeczesała włosy palcami, spoglądając przez ramię na Percivala — sugestywnie, by pamiętał, co dzisiaj mieli załatwić. Właściwie zwaliła na niego całą brudną robotę. To przecież ona zaprosiła go na to wesele, doskonale wiedząc, że mama jak ją zobaczy w towarzystwie takiego czarodzieja to narobi sobie nadziei na szybkie wesele i wnuki. Co najmniej czwórkę. Jakby nie patrzeć, nigdy nie przyprowadziła do domu żadnego chłopca, by przedstawić go rodzicom. Żadnego nigdy też nie miała. Otaczali ją koledzy, od zawsze i dotąd pomimo tych wszystkich pytań nikomu to aż tak nie przeszkadzało. Jakby jeszcze był czas. Ostatni gwizdek. I nagle to. Mama wydawała się nie tylko przejęta, ale i szczęśliwa. I z każdą chwilą coraz trudniej było jej podjąć odpowiednie kroki i z własnej inicjatywy naprostować sytuację. Zrzucenie tego na Percivala było wygodne, nie musiała martwić się własnymi wyrzutami sumienia, ale jednocześnie coraz bardziej czuła, jak ciężkie zadanie mu przypadło. I jak fatalnie z tym musiał się czuć, będąc w gościach, przyjęty jak członek rodziny, przejęty nowym miejscem i uwagą, jaką się na nim skupiała. Nawet jeśli jako arystokrata był przyzwyczajony do życia na świeczniku, z Ginevrą nie miał łatwo.
Kiedy mama spytała braci o powód ich nerwowej atmosfery. Splotła ręce na piersi i uniosła brwi wysoko, wyczekując ich tłumaczeń — a najbardziej tego, że wreszcie się pogodzą, bo gdy dojdzie do przepychanek, cały ustrojony odświętnie stół będzie wyglądał jak pobojowisko.
— Dajcie sobie buzi na zgodę i po sprawie.
Śledziła przez chwilę czułości, jakimi mama obdarzała Percivala i przeklęła się w duchu za ten list, w którym go zaprosiła. Co prawda dobrze bawiła się w jego towarzystwie, ale jak tak dalej pójdzie nigdy się nie wykręcą. Popatrzyła na Blake'a. A co pomyśli Will jak się o tym dowie? Jak ona się mu wytłumaczy? Będzie musiała poprosić byłego arystokratę, by mu to wyjaśnił.
Na pytanie o skrzata uśmiechnęła się, dłonią zgrabnie przysłoniła usta, by nie parsknąć głośno, ale nie skomentowała tego w żaden sposób. To było nawet całkiem urocze.
— Chyba nie jesteś zazdrosny o Tonks? Wy chyba już nic...?— spytała i uśmiechnęła się, spoglądając na Bena. Nie była pewna, czy Joe wie o ich wspólnej przeszłości. Z pewnością Jamiemu chodziło o Percivala, ale musiała dramatycznie uratować tę sytuację. Ni mógł przecież robić przy wszystkich scen zazdrości Pecivalowi.
Skierowawszy się za matką do kuchni, w pierwszej chwili podeszła do piekarnika.
— Wygląda fantastycznie. I pachnie obłędnie. — przyznała, zaciągając się mięsnym aromatem wzbogaconym o zioła. Ten widok jednak przypomniał jej o tym, jak wyjątkowy musiał być dla niej dzisiaj ten obiad. — Mamo, muszę ci coś powiedzieć...— zaczęła, prostując się. Obejrzała się przez ramię do salonu, a później uchwyciła spojrzenie matki, choć na krótko. Krzątała się po kuchni, nie wiedząc w co włożyć ręce, co jeszcze zrobić, by to popołudnie dla wszystkich było wyjątkowe. Nagle jej żołądek wypełnił się kamieniami, zrobił ciężki. Jak miała jej powiedzieć, że to, co sobie myślała to były tylko niedopowiedzenia? Że z tym mężczyzną łączy ją znajomość rzędu kilku spotkań i na pewno nigdy nie staną na ślubnym kobiercu? Że nie będzie bawić się na ich ślubie i wychowywać wnucząt? Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. — Zresztą, nieważne — machnęła ręką, a jej oczy zeszkliły się. Musiała palcami przetrzeć zawilgocone oczy, a później chwyciła rodzicielkę za rękę i przytuliła się do niej. — Jesteś wspaniała. Kocham cię — szepnęła, zaplatając na jej plecach dłonie. Nie była w stanie jej chyba odebrać tego dnia. Tej wzniosłej chwili. Napracowała się. Dla nich wszystkich. Barbarzyństwem byłoby zepsucie całej tej pracy i poświęcenia.
— Chodźmy już, bo Benowi tak burczy w brzuchu, że kryształowe kotki na szafce zaczną zaraz drżeć.— Przetarła jeszcze oczy i nalała zupę do wazy, a później zaniosła ją do stołu.
Stanęła przy Percivalu i zaczęła od ojca nalewanie zupy, a później oddała chochlę Benowi, by nalał sobie i bratu(najlepiej nie oblewając go przy tym). Kiedy plama pojawiła się na świątecznym obrusie spiorunowała go wzrokiem, ale niego nie powiedziała. Milczała też przy jedzeniu i nie patrzyła na nikogo, grzebiąc łyżką w talerzu, póki nie nadeszła pora, by wnieść drugie danie. Wstała za matką i ruszyła do kuchni, by powrócić już z gorącymi szkockimi potrawami. Wszędzie pachniało jedzeniem, gościną. Do wszystkiego brakowało tylko muzyki.
Wtedy też miauczenie rozległo się po pokoju.
— Pan Kartofel! — ucieszyła się, schylając się pod stół, by wziąć Pulpeta na kolana.
— Zupę z krwi? Zwariowałeś — oburzyła się od razu na słowa Bena, oddając mu kuksańca w bok — z całej siły, nawet jeśli dla niego było to zaledwie łaskotanie. — Nie słuchaj go, mamo. Taka jedna prukwa u nas kąpie się we krwi koźląt. Podobno dzięki temu zachowuje młody wygląd pomimo wieku. Ale to jakieś kłamstwa. I nie próbuj nawet — przestrzegła ją, od razu wyobrażając sobie mamę, która sięga po radykalne środki stosowane przez czarodziejów, by przetestować ich właściwości na sobie. Ojciec jakby ją zobaczył w wannie to by zszedł na zawał. — Jak sprawdzę coś, co naprawdę działa to ci przywiozę. Podobno krem z korą wiggenową działa cuda, ale... ostatnio nie było go u zielarza — zawahała się, zastanawiając kiedy ostatni raz była na zakupach na Pokątnej. Może sama powinna o sobie pomyśleć. Nie była już najmłodsza, pierwsze zmarszczki wokół oczu niedługo się pojawią. Westchnęła i przeczesała włosy palcami, spoglądając przez ramię na Percivala — sugestywnie, by pamiętał, co dzisiaj mieli załatwić. Właściwie zwaliła na niego całą brudną robotę. To przecież ona zaprosiła go na to wesele, doskonale wiedząc, że mama jak ją zobaczy w towarzystwie takiego czarodzieja to narobi sobie nadziei na szybkie wesele i wnuki. Co najmniej czwórkę. Jakby nie patrzeć, nigdy nie przyprowadziła do domu żadnego chłopca, by przedstawić go rodzicom. Żadnego nigdy też nie miała. Otaczali ją koledzy, od zawsze i dotąd pomimo tych wszystkich pytań nikomu to aż tak nie przeszkadzało. Jakby jeszcze był czas. Ostatni gwizdek. I nagle to. Mama wydawała się nie tylko przejęta, ale i szczęśliwa. I z każdą chwilą coraz trudniej było jej podjąć odpowiednie kroki i z własnej inicjatywy naprostować sytuację. Zrzucenie tego na Percivala było wygodne, nie musiała martwić się własnymi wyrzutami sumienia, ale jednocześnie coraz bardziej czuła, jak ciężkie zadanie mu przypadło. I jak fatalnie z tym musiał się czuć, będąc w gościach, przyjęty jak członek rodziny, przejęty nowym miejscem i uwagą, jaką się na nim skupiała. Nawet jeśli jako arystokrata był przyzwyczajony do życia na świeczniku, z Ginevrą nie miał łatwo.
Kiedy mama spytała braci o powód ich nerwowej atmosfery. Splotła ręce na piersi i uniosła brwi wysoko, wyczekując ich tłumaczeń — a najbardziej tego, że wreszcie się pogodzą, bo gdy dojdzie do przepychanek, cały ustrojony odświętnie stół będzie wyglądał jak pobojowisko.
— Dajcie sobie buzi na zgodę i po sprawie.
Śledziła przez chwilę czułości, jakimi mama obdarzała Percivala i przeklęła się w duchu za ten list, w którym go zaprosiła. Co prawda dobrze bawiła się w jego towarzystwie, ale jak tak dalej pójdzie nigdy się nie wykręcą. Popatrzyła na Blake'a. A co pomyśli Will jak się o tym dowie? Jak ona się mu wytłumaczy? Będzie musiała poprosić byłego arystokratę, by mu to wyjaśnił.
Na pytanie o skrzata uśmiechnęła się, dłonią zgrabnie przysłoniła usta, by nie parsknąć głośno, ale nie skomentowała tego w żaden sposób. To było nawet całkiem urocze.
— Chyba nie jesteś zazdrosny o Tonks? Wy chyba już nic...?— spytała i uśmiechnęła się, spoglądając na Bena. Nie była pewna, czy Joe wie o ich wspólnej przeszłości. Z pewnością Jamiemu chodziło o Percivala, ale musiała dramatycznie uratować tę sytuację. Ni mógł przecież robić przy wszystkich scen zazdrości Pecivalowi.
Skierowawszy się za matką do kuchni, w pierwszej chwili podeszła do piekarnika.
— Wygląda fantastycznie. I pachnie obłędnie. — przyznała, zaciągając się mięsnym aromatem wzbogaconym o zioła. Ten widok jednak przypomniał jej o tym, jak wyjątkowy musiał być dla niej dzisiaj ten obiad. — Mamo, muszę ci coś powiedzieć...— zaczęła, prostując się. Obejrzała się przez ramię do salonu, a później uchwyciła spojrzenie matki, choć na krótko. Krzątała się po kuchni, nie wiedząc w co włożyć ręce, co jeszcze zrobić, by to popołudnie dla wszystkich było wyjątkowe. Nagle jej żołądek wypełnił się kamieniami, zrobił ciężki. Jak miała jej powiedzieć, że to, co sobie myślała to były tylko niedopowiedzenia? Że z tym mężczyzną łączy ją znajomość rzędu kilku spotkań i na pewno nigdy nie staną na ślubnym kobiercu? Że nie będzie bawić się na ich ślubie i wychowywać wnucząt? Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. — Zresztą, nieważne — machnęła ręką, a jej oczy zeszkliły się. Musiała palcami przetrzeć zawilgocone oczy, a później chwyciła rodzicielkę za rękę i przytuliła się do niej. — Jesteś wspaniała. Kocham cię — szepnęła, zaplatając na jej plecach dłonie. Nie była w stanie jej chyba odebrać tego dnia. Tej wzniosłej chwili. Napracowała się. Dla nich wszystkich. Barbarzyństwem byłoby zepsucie całej tej pracy i poświęcenia.
— Chodźmy już, bo Benowi tak burczy w brzuchu, że kryształowe kotki na szafce zaczną zaraz drżeć.— Przetarła jeszcze oczy i nalała zupę do wazy, a później zaniosła ją do stołu.
Stanęła przy Percivalu i zaczęła od ojca nalewanie zupy, a później oddała chochlę Benowi, by nalał sobie i bratu(najlepiej nie oblewając go przy tym). Kiedy plama pojawiła się na świątecznym obrusie spiorunowała go wzrokiem, ale niego nie powiedziała. Milczała też przy jedzeniu i nie patrzyła na nikogo, grzebiąc łyżką w talerzu, póki nie nadeszła pora, by wnieść drugie danie. Wstała za matką i ruszyła do kuchni, by powrócić już z gorącymi szkockimi potrawami. Wszędzie pachniało jedzeniem, gościną. Do wszystkiego brakowało tylko muzyki.
Wtedy też miauczenie rozległo się po pokoju.
— Pan Kartofel! — ucieszyła się, schylając się pod stół, by wziąć Pulpeta na kolana.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Percy niezbyt dobrze pamiętał szczegóły ich pierwszego spotkania, tak? Joseph nie zmienił wyrazu twarzy ani o jotę, ale w duchu parsknął śmiechem rozbawiony. No, no, no... z jakiegoś powodu (nie)chłopak Hani i kumpel Bena najwyraźniej nie chciał się przyznać do przebywania w Parszywym i wzięciu udziału w zwyczajowej tam bójce. Z jednej strony trochę mógłby to zrozumieć - Parszywy to speluna, kto by się przyznawał, że chodzi tam chlać...? Z drugiej jednak - skoro i tak rzekomo nie smoli cholewek do Hanki i nic go z nią nie łączy... to czemu miał opory, żeby to opowiedzieć? Joe osobiście z wielką chęcią streściłby całe zajście z najdrobniejszymi szczegółami, może jeszcze dodatkowo ubarwiając historię dla potrzeb rozrywkowych... Nawet go trochę kusiło, żeby to zrobić i zobaczyć co się będzie działo... ale wtedy z najgłupszym pytaniem świata zwrócił się do niego Ben.
-Tańczyliśmy flamenco - odpowiedział na nie błyskawicznie z absolutną powagą w głosie. Co on sobie w ogóle wyobrażał? Jeszcze tego brakowało, żeby miał się tłumaczyć starszemu bratu ze swoich libacji alkoholowych. Pff, jeszcze czego! Bo co, u czorta, można było innego robić w pubie?
- Choć fakt, nawet mi szumiało w głowie, jak stamtąd wychodziłem - przyznał lekkim tonem już zwracając się do Percy'ego ze wspaniałomyślnym zamiarem nieciągnięcia tematu, skoro ten był tak niewygodny dla ich gościa. Tylko na ułamek sekundy zmrużył lekko oczy, kiedy Percy wypowiedział pełne imię Just. Dałby sobie łeb uciąć przy samej dupie, że w piwnicy Parszywego nie przedstawił przyjaciółki pełnym imieniem. Nie znosiła go, co zazwyczaj szanował. Skąd więc... No tak, musieli się znać - nie ma innej możliwości - a skoro tak, to z dodaniem dwóch do dwóch szczęśliwie Joseph nie miał problemów - ich uprzejmy gość był z tej całej sekty jak i cała reszta. Cudownie.
Już miał odpowiedzieć na pytanie o Just, gdy w słowo weszła mu mama odpowiadając za niego. Rodzinny. Obiad. Joseph spojrzał znacząco na siostrę. A nie mówiłem?
- Nie masz swojego życia prywatnego, że się mnie tak wypytujesz? - tym razem nie wytrzymał i warknął na brata, kiedy ten zapytał o Just. Kto jak kto, ale Benjamin był ostatnim, który miał prawo o nią pytać. Usłyszał to urwane pytanie siostry: "wy chyba już nic...?" - ale choć o nie wiedział o przeszłości brata z Just, to nie dał po sobie nic poznać. W tej chwili nie rozchodziło się bowiem o to kto był z kim i kiedy.
- Wiesz, czasami lubię się spotkać z przyjaciółkami, pogadać i sprawdzić czy jeszcze w ogóle żyją - powiedział tym samym złowrogim tonem, po czym dodał, nie odwracając wściekłego spojrzenia od brata: - Uprzedzając twoje pytanie, Percy: Marcy i Jackie też nie będzie na obiedzie.
Ot, taka z pozoru nieistotna informacja... ale jeśli Percy umiał czytać między wierszami, to istniała szansa, że przeczytał, co trzeba było. Albo zobaczył - listy gończe w gazetach, a skoro już o tym mowa...
- Mam nadzieję, że wszystko u nich w porządku...? Ben - imię swojego brata wypowiedział z namacalnym niemal naciskiem. Tak, tak, jeśli miał tu zachować spokój, to nie powinien poruszać tego tematu, ale... PSIDWACZA MAĆ, niech ten gumochłon zwany Benjaminem w końcu ogarnie, że wciąganie dziewczyn w wojnę jest absolutnie nieodpowiedzialne, głupie i obrzydliwe. Znów się w nim zagotowało i kto wie czy tym razem by się powstrzymał przed wytarganiem brata na podwórko, gdyby nie wtrąciła się mama. Joe nie miał bladego pojęcia co Ben chciał osiągnąć odpowiadając jej w taki sposób, prócz tego, żeby go sprowokować. Joe jednak sprowokować się nie dał, a przynajmniej nie bezpośrednio. Posłał bratu kolejne piorunujące spojrzenie, po czym odwrócił wzrok od wszystkich.
