Kuchnia z jadalnią
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Kuchnia to serce każdego domu i w przypadku domu Wrightów słowa te sprawdzają się w pełni. Są bowiem chyba ulubionym miejscem każdego z domowników, a na pewno już pani domu, Ginevry. To przestronna, duża komnata, w której zawsze pachnie ziołami i czymś smacznym. Na szerokim parapecie okna wychodzącego na ogród często stygnie świeżo upieczona szarlotka bądź ciasto drożdżowe z owocami. W eleganckim kredensie można podziwiać elegancką zastawę wyciąganą przez panią Wright na wyjątkowe okazje. Liczne, drewniane blaty i szafki zawsze są czyste, panuje w nich porządek i ład, niczego tu także nie brakuje. Spiżarnia zawsze jest pełna domowych przetworów, w szafkach można znaleźć liczne garnki, naczynia i sztućce, zaś ulubione kubki stoją na gzymsie niewielkiego kominka. W rogu stoi kaflowy piec, na którym Ginevra gotuje. W kuchni dominuje drewno i ciepłe brązowe barwy, zaś w jadalni, którą jest nieduża, przylegająca doń ze wschodniej strony komnata, ściany pomalowano na jasno. Przechodzi się tam przez łukowate, kamienne przejście pozbawione drzwi. Tam można usiąść przy długim stole, na którym zawsze leży bielutki jak śnieg, wyprasowany obrus, a na nim stoi wazon ze świeżymi kwiatami.
Świat dziwny jest jak sen
Słuchał jej. Słuchał siostry uważnie nie spuszczając z niej wzroku i kompletnie ignorując uwagi Bena, że nikt ich nie rozumie. I bardzo dobrze, że nie rozumieli, właśnie o to chodziło. Skoro wcześniej nie mieli okazji o tym porozmawiać, to najwyraźniej musiało się to odbyć w taki sposób. A że nieładnie? Nieładnie to było pomijać swojego brata w podejmowaniu takich decyzji jak dołączenie do Zakonu Feniksa na przykład.
Zabolało go to, choć zapewne nie powinno. Zabolało, że to właśnie Ben był przy Hani, że to on stał się jej podporą, do niego mogła się zwrócić o pomoc, to on jej zaufał. Nie Joey. Joe przecież zajmował się tylko swoim quidditchem i w nosie miał cały świat, prawda? Joeya można było całkowicie pominąć - niech się dowiaduje z gazet. Jest gwiazdą, zrozumie jak to jest.
W ten sposób właśnie Joe po raz kolejny przegrał rywalizację ze starszym bratem. Ben jak zawsze górą, brawo. I tak, zamiast cieszyć się tym, że Hania w ogóle miała w kimkolwiek oparcie, Joseph musiał przełknąć nieprzyjemną gorycz, że znów nie był wystarczająco dobry. Na szczęście był już dorosły i wiedział, że przecież nie o to w tym wszystkim chodziło. Nie o niego i jego urażoną dumę (proszę to docenić, Joe naprawdę dojrzał), ale o Hanię, którą sam najwyraźniej zbyt długo traktował jak dziecko. Zbyt długo chciał ją chronić przed całym światem, odsuwając od wszelkich niebezpieczeństw, kompletnie nie zauważając, że przecież wcale się aż tak od niego nie różniła.
Patrzył na nią jeszcze przez chwilę w ciszy, kiedy przestała mówić, ale ostatecznie pokiwał powoli głową.
- Rozumiem - przytaknął po prostu. Choć to, że rozumiał podejście i stanowisko Hani w tym temacie, wcale nie usprawiedliwiało Benjamina w wielu innych aspektach. Bratu po prostu należał się solidy cios z pięści prosto w twarz, więc doskonale się stało, że Joey swoją prowokacją osiągnął zamierzony efekt i Benjamin wreszcie podniósł się od stołu i powoli, najwyraźniej chcąc tym wzbudzić większą grozę, ruszył w jego stronę rzucając te swoje pogróżki. Młodszy z Wrightów wiedział, że to wcale nie było tylko "takie gadanie i straszenie", ale nie zamierzał dawać mu satysfakcji i jak stał oparty nonszalancko o ścianę, tak nadal to robił. Zresztą to nie swoim złamanym nosem zaprzątał sobie teraz głowę. Bo wszystko fajnie... ale wciąż przecież byli w jadalni w obecności rodziców (przede wszystkim mamy) i tego całego Percivala. Tylko jak skłonić Bena do cofnięcia tego jego zaklęcia murującego? Albo jak go odciągnąć od...
Krzyk matki momentalnie uświadomił Joeyowi, że najwyraźniej przegięli... bo choć właściwie jeszcze nic się takiego nie wydarzyło (prócz zamurowania wyjścia z jadalni przez zdolnego Benjamina), to ich rodzicielka straciła cierpliwość.
- Wszystko w porządku, mamo, musimy tylko... - zaczął, ale wtedy w słowo wszedł mu Ben gęsto się tłumacząc i próbując wszystko obrócić w żart (albo i nie, bo w sumie znając Bena mógłby faktycznie uznać tą swoją ścianę za doskonałą do pozostawienia w tym miejscu). I już miał się odwinąć bratu za ten "zakuty łeb", gdy nagle zapanował jeszcze większy chaos w wyniku pojawienia się latającego, ognistego gada. I swoją drogą, jeśli Percival sądził, że przez to wszystkim umknęły te jego mętne wyjaśnienia, to był w błędzie - Joe słyszał je bardzo dobrze i doskonale widział tą nieudaną próbę złapania magicznego stworzenia przez Bena.
Całe szczęście, że sam w tym czasie wykazał się godnym sportowca refleksem i w porę ugasił płonącą firankę, zanim ogniem zajęłoby się całe łatwopalne przecież domostwo. Tylko zamiast zaraz potem schować różdżkę, chyba nie do końca świadomie (a może jednak?) wyraźnie wściekły wymierzył jej koniec... w Percivala, a potem zresztą w Bena, a jakże.
- To WASZ stwór?! - warknął patrząc to na jednego, to na drugiego z miną, jakby miał chęć ich udusić własnymi rękami. Ewentualnie cisnąć w nich po jakimś paskudnym zaklęciu.
Właśnie sprawdziły się wszystkie najgorsze przypuszczenia Joeya co do tego całego Percivala. Nie dość, że Ślizgon, nie dość, że arystokrata i zdrajca rodziny, to jeszcze sprowadza do ich rodzinnego domu jakieś ogniste ścierwa? I co, może wcale nie chciał podpalić chaty?! Nie wiedział, że drewno jest łatwopalne? Co z tymi głąbami jest nie tak? Jak zawsze miał rację - takim typom nie powinno się ufać. Można się z nimi napić w barze, czemu nie... ale zapraszanie ich do domu i rodziny to jakieś chore nieporozumienie.
- O faktycznie "biedny", Ben, prawie rodzicom dom podpalił, kretynie - nie wytrzymał. Miał wrażenie, że jego brat naprawdę nie łączył już nawet oczywistych faktów.
Tymczasem mama wpadła w histerię, czemu akurat się nie dziwił i choć naprawdę miał ochotę cisnąć w tych półgłówków zaklęciami, to jednak odetchnął głęboko, samemu starając się uspokoić i dzielnie schował różdżkę. Jeszcze tylko tego tu brakowało, żeby prowadzić w domu regularny magiczny pojedynek nad zastawionym w jadalni stołem - wtedy to już mama jak nic dostałaby od tego wszystkiego zawału. Tym bardziej, że Hania w końcu postanowiła wyjaśnić całą zaistniałą sytuację swojego nie-narzeczeństwa z Percivalem. Łzy spłynęły jej po policzkach i Joe momentalnie ruszył w jej stronę, żeby ją pocieszyć.
- Hann... - zaczął, ale w tym momencie wyciągnęła różdżkę i się deportowała.
Żeby wszystkie tłuczki świata rzuciły się na Percivala i Bena!
Joe spojrzał na nich gniewnie marszcząc brwi.
- Idźcie łapać tego stwora - polecił ostro, bo faktycznie podczas zabawy w "oprowadzanie po domu", tamto coś mogło podpalić kurnik. Na tej posesji było już wystarczająco dużo chaosu i tragedii.
- Mamo... - odwrócił się tym razem do będącej na granicy płaczu rodzicielki. Mówił miękko i cicho, już bez krzty złości. Jak mógłby się teraz na kogokolwiek złościć, widząc do jakiego stanu ją doprowadzili? Wszyscy (nie licząc ojca). Sam też był winny.
- Mamo, wszystko będzie dobrze - momentalnie znalazł się przy niej, żeby ją objąć. - Przepraszamy, to zupełnie nie tak miało wyglądać. Ten dzień miał być całkiem inny. Przepraszam... Naprawimy to wszystko, posprzątamy... - obiecał. - Znów będzie normalnie. Tak jak zawsze, zobaczysz.
Zabolało go to, choć zapewne nie powinno. Zabolało, że to właśnie Ben był przy Hani, że to on stał się jej podporą, do niego mogła się zwrócić o pomoc, to on jej zaufał. Nie Joey. Joe przecież zajmował się tylko swoim quidditchem i w nosie miał cały świat, prawda? Joeya można było całkowicie pominąć - niech się dowiaduje z gazet. Jest gwiazdą, zrozumie jak to jest.
W ten sposób właśnie Joe po raz kolejny przegrał rywalizację ze starszym bratem. Ben jak zawsze górą, brawo. I tak, zamiast cieszyć się tym, że Hania w ogóle miała w kimkolwiek oparcie, Joseph musiał przełknąć nieprzyjemną gorycz, że znów nie był wystarczająco dobry. Na szczęście był już dorosły i wiedział, że przecież nie o to w tym wszystkim chodziło. Nie o niego i jego urażoną dumę (proszę to docenić, Joe naprawdę dojrzał), ale o Hanię, którą sam najwyraźniej zbyt długo traktował jak dziecko. Zbyt długo chciał ją chronić przed całym światem, odsuwając od wszelkich niebezpieczeństw, kompletnie nie zauważając, że przecież wcale się aż tak od niego nie różniła.
Patrzył na nią jeszcze przez chwilę w ciszy, kiedy przestała mówić, ale ostatecznie pokiwał powoli głową.
- Rozumiem - przytaknął po prostu. Choć to, że rozumiał podejście i stanowisko Hani w tym temacie, wcale nie usprawiedliwiało Benjamina w wielu innych aspektach. Bratu po prostu należał się solidy cios z pięści prosto w twarz, więc doskonale się stało, że Joey swoją prowokacją osiągnął zamierzony efekt i Benjamin wreszcie podniósł się od stołu i powoli, najwyraźniej chcąc tym wzbudzić większą grozę, ruszył w jego stronę rzucając te swoje pogróżki. Młodszy z Wrightów wiedział, że to wcale nie było tylko "takie gadanie i straszenie", ale nie zamierzał dawać mu satysfakcji i jak stał oparty nonszalancko o ścianę, tak nadal to robił. Zresztą to nie swoim złamanym nosem zaprzątał sobie teraz głowę. Bo wszystko fajnie... ale wciąż przecież byli w jadalni w obecności rodziców (przede wszystkim mamy) i tego całego Percivala. Tylko jak skłonić Bena do cofnięcia tego jego zaklęcia murującego? Albo jak go odciągnąć od...
Krzyk matki momentalnie uświadomił Joeyowi, że najwyraźniej przegięli... bo choć właściwie jeszcze nic się takiego nie wydarzyło (prócz zamurowania wyjścia z jadalni przez zdolnego Benjamina), to ich rodzicielka straciła cierpliwość.
- Wszystko w porządku, mamo, musimy tylko... - zaczął, ale wtedy w słowo wszedł mu Ben gęsto się tłumacząc i próbując wszystko obrócić w żart (albo i nie, bo w sumie znając Bena mógłby faktycznie uznać tą swoją ścianę za doskonałą do pozostawienia w tym miejscu). I już miał się odwinąć bratu za ten "zakuty łeb", gdy nagle zapanował jeszcze większy chaos w wyniku pojawienia się latającego, ognistego gada. I swoją drogą, jeśli Percival sądził, że przez to wszystkim umknęły te jego mętne wyjaśnienia, to był w błędzie - Joe słyszał je bardzo dobrze i doskonale widział tą nieudaną próbę złapania magicznego stworzenia przez Bena.
Całe szczęście, że sam w tym czasie wykazał się godnym sportowca refleksem i w porę ugasił płonącą firankę, zanim ogniem zajęłoby się całe łatwopalne przecież domostwo. Tylko zamiast zaraz potem schować różdżkę, chyba nie do końca świadomie (a może jednak?) wyraźnie wściekły wymierzył jej koniec... w Percivala, a potem zresztą w Bena, a jakże.
- To WASZ stwór?! - warknął patrząc to na jednego, to na drugiego z miną, jakby miał chęć ich udusić własnymi rękami. Ewentualnie cisnąć w nich po jakimś paskudnym zaklęciu.
Właśnie sprawdziły się wszystkie najgorsze przypuszczenia Joeya co do tego całego Percivala. Nie dość, że Ślizgon, nie dość, że arystokrata i zdrajca rodziny, to jeszcze sprowadza do ich rodzinnego domu jakieś ogniste ścierwa? I co, może wcale nie chciał podpalić chaty?! Nie wiedział, że drewno jest łatwopalne? Co z tymi głąbami jest nie tak? Jak zawsze miał rację - takim typom nie powinno się ufać. Można się z nimi napić w barze, czemu nie... ale zapraszanie ich do domu i rodziny to jakieś chore nieporozumienie.
- O faktycznie "biedny", Ben, prawie rodzicom dom podpalił, kretynie - nie wytrzymał. Miał wrażenie, że jego brat naprawdę nie łączył już nawet oczywistych faktów.
Tymczasem mama wpadła w histerię, czemu akurat się nie dziwił i choć naprawdę miał ochotę cisnąć w tych półgłówków zaklęciami, to jednak odetchnął głęboko, samemu starając się uspokoić i dzielnie schował różdżkę. Jeszcze tylko tego tu brakowało, żeby prowadzić w domu regularny magiczny pojedynek nad zastawionym w jadalni stołem - wtedy to już mama jak nic dostałaby od tego wszystkiego zawału. Tym bardziej, że Hania w końcu postanowiła wyjaśnić całą zaistniałą sytuację swojego nie-narzeczeństwa z Percivalem. Łzy spłynęły jej po policzkach i Joe momentalnie ruszył w jej stronę, żeby ją pocieszyć.
- Hann... - zaczął, ale w tym momencie wyciągnęła różdżkę i się deportowała.
Żeby wszystkie tłuczki świata rzuciły się na Percivala i Bena!
Joe spojrzał na nich gniewnie marszcząc brwi.
- Idźcie łapać tego stwora - polecił ostro, bo faktycznie podczas zabawy w "oprowadzanie po domu", tamto coś mogło podpalić kurnik. Na tej posesji było już wystarczająco dużo chaosu i tragedii.
- Mamo... - odwrócił się tym razem do będącej na granicy płaczu rodzicielki. Mówił miękko i cicho, już bez krzty złości. Jak mógłby się teraz na kogokolwiek złościć, widząc do jakiego stanu ją doprowadzili? Wszyscy (nie licząc ojca). Sam też był winny.
- Mamo, wszystko będzie dobrze - momentalnie znalazł się przy niej, żeby ją objąć. - Przepraszamy, to zupełnie nie tak miało wyglądać. Ten dzień miał być całkiem inny. Przepraszam... Naprawimy to wszystko, posprzątamy... - obiecał. - Znów będzie normalnie. Tak jak zawsze, zobaczysz.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby okoliczności były inne – gdyby nie tkwił w samym środku tego małego, chaotycznego tornada nieporozumień i niedopowiedzeń, które rozpętało się w jadalni Wrightów – być może nawet uznałby rozgrywającą się przed jego oczami scenę za zabawną w swoim dramatyzmie; pomimo krzyków, zarzutów, szurania krzesłami i rzucania zaklęciami, pomimo podpalonej firanki i paru wyznań, nic się przecież nie stało – a przynajmniej nic na tyle poważnego, by ogłosić ogólnokrajową katastrofę. Mur stosunkowo łatwo dało się usunąć, nawet jeśli przy jego wyburzaniu uszkodziłaby się reszta ściany, to do jej naprawy wystarczyłoby reparo; spalonego sosu rzeczywiście było szkoda, zdążył się już przekonać, że pani Wright gotowała wyśmienicie, ale obiad był przepyszny i bez niego; a Ognik, wbrew słowom Josepha, nie stanowił aż takiego zagrożenia – kilka iskier sypiących się z ogona nie wywołałoby pożaru tak groźnego, by nie dało się go poskromić prostym balneo czy wylaniem wody ze szklanki. Z jakiegoś powodu jednak wcale nie było mu do śmiechu – ani gdy słuchał słów o Kerstin, ani gdy obserwował zaostrzającą się kłótnie braci, ani gdy Ginevra ze zdenerwowaniem uderzyła dłonią w stół, sprawiając, że cała zastawa zadrżała (zaczął żałować, że nie poszedł w porę w ślady Benjamina i nie zdążył dokończyć drugiego dania; pewnie już nie miało mu być dane tego zrobić); kiedy Hannah poderwała się z miejsca, sprawiając, że leżący na ich kolanach kot wbił boleśnie pazury w jego udo, skrzywił się, ale złapał go szybko, żeby ostrożnie postawić go na podłodze – i sam również się podniósł, na widok wycelowanej w niego różdżki unosząc ręce w pokojowym geście. – Mój – odpowiedział spokojnie Josephowi, nie chcąc, by odpowiedzialność za szkody wyrządzone przez smoczognika spadła również na Bena. Jego obecność tutaj już i tak spowodowała wystarczająco dużo problemów. Hannah miała rację – musiał stąd wyjść, i musiał zrobić to jak najszybciej, zanim sytuacja jeszcze bardziej się pogorszy. – Nie jest groźny, już go zabieram. Nie ma powodu do… – nerwów, chciał powiedzieć, nie mając najmniejszego zamiaru toczyć pojedynku z bratem Benjamina – i to z więcej niż jednego powodu – ale nie zdążył dokończyć zdania, bo właśnie w tym momencie eksplodowała bombarda z opóźnionym zapłonem, czyli – kwestia nieistniejących zaręczyn jego i Hannah.
Otworzył usta, chcąc zrobić wreszcie to, po co właściwie pojawił się na obiedzie – to jest, wyjaśnić to mało fortunne nieporozumienie – ale Hannah na niego nie czekała; mógł więc jedynie słuchać, jak sama wszystkiemu zaprzecza, na koniec deportując się z trzaskiem z salonu. Przymknął powieki na ułamek sekundy, to nie tak miało wyglądać – po czym przeniósł spojrzenie na starającego się okiełznać Ognika Benjamina, próbując bez słów przekazać mu, że to w istocie była już na nich pora. Przynajmniej na razie – dopóki Josephowi nie uda się uspokoić zdenerwowanej mamy, i dopóki pył z tego wybuchu emocji nie opadnie na tyle, by wewnątrz jadalni znów dało się oddychać. Opuścił powoli ręce, spoglądając na Ginevrę. – Przepraszam panią za to wszystko, ja… – Przełknął ślinę. – Hannah to dobra przyjaciółka, wspaniała kobieta. Ale zasługuje na kogoś bardziej odpowiedniego – odezwał się wreszcie, czując wstydliwe gorąco rozlewające się na szyi i policzkach. – Nigdy nie chcieliśmy celowo wprowadzić pani w błąd, przepraszam raz jeszcze – dodał, opuszczając głowę nieco niżej, jakby chciał zapaść się pod ziemię. Trochę chciał.
– Ben? Chodź, sprawdzimy, czy z tym kurnikiem wszystko w porządku – zaproponował, odwracając się z powrotem w stronę mężczyzny. Drzwi były zablokowane, nie chciał gramolić się oknem – ale skinął głową w jego stronę, a później deportował się z trzaskiem, żeby pojawić się na zewnątrz. Desperacko potrzebował odetchnąć świeżym powietrzem.
| Percy zt, dzięki Wrighty, jesteście najlepsi
Otworzył usta, chcąc zrobić wreszcie to, po co właściwie pojawił się na obiedzie – to jest, wyjaśnić to mało fortunne nieporozumienie – ale Hannah na niego nie czekała; mógł więc jedynie słuchać, jak sama wszystkiemu zaprzecza, na koniec deportując się z trzaskiem z salonu. Przymknął powieki na ułamek sekundy, to nie tak miało wyglądać – po czym przeniósł spojrzenie na starającego się okiełznać Ognika Benjamina, próbując bez słów przekazać mu, że to w istocie była już na nich pora. Przynajmniej na razie – dopóki Josephowi nie uda się uspokoić zdenerwowanej mamy, i dopóki pył z tego wybuchu emocji nie opadnie na tyle, by wewnątrz jadalni znów dało się oddychać. Opuścił powoli ręce, spoglądając na Ginevrę. – Przepraszam panią za to wszystko, ja… – Przełknął ślinę. – Hannah to dobra przyjaciółka, wspaniała kobieta. Ale zasługuje na kogoś bardziej odpowiedniego – odezwał się wreszcie, czując wstydliwe gorąco rozlewające się na szyi i policzkach. – Nigdy nie chcieliśmy celowo wprowadzić pani w błąd, przepraszam raz jeszcze – dodał, opuszczając głowę nieco niżej, jakby chciał zapaść się pod ziemię. Trochę chciał.
– Ben? Chodź, sprawdzimy, czy z tym kurnikiem wszystko w porządku – zaproponował, odwracając się z powrotem w stronę mężczyzny. Drzwi były zablokowane, nie chciał gramolić się oknem – ale skinął głową w jego stronę, a później deportował się z trzaskiem, żeby pojawić się na zewnątrz. Desperacko potrzebował odetchnąć świeżym powietrzem.
| Percy zt, dzięki Wrighty, jesteście najlepsi
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
W myślach Ginevry to wszystko miało wyglądać kompletnie inaczej. Tak bardzo się starała, żeby ten dzień był wyjątkowy. O tym co ugotować i upiec myślała od kilku dni. Dom wysprzątała jak na szkockie święto albo okrągłą rocznicę ślubu i zjazd całej, licznej rodziny. Tymczasem wszystko szło nie tak, lecz problem pojawił się zupełnie gdzie indziej, niż się tego spodziewała. Przypalony sos, nagłe przybycie zapłakanej sąsiadki potrzebującej bezzwłocznej pomocy, wymuszający na Percivalu spowiedź Hector - prędzej tego się spodziewała. Nie zaś kłótni pomiędzy braćmi i łez Hannah. Połowy wymienianych między nimi zdań kompletnie nie rozumiała, były jakby bez sensu. Czuła jednak, że coś przed nią ukrywają. Sprzeczka Josepha i Benjamina, podobna do tych, jakie prowadzili za swoich nastoletnich lat, kompletnie wyprowadziła panią Wright z równowagi. Wzbudziła zarówno smutek, jak i złość, ze względu na Hannah. Bardzo się dla swojej jedynej córki starała, tymczasem obiad okazał się kompletną katastrofą.
- Tylko ściana? A jak mam stąd wyjść, Ben? Przez okno? Myślisz, że ile ja mam lat na takie harce? - odpowiedziała opryskliwie, podirytowana beztroską pierworodnego syna, który nie widział żadnego problemu w zabudowaniu wyjścia z jadalni, jakby zapomniał, że jego niemagiczna rodzicielka w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych w tym pomieszczeniu nie miała możliwości deportowania się stąd.
Kazałaby mu pozbyć się tych cegieł od razu, gdyby nie kolejny dramat - jakieś dziwne stworzenie, które podpaliło jej firankę. Ogień natychmiast ugasiła woda przywołana przez Josepha, ale to wcale nie uspokoiło pani Wright.
- JA GO STRASZĘ? JA?! CZY TYŚ SIĘ NA ROZUM Z OSŁEM DZIADKA POZAMIENIAŁ?! - wrzasnęła Ginevra, a oczy wciąż miała okrągłe jak dwa talerze ze strachu przed magicznym stowrzeniem. Ognik?! Czy to był... - ... mały smok?! O boże, o matulu... - jęknęła z boleścią osuwając się na krzesło i zalewając łzami.
Zamilkła, gdy zwróciła się do niej Hannah, by wyprowadzić matkę z błędu. Otwarcie i prosto z mostu. Tak, że Ginny zapomniała języka w gębie i nie wiedziała co powiedzieć - jak rzadko kiedy.
- Ale... ale... jak to... Myślałam, że... - wydukała z siebie, patrząc to na córkę, to na Percivala, który zaraz do niej dołączył, przepraszając za to zamieszanie.
Ginny poczuła się jak ostatnia idiotka. Tak głupia nie czuła się już dawno. Poczerwieniała aż ze wstydu przez to w jakie zakłopotanie wprowadziła córkę. Nie zdążyła jej jednak przeprosić, bo ta po prostu zniknęła z głośnym trzaskiem.
- Hannah! - krzyknęła za nią rozpaczliwie, ale córki już nie było. - Masz ją znaleźć, Joseph - załkała, gdy młodszy syn znalazł się przy niej i obiecał, że wszystko będzie jak dawniej. Ginebra miała straszne przeczucie, ze nie - nic nie będzie już tak dawniej, a kobieca intuicja rzadko ją myliła. Chociaż przed chwilą zawiodła Szkotkę całkowicie...
- A gdzie wy się obaj wybieracie, proszę mi to naprawić, ale już - krzyknęła w stronę Benjamina i Percivala, dramatycznie gestem wskazując na ścianę, ale zdążyli również rozpłynąć się w powietrzu. Uważała, że teleportowanie się w jej obecności za absolutnie niegrzeczne. Już dawno oduczyła tego Hectora. Miał wchodzić i wychodzić przez drzwi jak Bóg przykazał.
Tylko Joseph jej został, do którego przytuliła się kurczowo.
- A ty masz się pogodzić z Benem. Rozumiesz? Nie obchodzi mnie kto zaczął. Macie się pogodzić albo zejdę na zawał - oznajmiła Josephowi, a po chwili odsunęła się od niego. Łzy otarła chusteczką. - Idź po Hannah, a ja to wszystko posprzątam.
Hector podniósł głowę, a jego oblicze spowiła zbolała mina - wiedział doskonale kto to wszystko będzie sprzątał.
| zt Ginny i Joseph
- Tylko ściana? A jak mam stąd wyjść, Ben? Przez okno? Myślisz, że ile ja mam lat na takie harce? - odpowiedziała opryskliwie, podirytowana beztroską pierworodnego syna, który nie widział żadnego problemu w zabudowaniu wyjścia z jadalni, jakby zapomniał, że jego niemagiczna rodzicielka w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych w tym pomieszczeniu nie miała możliwości deportowania się stąd.
Kazałaby mu pozbyć się tych cegieł od razu, gdyby nie kolejny dramat - jakieś dziwne stworzenie, które podpaliło jej firankę. Ogień natychmiast ugasiła woda przywołana przez Josepha, ale to wcale nie uspokoiło pani Wright.
- JA GO STRASZĘ? JA?! CZY TYŚ SIĘ NA ROZUM Z OSŁEM DZIADKA POZAMIENIAŁ?! - wrzasnęła Ginevra, a oczy wciąż miała okrągłe jak dwa talerze ze strachu przed magicznym stowrzeniem. Ognik?! Czy to był... - ... mały smok?! O boże, o matulu... - jęknęła z boleścią osuwając się na krzesło i zalewając łzami.
Zamilkła, gdy zwróciła się do niej Hannah, by wyprowadzić matkę z błędu. Otwarcie i prosto z mostu. Tak, że Ginny zapomniała języka w gębie i nie wiedziała co powiedzieć - jak rzadko kiedy.
- Ale... ale... jak to... Myślałam, że... - wydukała z siebie, patrząc to na córkę, to na Percivala, który zaraz do niej dołączył, przepraszając za to zamieszanie.
Ginny poczuła się jak ostatnia idiotka. Tak głupia nie czuła się już dawno. Poczerwieniała aż ze wstydu przez to w jakie zakłopotanie wprowadziła córkę. Nie zdążyła jej jednak przeprosić, bo ta po prostu zniknęła z głośnym trzaskiem.
- Hannah! - krzyknęła za nią rozpaczliwie, ale córki już nie było. - Masz ją znaleźć, Joseph - załkała, gdy młodszy syn znalazł się przy niej i obiecał, że wszystko będzie jak dawniej. Ginebra miała straszne przeczucie, ze nie - nic nie będzie już tak dawniej, a kobieca intuicja rzadko ją myliła. Chociaż przed chwilą zawiodła Szkotkę całkowicie...
- A gdzie wy się obaj wybieracie, proszę mi to naprawić, ale już - krzyknęła w stronę Benjamina i Percivala, dramatycznie gestem wskazując na ścianę, ale zdążyli również rozpłynąć się w powietrzu. Uważała, że teleportowanie się w jej obecności za absolutnie niegrzeczne. Już dawno oduczyła tego Hectora. Miał wchodzić i wychodzić przez drzwi jak Bóg przykazał.
Tylko Joseph jej został, do którego przytuliła się kurczowo.
- A ty masz się pogodzić z Benem. Rozumiesz? Nie obchodzi mnie kto zaczął. Macie się pogodzić albo zejdę na zawał - oznajmiła Josephowi, a po chwili odsunęła się od niego. Łzy otarła chusteczką. - Idź po Hannah, a ja to wszystko posprzątam.
Hector podniósł głowę, a jego oblicze spowiła zbolała mina - wiedział doskonale kto to wszystko będzie sprzątał.
| zt Ginny i Joseph
Świat dziwny jest jak sen
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź