Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Bezpieczne wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Bezpieczne wybrzeże
Wybrzeże usytuowane od bardziej wietrznej i mniej uczęszczanej strony wyspy, nocą piękne widać stąd księżyc. Zejście do wody jest nieco ostre, a samo morze sięga pasa w najpłytszym miejscu. Okoliczne wody, podobnie jak te wokół całej wyspy, nie uchodzą za bezpieczne, prócz jadalnych ryb niekiedy da się w nich zaobserwować co bardziej niebezpieczne gatunki morskich stworów, a przez osadę niesie się wieść, że ktoś kiedyś dostrzegł w oddali ogon morskiego smoka. Zejście do wody jest kamieniste, niewygodne.
Zostało zabezpieczone w sierpniu 1957 r., wtedy również odłowiono i... zjedzono bytującego w pobliżu smoka, który okazał się wężem.
Zostało zabezpieczone w sierpniu 1957 r., wtedy również odłowiono i... zjedzono bytującego w pobliżu smoka, który okazał się wężem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 20.11.20 14:06, w całości zmieniany 4 razy
The member 'Marcella Figg' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
Widziała poruszenie z boku, w miejscu, w którym wyciągnięta na brzeg dziewczyna dochodziła do siebie – miała nadzieję, że nie stało jej się nic poważnego. Ani temu, który ruszył jej na ratunek. Przygryzła wargę, szukając wzrokiem wzburzenia wody, wynurzającej się spod niej Figg. Co ją tam jeszcze zatrzymywało? Może teraz to ona stała się ofiarą węża…? Mogłaby rzucić odpowiednie zaklęcie, by ustalić jej pozycję, lecz nie miała pewności, czy w ten sposób nie zmarnuje kilku cennych chwil, które mogłaby poświęcić na coś innego. Wyglądało na to, że pomyślnie wsparła Justine w ciągnięciu wyczarowanej przez nią liny, zaraz też podbiegli do nich przeganiani wcześniej chłopcy, by wspomóc ich wszystkich w niełatwym zadaniu wyciągnięcia tej ciężkiej bestii z wody. Wiedziała, że siła jej mięśni nie zda się na wiele, zanim jednak podjęła decyzję, co dalej, znalazł się przy nich sam Harold Longbottom – ten sam, którego bezprawnie pozbawiono stanowiska Ministra, którego widziała później na zamglonych wzgórzach. Nie powinna się dziwić, nic nie mogła jednak na to poradzić, że zamarła w bezruchu na krótką chwilę. Czy wabiły go dobiegające od strony wybrzeża krzyki? Czy ktoś pobiegł po pomoc? Nie odzywała się, pozostali przedstawili sytuację możliwie jak najlepiej. Kiedy stojąca obok Tonks znów spróbowała oszołomić stwora, postanowiła iść w jej ślady, wzmocnić efekt. – Conjunctivitis! – powtórzyła stanowczo, próbując wycelować w widoczny ponad falami ogon węża.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
Miała nadzieję, że problem z wężem mackowym zaraz zostanie rozwiązany. Niepokoiła się o bezpieczeństwo czarodziejów, którzy pozostawali w wodzie lub blisko niej, choć na szczęście udało się zabrać stamtąd dzieci i przypadkowych mieszkańców Oazy. Charlie nie była przydatna w próbach pokonania węża, więc postanowiła dołączyć do pilnowania dzieciaków. Smuciła ją myśl, że tym dzieciom odebrano normalne życie i już w tak młodym wieku musiały uciekać przed złem i ukrywać się w miejscu takim jak to. Tak nie powinno być. Nikt nie powinien być zagrożony tylko dlatego, że jego status krwi nie podobał się władzy.
Gdy nadszedł pan Longbottom ostrzegła go i wspomniała nazwę stworzenia, które zagrażało Oazie, ale najwyraźniej mylnie założyła, że takie wyjaśnienie wystarczy. Ostatecznie Longbottom, choć był bardzo zdolnym czarodziejem, nie musiał znać się na magicznych stworzeniach i wiedzieć, czym jest północny wąż mackowy i jak go pokonać. Wyglądał zresztą jakby bardzo mu się spieszyło, więc nie chciała zatrzymywać go obszernymi wyjaśnieniami, kiedy ci na brzegu czekali na jak najszybsze dotarcie pomocy. Swój błąd uświadomiła sobie już po przemianie, kiedy usłyszała wyrzuty Hannah. Naturalnie rozumiała je, bo choć była w ciele kota, to nadal pozostawała czarownicą świadomą tego, co działo się wokół niej. Ale odpowiedzieć już w żaden sposób nie mogła, poza głośnym „miauu!”, bo kocie gardło nie potrafiło wypowiadać normalnych słów. Przekrzywiła jedynie łebek na bok, a potem przybliżyła się do dzieci. Otarła się mięciutkim futerkiem o rączkę dziewczynki, która podrapała ją za uchem, a potem skoczyła w kierunku kłębka wełny. Psociła jak zwyczajny kot, próbując zabawić dzieci i sprawić, by skupiły się na niej, a nie na strachu o wydarzenia na brzegu. Naprawdę dawno nie pozwoliła sobie na tego typu rozluźnienie, gdyż od kilku miesięcy cierpiała na depresję i rzadko było jej wesoło. Teraz tak naprawdę też nie było, ale robiła to wszystko, by uszczęśliwić dzieci z Oazy. Może niektóre z nich też kiedyś miały swoje zwierzątka?
Jednocześnie nasłuchiwała jakichś oznak tego, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane i wąż mackowy został wyciągnięty na brzeg. Wtedy powinna się przemienić z powrotem w siebie i wrócić tam, by w razie czego służyć dalszymi radami. Poza tym chciała zobaczyć zwierzę z bliska, kiedy już przestanie być groźne. Może gdy będzie martwe, przy odrobinie szczęścia uda się pobrać fragmenty macek i kolców do celów alchemicznych? Jego mięso mogło zaś przydać się w Oazie, z pewnością było go dość, by zapewnić wszystkim smaczny posiłek, i to przez kilka dni. Tym bardziej, że mieszkańców było coraz więcej, a w czasach wojny nie było łatwo o zaopatrzenie i wielu rzeczy po prostu brakowało. Charlie od dłuższego czasu nie miała w ustach treściwego, mięsnego posiłku. Najpierw jednak odważni Zakonnicy musieli sobie z nim poradzić. Ona póki co pozostawała kotką.
Gdy nadszedł pan Longbottom ostrzegła go i wspomniała nazwę stworzenia, które zagrażało Oazie, ale najwyraźniej mylnie założyła, że takie wyjaśnienie wystarczy. Ostatecznie Longbottom, choć był bardzo zdolnym czarodziejem, nie musiał znać się na magicznych stworzeniach i wiedzieć, czym jest północny wąż mackowy i jak go pokonać. Wyglądał zresztą jakby bardzo mu się spieszyło, więc nie chciała zatrzymywać go obszernymi wyjaśnieniami, kiedy ci na brzegu czekali na jak najszybsze dotarcie pomocy. Swój błąd uświadomiła sobie już po przemianie, kiedy usłyszała wyrzuty Hannah. Naturalnie rozumiała je, bo choć była w ciele kota, to nadal pozostawała czarownicą świadomą tego, co działo się wokół niej. Ale odpowiedzieć już w żaden sposób nie mogła, poza głośnym „miauu!”, bo kocie gardło nie potrafiło wypowiadać normalnych słów. Przekrzywiła jedynie łebek na bok, a potem przybliżyła się do dzieci. Otarła się mięciutkim futerkiem o rączkę dziewczynki, która podrapała ją za uchem, a potem skoczyła w kierunku kłębka wełny. Psociła jak zwyczajny kot, próbując zabawić dzieci i sprawić, by skupiły się na niej, a nie na strachu o wydarzenia na brzegu. Naprawdę dawno nie pozwoliła sobie na tego typu rozluźnienie, gdyż od kilku miesięcy cierpiała na depresję i rzadko było jej wesoło. Teraz tak naprawdę też nie było, ale robiła to wszystko, by uszczęśliwić dzieci z Oazy. Może niektóre z nich też kiedyś miały swoje zwierzątka?