Ben chciał wojny? To zaraz ją dostanie.
- Tak, mamo, poszło o dziewczynę - odpowiedział ciszej na jednym wydechu. Właściwie poniekąd była to prawda, choć zapewne ich rodzicielce nie przyjdzie do głowy, że ich konflikt opiera się na wciąganiu nie jednej, ale kilku dziewczyn (w tym jego przyjaciółek i ich siostry i kuzynki) w wojnę z psychopatami, którzy przejęli władzę nad Brytanią. Nie, ale przez przypadek mogła przecież odnieść wrażenie, że chodzi o Suzie, którą przecież zaprosiła, a której przy dzisiejszym stole nie było, prawda?
Percy zaczął odpowiadać na zadane przez Joeya pytanie, o którym ten już niemal zdążył zapomnieć. Błyskawicznie też pożałował, że je zadał. Konserwatywne poglądy. Slytherin. Nott.
Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że w międzyczasie wyprostował się jak struna, a w dłoni ściskał widelec tak mocno, że niewiele brakowało, żeby go złamał. Powoli, naprawdę siląc się na spokój, przeniósł spojrzenie na siostrę z niemym pytaniem, które zawisło niczym chmura gradowa nad stołem, a brzmiało: "CO DO KURWY NĘDZY?!". Omal nie parsknął gorzkim śmiechem, kiedy Ben wypalił tym swoim: "wśród śluzaków znalazł się ktoś nieoślizgły". Czy oni w ogóle byli poważni? Ten cały Zakon wyprał im mózgi?! Ben wciąga niewinne dziewczęta do tej organizacji, która, w porządku, chciała dobrze - co do tego się zgadzał... ale dziewczyny?! A teraz jeszcze mają rodzinny obiadek ze szlachcicem z konserwatywnego rodu, który był Ślizgonem - Ślizgonom nie można było ufać. Może był sympatyczny i widowiskowo rzucał się na zaklęcia z pięściami - Joe go za to nadal bardzo szanował - ale zapraszanie typa, który zdradził własną rodzinę do ICH RODZINNEGO DOMU, w którym mieszkała ICH RODZINA, w tym niczego nieświadoma niemagiczna mama, udającego narzeczonego siostry?! Jak bardzo trzeba było upaść na głowę?! Jak bardzo trzeba było być nieostrożnym?!
Joseph wstał raptownie z hukiem odsuwając krzesło. Nie przejmował się faktem, że właśnie przerwał bratu w tym konspiracyjnym szeptaniu z ojcem. Wiedzieli co robią?! Mieli Hanię na oku?! I byli w tym razem?! Gówno prawda! A swoim postępowaniem Benjamin tylko potwierdzał WSZYSTKIE obawy Joeya.
Dźgnął brata łokciem z całej siły podnosząc się od stołu.
- Na zewnątrz. Ale to kurwa już - warknął przez zaciśnięte zęby do brata, ruszając już do drzwi wyjściowych. Akurat mama i Hania wracały z kuchni z jedzeniem.
- Zaraz wrócę - poinformował je chmurnie jak nie on.
Nie miał pojęcia czy Ben go posłucha, czy jednak oleje (nie pierwszy raz), ale już pal licho to - tak czy siak musiał się przewietrzyć, bo jeszcze chwila, a gołymi rękami zamorduje brata przy świątecznie przybranym stole. Nie wiedział, czy mama zniosłaby taki widok.
-Tańczyliśmy flamenco - odpowiedział na nie błyskawicznie z absolutną powagą w głosie. Co on sobie w ogóle wyobrażał? Jeszcze tego brakowało, żeby miał się tłumaczyć starszemu bratu ze swoich libacji alkoholowych. Pff, jeszcze czego! Bo co, u czorta, można było innego robić w pubie?
- Choć fakt, nawet mi szumiało w głowie, jak stamtąd wychodziłem - przyznał lekkim tonem już zwracając się do Percy'ego ze wspaniałomyślnym zamiarem nieciągnięcia tematu, skoro ten był tak niewygodny dla ich gościa. Tylko na ułamek sekundy zmrużył lekko oczy, kiedy Percy wypowiedział pełne imię Just. Dałby sobie łeb uciąć przy samej dupie, że w piwnicy Parszywego nie przedstawił przyjaciółki pełnym imieniem. Nie znosiła go, co zazwyczaj szanował. Skąd więc... No tak, musieli się znać - nie ma innej możliwości - a skoro tak, to z dodaniem dwóch do dwóch szczęśliwie Joseph nie miał problemów - ich uprzejmy gość był z tej całej sekty jak i cała reszta. Cudownie.
Już miał odpowiedzieć na pytanie o Just, gdy w słowo weszła mu mama odpowiadając za niego. Rodzinny. Obiad. Joseph spojrzał znacząco na siostrę. A nie mówiłem?
- Nie masz swojego życia prywatnego, że się mnie tak wypytujesz? - tym razem nie wytrzymał i warknął na brata, kiedy ten zapytał o Just. Kto jak kto, ale Benjamin był ostatnim, który miał prawo o nią pytać. Usłyszał to urwane pytanie siostry: "wy chyba już nic...?" - ale choć o nie wiedział o przeszłości brata z Just, to nie dał po sobie nic poznać. W tej chwili nie rozchodziło się bowiem o to kto był z kim i kiedy.
- Wiesz, czasami lubię się spotkać z przyjaciółkami, pogadać i sprawdzić czy jeszcze w ogóle żyją - powiedział tym samym złowrogim tonem, po czym dodał, nie odwracając wściekłego spojrzenia od brata: - Uprzedzając twoje pytanie, Percy: Marcy i Jackie też nie będzie na obiedzie.
Ot, taka z pozoru nieistotna informacja... ale jeśli Percy umiał czytać między wierszami, to istniała szansa, że przeczytał, co trzeba było. Albo zobaczył - listy gończe w gazetach, a skoro już o tym mowa...
- Mam nadzieję, że wszystko u nich w porządku...? Ben - imię swojego brata wypowiedział z namacalnym niemal naciskiem. Tak, tak, jeśli miał tu zachować spokój, to nie powinien poruszać tego tematu, ale... PSIDWACZA MAĆ, niech ten gumochłon zwany Benjaminem w końcu ogarnie, że wciąganie dziewczyn w wojnę jest absolutnie nieodpowiedzialne, głupie i obrzydliwe. Znów się w nim zagotowało i kto wie czy tym razem by się powstrzymał przed wytarganiem brata na podwórko, gdyby nie wtrąciła się mama. Joe nie miał bladego pojęcia co Ben chciał osiągnąć odpowiadając jej w taki sposób, prócz tego, żeby go sprowokować. Joe jednak sprowokować się nie dał, a przynajmniej nie bezpośrednio. Posłał bratu kolejne piorunujące spojrzenie, po czym odwrócił wzrok od wszystkich.
Ben chciał wojny? To zaraz ją dostanie.
- Tak, mamo, poszło o dziewczynę - odpowiedział ciszej na jednym wydechu. Właściwie poniekąd była to prawda, choć zapewne ich rodzicielce nie przyjdzie do głowy, że ich konflikt opiera się na wciąganiu nie jednej, ale kilku dziewczyn (w tym jego przyjaciółek i ich siostry i kuzynki) w wojnę z psychopatami, którzy przejęli władzę nad Brytanią. Nie, ale przez przypadek mogła przecież odnieść wrażenie, że chodzi o Suzie, którą przecież zaprosiła, a której przy dzisiejszym stole nie było, prawda?
Percy zaczął odpowiadać na zadane przez Joeya pytanie, o którym ten już niemal zdążył zapomnieć. Błyskawicznie też pożałował, że je zadał. Konserwatywne poglądy. Slytherin. Nott.
Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że w międzyczasie wyprostował się jak struna, a w dłoni ściskał widelec tak mocno, że niewiele brakowało, żeby go złamał. Powoli, naprawdę siląc się na spokój, przeniósł spojrzenie na siostrę z niemym pytaniem, które zawisło niczym chmura gradowa nad stołem, a brzmiało: "CO DO KURWY NĘDZY?!". Omal nie parsknął gorzkim śmiechem, kiedy Ben wypalił tym swoim: "wśród śluzaków znalazł się ktoś nieoślizgły". Czy oni w ogóle byli poważni? Ten cały Zakon wyprał im mózgi?! Ben wciąga niewinne dziewczęta do tej organizacji, która, w porządku, chciała dobrze - co do tego się zgadzał... ale dziewczyny?! A teraz jeszcze mają rodzinny obiadek ze szlachcicem z konserwatywnego rodu, który był Ślizgonem - Ślizgonom nie można było ufać. Może był sympatyczny i widowiskowo rzucał się na zaklęcia z pięściami - Joe go za to nadal bardzo szanował - ale zapraszanie typa, który zdradził własną rodzinę do ICH RODZINNEGO DOMU, w którym mieszkała ICH RODZINA, w tym niczego nieświadoma niemagiczna mama, udającego narzeczonego siostry?! Jak bardzo trzeba było upaść na głowę?! Jak bardzo trzeba było być nieostrożnym?!
Joseph wstał raptownie z hukiem odsuwając krzesło. Nie przejmował się faktem, że właśnie przerwał bratu w tym konspiracyjnym szeptaniu z ojcem. Wiedzieli co robią?! Mieli Hanię na oku?! I byli w tym razem?! Gówno prawda! A swoim postępowaniem Benjamin tylko potwierdzał WSZYSTKIE obawy Joeya.
Dźgnął brata łokciem z całej siły podnosząc się od stołu.
- Na zewnątrz. Ale to kurwa już - warknął przez zaciśnięte zęby do brata, ruszając już do drzwi wyjściowych. Akurat mama i Hania wracały z kuchni z jedzeniem.
- Zaraz wrócę - poinformował je chmurnie jak nie on.
Nie miał pojęcia czy Ben go posłucha, czy jednak oleje (nie pierwszy raz), ale już pal licho to - tak czy siak musiał się przewietrzyć, bo jeszcze chwila, a gołymi rękami zamorduje brata przy świątecznie przybranym stole. Nie wiedział, czy mama zniosłaby taki widok.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trudno było mu nie zagubić się w tym nieco chaotycznym rozgardiaszu, który zapanował wokół stołu, w pewnym momencie przestał jednak próbować – pozwalając by nieskierowane do niego pytania o zupę z krwi koźląt czy rodzaj wyciągniętej zastawy przemykały gdzieś obok, choć jego uwaga i tak rozpraszała się z częstotliwością kilkunastu razy na minutę: a to, kiedy pani Wright powiedziała coś o stukaniu w niemalowane, po czym kilkakrotnie zastukała palcami w kawałek drewnianego blatu (przez moment zamarł, oczekując, że z całą pewnością po tym dziwnym rytuale coś się stanie – zupełnie jakby to było magiczne zaklęcie – i dziwiąc się brakiem jakiegokolwiek widocznego efektu), a to, gdy mimochodem nazwała go kochaneczkiem – na co zamrugał kilkakrotnie powiekami, z twarzą zastygłą w dosyć zakłopotanym wyrazie, przez kilka sekund zastanawiając się, czy te słowa na pewno przeznaczone były dla niego.
Wpędzanie go w zakłopotanie wydawało się zresztą być naturalnym talentem Ginevry, bo ledwie usiadł (zachęcony do tego krótkim, ale pokrzepiającym uściskiem Benjamina), znów padło pytanie o jego barowe spotkanie z Josephem – powtórzone w trochę odmiennej formie przez Jaimiego. Odchrząknął nieco nerwowo, przenosząc spojrzenie na uśmiechniętą panią Wright. – Tak się złożyło, że nie było wcześniej okazji – odpowiedział wymijająco, zerkając jeszcze na przyjaciela. – Wpadliśmy na siebie przez przypadek, poszedłem tam spotkać się z tym handlarzem od ogniomiotów. To znaczy, w sprawach rezerwatu – wyjaśnił, pozostawiając Josephowi miejsce, by ewentualnie dopowiedział resztę – ale wyglądało na to, że ciężar rozmowy na dobre przeniósł się ku braterskim przepychankom, dając Percivalowi trochę miejsca na zaczerpnięcie oddechu. Swobodnego, ale nieznacznie spiętego, wiedział doskonale o czym między wierszami mówił młodszy z Wrightów; pamiętał także wyjca, który ściągnął ich z łóżka kilka tygodni wcześniej, mógł więc stworzyć sobie w głowie całkiem prawdopodobny obraz piętrzących się pomiędzy braćmi nieporozumień, wybuchających właśnie w postaci kuksańców i docinków, w które przezornie się nie wtrącał – choć powstrzymanie się przed zadaniem cisnącego się na usta pytania o wspomnianą przez Hannah rzekomą zazdrość Bena o Tonks kosztowało go niemal całych pokładów silnej woli. Ograniczył się jednak do rzucenia przyjacielowi pytającego spojrzenia, po czym sięgnął po herbatę, bardziej w potrzebie ukrycia własnego wyrazu twarzy niż ugaszenia pragnienia – za którą to próbę zapłacił poparzonym językiem.
Biorąc pod uwagę zagęszczającą się atmosferę (czy wszystkie rodzinne obiady wyglądały u Wrightów właśnie w ten sposób, czy to jego obecność ściągnęła ze sobą problemy? Musiał zapytać później o to Jaimiego), dorzucenie do tego kociołka Nottów wydawało się proszeniem o kłopoty, ale nie mógł już z tego wybrnąć – starał się więc zwyczajnie zachować dobrą minę do złej gry. – Niepotrzebnie, pani Wright – odpowiedział spokojnie, odrobinę wytrącony z równowagi jej opiekuńczym gestem; nie był do tego przyzwyczajony, znów nie do końca wiedział więc, jak powinien zareagować, zwłaszcza, gdy czuł na sobie spojrzenie wyraźnie poirytowanego Josepha, któremu od zaciskania palców na trzonku widelca zbielały aż knykcie – czego widok kazał się Percivalowi zastanowić, czy w razie potrzeby udałoby mu się wystarczająco szybko rzucić protego. – Oni… Tak, nie są z tego powodu zachwyceni, woleliby, żebym pracował w Ministerstwie Magii – przytaknął, w ostatniej chwili łapiąc się koła ratunkowego rzuconego mu (zapewne nieświadomie) przez samą Ginevrę. Naprawdę nie chciał wyciągać z arsenału niedzielnych tematów kwestii czystości krwi i rozdzierającej czarodziejską społeczność wojny. Otworzył usta, chcąc odpowiedzieć na pytanie o kłopoty finansowe, ale Ben szczęśliwie wszedł mu w słowo, ucinając kłopotliwą wymianę zdań, zanim zdążyłaby skręcić w jeszcze gorszym kierunku. Zerknął w jego stronę, posyłając mu krótkie spojrzenie przepełnione wdzięcznością.
Stłumił parsknięcie, gdy pani Wright wspomniała o Śluzakach ze Slytherinu, zaraz potem unosząc wysoko brwi w zdumieniu – po co mugolom były nieruchome skrzaty? I… czy taki skrzat nie był strasznie nieszczęśliwy, przez całe życie nie mogąc się poruszyć? Pytania mnożyły się w jego głowie, a on zastanawiał się, które z nich wypadało mu zadać, żeby nie urazić uczuć pani domu. Dyplomatyczne relacje mugolsko-czarodziejskie nie były jego mocną stroną. – Aha, czyli pilnuje posesji, tak? – odezwał się wreszcie, wysuwając rozwiązanie, które wydawało mu się najbardziej logiczne; skoro skrzat stał na zewnątrz, musiał być strażnikiem. Może nieporuszanie się wynikało z tego, że nie było mu wolno opuścić posterunku? Wciąż – wydawało mu się to nieco okrutne. Miał ochotę zapytać jeszcze o to, skąd właściwie brały się skrzaty, skoro nie mogły się poruszać (wykluwały się z jaj?), ale nim zdążyłby to zrobić, zarówno Ginevra, jak i Hannah, zniknęły w kuchni, a odezwał się Hector, sprawiając, że Percival prawie podskoczył; nigdy by się do tego nie przyznał, ale przez moment prawie zapomniał, że milczący ojciec Benjamina był w ogóle w pomieszczeniu.
I najwyraźniej uważnie słuchał.
Z jego myśli momentalnie uciekły wszystkie rozważania o zwyczajach domowych skrzatów, a temperatura powietrza w pomieszczeniu wydawała się spaść o kilka stopni – choć mógł być to po prostu efekt dreszczu, który przebiegł po jego plecach, gdy zatrzymało się na nim spojrzenie pana Wrighta. Poważne, surowe, jednocześnie dziwnie podobne, jak i niepodobne do spojrzenia Jaimiego. Poczuł się tam nagle dziwnie nie na miejscu – jakby przez przypadek wszedł w sam środek rozmowy, która nie była przeznaczona dla jego uszu – ale gdy Ben powiedział, że byli w tym wszyscy razem, nabrał odwagi, żeby się odezwać. – Nie pozwolimy, żeby stała jej się krzywda – powiedział po prostu, bo w gruncie rzeczy była to prawda – niezależna od tego, czy był jej chłopakiem czy nie; była siostrą jego najlepszego przyjaciela, człowieka, którego kochał; no i co najważniejsze, była też częścią Zakonu Feniksa.
Pojawienie się pachnącej niebiańsko zupy odjęło atmosferze nieco powagi, choć Percival przez moment mielił jeszcze w głowie wypowiedziane przed chwilą słowa, dlatego po zapewnieniu Ginevry, że nie, nie miał wcześniej okazji spróbować tradycyjnego szkockiego dania (– A już na pewno żadnego pachnącego tak wspaniale), zamilkł na dłuższą chwilę, wsłuchując się jedynie w dźwięk szczękania łyżek o talerze i własne myśli – z których wyrwało go dopiero poruszenie. Hannah i pani Wright wstały, gdzieś pod nogami pojawił się kot – a krzesło Josepha odsunęło się z hukiem, prawie się przewracając. Rzucił zdezorientowane spojrzenie w stronę obu braci, zastanawiając się przez moment, czy może też powinien wstać (czy to też był jakiś zwyczaj, o którego istnieniu nie wiedział?), ale strzępy wywarczanych słów rzuciły na sytuację zupełnie inne światło. Sprawa wydawała się rodzinna, jego komentarz był więc zupełnie niepotrzebny – dlatego nie ruszył się z miejsca, decydując się nie ingerować w te braterskie przepychanki tak długo, aż nie trzeba będzie ściągnąć Benjamina z szamoczącego się na ziemi brata. Odłożył łyżkę na talerz, udając, że nie widzi nic dziwnego w zmierzającym do drzwi wyjściowych Josephie. – Zupa była naprawdę przepyszna, pani Wright – pochwalił szczerze, posyłając kobiecie pełen uznania uśmiech.
Wpędzanie go w zakłopotanie wydawało się zresztą być naturalnym talentem Ginevry, bo ledwie usiadł (zachęcony do tego krótkim, ale pokrzepiającym uściskiem Benjamina), znów padło pytanie o jego barowe spotkanie z Josephem – powtórzone w trochę odmiennej formie przez Jaimiego. Odchrząknął nieco nerwowo, przenosząc spojrzenie na uśmiechniętą panią Wright. – Tak się złożyło, że nie było wcześniej okazji – odpowiedział wymijająco, zerkając jeszcze na przyjaciela. – Wpadliśmy na siebie przez przypadek, poszedłem tam spotkać się z tym handlarzem od ogniomiotów. To znaczy, w sprawach rezerwatu – wyjaśnił, pozostawiając Josephowi miejsce, by ewentualnie dopowiedział resztę – ale wyglądało na to, że ciężar rozmowy na dobre przeniósł się ku braterskim przepychankom, dając Percivalowi trochę miejsca na zaczerpnięcie oddechu. Swobodnego, ale nieznacznie spiętego, wiedział doskonale o czym między wierszami mówił młodszy z Wrightów; pamiętał także wyjca, który ściągnął ich z łóżka kilka tygodni wcześniej, mógł więc stworzyć sobie w głowie całkiem prawdopodobny obraz piętrzących się pomiędzy braćmi nieporozumień, wybuchających właśnie w postaci kuksańców i docinków, w które przezornie się nie wtrącał – choć powstrzymanie się przed zadaniem cisnącego się na usta pytania o wspomnianą przez Hannah rzekomą zazdrość Bena o Tonks kosztowało go niemal całych pokładów silnej woli. Ograniczył się jednak do rzucenia przyjacielowi pytającego spojrzenia, po czym sięgnął po herbatę, bardziej w potrzebie ukrycia własnego wyrazu twarzy niż ugaszenia pragnienia – za którą to próbę zapłacił poparzonym językiem.
Biorąc pod uwagę zagęszczającą się atmosferę (czy wszystkie rodzinne obiady wyglądały u Wrightów właśnie w ten sposób, czy to jego obecność ściągnęła ze sobą problemy? Musiał zapytać później o to Jaimiego), dorzucenie do tego kociołka Nottów wydawało się proszeniem o kłopoty, ale nie mógł już z tego wybrnąć – starał się więc zwyczajnie zachować dobrą minę do złej gry. – Niepotrzebnie, pani Wright – odpowiedział spokojnie, odrobinę wytrącony z równowagi jej opiekuńczym gestem; nie był do tego przyzwyczajony, znów nie do końca wiedział więc, jak powinien zareagować, zwłaszcza, gdy czuł na sobie spojrzenie wyraźnie poirytowanego Josepha, któremu od zaciskania palców na trzonku widelca zbielały aż knykcie – czego widok kazał się Percivalowi zastanowić, czy w razie potrzeby udałoby mu się wystarczająco szybko rzucić protego. – Oni… Tak, nie są z tego powodu zachwyceni, woleliby, żebym pracował w Ministerstwie Magii – przytaknął, w ostatniej chwili łapiąc się koła ratunkowego rzuconego mu (zapewne nieświadomie) przez samą Ginevrę. Naprawdę nie chciał wyciągać z arsenału niedzielnych tematów kwestii czystości krwi i rozdzierającej czarodziejską społeczność wojny. Otworzył usta, chcąc odpowiedzieć na pytanie o kłopoty finansowe, ale Ben szczęśliwie wszedł mu w słowo, ucinając kłopotliwą wymianę zdań, zanim zdążyłaby skręcić w jeszcze gorszym kierunku. Zerknął w jego stronę, posyłając mu krótkie spojrzenie przepełnione wdzięcznością.
Stłumił parsknięcie, gdy pani Wright wspomniała o Śluzakach ze Slytherinu, zaraz potem unosząc wysoko brwi w zdumieniu – po co mugolom były nieruchome skrzaty? I… czy taki skrzat nie był strasznie nieszczęśliwy, przez całe życie nie mogąc się poruszyć? Pytania mnożyły się w jego głowie, a on zastanawiał się, które z nich wypadało mu zadać, żeby nie urazić uczuć pani domu. Dyplomatyczne relacje mugolsko-czarodziejskie nie były jego mocną stroną. – Aha, czyli pilnuje posesji, tak? – odezwał się wreszcie, wysuwając rozwiązanie, które wydawało mu się najbardziej logiczne; skoro skrzat stał na zewnątrz, musiał być strażnikiem. Może nieporuszanie się wynikało z tego, że nie było mu wolno opuścić posterunku? Wciąż – wydawało mu się to nieco okrutne. Miał ochotę zapytać jeszcze o to, skąd właściwie brały się skrzaty, skoro nie mogły się poruszać (wykluwały się z jaj?), ale nim zdążyłby to zrobić, zarówno Ginevra, jak i Hannah, zniknęły w kuchni, a odezwał się Hector, sprawiając, że Percival prawie podskoczył; nigdy by się do tego nie przyznał, ale przez moment prawie zapomniał, że milczący ojciec Benjamina był w ogóle w pomieszczeniu.
I najwyraźniej uważnie słuchał.
Z jego myśli momentalnie uciekły wszystkie rozważania o zwyczajach domowych skrzatów, a temperatura powietrza w pomieszczeniu wydawała się spaść o kilka stopni – choć mógł być to po prostu efekt dreszczu, który przebiegł po jego plecach, gdy zatrzymało się na nim spojrzenie pana Wrighta. Poważne, surowe, jednocześnie dziwnie podobne, jak i niepodobne do spojrzenia Jaimiego. Poczuł się tam nagle dziwnie nie na miejscu – jakby przez przypadek wszedł w sam środek rozmowy, która nie była przeznaczona dla jego uszu – ale gdy Ben powiedział, że byli w tym wszyscy razem, nabrał odwagi, żeby się odezwać. – Nie pozwolimy, żeby stała jej się krzywda – powiedział po prostu, bo w gruncie rzeczy była to prawda – niezależna od tego, czy był jej chłopakiem czy nie; była siostrą jego najlepszego przyjaciela, człowieka, którego kochał; no i co najważniejsze, była też częścią Zakonu Feniksa.
Pojawienie się pachnącej niebiańsko zupy odjęło atmosferze nieco powagi, choć Percival przez moment mielił jeszcze w głowie wypowiedziane przed chwilą słowa, dlatego po zapewnieniu Ginevry, że nie, nie miał wcześniej okazji spróbować tradycyjnego szkockiego dania (– A już na pewno żadnego pachnącego tak wspaniale), zamilkł na dłuższą chwilę, wsłuchując się jedynie w dźwięk szczękania łyżek o talerze i własne myśli – z których wyrwało go dopiero poruszenie. Hannah i pani Wright wstały, gdzieś pod nogami pojawił się kot – a krzesło Josepha odsunęło się z hukiem, prawie się przewracając. Rzucił zdezorientowane spojrzenie w stronę obu braci, zastanawiając się przez moment, czy może też powinien wstać (czy to też był jakiś zwyczaj, o którego istnieniu nie wiedział?), ale strzępy wywarczanych słów rzuciły na sytuację zupełnie inne światło. Sprawa wydawała się rodzinna, jego komentarz był więc zupełnie niepotrzebny – dlatego nie ruszył się z miejsca, decydując się nie ingerować w te braterskie przepychanki tak długo, aż nie trzeba będzie ściągnąć Benjamina z szamoczącego się na ziemi brata. Odłożył łyżkę na talerz, udając, że nie widzi nic dziwnego w zmierzającym do drzwi wyjściowych Josephie. – Zupa była naprawdę przepyszna, pani Wright – pochwalił szczerze, posyłając kobiecie pełen uznania uśmiech.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Zupy z krwi koźląt i starej prukwy, która się w niej kąpie, nie skomentowała w żaden sposób, temat uznała za zakończony, właściwie przywykła do tego, że czarodzieje używają naprawdę dziwnych rzeczy. Czasami słuchała krewnych Hectora jak rozprawiają o skrzeku ropuchy w najlepszych, szczurych ogonach, czy nerkach myszy w najlepszych cenach w całych tych ich dziwnych aptekach i robiło jej się od tego niedobrze, więc postąpiła tak jak zwykle - nie dociekała, uznając, że zwyczajnie nie chce znać szczegółów. Im człowiek mniej wie, tym lepiej śpi, ta stara prawda sprawdzała się już od wielu lat. - A dajże spokój z jakimiś mazidłami. Lepiej przywieź mi tej maści z żywokostu, co ostatnio, bo mnie w krzyżu łupie ostatnio - odpowiedziała córce, nieco marudnym tonem, kładąc dłoń na lędźwiach, aby zobrazować dyskomfort, który dolegał jej zbyt często o brzasku.
Poza dzisiejszym, a nawet jeśli coś bolało, to nawet nie zwracała na to uwagi, bo tak była przejęta tym obiadem. Ginevra naprawdę chciała, aby przebiegł w miłej atmosferze, dołozyła wszelkich starań, by wszystkim dogodzić - upiekła ulubione ciasto Josepha, ugotowała tłustą, pełną mięsa zupę i drugie danie dla Bena, dla Percivala i Hannah chciała stworzyć odpowiedni nastrój - dlatego słuchając sprzeczki między synami przy stole marszczyła brwi w niezadowoleniu.
- Przestańcie obaj - zganiła ich, kiedy Joseph szturchnął Benjamina, a ten, sprowokowany, oddał mu jeszcze mocniej. - Benjamin , nie obrażaj brata. Joseph, nie bądź niemiły. Co z wami? Nie macie po trzynaście lat - warknęła na nich, odejmując dłonie z ramion Percivala, który nie powinien być świadkiem tak gówniarskich sprzeczek. Zainteresowało Ginevrę jednak coś jeszcze: - Zazdrosny o Tonks? Wy chyba co? Coś między wami było? - podchwyciła entuzjastycznie temat, od razu węsząc tu tajemnicę, której przecież nie musieli ukrywać. Gdyby Benjamin chciał zaprosić Justine na spacer, to byłaby bardzo zadowolona. Lubiła tę dziewczynę, chociaż nie podobało jej się, że tak często widywała ją w spodniach. To nie przystawało dziewczynie. - Ty to masz chyba za dużo przyjaciółek, Joseph. Zdecydowałbyś się na jedną - sceptycznym tonem zwróciła się do swojego drugiego dziecka. Nic dziwnego, że tyle panien się wokół niego kręciło. Był przystojnym, czarującym sportowcem, ale też powinien pomyśleć o tym, żeby się ustatkować.
Otwierała już usta, aby wyrazić swoje ubolewanie nad postawą rodziców Percivala, którzy zerwali z nim kontakty, bo nie pracował w tym Ministerstwie, Benjamin jednak wszedł matce w słowo, słusznie przypominając, że to nieodpowiedni temat na niedzielny, rodzinny obiad.
- Masz zupełną rację, kochanie. Wybacz, złociutki, nie chciałam wpędzić się w zakłopotanie - przytaknęła najstarszemu synowi, Percivalowi zaś posłała przepraszające spojrzenie, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, że zdążyła to już nieświadomie zrobić chyba z dziesięć razy, a sam Blake przestał już liczyć, bo zakłopotany przy tym stole czuł się permanentnie.
Zmarszczyła znów brwi, kiedy Percival spytał, czy skrzat pilnuje posesji. - Eee, trudno powiedzieć, aby pilnował, wiesz... On jest właściwie stoi tam jako ozdoba, tak dla dekoracji - wyjaśniła mu, nie zdając sobie sprawy tego, że w głowie Percivala pewnie maluje się teraz obraz naprawdę okrutnego traktowania skrzatów przez mugoli, skoro każą im stać bez ruchu na zewnątrz tylko dla dekoracji. - Wy dwaj - ma tu być spokój - ostrzegła Benjamina i Josepha, zanim zniknęła w kuchni wraz z Hannah.
Spojrzała na córkę przez ramię, kiedy zajrzała do piekarnika, aby powąchać jak pachniało haggis. Uśmiechnęła się promiennie - jak zawsze, gdy chwalili jej kuchnię, bo mało co sprawiało Ginevrze tyle radości jak karmienie ich pustych brzuszków.
- Hmm? Co chciałaś mi powiedzieć? - spytała, nie odrywając się jednak od tłuczenia ziemniaków, nie zauważyła więc zeszklonych oczu córki. Dopiero, gdy Hannah złapała ją za rękę i niespodziewanie zamknęła w uścisku, wypuściła z palców tłuczek, aby ją objąć. - A cóż to za okazja - zaśmiała się cicho, zadowolona jednak z tego przypływu czułości i słów, które chce usłyszeć każda matka. - Ja cię kocham bardziej. Was wszystkich - odparła, całując ją w czoło, tak jak wtedy, gdy była małą dziewczynką. Ginevra sądziła, że Hannah jest po prostu wzruszona tym dniem. Pierwszy raz przedstawiała im chłopca (chociaż chłopiec to chyba nieodpowiednie słowo biorąc pod uwagę wiek ich obojga). Nie musiała się jednak o nic martwić - matka o wszystko zadbała.
Dlatego była szczerze zdziwiona obrotem sytuacji, kiedy zamiast dokończyć w spokoju zupy, której Hannah nalała wszystkim hojnie. Ginevra, nieświadoma wymianą zdań pomiędzy Percivalem, Benjaminem, a Hectorem, który w milczeniu i z pochmurną miną jadł zupę, w myślach już planowała jakby tu poprowadzić rozmowę, aby dowiedzieć się o gościu więcej, gdy Joseph dziwnie rozgniewany zerwał się z krzesła.
- To Pulpet. Ale nie bierz go na kolana przy stole, bo sierści ci naleci do talerza - powiedziała do Hannah, do której nóg przypałętał się tłusty, puszysty kot należący do Ginevry i zamiauczał. Wzięty na kolana utkwił oczy w Percivalu, jakby podejrzliwie i miauknął. Pani Wright przestała zwracać jednak na kota uwagę, kiedy Joseph nakazał Benjaminowi wyjście na zewnątrz. - Zaraz, gdzie się wybieracie? A drugie danie? Joe?! Czy ktoś mi wyjaśni co tu się dzieje? Chodzi o tę dziewczynę? - spytała przejęta, szukając odpowiedzi i męża i Hannah.
Poza dzisiejszym, a nawet jeśli coś bolało, to nawet nie zwracała na to uwagi, bo tak była przejęta tym obiadem. Ginevra naprawdę chciała, aby przebiegł w miłej atmosferze, dołozyła wszelkich starań, by wszystkim dogodzić - upiekła ulubione ciasto Josepha, ugotowała tłustą, pełną mięsa zupę i drugie danie dla Bena, dla Percivala i Hannah chciała stworzyć odpowiedni nastrój - dlatego słuchając sprzeczki między synami przy stole marszczyła brwi w niezadowoleniu.
- Przestańcie obaj - zganiła ich, kiedy Joseph szturchnął Benjamina, a ten, sprowokowany, oddał mu jeszcze mocniej. - Benjamin , nie obrażaj brata. Joseph, nie bądź niemiły. Co z wami? Nie macie po trzynaście lat - warknęła na nich, odejmując dłonie z ramion Percivala, który nie powinien być świadkiem tak gówniarskich sprzeczek. Zainteresowało Ginevrę jednak coś jeszcze: - Zazdrosny o Tonks? Wy chyba co? Coś między wami było? - podchwyciła entuzjastycznie temat, od razu węsząc tu tajemnicę, której przecież nie musieli ukrywać. Gdyby Benjamin chciał zaprosić Justine na spacer, to byłaby bardzo zadowolona. Lubiła tę dziewczynę, chociaż nie podobało jej się, że tak często widywała ją w spodniach. To nie przystawało dziewczynie. - Ty to masz chyba za dużo przyjaciółek, Joseph. Zdecydowałbyś się na jedną - sceptycznym tonem zwróciła się do swojego drugiego dziecka. Nic dziwnego, że tyle panien się wokół niego kręciło. Był przystojnym, czarującym sportowcem, ale też powinien pomyśleć o tym, żeby się ustatkować.
Otwierała już usta, aby wyrazić swoje ubolewanie nad postawą rodziców Percivala, którzy zerwali z nim kontakty, bo nie pracował w tym Ministerstwie, Benjamin jednak wszedł matce w słowo, słusznie przypominając, że to nieodpowiedni temat na niedzielny, rodzinny obiad.
- Masz zupełną rację, kochanie. Wybacz, złociutki, nie chciałam wpędzić się w zakłopotanie - przytaknęła najstarszemu synowi, Percivalowi zaś posłała przepraszające spojrzenie, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, że zdążyła to już nieświadomie zrobić chyba z dziesięć razy, a sam Blake przestał już liczyć, bo zakłopotany przy tym stole czuł się permanentnie.
Zmarszczyła znów brwi, kiedy Percival spytał, czy skrzat pilnuje posesji. - Eee, trudno powiedzieć, aby pilnował, wiesz... On jest właściwie stoi tam jako ozdoba, tak dla dekoracji - wyjaśniła mu, nie zdając sobie sprawy tego, że w głowie Percivala pewnie maluje się teraz obraz naprawdę okrutnego traktowania skrzatów przez mugoli, skoro każą im stać bez ruchu na zewnątrz tylko dla dekoracji. - Wy dwaj - ma tu być spokój - ostrzegła Benjamina i Josepha, zanim zniknęła w kuchni wraz z Hannah.
Spojrzała na córkę przez ramię, kiedy zajrzała do piekarnika, aby powąchać jak pachniało haggis. Uśmiechnęła się promiennie - jak zawsze, gdy chwalili jej kuchnię, bo mało co sprawiało Ginevrze tyle radości jak karmienie ich pustych brzuszków.
- Hmm? Co chciałaś mi powiedzieć? - spytała, nie odrywając się jednak od tłuczenia ziemniaków, nie zauważyła więc zeszklonych oczu córki. Dopiero, gdy Hannah złapała ją za rękę i niespodziewanie zamknęła w uścisku, wypuściła z palców tłuczek, aby ją objąć. - A cóż to za okazja - zaśmiała się cicho, zadowolona jednak z tego przypływu czułości i słów, które chce usłyszeć każda matka. - Ja cię kocham bardziej. Was wszystkich - odparła, całując ją w czoło, tak jak wtedy, gdy była małą dziewczynką. Ginevra sądziła, że Hannah jest po prostu wzruszona tym dniem. Pierwszy raz przedstawiała im chłopca (chociaż chłopiec to chyba nieodpowiednie słowo biorąc pod uwagę wiek ich obojga). Nie musiała się jednak o nic martwić - matka o wszystko zadbała.
Dlatego była szczerze zdziwiona obrotem sytuacji, kiedy zamiast dokończyć w spokoju zupy, której Hannah nalała wszystkim hojnie. Ginevra, nieświadoma wymianą zdań pomiędzy Percivalem, Benjaminem, a Hectorem, który w milczeniu i z pochmurną miną jadł zupę, w myślach już planowała jakby tu poprowadzić rozmowę, aby dowiedzieć się o gościu więcej, gdy Joseph dziwnie rozgniewany zerwał się z krzesła.
- To Pulpet. Ale nie bierz go na kolana przy stole, bo sierści ci naleci do talerza - powiedziała do Hannah, do której nóg przypałętał się tłusty, puszysty kot należący do Ginevry i zamiauczał. Wzięty na kolana utkwił oczy w Percivalu, jakby podejrzliwie i miauknął. Pani Wright przestała zwracać jednak na kota uwagę, kiedy Joseph nakazał Benjaminowi wyjście na zewnątrz. - Zaraz, gdzie się wybieracie? A drugie danie? Joe?! Czy ktoś mi wyjaśni co tu się dzieje? Chodzi o tę dziewczynę? - spytała przejęta, szukając odpowiedzi i męża i Hannah.
Świat dziwny jest jak sen
The member 'Ginevra Wright' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Jakieś kobiece bzdury o maściach, kąpielach i innych mazidłach przemknęły obok Benjamina niczym mucha; nawet nie machnął ręką, próbując nadążyć za przyśpieszającym w zawrotnym tempie biegiem wydarzeń. W jednej chwili siedział sobie spokojnie, nie wadząc nikomu, na lekko trzeszczącym krześle, zastanawiając się nad życiem, śmiercią i tym, czy aby przypadkiem Percy nie ma na sobie jego koszuli, w drugiej – musiał zapowietrzać się z powodu dramatycznych oskarżeń brata. Najpierw uderzających w jego przyjaciela. Zmarszczył brwi, zezując pomiędzy Josephem a Blake’m, coraz mniej zadowolony z faktu, że tych dwoje najwidoczniej doskonale się gdzieś razem bawiło. – Po co tańczyliście z flakonem? – spytał niechętnie i podejrzliwie, łypiąc spode łba na brata, który przekraczał wszelkie granice. – To on zaczął. Być taki głupi– odburknął na siostrzaną (i poniekąd maminą) reprymendę, po czym wystawił z obrzydzeniem język na sugestię obdarowania Josepha buzi. Niedoczekanie jego gajowego (jak mówił tata), nie zamierzał wyciagać ręki do zgody, skoro ten urwipołeć zachowywał się jak pieprzona gwiazda Quiddticha.- A czemu miałyby tu być? Przecież to nie twoje narzeczone, żeby je spraszać na niedzielne obiadki– odparł głupkowato, jak zwykle ślepy na jakiekolwiek aluzje, na wspomnienie Jackie i Marcy, a właściwie pytał szczerze. Co miał piernik do wiatraka? A psidwak do kociaka? Lubił te Zakonniczki, ale byli tu przecież…no, poza służbą.- Nie jestem o nikogo zazdrosny, co to za inseminacje - dodał szybciutko, urażony, wytrzeszczając oczy na Hannah w mało subtelnej sugestii, żeby nie drążyła tego tematu. Nie, żeby się wstydził, ale wolał nie poruszać wrażliwych strun Percivala, mogącego nieco odmiennie odebrać historię jego i jasnowłosej mugolaczki. Zwłaszcza po idiotycznym wystąpieniu drogiego Josie’go, który skłamał wobec majestatu ojca i matki. Jaimie, oburzony, wypuścił głośno powietrze z ust, aż ułożona w kształt łabądka serwetka poszybowała ze stołu na ziemię. – Żadnej dziewczyny, ja się z nim o nic nie pokłóciłem, on ma jakieś urojenia – wyrzucił z siebie równie szybko, spoglądając jednak raczej na zdezorientowanego Percivala (Merlinie, za zachowanie kamiennej twarzy oraz szlacheckiej uprzejmości, rozświetlającej twarz Ginevry rozczuleniem, powinien dostać wszystkie medale świata oraz specjalną nagrodę Czarownicy) niż na matkę. Liczył na to, że Blake nie weźmie na serio bełkotu brata. – Tak, wszystko u wszystkich w porządku – zirytował się w końcu, zamaszystym gestem ocierając brodę z rosołu. – Więc czy mógłbyś nie zgrywać primabaleriny i po prostu z nami zjeść? Stłukę cie na kwaśne jabłko po deserze, mimo wszystko jesteś moim bratem i mi zależy na twoim dobrze, japiszonie, więc także zależy mi na tym, żebyś mógł skosztować frykasów mamy zanim ci złamię nos – odparł poirytowany już do głębi, a każdy ze zgromadzonych wiedział, że Wrighta ciężko było z równowagi wyprowadzić. Potem, gdy Joseph już uniósł się du…mą (dosłownie i w przenośni) i wstał z krzesła, zmierzając w stronę korytarza, Jaimie zaskakująco zwinnym gestem sięgnął do kieszeni spodni po różdżkę i wycelował nią w przejście, ku któremu kierował się Pepe, tak, by uniemożliwić mu przejście dalej. – Murusio – mruknął, po czym, nie czekając na efekt, zwrócił się do ojca. – To, co, po maluchu? Polejesz kolejeczkę? Wiesz, tej swojej pigwówki? Chyba najwyższy czas – zaproponował pogodnie, tak, jakby wcale przed momentem nie obiecywał solennie dekonstrukcji przystojnej twarzy Josepha. Dalej miał na to wielką ochotę, nie tylko z powodu wkurzenia – ale także zapobiegawczo, żeby ten nie przykuwał zbytniej uwagi Percivala swą gwiazdorską facjatą. – Możemy już drugie danie? Głodny jestem. Hania na pewno też – uśmiechnął się przepraszająco do matki, wiedząc, że głód dzieci zawsze dezorientuje mamę na tyle, by ta przestała się przejmować takim drobiazgami jak niesnaski pomiędzy rodzeństwem czy…mały smok radośnie wypełzający z koszuli Percivala, by poszybować nad stołem w dość pokraczny sposób. Ben rozdziawił usta z zaintrygowaniem obserwując podopiecznego Blake’a. – Nic się nie bój się, mamo, to niegroźne stworzonko, ono nic złego nie zrobi, zupełnie bezproblemo…- zaczął uspokajającym tonem, wiedząc, że Ginevra mimo upływu lat ciągle z podejrzliwością i odrobiną lęku podchodziła do magicznych stworzeń. Nie zdążył jednak dokończyć zdania, bowiem wisząca w oknie firanka zaczęła dymić, a sekundę później: rozbłysła intensywnym płomieniem. – Widziałeś? – Jaimie odwrócił się automatycznie do Percivala, ale w jego głosie zamiast nagany czy westchnienia brzmiało tylko rozczulenie i prawie zachwyt, że ogon stworzonka wytwarza już tak intensywne iskry.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Joseph zdecydowanie nie powinien zarzucać bratu, że to wszystko było jego winą. Miała pretensję, że o wszystkim dowiedziała się tak późno, decyzję podjęła sama.
— Na pewno nie flamenco — mruknęła pod nosem, posyłając bratu długie, przeciągłe spojrzenie, jednocześnie uśmiechając się niewinnie do Bena, kiedy ten spojrzał na nią tak, jakby jego gałki oczne miały zaraz eksplodować z ciśnienia. Była pewna, że nikt nie zauważył, więc obróciła głowę, do Perciala i czule dotknęła jego dłoni, którą zgodnie z zasadmi wychowania trzymał na stole podczas jedzenia zupy. Nachyliła się w jego stronę, zniżając ton do szeptu:— A skoro już jesteśmy przy Tonksach, masz pozdrowienia od Kerstin. Trochę się martwi, bo niewiele pamięta z tamtego wieczoru — uniosła wzrok na Blake'a, na wypadek, gdyby zamierzał robić Benowi awanturę z powodu wspólnych nocy ze starszą Tonks. O ile w ogóle wie cokolwiek na ten temat. Prawdopodobnie powinna całkowicie spróbować załagodzić sytuację, ale nie mogła nie dać Percivalowi do zrozumieniam że wie o tym, co i gdzie robił z Kerstin. Zacisnęła palce na jego dłoni i uśmiechnęła się, ale był to uśmiech wymuszony i sztuczny, a na jej twarzy było to widać bardzo dobrze. Miała nadzieję, że zechce z nią na ten temat pomówić po wspólnym obiedzie. Było coś, co powinien usłyszeć, jeszcze nim rozmówi się z jej najstarszym bratem.
— Joe, nie powinieneś się zadręczać tą dziewczyną. Jestem pewna, że z nią jest wszystko w porządku. Jest dorosla, dokonała wyboru i musisz go uszanować — powiedziała, przenosząc spojrzenie na Pepe.Wiedziała, że się martwił. Zawsze się martwił, ale przez to wiedziała, że im mniej wiedział, tym lepiej spał. Choć żal jej było Charlie, która jako niebezpieczna aktywistka warta była sporą sumkę, tak nie wyobrażała sobie, by sama mogła wycofać się z tego wszystkiego. I była pewna, że żaden z jej bliskich, zaangażowanych w działania na rzecz Zakonu, nie załował tego ani chwilę. Obiad rodzinny to nie był dobry moment na to, by podejmować ten temat. Mama nie wiedziała o wydarzeniach z Londynu, o tym, jak wielkie i okrutne widmo wojny rozciągało się na całą Anglię. Próbowali to powstrzymać. Była tu dziś bezpieczna, ale jeśli tego nie powstrzymają — kto wie, jak długo to potrwa? Spuściła wzrok na moment, na swoje dłonie, które ułożyła na udach, chwytając w palce materiał błękitnej sukienki. Była tam też po to, by chronić swych najbliższych, zapewnić im bezpieczeństwo, podczas tej nierównej walki.
Kiedy Percival opowiadał o sobie, sięgnęła dłonią do włosów i zakręciła ich kosmyk na palec, błądząc wzrokiem po stole. Udało się Josephowi uchwycić na krótko jej spojrzenie, a jego wzrok mówił wszystko.
— Zjedz trochę sałatki, przyda ci się trochę witamin. No już, nakłądaj sobie — wstała i podała mu salaterkę, ignorując mordercze spojrzenie. — No już, już — mruknęła ciszej, biorąc w końcu łyzkę i nakładając mu na talerz sporą ilość zieleniny. Posłała też w międzyczasie spojrzenie: NO, CO? DAJŻE JUŻ SPOKÓJ, PRZECIEŻ, WIESZ, ŻE MAMY TO POD KONTROLĄ" i odchrząknęła, siadając z powrotem na swoje miejsce. Co z tego, że był ślizgonem i byłym Nottem w obliczu bycia byłym Rycerzem Wapurgii, który przeszło rok temu pomagał swoim przyjaciołom z drużyny zrujnować Ministerstwo Magii i pozbwić życia setki istnień. Zerknęła na Percivala, posyłając mu zakłopotany uśmiech, ten jednak mu zrzedł od razu i westchnęła, opadając na oparcie.
— Mam wam coś ważnego do zakomunikowania — obwieściła, próbując przerwać tą samonapędzającą się spiralę gniewu i pretensji. Postukala palcami w stół niecierpliwie, licząc, że swym poważnym tonem i miną zmusi braci do zamknięcia jadaczek.
Gdy Joe wstał z hukiem podskoczyła na krześle, ale nie spojrzała na niego. Westchnęła głośno. Masz babo placek, pomyślała, opadając z bezradnością na oparcie krzesła. Czy Amelia zjadła już obiad? Zerknęła powoli na zegarek i znów spojrzała przed siebie, głaszcząc siedzącego na kolanach kota. Zignorowała pytanie mamy, które rozbrzmiało, jakby zupełnie jej to nie dotyczyło. Jakby zupełnie jej tu nie było.
Siedziała nieruchomo przez chwilę, patrząc tępo przed siebie, gdy dookoła świat się sypał. Ten najbliższy, najbardziej realny i osobisty. Mama uważała Percivala za przyszłego zięcia, a Ben zamiast subtelnie przygotować ją na wyjawienie prawdy, jedynie dolewał oliwy do ognia. Joseph uznał, że fantastycznym pomysłem będzie wyjaśnienie sprawy Zakonu Feniksa z Benem przez pięści, w ogródku, z kieszeni Percivala wyleciał mały smok, który wzniecił pożar w jadalni, a Jamie zamurował przejście, sprawiając, że tynk wokół framugi skruszył się i posypał na ziemię, a cegły zakryły prześwit całkowicie. Do tego wszystkiego brakowało jeszcze, żeby Pulpet zrzucił całą zastawę stołową, a ojciec wyznał, że się wyprowadza. Oddychała powoli, mrugając tak samo powoli, licząc, że to wszystko po prostu ustanie za pstryknięciem palca, a może obudzi się z tego przedziwnego snu. Mijały jednak sekundy, wokół panował coraz większy chaos, ogień zajął już całą firankę i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek miało się zmienić.
— Nalej mi też — mruknęła do ojca, spoglądając na niego powoli, zmęczonym wzrokiem. — Zresztą — szepnęła, od razu podnosząc się z miejsca i ruszyła w stronę barku, by wyciągnąć z niego karafkę z pigwówką i kieliszki. Wróciła do stołu, zasiadła przy swoim miejscu, ale zamiast rozlać wszystkim, wypełniła jeden kieliszek — dla siebie i przechyliła go od razu, czując jak nalewka rozgrzewa jej gardło i jednocześnie podrażnia przełyk. Była psidwaczo mocna!
| Proszę rzucać za kota.
1. Pulpet, zauważywszy smoczoognika prychnął na niego i zaskoczył z kolan, uciekając pod stół, przerażony chowając się przed przerośniętą jaszczurką.
2. Kiedy smoczoognik wyskoczył spod pazuchy i ruszył w kierunku okna, Pulpet skoczył zaraz za nim, przebiegając przez stół. Najpierw zrzucił sztućce Percivala, później wpadł do talerza z zupą, by zaraz przeciąć stół w pogoni za stworzonkiem. Prebiegł przez haggis, rozrzucając jego kawałki po stole, wywalając ziemniaki, by później zepchnąć talerz Benjamina na podłogę, wskoczyć mu na ramię, a później na ziemię. Powstały ogień szybko jednak go przepłoszył do kuchni.
3. Pulpet ruszył w pogoń za smoczoognikiem, zgrabnie omijając główne atrakcje na stole, potykając sie jedynie o dwa talerze, z których jeden ześlignął się ze stołu. Kaskaderski skok ze stołu na firankę powiódł się, ale podpalony materiał sprawił, że kot miauknął przeraźliwie, wdrapując się na samą górę. Przy dobrych wiatrach katastrofa skończy się jedynie podpalonym futrem na ogonie.
4. Pulpet zbiega ze stołu i pomiędzy nogami doskakuje do smoczoognika. Po drodze przypala sobie lekko sierść. Próbując dorwać stworzonko wyskakuje przez otwarte okno i na podwórku doskakuje do niego, probującgo ugryźć. Ktoś z tej dwójki będzie tego żałował.
5. Po tym, jak smoczoognik wydostał się z kieszeni Percivala Pulpet wykorzystując sytuację wgramolił się na stół. Korzystając z romantycznego klimatu i płonącej firanki zajął się konsumpcją drugiego dana, prosto z głównego talerza.
6. Pulpet kompletnie nie przejmuje się niczym. Rozciąga się na kolanach Hanny i częściowo kolanach Percivala, obracając na plecy i domagając pieszczot po brzuszku. Próba ucieczki smyracza zakończy się podrapaniem.
— Na pewno nie flamenco — mruknęła pod nosem, posyłając bratu długie, przeciągłe spojrzenie, jednocześnie uśmiechając się niewinnie do Bena, kiedy ten spojrzał na nią tak, jakby jego gałki oczne miały zaraz eksplodować z ciśnienia. Była pewna, że nikt nie zauważył, więc obróciła głowę, do Perciala i czule dotknęła jego dłoni, którą zgodnie z zasadmi wychowania trzymał na stole podczas jedzenia zupy. Nachyliła się w jego stronę, zniżając ton do szeptu:— A skoro już jesteśmy przy Tonksach, masz pozdrowienia od Kerstin. Trochę się martwi, bo niewiele pamięta z tamtego wieczoru — uniosła wzrok na Blake'a, na wypadek, gdyby zamierzał robić Benowi awanturę z powodu wspólnych nocy ze starszą Tonks. O ile w ogóle wie cokolwiek na ten temat. Prawdopodobnie powinna całkowicie spróbować załagodzić sytuację, ale nie mogła nie dać Percivalowi do zrozumieniam że wie o tym, co i gdzie robił z Kerstin. Zacisnęła palce na jego dłoni i uśmiechnęła się, ale był to uśmiech wymuszony i sztuczny, a na jej twarzy było to widać bardzo dobrze. Miała nadzieję, że zechce z nią na ten temat pomówić po wspólnym obiedzie. Było coś, co powinien usłyszeć, jeszcze nim rozmówi się z jej najstarszym bratem.
— Joe, nie powinieneś się zadręczać tą dziewczyną. Jestem pewna, że z nią jest wszystko w porządku. Jest dorosla, dokonała wyboru i musisz go uszanować — powiedziała, przenosząc spojrzenie na Pepe.Wiedziała, że się martwił. Zawsze się martwił, ale przez to wiedziała, że im mniej wiedział, tym lepiej spał. Choć żal jej było Charlie, która jako niebezpieczna aktywistka warta była sporą sumkę, tak nie wyobrażała sobie, by sama mogła wycofać się z tego wszystkiego. I była pewna, że żaden z jej bliskich, zaangażowanych w działania na rzecz Zakonu, nie załował tego ani chwilę. Obiad rodzinny to nie był dobry moment na to, by podejmować ten temat. Mama nie wiedziała o wydarzeniach z Londynu, o tym, jak wielkie i okrutne widmo wojny rozciągało się na całą Anglię. Próbowali to powstrzymać. Była tu dziś bezpieczna, ale jeśli tego nie powstrzymają — kto wie, jak długo to potrwa? Spuściła wzrok na moment, na swoje dłonie, które ułożyła na udach, chwytając w palce materiał błękitnej sukienki. Była tam też po to, by chronić swych najbliższych, zapewnić im bezpieczeństwo, podczas tej nierównej walki.
Kiedy Percival opowiadał o sobie, sięgnęła dłonią do włosów i zakręciła ich kosmyk na palec, błądząc wzrokiem po stole. Udało się Josephowi uchwycić na krótko jej spojrzenie, a jego wzrok mówił wszystko.
— Zjedz trochę sałatki, przyda ci się trochę witamin. No już, nakłądaj sobie — wstała i podała mu salaterkę, ignorując mordercze spojrzenie. — No już, już — mruknęła ciszej, biorąc w końcu łyzkę i nakładając mu na talerz sporą ilość zieleniny. Posłała też w międzyczasie spojrzenie: NO, CO? DAJŻE JUŻ SPOKÓJ, PRZECIEŻ, WIESZ, ŻE MAMY TO POD KONTROLĄ" i odchrząknęła, siadając z powrotem na swoje miejsce. Co z tego, że był ślizgonem i byłym Nottem w obliczu bycia byłym Rycerzem Wapurgii, który przeszło rok temu pomagał swoim przyjaciołom z drużyny zrujnować Ministerstwo Magii i pozbwić życia setki istnień. Zerknęła na Percivala, posyłając mu zakłopotany uśmiech, ten jednak mu zrzedł od razu i westchnęła, opadając na oparcie.
— Mam wam coś ważnego do zakomunikowania — obwieściła, próbując przerwać tą samonapędzającą się spiralę gniewu i pretensji. Postukala palcami w stół niecierpliwie, licząc, że swym poważnym tonem i miną zmusi braci do zamknięcia jadaczek.
Gdy Joe wstał z hukiem podskoczyła na krześle, ale nie spojrzała na niego. Westchnęła głośno. Masz babo placek, pomyślała, opadając z bezradnością na oparcie krzesła. Czy Amelia zjadła już obiad? Zerknęła powoli na zegarek i znów spojrzała przed siebie, głaszcząc siedzącego na kolanach kota. Zignorowała pytanie mamy, które rozbrzmiało, jakby zupełnie jej to nie dotyczyło. Jakby zupełnie jej tu nie było.
Siedziała nieruchomo przez chwilę, patrząc tępo przed siebie, gdy dookoła świat się sypał. Ten najbliższy, najbardziej realny i osobisty. Mama uważała Percivala za przyszłego zięcia, a Ben zamiast subtelnie przygotować ją na wyjawienie prawdy, jedynie dolewał oliwy do ognia. Joseph uznał, że fantastycznym pomysłem będzie wyjaśnienie sprawy Zakonu Feniksa z Benem przez pięści, w ogródku, z kieszeni Percivala wyleciał mały smok, który wzniecił pożar w jadalni, a Jamie zamurował przejście, sprawiając, że tynk wokół framugi skruszył się i posypał na ziemię, a cegły zakryły prześwit całkowicie. Do tego wszystkiego brakowało jeszcze, żeby Pulpet zrzucił całą zastawę stołową, a ojciec wyznał, że się wyprowadza. Oddychała powoli, mrugając tak samo powoli, licząc, że to wszystko po prostu ustanie za pstryknięciem palca, a może obudzi się z tego przedziwnego snu. Mijały jednak sekundy, wokół panował coraz większy chaos, ogień zajął już całą firankę i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek miało się zmienić.
— Nalej mi też — mruknęła do ojca, spoglądając na niego powoli, zmęczonym wzrokiem. — Zresztą — szepnęła, od razu podnosząc się z miejsca i ruszyła w stronę barku, by wyciągnąć z niego karafkę z pigwówką i kieliszki. Wróciła do stołu, zasiadła przy swoim miejscu, ale zamiast rozlać wszystkim, wypełniła jeden kieliszek — dla siebie i przechyliła go od razu, czując jak nalewka rozgrzewa jej gardło i jednocześnie podrażnia przełyk. Była psidwaczo mocna!
| Proszę rzucać za kota.
1. Pulpet, zauważywszy smoczoognika prychnął na niego i zaskoczył z kolan, uciekając pod stół, przerażony chowając się przed przerośniętą jaszczurką.
2. Kiedy smoczoognik wyskoczył spod pazuchy i ruszył w kierunku okna, Pulpet skoczył zaraz za nim, przebiegając przez stół. Najpierw zrzucił sztućce Percivala, później wpadł do talerza z zupą, by zaraz przeciąć stół w pogoni za stworzonkiem. Prebiegł przez haggis, rozrzucając jego kawałki po stole, wywalając ziemniaki, by później zepchnąć talerz Benjamina na podłogę, wskoczyć mu na ramię, a później na ziemię. Powstały ogień szybko jednak go przepłoszył do kuchni.
3. Pulpet ruszył w pogoń za smoczoognikiem, zgrabnie omijając główne atrakcje na stole, potykając sie jedynie o dwa talerze, z których jeden ześlignął się ze stołu. Kaskaderski skok ze stołu na firankę powiódł się, ale podpalony materiał sprawił, że kot miauknął przeraźliwie, wdrapując się na samą górę. Przy dobrych wiatrach katastrofa skończy się jedynie podpalonym futrem na ogonie.
4. Pulpet zbiega ze stołu i pomiędzy nogami doskakuje do smoczoognika. Po drodze przypala sobie lekko sierść. Próbując dorwać stworzonko wyskakuje przez otwarte okno i na podwórku doskakuje do niego, probującgo ugryźć. Ktoś z tej dwójki będzie tego żałował.
5. Po tym, jak smoczoognik wydostał się z kieszeni Percivala Pulpet wykorzystując sytuację wgramolił się na stół. Korzystając z romantycznego klimatu i płonącej firanki zajął się konsumpcją drugiego dana, prosto z głównego talerza.
6. Pulpet kompletnie nie przejmuje się niczym. Rozciąga się na kolanach Hanny i częściowo kolanach Percivala, obracając na plecy i domagając pieszczot po brzuszku. Próba ucieczki smyracza zakończy się podrapaniem.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nawet tego nie skomentował. Na Benowe "tańczenie z flakonem" przewrócił tylko oczami, bo na nic więcej to nie zasługiwało. Tak samo jak te durne docinki pod tytułem: "to on jest głupi" (i to Joe został przez rodzicielkę nazwany tym "niemiłym"? Serio?)
Upomniany przez mamę Joe spuścił jednak lekko głowę, co prawie można było uznać za kiwnięcie nią. Naprawdę nie chciał się wdawać przy niej w żadne awantury z Benjaminem... ale czy faktycznie miał na to wpływ? Tutaj chęci potrzebne były po obu stronach, a miał wrażenie, że jego brata strasznie bawiła ta cała sytuacja. To, że ludzie giną, to, że mogli zginąć ich bliscy (w dużej mierze za jego inicjatywą) i to, że Joeya dało się wyprowadzić z równowagi dużo łatwiej niż zwykle, bo właśnie się o wszystkich martwił i wkurzał na Bena. Przednia zabawa, Ben, serio.
To, że wciąż jak natrętny komar powracał temat jakiejś przeszłości Jamiego i Just, był najmniejszym problemem w tej chwili, choć odrobinę podnosił poziom irytacji Josepha. Jego akurat kompletnie nie interesowało co było między tamtą dwójką. Nie chciał o tym słyszeć ani słowa.
- Wszystko w swoim czasie, mamo - odpowiedział jeszcze na to mamine upomnienie o zdecydowaniu się na jedną pannę. Nawet wysilił się na ten swój zawadiacki uśmiech numer dwa, który tak bardzo jej się podobał, starając się od siebie odepchnąć natrętną myśl, że Ben właściwie pomaga w unicestwieniu większej części jego przyjaciółek - kto wie, może na zlecenie mamy. Mniejszy wybór, to i decyzja szybsza, czy coś...
A skoro już o tym mowa - spoważniał znacznie, kiedy zwróciła się do niego Hania.
- Szanuję jej wybór, Hannah. Zawsze uszanuję jej wybór - zaznaczył patrząc siostrze prosto w oczy - Tylko... wybacz, że to powiem: martwi mnie, że w ogóle została przed nim postawiona. Przecież wiem co by wybrała, znam ją doskonale, ale można jej było tego wszystkiego oszczędzić, nie wciągać jej w wir zdarzeń... a jeśli już tak się stało, to... - odpowiedział siostrze, ale na ostatnim zdaniu zawiesił głos nie mogąc skończyć tak, jakby chciał. Tu było za dużo postronnych osób, które nie powinny tego słyszeć, i tak powiedział za dużo, więc w tej chwili resztę Hannah musiała wyczytać z jego wzroku pełnego troski i smutku - jego jasne oczy wyrażały znacznie, znacznie więcej niż te oszczędne słowa, które musiał przecież dobierać z rozwagą i ostrożnością. Owszem, ciężko mu się było pogodzić z tym, że Hannie już dorosła, że nie była małą dziewczynką, dla której kiedyś stanowił jakiś autorytet. Widział, że się zmieniła i w przeciwieństwie do Benjamina, dojrzała i wiedziała co robi. To wcale nie zmieniało jednak faktu, że Joseph się o nią bał, a bał się o nią tym bardziej, że wiedział, że jeśli coś jej się stanie (a teraz to ryzyko diametralnie wzrosło), ktoś wpadnie na jej trop, będzie próbował ją skrzywdzić - to jego nie będzie w pobliżu. Bał się tej swojej przeklętej bezsilności. I o ile kiedyś wierzył, że jeśli nie on pospieszy Hani z pomocą, to Ben zawsze zdąży na czas... tak teraz wątpił w to bardziej niż kiedykolwiek. Nie, jak przyjdzie co do czego, to ich kochana siostrzyczka będzie musiała sama się zmierzyć z zagrożeniem i oby miała wtedy siłę Bena, brawurę Joeya, swój rozsądek i szczęście. Bardzo dużo szczęścia.
Miał wrażenie, że w tej rodzinie przynajmniej z siostrą potrafił rozumieć się bez słów, a i ona w jakiś magiczny sposób potrafiła choć na chwilę uspokoić buzujące w nim emocje. Docinki brata puszczał mimo uszu i tylko dalszej wymiany zdań na temat skrzata między mamą a Percy'm nie mógł już dłużej znieść - początkowo było to prawie zabawne (w innych okolicznościach mogłoby być), ale dziwił się, że ani (nie)narzeczona, ani najlepszy (ponoć) przyjaciel wciąż nie uświadomili pana byłego-szlachcica o tym doniosłym fakcie:
- Ten skrzat jest sztuczny, Percy - zlitował się i wyjaśnił, kiedy na pytanie o skrzata-ochroniarza, mama powiedziała, że to skrzat na ozdobę - To taka figurka. Nie mamy prawdziwego skrzata domowego - dodał, co by Blake nie miał już żadnych wątpliwości w tym temacie.
I nie, Joe nie mógł po prostu ze wszystkimi zjeść, bo towarzystwo Benjamina, jego zachowanie i odzywki niegodne nawet trzynastolatka, a przede wszystkim te niewypowiedziane słowa, które nad nimi wisiały, kompletnie odebrały mu apetyt i to nawet na popisowe dania mamy. Skoro starszemu bratu to wcale nie przeszkadzało, to fajnie, ale najlepiej by było, gdyby w takim razie po prostu pozwolił Joeyowi wyjść i ochłonąć na świeżym powietrzu. Tymczasem Zjednoczony prawie rozbił się o wyczarowaną przed sobą ścianę.
- Wyszedłbyś ze mną porozmawiać w cztery oczy jak dorosły, odpowiedzialny mężczyzna, a nie uciekasz w tanie i nieśmieszne wybiegi - warknął odwracając się na pięcie i wbijając wzrok w brata. - Nikogo tym nie rozbawiłeś, zdajesz sobie sprawę? A założę się, że tak naprawdę to trzęsiesz kuprem ze strachu - Zmiana taktyki. - Czego się boisz, Benji? Mnie? Tego, co mam ci do powiedzenia? O co chodzi? Po tym wszystkim nie stać cię, żeby poświęcić mi choć pięć minut? - fuknął opierając się o świeżo wymurowaną dodatkową ścianę w jadalni, nie zamierzając wracać teraz do stołu. Jak się okazało - to był bardzo rozsądny wybór, bo zaraz stało się coś bardzo dziwnego. W pomieszczeniu dosłownie znikąd pojawiło się coś, co w pierwszej chwili Joe wziął za nietoperza, a w następnej, kiedy usiadło na firance i radośnie ją podpaliło - za miniaturowego smoka.
Przeklął szpetnie wyszarpując z kieszeni różdżkę.
- Balneo - syknął jej koniec kierując na coraz mocniej zajmującą się ogniem firankę.
k6 na kota
Upomniany przez mamę Joe spuścił jednak lekko głowę, co prawie można było uznać za kiwnięcie nią. Naprawdę nie chciał się wdawać przy niej w żadne awantury z Benjaminem... ale czy faktycznie miał na to wpływ? Tutaj chęci potrzebne były po obu stronach, a miał wrażenie, że jego brata strasznie bawiła ta cała sytuacja. To, że ludzie giną, to, że mogli zginąć ich bliscy (w dużej mierze za jego inicjatywą) i to, że Joeya dało się wyprowadzić z równowagi dużo łatwiej niż zwykle, bo właśnie się o wszystkich martwił i wkurzał na Bena. Przednia zabawa, Ben, serio.
To, że wciąż jak natrętny komar powracał temat jakiejś przeszłości Jamiego i Just, był najmniejszym problemem w tej chwili, choć odrobinę podnosił poziom irytacji Josepha. Jego akurat kompletnie nie interesowało co było między tamtą dwójką. Nie chciał o tym słyszeć ani słowa.
- Wszystko w swoim czasie, mamo - odpowiedział jeszcze na to mamine upomnienie o zdecydowaniu się na jedną pannę. Nawet wysilił się na ten swój zawadiacki uśmiech numer dwa, który tak bardzo jej się podobał, starając się od siebie odepchnąć natrętną myśl, że Ben właściwie pomaga w unicestwieniu większej części jego przyjaciółek - kto wie, może na zlecenie mamy. Mniejszy wybór, to i decyzja szybsza, czy coś...
A skoro już o tym mowa - spoważniał znacznie, kiedy zwróciła się do niego Hania.
- Szanuję jej wybór, Hannah. Zawsze uszanuję jej wybór - zaznaczył patrząc siostrze prosto w oczy - Tylko... wybacz, że to powiem: martwi mnie, że w ogóle została przed nim postawiona. Przecież wiem co by wybrała, znam ją doskonale, ale można jej było tego wszystkiego oszczędzić, nie wciągać jej w wir zdarzeń... a jeśli już tak się stało, to... - odpowiedział siostrze, ale na ostatnim zdaniu zawiesił głos nie mogąc skończyć tak, jakby chciał. Tu było za dużo postronnych osób, które nie powinny tego słyszeć, i tak powiedział za dużo, więc w tej chwili resztę Hannah musiała wyczytać z jego wzroku pełnego troski i smutku - jego jasne oczy wyrażały znacznie, znacznie więcej niż te oszczędne słowa, które musiał przecież dobierać z rozwagą i ostrożnością. Owszem, ciężko mu się było pogodzić z tym, że Hannie już dorosła, że nie była małą dziewczynką, dla której kiedyś stanowił jakiś autorytet. Widział, że się zmieniła i w przeciwieństwie do Benjamina, dojrzała i wiedziała co robi. To wcale nie zmieniało jednak faktu, że Joseph się o nią bał, a bał się o nią tym bardziej, że wiedział, że jeśli coś jej się stanie (a teraz to ryzyko diametralnie wzrosło), ktoś wpadnie na jej trop, będzie próbował ją skrzywdzić - to jego nie będzie w pobliżu. Bał się tej swojej przeklętej bezsilności. I o ile kiedyś wierzył, że jeśli nie on pospieszy Hani z pomocą, to Ben zawsze zdąży na czas... tak teraz wątpił w to bardziej niż kiedykolwiek. Nie, jak przyjdzie co do czego, to ich kochana siostrzyczka będzie musiała sama się zmierzyć z zagrożeniem i oby miała wtedy siłę Bena, brawurę Joeya, swój rozsądek i szczęście. Bardzo dużo szczęścia.
Miał wrażenie, że w tej rodzinie przynajmniej z siostrą potrafił rozumieć się bez słów, a i ona w jakiś magiczny sposób potrafiła choć na chwilę uspokoić buzujące w nim emocje. Docinki brata puszczał mimo uszu i tylko dalszej wymiany zdań na temat skrzata między mamą a Percy'm nie mógł już dłużej znieść - początkowo było to prawie zabawne (w innych okolicznościach mogłoby być), ale dziwił się, że ani (nie)narzeczona, ani najlepszy (ponoć) przyjaciel wciąż nie uświadomili pana byłego-szlachcica o tym doniosłym fakcie:
- Ten skrzat jest sztuczny, Percy - zlitował się i wyjaśnił, kiedy na pytanie o skrzata-ochroniarza, mama powiedziała, że to skrzat na ozdobę - To taka figurka. Nie mamy prawdziwego skrzata domowego - dodał, co by Blake nie miał już żadnych wątpliwości w tym temacie.
I nie, Joe nie mógł po prostu ze wszystkimi zjeść, bo towarzystwo Benjamina, jego zachowanie i odzywki niegodne nawet trzynastolatka, a przede wszystkim te niewypowiedziane słowa, które nad nimi wisiały, kompletnie odebrały mu apetyt i to nawet na popisowe dania mamy. Skoro starszemu bratu to wcale nie przeszkadzało, to fajnie, ale najlepiej by było, gdyby w takim razie po prostu pozwolił Joeyowi wyjść i ochłonąć na świeżym powietrzu. Tymczasem Zjednoczony prawie rozbił się o wyczarowaną przed sobą ścianę.
- Wyszedłbyś ze mną porozmawiać w cztery oczy jak dorosły, odpowiedzialny mężczyzna, a nie uciekasz w tanie i nieśmieszne wybiegi - warknął odwracając się na pięcie i wbijając wzrok w brata. - Nikogo tym nie rozbawiłeś, zdajesz sobie sprawę? A założę się, że tak naprawdę to trzęsiesz kuprem ze strachu - Zmiana taktyki. - Czego się boisz, Benji? Mnie? Tego, co mam ci do powiedzenia? O co chodzi? Po tym wszystkim nie stać cię, żeby poświęcić mi choć pięć minut? - fuknął opierając się o świeżo wymurowaną dodatkową ścianę w jadalni, nie zamierzając wracać teraz do stołu. Jak się okazało - to był bardzo rozsądny wybór, bo zaraz stało się coś bardzo dziwnego. W pomieszczeniu dosłownie znikąd pojawiło się coś, co w pierwszej chwili Joe wziął za nietoperza, a w następnej, kiedy usiadło na firance i radośnie ją podpaliło - za miniaturowego smoka.
Przeklął szpetnie wyszarpując z kieszeni różdżkę.
- Balneo - syknął jej koniec kierując na coraz mocniej zajmującą się ogniem firankę.
k6 na kota
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Joseph Wright' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 19
--------------------------------
#2 'k6' : 6
#1 'k100' : 19
--------------------------------
#2 'k6' : 6
Palce Hannah zaciśnięte na jego dłoni skutecznie odwróciły jego uwagę od braterskiej sprzeczki, którą obserwował z rosnącym niepokojem – znał Jaimiego na tyle długo, by bez trudu wychwycić moment, w którym zaczynała kończyć mu się cierpliwość – ale to dopiero wypowiedziane ściszonym głosem słowa sprawiły, że gwałtownie wciągnął powietrze. Niestety – zapominając, że sekundę wcześniej włożył do ust łyżkę pełną gorącej zupy; próba powstrzymania odruchu odkaszlnięcia nie zdała się za nic, zakrztusił się, a do oczu napłynęły mu łzy. Wolną dłonią zasłonił usta, prostując się i spoglądając po pozostałych domownikach, szykując się do przeprosin, jednak szczęśliwie chwilowo nikt nie zwracał na niego uwagi. – To miłe z jej strony – odpowiedział więc Hannah, wcześniej dyskretnie odchrząkując, żeby pozbyć się lekkiego zachrypnięcia. Przeniósł na nią wzrok, żeby posłać jej znaczące spojrzenie, ale na widok jej złowrogiego (i stanowczo zbyt szerokiego) uśmiechu mina mu nieco zrzedła. Co właściwie Kerstin jej powiedziała? Wieczór, w którym się spotkali, sam pamiętał jak przez mgłę – wiedząc jedynie, że musiał – że oboje musieli – paść wtedy ofiarą jakiegoś mało zabawnego żartu. Być może powinien był się do niej odezwać, spróbować wyjaśnić – ale wciąż pamiętał wzburzony list, który po takiej próbie otrzymał od Gwendolyn, ostatecznie więc stwierdził, że najlepiej będzie, jak oboje puszczą tamtą schadzkę w zapomnienie. Jak było widać na załączonym obrazku, znów się pomylił. – Być może powinienem z nią pomówić. Żeby się nie martwiła. Bo nie ma powodów. Do zmartwień, to znaczy – dodał ściszonym głosem, trochę gubiąc się we własnych słowach, bo w międzyczasie zastanawiał się, czy Kerstin pamiętała, że ją pocałował – i czy powiedziała o tym Hannah. Jeśli tak, miał nadzieję, że nie postanowi powiedzieć o tym bratu, a tym bardziej – o zgrozo – nie poruszy tematu głośniej przy stole.
Na szczęście – lub nieszczęście – nie musiał tkwić w tej skrajnej niepewności i niezręczności długo, bo kolejne wydarzenia i zdania zaczęły padać tak szybko po sobie, że wcześniejsze rozterki błyskawicznie przeszły do zamierzchłej przeszłości: najpierw Joseph i Benjamin przeszli od braterskich przepychanek do otwartej sprzeczki, a później ten pierwszy ruszył do wyjścia, zatrzymany jednak przez pojawiający się tuż przed jego nosem mur; Hannah oznajmiła, że chce coś powiedzieć, w panującym zamieszaniu nikt zdawał się jednak nie zwrócić na nią uwagi. Percival w mig zapomniał o kwestii przeklętego skrzata, nie zdążając ani oburzyć się na traktowanie go jako dekorację, ani oblać pełnym zażenowania rumieńcem, gdy Joseph wreszcie sprostował nieporozumienie (choć posłania Benowi niemego spojrzenia mówiącego, że przecież można było tak od razu sobie nie odpuścił).
A później – jakby tego wszystkiego było mało – smoczognik, do tej pory siedzący w jego kieszeni względnie spokojnie, postanowił wyrwać się na wolność – i po nieco chwiejnym locie przyczepił się do firanki, gdzie – podekscytowany obecnością tak licznego towarzystwa – strzelił iskrami z zakończonego grotem ogona. – Ognik, nie! – zdołał jedynie krzyknąć, ale było już za późno – bo Ognik, podpaliwszy firankę, radośnie wyleciał przez okno, znikając mu z oczu. Żałował, że on sam nie mógł zrobić tego samego. – Przepraszam najmocniej, czasami zdarza mu się zasypiać w kieszeni, nie sprawdziłem przed wyjściem, czy… – zaczął się tłumaczyć, ale urwał, orientując się, że prawdopodobnie w tamtej chwili nikogo to nie obchodziło. – W każdym razie nie jest groźny, nie narobi szkód na zewnątrz. A za firankę oczywiście zapłacę – dodał, sięgając po różdżkę – Joseph go jednak uprzedził, skutecznie gasząc pożar za pomocą Balneo, zresztą – sam Percival nie był w stanie ruszyć się z krzesła, bo w międzyczasie na jego kolanach pojawił się kot, wciągając się leniwie pomiędzy nim, a Hannah. Sama Hannah z kolei zdawała się dojść do wniosku, że rozgrywające się wokół nich wydarzenia przekroczyły punkt, przed którym można było bez szwanku przetrwać je na trzeźwo – i właściwie trudno mu było się z tym nie zgodzić. Przez moment przemknęło mu przez myśl, czy dobrym pomysłem nie byłoby ulotnienie się z jadalni pod pretekstem odszukania smoczognika, ale zaraz potem przypomniał sobie, że drzwi zasłonięte były murowaną ścianą; o samego Ognika się zresztą nie martwił – wiedział, że nie odleci daleko, oraz że w razie czego zareaguje na zawołanie – zdążył go już tego nauczyć.
Złapał spojrzenie Benjamina, spoglądającego wcześniej na dokonania stworzonka raczej z rozczuleniem niż naganą, ale w odpowiedzi na jego pytanie zdołał tylko wzruszyć bezradnie ramionami – decydując, że to nie był odpowiedni moment na zachwycone dyskusje na temat rozwijającego się smoczognika. A później, uważając, by nie strącić z kolan mruczącego z zadowoleniem kota, sięgnął po przyniesioną przez Hannah karafkę, po czym hojnie rozlał alkohol do wszystkich kieliszków i – na tyle, na ile był w stanie to zrobić, nie wykonując zbyt obszernych ruchów – przesunął je ku pozostałym. – Powinienem coś zrobić? – zapytał po chwili, pytanie kierując do Hannah – ale spoglądając również w stronę Hectora i Ginevry – przemawiając tonem podobnym do tego, którego użyłby, by poprosić o wskazówki dotarcia do toalety.
Sięgnął po własny kieliszek, żeby wychylić go jednym płynnym ruchem; w gruncie rzeczy ciesząc się, że rozgrywający się w jadalni dramat niewiele miał z nim wspólnego. Była to całkiem miła odmiana.
Na szczęście – lub nieszczęście – nie musiał tkwić w tej skrajnej niepewności i niezręczności długo, bo kolejne wydarzenia i zdania zaczęły padać tak szybko po sobie, że wcześniejsze rozterki błyskawicznie przeszły do zamierzchłej przeszłości: najpierw Joseph i Benjamin przeszli od braterskich przepychanek do otwartej sprzeczki, a później ten pierwszy ruszył do wyjścia, zatrzymany jednak przez pojawiający się tuż przed jego nosem mur; Hannah oznajmiła, że chce coś powiedzieć, w panującym zamieszaniu nikt zdawał się jednak nie zwrócić na nią uwagi. Percival w mig zapomniał o kwestii przeklętego skrzata, nie zdążając ani oburzyć się na traktowanie go jako dekorację, ani oblać pełnym zażenowania rumieńcem, gdy Joseph wreszcie sprostował nieporozumienie (choć posłania Benowi niemego spojrzenia mówiącego, że przecież można było tak od razu sobie nie odpuścił).
A później – jakby tego wszystkiego było mało – smoczognik, do tej pory siedzący w jego kieszeni względnie spokojnie, postanowił wyrwać się na wolność – i po nieco chwiejnym locie przyczepił się do firanki, gdzie – podekscytowany obecnością tak licznego towarzystwa – strzelił iskrami z zakończonego grotem ogona. – Ognik, nie! – zdołał jedynie krzyknąć, ale było już za późno – bo Ognik, podpaliwszy firankę, radośnie wyleciał przez okno, znikając mu z oczu. Żałował, że on sam nie mógł zrobić tego samego. – Przepraszam najmocniej, czasami zdarza mu się zasypiać w kieszeni, nie sprawdziłem przed wyjściem, czy… – zaczął się tłumaczyć, ale urwał, orientując się, że prawdopodobnie w tamtej chwili nikogo to nie obchodziło. – W każdym razie nie jest groźny, nie narobi szkód na zewnątrz. A za firankę oczywiście zapłacę – dodał, sięgając po różdżkę – Joseph go jednak uprzedził, skutecznie gasząc pożar za pomocą Balneo, zresztą – sam Percival nie był w stanie ruszyć się z krzesła, bo w międzyczasie na jego kolanach pojawił się kot, wciągając się leniwie pomiędzy nim, a Hannah. Sama Hannah z kolei zdawała się dojść do wniosku, że rozgrywające się wokół nich wydarzenia przekroczyły punkt, przed którym można było bez szwanku przetrwać je na trzeźwo – i właściwie trudno mu było się z tym nie zgodzić. Przez moment przemknęło mu przez myśl, czy dobrym pomysłem nie byłoby ulotnienie się z jadalni pod pretekstem odszukania smoczognika, ale zaraz potem przypomniał sobie, że drzwi zasłonięte były murowaną ścianą; o samego Ognika się zresztą nie martwił – wiedział, że nie odleci daleko, oraz że w razie czego zareaguje na zawołanie – zdążył go już tego nauczyć.
Złapał spojrzenie Benjamina, spoglądającego wcześniej na dokonania stworzonka raczej z rozczuleniem niż naganą, ale w odpowiedzi na jego pytanie zdołał tylko wzruszyć bezradnie ramionami – decydując, że to nie był odpowiedni moment na zachwycone dyskusje na temat rozwijającego się smoczognika. A później, uważając, by nie strącić z kolan mruczącego z zadowoleniem kota, sięgnął po przyniesioną przez Hannah karafkę, po czym hojnie rozlał alkohol do wszystkich kieliszków i – na tyle, na ile był w stanie to zrobić, nie wykonując zbyt obszernych ruchów – przesunął je ku pozostałym. – Powinienem coś zrobić? – zapytał po chwili, pytanie kierując do Hannah – ale spoglądając również w stronę Hectora i Ginevry – przemawiając tonem podobnym do tego, którego użyłby, by poprosić o wskazówki dotarcia do toalety.
Sięgnął po własny kieliszek, żeby wychylić go jednym płynnym ruchem; w gruncie rzeczy ciesząc się, że rozgrywający się w jadalni dramat niewiele miał z nim wspólnego. Była to całkiem miła odmiana.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Na początku Ginevra nie brała zbyt poważnie kąśliwych uwag, wymienianych przez synów pomiędzy sobą; ot, zwykła braterska sprzeczka, zdążyła do nich przywyknąć, była wszak przekonana, że po części właśnie tak okazywali sobie sympatię i miłość. Odrobiną złośliwości. Joseph wspomniał o tańczeniu flamenco, Ben zaś uznał to za flakon i Ginevra spojrzała na niego z dobrotliwym uśmiechem. Niektóre braki w wiedzy najstarszego syna zawsze tłumaczyła tym, że miał po prostu wiele na głowie i brakowało mu czasu na czytanie książek, chociażby. Zresztą - to, czy człowiek był mądry wcale nie równało się dużej ilości przeczytanych książek. Nie dało się w nich znaleźć życiowej mądrości, ot co. Ją odnajdywało się między ludźmi, w samym sobie.
- Flamenco to taniec, Ben - wyjaśniła, skoro nikt inny tego nie zrobił, a nie chciała pozostawiać go w nieświadomości.
To, co początkowo uznawała za zwykłą braterską sprzeczkę, nabierało jednak rumieńców i wychodziło poza jej ramy. Brakowało w niej uśmiechów, żartobliwych kuksańców i uwag ostatnim meczu quidditcha, czy dowcipów. Wydawali się poważniejsi. Ginevra przyglądała się im obu poważnie, badawczym, matczynym spojrzeniem, szczerze zmartwiona. Czy zaszło pomiędzy nimi naprawdę coś poważniejszego, niż zwykła kłótnia o dziewczynę? Kim w ogóle musiała być, aby poróżnić jej synów? Jeszcze jej nie znała, a już zaczynała czuć do niej niechęć. Niby Ben zaprzeczył, że się z Josephem o jakąś pokłócił, ale w takim razie o cóż innego mogło chodzić?
Hannah oznajmiła, że ma im coś ważnego do powiedzenia i Ginevra niemal podskoczyła w miejscu, obracając się ku niej, szczerze przejęta i pobudzona.
- Co takiego? - spytała z entuzjazmem i lśniącymi oczyma.
Wychodzę za mąż, och, słyszała to już we własnej wyobraźni, tyle razy, że nie zdążyłaby zliczyć. Już w myślach układała kompozycje z kwiatów i zastanawiała się, czy jej suknia ślubna dałaby się przerobić tak, aby pasowała na szczuplejszą Hannah, gdy sprzeczka pomiędzy Benjaminem a Josephem przybrała na sile.
- Natychmiast przestańcie - krzyknęła, uderzając otwartą dłonią w stół tak mocno, że filiżanka, w której zrobiła Percivalowi herbaty aż podskoczyła na spodeczku. Głos Ginevry z serdecznego i ciepłego, tak właściwego matce, stał się stanowczy i bardziej władczy - tak zwracała się do nich, kiedy naprawdę przeskrobali jako dzieci i zmuszali ją do zwrócenia się ku swej surowej naturze. - Jak wy się zachowujecie? Co to za groźby przy stole, na litość boską. To ważny dzień dla waszej siostry... - zaczęła, chcąc ich przywołać do porządku, lecz Joseph i tak skierował się ku wyjściu, a Ben...
Cóż, zrobił to, za czym nie przepadała - zaczął ciskać czarami po domu. Aż podskoczyła w miejscu, znów, kiedy usłyszała stukot cegły o cegłę. Odwróciwszy się ujrzała... Ścianę, która odgrodziła ich od kuchni.
- BEN, TAM SIĘ SOS GRZEJE NA PIECU, SPALI SIĘ, COŚ TY NA ROBIŁ, CO TY ZROBIŁEŚ - krzyknęła, teraz już naprawdę zła, bo niedzielny obiad zmieniał się w cyrk. - WY DWAJ - najpierw oskarżycielsko wymierzyła w palcem w Benjamina, później w Josepha - MAM WAS WYSŁAĆ DO KĄTA? ZACHOWUJECIE SIĘ JAKBYŚCIE MIELI PO PIĘĆ LAT.
Proszę bardzo, sami byli sobie winni tego, że ośmieszyła ich przy Percivalu. Odwróciła się ku niemu, oddychając ciężko, pochylając lekko.
- Wybacz mi, Percivalu, naprawdę nie wiem co im się stało, przepraszam za nich, ja...
Najwyraźniej to było wciąż jednak za mało, nadal niewiele się działo w małej jadalni szkockiej chatki Wrightów. Ginevra wybałuszyła oczy, gdy z kieszeni szaty ich gościa wylazło coś... Co przypominało małą jaszczurkę albo małego... Małego smoka. Takie widziała na obrazkach. Słowa Benjamina wcale jej nie uspokoiły. Hector wyciągnął zaś głowę z ciekawością, aby lepiej widzieć.
Ojciec poklepał pocieszająco Hannah po ramieniu, która wydawała się zrezygnowana i załamana, zastanawiając się jednocześnie, czy powinien zająć głos. Z synami miał sobie uciąć pogawędkę, ale później. Bez świadków.
- Ginny, kochanie, nie trzeba tyle krzyczeć... - zaczął, ale wtedy jego żona wrzasnęła z przerażeniem, bo to dziwne stworzonko skoczyło ku firance, która zajęła się ogniem.
- CO TO JEST? ŁAPCIE TO. SPALI MI KURNIK, NA LITOŚĆ BOSKĄ, SPŁONIEMY TU.
Uniosła lewą rękę do piersi, oddychając ciężko, przerażona i załamana. Była już za stara na takie nerwy. Chciała tylko, żeby było miło.
- Zepsuliście Hann ten dzień, a ona... ona... - teraz już nie krzyczała, złość, przeszła w szloch. Oczy Ginny zrobiły się szkliste, kiedy próbowała złapać głębszy oddech powietrza. - ... się zaręczyła, tak? To chciałaś powiedzieć? Wszystko zepsuliście siostrze, łobuzy.
- Flamenco to taniec, Ben - wyjaśniła, skoro nikt inny tego nie zrobił, a nie chciała pozostawiać go w nieświadomości.
To, co początkowo uznawała za zwykłą braterską sprzeczkę, nabierało jednak rumieńców i wychodziło poza jej ramy. Brakowało w niej uśmiechów, żartobliwych kuksańców i uwag ostatnim meczu quidditcha, czy dowcipów. Wydawali się poważniejsi. Ginevra przyglądała się im obu poważnie, badawczym, matczynym spojrzeniem, szczerze zmartwiona. Czy zaszło pomiędzy nimi naprawdę coś poważniejszego, niż zwykła kłótnia o dziewczynę? Kim w ogóle musiała być, aby poróżnić jej synów? Jeszcze jej nie znała, a już zaczynała czuć do niej niechęć. Niby Ben zaprzeczył, że się z Josephem o jakąś pokłócił, ale w takim razie o cóż innego mogło chodzić?
Hannah oznajmiła, że ma im coś ważnego do powiedzenia i Ginevra niemal podskoczyła w miejscu, obracając się ku niej, szczerze przejęta i pobudzona.
- Co takiego? - spytała z entuzjazmem i lśniącymi oczyma.
Wychodzę za mąż, och, słyszała to już we własnej wyobraźni, tyle razy, że nie zdążyłaby zliczyć. Już w myślach układała kompozycje z kwiatów i zastanawiała się, czy jej suknia ślubna dałaby się przerobić tak, aby pasowała na szczuplejszą Hannah, gdy sprzeczka pomiędzy Benjaminem a Josephem przybrała na sile.
- Natychmiast przestańcie - krzyknęła, uderzając otwartą dłonią w stół tak mocno, że filiżanka, w której zrobiła Percivalowi herbaty aż podskoczyła na spodeczku. Głos Ginevry z serdecznego i ciepłego, tak właściwego matce, stał się stanowczy i bardziej władczy - tak zwracała się do nich, kiedy naprawdę przeskrobali jako dzieci i zmuszali ją do zwrócenia się ku swej surowej naturze. - Jak wy się zachowujecie? Co to za groźby przy stole, na litość boską. To ważny dzień dla waszej siostry... - zaczęła, chcąc ich przywołać do porządku, lecz Joseph i tak skierował się ku wyjściu, a Ben...
Cóż, zrobił to, za czym nie przepadała - zaczął ciskać czarami po domu. Aż podskoczyła w miejscu, znów, kiedy usłyszała stukot cegły o cegłę. Odwróciwszy się ujrzała... Ścianę, która odgrodziła ich od kuchni.
- BEN, TAM SIĘ SOS GRZEJE NA PIECU, SPALI SIĘ, COŚ TY NA ROBIŁ, CO TY ZROBIŁEŚ - krzyknęła, teraz już naprawdę zła, bo niedzielny obiad zmieniał się w cyrk. - WY DWAJ - najpierw oskarżycielsko wymierzyła w palcem w Benjamina, później w Josepha - MAM WAS WYSŁAĆ DO KĄTA? ZACHOWUJECIE SIĘ JAKBYŚCIE MIELI PO PIĘĆ LAT.
Proszę bardzo, sami byli sobie winni tego, że ośmieszyła ich przy Percivalu. Odwróciła się ku niemu, oddychając ciężko, pochylając lekko.
- Wybacz mi, Percivalu, naprawdę nie wiem co im się stało, przepraszam za nich, ja...
Najwyraźniej to było wciąż jednak za mało, nadal niewiele się działo w małej jadalni szkockiej chatki Wrightów. Ginevra wybałuszyła oczy, gdy z kieszeni szaty ich gościa wylazło coś... Co przypominało małą jaszczurkę albo małego... Małego smoka. Takie widziała na obrazkach. Słowa Benjamina wcale jej nie uspokoiły. Hector wyciągnął zaś głowę z ciekawością, aby lepiej widzieć.
Ojciec poklepał pocieszająco Hannah po ramieniu, która wydawała się zrezygnowana i załamana, zastanawiając się jednocześnie, czy powinien zająć głos. Z synami miał sobie uciąć pogawędkę, ale później. Bez świadków.
- Ginny, kochanie, nie trzeba tyle krzyczeć... - zaczął, ale wtedy jego żona wrzasnęła z przerażeniem, bo to dziwne stworzonko skoczyło ku firance, która zajęła się ogniem.
- CO TO JEST? ŁAPCIE TO. SPALI MI KURNIK, NA LITOŚĆ BOSKĄ, SPŁONIEMY TU.
Uniosła lewą rękę do piersi, oddychając ciężko, przerażona i załamana. Była już za stara na takie nerwy. Chciała tylko, żeby było miło.
- Zepsuliście Hann ten dzień, a ona... ona... - teraz już nie krzyczała, złość, przeszła w szloch. Oczy Ginny zrobiły się szkliste, kiedy próbowała złapać głębszy oddech powietrza. - ... się zaręczyła, tak? To chciałaś powiedzieć? Wszystko zepsuliście siostrze, łobuzy.
Świat dziwny jest jak sen
Ben zamilkł i z zacięciem zaczął pochłaniać pozostałości obiadu, nie tylko zajadając rosnący stres związany z nagromadzeniem skrajnych emocji - a wszystko przez tą miotlarską primadonnę Josepha; ech, gdyby te wszystkie fanki wiedziały, jaka z niego pełna pretensji królewna... - ale także działając w pełni taktycznie. Podejrzewał, że młodszy brat nie ochłonie, a cała sytuacja doprowadzi najprawdopodobniej do wywalenia stołu. Do tego dopuścić nie mógł, w sensie - do zmarnowania wybitnego obiadu, jadł więc szybko, na chwilę wyłączony z konwersacji, choć łypał znad talerza to na flamencową siostrę, to na powiązanego z jakąś Kerstin Percivala, to na przejętą mamę, wzrokiem omijając tylko ojca (poważne słowa Harolda dotknęły jakiejś wrażliwej części brodacza) i perorującego w najlepsze Josepha, niech go pięć tłuczków palnie w ten ładny łeb. - Ale o czym wy w ogóle gadacie, dajcie spokój, nieładnie tak mówić o czymś, o czym reszta towarzystwa nie ma zielonego pojęcia - wtrącił w połowie enigmatycznych i subtelnych metafor o biednej, zmuszanej do walki dziewczynie, już dawno porzucając próbę nadążenia za drugim dnem konwersacji. Dotyczącym tajemnic, Zakonu Feniksa, wojny...no tak, o tym też zdołał zapomnieć. Wrócił do wiosłowania łyżką, posyłając tylko Percivalowi trochę głupkowaty, a trochę zadowolony uśmiech, gdy w końcu obnażono przed nim sekret sztucznego skrzata. Niewinna radość Jaimiego nie trwała jednak długo, Joseph znów stał się najlepszym graczem na domowym boisku, a już na pewno tym, który przyciągał najwięcej uwagi. Ben najpier westchnął rozdzierająco, potem podciągnął sobie rękawy koszuli, a potem z donośnym szurnięciem wstał z miejsca, prezentując swoją imponującą sylwetkę. Oraz robiący równie wielkie wrażenie wystawny ubiór. - Jak ja ci zaraz potrzęsę kuprem, to ci odpadnie - zaczął groźnym tonem: młodszy brat doskonale wiedział, gdzie znajdują się czułe punkty starszego, a sugerowanie, że się boi lub ucieka od odpowiedzialności potrafiło rozsierdzić Jaimiego nawet tuż po wybitnym posiłku. - Naprawdę chcesz, żebym ci rozkwasił nos? Jasna sprawa, zaraz ci tak przyfasolę, że cię rodzona matka... - kontynuował, zirytowany, obracając się ku wymurowanej ścianie, pod którą nonszalancko (jakby pozował do okładki Czarownicy) stał Josie, ale w tym samym momencie zerknął na wspomnianą mamę, przywołany subtelnym, słodziutkim głosikiem. Działającym niezmiennie od lat, niezależnie, czy mieli ich siedem, czy trzydzieści; Ben skrzywił się jak przyłapany na gorącym uczynku łobuz i zaprzestał powolnego zbliżania się do Josepha. - Jeny, mamo, to tylko ściana. Zawsze chciałaś mieć dodatkowe miejsce na powieszenie obrazków od cioci Klary, prawda? Zobacz, tu się zrobi półeczkę na bibeloty, może nawet jakąś szafkę na pigwówkę ojca, tam, nad tym zakutym łbem Josepha będzie idealne miejsce na rodzinne zdjęcie! - zaczął się szybko tłumaczyć, zamaszystymi gestami próbując odmalować nową ścianę w najlepszych barwach, nieco rozpaczliwie zerkając na ojca, by ten go poparł. Później spojrzenie pomknęło ku Percivalowi: kontrolne i w swej intensywności prawie opiekuńcze. Martwił się, jak Blake przeżyje rodzinny obiad, a nie przypuszczał, że ten zamieni się w tak...chaotyczną walkę o przetrwanie. Toczącą się w płomieniach; Ognik również postanowił zabłysnąć, dosłownie i w przenośni, a Jaimie z zachwytem obserwował zarówno lot jak i spowodowany działaniem iskier mini pożar, szybko opanowany przez brata. - Nie róbcie hałasu, bo go tylko straszycie - rzucił do wszystkich zgromadzonych, podchodząc do okna spokojnie, przez ramię rzucając Percy'emu uspokajające spojrzenie, mówiące, że wszystkim się zajmie. Ciążyła mu ta komunikacja tylko wzrokiem, z każdą nerwową minutą coraz bardziej chciał znaleźć się gdzieś z nim sam na sam, bez wrightowskich bodźców, ale na razie: musieli przetrwać. - No już, chodź, mały. Ognik, tutaj - powiedział ciszej, sięgając ręką do kieszeni, w której trzymał zapałki. Chciał, by palce przesiąknęły mu świeżym zapachem siarki oraz dymu; potarł kilkukrotnie drewienka, po czym wyciągnął rękę, czekając, aż Ognik postanowi się na niej usadowić. - Biedny, wystraszył się tego Balneo - dodał z przejęciem, nie wykonując żadnego gwałtownego ruchu nawet wtedy, gdy w końcu dotarło do niego wyznanie Hannah, przypomniane głośniej przez matkę. Gdyby nie skupienie i troska o samopoczucie smoczognika, na pewno odwróciłby się dramatycznie; nie mógł tego zrobić wytrzeszczył więc tylko oczy na siostrę. - Co? Dlaczego nie mówiłaś? Co to za face... - palnął wzburzony, ale myśli kliknęły w jego głowie zaskakująco szybko. Niech to szlag. Ben parsknął, kaszlnął, westchnął i odchrząknął prawie jednocześnie. - Ymm...chyba nie o to chodzi? - spytał zdezorientowany, mrugając do Hannah, by ta jakoś rozwiązała problem, rzecz jasna stworzony przez niego samego. Nic nie zmieniło się od dwudziestu lat. - Obiad był pyszny mamo, ale może przed deserem oprowadzę Percivala po naszym gospodarstwie? Wiesz, zrobimy miejsce na twoje przysmaki - dodał przymilnie, zupełnie abstrakcyjnie w kontraście z zastaną sytuacją, dramatycznie szukając metaforycznej karty wychodzisz wolny z obiadu u Wrightów. Usuwającej z drogi ścianę, wkurzonego młodszego brata, zaniepokojonego ojca, przejętą Hannah, zrozpaczoną mamę i kałuże wody po udanym Balneo.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy patrzyła na drugiego z braci, który jej odpowiadał, który odpowiadał w sposób zawoalowany na jej decyzję o przyłączeniu się do Zakonu Feniksa, poczuła ukłucie wyrzutu sumienia. Powinni mu powiedzieć wcześniej. Cokolwiek by postanowił, cokolwiek myślał na ten temat — był ich bratem i miał prawo wiedzieć, z czym się mierzą. Sądziła wtedy, że tak jest lepiej. Kiedy jeszcze ukrywali się, jako tajna organizacja ta wiedza mogła mu przynieść więcej szkody niż pożytku. Chcieli go chronić. Ale teraz? Dowiedział się o wszystkim z gazet i to najgorszego sortu.
— Gdyby nie podjęła tego wyboru wtedy, ktoś podjąłby go za nią. I być może wszystko skończyłoby się znacznie gorzej. Wpadłaby sama, niczego nieświadoma w wir zdarzeń i byłoby to znacznie bardziej niebezpieczne. A tak... miała przy sobie Bena. Zawsze mogła się do niego zwrócić o pomoc — wzruszyła jednym ramieniem i przygryzła wargę, patrząc nieustannie na Joego. Wiedziała, że się martwił. I widząc takiego starszego brata czuła, że łamie jej się serce. Był zawiedziony? Nią? Jej postawą? Nie mogła żałować tego, co zrobiła i pewnie taką samą decyzję podjęłaby kolejny raz. Liczyła na to, chciała, by Joseph to rozumiał. I zaakceptował. — Ben nie zrobił niczego złego, Joe. Zaufał jej. Miał jakieś nadzieje, oczekiwania. Chciał, by pomogła, zaangażowała się. Wierzył, że może dać od siebie coś dobrego... Wiesz ile to dla niej znaczy?— Wiedział ile to dla niej znaczyło? Zawsze robiła wszystko, by czuć się potrzebna; by dać z siebie ile tylko potrafiła? By spełnić oczekiwania i żyć tak, jak ją wychowano? Zakon Feniksa był tym czego potrzebowała w życiu. I wiedziała, że on też jej potrzebował. Mogła dać mu o wiele, wiele więcej. — Zrozum...— poprosiła go cicho patrząc przez stół. Zrozum i nie wychodź. Choć już po chwili nie miał którędy, poza oknem.
Wszystko było nie tak, wszystko zmierzało w stronę najgorszego. Tematu Kerstin nie mogła odpuścić swojemu towarzyszowi i wcale nie zamierzała. Przyglądała się Percivalowi i choć zakrztusił się zupą nie pomogła mu poradzić sobie z trudnością. Wiedziała, że całował Kerstin, kiedy jej brat pewnie za nim tęsknił i nie zamierzała mu tego wybryku ani zapomnieć, ani wybaczyć.
— Może nie powinieneś, chyba, że chcesz zetrzeć kiepskie wrażenie, jakie na niej zrobiłeś przekraczając granice przyzwoitości — szepnęła, odwracając od niego wzrok dopiero wtedy, by spojrzeć na mamę i się uśmiechnąć. Nie, nie zamierzała o tym powiedzieć Benowi, przynajmniej tak długo, póki o to nie spyta. Zraniłaby go tym. A nie chciała, by cierpiał. To Percy powinien cierpieć. I miała nadzieję, że spali się ze wstydu o ile miał resztki przyzwoitości po tych wszystkich koszmarnych wybrykach, których się dopuścił. Mama wciąż żyła w błogiej nieświadomości i nie miała serca, by mówić jej prawdę. Otwarła usta, ale zaraz potem je zamknęła, wokół tyle się działo, że nie miała szans się przebić ze swoją nowiną. Ważny dzień dla niej? SPojrzała na mamę niepewnie, a zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Och, nie, pomyślała i spojrzała na Bena. Mogła się spodziewać, że wszystko właśnie w tę stronę się potoczy. Kot rozciągnął się na jej i Percivala kolanach, co uświadomiło jej, że siedzą zdecydowanie zbyt blisko siebie. Wiedziała jednak, że gdy tylko się ruszy podrapie, ją lub jego. Ignorując się przykaz mamy, by tego nie robić przy stole, zaczęła go głaskać czule po brzuchu, który w jej stronę wystawił. Mama wpadła w panikę, więc sięgnęła po kolejny kieliszek pigwówki, który przechyliła znów, od razu wypijając całą zawartość. I nagle zachciało jej się płakać. Kiedy Joe zmienił sposób rozmawiania z Benem pobladła na twarzy, przenosząc wzrok z jednego na drugiego. Wiedziała już, że to nie skończy się dobrze. I choć pożar został ugaszony wodą, która rozlała się po jadalni, poczuła jak atmosfera wciąż tężeje. Nie była pewna, czy mogła być jeszcze bardziej napięta. Mogła. Kiedy Percival spytał, czy powinien jakoś zareagować wciągnęła głęboko powietrze w płuca i odpowiedziała mu szeptem:
— Tak, idź z nim.— Nie patrzyła na niego, ale może faktycznie lepiej dla nich wszystkich będzie, kiedy się rozejdą i ochłoną.
W końcu wstała z miejsca, a Pulpet dramatycznie spadł z jej kolan, próbując się ratować przed nagłymi niespodziewanym upadkiem wbił pazury w kolana Percivala, zawieszając się na jego udach przez chwilę. Ale nie zwróciła uwagi na przeraźliwe miauknięcie przypominające krzyk rozpaczy, a później wściekłości.
— Nie, mamo. Nie jestem zaręczona z Percivalem i nigdy nie będę. — Nie patrzyła na Bena choć wiedziała, że wlepia w nią wymowne spojrzenie. — Mnie i Percivala nic nie łączy, nie łączyło i nigdy łączyć nie będzie. On jest po prostu na tyle kulturalny by nie odmówić mi zaproszenia na ślub przyjaciół, czy rodzinny obiad — odparła surowo. — Wiem, że byłby Twoim wymarzonym zięciem, ale nic z tego nie będzie. W ogóle nie będzie, mamo. Przykro mi. Przepraszam, że cię zawiodłam — dodała jeszcze dramatycznie drżącym głosem, a łzy popłynęły jej po policzkach. Odsunęła się od stołu, wyciągnęła różdżkę i machnęła ją, jednym ruchem chcąc zniknąć, deportować się z jadalni i rzucić na łóżko z płaczem w swoim dawnym pokoju.
| deportuję się do swojego pokoju; sytuacja trochę stresowa, więc rzucam na sukces bez rozszczepienia; ST 20? A jak się nie uda to:
1- włosy
2- skóra
3- paznokcie
zt
— Gdyby nie podjęła tego wyboru wtedy, ktoś podjąłby go za nią. I być może wszystko skończyłoby się znacznie gorzej. Wpadłaby sama, niczego nieświadoma w wir zdarzeń i byłoby to znacznie bardziej niebezpieczne. A tak... miała przy sobie Bena. Zawsze mogła się do niego zwrócić o pomoc — wzruszyła jednym ramieniem i przygryzła wargę, patrząc nieustannie na Joego. Wiedziała, że się martwił. I widząc takiego starszego brata czuła, że łamie jej się serce. Był zawiedziony? Nią? Jej postawą? Nie mogła żałować tego, co zrobiła i pewnie taką samą decyzję podjęłaby kolejny raz. Liczyła na to, chciała, by Joseph to rozumiał. I zaakceptował. — Ben nie zrobił niczego złego, Joe. Zaufał jej. Miał jakieś nadzieje, oczekiwania. Chciał, by pomogła, zaangażowała się. Wierzył, że może dać od siebie coś dobrego... Wiesz ile to dla niej znaczy?— Wiedział ile to dla niej znaczyło? Zawsze robiła wszystko, by czuć się potrzebna; by dać z siebie ile tylko potrafiła? By spełnić oczekiwania i żyć tak, jak ją wychowano? Zakon Feniksa był tym czego potrzebowała w życiu. I wiedziała, że on też jej potrzebował. Mogła dać mu o wiele, wiele więcej. — Zrozum...— poprosiła go cicho patrząc przez stół. Zrozum i nie wychodź. Choć już po chwili nie miał którędy, poza oknem.
Wszystko było nie tak, wszystko zmierzało w stronę najgorszego. Tematu Kerstin nie mogła odpuścić swojemu towarzyszowi i wcale nie zamierzała. Przyglądała się Percivalowi i choć zakrztusił się zupą nie pomogła mu poradzić sobie z trudnością. Wiedziała, że całował Kerstin, kiedy jej brat pewnie za nim tęsknił i nie zamierzała mu tego wybryku ani zapomnieć, ani wybaczyć.
— Może nie powinieneś, chyba, że chcesz zetrzeć kiepskie wrażenie, jakie na niej zrobiłeś przekraczając granice przyzwoitości — szepnęła, odwracając od niego wzrok dopiero wtedy, by spojrzeć na mamę i się uśmiechnąć. Nie, nie zamierzała o tym powiedzieć Benowi, przynajmniej tak długo, póki o to nie spyta. Zraniłaby go tym. A nie chciała, by cierpiał. To Percy powinien cierpieć. I miała nadzieję, że spali się ze wstydu o ile miał resztki przyzwoitości po tych wszystkich koszmarnych wybrykach, których się dopuścił. Mama wciąż żyła w błogiej nieświadomości i nie miała serca, by mówić jej prawdę. Otwarła usta, ale zaraz potem je zamknęła, wokół tyle się działo, że nie miała szans się przebić ze swoją nowiną. Ważny dzień dla niej? SPojrzała na mamę niepewnie, a zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Och, nie, pomyślała i spojrzała na Bena. Mogła się spodziewać, że wszystko właśnie w tę stronę się potoczy. Kot rozciągnął się na jej i Percivala kolanach, co uświadomiło jej, że siedzą zdecydowanie zbyt blisko siebie. Wiedziała jednak, że gdy tylko się ruszy podrapie, ją lub jego. Ignorując się przykaz mamy, by tego nie robić przy stole, zaczęła go głaskać czule po brzuchu, który w jej stronę wystawił. Mama wpadła w panikę, więc sięgnęła po kolejny kieliszek pigwówki, który przechyliła znów, od razu wypijając całą zawartość. I nagle zachciało jej się płakać. Kiedy Joe zmienił sposób rozmawiania z Benem pobladła na twarzy, przenosząc wzrok z jednego na drugiego. Wiedziała już, że to nie skończy się dobrze. I choć pożar został ugaszony wodą, która rozlała się po jadalni, poczuła jak atmosfera wciąż tężeje. Nie była pewna, czy mogła być jeszcze bardziej napięta. Mogła. Kiedy Percival spytał, czy powinien jakoś zareagować wciągnęła głęboko powietrze w płuca i odpowiedziała mu szeptem:
— Tak, idź z nim.— Nie patrzyła na niego, ale może faktycznie lepiej dla nich wszystkich będzie, kiedy się rozejdą i ochłoną.
W końcu wstała z miejsca, a Pulpet dramatycznie spadł z jej kolan, próbując się ratować przed nagłymi niespodziewanym upadkiem wbił pazury w kolana Percivala, zawieszając się na jego udach przez chwilę. Ale nie zwróciła uwagi na przeraźliwe miauknięcie przypominające krzyk rozpaczy, a później wściekłości.
— Nie, mamo. Nie jestem zaręczona z Percivalem i nigdy nie będę. — Nie patrzyła na Bena choć wiedziała, że wlepia w nią wymowne spojrzenie. — Mnie i Percivala nic nie łączy, nie łączyło i nigdy łączyć nie będzie. On jest po prostu na tyle kulturalny by nie odmówić mi zaproszenia na ślub przyjaciół, czy rodzinny obiad — odparła surowo. — Wiem, że byłby Twoim wymarzonym zięciem, ale nic z tego nie będzie. W ogóle nie będzie, mamo. Przykro mi. Przepraszam, że cię zawiodłam — dodała jeszcze dramatycznie drżącym głosem, a łzy popłynęły jej po policzkach. Odsunęła się od stołu, wyciągnęła różdżkę i machnęła ją, jednym ruchem chcąc zniknąć, deportować się z jadalni i rzucić na łóżko z płaczem w swoim dawnym pokoju.
| deportuję się do swojego pokoju; sytuacja trochę stresowa, więc rzucam na sukces bez rozszczepienia; ST 20? A jak się nie uda to:
1- włosy
2- skóra
3- paznokcie
zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Ostatnio zmieniony przez Hannah Wright dnia 28.11.20 0:52, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'k3' : 2
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'k3' : 2
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź