Legowisko Umhry
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Legowisko Umhry
Legowisko Umhry - rzecznego trolla raczej małych jak na tę rasę rozmiarów - mieści się w pomieszczeniu odchodzącym tuż od wejścia, za dwuskrzydłowymi, sztucznie poszerzonymi drzwiami; dnie najczęściej spędza na sienniku usypanym dla niego wewnątrz, lekkim snem czuwając jednak nad bezpieczeństwem lecznicy. Od samego pomieszczenia ciągnie się korytarz w dół, do piwnic, który Umhra wykopał sobie sam. Stąd - ciągnie się jednie pochyłą ziemią i wydaje się nieszczególnie stabilny. Na dnie leżą kości, pozostałości po posiłkach. Porozstawiane wzdłuż ścian kadzidła usilnie próbując zamaskować nieprzyjemny zapach - latem mniej, zimą bardziej skutecznie.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Legowisko było jej placem zabaw i miejscem ucieczki. Azyl, w którym zawsze czuła się bezpiecznie. Zapachu praktycznie nie czuła przyzwyczajona do niego. A należało wiedzieć, że do swojej krainy Mała Sroka nie zapraszała wielu. Należało uznawać się za szczęśliwca jeżeli pozwalała usiąść na zydelku i jeszcze częstowała herbatą. Ciocia E należała do tego grona, które miało prawo wstępu i nawet nie musiała pytać o zgodę. Ciepły kubek parzył w dłonie, ale niósł też ulgę, gdyż herbata pachniała szałwią i lipowymi liśćmi, a przecież nie było nic lepszego na katar jak właśnie lipa. Umhra zamruczał cicho kiedy zorientował się, że w jego leżu znajduje się ktoś jeszcze. Ślepia skierował z małej Lysy na Elvirę i z powrotem. Dziewczynka położyła dłoń na jego głowie i kiwnęła niemo. Przez chwilę patrzyli na siebie: troll i mała wiedźma, jakby rozmawiali bez słów. W końcu troll poruszył się i ujął kamień, który swoją łapą położył na kolanach blondwłosej czarownicy. Usiadł w rogu zajmując się swoimi sprawami, a córka Cassandry sięgnęła po miskę, do której nalała herbaty z czajnika i podała towarzyszowi zabaw. Po chwili rozległ się głos siorbania jaki wydobywał z siebie troll. Sama Lysa napełniła swój kubek i usiadła na przeciwko Elviry, zielone iskrzące się oczy niczym dwa szmaragdy wbiła w niespodziewanego gościa popołudnia z herbatką.
-To lipa i szałwia - odezwała się dziewczynka upijając ze swojego kubka. - Dobre na przeziębienie. Mam więcej więc pij ciociu E.
Słowa dziewczynki brzmiały jak te jej matki kiedy opiekowała się chorymi. Dziewczynka pomagała codziennie uzdrowicielce, słuchała i widziała jak ta krząta się po lecznicy. Było tylko kwestią czasu aż jej córka zacznie mówić w podobny sposób. Jednak w poważnym głosie dziecka przebijała się troska o ciocię.
-Dziękuję - rozpromieniła się na wspomnienie o czekoladzie. - Była pyszna, mama obiecała, że każdego wieczora przed snem będę ją dostawać.
Noce wtedy wydawały się przyjaźniejsze, a sny nie tak straszne kiedy mogła skosztować czekolady od cioci E. Dziewczynka uważnie patrzyła czy jej niespodziewana pacjentka pije gorący napar. Czy ostatnie sny jakie miała mówiły właśnie o chorobie cioci? Tylko którym zwierzęciem była? Nigdy nie śniła o ludziach, a jedynie o zwierzętach, ale już wiedziała że obrazują one tych, wokół których się obracała. -Skąd masz tyle czekolady, ciociu?
Mama mówiła jej o ograniczeniach w żywności, o tym, że o pewne rzeczy coraz trudniej, że same też muszą oszczędzać. Czekolada zdawała się luk… luksus… luksusem - tak brzmiało to słowa, którego ostatnio matula użyła.
-Jak wyzdrowiejesz ciociu, pójdziemy na jarmark? - Mama powtarzała, że aby ktoś wyzdrowiał szybciej należy dać mu cel. Czy wyjście z Małą Sroką będzie impulsem do szybszego powrotu do zdrowia?
-To lipa i szałwia - odezwała się dziewczynka upijając ze swojego kubka. - Dobre na przeziębienie. Mam więcej więc pij ciociu E.
Słowa dziewczynki brzmiały jak te jej matki kiedy opiekowała się chorymi. Dziewczynka pomagała codziennie uzdrowicielce, słuchała i widziała jak ta krząta się po lecznicy. Było tylko kwestią czasu aż jej córka zacznie mówić w podobny sposób. Jednak w poważnym głosie dziecka przebijała się troska o ciocię.
-Dziękuję - rozpromieniła się na wspomnienie o czekoladzie. - Była pyszna, mama obiecała, że każdego wieczora przed snem będę ją dostawać.
Noce wtedy wydawały się przyjaźniejsze, a sny nie tak straszne kiedy mogła skosztować czekolady od cioci E. Dziewczynka uważnie patrzyła czy jej niespodziewana pacjentka pije gorący napar. Czy ostatnie sny jakie miała mówiły właśnie o chorobie cioci? Tylko którym zwierzęciem była? Nigdy nie śniła o ludziach, a jedynie o zwierzętach, ale już wiedziała że obrazują one tych, wokół których się obracała. -Skąd masz tyle czekolady, ciociu?
Mama mówiła jej o ograniczeniach w żywności, o tym, że o pewne rzeczy coraz trudniej, że same też muszą oszczędzać. Czekolada zdawała się luk… luksus… luksusem - tak brzmiało to słowa, którego ostatnio matula użyła.
-Jak wyzdrowiejesz ciociu, pójdziemy na jarmark? - Mama powtarzała, że aby ktoś wyzdrowiał szybciej należy dać mu cel. Czy wyjście z Małą Sroką będzie impulsem do szybszego powrotu do zdrowia?
The girl...
... who lost things
Elvira nie znała się na dzieciach dość dobrze, by podejrzewać, jak olbrzymi zaszczyt krył się za propozycją wspólnej herbatki. Nie pojmowała właściwie istoty braterstwa idącej z zajęciem miejsca na jednym zydelku i piciu wspólnego naparu; daleko było jej do sentymentów, nadawania wydarzeniom i przedmiotom znaczenia większego niż pierwsze, najważniejsze i pragmatyczne. W przeciwieństwie do młodej Lysandry, nie posiadała daru ani nawet talentu do wróżbiarstwa. Na swoje usprawiedliwienie miała, że nigdy dotąd nie posiadła również okazji spędzić trochę czasu sam na sam z kilkuletnią dziewczynką. Jeśli jednak spróbować, to tylko z panną Vablatsky. Inne dziewczynki w jej wieku bywały rozwrzeszczane, marudne, wybredne i - a to przede wszystkim - wrażliwe. Lysandra natomiast roztaczała wkoło siebie apetyczną aurę niepokoju.
- Dziękuję? - szepnęła miękko na granicy pytania, obracając w dłoniach kamień, który troll postawił jej na kolanach. Był spory, niewygodny do trzymania, chropowaty i pełen wybrzuszeń. Domyśliła się jednak, że w kulturze trollów odrzucenie tak specyficznego daru byłoby olbrzymim nietaktem, więc dla świętego spokoju poklepała kamyk pieszczotliwie i pozwoliła mu pozostać tam, gdzie się znalazł. - Nic się przed tobą nie ukryje, co, mała szeptucho? - parsknęła zakatarzonym nosem, w ostatniej chwili przykładając chusteczkę do twarzy, aby ukryć cieknącą, wodnistą maź.
Miała już dość przeklętego przeziębienia, ale z uzdrowicielskiego doświadczenia przeczuwała, że będzie sobie z nim radzić jeszcze przynajmniej kilka dni. Odchorowanie w spokoju było i tak przyjemniejsze od puszczania ognia z uszu i innych obrzydliwych eliksirów, którymi z umiłowaniem raczono dzieci. Ona wolała zioła, ciepłą pierzynę i kieliszeczek brandy. A z braku ostatniego, lipa i szałwia mogły zastąpić wieczorny trunek.
- Piję, piję - uspokoiła srokę, gdyż dostrzegła, że czujne oczy obserwują ją w półmroku legowiska. Przechyliła kubek kilka razy, grzejąc na nim dłonie, a potem pozwoliła sobie na skromny uśmiech. - Czekoladę przysyła mi moja matka, ja jej jednak nie lubię - odparła, zgrabnie naginając prawdę. Wcale nie stroniła od słodkości, jeżeli już miała do nich dostęp, w ostatnich miesiącach przerzuciła się jednak na procentowe napoje rozgrzewające, a czekolada zaczęła zalegać w słoikach. Szkoda by było, żeby stała i się kurzyła, a Lysandra z pewnością zasługiwała na okazyjne rozpieszczenie. Byle nie zbyt ostentacyjne, bo prędzej czy później zaczęłaby się przyzwyczajać. - Jeżeli masz ochotę, mogę cię zabrać. Tylko muszę dostać zgodę od twojej mamy. - Sama nie dowierzała własnej gładkiej odpowiedzi; w normalnych okolicznościach w życiu nie chciałaby szwendać się po jarmarku w towarzystwie dzieciaka, ale z Lysandrą podobny spacer mógł okazać się prawie przyjemny. - Stawiałaś ostatnio tarota? - zapytała po chwili, unosząc wymownie brew; wiedziała, że Cassandra uczy młodą technik wróżbiarskich.
- Dziękuję? - szepnęła miękko na granicy pytania, obracając w dłoniach kamień, który troll postawił jej na kolanach. Był spory, niewygodny do trzymania, chropowaty i pełen wybrzuszeń. Domyśliła się jednak, że w kulturze trollów odrzucenie tak specyficznego daru byłoby olbrzymim nietaktem, więc dla świętego spokoju poklepała kamyk pieszczotliwie i pozwoliła mu pozostać tam, gdzie się znalazł. - Nic się przed tobą nie ukryje, co, mała szeptucho? - parsknęła zakatarzonym nosem, w ostatniej chwili przykładając chusteczkę do twarzy, aby ukryć cieknącą, wodnistą maź.
Miała już dość przeklętego przeziębienia, ale z uzdrowicielskiego doświadczenia przeczuwała, że będzie sobie z nim radzić jeszcze przynajmniej kilka dni. Odchorowanie w spokoju było i tak przyjemniejsze od puszczania ognia z uszu i innych obrzydliwych eliksirów, którymi z umiłowaniem raczono dzieci. Ona wolała zioła, ciepłą pierzynę i kieliszeczek brandy. A z braku ostatniego, lipa i szałwia mogły zastąpić wieczorny trunek.
- Piję, piję - uspokoiła srokę, gdyż dostrzegła, że czujne oczy obserwują ją w półmroku legowiska. Przechyliła kubek kilka razy, grzejąc na nim dłonie, a potem pozwoliła sobie na skromny uśmiech. - Czekoladę przysyła mi moja matka, ja jej jednak nie lubię - odparła, zgrabnie naginając prawdę. Wcale nie stroniła od słodkości, jeżeli już miała do nich dostęp, w ostatnich miesiącach przerzuciła się jednak na procentowe napoje rozgrzewające, a czekolada zaczęła zalegać w słoikach. Szkoda by było, żeby stała i się kurzyła, a Lysandra z pewnością zasługiwała na okazyjne rozpieszczenie. Byle nie zbyt ostentacyjne, bo prędzej czy później zaczęłaby się przyzwyczajać. - Jeżeli masz ochotę, mogę cię zabrać. Tylko muszę dostać zgodę od twojej mamy. - Sama nie dowierzała własnej gładkiej odpowiedzi; w normalnych okolicznościach w życiu nie chciałaby szwendać się po jarmarku w towarzystwie dzieciaka, ale z Lysandrą podobny spacer mógł okazać się prawie przyjemny. - Stawiałaś ostatnio tarota? - zapytała po chwili, unosząc wymownie brew; wiedziała, że Cassandra uczy młodą technik wróżbiarskich.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Patrzyła jak Umhra podaje cioci E. kamień, a to był wyraz akceptacji jej obecności w jego legowisku. Uśmiechnęła się delikatnie jakby zadowolona z obrotu spraw. Pociągnęła łyk ze swojego kubka widząc zmieszanie na jej twarzy, ale zamiast wyjaśnić zwyczaje strażnika lecznicy milczała wciąż się wpatrując w czarownicę oczami koloru szmaragdów.
-Wiele rzeczy i spraw wciąż mi umyka, ciociu E. - Odpowiedziała dziewczynka, a słowa te nie pasowały do jej drobnej postury i buzi dziecka. - Jakbym trzymała cienką nitkę, która ucieka mi między palcami.
Mówiąc to spojrzała na swoją małą dłoń jakby właśnie widziała ową nić. Zamilkła na chwilę, a słowa tak nie pasujące do tego miejsca wybrzmiały, ale ich echo wciąż pozostawało. Wrażenie to zaraz zniknęło, gdy uśmiech na nowo rozjaśnił jej twarz w cieniu legowiska.
-Tym bardziej dziękuję, ciociu E. - Kolejny łyk herbaty, a do ich rozmowy doszło miarowe oddychanie trolla, który najwyraźniej pozwolił sobie na drzemkę wiedząc, że jego mała przyjaciółka jest w bezpiecznych rękach, nawet jeżeli należały one do czarownicy, która akurat smarkała i kichała. Lysa sięgnęła po czajnik i dolała Elvirze naparu. Musiała mieć pewność, że wypuściła ciocię E. dobrze rozgrzaną na ten mróz. Inaczej matula nie będzie zadowolona, a przecież należy się dobrze zająć chorym. Prawdziwa uzdrowicielka wie kiedy może wypuścić pacjenta spod swych opiekuńczych rąk.
-Tak! - Zawołała radośnie na słowa kobiety jak każde dziecko by się zachowało słysząc, że zostanie zabrane na jarmark. Nie ważne, że widziała w snach krew, śmierć i ból to nadal pozostawała siedmioletnim dzieckiem, ciekawym świata i pragnącym poznać to co się dzieje za rogiem. Dzieckiem zachwyconym tym co widzi, tym co słyszy i czuje. Wizja pójścia na jarmark mocno ją uradowała. Uśmiech ten zaraz zbladł jak usłyszała kolejne pytanie.
-Stawiałam wraz z matulą w Noc Duchów - odpowiedziała przypominając sobie wieczór. Karty jeszcze do niej płynnie nie mówiły. Potrzebowała jeszcze wielu lat nauki i praktyki aby czytać je zaraz po spojrzeniu na nie. Jednak parę z nich przemawiało do niej chętniej niż inne. - To ciężka sprawa, ciociu E. Jeszcze nie rozumiem wszystkiego.
Mówiła z cichym zawodem w głosie. Tyle pytań, tyle niewiadomych i te czerwone ślady na białym śniegu, spadające krople niczym rubiny, rozbijające się na ziemi, tworząc zawiły, krwawy wzór, którego nie pojmowała, który ją przerażał.
-To jak podążanie za kotem, ciociu E. - Dodała jeszcze, ale czy czarownica ją zrozumiała?
-Wiele rzeczy i spraw wciąż mi umyka, ciociu E. - Odpowiedziała dziewczynka, a słowa te nie pasowały do jej drobnej postury i buzi dziecka. - Jakbym trzymała cienką nitkę, która ucieka mi między palcami.
Mówiąc to spojrzała na swoją małą dłoń jakby właśnie widziała ową nić. Zamilkła na chwilę, a słowa tak nie pasujące do tego miejsca wybrzmiały, ale ich echo wciąż pozostawało. Wrażenie to zaraz zniknęło, gdy uśmiech na nowo rozjaśnił jej twarz w cieniu legowiska.
-Tym bardziej dziękuję, ciociu E. - Kolejny łyk herbaty, a do ich rozmowy doszło miarowe oddychanie trolla, który najwyraźniej pozwolił sobie na drzemkę wiedząc, że jego mała przyjaciółka jest w bezpiecznych rękach, nawet jeżeli należały one do czarownicy, która akurat smarkała i kichała. Lysa sięgnęła po czajnik i dolała Elvirze naparu. Musiała mieć pewność, że wypuściła ciocię E. dobrze rozgrzaną na ten mróz. Inaczej matula nie będzie zadowolona, a przecież należy się dobrze zająć chorym. Prawdziwa uzdrowicielka wie kiedy może wypuścić pacjenta spod swych opiekuńczych rąk.
-Tak! - Zawołała radośnie na słowa kobiety jak każde dziecko by się zachowało słysząc, że zostanie zabrane na jarmark. Nie ważne, że widziała w snach krew, śmierć i ból to nadal pozostawała siedmioletnim dzieckiem, ciekawym świata i pragnącym poznać to co się dzieje za rogiem. Dzieckiem zachwyconym tym co widzi, tym co słyszy i czuje. Wizja pójścia na jarmark mocno ją uradowała. Uśmiech ten zaraz zbladł jak usłyszała kolejne pytanie.
-Stawiałam wraz z matulą w Noc Duchów - odpowiedziała przypominając sobie wieczór. Karty jeszcze do niej płynnie nie mówiły. Potrzebowała jeszcze wielu lat nauki i praktyki aby czytać je zaraz po spojrzeniu na nie. Jednak parę z nich przemawiało do niej chętniej niż inne. - To ciężka sprawa, ciociu E. Jeszcze nie rozumiem wszystkiego.
Mówiła z cichym zawodem w głosie. Tyle pytań, tyle niewiadomych i te czerwone ślady na białym śniegu, spadające krople niczym rubiny, rozbijające się na ziemi, tworząc zawiły, krwawy wzór, którego nie pojmowała, który ją przerażał.
-To jak podążanie za kotem, ciociu E. - Dodała jeszcze, ale czy czarownica ją zrozumiała?
The girl...
... who lost things
Kamień nieprzyjemnie ciążył na kolanach. Zostawiał na płaszczu szare ślady osypującego się kurzu, a chropowata struktura ocierała się o miękkie palce, tworząc mikroskopijne zadrapania. Nie wiedziała jak długo będzie musiała kołysać go na udach ani jak znosiła to zwykle Lysandra, ale w swoim trawionym gorączką stanie miała większe zapasy cierpliwości, mniej rzeczy wzbudzało w niej irytację, gdyż za wszelką cenę starała się unikać problemów. Tymczasowo, dopóki nie wróci jej zdrowie, siła, cięty język, z którego była tak znana.
Wraz z kolejnymi słowami dziewczynki przyszło dziwne uczucie, gęsta aura otulająca ciało jak wełniany koc - z tym, że koc ten nie miał na celu obronić przed chłodem, nie, niewidzialna ręka przyciskała go do ust i nosa, odbierając szansę zaczerpnięcia tlenu. Elvira ocknęła się dopiero po chwili, kręcąc głową i opierając na moment dłoń o własne czoło. Naprawdę miała gorączkę. Będzie musiała wracać, wkrótce.
- Nie próbuj chwytać jej palcami, nie bądź delikatna. Rozłóż pięść i schwyć ją w garść, od razu, bez wahania. Nie ucieknie - wymamrotała, odtykając nos nad gorącymi oparami herbaty. Para wodna osiadała jej na zaróżowionych policzkach, na czubku nosa.
Pozwoliła małej dolać sobie napoju, a przez ten czas ani na moment nie odrywała wzroku od drzemiącego trolla. Powinna czuć się zaszczycona okazanym zaufaniem, czy może zgorszona faktem, że tak szybko wyzbył się ostrożności? Pieprzone monstrum. A gdyby to był ktokolwiek inny i zachowałby się tak samo... mała Lysandra była inteligentna, ale drobna i krucha. Każdy mógłby złapać ją w garść jak tę nitkę i rozerwać w pół.
Przynajmniej przy Elvirze mogła czuć się bezpiecznie. Była to winna Cassandrze, chronić tę małą osobliwość i tutaj i na jarmarku, na który obiecała ją zabrać. Entuzjazm dziecka początkiem wzbudził w niej iskrę niepewności, ale prędko ją zagasiła. Jak rzekła, tak zrobi. Nie było sensu cofać raz danego słowa.
- Ciekawe. - mruknęła na wieść o stawianych w Noc Duchów kartach. - Masz jeszcze dużo czasu, żeby się nauczyć, ale nie wątpię, że potrafisz już więcej niż ja. Karty powiedziały ci coś ciekawego? - Przyłożyła palec do kącika oka, otarła pozostałości czarnego tuszu. - Za kotem? - Jakież to dziecko było nieprzewidywalne. - Masz na myśli... hmm... mozolne? Długotrwałe? - Koty nie lubiły się spieszyć. - Ostrożne? - Kota łatwo było spłoszyć. - Przewrotne? - Koty chętnie sprowadzały na manowce.
Kolejny raz prowokowała ją do wysilenia wyobraźni.
Wraz z kolejnymi słowami dziewczynki przyszło dziwne uczucie, gęsta aura otulająca ciało jak wełniany koc - z tym, że koc ten nie miał na celu obronić przed chłodem, nie, niewidzialna ręka przyciskała go do ust i nosa, odbierając szansę zaczerpnięcia tlenu. Elvira ocknęła się dopiero po chwili, kręcąc głową i opierając na moment dłoń o własne czoło. Naprawdę miała gorączkę. Będzie musiała wracać, wkrótce.
- Nie próbuj chwytać jej palcami, nie bądź delikatna. Rozłóż pięść i schwyć ją w garść, od razu, bez wahania. Nie ucieknie - wymamrotała, odtykając nos nad gorącymi oparami herbaty. Para wodna osiadała jej na zaróżowionych policzkach, na czubku nosa.
Pozwoliła małej dolać sobie napoju, a przez ten czas ani na moment nie odrywała wzroku od drzemiącego trolla. Powinna czuć się zaszczycona okazanym zaufaniem, czy może zgorszona faktem, że tak szybko wyzbył się ostrożności? Pieprzone monstrum. A gdyby to był ktokolwiek inny i zachowałby się tak samo... mała Lysandra była inteligentna, ale drobna i krucha. Każdy mógłby złapać ją w garść jak tę nitkę i rozerwać w pół.
Przynajmniej przy Elvirze mogła czuć się bezpiecznie. Była to winna Cassandrze, chronić tę małą osobliwość i tutaj i na jarmarku, na który obiecała ją zabrać. Entuzjazm dziecka początkiem wzbudził w niej iskrę niepewności, ale prędko ją zagasiła. Jak rzekła, tak zrobi. Nie było sensu cofać raz danego słowa.
- Ciekawe. - mruknęła na wieść o stawianych w Noc Duchów kartach. - Masz jeszcze dużo czasu, żeby się nauczyć, ale nie wątpię, że potrafisz już więcej niż ja. Karty powiedziały ci coś ciekawego? - Przyłożyła palec do kącika oka, otarła pozostałości czarnego tuszu. - Za kotem? - Jakież to dziecko było nieprzewidywalne. - Masz na myśli... hmm... mozolne? Długotrwałe? - Koty nie lubiły się spieszyć. - Ostrożne? - Kota łatwo było spłoszyć. - Przewrotne? - Koty chętnie sprowadzały na manowce.
Kolejny raz prowokowała ją do wysilenia wyobraźni.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Słysząc słowa cioci E. na temat nici, którą należy chwycić uniosła na nią szmaragdowe oczy, które błyszczały w cieniu legowiska. Buzia dziecka była nieruchoma niczym porcelanowej lalki, ale to oczy były żywe i iskrzące. Zamrugała powoli i zacisnęła mocno piąstkę jakby właśnie chwytała nitkę, którą tylko ona widzi. Pokręciła głową.
-Nie - powiedziała cicho - Należy ją złapać palcami i pociągnąć za sobą, z pięści wysunie się, wymsknie i strata będzie jeszcze większa, ciociu E.
Czasami zatracała się w swoich myślach i choć rozmawiała z osobą, która siedziała obok niej to również prowadziła tą drugą ze stworzeniami, które mieszkały w niej. Troll poruszył się cicho, po czym podniósł się oznajmiając tym samym, że jego drzemka właśnie się zakończyła. Kontrolnie spojrzał czy Multon nadal ma kamień na nogach, a gdy potem grubym palcem trącił kolano Lysy upewniając się, że dziewczynka nadal tu jest cała i bezpieczna. Zamruczał cicho po czym znieruchomiał pozwalając małej sroce i czarownicy dalej prowadzić swoją rozmowę.
-Przyszły duchy - odpowiedziała ze spokojem w głosie, a dziecięcy głosik brzmiał melodyjnie jakby mała dziewczynka była z tego zadowolona. - Wiele duchów, ciociu E. Matula z nimi rozmawiała, a one rozmawiały z nią.
Było to coś normalnego i naturalnego dla córki Cassandry. Dziwy i niewyjaśnione zdarzenia ciągle jej towarzyszyły, stały się jej rzeczywistością, z którą nie walczyła, choć nie raz się jej bała ale już wiedziała, że to nigdy się nie zmieni.
-Nieprzewidywalne - odpowiedziała czarownicy, a na buzi porcelanowej lalki pojawił się delikatny uśmiech jakby tłumaczyła oczywistość, a jednak niósł ze sobą pewną niepewność i niedopowiedzenie. Zaraz jednak dziewczynka wstała ze swojego miejsca by podejść do kobiety i położyć swoją rączkę na jej rozpalonym czole. - Powinnaś ciociu E. odpocząć i się wyspać. Matula mówi, że sen ma zbawienny wpływ na pozbycie się choroby.
Z tymi słowami wyjęła pusty kubek z dłoni Multon tym samym oznajmiając, że wizyta właśnie dobiegła końca. Nawet dla małej Lysy było jasne, że czarownica musi odpocząć bo inaczej zemdleje jej tutaj, a z tym nawet tak spokojne dziecko jak mała sroka by sobie poradziło.
-Nie - powiedziała cicho - Należy ją złapać palcami i pociągnąć za sobą, z pięści wysunie się, wymsknie i strata będzie jeszcze większa, ciociu E.
Czasami zatracała się w swoich myślach i choć rozmawiała z osobą, która siedziała obok niej to również prowadziła tą drugą ze stworzeniami, które mieszkały w niej. Troll poruszył się cicho, po czym podniósł się oznajmiając tym samym, że jego drzemka właśnie się zakończyła. Kontrolnie spojrzał czy Multon nadal ma kamień na nogach, a gdy potem grubym palcem trącił kolano Lysy upewniając się, że dziewczynka nadal tu jest cała i bezpieczna. Zamruczał cicho po czym znieruchomiał pozwalając małej sroce i czarownicy dalej prowadzić swoją rozmowę.
-Przyszły duchy - odpowiedziała ze spokojem w głosie, a dziecięcy głosik brzmiał melodyjnie jakby mała dziewczynka była z tego zadowolona. - Wiele duchów, ciociu E. Matula z nimi rozmawiała, a one rozmawiały z nią.
Było to coś normalnego i naturalnego dla córki Cassandry. Dziwy i niewyjaśnione zdarzenia ciągle jej towarzyszyły, stały się jej rzeczywistością, z którą nie walczyła, choć nie raz się jej bała ale już wiedziała, że to nigdy się nie zmieni.
-Nieprzewidywalne - odpowiedziała czarownicy, a na buzi porcelanowej lalki pojawił się delikatny uśmiech jakby tłumaczyła oczywistość, a jednak niósł ze sobą pewną niepewność i niedopowiedzenie. Zaraz jednak dziewczynka wstała ze swojego miejsca by podejść do kobiety i położyć swoją rączkę na jej rozpalonym czole. - Powinnaś ciociu E. odpocząć i się wyspać. Matula mówi, że sen ma zbawienny wpływ na pozbycie się choroby.
Z tymi słowami wyjęła pusty kubek z dłoni Multon tym samym oznajmiając, że wizyta właśnie dobiegła końca. Nawet dla małej Lysy było jasne, że czarownica musi odpocząć bo inaczej zemdleje jej tutaj, a z tym nawet tak spokojne dziecko jak mała sroka by sobie poradziło.
The girl...
... who lost things
Elvirę niełatwo było przekonać, że jest w błędzie, narcystyczne przekonanie o nieomylności zwykle trzymało ją w szachu, wymagając niepodważalnych i widocznych gołym okiem dowodów na to, że powinna zmienić swoje stanowisko. Działo się tak, gdy obserwowała potężniejszych od siebie czarnoksiężników, czerpiąc z ich doświadczenia i umiejętności; lub gdy stała przy ramieniu Cassandry, pozwalając jej prowadzić się zakamarkami ziołolecznictwa i medycyny urazowej, która potrafiła uczynić coś z niczego. Z całą pewnością nie pozwoliłaby dogadać sobie dziecku. Żadne dziecko na świecie, nawet najbardziej wyjątkowe i utalentowane, nie było mądrzejsze od niej. W przypadku Lysandry za wyżej rozwinięte uznałaby jedynie wyobraźnię oraz wrodzony dar jasnowidzenia.
- Jeżeli złapiesz ją palcami, powinna ci się... wymsknąć łatwiej? - zapytała cicho, po części dając się ponieść potrzebie dyskusji, po części już idąc dziewczynce na ugodę; takie abstrakcyjne, niemające pokrycia w rzeczywistości dywagacje nie były Elviry mocną stroną. Na dobrą sprawę nie wiedziała nawet, o jakiej rozmawiają nitce: może takiej do szycia albo plecenia? Mimowolnie uniosła dwa palce i przycisnęła je do siebie, próbując wyobrazić sobie siłę, jakiej wymagałoby przytrzymanie cieniutkiej niteczki.
Nie, nic z tego nie miało sensu.
Skupiła ostrożny wzrok na przebudzającym się trollu, a widząc jego mętne spojrzenie, równie powoli oparła dłoń na kamieniu. Ciekawsze od trolla były jednak historyjki małej Lysandry. Czy to również był przebłysk wybitnej wyobraźni, czy w Noc Duchów naprawdę zajmowały się ściąganiem do siebie tych widmowych istot? Z ilu stron świata mogły nadejść? Jakie sekrety zdradzić?
- Twoja mama jest niezwykle zdolna - powiedziała jednak z cieniem uśmiechu, bo zdawała sobie sprawę, że na niektóre pytania dziewczynka nie będzie w stanie znaleźć zadowalającej ją odpowiedzi. - Nieprzewidywalne - powtórzyła po niej zaraz, mrugając lekko i otwierając szerzej oczy. Miała rację, to było tak oczywiste. Koty były nieprzewidywalne. Ale o czym mówiły? Co w związku z tym? Czuła się fatalnie, fragmenty rozmowy uciekały od niej jak... jak nitka przelewająca się przez palce.
- Masz rację, Lysa. Ciocia potrzebuje snu - potwierdziła szeptem, chichocząc w duchu nad znaczeniem słów, których nie spodziewała się, że kiedykolwiek wypowie. - Powinnam wziąć ten kamień, czy...? - chciała zapytać, ale widząc spojrzenie trolla, westchnęła ciężko i zrezygnowana uniosła go pod pachę. Na pewno był to trening dla rąk, nawet jeżeli lewa bolała ją jeszcze po wybuchu kryształu. - To była najlepsza herbata, jaką piłam w tym miesiącu - delikatnie złapała małą za warkocza, nie mając w sobie tyle uczuć, by poklepać ją pieszczotliwie po głowie. - Do zobaczenia. - Z tymi słowami wyszła, zabierając ze sobą swój kamień.
/zt
- Jeżeli złapiesz ją palcami, powinna ci się... wymsknąć łatwiej? - zapytała cicho, po części dając się ponieść potrzebie dyskusji, po części już idąc dziewczynce na ugodę; takie abstrakcyjne, niemające pokrycia w rzeczywistości dywagacje nie były Elviry mocną stroną. Na dobrą sprawę nie wiedziała nawet, o jakiej rozmawiają nitce: może takiej do szycia albo plecenia? Mimowolnie uniosła dwa palce i przycisnęła je do siebie, próbując wyobrazić sobie siłę, jakiej wymagałoby przytrzymanie cieniutkiej niteczki.
Nie, nic z tego nie miało sensu.
Skupiła ostrożny wzrok na przebudzającym się trollu, a widząc jego mętne spojrzenie, równie powoli oparła dłoń na kamieniu. Ciekawsze od trolla były jednak historyjki małej Lysandry. Czy to również był przebłysk wybitnej wyobraźni, czy w Noc Duchów naprawdę zajmowały się ściąganiem do siebie tych widmowych istot? Z ilu stron świata mogły nadejść? Jakie sekrety zdradzić?
- Twoja mama jest niezwykle zdolna - powiedziała jednak z cieniem uśmiechu, bo zdawała sobie sprawę, że na niektóre pytania dziewczynka nie będzie w stanie znaleźć zadowalającej ją odpowiedzi. - Nieprzewidywalne - powtórzyła po niej zaraz, mrugając lekko i otwierając szerzej oczy. Miała rację, to było tak oczywiste. Koty były nieprzewidywalne. Ale o czym mówiły? Co w związku z tym? Czuła się fatalnie, fragmenty rozmowy uciekały od niej jak... jak nitka przelewająca się przez palce.
- Masz rację, Lysa. Ciocia potrzebuje snu - potwierdziła szeptem, chichocząc w duchu nad znaczeniem słów, których nie spodziewała się, że kiedykolwiek wypowie. - Powinnam wziąć ten kamień, czy...? - chciała zapytać, ale widząc spojrzenie trolla, westchnęła ciężko i zrezygnowana uniosła go pod pachę. Na pewno był to trening dla rąk, nawet jeżeli lewa bolała ją jeszcze po wybuchu kryształu. - To była najlepsza herbata, jaką piłam w tym miesiącu - delikatnie złapała małą za warkocza, nie mając w sobie tyle uczuć, by poklepać ją pieszczotliwie po głowie. - Do zobaczenia. - Z tymi słowami wyszła, zabierając ze sobą swój kamień.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie miała w zwyczaju narzucać własnego zdania, w końcu była jedynie dzieckiem. Istotą, która nie zaznała jeszcze życia; wciąż miała wiele przed sobą. A jednak, w snach doświadczyła tego czego inni prawdopodobnie by nie mogli i nie potrafili znieść. Patrzyła jak ciocia E. stara się palcami złapać niewidzialną nitkę i nadal nie rozumiała, że właśnie trzymała ją najmocniej jak człowiek potrafi. Przekrzywiła znów główkę na bok widząc, że ciocia nie widzi tego co dziewczynka, ale to nie była jej wina. Mało kto rozumiał cienkie nici przeznaczenia, tylko szeptuchy je widziały i rozumiały, a nawet wtedy potrafiły się im wymykać. Uciekać przed palcami, unosić się na wietrze niczym pajęczyna, która zaczepia się na gałęziach drzew.
Lysandra milczała niczym zaklęta jedynie szmaragdowe oczy błyszczały w półmroku obserwując jak ciocia E. próbuje zrozumieć znaczenie nici, ale nie potrafi. Może kiedyś to zrozumie, a może nie, tego dziewczynka nie była w stanie stwierdzić.
-Sen jest dobrym lekarzem, według matuli, jednym z lepszych - odparła mała szeptucha odbierając od Elviry pusty kubek po herbacie. Umhra śledził uważnie ruchy Lysandry jakby czekając na ten jeden, który każe mu jej bronić. Mała Sroka jedynie położyła małą, dziecięca dłoń na jego ramieniu, a troll przymknął wolno oczy uspokojony tym gestem.
-Jeżeli nie wydobrzejesz, nie pójdziemy na jarmark - Pozostawała jednak nadal dzieckiem, które szukało zabawy i beztroski, a jarmark zdawał się idealnym do tego miejscem. -Kamień jest prezentem, a tych się nie oddaje, ciociu E. - Odpowiedziała z powagą w głosie jaką potrafią przybierać jedynie dzieci. Jasnowłosa czarownica mogła być pewna, że odmowa będzie źle widziana.
Patrzyła jak ciocia E. powoli opuszcza lecznicę by oddać się dalszym kuracjom. Wiedziała, że z pomocą matulich specyfików szybko wróci do zdrowia. Nie musiała się martwić, ani nawet nie miała zamiaru. Powoli zebrała się z ziemi aby udać się do pokoiku na górze, gdzie czekały na nią rysiki oraz kartki, bowiem kolejny sen wymagał przeniesienia na papier.
|zt x2
Lysandra milczała niczym zaklęta jedynie szmaragdowe oczy błyszczały w półmroku obserwując jak ciocia E. próbuje zrozumieć znaczenie nici, ale nie potrafi. Może kiedyś to zrozumie, a może nie, tego dziewczynka nie była w stanie stwierdzić.
-Sen jest dobrym lekarzem, według matuli, jednym z lepszych - odparła mała szeptucha odbierając od Elviry pusty kubek po herbacie. Umhra śledził uważnie ruchy Lysandry jakby czekając na ten jeden, który każe mu jej bronić. Mała Sroka jedynie położyła małą, dziecięca dłoń na jego ramieniu, a troll przymknął wolno oczy uspokojony tym gestem.
-Jeżeli nie wydobrzejesz, nie pójdziemy na jarmark - Pozostawała jednak nadal dzieckiem, które szukało zabawy i beztroski, a jarmark zdawał się idealnym do tego miejscem. -Kamień jest prezentem, a tych się nie oddaje, ciociu E. - Odpowiedziała z powagą w głosie jaką potrafią przybierać jedynie dzieci. Jasnowłosa czarownica mogła być pewna, że odmowa będzie źle widziana.
Patrzyła jak ciocia E. powoli opuszcza lecznicę by oddać się dalszym kuracjom. Wiedziała, że z pomocą matulich specyfików szybko wróci do zdrowia. Nie musiała się martwić, ani nawet nie miała zamiaru. Powoli zebrała się z ziemi aby udać się do pokoiku na górze, gdzie czekały na nią rysiki oraz kartki, bowiem kolejny sen wymagał przeniesienia na papier.
|zt x2
The girl...
... who lost things
19.04 -> stąd
Pamięć ostatnich kilku minut w zupełności jej się zatarła. Błądziła w amoku bólu i oszołomienia, widząc przed sobą ulicę wąską, odległą jakby obserwowała ją przez lunetę. Zaduch starego zielska, zgnilizny i krwi wciskał się z agresją do płuc, zmuszając do głośnego kaszlu, którego nie mogła stłumić, jeśli chciała zaczerpnąć tlenu. Kobieta w brudnej sukience zniknęła z horyzontu, ale nie było to żadnym pocieszeniem; Kina na oślep wymacała różdżkę, która wypadła jej z wilgotnych palców i mozolnie posuwała się do przodu, byle tylko opuścić to przeklęte miejsce. Gorąca krew spływająca po policzku oraz przeszywający, drążący wgłąb czaszki ból nie pozwalał jednak skupić się na niczym - nie wiedziała już, gdzie jest wyjście na ulicę Pokątną, a gdzie kolejne aleje Nokturnu, momentami nie miała nawet pewności czy jeszcze idzie czy już się czołga. Część drogi na pewno pokonała na kolanach, wymacując sobie drogę już po tym jak wepchnęła różdżkę w kieszeń - i tak na nic by się jej teraz zdała.
Piekącym bólem pulsowała też nadal puchnąca kostka, ale w porównaniu do głowy było to cierpienie na tyle nikłe - jakby porównać ugryzienie osy do przypalenia dupy pogrzebaczem - że zupełnie o tym zapomniała. Wiedziała, że nie może się zatrzymać, że jeśli spróbuje usiąść to już nie wstanie, zemdleje w rynsztoku i wykrwawi się pośród śmierdzącej masy gówna, szczurzych trupów i gnijącego mięsa.
Zmuszała się więc, krok za krokiem. Musiała być silna tak jak zawsze, bo nikt jej nie pomoże. Krok za krokiem.
W końcu jednak nawet to okazało się być zbyt wiele, bo świat wcale nie stawał się wyraźniejszy, a ból narastał. Nie wstawała już z kolan, choć wciąż uparcie nie zamierzała się zatrzymywać. W podrygu desperacji wsunęła swój sztylet w zęby, kalecząc język, i wdrapała się na najbliższe schody kamienicy. Mało kogo znała na tym Nokturnie, więc spodziewała się, że zostanie wypędzona lub dobita. Jaką jednak miała inną możliwość? Słodka uzdrowicielka ostatnio już jej pomogła, a podobno mieszkała właśnie w tej zasranej dzielnicy. Kina zawsze gardziła nadzieją, ale w chwilach takich jak ta, gdy oczy ma się już zalane krwią, a pod powiekami błyszczą wyłącznie gwiazdki zwiastujące śmierć, każdy pewnie chwyta się brzytwy.
Zdołała wdrapać się na najwyższy stopień i chwycić klamkę brudnymi dłońmi, ale pociągnięcie za nią było ostatnim co zrobiła. Potem nagle przed sobą miała już nie drzwi tylko niebo - bardzo dalekie i bardzo czerwone, gdy padła na plecy i pozwoliła, by krew spływała jej do ust i nosa. Nóż wysunął się z wiotczejących warg, każde kolejne tchnienie przychodziło z trudem.
Kina 142/232 (-30 kąsane, -60 krwawienie z lewego oczodołu) -15 do kości
Pamięć ostatnich kilku minut w zupełności jej się zatarła. Błądziła w amoku bólu i oszołomienia, widząc przed sobą ulicę wąską, odległą jakby obserwowała ją przez lunetę. Zaduch starego zielska, zgnilizny i krwi wciskał się z agresją do płuc, zmuszając do głośnego kaszlu, którego nie mogła stłumić, jeśli chciała zaczerpnąć tlenu. Kobieta w brudnej sukience zniknęła z horyzontu, ale nie było to żadnym pocieszeniem; Kina na oślep wymacała różdżkę, która wypadła jej z wilgotnych palców i mozolnie posuwała się do przodu, byle tylko opuścić to przeklęte miejsce. Gorąca krew spływająca po policzku oraz przeszywający, drążący wgłąb czaszki ból nie pozwalał jednak skupić się na niczym - nie wiedziała już, gdzie jest wyjście na ulicę Pokątną, a gdzie kolejne aleje Nokturnu, momentami nie miała nawet pewności czy jeszcze idzie czy już się czołga. Część drogi na pewno pokonała na kolanach, wymacując sobie drogę już po tym jak wepchnęła różdżkę w kieszeń - i tak na nic by się jej teraz zdała.
Piekącym bólem pulsowała też nadal puchnąca kostka, ale w porównaniu do głowy było to cierpienie na tyle nikłe - jakby porównać ugryzienie osy do przypalenia dupy pogrzebaczem - że zupełnie o tym zapomniała. Wiedziała, że nie może się zatrzymać, że jeśli spróbuje usiąść to już nie wstanie, zemdleje w rynsztoku i wykrwawi się pośród śmierdzącej masy gówna, szczurzych trupów i gnijącego mięsa.
Zmuszała się więc, krok za krokiem. Musiała być silna tak jak zawsze, bo nikt jej nie pomoże. Krok za krokiem.
W końcu jednak nawet to okazało się być zbyt wiele, bo świat wcale nie stawał się wyraźniejszy, a ból narastał. Nie wstawała już z kolan, choć wciąż uparcie nie zamierzała się zatrzymywać. W podrygu desperacji wsunęła swój sztylet w zęby, kalecząc język, i wdrapała się na najbliższe schody kamienicy. Mało kogo znała na tym Nokturnie, więc spodziewała się, że zostanie wypędzona lub dobita. Jaką jednak miała inną możliwość? Słodka uzdrowicielka ostatnio już jej pomogła, a podobno mieszkała właśnie w tej zasranej dzielnicy. Kina zawsze gardziła nadzieją, ale w chwilach takich jak ta, gdy oczy ma się już zalane krwią, a pod powiekami błyszczą wyłącznie gwiazdki zwiastujące śmierć, każdy pewnie chwyta się brzytwy.
Zdołała wdrapać się na najwyższy stopień i chwycić klamkę brudnymi dłońmi, ale pociągnięcie za nią było ostatnim co zrobiła. Potem nagle przed sobą miała już nie drzwi tylko niebo - bardzo dalekie i bardzo czerwone, gdy padła na plecy i pozwoliła, by krew spływała jej do ust i nosa. Nóż wysunął się z wiotczejących warg, każde kolejne tchnienie przychodziło z trudem.
Kina 142/232 (-30 kąsane, -60 krwawienie z lewego oczodołu) -15 do kości
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
Znów ten przeciąg, po wieczornym obchodzie pacjentów kierowała się już do snu, gdy wnet spostrzegła rozchylone drzwi swojej lecznicy. Wyciągnęła z kieszeni różdżkę, chcąc zamknąć je krótkim zaklęciem, lecz wówczas spostrzegła reakcje Umhry: zaniepokojony troll wpatrywał się w nocne ciemności, jakby kryły za sobą coś więcej, niż nieskończoną pustkę. Postąpiła kilka kroków, by zrównać się z istotą, słysząc cichy pomruk wydobywający się z jej paszczy; to wtedy zdecydowała się wreszcie zbliżyć do progu i otworzyć drzwi szerzej, by dostrzec leżącą u progu czarownicę - w kałuży krwi, daj Merlinie swojej własnej. Kucnęła nad nią, ostrożnie oglądając twarz - wszystko wskazywało na to, że krew spływała z tych okolic - i dostrzegła zakrwawiony oczodół. Szlag, czy oko dało się jeszcze odratować? Rana wyglądała na świeżą, ale zanim ta dziewczyna się tutaj doczołgała, musiała minąć chwila. Krótsza czy dłuższa? Trudna do oszacowania. Wciąganie jej do środka w takim stanie mijało się z celem, tą raną należało zająć się jak najprędzej.
- Purus - wyszeptała, kierując kraniec różdżki na ranny oczodół, dzięki temu łagodnemu zaklęciu, który jasnym blaskiem rozświetlił na ułamek chwili zmęczoną bólem twarz kobiety, rana miała zostać oczyszczona z zabrudzeń - dzięki temu mogła kontynuować uzdrawianie bez obaw o infekcję. - Fosilio - szeptała dalej, na jednym tchu, hamując spływającą strużkę krwi; wpierw tylko się zwęziła, ale Cassandra nie czekała na ostateczny efekt, kontynuując swoje gusła. - Curatio Vulnera Horribilis - wypowiedziała zaraz, w zbytnim pośpiechu, bo mimo dokładności gestów wiązka zaklęcia ledwie rozjaśniła przestrzeń, dopiero ponowiona inkantacja: - Curatio Vulnera Horribilis - odniosła oczekiwany efekt, którego nie mogła jednak dostrzec zza domkniętej powieki. Musiała sprawdzić, czy został zachowany wzrok - ale to uczyni dopiero, kiedy doprowadzi ją do porządku - i względnej przytomności.
- Słyszysz mnie? - spytała, dotykając knykciami krtani, by wyczuć puls. Na szybko powiodła dłonią po jej twarzy, ciele, lecz wydawało się, że najpoważniejszy krwotok został zatamowany. Dokładniej - zbada ją już w środku. Szczęśliwie była drobna, powinna zdołać wprowadzić ją do środka. - Jesteś w stanie wstać? - zapytała, wsuwając własne ramie pod jej ramię, chcąc pomóc jej odnaleźć oparcie, nie spostrzegła nawet upuszczonego noża.
rzuty , zaklęcie leczy 71 obrażeń oka
- Purus - wyszeptała, kierując kraniec różdżki na ranny oczodół, dzięki temu łagodnemu zaklęciu, który jasnym blaskiem rozświetlił na ułamek chwili zmęczoną bólem twarz kobiety, rana miała zostać oczyszczona z zabrudzeń - dzięki temu mogła kontynuować uzdrawianie bez obaw o infekcję. - Fosilio - szeptała dalej, na jednym tchu, hamując spływającą strużkę krwi; wpierw tylko się zwęziła, ale Cassandra nie czekała na ostateczny efekt, kontynuując swoje gusła. - Curatio Vulnera Horribilis - wypowiedziała zaraz, w zbytnim pośpiechu, bo mimo dokładności gestów wiązka zaklęcia ledwie rozjaśniła przestrzeń, dopiero ponowiona inkantacja: - Curatio Vulnera Horribilis - odniosła oczekiwany efekt, którego nie mogła jednak dostrzec zza domkniętej powieki. Musiała sprawdzić, czy został zachowany wzrok - ale to uczyni dopiero, kiedy doprowadzi ją do porządku - i względnej przytomności.
- Słyszysz mnie? - spytała, dotykając knykciami krtani, by wyczuć puls. Na szybko powiodła dłonią po jej twarzy, ciele, lecz wydawało się, że najpoważniejszy krwotok został zatamowany. Dokładniej - zbada ją już w środku. Szczęśliwie była drobna, powinna zdołać wprowadzić ją do środka. - Jesteś w stanie wstać? - zapytała, wsuwając własne ramie pod jej ramię, chcąc pomóc jej odnaleźć oparcie, nie spostrzegła nawet upuszczonego noża.
rzuty , zaklęcie leczy 71 obrażeń oka
bo ty jesteś
prządką
prządką
Balansowała na krawędzi, trzymając się życia jak pająk mógłby trzymać się nici - a jej nić była silna, cienka, ale mocna, jak najprawdziwsza pajęczyna. Ile to już razy otarła się o śmierć? Nigdy przecież nie miała na tyle instynktu, rozsądku ani szacunku do samej siebie, by nie wepchnąć się w najciemniejsze z zaułków, jeżeli tylko na ich krańcu wyczuwała zysk. Tego chyba nauczono ją w domu - oszustw, brawury i ślepej buty, bo ojciec lepiej niż ktokolwiek udowodnił małej dziewczynce, że kara i krzywda spadną na nią niezależnie od tego, czy sięgnie po to co do niej nie należy. Dlaczego w takim razie miałaby uważać? Dlaczego unikać ryzyka? Koniec końców i tak spadała na cztery łapy, nawet jeśli miała nowe blizny do kolekcji, nowe powody do tego, by nie chcieć przyglądać się własnym odbiciom w lustrach.
Czuła się zresztą trochę tak, jakby właśnie w lustrze ją zaklęto. Powracająca i odpływająca falami przytomność zostawiała ją z poczuciem odrzeczywistnienia, które już jedynie od czasu do czasu przerywało szorstkie cięcie oślepiającego bólu. Równie dobrze mogła już być ślepa, gdyż świat po jednej stronie zalała czerwień, której nie dało się pozbyć żadnym ruchem. Próbowała mrugać, ale to tylko potęgowało cierpienie, więc tkwiła bez ruchu na zimnej ziemi, która pod jej skórą zdawała się parzyć niczym suchy lód. Najlepiej było się nie ruszać i nie próbować. Odpocząć, choć na chwilę, dopóki nie przejdzie najgorsze.
Dopóki jej słodka, głupia matka nie przestanie szeptać swoich słodkich słów, pozbawionych znaczenia jak wszystkie wspomnienia, jakie Kinie po niej pozostały. Musiała mieć halucynacje, bo miała wrażenie, że jasna twarz ciemnowłosej Dolly pochyla się tuż nad nią, że czuje jej łagodny dotyk i kojący powiew magii. Nikt inny poza Dolly nie dotykał jej tak czule. Może poza tym jednym klientem, którego imienia nie potrafiła sobie już przypomnieć.
- Aleś ty głupia - wymamrotała parzącymi ustami, z których zdawały się odchodzić kawałki odgryzionej skóry. Albo tylko jej się tak zdawało. - Uciekaj, mamo. Uciekaj, zanim cię znajdzie. Ja sobie... - Atak kaszlu wydusił z niej kolejną gorzką flegmę, która miała żółtobrunatny kolor. - Dam se radę. - Nie miała jej nic więcej do powiedzenia, ale i tak pozwoliła, by złapała ją pod ramię. Oparła na niej cały ciężar i wtuliła w nią ciałem jak zwykła to robić kiedyś, kiedy jeszcze wierzyła, że czyjeś ramiona mogą ją ochronić przed całym światem. Ramiona matki. - Jesteś lepsza niż pamiętam. - A na pewno lepiej wyglądała. Ostatnie obrazy w głowie Kiny pokazywały jej te wielkie oczy załzawione i lśniące.
Przypadkiem kopnęła nóż, który potoczył się po schodkach z metalicznym brzękiem. Nie próbowała się po niego schylać, robiła wszystko co rozkazała jej matka. Tutaj nie potrzebowała już noża.
Może naprawdę umarła.
Jeśli tak, śmierć okazała się przyjemniejsza niż sądziła.
Kina 202/232 (-30 kąsane) -5 do kości
Czuła się zresztą trochę tak, jakby właśnie w lustrze ją zaklęto. Powracająca i odpływająca falami przytomność zostawiała ją z poczuciem odrzeczywistnienia, które już jedynie od czasu do czasu przerywało szorstkie cięcie oślepiającego bólu. Równie dobrze mogła już być ślepa, gdyż świat po jednej stronie zalała czerwień, której nie dało się pozbyć żadnym ruchem. Próbowała mrugać, ale to tylko potęgowało cierpienie, więc tkwiła bez ruchu na zimnej ziemi, która pod jej skórą zdawała się parzyć niczym suchy lód. Najlepiej było się nie ruszać i nie próbować. Odpocząć, choć na chwilę, dopóki nie przejdzie najgorsze.
Dopóki jej słodka, głupia matka nie przestanie szeptać swoich słodkich słów, pozbawionych znaczenia jak wszystkie wspomnienia, jakie Kinie po niej pozostały. Musiała mieć halucynacje, bo miała wrażenie, że jasna twarz ciemnowłosej Dolly pochyla się tuż nad nią, że czuje jej łagodny dotyk i kojący powiew magii. Nikt inny poza Dolly nie dotykał jej tak czule. Może poza tym jednym klientem, którego imienia nie potrafiła sobie już przypomnieć.
- Aleś ty głupia - wymamrotała parzącymi ustami, z których zdawały się odchodzić kawałki odgryzionej skóry. Albo tylko jej się tak zdawało. - Uciekaj, mamo. Uciekaj, zanim cię znajdzie. Ja sobie... - Atak kaszlu wydusił z niej kolejną gorzką flegmę, która miała żółtobrunatny kolor. - Dam se radę. - Nie miała jej nic więcej do powiedzenia, ale i tak pozwoliła, by złapała ją pod ramię. Oparła na niej cały ciężar i wtuliła w nią ciałem jak zwykła to robić kiedyś, kiedy jeszcze wierzyła, że czyjeś ramiona mogą ją ochronić przed całym światem. Ramiona matki. - Jesteś lepsza niż pamiętam. - A na pewno lepiej wyglądała. Ostatnie obrazy w głowie Kiny pokazywały jej te wielkie oczy załzawione i lśniące.
Przypadkiem kopnęła nóż, który potoczył się po schodkach z metalicznym brzękiem. Nie próbowała się po niego schylać, robiła wszystko co rozkazała jej matka. Tutaj nie potrzebowała już noża.
Może naprawdę umarła.
Jeśli tak, śmierć okazała się przyjemniejsza niż sądziła.
Kina 202/232 (-30 kąsane) -5 do kości
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
Widziała, w jakim stanie była dziewczyna, nie mogła mieć pewności, czy tępe mamrotanie w ogóle było wypowiadane świadomie - nie zmieniało to faktu, że nie zamierzała się z nią przegadywać ani zachęcać jej do przyjęcia pomocy. Skoro miała dość sił, by znaleźć się na jej schodach, najpewniej miała ich także dość, żeby wiedzieć, gdzie się znalazła albo przynajmniej w jakim kierunku się zwracała. Westchnęła, miewała gorszych pacjentów od niej, ale zgodnie z jej życzeniem cofnęła ręce po zakończonym badaniu.
- Posłuchaj mnie - zaczęła ostro, już po tym, jak upewniła się, że kobieta była przytomna. Nie traciła już krwi, jej stan nie będzie się pogarszał. Głos Cassandry nabrał stanowczości, typowej dla uzdrowiciela strofującego niesfornego pacjenta, zadziwiająco podobny zresztą nauczycielskiemu. - Nierozsądnie jest obrażać kogoś, kto może ci udzielić pomocy. Ale proszę bardzo, rób to dalej, a wrócisz tam, skąd przyszłaś. Chcesz sobie radzić sama? Nic nie stoi na przeszkodzie. Ale bądź łaskawa zejść w takim wypadku z moich schodów, najpierw zapaskudziłaś je krwią, a teraz jeszcze zaplułaś. No już, na co czekasz? Na nogi i w drogę! Przecież potrafisz! - zawołała ostro, zadzierając brodę; doskonale wiedziała, że o ile miała dość sił, by ją zrozumieć, to zapewne nie miała ich, by faktycznie odejść - co zresztą wkrótce potwierdziła, mimo obranych słów wspierając się na jej ramieniu. Nie odepchnęła jej, ciągnąc ją w górę - Tak, tak... - mruknęła, była lepsza. Była najlepsza. Tysiące razy słyszała to od tych, którzy nie mogli już mówić. Zwykle zapominali o tym najdalej do rana - a po tej spodziewała się podobnego stylu. Nie zrobiła na niej dobrego wrażenia. - Jeśli jednak nie wybierasz się do domu, to musisz mi pomóc przenieść cię do środka. Nie uniosę cię sama - oznajmiła, gdy minęły próg lazaretu, a ruchem różdżki zatrzasnęła za nimi drzwi. Była przyzwyczajona do intensywnego zapachu trolla, szczególnie wyczuwalnego, kiedy go mijały. Umhra wyciągnął głowę w kierunku Kiny, przyglądając się jej z uwagą szeroko otwartymi oczyma. Coś od niej czuł, lecz czy to miejsce, w którym była, czy strach - to wiedział tylko on sam. Przeprowadziła ją przez korytarz, prowadząc do pryczy znajdującej się tuż przy drzwiach - wędrówka była trudna dla nich obu. Kiedy udało jej się zająć miejsce i się położyć, przeszła do pobliskiej szafki w poszukiwaniu opatrunków. To oko koniecznie należało zasłonić - i to jak najprędzej.
- Gdzie boli cię najmocniej? - spytała, chcąc upewnić się, że nie pominęła nic istotnego przy pośpiesznym niesieniu jej pomocy.
- Posłuchaj mnie - zaczęła ostro, już po tym, jak upewniła się, że kobieta była przytomna. Nie traciła już krwi, jej stan nie będzie się pogarszał. Głos Cassandry nabrał stanowczości, typowej dla uzdrowiciela strofującego niesfornego pacjenta, zadziwiająco podobny zresztą nauczycielskiemu. - Nierozsądnie jest obrażać kogoś, kto może ci udzielić pomocy. Ale proszę bardzo, rób to dalej, a wrócisz tam, skąd przyszłaś. Chcesz sobie radzić sama? Nic nie stoi na przeszkodzie. Ale bądź łaskawa zejść w takim wypadku z moich schodów, najpierw zapaskudziłaś je krwią, a teraz jeszcze zaplułaś. No już, na co czekasz? Na nogi i w drogę! Przecież potrafisz! - zawołała ostro, zadzierając brodę; doskonale wiedziała, że o ile miała dość sił, by ją zrozumieć, to zapewne nie miała ich, by faktycznie odejść - co zresztą wkrótce potwierdziła, mimo obranych słów wspierając się na jej ramieniu. Nie odepchnęła jej, ciągnąc ją w górę - Tak, tak... - mruknęła, była lepsza. Była najlepsza. Tysiące razy słyszała to od tych, którzy nie mogli już mówić. Zwykle zapominali o tym najdalej do rana - a po tej spodziewała się podobnego stylu. Nie zrobiła na niej dobrego wrażenia. - Jeśli jednak nie wybierasz się do domu, to musisz mi pomóc przenieść cię do środka. Nie uniosę cię sama - oznajmiła, gdy minęły próg lazaretu, a ruchem różdżki zatrzasnęła za nimi drzwi. Była przyzwyczajona do intensywnego zapachu trolla, szczególnie wyczuwalnego, kiedy go mijały. Umhra wyciągnął głowę w kierunku Kiny, przyglądając się jej z uwagą szeroko otwartymi oczyma. Coś od niej czuł, lecz czy to miejsce, w którym była, czy strach - to wiedział tylko on sam. Przeprowadziła ją przez korytarz, prowadząc do pryczy znajdującej się tuż przy drzwiach - wędrówka była trudna dla nich obu. Kiedy udało jej się zająć miejsce i się położyć, przeszła do pobliskiej szafki w poszukiwaniu opatrunków. To oko koniecznie należało zasłonić - i to jak najprędzej.
- Gdzie boli cię najmocniej? - spytała, chcąc upewnić się, że nie pominęła nic istotnego przy pośpiesznym niesieniu jej pomocy.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie wiedziała, gdzie się znajduje, bo w przepełnionym cierpieniem marazmie szła po prostu przed siebie, zdeterminowana zwinąć się gdzieś w zaułku, pod czyimiś schodami, może w ogrodzie, byle tylko uciec z szerokiej, brukowanej ulicy pełnej wiedźm, gwałcicieli i śmierdzących szczynami moczymord. Znała nokturnowską lecznicę, bo o niej słyszała - kto by nie słyszał, obracając się w takim towarzystwie jak ona. Nigdy jednak z niej nie korzystała, nigdy nie szukała pomocy. W burdelu opiekowała się nimi burdelmama, potem radziła sobie sama albo dzięki wsparciu zielarek, które miały u niej długi. Nigdy nie otarła się o śmierć tak definitywnie jak dzisiaj, nie musiała też więc szukać złotych rąk niejakiej Vablatsky. Na Munga nie było ją stać, ale nie chciała też rzucać syklami w innych lecznicach. Zawsze było coś ważniejszego niż nowa, brzydko uformowana z niezadbania blizna, a poza tym nie potrzebowała niczyjej litości.
Do dzisiaj. Bo dzisiaj uratować ją mogła tylko szorstka litość szorstkiej, nieznajomej kobiety.
Na początku uznała ją za matkę. Głupie, idylliczne myślenie małego dziecka wewnątrz niej samej, które wyłaziło na wierzch tylko wtedy, gdy była już przekonana, że niczego nie straci - bo straciła życie. Z każdym kolejnym zaklęciem śliczna twarz Dolly rozmywała się jednak w rysy obce i bladoczerwone, krwawe, choć ciepła posoka przestała już skapywać z jej ust na bruk, każdy kolejny powrót wyraźnego widzenia trwał też dłużej. Nie podobało jej się to, bo stawiało ją w konieczności wyjaśnień. Splunęła pod własne nogi pozostałymi w ustach skrzepami, a potem spróbowała unieść dłoń do oka. Bez skutku. Nic nie widziała po tej stronie, ból wciąż był rozdzierający, ale nie mniej niż rozbicie czaszki na ścianie. Piekła ją też noga i nie była w stanie oprzeć ciężaru ciała bez rozkołysania kolan, więc wciąż podtrzymywała się na szczupłych kościach tej baby.
- Ku'wa mać. Przep'szam. - wymamrotała na wpół wyraźnie, bo jej język był opuchnięty. Może go sobie przygryzła. Ból spływał falami po jej nerwach i gdyby miała choć trochę więcej siły zamiast przepraszać trzasnęłaby kobietę w ryj i odeszła wykrwawiać się gdzie indziej. Bez łaski, szmato. - Jesteś matka, co? Br'isz jak jakaś... po p'stu matka. - Raz po raz próbowała się podeprzeć na nogach, ale jej skarpety były przesiąknięte krwią i nic z tego nie wychodziło. Schwyciła się więc Vablatsky jak tonący brzytwy i dała wciągnąć do środka, do sieni jebiącej starymi skarpetami.
Nie, trollem.
Zaśmiałaby się, gdyby nie to, że nie pozwalał jej na to opuchnięty język i zmęczone gardło.
- Już, już - Mocno chwytała się framug i ścian, odpychała od nich na umięśnionej ręce. Częściowo wspierała się też na zdrowej stopie. Kiedy w końcu opadła na pryczę, była już cała przepocona, a świat znów wirował jej w plamach bieli i czerni. Oparła się o ścianę, a potem zsunęła po niej, bez pytania zarzucając nogi w buciorach na pryczę i kładąc na plecach. Teraz było zresztą lepiej widać, że jej lewa nogawka cała była lepka od krwi, a skóra buta poszarpana. Przełknęła wzbierające w gardle wymiociny, żeby odpowiedzieć. - Oko. Noga. - To najważniejsze. Bolały ją też kolana i ręce od czołgania się, bolały ją skronie, bolała duma, ale z tym poradzi sobie sama. - Upie'olił mnie wąż. I jakieś suc'ysko. - Oparła wierzch dłoni na mokrym od potu czole. Bała się przesunąć palce niżej, wyczuć oko. - Ile bier'esz? - Pieniędzy. Równie dobrze mogła ich dzisiaj nie mieć. Była przecież na zleceniu nie bez powodu.
Szlag by to kurwa trafił.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Do dzisiaj. Bo dzisiaj uratować ją mogła tylko szorstka litość szorstkiej, nieznajomej kobiety.
Na początku uznała ją za matkę. Głupie, idylliczne myślenie małego dziecka wewnątrz niej samej, które wyłaziło na wierzch tylko wtedy, gdy była już przekonana, że niczego nie straci - bo straciła życie. Z każdym kolejnym zaklęciem śliczna twarz Dolly rozmywała się jednak w rysy obce i bladoczerwone, krwawe, choć ciepła posoka przestała już skapywać z jej ust na bruk, każdy kolejny powrót wyraźnego widzenia trwał też dłużej. Nie podobało jej się to, bo stawiało ją w konieczności wyjaśnień. Splunęła pod własne nogi pozostałymi w ustach skrzepami, a potem spróbowała unieść dłoń do oka. Bez skutku. Nic nie widziała po tej stronie, ból wciąż był rozdzierający, ale nie mniej niż rozbicie czaszki na ścianie. Piekła ją też noga i nie była w stanie oprzeć ciężaru ciała bez rozkołysania kolan, więc wciąż podtrzymywała się na szczupłych kościach tej baby.
- Ku'wa mać. Przep'szam. - wymamrotała na wpół wyraźnie, bo jej język był opuchnięty. Może go sobie przygryzła. Ból spływał falami po jej nerwach i gdyby miała choć trochę więcej siły zamiast przepraszać trzasnęłaby kobietę w ryj i odeszła wykrwawiać się gdzie indziej. Bez łaski, szmato. - Jesteś matka, co? Br'isz jak jakaś... po p'stu matka. - Raz po raz próbowała się podeprzeć na nogach, ale jej skarpety były przesiąknięte krwią i nic z tego nie wychodziło. Schwyciła się więc Vablatsky jak tonący brzytwy i dała wciągnąć do środka, do sieni jebiącej starymi skarpetami.
Nie, trollem.
Zaśmiałaby się, gdyby nie to, że nie pozwalał jej na to opuchnięty język i zmęczone gardło.
- Już, już - Mocno chwytała się framug i ścian, odpychała od nich na umięśnionej ręce. Częściowo wspierała się też na zdrowej stopie. Kiedy w końcu opadła na pryczę, była już cała przepocona, a świat znów wirował jej w plamach bieli i czerni. Oparła się o ścianę, a potem zsunęła po niej, bez pytania zarzucając nogi w buciorach na pryczę i kładąc na plecach. Teraz było zresztą lepiej widać, że jej lewa nogawka cała była lepka od krwi, a skóra buta poszarpana. Przełknęła wzbierające w gardle wymiociny, żeby odpowiedzieć. - Oko. Noga. - To najważniejsze. Bolały ją też kolana i ręce od czołgania się, bolały ją skronie, bolała duma, ale z tym poradzi sobie sama. - Upie'olił mnie wąż. I jakieś suc'ysko. - Oparła wierzch dłoni na mokrym od potu czole. Bała się przesunąć palce niżej, wyczuć oko. - Ile bier'esz? - Pieniędzy. Równie dobrze mogła ich dzisiaj nie mieć. Była przecież na zleceniu nie bez powodu.
Szlag by to kurwa trafił.
[bylobrzydkobedzieladnie]
do not be afraid to bare your teeth
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
- Wciskanie palców do oczodołu nie przyśpieszy twojego powrotu do zdrowia - skomentowała krótko jej próby odnalezienia oka dłonią, pierwszy odruch mógł ją ciągnąć w tę stronę, ale było na to za wcześnie. Mogła łatwo zapaskudzić brudną ręką świeżą ranę, nawet opatrzoną - to nie było lekkie zadrapanie. - Niewiele wiesz o świecie, co? - mruknęła, gdy spytała ją, czy była matką. Była, na tyle rozsądną, by nie rozmawiać o tym z każdym nieznajomym. Strzegła swoich dzieci jak niedźwiedzica, a ta kobieta wydawała się nieco nieobliczalna. Jeśli musiała najpierw ją obrażać, a potem przepraszać, najpewniej nieszczególnie panowała nad swoimi emocjami. W miejscu takim jak to nie należało zdradzać się ze swoimi słabościami - a zaufanie przychodziło z ogromnym trudem. Rzeczywiście to macierzyństwo nadało jej charakteru, lecz nie zgadzała się ze swoim gościem. Wierzyła, że kobieta może być silną również wtedy, kiedy nie jest matką. Kiedy wreszcie kobieta ułożyła się na pryczy, Cassandra zmarszczyła brew, spoglądając na jej nogę - rana wyglądała poważnie, była pilniejsza od oka przed rozpoczęciem przemieszczania się. Ale nie spostrzegła jej wcześniej.
- Wąż? W nogę? - dopytała, podwijając nogawkę, by spojrzeć na poranioną skórę. - Pies? Tą samą? - Z deszczu pod rynnę, jakiego trzeba mieć pecha, żeby dwie różne istoty wgryzły się w tę samą ranę? - Ujęła różdżkę, rozpoczynając od oczyszczenia: - Purus - szepnęła, przyglądając się ranie. Od zwierzęcej paszczy mogło wdać się zakażenie. Źle to wyglądało. - To zaboli - przestrzegła, nim przeszła do działania. - Puratio exercette! - wypowiedziała inkantację, zamierzając wyciągnąć z rany wszystko to, co mogło jątrzyć się pod nią. - To zależy - odparła spokojnie, podobne rany, problemy, nie były dla niej żadną nowością i nie robiły na niej większego wrażenia. Odeszła na chwilę, by przynieść sobie misę i czysty ręcznik, którym omyła skórę wokół rany. - Jeśli wąż był jadowity obciążę cię również kosztami antidotum. Bez tego 40 sykli - rzuciła, z uwagą obserwując ranę. - Curatio vulnera horribilis - wyszeptała cicho. - I 10 za każdą spędzoną tutaj noc. Jeśli chcesz odzyskać oko - jeszcze 100. Nad ranem dostaniesz strawę, raczej nie wstaniesz. Straciłaś dużo krwi. - zapowiedziała, nie spoglądając nawet na kobietę. - W tym miejscu trzeba na siebie uważać. Lepiej nie pokazywać się samotnie, zwłaszcza jeśli podpadło się szalonemu magizoologowi. Masz szczęście, że to nie był pająk - pouczyła krótko.
- Wąż? W nogę? - dopytała, podwijając nogawkę, by spojrzeć na poranioną skórę. - Pies? Tą samą? - Z deszczu pod rynnę, jakiego trzeba mieć pecha, żeby dwie różne istoty wgryzły się w tę samą ranę? - Ujęła różdżkę, rozpoczynając od oczyszczenia: - Purus - szepnęła, przyglądając się ranie. Od zwierzęcej paszczy mogło wdać się zakażenie. Źle to wyglądało. - To zaboli - przestrzegła, nim przeszła do działania. - Puratio exercette! - wypowiedziała inkantację, zamierzając wyciągnąć z rany wszystko to, co mogło jątrzyć się pod nią. - To zależy - odparła spokojnie, podobne rany, problemy, nie były dla niej żadną nowością i nie robiły na niej większego wrażenia. Odeszła na chwilę, by przynieść sobie misę i czysty ręcznik, którym omyła skórę wokół rany. - Jeśli wąż był jadowity obciążę cię również kosztami antidotum. Bez tego 40 sykli - rzuciła, z uwagą obserwując ranę. - Curatio vulnera horribilis - wyszeptała cicho. - I 10 za każdą spędzoną tutaj noc. Jeśli chcesz odzyskać oko - jeszcze 100. Nad ranem dostaniesz strawę, raczej nie wstaniesz. Straciłaś dużo krwi. - zapowiedziała, nie spoglądając nawet na kobietę. - W tym miejscu trzeba na siebie uważać. Lepiej nie pokazywać się samotnie, zwłaszcza jeśli podpadło się szalonemu magizoologowi. Masz szczęście, że to nie był pająk - pouczyła krótko.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ostatnio zmieniony przez Cassandra Vablatsky dnia 07.02.23 2:00, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27, 93, 24
'k100' : 27, 93, 24
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Cienie' :
'Cienie' :
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Legowisko Umhry
Szybka odpowiedź