Jednocześnie nasłuchiwała jakichś oznak tego, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane i wąż mackowy został wyciągnięty na brzeg. Wtedy powinna się przemienić z powrotem w siebie i wrócić tam, by w razie czego służyć dalszymi radami. Poza tym chciała zobaczyć zwierzę z bliska, kiedy już przestanie być groźne. Może gdy będzie martwe, przy odrobinie szczęścia uda się pobrać fragmenty macek i kolców do celów alchemicznych? Jego mięso mogło zaś przydać się w Oazie, z pewnością było go dość, by zapewnić wszystkim smaczny posiłek, i to przez kilka dni. Tym bardziej, że mieszkańców było coraz więcej, a w czasach wojny nie było łatwo o zaopatrzenie i wielu rzeczy po prostu brakowało. Charlie od dłuższego czasu nie miała w ustach treściwego, mięsnego posiłku. Najpierw jednak odważni Zakonnicy musieli sobie z nim poradzić. Ona póki co pozostawała kotką.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Nie wiedział, jak powinien jej pomóc. Czy lepiej było, gdy szła obok niego, zachowując przytomność umysłu, czy powinien wziąć ją na ręce i ponieść? Spoglądał raz po raz w jej stronę, trochę uspokojony cichym potwierdzeniem, padającym z jej ust – i zdecydowanie zaniepokojony falą zachrypniętego kaszlu, która nastąpiła zaraz potem. Jej policzki wydawały się nienaturalnie blade, wręcz sine – miał jednak nadzieję, że jest to wyłącznie wynik długiego przebywania w zimnej wodzie. – Kerry? – powtórzył za nią, nie mając pojęcia, o kim mówiła. – M-m-michaelowi nic nie jest, widziałem go, zanim wskoczyłem do w-w-wody – powiedział, starając się ją uspokoić; póki co nie widział co prawda nigdzie postawnej sylwetki aurora, ale był niemal pewien, że był tam, gdzie pozostali – najwyraźniej starając się… Wyciągnąć węża z wody? Czy nie to samo mówiła właśnie Gwen? – Już to robią. W-wy-wyciągają go – zapewnił ją, kompletnie nie wiedząc, po co to robili – czy wąż nie mógł po prostu odpłynąć? – ale musiał być w tym jakiś głębszy sens.
Okrzyk jasnowłosej kobiety (Kerstin) bez trudu ściągnął jego uwagę, wywołując również rozlewającą się po zziębniętym ciele ulgę; ruszył natychmiast w jej kierunku, pilnując, by nie zrobić tego za szybko – i by Gwen mogła nadążyć na jego krokami. Zatrzymał się dopiero przy krawędzi różowego, rozłożonego ręcznika, na którym pomógł dziewczynie usiąść – jednocześnie podnosząc spojrzenie na ratowniczkę, która najwidoczniej ją znała. – Ja… Ekhm – odpowiedział niezwykle elokwentnie, nie wiedząc, jak powinien zareagować na to dosyć osobliwe powitanie, jednocześnie czując gorący rumieniec, rozlewający się po policzkach i szyi; choć w obecnej sytuacji nie było miejsca na wstyd ani zażenowanie, bezwiednie sięgnął dłonią karku, pocierając go trochę nerwowo (nie czuł się wcale jak bohater) – w geście przepełnionym niezręcznością. Zaraz potem jednak odzyskał trzeźwość umysłu, być może dzięki mocniejszemu uderzeniu chłodnego wiatru, który posłał nieprzyjemny dreszcz wzdłuż jego kręgosłupa – a może przez wzgląd na padające wokół słowa. – Nic jej nie będzie? – zapytał w pierwszej kolejności, przyglądając się – nieco bezradnie – jak Kerstin pomaga Gwen wykaszleć tkwiącą w płucach wodę. – Mogę jakoś p-p-pomóc? – Rozejrzał się; wyglądało na to, że walka z szamocącym się stworzeniem trwała, choć jego ogon już prawie w całości wystawał ponad powierzchnię wody. Gdzie, na odważnego Godryka, była Marcella? Przecież dopiero co ją widział, nic nie powinno przeszkodzić jej w dotarciu do brzegu. Czy wyszła z wody, kiedy on starał się wyciągnąć Gwen? Bez obciążenia mogła zrobić to szybciej. – Nie widziała p-p-pani Marcelli? Wskoczyła do wody p-p-przede mną – zapytał, odwracając się w kierunku ratowniczki. A później, zanim zdążył powstrzymać cisnące się na usta słowa: – Albo Lydii Moore, alb-b-bo Hannah Wright? P-p-powinna być z nimi dziewczynka, o t-t-tego wzrostu. – Wyciągnął rękę, pokazując, ile – mniej więcej – mierzyła Amelia. – Tak, p-p-przyniosę wody – przytaknął, ledwie rejestrując informację o konieczności ubrania się i wytarcia; w tamtej chwili tyle rzeczy zdawało się rozpraszać jego uwagę, że kwestia odszukania porzuconej koszuli i butów wydawała się tą najmniej naglącą.
W przeciwieństwie do tego, co właśnie powiedziała im Gwen. Przeniósł na nią spojrzenie, otwierając szerzej oczy. – Jadowity? Skąd… – wiesz, chciał zapytać, ale chyba nie miało to znaczenia. – Nie zranił cię? – upewnił się, przyglądając się jej jeszcze raz, tym razem w poszukiwaniu miejsc, w których kolce stworzenia mogły przebić skórę, ale takowych nie znalazł. – Trzeba im p-p-powiedzieć – uświadomił sobie; lada moment wąż mógł znaleźć się na powierzchni – jeśli siłujący się z nim ludzie nie będą uważni, łatwo może dojść do tragedii. – Pomogę im i w-w-wrócę z wodą. Może p-p-powinnyście pójść do wioski? Moja chata nie jest d-d-daleko, Gwen, wiesz gdzie? To ta ze sk-k-kamieliną przed wejściem, jest otwarta. – W Oazie nie czuł potrzeby chronienia się przed złodziejami. Mało kto miał tutaj coś, co warto byłoby ukraść, poza tym – wierzył, że mogli sobie nawzajem ufać. – To nie twoja wina – odpowiedział jeszcze w reakcji na słowa dziewczyny, najwidoczniej przejmującej się, że stała się centrum zamieszania. Powiódł raz jeszcze spojrzeniem po obu kobietach, po czym odwrócił się, chcąc dołączyć do siłujących się z wężem czarodziejów – dopiero po pokonaniu kilku metrów orientując się, że stał obok nich nikt inny niż Minister Magii we własnej osobie.
Prawie zawrócił, żeby poszukać jednak tej koszuli.
– Cedric, Just, M-m-michael! – krzyknął, chcąc zwrócić ich uwagę; skinął z szacunkiem głową. – P-p-panie ministrze. – Rozejrzał się prędko, w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby uchwycić jedną z lin, żeby pomóc pozostałym; dopiero, gdy to zrobił, odezwał się ponownie. – Musimy uważać, Gwen m-m-mówi, że wąż jest jadowity. Jego k-k-kolce są trujące – podzielił się zdobytą przed chwilą wiedzą, niepewny, czy nie mówi czegoś, co dla reszty było oczywistością – ale może nie miało to znaczenia. – Czy widzieliście, jak M-m-marcella wyszła na brzeg? Widziałem ją p-p-pod wodą, ale p-p-później już nie – powiedział, przesuwając spojrzeniem od Justine do Michaela, a później przenosząc je na kotłujące się wokół stworzenia fale; gdzie ona się podziewała?
| jeśli Billy'emu udało się znaleźć miejsce przy linie, to rzucam na sprawność, mam nadzieję (ale pewności nie), że nic nie namieszałam
Okrzyk jasnowłosej kobiety (Kerstin) bez trudu ściągnął jego uwagę, wywołując również rozlewającą się po zziębniętym ciele ulgę; ruszył natychmiast w jej kierunku, pilnując, by nie zrobić tego za szybko – i by Gwen mogła nadążyć na jego krokami. Zatrzymał się dopiero przy krawędzi różowego, rozłożonego ręcznika, na którym pomógł dziewczynie usiąść – jednocześnie podnosząc spojrzenie na ratowniczkę, która najwidoczniej ją znała. – Ja… Ekhm – odpowiedział niezwykle elokwentnie, nie wiedząc, jak powinien zareagować na to dosyć osobliwe powitanie, jednocześnie czując gorący rumieniec, rozlewający się po policzkach i szyi; choć w obecnej sytuacji nie było miejsca na wstyd ani zażenowanie, bezwiednie sięgnął dłonią karku, pocierając go trochę nerwowo (nie czuł się wcale jak bohater) – w geście przepełnionym niezręcznością. Zaraz potem jednak odzyskał trzeźwość umysłu, być może dzięki mocniejszemu uderzeniu chłodnego wiatru, który posłał nieprzyjemny dreszcz wzdłuż jego kręgosłupa – a może przez wzgląd na padające wokół słowa. – Nic jej nie będzie? – zapytał w pierwszej kolejności, przyglądając się – nieco bezradnie – jak Kerstin pomaga Gwen wykaszleć tkwiącą w płucach wodę. – Mogę jakoś p-p-pomóc? – Rozejrzał się; wyglądało na to, że walka z szamocącym się stworzeniem trwała, choć jego ogon już prawie w całości wystawał ponad powierzchnię wody. Gdzie, na odważnego Godryka, była Marcella? Przecież dopiero co ją widział, nic nie powinno przeszkodzić jej w dotarciu do brzegu. Czy wyszła z wody, kiedy on starał się wyciągnąć Gwen? Bez obciążenia mogła zrobić to szybciej. – Nie widziała p-p-pani Marcelli? Wskoczyła do wody p-p-przede mną – zapytał, odwracając się w kierunku ratowniczki. A później, zanim zdążył powstrzymać cisnące się na usta słowa: – Albo Lydii Moore, alb-b-bo Hannah Wright? P-p-powinna być z nimi dziewczynka, o t-t-tego wzrostu. – Wyciągnął rękę, pokazując, ile – mniej więcej – mierzyła Amelia. – Tak, p-p-przyniosę wody – przytaknął, ledwie rejestrując informację o konieczności ubrania się i wytarcia; w tamtej chwili tyle rzeczy zdawało się rozpraszać jego uwagę, że kwestia odszukania porzuconej koszuli i butów wydawała się tą najmniej naglącą.
W przeciwieństwie do tego, co właśnie powiedziała im Gwen. Przeniósł na nią spojrzenie, otwierając szerzej oczy. – Jadowity? Skąd… – wiesz, chciał zapytać, ale chyba nie miało to znaczenia. – Nie zranił cię? – upewnił się, przyglądając się jej jeszcze raz, tym razem w poszukiwaniu miejsc, w których kolce stworzenia mogły przebić skórę, ale takowych nie znalazł. – Trzeba im p-p-powiedzieć – uświadomił sobie; lada moment wąż mógł znaleźć się na powierzchni – jeśli siłujący się z nim ludzie nie będą uważni, łatwo może dojść do tragedii. – Pomogę im i w-w-wrócę z wodą. Może p-p-powinnyście pójść do wioski? Moja chata nie jest d-d-daleko, Gwen, wiesz gdzie? To ta ze sk-k-kamieliną przed wejściem, jest otwarta. – W Oazie nie czuł potrzeby chronienia się przed złodziejami. Mało kto miał tutaj coś, co warto byłoby ukraść, poza tym – wierzył, że mogli sobie nawzajem ufać. – To nie twoja wina – odpowiedział jeszcze w reakcji na słowa dziewczyny, najwidoczniej przejmującej się, że stała się centrum zamieszania. Powiódł raz jeszcze spojrzeniem po obu kobietach, po czym odwrócił się, chcąc dołączyć do siłujących się z wężem czarodziejów – dopiero po pokonaniu kilku metrów orientując się, że stał obok nich nikt inny niż Minister Magii we własnej osobie.
Prawie zawrócił, żeby poszukać jednak tej koszuli.
– Cedric, Just, M-m-michael! – krzyknął, chcąc zwrócić ich uwagę; skinął z szacunkiem głową. – P-p-panie ministrze. – Rozejrzał się prędko, w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby uchwycić jedną z lin, żeby pomóc pozostałym; dopiero, gdy to zrobił, odezwał się ponownie. – Musimy uważać, Gwen m-m-mówi, że wąż jest jadowity. Jego k-k-kolce są trujące – podzielił się zdobytą przed chwilą wiedzą, niepewny, czy nie mówi czegoś, co dla reszty było oczywistością – ale może nie miało to znaczenia. – Czy widzieliście, jak M-m-marcella wyszła na brzeg? Widziałem ją p-p-pod wodą, ale p-p-później już nie – powiedział, przesuwając spojrzeniem od Justine do Michaela, a później przenosząc je na kotłujące się wokół stworzenia fale; gdzie ona się podziewała?
| jeśli Billy'emu udało się znaleźć miejsce przy linie, to rzucam na sprawność, mam nadzieję (ale pewności nie), że nic nie namieszałam
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
Po słowach Pete’a rozejrzała się dookoła, jakby szukała w dość surowym krajobrazie elementu, którego nagle zabrakło. Tu na pewno, wśród kamienistych plaż, nie znajdzie jabłonek dających soczyste owoce, ale przecież gdzieś musiały być… prawda? Wyspa nagle zdała jej się jałowa, pusta, stanowiąca zaledwie skorupę. Posadzenie jednego drzewa nic nie zmieni, ale może pomoc w organizacji dziesiątek takich drzew, pól uprawnych, kogoś, kto zna się na podobnych pracach – może to choć częściowo odsunęłoby granicę, do jakiej zbliża się Oaza. Chłopca nie porwały pokazy dziewczynek, je znacznie łatwiej było rozbawić, zająć czymś, rozproszyć niepokój – Pete natomiast zdawał się być… bardziej dojrzały. Niestety.
– A gdybym tak obiecała ci, że niedługo pojawią się na wyspie jabłka? Pomógłbyś mi w realizacji tego planu? – uśmiechnęła się do niego niczym mała szelma, ale przy tym zachęcająco, sprawdzając jego potrzeby i marzenia, te najbardziej przyziemne.
Na kota zerknęła tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by w jej głowie pojawiła się myśl o pogłaskaniu go. Miękko futerko kusiło, by zanurzyć w nim palce, ale… to w gruncie rzeczy był człowiek. Przymrużyła powieki, zastanawiając się nad ogromem kwestii animagów – bo dotykanie zwierzęcia to tak naprawdę nie jest dotykanie w tych samych miejscach czarodzieja? Czy jeśli dotknie uszu, to i ludzkie uszyto odczują? Pokręciła w końcu głową, bo myśli zaczęły niebezpiecznie galopować. Strofująca stworzenie Wright też pomogła jej wrócić na ziemię.
– Hannah, przestań, Merlinie – burknęła do niej. – Ona też się boi, zresztą, pan Longbottom na pewno sobie poradzi, to chłop na schwał. Jest tam Just, Michael, Cedric, zaraz na pewno coś mu zakrzykną – położyła rękę na ramieniu przyjaciółki, gładząc ją po nim. – Wszystko będzie dobrze, słyszysz? – rzuciła jej ostatni uśmiech i przykucnęła przy wiklinowym koszu, finalnie zdejmując z niego lniany ręcznik, którym okryła jedzenie. – Kto ma ochotę na kanapkę? – zawołała do dzieci wesoło. – Po jednej dla każdego z was. Mam dwie kanapki z serem i dwie z szynką. Musicie się podzielić, dobrze?
Kanapek były cztery, dzieci było pięcioro. Spojrzała na Amelkę z uśmiechem, jakby chciała jej powiedzieć, że w domu zrobi jej specjalną kanapkę, bo teraz muszą podzielić z najbardziej potrzebującymi tym, co mają w koszyku. To była bardzo, bardzo delikatna sytuacja i aż żołądek związywał jej się w supeł, kiedy wiedziała, że właśnie odmawiała posiłku swojej bratanicy.
– A gdybym tak obiecała ci, że niedługo pojawią się na wyspie jabłka? Pomógłbyś mi w realizacji tego planu? – uśmiechnęła się do niego niczym mała szelma, ale przy tym zachęcająco, sprawdzając jego potrzeby i marzenia, te najbardziej przyziemne.
Na kota zerknęła tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by w jej głowie pojawiła się myśl o pogłaskaniu go. Miękko futerko kusiło, by zanurzyć w nim palce, ale… to w gruncie rzeczy był człowiek. Przymrużyła powieki, zastanawiając się nad ogromem kwestii animagów – bo dotykanie zwierzęcia to tak naprawdę nie jest dotykanie w tych samych miejscach czarodzieja? Czy jeśli dotknie uszu, to i ludzkie uszyto odczują? Pokręciła w końcu głową, bo myśli zaczęły niebezpiecznie galopować. Strofująca stworzenie Wright też pomogła jej wrócić na ziemię.
– Hannah, przestań, Merlinie – burknęła do niej. – Ona też się boi, zresztą, pan Longbottom na pewno sobie poradzi, to chłop na schwał. Jest tam Just, Michael, Cedric, zaraz na pewno coś mu zakrzykną – położyła rękę na ramieniu przyjaciółki, gładząc ją po nim. – Wszystko będzie dobrze, słyszysz? – rzuciła jej ostatni uśmiech i przykucnęła przy wiklinowym koszu, finalnie zdejmując z niego lniany ręcznik, którym okryła jedzenie. – Kto ma ochotę na kanapkę? – zawołała do dzieci wesoło. – Po jednej dla każdego z was. Mam dwie kanapki z serem i dwie z szynką. Musicie się podzielić, dobrze?
Kanapek były cztery, dzieci było pięcioro. Spojrzała na Amelkę z uśmiechem, jakby chciała jej powiedzieć, że w domu zrobi jej specjalną kanapkę, bo teraz muszą podzielić z najbardziej potrzebującymi tym, co mają w koszyku. To była bardzo, bardzo delikatna sytuacja i aż żołądek związywał jej się w supeł, kiedy wiedziała, że właśnie odmawiała posiłku swojej bratanicy.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Harold Longobottom przeniósł spojrzenie na zmętnioną wodę, gdy usłyszał, że w morzu wciąż była Marcella, wysłuchując słów zarówno Justine, jak i Michaela i Cedrika. zacisnął mocniej dłonie na świetlistym sznurze i pociągnął ile sił w ramionach z pozostałymi mężczyznami - Michael odliczał tempo, Cedric zagrzewał do wysiłku. Billy zajął miejsce zwolnione przez Justine, ciągnąc linę razem z Haroldem - mógł też usłyszeć strzępy rozmowy, niesione przez ciągnących liny chłopców, o tym, że Marcella została pod wodą. Jednocześnie wiedział, że wskoczenie za nią w tym momencie, kiedy gigantyczne stworzenie zostało przyciągnięte tak blisko brzegu, byłoby wyłącznie samobójstwem.
Zaklęcia Justine i Maeve trafiły węża, wszyscy mogli poczuć, że jego opór znacznie słabnie. Ogon stworzenia poruszał się coraz bardziej niemrawo, ledwie podrygując ponad spienioną morską taflą.
Kerstin próbowała w tym czasie dopomóc Gwen - z pomocą pielęgniarki czarownica zdołała wykrztusić z siebie kilka łyków wody - była jednak bardzo zmęczona podwodną szarpaniną i natłokiem towarzyszących temu emocji. Potrzebowała odpoczynku, czuła to, a Kerstin potrafiła to dostrzec - pewnie trudno byłoby jej stanąć na nogach lub poruszyć się samodzielnie, ale z pomocą pielęgniarki było to możliwe. Rozglądając się, Gwen była w stanie dostrzec Tonksa pomiędzy pozostałymi mężczyznami - na tyle blisko, by usłyszeć tak jego krzyk, jak pozostałych znajdujących się tam czarodziejów.
Stworzenie z kolei toczyło dalej podwodny bój z Marcellą. Czarownica nie zdołała umknąć przed pełzającą ku niej macką, ta oplotła ją wokół tułowia, przyciskając do jej ciała ramiona, coraz mocniej. Marcella trzymała w rękach dwie różdżki, ale brakowało jej już tak sił, jak powietrza, a pozycja nie pozwalała jej swobodnie poruszyć ani jedną ani drugą. Walka o oddech kończyła się tragicznie, czuła wodę zapychającą jej drogi oddechowe i pewnie skończyłoby się to znacznie gorzej, gdyby nie sytuacja na brzegu.
Wzmożone wysiłki przeciągały stworzenie coraz bliżej, aż wysunęły je na mieliznę - opór wody stał się mniejszy, ale wąż w panice zaczął szamotać się nieco mocniej - tylko nieco, ogłuszone wieloma zaklęciami z wolna się poddawało. Każda pięść zaciśnięta na linie wymagała nie lada wysiłku, który zaczynał skraplać się na czołach mężczyzn. Każda wiązka zaklęcia, która sięgnęła bestii, teraz i wcześniej, osłabiała jego opór. W końcu z morskich odmętów wynurzył się również prymitywny pysk stworzenia, którego macki wściekle zatańczyły w powietrzu - to wtedy mogliście dostrzec, że jedna z nich owija się wokół Marcelli - wyciągnięta ponad wodę wciąż nie mogła nabrać powietrza, macka zbyt mocno otulała jej klatkę piersiową - a sama Marcella czuła, że uścisk wciąż przybierał na sile. Dusiła się.
- To Figg! Odciąć to! - zawołał Harold, nie wypuszczając z rąk świetlistej liny - zwolnienie siły mogłoby pozwolić osłabionemu wężowi uciec z powrotem w wodę. - Skąd tu się wzięło tyle ludzi?! - zawołał w przestrzeń, brzeg po tej stronie wyspy nigdy nie uchodził za bezpieczny, a pogłoski o smoku pojawiającym się w wodzie raz za czas przemykały w wiosce z ust do ust. Wzrok Harolda uchwycił twarz stojącego najbliżej Billy'ego, później Justine i Maeve, na końcu aurorów, Cedrika i Michaela, oczekując wyjaśnień.
- Czy ktoś wie coś więcej o tym stworzeniu?!
Dramat dziejący się na brzegu umknął jednak oddalonym kobietom z dziećmi. Dzięki wzmożonym wysiłkom całej trójki czarownic dziewczynki i chłopiec nie poddały się panice postępującej nad wodą.
- Nie, nie! - Amelia szybko zaprzeczyła słowom Hannah. - Bardzo mi się podobają. Tacie też się spodobają - stwierdziła, obracając w rączkach bukiecik. - Kiedy mu go damy? Czy tata wyszedł już z wody? - Dziewczynka zaczynała się niecierpliwić. Bała się o tatę.
Pozostałe dziewczynki zaklaskały ze śmiechem na kulki uderzające w drzewo, wydawały się odprężone - zabawa na brzegu pozwalała im uciec od tragicznych zdarzeń, może o nich zapomniały, może o nich nie myślały, oddały się czemuś innemu i w tym momencie z pewnością się nie zamartwiały. Wkrótce zajęły się też zabawą z kotką, jakby zapomniały, że tak naprawdę była człowiekiem: jedna z nich szarpnęła za nitkę kłębka, chcąc ubiegnąć Charlene.
Charlene, ST złapania włóczki wynosi 50, wymaga rzutu na zwinność (możesz go wykonać w szafce zniknięć przed odpisem).
Pete ochoczo kiwnął głową Lydii:
- Pewnie, że pomogę! W domu zawsze chodziłem po jabłoniach, mieliśmy ich kilka w ogrodzie - wyznał, po czym zastanowił się nad zagadką Hannah. - Pies? - zapytał. - Pies dziadka miał rogi, bo kiedyś trafiło go zaklęcie transmutacyjne, a żeby wyciągnąć go na spacer, trzeba było czasem kilku czarodziejów. Najchętniej leżałby na podłodze cały dzień - opowiedział, póki w jego oku coś nie błysnęło niebezpiecznie. Łza. Zaszklone spojrzenie spojrzało wpierw na Hannah, potem na Lydię. - Ale Sparky już n-n-n-ie...
Dziewczynki poczęstowały się kanapkami, jedną wziął też Pete, ale jej nie ugryzł. Amelia spojrzała smutno na Lydię, nie rozumiała, dlaczego ciocia jej nie poczęstowała.
Hannah, Lydia i Charlene słyszały krzyki mężczyzn dobiegające od brzegu - przepełnione już nie strachem, a determinacją. Coś wydarzyło się na brzegu.
- Chyba... słyszałam mojego brata - odezwała się Cathy, spoglądając na starsze czarownice.
Kolejny odpis mistrza gry pojawi się najwcześniej za 48 godzin.
Zaklęcia Justine i Maeve trafiły węża, wszyscy mogli poczuć, że jego opór znacznie słabnie. Ogon stworzenia poruszał się coraz bardziej niemrawo, ledwie podrygując ponad spienioną morską taflą.
Kerstin próbowała w tym czasie dopomóc Gwen - z pomocą pielęgniarki czarownica zdołała wykrztusić z siebie kilka łyków wody - była jednak bardzo zmęczona podwodną szarpaniną i natłokiem towarzyszących temu emocji. Potrzebowała odpoczynku, czuła to, a Kerstin potrafiła to dostrzec - pewnie trudno byłoby jej stanąć na nogach lub poruszyć się samodzielnie, ale z pomocą pielęgniarki było to możliwe. Rozglądając się, Gwen była w stanie dostrzec Tonksa pomiędzy pozostałymi mężczyznami - na tyle blisko, by usłyszeć tak jego krzyk, jak pozostałych znajdujących się tam czarodziejów.
Stworzenie z kolei toczyło dalej podwodny bój z Marcellą. Czarownica nie zdołała umknąć przed pełzającą ku niej macką, ta oplotła ją wokół tułowia, przyciskając do jej ciała ramiona, coraz mocniej. Marcella trzymała w rękach dwie różdżki, ale brakowało jej już tak sił, jak powietrza, a pozycja nie pozwalała jej swobodnie poruszyć ani jedną ani drugą. Walka o oddech kończyła się tragicznie, czuła wodę zapychającą jej drogi oddechowe i pewnie skończyłoby się to znacznie gorzej, gdyby nie sytuacja na brzegu.
Wzmożone wysiłki przeciągały stworzenie coraz bliżej, aż wysunęły je na mieliznę - opór wody stał się mniejszy, ale wąż w panice zaczął szamotać się nieco mocniej - tylko nieco, ogłuszone wieloma zaklęciami z wolna się poddawało. Każda pięść zaciśnięta na linie wymagała nie lada wysiłku, który zaczynał skraplać się na czołach mężczyzn. Każda wiązka zaklęcia, która sięgnęła bestii, teraz i wcześniej, osłabiała jego opór. W końcu z morskich odmętów wynurzył się również prymitywny pysk stworzenia, którego macki wściekle zatańczyły w powietrzu - to wtedy mogliście dostrzec, że jedna z nich owija się wokół Marcelli - wyciągnięta ponad wodę wciąż nie mogła nabrać powietrza, macka zbyt mocno otulała jej klatkę piersiową - a sama Marcella czuła, że uścisk wciąż przybierał na sile. Dusiła się.
- To Figg! Odciąć to! - zawołał Harold, nie wypuszczając z rąk świetlistej liny - zwolnienie siły mogłoby pozwolić osłabionemu wężowi uciec z powrotem w wodę. - Skąd tu się wzięło tyle ludzi?! - zawołał w przestrzeń, brzeg po tej stronie wyspy nigdy nie uchodził za bezpieczny, a pogłoski o smoku pojawiającym się w wodzie raz za czas przemykały w wiosce z ust do ust. Wzrok Harolda uchwycił twarz stojącego najbliżej Billy'ego, później Justine i Maeve, na końcu aurorów, Cedrika i Michaela, oczekując wyjaśnień.
- Czy ktoś wie coś więcej o tym stworzeniu?!
Dramat dziejący się na brzegu umknął jednak oddalonym kobietom z dziećmi. Dzięki wzmożonym wysiłkom całej trójki czarownic dziewczynki i chłopiec nie poddały się panice postępującej nad wodą.
- Nie, nie! - Amelia szybko zaprzeczyła słowom Hannah. - Bardzo mi się podobają. Tacie też się spodobają - stwierdziła, obracając w rączkach bukiecik. - Kiedy mu go damy? Czy tata wyszedł już z wody? - Dziewczynka zaczynała się niecierpliwić. Bała się o tatę.
Pozostałe dziewczynki zaklaskały ze śmiechem na kulki uderzające w drzewo, wydawały się odprężone - zabawa na brzegu pozwalała im uciec od tragicznych zdarzeń, może o nich zapomniały, może o nich nie myślały, oddały się czemuś innemu i w tym momencie z pewnością się nie zamartwiały. Wkrótce zajęły się też zabawą z kotką, jakby zapomniały, że tak naprawdę była człowiekiem: jedna z nich szarpnęła za nitkę kłębka, chcąc ubiegnąć Charlene.
Charlene, ST złapania włóczki wynosi 50, wymaga rzutu na zwinność (możesz go wykonać w szafce zniknięć przed odpisem).
Pete ochoczo kiwnął głową Lydii:
- Pewnie, że pomogę! W domu zawsze chodziłem po jabłoniach, mieliśmy ich kilka w ogrodzie - wyznał, po czym zastanowił się nad zagadką Hannah. - Pies? - zapytał. - Pies dziadka miał rogi, bo kiedyś trafiło go zaklęcie transmutacyjne, a żeby wyciągnąć go na spacer, trzeba było czasem kilku czarodziejów. Najchętniej leżałby na podłodze cały dzień - opowiedział, póki w jego oku coś nie błysnęło niebezpiecznie. Łza. Zaszklone spojrzenie spojrzało wpierw na Hannah, potem na Lydię. - Ale Sparky już n-n-n-ie...
Dziewczynki poczęstowały się kanapkami, jedną wziął też Pete, ale jej nie ugryzł. Amelia spojrzała smutno na Lydię, nie rozumiała, dlaczego ciocia jej nie poczęstowała.
Hannah, Lydia i Charlene słyszały krzyki mężczyzn dobiegające od brzegu - przepełnione już nie strachem, a determinacją. Coś wydarzyło się na brzegu.
- Chyba... słyszałam mojego brata - odezwała się Cathy, spoglądając na starsze czarownice.
Kolejny odpis mistrza gry pojawi się najwcześniej za 48 godzin.
Pierwsze słowa Billy’ego zabrzmiały całkiem kojąco. Skoro Billy widział Michaela na brzegu to potwór nie mógł go wciągnąć z zaskoczenia pod powierzchnię, a gdy Tonks już się zorientował, co się działo, potwór raczej nie miał ku temu szans. Michael był zdolnym i doświadczonym aurorem. Gwen nigdy nie śmiałaby wątpić w jego kompetencje. Poza tym dosłownie chwilę później rozpoznała jego sylwetkę wśród innych.
Problem pojawił się, gdy Billy wspomniał o Marcelli. Serce Gwen znów zaczęło szybciej bić, a dziewczyna zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu byłej policjantki.
– Ma… Marcella… ekhe… w wodzie? – spytała z przestrachem, spoglądając to na Moore’a, to na Kerstin. – Cze… ekhe… czemu? Kerry, widziałaś… ekhe… ją? – spytała, zupełnie szczerze zmartwiona. Kolejne słowa Billy’ego nie dotarły do końca do jej umysłu, bo za bardzo skupiła się na pannie Figg. – N… nie chce… ekhe… do chatki… Idź sprawdź… ekhe… co z Marcellą – rozkazała, choć wcale nie musiała, bo Billy już po chwili pędził w stronę Ministra, który pojawił się na horyzoncie oraz pozostałych mężczyzn.
Im dłużej przebywała na powierzchni, tym mocniej odczuwała zmęczenie. Wciąż była rozkojarzona i przestraszona, wzrokiem starając się ogarnąć panujący wokół chaos, ale bol głowy się wzmagał, każdy ruch powodował drżenie mięśni, a jej powieki były coraz to cięższe, choć Gwen daleko było do snu. Za dużo się wokół działo. Na szczęście przynajmniej kaszel powoli ustawał, pozwalając dziewczynie zaczerpnąć głęboki oddech.
– Ke… Kerry? – zagadnęła, nie chcąc siedzieć w ciszy. – Jeśli… Jak… jak go wyciągną na brzeg… to północny waz mackowy, Kerry. Jego mięso jest ponoć smaczne. Tak… tak czytałam w bibliotece, jak szukałam info… informacji do książki – powiedziała, drżąc z zimna i zmęczenia coraz mocniej.
W kwestii magicznych zwierząt nie była praktykiem, ale jako malarka, musiała wiedzieć, co rysuje. Nie raz i nie dwa studiowała więc ilustracje magicznych stworzeń, o co ciekawszych czytając. A ten konkretny gatunek kiedyś, już dawno, zwrócił jej uwagę. Nie miała jednak pojęcia, że kiedyś będzie dane jej go spotkać i to w tak bliskim spotkaniu. Właściwie to było nawet na swój sposób fascynujące, ale nim Gwen dojdzie do tego wniosku, musiała być pewna, że nikomu nie stanie się nic poważnego. A los Marcelli wciąż pozostawał zagadką.
| niewiele mogę, siedzę i patrzę; może trochę chaotycznie, ale jednak. A nóż coś dojrzę. Spostrzegawczość (II)
Problem pojawił się, gdy Billy wspomniał o Marcelli. Serce Gwen znów zaczęło szybciej bić, a dziewczyna zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu byłej policjantki.
– Ma… Marcella… ekhe… w wodzie? – spytała z przestrachem, spoglądając to na Moore’a, to na Kerstin. – Cze… ekhe… czemu? Kerry, widziałaś… ekhe… ją? – spytała, zupełnie szczerze zmartwiona. Kolejne słowa Billy’ego nie dotarły do końca do jej umysłu, bo za bardzo skupiła się na pannie Figg. – N… nie chce… ekhe… do chatki… Idź sprawdź… ekhe… co z Marcellą – rozkazała, choć wcale nie musiała, bo Billy już po chwili pędził w stronę Ministra, który pojawił się na horyzoncie oraz pozostałych mężczyzn.
Im dłużej przebywała na powierzchni, tym mocniej odczuwała zmęczenie. Wciąż była rozkojarzona i przestraszona, wzrokiem starając się ogarnąć panujący wokół chaos, ale bol głowy się wzmagał, każdy ruch powodował drżenie mięśni, a jej powieki były coraz to cięższe, choć Gwen daleko było do snu. Za dużo się wokół działo. Na szczęście przynajmniej kaszel powoli ustawał, pozwalając dziewczynie zaczerpnąć głęboki oddech.
– Ke… Kerry? – zagadnęła, nie chcąc siedzieć w ciszy. – Jeśli… Jak… jak go wyciągną na brzeg… to północny waz mackowy, Kerry. Jego mięso jest ponoć smaczne. Tak… tak czytałam w bibliotece, jak szukałam info… informacji do książki – powiedziała, drżąc z zimna i zmęczenia coraz mocniej.
W kwestii magicznych zwierząt nie była praktykiem, ale jako malarka, musiała wiedzieć, co rysuje. Nie raz i nie dwa studiowała więc ilustracje magicznych stworzeń, o co ciekawszych czytając. A ten konkretny gatunek kiedyś, już dawno, zwrócił jej uwagę. Nie miała jednak pojęcia, że kiedyś będzie dane jej go spotkać i to w tak bliskim spotkaniu. Właściwie to było nawet na swój sposób fascynujące, ale nim Gwen dojdzie do tego wniosku, musiała być pewna, że nikomu nie stanie się nic poważnego. A los Marcelli wciąż pozostawał zagadką.
| niewiele mogę, siedzę i patrzę; może trochę chaotycznie, ale jednak. A nóż coś dojrzę. Spostrzegawczość (II)
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 1
'k100' : 1
Do samego końca nie mógł w to uwierzyć – nie chciał w to uwierzyć – rozglądając się za znajomą sylwetką Marcelli jeszcze chwilę po tym, jak chłodny wiatr przyniósł wraz z kolejnym uderzeniem strzępki potwierdzających najgorsze przypuszczenia rozmów; pulsująca gorącem bańka wyrzutów sumienia, do tej pory jedynie ocierająca się nieprzyjemnie o jego wnętrzności, pękła – rozlewając się kłującą falą. Spojrzał przed siebie, na krawędź klifu, na szare, morskie fale, z których coraz wyraźniej wystawała sylwetka przerażającego stworzenia – w milczeniu oceniając, mierząc własne szanse – ale wąż był już zbyt blisko, skok do wody musiałby skończyć się tragicznie. Dlaczego na nią nie zaczekał? Z jednej strony wiedział, że nie mógł – Gwen utopiłaby się, jeśli zwlekałby odrobinę dłużej – z drugiej, nie potrafił pozbyć się gorzkiego wrażenia, że w którymś momencie popełnił katastrofalny w skutkach błąd. Co mógł zrobić teraz? Myślał gorączkowo, ani na moment nie puszczając jednak zaciśniętych na linie palców, ignorując pieczenie skóry po wewnętrznej stronie dłoni, ból w zmęczonych pływaniem ramionach i chłód wspinający się po bosych stopach; spojrzenie przez cały czas wbijał w wodę, wydawało mu się, że wąż wynurza się nieznośnie powoli – centymetr po centymetrze – dlatego owiniętą mackami Marcellę dostrzegł niemal od razu, w tym samym momencie, w którym stojący tuż obok Harold Longbottom wykrzyknął jej nazwisko. – Uważajcie, żeby w n-n-nią nie trafić – odezwał się, używając liczby mnogiej, choć patrzył głównie na Justine; wierzył, że jeśli ktoś spośród dzierżących różdżki czarodziejów był w stanie celnie wymierzyć zaklęcie, to była to właśnie Tonks.
Słysząc pytanie ministra, odwrócił się w jego kierunku, napotykając skierowany w jego stronę wzrok; pytający, żądający wyjaśnień. – Cześć mieszkańców p-p-przyszła puszczać wianki na wodę, sir – odpowiedział, choć na falach nie był w stanie dostrzec już żadnej kwiecistej wiązanki; prawdopodobnie padły ofiarą trwającej walki – szamoczące się stworzenie było potężne. – Reszta, zdaje się, poszła ich p-p-przykładem. – W tym oni; zacisnął zęby, spontaniczna zabawa, wcześniej niewinna, nagle zaczęła mu się wydawać skrajnie nieodpowiedzialna i lekkomyślna. – Gwen powiedziała, że trzeba w-wy-wyciągnąć węża z wody. Ud-d-dusić go – powiedział; niestety to – oraz fakt, że kolce zwierzęcia były trujące – były jedynym, co zapamiętał z wypowiedzianych drżącym głosem słów dziewczyny. – Jeśli ktoś będzie wiedział w-w-więcej, to ona – dodał; nie miał pojęcia, że na wybrzeżu byli inni, którzy rozpoznali gatunek stworzenia.
Jego mięśnie ramion zaczynały drżeć od wysiłku, zaparł się jednak nogami, słuchając odliczania Michaela; nie mogli puścić liny teraz – ani pozwolić, żeby wąż uciekł z powrotem do wody, razem z uwięzioną w jego uścisku Marcellą.
| dalej pomagam w wyciąganiu węża
Słysząc pytanie ministra, odwrócił się w jego kierunku, napotykając skierowany w jego stronę wzrok; pytający, żądający wyjaśnień. – Cześć mieszkańców p-p-przyszła puszczać wianki na wodę, sir – odpowiedział, choć na falach nie był w stanie dostrzec już żadnej kwiecistej wiązanki; prawdopodobnie padły ofiarą trwającej walki – szamoczące się stworzenie było potężne. – Reszta, zdaje się, poszła ich p-p-przykładem. – W tym oni; zacisnął zęby, spontaniczna zabawa, wcześniej niewinna, nagle zaczęła mu się wydawać skrajnie nieodpowiedzialna i lekkomyślna. – Gwen powiedziała, że trzeba w-wy-wyciągnąć węża z wody. Ud-d-dusić go – powiedział; niestety to – oraz fakt, że kolce zwierzęcia były trujące – były jedynym, co zapamiętał z wypowiedzianych drżącym głosem słów dziewczyny. – Jeśli ktoś będzie wiedział w-w-więcej, to ona – dodał; nie miał pojęcia, że na wybrzeżu byli inni, którzy rozpoznali gatunek stworzenia.
Jego mięśnie ramion zaczynały drżeć od wysiłku, zaparł się jednak nogami, słuchając odliczania Michaela; nie mogli puścić liny teraz – ani pozwolić, żeby wąż uciekł z powrotem do wody, razem z uwięzioną w jego uścisku Marcellą.
| dalej pomagam w wyciąganiu węża
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 55
'k100' : 55
Uśmiechnęła się do chłopca, gdy ten zaczął opowiadać jej o swoim dawnym domu, dokładnie o jego okolicach; to znak, że odwróciła jego uwagę od tego, co złe i obciążające, od niemocy, jaka dotykała teraz również i dzieci. Zerknęła na Hann, samej zastanawiając się nad zagadką, ale nie przyszło jej nic na myśl. Nic mądrego. Słuchała historii Pete’a do końca z dziwną ulgą, spokojem, ale gdy w jego oczach zaszkliły łzy, od razu przy nim ukucnęła i pogładziła go po główce, cienkie kosmyki włosów zawijając za ucho.
– Cśśśś, Pete, już dobrze – wychyliła się lekko tak, żeby mógł z jej spojrzenia wyczytać troskę. – Popatrz, tam – wskazała mu palcem niebo wysoki nad nimi, błękitne, nieco zachmurzone, ale jasne, letnie. – Kiedyś tata powiedział mi, że wszystkie psy idą do nieba. Biegają tam wśród chmur, skaczą po nich i ponoć nawet zjadają, bo chmury mają smak ich ulubionych przekąsek! Dlatego czasem na niebie nie ma chmur – połaskotała go lekko po przedramieniu, śmiejąc się przy tym cicho, ciepło. – Sparky jest teraz w pięknym miejscu i patrzy na ciebie z tych chmur, pilnuje, jak pilnował na pewno kiedyś. Zjedz, Pete, poczujesz się lepiej – dokończyła, uwagę zaraz przenosząc na Amelkę, której wzrok dostrzegła kątem oka.
Krajało jej się serce, kiedy jej błękitne oczęta szukały u Lydii wytłumaczenia całej sytuacji; mówiły nie rozumiem. Lydia też nie rozumiała – nie rozumiała, dlaczego wojna doprowadzała do takich sytuacji, kiedy musiała wybierać, czyje dziecko obdarować, a komu zabrać od ust, by inne mogło napełnić swój pusty brzuszek. Na litość. To było potworne, nieludzkie. Przełknęła jednak ślinę i, choć kłębiło się w niej wiele ponurych, cięzkich myśli, przywołała na twarz uśmiech i oddała go w całości swojej bratanicy.
– Amelko, masz ochotę na ciasto? Albo na jabłko? Jak wrócimy do domu, to zrobię ci taką specjalną kanapkę, co ty na to, słońce? – spytała, przemycając przepraszający ton, ten proszący też o zrozumienie. Będzie musiała jej wszystko wytłumaczyć, opowiedzieć o ludziach, którzy mają mniej i muszą się z nimi dzielić, bo mają więcej.
Spojrzała na Hann, szukając w niej wsparcia. To przecież nie mogło tak wyglądać. To sen, prawda? Cholerny koszmar? Wzrok przeniosła na dziewczynkę, która się odezwała.
– Brata? – podniosła głowę, żeby rozejrzeć się wśród gromadzących się na brzegu, ale nie wiedziała nawet, kogo szukała. – Poczekaj, Cathy. Jak ma na imię twój brat? – położyła dłoń na ramieniu dziewczynki, patrząc już na przyjaciółkę. – Hann, ja się zajmę dziećmi. Popilnujemy ich z Charlene. Może dasz radę sprawdzić, co tam się stało?
– Cśśśś, Pete, już dobrze – wychyliła się lekko tak, żeby mógł z jej spojrzenia wyczytać troskę. – Popatrz, tam – wskazała mu palcem niebo wysoki nad nimi, błękitne, nieco zachmurzone, ale jasne, letnie. – Kiedyś tata powiedział mi, że wszystkie psy idą do nieba. Biegają tam wśród chmur, skaczą po nich i ponoć nawet zjadają, bo chmury mają smak ich ulubionych przekąsek! Dlatego czasem na niebie nie ma chmur – połaskotała go lekko po przedramieniu, śmiejąc się przy tym cicho, ciepło. – Sparky jest teraz w pięknym miejscu i patrzy na ciebie z tych chmur, pilnuje, jak pilnował na pewno kiedyś. Zjedz, Pete, poczujesz się lepiej – dokończyła, uwagę zaraz przenosząc na Amelkę, której wzrok dostrzegła kątem oka.
Krajało jej się serce, kiedy jej błękitne oczęta szukały u Lydii wytłumaczenia całej sytuacji; mówiły nie rozumiem. Lydia też nie rozumiała – nie rozumiała, dlaczego wojna doprowadzała do takich sytuacji, kiedy musiała wybierać, czyje dziecko obdarować, a komu zabrać od ust, by inne mogło napełnić swój pusty brzuszek. Na litość. To było potworne, nieludzkie. Przełknęła jednak ślinę i, choć kłębiło się w niej wiele ponurych, cięzkich myśli, przywołała na twarz uśmiech i oddała go w całości swojej bratanicy.
– Amelko, masz ochotę na ciasto? Albo na jabłko? Jak wrócimy do domu, to zrobię ci taką specjalną kanapkę, co ty na to, słońce? – spytała, przemycając przepraszający ton, ten proszący też o zrozumienie. Będzie musiała jej wszystko wytłumaczyć, opowiedzieć o ludziach, którzy mają mniej i muszą się z nimi dzielić, bo mają więcej.
Spojrzała na Hann, szukając w niej wsparcia. To przecież nie mogło tak wyglądać. To sen, prawda? Cholerny koszmar? Wzrok przeniosła na dziewczynkę, która się odezwała.
– Brata? – podniosła głowę, żeby rozejrzeć się wśród gromadzących się na brzegu, ale nie wiedziała nawet, kogo szukała. – Poczekaj, Cathy. Jak ma na imię twój brat? – położyła dłoń na ramieniu dziewczynki, patrząc już na przyjaciółkę. – Hann, ja się zajmę dziećmi. Popilnujemy ich z Charlene. Może dasz radę sprawdzić, co tam się stało?
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Kerstin trudno było skupić się na wszystkim, co mówili Billy i Gwen, tak mocno zamroczona była ulgą, jaką spowodowało bezpieczne wyciągnięcie przyjaciółki na brzeg. Z początku całą uwagę poświęciła ocenie stanu Gwen, zaglądając jej w oczy, uderzając w plecy, wsłuchując na tyle, na ile mogła w hałasie, w brzmienie jej oddechów oraz charakter słów. Jak bardzo była splątana? Najwyraźniej nie dość, by zapomnieć ważne szczegóły i przestać martwić się o innych. Tę cechę zapewne miały wspólną.
Kerry zapowietrzyła się na myśl o jadowitym wężu i instynktownie uniosła na kolanach, by wyszukać spojrzeniem walczących, pan bohater zdołał ją jednak uprzedzić.
- Ja się nią już zaopiekuję - zapewniła go prędko. - Niech pan leci im pomóc. Ja... bardzo mi przykro, ale ostatni raz widziałam Lydię i Hanię zanim zaczęła się ta afera na brzegu. - O Marcelli nie wspominała, nie wiedziała jeszcze, kto to był, ale na samą myśl o kolejnej dziewczynie w wodzie oblały ją zimne poty. Ona też będzie potrzebować pomocy jak tylko ją wyciągną! Bo wyciągną, na pewno, tyle się tu zleciało czarodziejów, także starszych, doświadczonych.
Kiedy pan bohater odszedł, dopadła do Gwen i zaczęła siłą podnosić jej ręce, żeby dokładnie je obejrzeć.
- Pewna jesteś, że cię nigdzie nie drasnął? Och, Gwen, tak się martwiłam! - Widząc, jak dziewczyna wykrztusza wreszcie wodę, uznała, że to już jest czas, że może objąć ją pocieszająco ramieniem; ale leciutko, żeby nie blokować jej, gdyby nadal potrzebowała odkaszlnąć. - Michaelowi na pewno nic nie jest, słyszałam go jak krzyczał do innych, koordynował akcję ratunkową. - Uspokoiła ją. - I nie opowiadaj głupot, jesteś tutaj poszkodowana. Nikt cię o nic nie wini.
Westchnęła głęboko i odgarnęła Gwen mokre włosy na ramiona, roztrzęsiona, nie mając pojęcia, co robić dalej. Z jednej strony oferta odprowadzenia przyjaciółki do jednego z domów była jak najbardziej słuszna; dziewczyna była wyziębiona, koniecznie musiała usiąść, przebrać się i odpocząć, najlepiej pod troskliwą obserwacją. Z drugiej strony... co z panią Marcellą? Czy kiedy ją wyciągną, ktoś znajdzie czas zaopiekować się nią od razu? Just by umiała, ale na pewno pobiegła pomóc w walce z potworem. Jeżeli pani Marcella się poważniej zraniła, musiał tu czekać ktoś, kto choć trochę wie, jak jej pomóc.
- Gwen, nie ruszaj się tyle, proszę - Złapała dziewczynę za ramiona, patrząc jej w oczy i próbując uspokoić; ewidentnie była oszołomiona, nie wiedziała, co się dzieje. - Odetchnij głęboko. Raz. I jeszcze jeden. Potem będziemy myśleć o mięsie, wężach i wszystkim, teraz myślimy o tobie. Powiedz mi, jak się czujesz? Widzisz mnie wyraźnie? Powiedz, ile to palców? - Wystawiła trzy, a potem z przygryzionymi ustami rozejrzała się wokół. - Przykro mi, Gwen, ale tamten pan miał rację. Jesteś zimna jak lód, musisz się zagrzać. Hej, pomocy! Potrzebuję jednej osoby do pomocy! - krzyknęła nie w stronę brzegu, tylko wybrzeża, gdzie w bezpiecznej odległości widziała jakichś ludzi. - Odprowadzicie ją do chaty ze skamieliną przed wejściem? Proszę, ona sama nie da rady! - Kerstin zebrała się na nogi i zamachała rękoma.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kerry zapowietrzyła się na myśl o jadowitym wężu i instynktownie uniosła na kolanach, by wyszukać spojrzeniem walczących, pan bohater zdołał ją jednak uprzedzić.
- Ja się nią już zaopiekuję - zapewniła go prędko. - Niech pan leci im pomóc. Ja... bardzo mi przykro, ale ostatni raz widziałam Lydię i Hanię zanim zaczęła się ta afera na brzegu. - O Marcelli nie wspominała, nie wiedziała jeszcze, kto to był, ale na samą myśl o kolejnej dziewczynie w wodzie oblały ją zimne poty. Ona też będzie potrzebować pomocy jak tylko ją wyciągną! Bo wyciągną, na pewno, tyle się tu zleciało czarodziejów, także starszych, doświadczonych.
Kiedy pan bohater odszedł, dopadła do Gwen i zaczęła siłą podnosić jej ręce, żeby dokładnie je obejrzeć.
- Pewna jesteś, że cię nigdzie nie drasnął? Och, Gwen, tak się martwiłam! - Widząc, jak dziewczyna wykrztusza wreszcie wodę, uznała, że to już jest czas, że może objąć ją pocieszająco ramieniem; ale leciutko, żeby nie blokować jej, gdyby nadal potrzebowała odkaszlnąć. - Michaelowi na pewno nic nie jest, słyszałam go jak krzyczał do innych, koordynował akcję ratunkową. - Uspokoiła ją. - I nie opowiadaj głupot, jesteś tutaj poszkodowana. Nikt cię o nic nie wini.
Westchnęła głęboko i odgarnęła Gwen mokre włosy na ramiona, roztrzęsiona, nie mając pojęcia, co robić dalej. Z jednej strony oferta odprowadzenia przyjaciółki do jednego z domów była jak najbardziej słuszna; dziewczyna była wyziębiona, koniecznie musiała usiąść, przebrać się i odpocząć, najlepiej pod troskliwą obserwacją. Z drugiej strony... co z panią Marcellą? Czy kiedy ją wyciągną, ktoś znajdzie czas zaopiekować się nią od razu? Just by umiała, ale na pewno pobiegła pomóc w walce z potworem. Jeżeli pani Marcella się poważniej zraniła, musiał tu czekać ktoś, kto choć trochę wie, jak jej pomóc.
- Gwen, nie ruszaj się tyle, proszę - Złapała dziewczynę za ramiona, patrząc jej w oczy i próbując uspokoić; ewidentnie była oszołomiona, nie wiedziała, co się dzieje. - Odetchnij głęboko. Raz. I jeszcze jeden. Potem będziemy myśleć o mięsie, wężach i wszystkim, teraz myślimy o tobie. Powiedz mi, jak się czujesz? Widzisz mnie wyraźnie? Powiedz, ile to palców? - Wystawiła trzy, a potem z przygryzionymi ustami rozejrzała się wokół. - Przykro mi, Gwen, ale tamten pan miał rację. Jesteś zimna jak lód, musisz się zagrzać. Hej, pomocy! Potrzebuję jednej osoby do pomocy! - krzyknęła nie w stronę brzegu, tylko wybrzeża, gdzie w bezpiecznej odległości widziała jakichś ludzi. - Odprowadzicie ją do chaty ze skamieliną przed wejściem? Proszę, ona sama nie da rady! - Kerstin zebrała się na nogi i zamachała rękoma.
[bylobrzydkobedzieladnie]
W chwili, gdy lord Longbottom wykrzyczał nazwisko Figg, także i ja ją dostrzegłem - owiniętą macką węża, ciasno i mocno, z przestrachem stwierdziłem, że zaraz może zabraknąć jej powietrza. - Justine! Spróbuj jeszcze raz z Conjunctivitis w tę mackę - zawołałem w stronę Gwardzistki, w nadziei, ze to zrobi. Nie chciałem puszczać magicznej liny, bo mogło wtedy zostać zbyt niewielu dorosłych mężczyzn, aby utrzymać to stworzenie blisko brzegu. Obawiałem się, że gdybym wypuścił ją z dłoni, by samemu rzucić zaklęcie, wąż wykorzystałby chwilę i zanurzył się głębiej w wodzie. Tonks miała za to wolne ręce i celnie rzucała ten czar - już dziś kilkukrotnie. Miała dobre oko, wierzyłem, że trafi w mackę, która oplatała Marcellę i uwolni policjantkę z tego morderczego uścisku, zanim wąż zdąży ją skaleczyć, a trucizna skazić jej krwioobieg.
- Charlene, sir - odpowiedziałem, zaraz po tym łapiąc głębszy oddech, bo wciąż ciągnąłem magiczną linę. - Charlene wie o nim więcej. Wąż nie może oddychać ponad powierzchnią - dodałem, potwierdzając tym samym słowa Williama, który wyjaśnił dlatego spętaliśmy stworzenie linami i tak usilnie staraliśmy się wyciągnąć je na brzeg. - CHARLENE? - zawołałem głośniej, mając nadzieję, że alchemiczka jest jednak wciąż gdzieś w pobliżu, że nie uciekła do chatki i zdecyduje się do nas zbliżyć, rozjaśnić ewentualne wątpliwości. Być może mogła powiedzieć nam o tym wężu morskim coś jeszcze, czego nie zdążyła uczynić wcześniej, nie musiała podchodzić bardzo blisko.
- No to mamy prawdziwy festiwal lata... - stęknąłem cicho, bardziej do siebie, niż do innych; w tej chwili czułem się zły na samego siebie, że nie dopilnowałem, aby mieszkańcy Oazy trzymali się z dala od tej części Wyspy. Czy pomysł na puszczanie wianków był do przewidzenia? Może. Nie brakowało tu młodych dziewcząt, a je zawsze cechował romantyzm i sentymentalność. Pewnie brakowało im tej tradycji. A ja, mieszkając tutaj, powinienem był stać na straży bezpieczeństwa. Złość na samego siebie sprawiła, że pociągnąłem linę jeszcze mocniej, ostrożnie wycofując się dalej na wybrzeże, aby wyciągnąć z wody to wielkie stworzenie. Byliśmy już tego blisko, zwłaszcza, gdy za liny złapał i lord Longbottom.
na sprawność rzucam
- Charlene, sir - odpowiedziałem, zaraz po tym łapiąc głębszy oddech, bo wciąż ciągnąłem magiczną linę. - Charlene wie o nim więcej. Wąż nie może oddychać ponad powierzchnią - dodałem, potwierdzając tym samym słowa Williama, który wyjaśnił dlatego spętaliśmy stworzenie linami i tak usilnie staraliśmy się wyciągnąć je na brzeg. - CHARLENE? - zawołałem głośniej, mając nadzieję, że alchemiczka jest jednak wciąż gdzieś w pobliżu, że nie uciekła do chatki i zdecyduje się do nas zbliżyć, rozjaśnić ewentualne wątpliwości. Być może mogła powiedzieć nam o tym wężu morskim coś jeszcze, czego nie zdążyła uczynić wcześniej, nie musiała podchodzić bardzo blisko.
- No to mamy prawdziwy festiwal lata... - stęknąłem cicho, bardziej do siebie, niż do innych; w tej chwili czułem się zły na samego siebie, że nie dopilnowałem, aby mieszkańcy Oazy trzymali się z dala od tej części Wyspy. Czy pomysł na puszczanie wianków był do przewidzenia? Może. Nie brakowało tu młodych dziewcząt, a je zawsze cechował romantyzm i sentymentalność. Pewnie brakowało im tej tradycji. A ja, mieszkając tutaj, powinienem był stać na straży bezpieczeństwa. Złość na samego siebie sprawiła, że pociągnąłem linę jeszcze mocniej, ostrożnie wycofując się dalej na wybrzeże, aby wyciągnąć z wody to wielkie stworzenie. Byliśmy już tego blisko, zwłaszcza, gdy za liny złapał i lord Longbottom.
na sprawność rzucam
becomes law
resistance
becomes duty
Bezpieczne wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda