Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Bezpieczne wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Bezpieczne wybrzeże
Wybrzeże usytuowane od bardziej wietrznej i mniej uczęszczanej strony wyspy, nocą piękne widać stąd księżyc. Zejście do wody jest nieco ostre, a samo morze sięga pasa w najpłytszym miejscu. Okoliczne wody, podobnie jak te wokół całej wyspy, nie uchodzą za bezpieczne, prócz jadalnych ryb niekiedy da się w nich zaobserwować co bardziej niebezpieczne gatunki morskich stworów, a przez osadę niesie się wieść, że ktoś kiedyś dostrzegł w oddali ogon morskiego smoka. Zejście do wody jest kamieniste, niewygodne.
Zostało zabezpieczone w sierpniu 1957 r., wtedy również odłowiono i... zjedzono bytującego w pobliżu smoka, który okazał się wężem.
Zostało zabezpieczone w sierpniu 1957 r., wtedy również odłowiono i... zjedzono bytującego w pobliżu smoka, który okazał się wężem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 20.11.20 14:06, w całości zmieniany 4 razy
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'Wianki' :
'Wianki' :
Przez chwilę siedziała na plaży, próbując nadal złapać oddech. Nie znała niestety gorszego stanu niż podduszenie pod wodą. Płaciła teraz cenę za swoją zbytnią wyrywność. Opiła się słonej wody, gdy próbowała zaczerpnąć powietrza w zaciśnięte płuca, i cały czas czuła jej dziwny smak gdzieś w dole gardła, naprawdę nieprzyjemne. Pociągnęła lekko nosem i spojrzała ponownie na blondwłosą pannę Tonks. Uśmiechnęła się łagodnie, choć zupełnie niewiarygodnie.
Przede wszystkim czuła zmęczenie. Dziwne wyczerpanie. Ostatnio nie miała sił, by szybko podnosić się po ciężkiej walce właściwie tylko ze swoją własną słabością. Oparła łokcie na kolanach, próbując przez chwilę zebrać oddech. Jej beżowa koszula zupełnie przemoczona przycisnęła się do ciała, pokazując z resztą to, co bardzo chciała ukryć w ostatnim czasie. Bliznę na ramieniu, zaraz obok obojczyka, jeszcze nie do końca zagojoną, a bledszą tylko przez intensywne pokrycie jej maścią na oparzenia. Kiedy Mike podszedł z ubraniem zdecydowanie należącym do niej, złapała szybko za swoją spódnicę i korzystając z pomocnego ramienia, podniosła się na równe nogi. - Dziękuję wam za pomoc, a teraz jeśli pozwolicie chciałabym... Pójść. - Wsunięcie się w brązowy materiał zajęło jej chwilę, nawet jeśli wyglądała trochę jakby miała się przewrócić. I trochę tak się czuła. Nie jakoś mocno poharatana, ale zmęczona, śnięta, trochę nieobecna, nie mogła na niczym skupić myśli. I bardzo chciało jej się spać. Na tym skupiła swoje myśli - by po prostu ulotnić się gdzieś w bezpieczne odmęty pierzastej pościeli z wielką łatą na samym środku kołdry. Przeczesała jeszcze tylko włosy, bo mokra grzywka wchodziła jej w oczy i powoli podeszła do jednego z mieszkańców Oazy, by poprosić o uruchomienie należącego do niej świstoklika. Mały breloczek z miotłą, który szybko przeniesie ją w stronę domu w Szkocji. Nie obejrzała się specjalnie za nikim. Chciała po prostu zmyć z siebie ten dzień.
Gdy już miała ochotę spać, chciała to zrobić.
| zt
Przede wszystkim czuła zmęczenie. Dziwne wyczerpanie. Ostatnio nie miała sił, by szybko podnosić się po ciężkiej walce właściwie tylko ze swoją własną słabością. Oparła łokcie na kolanach, próbując przez chwilę zebrać oddech. Jej beżowa koszula zupełnie przemoczona przycisnęła się do ciała, pokazując z resztą to, co bardzo chciała ukryć w ostatnim czasie. Bliznę na ramieniu, zaraz obok obojczyka, jeszcze nie do końca zagojoną, a bledszą tylko przez intensywne pokrycie jej maścią na oparzenia. Kiedy Mike podszedł z ubraniem zdecydowanie należącym do niej, złapała szybko za swoją spódnicę i korzystając z pomocnego ramienia, podniosła się na równe nogi. - Dziękuję wam za pomoc, a teraz jeśli pozwolicie chciałabym... Pójść. - Wsunięcie się w brązowy materiał zajęło jej chwilę, nawet jeśli wyglądała trochę jakby miała się przewrócić. I trochę tak się czuła. Nie jakoś mocno poharatana, ale zmęczona, śnięta, trochę nieobecna, nie mogła na niczym skupić myśli. I bardzo chciało jej się spać. Na tym skupiła swoje myśli - by po prostu ulotnić się gdzieś w bezpieczne odmęty pierzastej pościeli z wielką łatą na samym środku kołdry. Przeczesała jeszcze tylko włosy, bo mokra grzywka wchodziła jej w oczy i powoli podeszła do jednego z mieszkańców Oazy, by poprosić o uruchomienie należącego do niej świstoklika. Mały breloczek z miotłą, który szybko przeniesie ją w stronę domu w Szkocji. Nie obejrzała się specjalnie za nikim. Chciała po prostu zmyć z siebie ten dzień.
Gdy już miała ochotę spać, chciała to zrobić.
| zt
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Nie miała bladego pojęcia, że cokolwiek działo się na wybrzeżu, którego stąd ani nie było widać, ani słychać. Siedziała na sklejanym zydelku obok matki, w dłoniach mnąc i rozciągając materiał spodni, kolejnych przyniesionych przez mężczyzn z Oazy. Było ich parę, obie musiały je naprawić – pocerować dziury, zszyć nadszarpnięte nogawki, skrócić, odrobinę wydłużyć albo przyszyć wyciągnięty guzik. To wszystko były drobnostki, ale dzięki temu mogły pomagać, jakoś wypełnić swój czas. Matka pokazywała jej właśnie w jaki sposób igła powinna przeciągnąć nitkę przez dziurki guzika, kiedy ich uwagę odwróciły krzyki słyszane już z drugiego końca wioski. Odwróciły się razem w stronę ich źródła, wcale nie dziwiąc się, że okazała się nim być uśmiechająca się szeroko i machająca do nich z oddali brunetka w ślicznej, jasnożółtej sukience.
– Josie! Josie, na wybrzeżu! Na wybrzeżu jest Festiwal Lata! – wołała do nich usiłując wziąć głębszy wdech.
– Ale… jak to Festiwal Lata? – nie rozumiała, podobnie jak jej mama. Obie spojrzały na siebie nieco zdziwione, nieco zbite z tropu.
– Bo dziewczyny plotą wianki, a chłopcy je zbierają z wody! Na wszystkie niuchacze, gdybyś to widziała! Był w… – znały się wystarczająco dobrze, żeby Maggie wiedziała, że opowiadanie przy pannie Chalmers o martwych zwierzętach było jej nie w smak. Umilkła więc szybko, usta zawiązując na supeł i wydymając je lekko. – No chodź, jest tam też Christine i Ada! I Emily obiecała, że tylko oporządzi kury i też przyjdzie! – wyciągnęła do niej dłoń, ale Josie nie od razu ją uścisnęła.
Spojrzała na matkę, pytając ją bez słów o zgodę. Kobieta pokiwała głową z uśmiechem.
– Tylko uważaj na siebie. I wróćcie przed zmrokiem.
Ucałowała matkę w policzek i podciągnęła w dłoniach błękitną sukienkę, żeby swobodniej biec za Maggie. Odbiły z głównej ścieżki na polanę, gdzie mogły razem zebrać kwiaty i już idąc w stronę wybrzeża pleść kwietne korony. Udało jej się zdobyć kilka promiennych dziurawców i mniszków, a ciężkości nadały kwiaty dziewanny – pełno było w nim żółtych płatków, wiosennie i świeżo komponujących się z zielenią łodyżek i drobnych listków. Po drodze rozmawiały, szepcząc do siebie imiona chłopców z wyspy, którzy mogliby złapać ich drobne dzieła sztuki. Zatrzymała się na skraju plaży, kiedy do jej nozdrzy dotarł zapach pieczonego mięsiwa. Była głodna. Głodna tak, jak głodni na wyspie są wszyscy uratowani z wojny ludzi. Jedzenie tutaj kończyło się zatrważająco szybko. Zjadła dzisiaj na śniadanie podpłomyki, które zrobiła mama. Niewiele tego było i więcej zjedli George i tata, w końcu musieli pracować przy wyrąbie drzew.
– Ależ pachnie… – ciepło, aromatycznie, dobrze. Kiszki zagrały żałobny marsz.
– Rzucimy tylko nasze wianki i zjemy, chodź! – Maggie pociągnęła ją dalej, aż do wody.
Zrzuciły ze stóp trzewiki i zamoczyły w niej kostki, piszcząc do siebie w szczęściu, jaka była zimna – teraz, kiedy były bezpieczne i otaczała ich aura niemal zapomnianego święta, każda drobnostka okazywała się prawdziwym darem od losu. Puściły swoje wianki z czcią, pozwalając by lekko opuściły ich jasne dłonie i popłynęły dalej. Obie rozglądały się za tymi, którzy upatrzyli sobie ich kwietne korony. I Josie wcale nie spodziewała się, że zobaczy wśród biesiadujących znajomą twarz. Zerknęła w stronę swojego wianka, ale jej uwagę odwróciła Maggie.
– Popatrz, mój już złapał Tim! – machała już do ciemnowłosego, zanurzonego po pas w wodzie chłopca.
– Josie! Josie, na wybrzeżu! Na wybrzeżu jest Festiwal Lata! – wołała do nich usiłując wziąć głębszy wdech.
– Ale… jak to Festiwal Lata? – nie rozumiała, podobnie jak jej mama. Obie spojrzały na siebie nieco zdziwione, nieco zbite z tropu.
– Bo dziewczyny plotą wianki, a chłopcy je zbierają z wody! Na wszystkie niuchacze, gdybyś to widziała! Był w… – znały się wystarczająco dobrze, żeby Maggie wiedziała, że opowiadanie przy pannie Chalmers o martwych zwierzętach było jej nie w smak. Umilkła więc szybko, usta zawiązując na supeł i wydymając je lekko. – No chodź, jest tam też Christine i Ada! I Emily obiecała, że tylko oporządzi kury i też przyjdzie! – wyciągnęła do niej dłoń, ale Josie nie od razu ją uścisnęła.
Spojrzała na matkę, pytając ją bez słów o zgodę. Kobieta pokiwała głową z uśmiechem.
– Tylko uważaj na siebie. I wróćcie przed zmrokiem.
Ucałowała matkę w policzek i podciągnęła w dłoniach błękitną sukienkę, żeby swobodniej biec za Maggie. Odbiły z głównej ścieżki na polanę, gdzie mogły razem zebrać kwiaty i już idąc w stronę wybrzeża pleść kwietne korony. Udało jej się zdobyć kilka promiennych dziurawców i mniszków, a ciężkości nadały kwiaty dziewanny – pełno było w nim żółtych płatków, wiosennie i świeżo komponujących się z zielenią łodyżek i drobnych listków. Po drodze rozmawiały, szepcząc do siebie imiona chłopców z wyspy, którzy mogliby złapać ich drobne dzieła sztuki. Zatrzymała się na skraju plaży, kiedy do jej nozdrzy dotarł zapach pieczonego mięsiwa. Była głodna. Głodna tak, jak głodni na wyspie są wszyscy uratowani z wojny ludzi. Jedzenie tutaj kończyło się zatrważająco szybko. Zjadła dzisiaj na śniadanie podpłomyki, które zrobiła mama. Niewiele tego było i więcej zjedli George i tata, w końcu musieli pracować przy wyrąbie drzew.
– Ależ pachnie… – ciepło, aromatycznie, dobrze. Kiszki zagrały żałobny marsz.
– Rzucimy tylko nasze wianki i zjemy, chodź! – Maggie pociągnęła ją dalej, aż do wody.
Zrzuciły ze stóp trzewiki i zamoczyły w niej kostki, piszcząc do siebie w szczęściu, jaka była zimna – teraz, kiedy były bezpieczne i otaczała ich aura niemal zapomnianego święta, każda drobnostka okazywała się prawdziwym darem od losu. Puściły swoje wianki z czcią, pozwalając by lekko opuściły ich jasne dłonie i popłynęły dalej. Obie rozglądały się za tymi, którzy upatrzyli sobie ich kwietne korony. I Josie wcale nie spodziewała się, że zobaczy wśród biesiadujących znajomą twarz. Zerknęła w stronę swojego wianka, ale jej uwagę odwróciła Maggie.
– Popatrz, mój już złapał Tim! – machała już do ciemnowłosego, zanurzonego po pas w wodzie chłopca.
Gość
Gość
The member 'Josephine Chalmers' has done the following action : Rzut kością
'Wianki' :
+
'Wianki' :
+
Gwen była bezpieczna, podobnie jak wybrzeże. Michael dostrzegł, że Cedric i Billy uporali się z bojami, Homenum Revelio nie wykazało innych wielkich stworów. Przeczesał włosy palcami, czując w nich sztywność i morską sól. Wreszcie mógł...
...właśnie, co? Pilnować Kerstin? Odpocząć? Świętować?
Nie czuł się w nastroju do świętowania i od dawna nie zdołał porządnie odpocząć. Nawet teraz zaskoczył go morski wąż. Wysłuchał przemowy Archibalda i z ciekawości podszedł do kuferków. Zanim zdążył wybrać sobie prezent, pod jego nogi przyplątał się smakowicie wyglądający srebrzysty królik. Michael odruchowo przesunął dłonią po eterycznym futerku, palce przebiegły po powietrzu. Zaburczało mu w brzuchu.
Skierował się w stronę obiecanej przez Harolda uczty, a srebrny króliczek wesoło pokicał za nim. Odruchowo omiótł jeszcze wzrokiem wybrzeże i...
...dostrzegł, jak Hania puszcza na wodę śliczny wianek. Włosy miała rozwiane, uśmiechała się, wyglądała piękniej niż płynące po wodzie kwiaty. Uśmiechnął się pod nosem, w okolicach serca zrobiło mu się jakoś cieplej.
Gdyby poznał ją lepiej kilka lat temu, już byłby po pas w wodzie. Byłby odważniejszy. Może powinien być odważniejszy.
Odczekał kilka sekund, jakby spodziewając się, że do ślicznej panny Wright zaraz zbiegną się adoratorzy. Nic takiego się jednak nie stało.
W głowie zadźwięczały mu słowa Cedrika - co jeśli zepsuł jej reputację, jeśli w świat poszła plotka o tym, że zaoferował jej gościnę? Zmarszczył lekko brwi - na moment obudzoną w nim młodzieńczą beztroską zagłuszyły troski dorosłości. Odruchowo poszukał wzrokiem rozsądniejszego kolegi, ale Dearborn stał przy brzegu ze spodniami mokrymi po kolana (wcale nie od łapania węża, nie tylko) i wkładał kwiaty na głowę... Lydii Moore?!
Hipokryta!
Poczynania Cedrika rozbawiły Tonksa, a potem obudziły w nim niezrozumiałą ambicję. Zanim się zorientował, już stał po kolana w wodzie, kierując się w stronę wianka - wszystkie były ładne, ale na oku miał jeden, jeden jedyny. Pochwycił kwiaty, a potem delikatnie ułożył je na wyciągniętych dłoniach i skierował się z powrotem na brzeg.
Starannie wyminął wzrokiem Just, choć jej spojrzenie będzie mniej oskarżycielskie niż Kerstin i na szczęście obok stał jakże zajmujący Vincent.
-Hannah. - zaczął miękko, mimowolnie uśmiechając się od ucha do ucha. -Chyba... - coś zgubiłaś. Się zgubiłaś, kiedy spadłaś z nieba. Odzywki dawnego Michaela nie pasowały już do tego dorosłego, choć na moment zdołał zapomnieć o wszystkich troskach, które definiowały obecnego jego. Liczyły się tylko ciemne włosy i roziskrzone oczy panny Wright. Chciałby rozpalić w nich jeszcze jaśniejsze iskry, podarować jej kolejne beztroskie popołudnie. Zawsze czuł się przy niej tak normalnie, tak, że niemal dawał radę samemu być beztroski i szczęśliwy.
-...chyba tańczę już lepiej, niż na Sylwestrze. Mogę prosić? - skłonił się lekko i wyciągnał przed siebie wianek, gotów włożyć go jej na głowę.
kuferek
na łapanie wianka rzucałam w pierwszym poście tematu, zanim ogarnęłam jak to działa...
...właśnie, co? Pilnować Kerstin? Odpocząć? Świętować?
Nie czuł się w nastroju do świętowania i od dawna nie zdołał porządnie odpocząć. Nawet teraz zaskoczył go morski wąż. Wysłuchał przemowy Archibalda i z ciekawości podszedł do kuferków. Zanim zdążył wybrać sobie prezent, pod jego nogi przyplątał się smakowicie wyglądający srebrzysty królik. Michael odruchowo przesunął dłonią po eterycznym futerku, palce przebiegły po powietrzu. Zaburczało mu w brzuchu.
Skierował się w stronę obiecanej przez Harolda uczty, a srebrny króliczek wesoło pokicał za nim. Odruchowo omiótł jeszcze wzrokiem wybrzeże i...
...dostrzegł, jak Hania puszcza na wodę śliczny wianek. Włosy miała rozwiane, uśmiechała się, wyglądała piękniej niż płynące po wodzie kwiaty. Uśmiechnął się pod nosem, w okolicach serca zrobiło mu się jakoś cieplej.
Gdyby poznał ją lepiej kilka lat temu, już byłby po pas w wodzie. Byłby odważniejszy. Może powinien być odważniejszy.
Odczekał kilka sekund, jakby spodziewając się, że do ślicznej panny Wright zaraz zbiegną się adoratorzy. Nic takiego się jednak nie stało.
W głowie zadźwięczały mu słowa Cedrika - co jeśli zepsuł jej reputację, jeśli w świat poszła plotka o tym, że zaoferował jej gościnę? Zmarszczył lekko brwi - na moment obudzoną w nim młodzieńczą beztroską zagłuszyły troski dorosłości. Odruchowo poszukał wzrokiem rozsądniejszego kolegi, ale Dearborn stał przy brzegu ze spodniami mokrymi po kolana (wcale nie od łapania węża, nie tylko) i wkładał kwiaty na głowę... Lydii Moore?!
Hipokryta!
Poczynania Cedrika rozbawiły Tonksa, a potem obudziły w nim niezrozumiałą ambicję. Zanim się zorientował, już stał po kolana w wodzie, kierując się w stronę wianka - wszystkie były ładne, ale na oku miał jeden, jeden jedyny. Pochwycił kwiaty, a potem delikatnie ułożył je na wyciągniętych dłoniach i skierował się z powrotem na brzeg.
Starannie wyminął wzrokiem Just, choć jej spojrzenie będzie mniej oskarżycielskie niż Kerstin i na szczęście obok stał jakże zajmujący Vincent.
-Hannah. - zaczął miękko, mimowolnie uśmiechając się od ucha do ucha. -Chyba... - coś zgubiłaś. Się zgubiłaś, kiedy spadłaś z nieba. Odzywki dawnego Michaela nie pasowały już do tego dorosłego, choć na moment zdołał zapomnieć o wszystkich troskach, które definiowały obecnego jego. Liczyły się tylko ciemne włosy i roziskrzone oczy panny Wright. Chciałby rozpalić w nich jeszcze jaśniejsze iskry, podarować jej kolejne beztroskie popołudnie. Zawsze czuł się przy niej tak normalnie, tak, że niemal dawał radę samemu być beztroski i szczęśliwy.
-...chyba tańczę już lepiej, niż na Sylwestrze. Mogę prosić? - skłonił się lekko i wyciągnał przed siebie wianek, gotów włożyć go jej na głowę.
kuferek
na łapanie wianka rzucałam w pierwszym poście tematu, zanim ogarnęłam jak to działa...
Can I not save one
from the pitiless wave?
O, świetnie. Zauważyła go. Odnalazł wzrok Hannah, przez krótki moment odwzajemniając spojrzenie równie napiętej twarzy; mógł się spodziewać, że ją tutaj spotka, a jednak nie spodziewał się wracać do tamtego spotkania - wracać pamięcią, wspomnieniem, czymkolwiek właściwie. Chyba miał jej trochę za złe, że uciekła tak szybko.
- Co? - odpowiedział, nie bardzo rozumiejąc jej wyrzut, po prawdzie nie bardzo pamiętając, że sięgnął wtedy po słoniowe porównanie; kobieta była wystarczająco zgrabna, by nie przeszło mu nawet przez myśl, że mogłaby się poczuć nim urażona. Ale na wyjaśnienia nie było czasu, bo wkrótce nastał prawdziwy rozgardiasz - wysłuchał co prawda instrukcji czarownicy, ale pole do działania pozostawił Tangwystl, zajmując się w tym czasie czarną robotą - na koniec tylko obmywając ziemniaki w słonej morskiej wodzie tak jak prosiła, przekazując warzywa do rąk Tanny - omijając przy tym dość skutecznie samą szefową kuchni. Na Tanny w zasadzie też patrzył niechętnie - był zły, co dało się odczytać z każdego ruchu jego dłoni, każdego cięcia nożem, każdej oderwanej ziemniaczanej łupiny. Ale w końcu skończył swoją robotę - i zniknął, unikając trudnych pytań i jeszcze trudniejszych odpowiedzi, unikając Hannah, unikając Tangwystl, nawet Billy'ego i Amelii, którzy zdawali się być już w lepszych nastrojach. Zje później, kiedy przy ogniu zostanie mniej czarodziejów - i kiedy zniknie stamtąd przynajmniej Hannah. Przysiadł na skalnym brzegu, w pewnym oddaleniu ale z dobrym widokiem na wodę - unoszące się na niej kwiaty były piękne. Piękne i niosły czar wspomnień utraconego świata - nie pomagały wcale zapomnieć, co działo się teraz na zewnątrz. Czerwone płatki odbijały się w morskich falach jak krew, krew tych, którzy ginęli - pewnie nawet w tej chwili. I w tej. I teraz też.
Zamknął oczy, licząc do trzech.
Kiedy otworzył - dostrzegł jej twarz i błękit sukienki szarpanej wiatrem, wciąż nie znał jej imienia, ale doskonale pamiętał jej głos - i jej krzywdzące słowa. Może Benny rzeczywiście mógł być traktowany lepiej - ale kto nie mógł? Jego pewnie też wychłostano by batogiem, gdyby sprzeciwił się przełożonym. Frustrowała go. Denerwował go sam jej widok. Była dla niego niesprawiedliwa i nawet nie dała mu szansy się wytłumaczyć - on zawsze dbał o cyrkowe zwierzęta, na tyle, na ile potrafił i na tyle, na ile mógł to robić. Nieczęsto mógł, miał inne zajęcia i wiedział tylko tyle, ile opiekuni mu powiedzieli, ale czasem spędzał z nimi czas, tak po prostu. Poczuł napięcie na twarzy, niemal takie jak wtedy, kiedy napotkał wzrokiem Hannah, poczuł serce w złości bijące coraz szybciej, poczuł też lekkie drżenie dłoni, które musiał zacisnąć w pięści. Ze złości. Była z koleżanką, ale to nic, w tej sytuacji nietrudno będzie znaleźć sposób, żeby z nią porozmawiać - niewiele myślał, kiedy odbił się od skały wskakując do wody; w tym miejscu była nieco głębsza, słona morska woda przeniknęła przez jego bandaże, prosto ku skórze, podrażniając świeże rany, wynurzył głowę, otrzepując z wody włosy - zacisnął z bólu zęby, nie sądząc, że skóra zapiecze go aż tak mocno; ale z bólem radził sobie więcej niż raz, obolałe po treningu mięśnie nie raz, nie dwa, błagały o odpoczynek - wianek dziewczyny ściągnęła większa fala, nieco trwało, nim zdołał się do niego dostać, zatem popłynął za nim, w końcu chwytając go nieco sztywnym ruchem paraliżowanej bólem ręki - porwawszy go popłynął w kierunku brzegu, gdzieś w rejony, na których przed momentem widział dziewczynę w błękitnej sukience. Bliżej brzegu stanął na nogi, nieco ociężale wynurzając się z wody; otrząsnął się z bólu, sięgnął dłonią szyi, gdzie rana była najrozleglejsza, ale bandaż przesiąkł solą do cna - pieprzyć to, w końcu wyschnie.
- Jest twój - zwrócił się do niej, tonem może nie do końca takim, jak powinien, nieco bojowniczo, jakby chcąc zawczasu ustrzec się odmowy lub próby zapewnienia go, że się pomylił. Bo był pewien, że się nie pomylił. Spojrzał jej w oczy, może nieco zbyt długo, w końcu ujmując wianek oburącz tak, jak należało to zrobić, dopiero teraz odejmując dłoń od obolałej szyi. - Mogę? - zapytał, potrząsając nim lekko, by ociekł z wody. Obejrzał się przez ramię na dziewczynę, z którą tu przyszła - odchodziła już z innym chłopcem z wioski. Nie znał ani jej ani jego. Nikogo właściwie tutaj nie znał. I jej samej - w zasadzie też nie. - Marcel - przedstawił się wreszcie. - Mam na imię Marcel - Choć może powinien był zrobić to raczej pełnym zdaniem. I chyba poczuł się trochę głupio, bo zmyślny fortel mający doprowadzić do nieuchronnej konfrontacji, której musiała się podjąć i od której uciec podług tradycji już nie mogła, oto zakończył się klęską, bo nie bardzo potrafił podjąć temat. Co jej miał właściwie powiedzieć - hej, nigdy nie trzymałem w ręce bata? Skłamałby, koński przecież trzymał. - Ostatnio - zaczął, ale nie skończył. Co ostatnio - nakrzyczała na niego i uciekła? Nie zrozumiała go? Nie chciał źle? Nie pierwszy raz najpierw działał, potem myślał, a żadne słowa nie wydawały mu się odpowiednie.
(zrywam wianek josephine)
- Co? - odpowiedział, nie bardzo rozumiejąc jej wyrzut, po prawdzie nie bardzo pamiętając, że sięgnął wtedy po słoniowe porównanie; kobieta była wystarczająco zgrabna, by nie przeszło mu nawet przez myśl, że mogłaby się poczuć nim urażona. Ale na wyjaśnienia nie było czasu, bo wkrótce nastał prawdziwy rozgardiasz - wysłuchał co prawda instrukcji czarownicy, ale pole do działania pozostawił Tangwystl, zajmując się w tym czasie czarną robotą - na koniec tylko obmywając ziemniaki w słonej morskiej wodzie tak jak prosiła, przekazując warzywa do rąk Tanny - omijając przy tym dość skutecznie samą szefową kuchni. Na Tanny w zasadzie też patrzył niechętnie - był zły, co dało się odczytać z każdego ruchu jego dłoni, każdego cięcia nożem, każdej oderwanej ziemniaczanej łupiny. Ale w końcu skończył swoją robotę - i zniknął, unikając trudnych pytań i jeszcze trudniejszych odpowiedzi, unikając Hannah, unikając Tangwystl, nawet Billy'ego i Amelii, którzy zdawali się być już w lepszych nastrojach. Zje później, kiedy przy ogniu zostanie mniej czarodziejów - i kiedy zniknie stamtąd przynajmniej Hannah. Przysiadł na skalnym brzegu, w pewnym oddaleniu ale z dobrym widokiem na wodę - unoszące się na niej kwiaty były piękne. Piękne i niosły czar wspomnień utraconego świata - nie pomagały wcale zapomnieć, co działo się teraz na zewnątrz. Czerwone płatki odbijały się w morskich falach jak krew, krew tych, którzy ginęli - pewnie nawet w tej chwili. I w tej. I teraz też.
Zamknął oczy, licząc do trzech.
Kiedy otworzył - dostrzegł jej twarz i błękit sukienki szarpanej wiatrem, wciąż nie znał jej imienia, ale doskonale pamiętał jej głos - i jej krzywdzące słowa. Może Benny rzeczywiście mógł być traktowany lepiej - ale kto nie mógł? Jego pewnie też wychłostano by batogiem, gdyby sprzeciwił się przełożonym. Frustrowała go. Denerwował go sam jej widok. Była dla niego niesprawiedliwa i nawet nie dała mu szansy się wytłumaczyć - on zawsze dbał o cyrkowe zwierzęta, na tyle, na ile potrafił i na tyle, na ile mógł to robić. Nieczęsto mógł, miał inne zajęcia i wiedział tylko tyle, ile opiekuni mu powiedzieli, ale czasem spędzał z nimi czas, tak po prostu. Poczuł napięcie na twarzy, niemal takie jak wtedy, kiedy napotkał wzrokiem Hannah, poczuł serce w złości bijące coraz szybciej, poczuł też lekkie drżenie dłoni, które musiał zacisnąć w pięści. Ze złości. Była z koleżanką, ale to nic, w tej sytuacji nietrudno będzie znaleźć sposób, żeby z nią porozmawiać - niewiele myślał, kiedy odbił się od skały wskakując do wody; w tym miejscu była nieco głębsza, słona morska woda przeniknęła przez jego bandaże, prosto ku skórze, podrażniając świeże rany, wynurzył głowę, otrzepując z wody włosy - zacisnął z bólu zęby, nie sądząc, że skóra zapiecze go aż tak mocno; ale z bólem radził sobie więcej niż raz, obolałe po treningu mięśnie nie raz, nie dwa, błagały o odpoczynek - wianek dziewczyny ściągnęła większa fala, nieco trwało, nim zdołał się do niego dostać, zatem popłynął za nim, w końcu chwytając go nieco sztywnym ruchem paraliżowanej bólem ręki - porwawszy go popłynął w kierunku brzegu, gdzieś w rejony, na których przed momentem widział dziewczynę w błękitnej sukience. Bliżej brzegu stanął na nogi, nieco ociężale wynurzając się z wody; otrząsnął się z bólu, sięgnął dłonią szyi, gdzie rana była najrozleglejsza, ale bandaż przesiąkł solą do cna - pieprzyć to, w końcu wyschnie.
- Jest twój - zwrócił się do niej, tonem może nie do końca takim, jak powinien, nieco bojowniczo, jakby chcąc zawczasu ustrzec się odmowy lub próby zapewnienia go, że się pomylił. Bo był pewien, że się nie pomylił. Spojrzał jej w oczy, może nieco zbyt długo, w końcu ujmując wianek oburącz tak, jak należało to zrobić, dopiero teraz odejmując dłoń od obolałej szyi. - Mogę? - zapytał, potrząsając nim lekko, by ociekł z wody. Obejrzał się przez ramię na dziewczynę, z którą tu przyszła - odchodziła już z innym chłopcem z wioski. Nie znał ani jej ani jego. Nikogo właściwie tutaj nie znał. I jej samej - w zasadzie też nie. - Marcel - przedstawił się wreszcie. - Mam na imię Marcel - Choć może powinien był zrobić to raczej pełnym zdaniem. I chyba poczuł się trochę głupio, bo zmyślny fortel mający doprowadzić do nieuchronnej konfrontacji, której musiała się podjąć i od której uciec podług tradycji już nie mogła, oto zakończył się klęską, bo nie bardzo potrafił podjąć temat. Co jej miał właściwie powiedzieć - hej, nigdy nie trzymałem w ręce bata? Skłamałby, koński przecież trzymał. - Ostatnio - zaczął, ale nie skończył. Co ostatnio - nakrzyczała na niego i uciekła? Nie zrozumiała go? Nie chciał źle? Nie pierwszy raz najpierw działał, potem myślał, a żadne słowa nie wydawały mu się odpowiednie.
(zrywam wianek josephine)
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'Wianki' :
+
'Wianki' :
+
Nie słyszałem wołania Hannah. Musiały zagłuszyć je fale. Prośbę Justine zaakceptowałem bez zająknięcia. Lubiłem być potrzebny - a teraz, po powrocie, potrzebowałem tego szczególnie. One dwie, Lucinda, Billy, Charlene. Hagrid, dziewczyna, która prowadziła szkolenie z run. Zaledwie garstka znajomych twarzy wystarczyła, by moje myśli zaczęły dryfować wraz z wiankami unoszącymi się na morzu. Czy podczas mojej nieobecności większość przyjaciół zmarła lub zaginęła? Czy może wojna zepchnęła do Oazy tak wielu ludzi, że nie potrafiłem odnaleźć tych, którzy walczyli ze mną ramię w ramię? Nie wiedziałem jeszcze, czy popularność azylu przyciągnęła do Zakonu Feniksa świeżą krew, choć dostrzegając na plaży Tonksa czy Dearborna nie miałem wątpliwości co do tego, że brali czynny udział w wojnie. Chciałem już tam być. Na ulicach Londynu, razem z nimi, przeciwko Voldemortowi, przeciwko staremu światu, który musiał upaść. Tymczasem chłód morza studził mój zapał, sprowadzał do tu i teraz, do spokojnego dnia odklejonego od zapachu krwi i śmierci. I nadziei splecionej w zniszczonym przez fale wianku, który wylądował w moich rękach.
Hołd dla tradycji pomagał utrzymać morale.
Wiedzieliśmy to wszyscy, Prewettowie wspierali naszą stronę - i dobrze było widzieć, że święto to może jednoczyć zarówno czarodziejów jak i mugoli. Że w tych popieprzonych czasach w ogóle można było pomyśleć o czymś takim, jak zabawa. Nie to, by mi jej brakowało - ostatnie pół roku za oceanem w zderzeniu z tym, co działo się w Anglii, można było wręcz nazwać wakacjami. Czy opłacalnymi, miało się dopiero okazać. Nie mogłem całkowicie przekreślać tej pozycji w swoim życiorysie. Być może teraz, w tej chwili, wydawało mi się, że jeden adres i nazwisko przywiezione po sześciu miesiącach zacieśniania więzów nic nie znaczyło. Być może za kolejne pół roku miało okazać się najbardziej wartościową pamiątką. Lub nie. To nie miało już znaczenia - w wojnie liczył się tylko kolejny dzień, o ile go miałeś. Nie wiem, czy to w konsekwencji wyjazdu, czy powrotu, czy może sumarycznym zestawieniu wydarzeń z ostatniego roku - zmieniłem się. Zdystansowałem od emocji, od wyrzutów sumienia, od wszystkiego, co zrobiłem nie tak, a przede wszystkim - od uczucia odrzucenia i porażki. Kiedy w końcu przyznałem się przed samym sobą, że pozwoliłem oszukać się kobiecie, że głupio ulokowałem uczucia, że beznadziejnie straciłem głowę, że byłem jak pies na każde jej zawołanie - stanąłem zupełnie nagi i bezbronny przed tym wstydem i powiedziałem mu tak. Zaakceptowałem. Własną słabość i łatwowierność. Tylko tak mogłem iść dalej - już bez filtra w postaci różowych okularów. Może to nawet lepiej. Był to kompletnie nieprzydatny gadżet na wojnie.
Ochlapany przez psa, sapnąłem z politowaniem - czworonóg miał w poważaniu zasady dobrego wychowania, w czym do złudzenia zdawał się przypominać swojego pana. I wcale nie byłem to ja, choć oznaczało to jedynie, że niedaleko padło jabłko od jabłoni. Już miałem sięgać po koszulę, ale zamiast tego moje ciało mimowolnie skierowało się ku źródłu damskiego głosu. Cichego, jakby niepewnego - zupełnie niepasującego do jego właścicielki. Ta robiła wrażenie raczej zawadiackiej dziewczyny, która wspina się po drzewach i pluje do celu pestkami z owoców w przechodniów. Rozpoznałem ją, widywałem ją na korytarzach Ministerstwa - ale z żadnego zakamarka swojej pamięci nie potrafiłem odłowić jej imienia. Kojarzyłem ją jako wiedźmią strażniczkę, ale albo nigdy nie przyjrzałem się jej lepiej, albo zauroczenie Osą wypaczało moje postrzeganie świata. Jej uroda zmroziła mnie bardziej niż wody Morza Północnego, podcięła nogi na wysokości stanu kolanowego i zalała spojrzenie czernią źrenic.
Uśmiech w odpowiedzi na jej atencję przyszedł naturalnie.
- Jeśli się nie mylę, przeżył spotkanie z wężem morskim. To bohater. Ma swoje blizny, które wyłącznie dodają mu animuszu. - Odpowiedziałem lekko. Nie szukałem usprawiedliwień. Nie musiała mi ich dawać. Sam zresztą byłem jak ten wianek. Zniszczony walką. Z bliznami noszonymi na pamiątkę - widocznymi w pełnej krasie. Może tylko nieco mniej bohaterski. - Nie fatygowałbym się, gdybym nie zamierzał. - Nie potrafiłem określić, czy była nieśmiała, czy może zupełnie nie. Z jednej strony wskazała swój wianek zanim jeszcze na dobre postawiłem stopę na suchym gruncie, jak i darowała sobie zwroty grzecznościowe, z drugiej zauważyłem jak odwraca wzrok, szuka bezpiecznego punktu. Dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, że musiało chodzić o moje niekompletne odzienie, co na szczęście łatwo można było zmienić. Schyliłem się po lnianą, luźną, pozbawioną guzików koszulę, nieco upiaszczoną, co naprawiłem energicznym strzepnięciem materiału, który już po chwili zakrywał moje ciało. - Zaproponowałbym, żebyś w geście solidarności zdjęła buty i zatańczyła ze mną na boso, ale może innym razem. - Kamieniste wybrzeże nie zachęcało do łamania konwenansów, a przecież nie byłbym sobą, gdybym zachowywał się przewidywalnie. - Pytanie, dlaczego w ogóle chciałabyś mnie deptać. - Zacząłem, siadając na większym kamieniu, by założyć buty. Pochyliłem się nad sznurówkami, jednocześnie unosząc głowę w kierunku właścicielki wianka - Założę się, że tego nie zrobisz. - Blefowałem z uśmiechem. Rzucałem jej wyzwanie - byłem ciekaw jej reakcji. Nie miałem pojęcia, czy potrafi tańczyć - choć w zasadzie nie musiała potrafić. Wiedziałem jak prowadzić kobietę w tańcu, by czuła się pewnie, by nie gubiła rytmu, by kroki wychodziły jej naturalnie - nawet, jeśli nigdy wcześniej nie tańczyła. Najbardziej lubiłem w tym nawet nie sam taniec, a tę pewność siebie, która budziła się za każdym razem, gdy kobiecie pozwalano poczuć się... kobieco. Poprzez nadanie właściwego toru, wsparcie silnego ramienia, energetyzujące szarpnięcie - ale nigdy sztywne reguły, wyuczone kroki. Dlatego tak bardzo lubiłem współczesne tańce. Pozwalały na swobodę ruchów, na improwizację - tutaj nie było błędnych figur, które nie wpisywały się w kanon. - Co właściwie tutaj robisz? Ukrywasz się? Zbierasz wywiad? Czy załapujesz na darmowy alkohol? - Zapytałem, podnosząc się, gotów usłyszeć i zmierzyć się z najtrudniejszą prawdą, na przekór żartobliwemu zabarwieniu wypowiedzi. Żadna z historii ludzi, którzy tutaj trafili, nie była łatwa. Nadal nie mogłem przypomnieć sobie ani jej imienia, ani nawet nazwiska - nie ułatwiała mi zadania, z tym rozbieganym spojrzeniem. Może wcale nie chodziło o koszulę?
Hołd dla tradycji pomagał utrzymać morale.
Wiedzieliśmy to wszyscy, Prewettowie wspierali naszą stronę - i dobrze było widzieć, że święto to może jednoczyć zarówno czarodziejów jak i mugoli. Że w tych popieprzonych czasach w ogóle można było pomyśleć o czymś takim, jak zabawa. Nie to, by mi jej brakowało - ostatnie pół roku za oceanem w zderzeniu z tym, co działo się w Anglii, można było wręcz nazwać wakacjami. Czy opłacalnymi, miało się dopiero okazać. Nie mogłem całkowicie przekreślać tej pozycji w swoim życiorysie. Być może teraz, w tej chwili, wydawało mi się, że jeden adres i nazwisko przywiezione po sześciu miesiącach zacieśniania więzów nic nie znaczyło. Być może za kolejne pół roku miało okazać się najbardziej wartościową pamiątką. Lub nie. To nie miało już znaczenia - w wojnie liczył się tylko kolejny dzień, o ile go miałeś. Nie wiem, czy to w konsekwencji wyjazdu, czy powrotu, czy może sumarycznym zestawieniu wydarzeń z ostatniego roku - zmieniłem się. Zdystansowałem od emocji, od wyrzutów sumienia, od wszystkiego, co zrobiłem nie tak, a przede wszystkim - od uczucia odrzucenia i porażki. Kiedy w końcu przyznałem się przed samym sobą, że pozwoliłem oszukać się kobiecie, że głupio ulokowałem uczucia, że beznadziejnie straciłem głowę, że byłem jak pies na każde jej zawołanie - stanąłem zupełnie nagi i bezbronny przed tym wstydem i powiedziałem mu tak. Zaakceptowałem. Własną słabość i łatwowierność. Tylko tak mogłem iść dalej - już bez filtra w postaci różowych okularów. Może to nawet lepiej. Był to kompletnie nieprzydatny gadżet na wojnie.
Ochlapany przez psa, sapnąłem z politowaniem - czworonóg miał w poważaniu zasady dobrego wychowania, w czym do złudzenia zdawał się przypominać swojego pana. I wcale nie byłem to ja, choć oznaczało to jedynie, że niedaleko padło jabłko od jabłoni. Już miałem sięgać po koszulę, ale zamiast tego moje ciało mimowolnie skierowało się ku źródłu damskiego głosu. Cichego, jakby niepewnego - zupełnie niepasującego do jego właścicielki. Ta robiła wrażenie raczej zawadiackiej dziewczyny, która wspina się po drzewach i pluje do celu pestkami z owoców w przechodniów. Rozpoznałem ją, widywałem ją na korytarzach Ministerstwa - ale z żadnego zakamarka swojej pamięci nie potrafiłem odłowić jej imienia. Kojarzyłem ją jako wiedźmią strażniczkę, ale albo nigdy nie przyjrzałem się jej lepiej, albo zauroczenie Osą wypaczało moje postrzeganie świata. Jej uroda zmroziła mnie bardziej niż wody Morza Północnego, podcięła nogi na wysokości stanu kolanowego i zalała spojrzenie czernią źrenic.
Uśmiech w odpowiedzi na jej atencję przyszedł naturalnie.
- Jeśli się nie mylę, przeżył spotkanie z wężem morskim. To bohater. Ma swoje blizny, które wyłącznie dodają mu animuszu. - Odpowiedziałem lekko. Nie szukałem usprawiedliwień. Nie musiała mi ich dawać. Sam zresztą byłem jak ten wianek. Zniszczony walką. Z bliznami noszonymi na pamiątkę - widocznymi w pełnej krasie. Może tylko nieco mniej bohaterski. - Nie fatygowałbym się, gdybym nie zamierzał. - Nie potrafiłem określić, czy była nieśmiała, czy może zupełnie nie. Z jednej strony wskazała swój wianek zanim jeszcze na dobre postawiłem stopę na suchym gruncie, jak i darowała sobie zwroty grzecznościowe, z drugiej zauważyłem jak odwraca wzrok, szuka bezpiecznego punktu. Dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, że musiało chodzić o moje niekompletne odzienie, co na szczęście łatwo można było zmienić. Schyliłem się po lnianą, luźną, pozbawioną guzików koszulę, nieco upiaszczoną, co naprawiłem energicznym strzepnięciem materiału, który już po chwili zakrywał moje ciało. - Zaproponowałbym, żebyś w geście solidarności zdjęła buty i zatańczyła ze mną na boso, ale może innym razem. - Kamieniste wybrzeże nie zachęcało do łamania konwenansów, a przecież nie byłbym sobą, gdybym zachowywał się przewidywalnie. - Pytanie, dlaczego w ogóle chciałabyś mnie deptać. - Zacząłem, siadając na większym kamieniu, by założyć buty. Pochyliłem się nad sznurówkami, jednocześnie unosząc głowę w kierunku właścicielki wianka - Założę się, że tego nie zrobisz. - Blefowałem z uśmiechem. Rzucałem jej wyzwanie - byłem ciekaw jej reakcji. Nie miałem pojęcia, czy potrafi tańczyć - choć w zasadzie nie musiała potrafić. Wiedziałem jak prowadzić kobietę w tańcu, by czuła się pewnie, by nie gubiła rytmu, by kroki wychodziły jej naturalnie - nawet, jeśli nigdy wcześniej nie tańczyła. Najbardziej lubiłem w tym nawet nie sam taniec, a tę pewność siebie, która budziła się za każdym razem, gdy kobiecie pozwalano poczuć się... kobieco. Poprzez nadanie właściwego toru, wsparcie silnego ramienia, energetyzujące szarpnięcie - ale nigdy sztywne reguły, wyuczone kroki. Dlatego tak bardzo lubiłem współczesne tańce. Pozwalały na swobodę ruchów, na improwizację - tutaj nie było błędnych figur, które nie wpisywały się w kanon. - Co właściwie tutaj robisz? Ukrywasz się? Zbierasz wywiad? Czy załapujesz na darmowy alkohol? - Zapytałem, podnosząc się, gotów usłyszeć i zmierzyć się z najtrudniejszą prawdą, na przekór żartobliwemu zabarwieniu wypowiedzi. Żadna z historii ludzi, którzy tutaj trafili, nie była łatwa. Nadal nie mogłem przypomnieć sobie ani jej imienia, ani nawet nazwiska - nie ułatwiała mi zadania, z tym rozbieganym spojrzeniem. Może wcale nie chodziło o koszulę?
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Słońce przygrzewało radośnie, sprawiając, że te kilka piegów na jej nosie dumnie pokazało się w swojej pełnej krasie. Czuła mnóstwo energii po tych kilku godzinach, które spędziła z Amelką i Debbie, dziewczynki były bardzo pojętne i miała wrażenie, że sprytniejsze niż zauważali to pan William oraz Cedric. Spędzała z nimi ostatnio mnóstwo czasu i obie uwielbiała równie mocno. W ogóle spędzanie czasu z dzieciakami dawało jej dużo pewnej radości, takiej zupełnie beztroskiej. Miała wrażenie, że to właśnie maluchy potrafiły najszybciej przywyknąć do nowych warunków. Trzeba było poświęcić im trochę czasu i miłości, by mogły znowu zacząć prowadzić swoje życie. Choć wiedziała, jak wiele widziały i jak wiele przeszły. Chciała im pomóc, ale nie wiedziała jak inaczej, niż poświęcając uwagę oraz spędzając z nimi czas. W końcu dzisiaj wcale nie każdy miał go pod dostatkiem.
Po wizycie na polanie pełnej białych kwiatów, wróciły na chwilę do domu i Lizzie wraz z Debbie zjawiła się tutaj dopiero teraz, już po, można powiedzieć, największej atrakcji. Plaża wyglądała naprawdę... niecodziennie. Mnóstwo ludzi mówiło o ataku wielkiego węża, zaś niektórzy już dawno pałaszowali jego mięso. Ona jednak odmówiła posiłku, nie dlatego, że wąż morski jej jakoś nie pasował, po prostu zjadła dosłownie przed wyjściem, żeby nie zgłodnieć w trakcie zabawy.
Wianek, który zrobiła nie wyglądał wyjątkowo, co więcej uważała go za odrobinkę nieodpowiedni ze względu na kolor roślin. W Oazie rosły jednak głównie białe kwiaty, a ta barwa w głowie Lizzie kojarzyła się głównie z zamążpójściem, co przecież nie miało jej czekać zbyt szybko. Mimo to bardzo się postarała - wybierała bardzo dokładnie kwiaty mniejsze i większe, otoczone też zieloną ramą z liści w kształcie symbolu pik z roślin, które rosły nieopodal. Był dosyć spory i związany dokładnie nitką, by nie rozpadł się w kontakcie z falami wybrzeża. Gdzieś przy ognisku wypatrzyła Cedrica i nawet chętnie by mu pomachała, gdyby nie to, że dostrzegła go w towarzystwie jakiejś nieznanej jej blondynki. Przez chwilę wpatrywała się w to trochę niepewnie, a trochę podejrzliwie. Z pewnością będzie musiała go o to dokładnie wypytać.
Widziała, że zabawa jeszcze się nie skończyła, więc raźnym krokiem ruszyła wraz z Debbie w stronę brzegu, gdzie po prostu wypuściła wianek na płytką wodę. Ludzie też nadal bawili się ze sobą nawzajem, niektórzy już tańczyli. Niedługo później zauważyła jak jej mała towarzyszka pobiegła gdzieś, pobawić się wraz z innymi dziećmi, które wyczuły już, że niebezpieczeństwo spowodowane stworzeniem morskim minęło.
Nie miała wielkich oczekiwań, choć dusza romantyczki sprawiała, że w ciszy miała nadzieję, na jakieś bardzo słodkie zakończenie tego wieczoru.
Po wizycie na polanie pełnej białych kwiatów, wróciły na chwilę do domu i Lizzie wraz z Debbie zjawiła się tutaj dopiero teraz, już po, można powiedzieć, największej atrakcji. Plaża wyglądała naprawdę... niecodziennie. Mnóstwo ludzi mówiło o ataku wielkiego węża, zaś niektórzy już dawno pałaszowali jego mięso. Ona jednak odmówiła posiłku, nie dlatego, że wąż morski jej jakoś nie pasował, po prostu zjadła dosłownie przed wyjściem, żeby nie zgłodnieć w trakcie zabawy.
Wianek, który zrobiła nie wyglądał wyjątkowo, co więcej uważała go za odrobinkę nieodpowiedni ze względu na kolor roślin. W Oazie rosły jednak głównie białe kwiaty, a ta barwa w głowie Lizzie kojarzyła się głównie z zamążpójściem, co przecież nie miało jej czekać zbyt szybko. Mimo to bardzo się postarała - wybierała bardzo dokładnie kwiaty mniejsze i większe, otoczone też zieloną ramą z liści w kształcie symbolu pik z roślin, które rosły nieopodal. Był dosyć spory i związany dokładnie nitką, by nie rozpadł się w kontakcie z falami wybrzeża. Gdzieś przy ognisku wypatrzyła Cedrica i nawet chętnie by mu pomachała, gdyby nie to, że dostrzegła go w towarzystwie jakiejś nieznanej jej blondynki. Przez chwilę wpatrywała się w to trochę niepewnie, a trochę podejrzliwie. Z pewnością będzie musiała go o to dokładnie wypytać.
Widziała, że zabawa jeszcze się nie skończyła, więc raźnym krokiem ruszyła wraz z Debbie w stronę brzegu, gdzie po prostu wypuściła wianek na płytką wodę. Ludzie też nadal bawili się ze sobą nawzajem, niektórzy już tańczyli. Niedługo później zauważyła jak jej mała towarzyszka pobiegła gdzieś, pobawić się wraz z innymi dziećmi, które wyczuły już, że niebezpieczeństwo spowodowane stworzeniem morskim minęło.
Nie miała wielkich oczekiwań, choć dusza romantyczki sprawiała, że w ciszy miała nadzieję, na jakieś bardzo słodkie zakończenie tego wieczoru.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Elizabeth Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'Wianki' :
+
'Wianki' :
+
Wianki jej, Justine i Lydii uniosły się na falach i pomknęły w nieznane, niesione pieniącym się żywiołem. Mokrą dłonią, którą wsunęła w wodę, by ostrożnie i delikatnie ułożyć go na wzburzonej tafli, wyciągnęła kamień, który sam wpadł, kiedy zaciskała palce. Rozprostowała je powoli, by przyjrzeć się temu, co jej się trafiło, mylnie podejrzewając, że był to zwykły, przypadkowy kawałek odłupanej skały. Mienił się znacznie bardziej niż zwykły mokry kamień. Błyszczał wyjątkowym blaskiem. Zdawało jej się, że widziała to już kiedyś; może w ubiegłym roku, kiedy rzucała w Dorset pełen kwiatów wianek z nadzieją, że jeden konkretny mężczyzna za sprawą przeznaczenia lub choćby szczęśliwego przypadku wyłowi go spośród wielu innych. Uśmiechnęła się pod nosem, obracając odłamek w palcach, przyglądając mu się i wracając wspomnieniami do tamtych dni; do tamtych emocji, tęsknot i nadziei. Mimowolnie uniosła spojrzenie w kierunku plaży, przeszukując wzrokiem grupę gromadzących się sylwetek w pobliżu ognisk; radujących się z dzisiejszego święta miłości, z pokonania morskiej bestii, wielkiej uczty, prezentów lorda Prewetta. Schowała magiczny kamień do kieszeni i zerknęła na przyjaciółki. Chciała coś powiedzieć, ale wtedy też dostrzegła wchodzącego w wodę Vincenta, który bohatersko rzucił się w fale, by wyłowić wianek Justine. Nie była zaskoczona. Uśmiechnęła się szeroko do Tonks, posyłając jej przeciągłe, wymowne spojrzenie. Po chwili dostrzegła też postać Cedrica, który pospieszył w wodę — choć zdawało jej się, ze dostrzegła wahanie i niepewność. Zerknęła na Lydię i wstała, zostawiając ją samą na brzegu. Wiedziała, że gdy tylko auror się zbliży palnie coś, co mogłoby popsuć im tę piękną chwilę; coś zbyt uszczypliwego, coś czego będzie żałować. Uśmiechnęła się promiennie do dziewczyny i pokręciła głową, odchodząc. Odwróciła się jeszcze za siebie przez ramię, by zobaczyć, jak Dearborn zakłada jej wianek na głowę. Czy Billy wiedział o nich? Wiedział cokolwiek? poszukała go wzrokiem, ale na plaży było mnóstwo osób, nie potrafiła go dostrzec. Zatrzymała się przed jednym z kufrów i sięgnęła dłonią do środka, by wyciągnąć coś, co przykuło jej wzrok. Dopiero znajomy głos wypowiadający miękko — zbyt miękko? — jej imię przykuł jej uwagę. Odwróciła głowę widząc Michaela. Był mokry, a w dłoniach trzymał wianek spleciony przez nią chwilę wcześniej; ten sam, który podejrzewała już o samotne zatonięcie pośród piętrzących się powoli fal.
— Tak, to... — Uśmiechnęła się i spuściła głowę na moment. — To moje — dodała ciszej, zerkając na niego z dołu i unosząc jedną brew. A czy to, że wyłowił go właśnie on było kwestią przypadku, czy przeznaczenia? Czy było wyrazem pogłębiającej się między nimi przyjaźni, ciągłego zainteresowania czy czymś więcej? Bała się spytać. Bała się o tym pomyśleć przez chwilę, więc odsunęła od siebie wszystkie te myśli, podchodząc bliżej niego i pochylając się na ugiętych kolanach tak, by mógł założyć wianek na jej głowę. — Nie tańczyłeś wcale źle. Jak prawdziwy dżentelmen pozwoliłeś mi się prowadzić— mruknęła uszczypliwie i przewróciła oczami z uśmiechem, by za chwilę podać mu dłoń. — Dobrze się wtedy bawiłam. Skoro jednak twierdzisz, że zrobiłeś postępy, nie mogłabym tego nie sprawdzić. Muszę cię jednak ostrzec — dodała nieco konspiracyjnym szeptem. — Dziś nie mam szans wytrzymać do rana. I zamierzam udawać, że wcale cię nie depczę — Nie ustoi na nogach do bladego świtu. Zmęczenie, choć dawało się we znaki już wcześniej nie mogło popsuć tego wieczoru, ale kiedy położy się do łóżka zaśnie z pewnością snem tak twardym, że nie zbudzi ją nawet tłuczenie mięsa przez Kerstin piętro niżej. — Widziałeś Kerstin?— Czy jakiś kawaler wyłowił jej kwiaty z wody? Przyjrzała mu się, a kpiący uśmiech pojawił się na jej twarzy. Nigdy nie widziała, by Mike bywał zaborczym bratem, ale może będzie miała okazję być dziś tego świadkiem.
| rzucam na zawartość kuferka
— Tak, to... — Uśmiechnęła się i spuściła głowę na moment. — To moje — dodała ciszej, zerkając na niego z dołu i unosząc jedną brew. A czy to, że wyłowił go właśnie on było kwestią przypadku, czy przeznaczenia? Czy było wyrazem pogłębiającej się między nimi przyjaźni, ciągłego zainteresowania czy czymś więcej? Bała się spytać. Bała się o tym pomyśleć przez chwilę, więc odsunęła od siebie wszystkie te myśli, podchodząc bliżej niego i pochylając się na ugiętych kolanach tak, by mógł założyć wianek na jej głowę. — Nie tańczyłeś wcale źle. Jak prawdziwy dżentelmen pozwoliłeś mi się prowadzić— mruknęła uszczypliwie i przewróciła oczami z uśmiechem, by za chwilę podać mu dłoń. — Dobrze się wtedy bawiłam. Skoro jednak twierdzisz, że zrobiłeś postępy, nie mogłabym tego nie sprawdzić. Muszę cię jednak ostrzec — dodała nieco konspiracyjnym szeptem. — Dziś nie mam szans wytrzymać do rana. I zamierzam udawać, że wcale cię nie depczę — Nie ustoi na nogach do bladego świtu. Zmęczenie, choć dawało się we znaki już wcześniej nie mogło popsuć tego wieczoru, ale kiedy położy się do łóżka zaśnie z pewnością snem tak twardym, że nie zbudzi ją nawet tłuczenie mięsa przez Kerstin piętro niżej. — Widziałeś Kerstin?— Czy jakiś kawaler wyłowił jej kwiaty z wody? Przyjrzała mu się, a kpiący uśmiech pojawił się na jej twarzy. Nigdy nie widziała, by Mike bywał zaborczym bratem, ale może będzie miała okazję być dziś tego świadkiem.
| rzucam na zawartość kuferka
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k15' : 2
'k15' : 2
Pobliskie wody szumiały kojąco, niosły ze sobą śmiechy rzucających się po wianki młodzieńców i piski ochlapywanych wzburzonymi falami dziewcząt, radosną muzykę powracających na brzeg grajków. To zadziwiające, jak szybko udało im się zapanować nad sytuacją, przywrócić ład, porządek, a w ten sposób pozwolić mieszkańcom Oazy na wznowienie zainicjowanej przez młodych zabawy – tym razem pod czujnym okiem pilnujących ich Zakonników, wokół rozpalonych wspólnym wysiłkiem ognisk i w obrębie zabezpieczonej bojami zatoki. Przebijająca przez działania otaczających ją ludzi beztroska, usilna chęć zapomnienia o wojnie choćby na krótką chwilę, powoli rozluźniały silny, zimny uścisk w żołądku, który ciążył jej od chwili, gdy nieznajoma została pochwycona przez czającego się na płyciźnie węża. Ona również musiała odwrócić swą uwagę od problemów dnia codziennego. Od dopiero co doznanego szoku, od porzuconej wraz z nadejściem bezksiężycowej nocy przeszłości – budowanej długimi latami kariery, londyńskiego mieszkania, swego wygodnego, znajomego miejsca na tym świecie – ale też wciąż wypływającego na powierzchnię świadomości wspomnienia nieruchomego, okaleczonego ciała Caleba. Minął już ponad rok od pogrzebu, nawet nie wiedziała kiedy, czas przeciekał jej przez palce. Myślała, że jest lepiej, że tamte obrazy wyblakły, nadal jednak bywały dni, noce, kiedy gryzła się z dojmującą tęsknotą, powracającymi wyrzutami sumienia.
Zakładała, że w najbliższym czasie najpewniej nie nadarzy się lepsza okazja do pozwolenia sobie na odrobinę zbawiennej normalności. A przynajmniej czegoś, co jeszcze do niedawna za nią uchodziło, wszak czy teraz za typowe nie powinny być teraz uznawane zamieszki, pokazy brutalnej siły, propagandowe przemówienia wygłaszane ku uciesze ślepo oddanych tradycji fanatyków? Zamierzała korzystać z obecności kilku znajomych twarzy, uważnie obserwować, powoli oswajać się z nową sytuacją i poznawać swych przyszłych sojuszników. Nie miała pojęcia, jak powinna wyglądać jej najbliższa przyszłość w szeregach okrytego złą sławą Zakonu Feniksa, kiedy nadarzy się pierwsza okazja, by stanąć ramię w ramię w obliczu zagrożenia – rozumiała jednak, że choćby namiastka zaufania mogła przesądzić o ich sukcesie lub przegranej. Że dla swojego, i ich, dobra musiała spróbować odłożyć podejrzliwość na bok, zapomnieć o urazach…
Bezimienny czworonóg zrobił to, co zrobiłaby większość psów po wyjściu z morskiej piany. Bezzwłocznie otrzepał się ze sklejającej sierść wody, niewiele robiąc sobie ze stojących w pobliżu czarodziejów. Czy była zdziwiona? Ani trochę. Zanim jeszcze zwróciłaby się do jego – jak zakładała – właściciela, dała podekscytowanemu trwającą na wybrzeżu zabawą psu obwąchać swoją dłoń. Myślała, że go pogłaszcze, przywita krótką, ostrożną pieszczotą, coś jednak nie przypadło mu do gustu; nagle szczeknął raz, drugi, co sprawiło, że drgnęła, po czym umknął poza zasięg jej rąk. Dopiero po chwili zrozumiała, że to może sierść Rolanda, którą musiała mieć na ubraniu, tak na niego zadziałała. I choć podjęcie próby zapoznania się ze zwierzęciem przyszło jej łatwiej niż zwrócenie się do stojącego przed nią Foxa, nie miała zamiaru uciekać. Dostrzegła znajomy wianek, zaś widmo wiążącego się z jego wyłowieniem zobowiązania podsycało niepewność i zwątpienie; podejrzewała, że auror nie mógł połączyć ściskanego w palcach splotu z jej osobą, nie przypominała sobie, by był na brzegu, kiedy puszczała swój twór na wodę, to jednak nie miało większego znaczenia. Nawet jeśli nie planował spędzić tego czasu z nią, jedną z wielu kręcących się dookoła nieznajomych, to stała przed nim, przyznając się do podniszczonej kwietnej korony. Pierwsze słowa, które wypowiedziała, były ciche, zdradzały ją z odczuwanymi wątpliwościami. Dopiero co pokonali straszliwego węża mackowego, lecz to taniec napawał ją przerażeniem. Coś jednak uspokoiło skołatane nerwy, pomogło odzyskać rezon – może to uśmiech, który wygiął usta znajomego-nieznajomego, a może to jego bezpośredniość. Myślała, że łatwiej będzie w ten sposób, darować sobie zbędne formalności i od razu przejść na ty, dobrze więc, że nie uraziła przy tym jego dumy, a nawet jeśli to zrobiła, to górujący nad nią wzrostem rozmówca nie dał tego po sobie poznać.
Bezwiednie odpowiedziała mu podobnym gestem, pojawiającym się znikąd uśmiechem, wyraźniejszym i pozbawionym pierwotnej niepewności. Nie potrafiła rozszyfrować spojrzenia, którym ją uraczył, nie sprawiał jednak wrażenia zniesmaczonego, silącego się na uprzejmość – a tego obawiała się chyba najbardziej, nieudolnie skrywanej szorstkości, niezręczności. Choć starała się unikać wzrokiem pozbawioną odzienia pierś czarodzieja, to kątem oka dostrzegła blade, znaczące ją blizny. Ciekawość była silniejsza od przyzwoitości. Pamiątka z wojny? Czy jeszcze z czasów pracy dla biura aurorów…? – Jesteś pewien, że mówisz jedynie o tym biednym wianku? – odparła w podobnym tonie, swobodnie i lekko, zachowując jednak odpowiedni dystans, pewną dozę zachowawczości. Pamiętała go z ministerialnych korytarzy, nonszalanckiego, zwykle znajdującego się w centrum uwagi. Tylko czasem wywracała na jego – ich – widok oczami, aurorzy już wtedy wzbudzali w niej ukłucie irytacji; gdyby nie wiedźmia straż, radziliby sobie znacznie gorzej, o tym jednak nikt nie mówił. Później zaś, gdy nie odnaleźli zabójcy Caleba, obwiniała ich o wszystko to, co złe. Mimo to nie chciała obciążać go zwielokrotnionym przez rozpacz ciężarem; musiała wyzbyć się uprzedzeń, jeśli chciała odnaleźć się w tym nowym miejscu, nauczyć się współpracować. – Mój błąd, nie przypominam sobie, żebym widziała cię tu w trakcie batalii z wężem – dodała bez cienia skruchy, przekrzywiając przy tym głowę, odgarniając krótkie, splątane silniejszym porywem wiatru włosy. Nie było w tym wyrzutu czy kpiny, a jedynie kontynuacja myśli, niewinna zaczepka. – Ach, rozumiem. – Przelotnie podchwyciła jego spojrzenie, zaraz jednak zerknęła w bok, w stronę gromadzących się przy ogniskach czarodziejów i kręcącego się niedaleko psa. Czekała, aż towarzysz zadba o swe odzienie, wsunie na stopy buty. Nie była pewna, co ze sobą zrobić – zaczęła więc bezwiednie bawić się zdobiącymi dłonie pierścionkami. – Wtedy faktycznie nie musiałbyś brać mojego ostrzeżenia na poważnie – odpowiedziała, nie oburzając się abstrakcyjną myślą dotyczącą solidaryzowania się w braku obuwia. Było w nim coś dziwnego. Trochę onieśmielającego, a trochę zachęcającego do opuszczenia gardy, zaangażowania się w zabawę, której zasady mógł znać wyłącznie on. Tylko czy na pewno powinna sobie na to pozwolić? – Może innym razem – powtórzyła po nim powoli, przeciągając kolejne zgłoski, z dziwnym błyskiem w oku. Mówił tak każdej? Czy tylko niektórym? To raczej bez znaczenia. Nie sądziła, by ten inny raz kiedykolwiek nadszedł. Uniosła brwi w reakcji na kolejne słowa Foxa. Spojrzała na niego z góry, w końcu miała do tego okazję. Prowokował ją, w taki sam sposób, w jaki czasem drażnili się z nią bracia. – Skąd myśl, że chciałabym cię deptać? Byłby to po prostu nieszczęśliwy wypadek. Jeden, a później drugi… – odparła bez śladu niedawnej nieśmiałości, nie zauważyła nawet, kiedy jedna z dłoni powędrowała na biodro, a broda zadarła się trochę do góry. Łatwiej było mówić o tym wszystkim z dystansem, nawet jeśli wciąż martwiło ją oddanie się w jego ręce, a raczej to, że w tańcu pomyli kroki, pogubi się, robiąc z siebie idiotkę nie tylko przed nim, ale i przed wszystkimi w zasięgu wzroku. Czy on umiał tańczyć? Zmarszczyła brwi, na krótką chwilę odrywając się od tu i teraz. Na pewno umiał, nie powinna zapominać, z kim miała do czynienia. Jaka była jego historia. – Chyba mnie przeceniasz. Albo nie doceniasz, nie jestem pewna – odparowała na propozycję zakładu, próbując zachować przy tym powagę, znów jednak odpowiedziała uśmiechem na uśmiech. Starała się nie raczyć go zbyt intensywnymi, nachalnymi spojrzeniami, jednocześnie powoli badała jego twarz, bez większych wyrzutów sumienia poznawała pieprzyki i dołeczki, które pojawiały się raz na jakiś czas. – O co? – dodała jeszcze, nadal trzymając się tego samego tonu, balansując na granicy. Skoro chciał się zakładać, musiała poznać stawkę. Lecz zaraz, wbrew żartobliwej nucie wciąż wybrzmiewającej w głosie kończącego wiązać buty aurora, spoważniała, uciekając myślami w niedawną przeszłość, mierząc się z niewesołymi wspomnieniami porzuconej pracy. – Nie chcę cię martwić, ale nie widziałam tu żadnego alkoholu, a już na pewno nie darmowego – odpowiedziała najpierw, a choć dalej próbowała się uśmiechać, jej usta wygiął dziwny grymas. – Nie sądziłam, że mnie kojarzysz. A przynajmniej nie na tyle, by wiedzieć, że kiedyś zajmowałam się wywiadem. – Wzruszyła ramionami; trzymała się z boku, nie lubiła grać pierwszych skrzypiec, do tego w Ministerstwie nie było łatwo, kiedy było się kobietą. To jednak już tylko przeszłość. – Ale nie. Justine opowiedziała mi o Oazie. I o tym, co mogłabym zrobić, żeby pomóc. To wszystko – wytłumaczyła bez większych oporów, znów ciszej. Domyślała się, że skoro tu był, miał serce po właściwej stronie. Zapewne wiedział o Zakonie Feniksa więcej niż ona sama. To jednak sprawiało, że w jej głowie pojawiło się pytanie, na które chciałaby poznać odpowiedź, nawet jeśli nie powinna, nie miała prawa się tym interesować. – Gdzie byłeś, kiedy cię nie było? – Uniosła wyżej brwi, znów ogniskując spojrzenie na licu stojącego obok Fredericka. Nie pamiętała, by widziała go wśród stawiających się na wezwanie Rinehearta pracowników departamentu tej feralnej nocy, gdy Londyn spłynął krwią.
Zakładała, że w najbliższym czasie najpewniej nie nadarzy się lepsza okazja do pozwolenia sobie na odrobinę zbawiennej normalności. A przynajmniej czegoś, co jeszcze do niedawna za nią uchodziło, wszak czy teraz za typowe nie powinny być teraz uznawane zamieszki, pokazy brutalnej siły, propagandowe przemówienia wygłaszane ku uciesze ślepo oddanych tradycji fanatyków? Zamierzała korzystać z obecności kilku znajomych twarzy, uważnie obserwować, powoli oswajać się z nową sytuacją i poznawać swych przyszłych sojuszników. Nie miała pojęcia, jak powinna wyglądać jej najbliższa przyszłość w szeregach okrytego złą sławą Zakonu Feniksa, kiedy nadarzy się pierwsza okazja, by stanąć ramię w ramię w obliczu zagrożenia – rozumiała jednak, że choćby namiastka zaufania mogła przesądzić o ich sukcesie lub przegranej. Że dla swojego, i ich, dobra musiała spróbować odłożyć podejrzliwość na bok, zapomnieć o urazach…
Bezimienny czworonóg zrobił to, co zrobiłaby większość psów po wyjściu z morskiej piany. Bezzwłocznie otrzepał się ze sklejającej sierść wody, niewiele robiąc sobie ze stojących w pobliżu czarodziejów. Czy była zdziwiona? Ani trochę. Zanim jeszcze zwróciłaby się do jego – jak zakładała – właściciela, dała podekscytowanemu trwającą na wybrzeżu zabawą psu obwąchać swoją dłoń. Myślała, że go pogłaszcze, przywita krótką, ostrożną pieszczotą, coś jednak nie przypadło mu do gustu; nagle szczeknął raz, drugi, co sprawiło, że drgnęła, po czym umknął poza zasięg jej rąk. Dopiero po chwili zrozumiała, że to może sierść Rolanda, którą musiała mieć na ubraniu, tak na niego zadziałała. I choć podjęcie próby zapoznania się ze zwierzęciem przyszło jej łatwiej niż zwrócenie się do stojącego przed nią Foxa, nie miała zamiaru uciekać. Dostrzegła znajomy wianek, zaś widmo wiążącego się z jego wyłowieniem zobowiązania podsycało niepewność i zwątpienie; podejrzewała, że auror nie mógł połączyć ściskanego w palcach splotu z jej osobą, nie przypominała sobie, by był na brzegu, kiedy puszczała swój twór na wodę, to jednak nie miało większego znaczenia. Nawet jeśli nie planował spędzić tego czasu z nią, jedną z wielu kręcących się dookoła nieznajomych, to stała przed nim, przyznając się do podniszczonej kwietnej korony. Pierwsze słowa, które wypowiedziała, były ciche, zdradzały ją z odczuwanymi wątpliwościami. Dopiero co pokonali straszliwego węża mackowego, lecz to taniec napawał ją przerażeniem. Coś jednak uspokoiło skołatane nerwy, pomogło odzyskać rezon – może to uśmiech, który wygiął usta znajomego-nieznajomego, a może to jego bezpośredniość. Myślała, że łatwiej będzie w ten sposób, darować sobie zbędne formalności i od razu przejść na ty, dobrze więc, że nie uraziła przy tym jego dumy, a nawet jeśli to zrobiła, to górujący nad nią wzrostem rozmówca nie dał tego po sobie poznać.
Bezwiednie odpowiedziała mu podobnym gestem, pojawiającym się znikąd uśmiechem, wyraźniejszym i pozbawionym pierwotnej niepewności. Nie potrafiła rozszyfrować spojrzenia, którym ją uraczył, nie sprawiał jednak wrażenia zniesmaczonego, silącego się na uprzejmość – a tego obawiała się chyba najbardziej, nieudolnie skrywanej szorstkości, niezręczności. Choć starała się unikać wzrokiem pozbawioną odzienia pierś czarodzieja, to kątem oka dostrzegła blade, znaczące ją blizny. Ciekawość była silniejsza od przyzwoitości. Pamiątka z wojny? Czy jeszcze z czasów pracy dla biura aurorów…? – Jesteś pewien, że mówisz jedynie o tym biednym wianku? – odparła w podobnym tonie, swobodnie i lekko, zachowując jednak odpowiedni dystans, pewną dozę zachowawczości. Pamiętała go z ministerialnych korytarzy, nonszalanckiego, zwykle znajdującego się w centrum uwagi. Tylko czasem wywracała na jego – ich – widok oczami, aurorzy już wtedy wzbudzali w niej ukłucie irytacji; gdyby nie wiedźmia straż, radziliby sobie znacznie gorzej, o tym jednak nikt nie mówił. Później zaś, gdy nie odnaleźli zabójcy Caleba, obwiniała ich o wszystko to, co złe. Mimo to nie chciała obciążać go zwielokrotnionym przez rozpacz ciężarem; musiała wyzbyć się uprzedzeń, jeśli chciała odnaleźć się w tym nowym miejscu, nauczyć się współpracować. – Mój błąd, nie przypominam sobie, żebym widziała cię tu w trakcie batalii z wężem – dodała bez cienia skruchy, przekrzywiając przy tym głowę, odgarniając krótkie, splątane silniejszym porywem wiatru włosy. Nie było w tym wyrzutu czy kpiny, a jedynie kontynuacja myśli, niewinna zaczepka. – Ach, rozumiem. – Przelotnie podchwyciła jego spojrzenie, zaraz jednak zerknęła w bok, w stronę gromadzących się przy ogniskach czarodziejów i kręcącego się niedaleko psa. Czekała, aż towarzysz zadba o swe odzienie, wsunie na stopy buty. Nie była pewna, co ze sobą zrobić – zaczęła więc bezwiednie bawić się zdobiącymi dłonie pierścionkami. – Wtedy faktycznie nie musiałbyś brać mojego ostrzeżenia na poważnie – odpowiedziała, nie oburzając się abstrakcyjną myślą dotyczącą solidaryzowania się w braku obuwia. Było w nim coś dziwnego. Trochę onieśmielającego, a trochę zachęcającego do opuszczenia gardy, zaangażowania się w zabawę, której zasady mógł znać wyłącznie on. Tylko czy na pewno powinna sobie na to pozwolić? – Może innym razem – powtórzyła po nim powoli, przeciągając kolejne zgłoski, z dziwnym błyskiem w oku. Mówił tak każdej? Czy tylko niektórym? To raczej bez znaczenia. Nie sądziła, by ten inny raz kiedykolwiek nadszedł. Uniosła brwi w reakcji na kolejne słowa Foxa. Spojrzała na niego z góry, w końcu miała do tego okazję. Prowokował ją, w taki sam sposób, w jaki czasem drażnili się z nią bracia. – Skąd myśl, że chciałabym cię deptać? Byłby to po prostu nieszczęśliwy wypadek. Jeden, a później drugi… – odparła bez śladu niedawnej nieśmiałości, nie zauważyła nawet, kiedy jedna z dłoni powędrowała na biodro, a broda zadarła się trochę do góry. Łatwiej było mówić o tym wszystkim z dystansem, nawet jeśli wciąż martwiło ją oddanie się w jego ręce, a raczej to, że w tańcu pomyli kroki, pogubi się, robiąc z siebie idiotkę nie tylko przed nim, ale i przed wszystkimi w zasięgu wzroku. Czy on umiał tańczyć? Zmarszczyła brwi, na krótką chwilę odrywając się od tu i teraz. Na pewno umiał, nie powinna zapominać, z kim miała do czynienia. Jaka była jego historia. – Chyba mnie przeceniasz. Albo nie doceniasz, nie jestem pewna – odparowała na propozycję zakładu, próbując zachować przy tym powagę, znów jednak odpowiedziała uśmiechem na uśmiech. Starała się nie raczyć go zbyt intensywnymi, nachalnymi spojrzeniami, jednocześnie powoli badała jego twarz, bez większych wyrzutów sumienia poznawała pieprzyki i dołeczki, które pojawiały się raz na jakiś czas. – O co? – dodała jeszcze, nadal trzymając się tego samego tonu, balansując na granicy. Skoro chciał się zakładać, musiała poznać stawkę. Lecz zaraz, wbrew żartobliwej nucie wciąż wybrzmiewającej w głosie kończącego wiązać buty aurora, spoważniała, uciekając myślami w niedawną przeszłość, mierząc się z niewesołymi wspomnieniami porzuconej pracy. – Nie chcę cię martwić, ale nie widziałam tu żadnego alkoholu, a już na pewno nie darmowego – odpowiedziała najpierw, a choć dalej próbowała się uśmiechać, jej usta wygiął dziwny grymas. – Nie sądziłam, że mnie kojarzysz. A przynajmniej nie na tyle, by wiedzieć, że kiedyś zajmowałam się wywiadem. – Wzruszyła ramionami; trzymała się z boku, nie lubiła grać pierwszych skrzypiec, do tego w Ministerstwie nie było łatwo, kiedy było się kobietą. To jednak już tylko przeszłość. – Ale nie. Justine opowiedziała mi o Oazie. I o tym, co mogłabym zrobić, żeby pomóc. To wszystko – wytłumaczyła bez większych oporów, znów ciszej. Domyślała się, że skoro tu był, miał serce po właściwej stronie. Zapewne wiedział o Zakonie Feniksa więcej niż ona sama. To jednak sprawiało, że w jej głowie pojawiło się pytanie, na które chciałaby poznać odpowiedź, nawet jeśli nie powinna, nie miała prawa się tym interesować. – Gdzie byłeś, kiedy cię nie było? – Uniosła wyżej brwi, znów ogniskując spojrzenie na licu stojącego obok Fredericka. Nie pamiętała, by widziała go wśród stawiających się na wezwanie Rinehearta pracowników departamentu tej feralnej nocy, gdy Londyn spłynął krwią.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Tym razem miała szczęście, gdyż wyglądało na to, że nikt nie zwrócił uwagi na jej kierowaną dziecinną ciekawością chęć dopchania się do magicznych fantów natychmiastowo. Nie było to z jej strony przejawem chciwości - chyba - jednakże po tych wszystkich traumatycznych wydarzeniach i mając wciąż w głowie obraz przemoczonej, drżącej Gwen oraz utykającej Marcelli, łapała się wszystkiego, co pogodne, prawie jak tonący brzytwy. No, może nie tak dosłownie.
Nie sięgnęła przynajmniej po baloniki, czy inne zabawki naprawdę potrzebne osamotnionym dzieciom, udało jej się jednak otrzymać rulon z przepisem - coś, z czego jak najbardziej mogła zrobić użytek i wprost nie mogła się doczekać, kiedy go wypróbuje. Jeszcze przed ucztą zdążyła wrócić do swojego kocyka i pozbierać z niego wszystko, co pozostawili młodzieńcy. Zbyt wiele tego już nie było, po prawdzie zupełnie ogołocili ją z zapasów, ale teraz, kiedy większość mieszkańców wyspy zaangażowała się w oprawianie morskiego potwora, chyba nie miało to już znaczenia. Na chwilę obecną posprzątała bałagan i złożyła koc, bo zanim wróci na wybrzeże miała jeszcze w zamiarze sprawdzić, jak trzymają się jej pacjentki w chatce bezimiennego bohatera... a przynajmniej zrobiłaby to, gdyby rozochocona grupka młodych dziewcząt z Oazy nie wciągnęła jej w drobną pomoc przy organizacji uczty. Chyba nie miała powodów odczuwać wyrzutów sumienia, poleciła już wszak czarodziejskiemu uzdrowicielowi, aby do dziewcząt zajrzał i ocenił ich stan znacznie bardziej doświadczonym okiem.
Na wybrzeże wróciła dopiero, gdy sama uszczknęła trochę z płonących ognisk. Długo po walce z potworem, zupełnie spokojna, choć nieco zmęczona płynącą wcześniej w żyłach mieszanką katecholamin. Podejrzewała, że wianek rzucony jeszcze zanim czarodzieje mieli konieczność rozstąpić wody oceanu zapewne nie znajduje się już w zasięgu sznurów bezpieczeństwa, więc po drodze splotła kolejny - znacznie skromniejszy, bo i kwiatów nie zostało wiele, bardziej z różnobarwnych traw, tu i tam jedynie urozmaicony wiotkimi mniszkami. Uczyniła to bardziej dla własnej rozrywki, trochę ze znużenia, nie mając pewności, czy ktokolwiek na wybrzeżu jeszcze się w to bawi. Rzuciła go na falę krótko przed tym, zanim zaczęła rozglądać się za znajomymi twarzami.
Z tym, że niemal każdy, kogo mijała, wydawał się dość zajęty, by nie miała serca mu przeszkadzać. Zobaczyła Justine z Vincentem, wpatrzonych w siebie jak w obrazek, Lydię w towarzystwie starszego mężczyzny, nawet Michaela - i w końcu przystanęła niedaleko, ale nie na tyle blisko, by zwrócić na siebie uwagę, a potem znów wyciągnęła koc z torby i rzuciła na kamienie. Może zachowywała się odrobinę jak słabej jakości szpieg, ale obserwowanie starszego brata tak uśmiechniętego, szczęśliwego, kiedy wkładał Hani na głowę wianek, ewidentnie wyciągając dziewczynę do tańca, był w tych czasach jak najlepszy balsam na nerwy, jak nadzieja spersonifikowana w parze zakochanych. Z każdą minutą robiło się coraz cieplej, coraz więcej śmiechów niosło się wzdłuż plaży i niknęło w ciepłej, słonej bryzie.
Nawet zupełnie sama czuła wielki spokój; nie zależało jej na tym, by ingerować w chwile zabawy tak rozkosznie dobranych par. Rozpuściła włosy i przymknęła oczy, próbując utkać sobie ten moment na trwałe w pamięci.
dorzucam wianek, ale już bez rzutu, po prostu poprzedni chyba popędził ku przygodom
Nie sięgnęła przynajmniej po baloniki, czy inne zabawki naprawdę potrzebne osamotnionym dzieciom, udało jej się jednak otrzymać rulon z przepisem - coś, z czego jak najbardziej mogła zrobić użytek i wprost nie mogła się doczekać, kiedy go wypróbuje. Jeszcze przed ucztą zdążyła wrócić do swojego kocyka i pozbierać z niego wszystko, co pozostawili młodzieńcy. Zbyt wiele tego już nie było, po prawdzie zupełnie ogołocili ją z zapasów, ale teraz, kiedy większość mieszkańców wyspy zaangażowała się w oprawianie morskiego potwora, chyba nie miało to już znaczenia. Na chwilę obecną posprzątała bałagan i złożyła koc, bo zanim wróci na wybrzeże miała jeszcze w zamiarze sprawdzić, jak trzymają się jej pacjentki w chatce bezimiennego bohatera... a przynajmniej zrobiłaby to, gdyby rozochocona grupka młodych dziewcząt z Oazy nie wciągnęła jej w drobną pomoc przy organizacji uczty. Chyba nie miała powodów odczuwać wyrzutów sumienia, poleciła już wszak czarodziejskiemu uzdrowicielowi, aby do dziewcząt zajrzał i ocenił ich stan znacznie bardziej doświadczonym okiem.
Na wybrzeże wróciła dopiero, gdy sama uszczknęła trochę z płonących ognisk. Długo po walce z potworem, zupełnie spokojna, choć nieco zmęczona płynącą wcześniej w żyłach mieszanką katecholamin. Podejrzewała, że wianek rzucony jeszcze zanim czarodzieje mieli konieczność rozstąpić wody oceanu zapewne nie znajduje się już w zasięgu sznurów bezpieczeństwa, więc po drodze splotła kolejny - znacznie skromniejszy, bo i kwiatów nie zostało wiele, bardziej z różnobarwnych traw, tu i tam jedynie urozmaicony wiotkimi mniszkami. Uczyniła to bardziej dla własnej rozrywki, trochę ze znużenia, nie mając pewności, czy ktokolwiek na wybrzeżu jeszcze się w to bawi. Rzuciła go na falę krótko przed tym, zanim zaczęła rozglądać się za znajomymi twarzami.
Z tym, że niemal każdy, kogo mijała, wydawał się dość zajęty, by nie miała serca mu przeszkadzać. Zobaczyła Justine z Vincentem, wpatrzonych w siebie jak w obrazek, Lydię w towarzystwie starszego mężczyzny, nawet Michaela - i w końcu przystanęła niedaleko, ale nie na tyle blisko, by zwrócić na siebie uwagę, a potem znów wyciągnęła koc z torby i rzuciła na kamienie. Może zachowywała się odrobinę jak słabej jakości szpieg, ale obserwowanie starszego brata tak uśmiechniętego, szczęśliwego, kiedy wkładał Hani na głowę wianek, ewidentnie wyciągając dziewczynę do tańca, był w tych czasach jak najlepszy balsam na nerwy, jak nadzieja spersonifikowana w parze zakochanych. Z każdą minutą robiło się coraz cieplej, coraz więcej śmiechów niosło się wzdłuż plaży i niknęło w ciepłej, słonej bryzie.
Nawet zupełnie sama czuła wielki spokój; nie zależało jej na tym, by ingerować w chwile zabawy tak rozkosznie dobranych par. Rozpuściła włosy i przymknęła oczy, próbując utkać sobie ten moment na trwałe w pamięci.
dorzucam wianek, ale już bez rzutu, po prostu poprzedni chyba popędził ku przygodom
Zanim miała przyjść pora mojej warty, tę chwilę chciałem mieć dla siebie. Wyłowić wianek, znaleźć wybrankę i ukraść jej jeden taniec. Tylko tyle i aż tyle, by poczuć, że jestem w domu. Lubiłem tę tradycję - nawet, jeśli w tym roku przyszło ją kultywować na cudem wyrwanym skrawku ziemi, ostatnim bastionie, który nie ugiął się pod ciężarem nowego porządku. Kiedy po szczycie w Stonehenge mój ojciec zasiadł na stołku Ministra, sądziłem, że będzie to tylko chwilowa farsa. Poprzedni Ministrowie nie zagrzewali miejsca dłużej, niż przez kilka miesięcy - tymczasem ja zdołałem dotrzeć za ocean, wrócić, a stary nadal siedział za biureczkiem, przyklaskując czarnoksiężnikom.
Nigdy nie czułem do niego większej odrazy.
A znałem przecież każdą tajemnicę Wilton, każde tamtejsze przejście, każdą służkę i każdego skrzata - bez trudu mógłbym przybrać twarz Abraxasa, zakraść się do komnat ojca i pozbawić go tchu we śnie. Tylko czy to by cokolwiek zmieniło? Jego miejsce zastąpiłby ktoś inny. Czy dręczyła go ta myśl? Czy Cronos Malfoy zstępował tak głęboko w swych rozważaniach? Nie sądziłem, by w tych czeluściach można było odnaleźć coś więcej, niż szum wiatru i echo śpiewu starych wartości.
Tymczasem sam byłem ojcem - i czy byłem ojcem lepszym, niż mój własny? Z pewnością nie tak pijanym władzą, ale pijanym zemstą - to już prędzej. Czego Oscar mi nie mówił, a co dostrzegał? Czy cenił czas, który spędzaliśmy razem, czy może z niecierpliwością wyczekiwał końca - jak teraz, zostawiając mnie a wybrzeżu, gdy tylko pojawili się rówieśnicy. Rozumiałem, że nie byłem dla niego równie ważny jak on dla mnie - ale myśl o tym, że mogłem być jego Cronosem paraliżowała. Z drugiej strony - ojciec nigdy nie zabierał mnie na spacery po wyspie pełnej uchodźców. Nie grywał ze mną w quidditcha, nie uczył zaklęć. I nie przypalał dla mnie schabowego. Może więc była dla mnie jakaś nadzieja.
- Orlok… siad! - Zawołałem na psa, który nie dość, że zaczął ujadać na właścicielkę wianka, to jeszcze zostawił jej pamiątkę ze swojego mokrego futra. Dopiero teraz to zauważyłem. - Widzę, że ty też załapałaś się w pole rażenia - Zamiast przeprosin, uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, po czym odwróciłem się w kierunku czworonoga, który w nosie miał moje komendy. Powinienem był to przewidzieć. Jeśli kogoś się ten pies słuchał, był to raczej Oscar. I starszy pan Reid. - Ty nawet nie jesteś mój. Po co polazłeś do tej wody, co? Co ci nie pasuje, co? - Powiedziałem, niby z wyrzutem, ale w moim tonie pobrzmiewało raczej rozbawienie. Orlok nie przestawał ujadać, nerwowo przebierając mokrymi łapskami i dybiąc na moją towarzyszkę. Być może nieelegancko, ale postanowiłem wykorzystać ten fakt; sprawdzić, czy moja ekstrawagancja zbije ją z pantałyku, obleje szkarłatnym rumieńcem, czy może wpędzi w zakłopotanie. Odziany w koszulę, ale jeszcze bez butów, ostrożnie ująłem jej dłonie; odnalazłem jej spojrzenie - na chwilę - po czym odwróciłem się w kierunku psa. - Widzisz?Wszystko z nią w porządku. To przyjaciółka. - Zaakcentowałem, lekko unosząc dłonie kobiety, po czym odpuściłem uścisk. Nie wiedziałem, czy zadziała - ale chyba poskutkowało; Orlok zaskomlał, jakby w proteście przed próbą ucieszenia, aż w końcu spotulniał.
Porozumiewawczo zerknąłem na swoją towarzyszkę - jak bardzo przekroczyłem jej granicę komfortu?
- Przejrzałaś mnie. - Pasowała mi lekkość, z jaką weszła w tę grę słów. Pasowała mi jej niepozorność i bezpośredniość - nie nonszalancka, raczej wyważona, z jakąś ukrytą tajemnicą, którą być może sam sobie dopowiedziałem, oczarowany spojrzeniem niebieskoszarych oczu, pełnymi wargami i niewymuszonym uśmiechem dziewczyny z sąsiedztwa. Nie wzbraniałem się przed jej sugestią, choć siebie nie rozpatrywałem w kategoriach bohatera. Tylko blizny by się zgadzały. - Ale nie mów nikomu, że sklasyfikowałem samego siebie jako kozaka, jak pójdzie fama, to nie dadzą mi żyć… - Przyznałem, na przekór tego, w co sam wierzyłem. Dystans do siebie był tym najważniejszym, jaki należało pokonać; być może ryzykowałem z tym poczuciem humoru - ale wywrócenia oczami obawiałem się dziś najmniej. Lata spędzone w Wilton mnie uodporniły - choć musiałem przyznać, że utrata towarzystwa ukułaby moją dumę. - Twój błąd? To raczej mój błąd. Ominęła mnie najciekawsza część zabawy. - Nie tylko tutaj, na plaży. Ominęły mnie miesiące wojny, ale nie sądziłem, że wiedźmia strażniczka była w stanie wyłapać drugie dno tego żartu. Nie znała mnie. Nie jako członka Zakonu Feniksa.
Nasze spojrzenia skrzyżowały się na chwilę - ale szybko uciekła, nie pozwalając mi poznać, czy właśnie wzięła mnie za szaleńca, czy może dała ponieść się nietypowej propozycji.
- Nie wydajesz się być przekonana. - Nie odpuszczałem; nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy, nie licząc kilku suchych informacji wymienionych w murach ministerstwa, a czułem, jakbym ją znał od dawna. Słowa przychodziły łatwo - nie byłem pewien, czy większą zasługę miał tutaj poturbowany wianek, czy może jednak jego właścicielka. - A skąd myśl, że pozwoliłbym ci na wypadki? - Wszedłem jej w słowo, bez cienia niegrzeczności, za to z typową dla siebie zaczepnością i błyskiem w oku. Podniosłem się z kamienia, stając obok; nie górowałem nad nią, była dość wysoka, a przy tym smukła i lekka. - Przekonajmy się. - Rzuciłem zaczepnie, skinieniem głowy zachęcając ją do tego, by przenieść się bliżej głównego ogniska. Z jednej strony wiedziałem, co za chwilę się wydarzy, a mimo tego nie opuszczało mnie przyjemne napięcie wywołane towarzystwem znajomej-nieznajomej. - Jedno życzenie. - Odparłem, wychwytując jej spojrzenie. - Bez odmawiania. Odważysz się? - Podniosłem stawkę, igrając z jej ambicją. Nie wiedziałem, czy weźmie tego kota w worku. Zaryzykowałem - nastrój sprzyjał atmosferze zabawy i lekkomyślności, na przekrój trwającym czasom. Powolnym krokiem opuszczaliśmy kamieniste zbocze, by po chwili podłoże pod naszymi stopami stało się bardziej stabilne; meandrowałem wzrokiem, spoglądając to na nią, to na Orloka, który krążył naokoło, węsząc między kępkami trawy.
- Czyli to jednak nie sen. Zadziałało lepiej niż szczypanie się. - Wojna nie rozpieszczała, z pewnością nie mieszkańców Oazy - za to ja czułem się uhonorowany, trzymając w dłoniach wianek dziewczyny jak ze snu, która wcale snem nie była. - Pamiętam cię ze spotkania na wzgórzu. - Zacząłem, mrużąc oczy. Była nas tam zaledwie garstka - łatwo dało zapamiętać się twarze, które nie zasilały szeregów Zakonu Feniksa. Wtedy była jedną z nich. Ale mimo tego nie odmówiła pomocy. Trudno zapomnieć o takich deklaracjach. - Ale muszę ci się do czegoś przyznać. - Ściszyłem głos, kryjąc twarz w dłoniach. - Nie mogę sobie przypomnieć twojego imienia. - Festiwal przypału czas zacząć; musiałem jej to wyznać - w głowie hulała mi pustka, a jej uroda zwyczajnie nie pozwalała skazać jej na bezimienność. - To wszystko? - Zmarszczyłem czoło, energicznie mrugając oczami. - I nie chcesz puścić rządu z dymem, ani nic podobnego? - Rzuciłem, choć wcale nie oczekiwałem zaprzeczenia. Łypnąłem na nią podejrzliwie, zatrzymując się. Ciepło głównego ogniska przyjemnie smagło moją twarz. - Skąd wiesz, że mnie nie było? - Zapytałem zdziwiony, szybko łącząc kropki. - No tak. Ty wiesz wszystko. Wiedźmia straż. Powinienem zacząć się ciebie bać. Wyglądasz niepozornie, ale za chwilę zaczniesz wyciągać najgorsze brudy z mojej przeszłości. - Paradoksalnie - mogło być w tym więcej prawdy, niż bym chciał. - Miałem... inne zadanie do wykonania. - Odparłem wymijająco, nie będąc pewnym, czy to wystarczy - mogła jednak zauważyć, jak nagle spoważniałem, odrywając się od lekkiej atmosfery. Była kobietą - i musiała dostrzegać takie sygnały. Pewnych tematów nie powinienem był z nią poruszać. Nie pozwoliłem przeciągać tego momentu; zmyłem go uśmiechem, wyciągając w kierunku swojej towarzyszki otwartą dłoń. Nie zamierzałem czekać na lepszy moment. - Więc jak będzie? Przyjmujesz zakład? - Ogień trzaskał tuż obok, przyjemnie otulając nasze ciała - a w oddali szum oceanu mieszał się z muzyką. Powietrze było rześkie, pachnące nadzieją, morską bryzą i pieczonym wężem morskim. Wszystko wydawało się tak idealne, iż na chwilę prawie zapomniałem o wojnie - wpatrzony w kobietę, jakbym znowu był nastolatkiem.
Nigdy nie czułem do niego większej odrazy.
A znałem przecież każdą tajemnicę Wilton, każde tamtejsze przejście, każdą służkę i każdego skrzata - bez trudu mógłbym przybrać twarz Abraxasa, zakraść się do komnat ojca i pozbawić go tchu we śnie. Tylko czy to by cokolwiek zmieniło? Jego miejsce zastąpiłby ktoś inny. Czy dręczyła go ta myśl? Czy Cronos Malfoy zstępował tak głęboko w swych rozważaniach? Nie sądziłem, by w tych czeluściach można było odnaleźć coś więcej, niż szum wiatru i echo śpiewu starych wartości.
Tymczasem sam byłem ojcem - i czy byłem ojcem lepszym, niż mój własny? Z pewnością nie tak pijanym władzą, ale pijanym zemstą - to już prędzej. Czego Oscar mi nie mówił, a co dostrzegał? Czy cenił czas, który spędzaliśmy razem, czy może z niecierpliwością wyczekiwał końca - jak teraz, zostawiając mnie a wybrzeżu, gdy tylko pojawili się rówieśnicy. Rozumiałem, że nie byłem dla niego równie ważny jak on dla mnie - ale myśl o tym, że mogłem być jego Cronosem paraliżowała. Z drugiej strony - ojciec nigdy nie zabierał mnie na spacery po wyspie pełnej uchodźców. Nie grywał ze mną w quidditcha, nie uczył zaklęć. I nie przypalał dla mnie schabowego. Może więc była dla mnie jakaś nadzieja.
- Orlok… siad! - Zawołałem na psa, który nie dość, że zaczął ujadać na właścicielkę wianka, to jeszcze zostawił jej pamiątkę ze swojego mokrego futra. Dopiero teraz to zauważyłem. - Widzę, że ty też załapałaś się w pole rażenia - Zamiast przeprosin, uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, po czym odwróciłem się w kierunku czworonoga, który w nosie miał moje komendy. Powinienem był to przewidzieć. Jeśli kogoś się ten pies słuchał, był to raczej Oscar. I starszy pan Reid. - Ty nawet nie jesteś mój. Po co polazłeś do tej wody, co? Co ci nie pasuje, co? - Powiedziałem, niby z wyrzutem, ale w moim tonie pobrzmiewało raczej rozbawienie. Orlok nie przestawał ujadać, nerwowo przebierając mokrymi łapskami i dybiąc na moją towarzyszkę. Być może nieelegancko, ale postanowiłem wykorzystać ten fakt; sprawdzić, czy moja ekstrawagancja zbije ją z pantałyku, obleje szkarłatnym rumieńcem, czy może wpędzi w zakłopotanie. Odziany w koszulę, ale jeszcze bez butów, ostrożnie ująłem jej dłonie; odnalazłem jej spojrzenie - na chwilę - po czym odwróciłem się w kierunku psa. - Widzisz?Wszystko z nią w porządku. To przyjaciółka. - Zaakcentowałem, lekko unosząc dłonie kobiety, po czym odpuściłem uścisk. Nie wiedziałem, czy zadziała - ale chyba poskutkowało; Orlok zaskomlał, jakby w proteście przed próbą ucieszenia, aż w końcu spotulniał.
Porozumiewawczo zerknąłem na swoją towarzyszkę - jak bardzo przekroczyłem jej granicę komfortu?
- Przejrzałaś mnie. - Pasowała mi lekkość, z jaką weszła w tę grę słów. Pasowała mi jej niepozorność i bezpośredniość - nie nonszalancka, raczej wyważona, z jakąś ukrytą tajemnicą, którą być może sam sobie dopowiedziałem, oczarowany spojrzeniem niebieskoszarych oczu, pełnymi wargami i niewymuszonym uśmiechem dziewczyny z sąsiedztwa. Nie wzbraniałem się przed jej sugestią, choć siebie nie rozpatrywałem w kategoriach bohatera. Tylko blizny by się zgadzały. - Ale nie mów nikomu, że sklasyfikowałem samego siebie jako kozaka, jak pójdzie fama, to nie dadzą mi żyć… - Przyznałem, na przekór tego, w co sam wierzyłem. Dystans do siebie był tym najważniejszym, jaki należało pokonać; być może ryzykowałem z tym poczuciem humoru - ale wywrócenia oczami obawiałem się dziś najmniej. Lata spędzone w Wilton mnie uodporniły - choć musiałem przyznać, że utrata towarzystwa ukułaby moją dumę. - Twój błąd? To raczej mój błąd. Ominęła mnie najciekawsza część zabawy. - Nie tylko tutaj, na plaży. Ominęły mnie miesiące wojny, ale nie sądziłem, że wiedźmia strażniczka była w stanie wyłapać drugie dno tego żartu. Nie znała mnie. Nie jako członka Zakonu Feniksa.
Nasze spojrzenia skrzyżowały się na chwilę - ale szybko uciekła, nie pozwalając mi poznać, czy właśnie wzięła mnie za szaleńca, czy może dała ponieść się nietypowej propozycji.
- Nie wydajesz się być przekonana. - Nie odpuszczałem; nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy, nie licząc kilku suchych informacji wymienionych w murach ministerstwa, a czułem, jakbym ją znał od dawna. Słowa przychodziły łatwo - nie byłem pewien, czy większą zasługę miał tutaj poturbowany wianek, czy może jednak jego właścicielka. - A skąd myśl, że pozwoliłbym ci na wypadki? - Wszedłem jej w słowo, bez cienia niegrzeczności, za to z typową dla siebie zaczepnością i błyskiem w oku. Podniosłem się z kamienia, stając obok; nie górowałem nad nią, była dość wysoka, a przy tym smukła i lekka. - Przekonajmy się. - Rzuciłem zaczepnie, skinieniem głowy zachęcając ją do tego, by przenieść się bliżej głównego ogniska. Z jednej strony wiedziałem, co za chwilę się wydarzy, a mimo tego nie opuszczało mnie przyjemne napięcie wywołane towarzystwem znajomej-nieznajomej. - Jedno życzenie. - Odparłem, wychwytując jej spojrzenie. - Bez odmawiania. Odważysz się? - Podniosłem stawkę, igrając z jej ambicją. Nie wiedziałem, czy weźmie tego kota w worku. Zaryzykowałem - nastrój sprzyjał atmosferze zabawy i lekkomyślności, na przekrój trwającym czasom. Powolnym krokiem opuszczaliśmy kamieniste zbocze, by po chwili podłoże pod naszymi stopami stało się bardziej stabilne; meandrowałem wzrokiem, spoglądając to na nią, to na Orloka, który krążył naokoło, węsząc między kępkami trawy.
- Czyli to jednak nie sen. Zadziałało lepiej niż szczypanie się. - Wojna nie rozpieszczała, z pewnością nie mieszkańców Oazy - za to ja czułem się uhonorowany, trzymając w dłoniach wianek dziewczyny jak ze snu, która wcale snem nie była. - Pamiętam cię ze spotkania na wzgórzu. - Zacząłem, mrużąc oczy. Była nas tam zaledwie garstka - łatwo dało zapamiętać się twarze, które nie zasilały szeregów Zakonu Feniksa. Wtedy była jedną z nich. Ale mimo tego nie odmówiła pomocy. Trudno zapomnieć o takich deklaracjach. - Ale muszę ci się do czegoś przyznać. - Ściszyłem głos, kryjąc twarz w dłoniach. - Nie mogę sobie przypomnieć twojego imienia. - Festiwal przypału czas zacząć; musiałem jej to wyznać - w głowie hulała mi pustka, a jej uroda zwyczajnie nie pozwalała skazać jej na bezimienność. - To wszystko? - Zmarszczyłem czoło, energicznie mrugając oczami. - I nie chcesz puścić rządu z dymem, ani nic podobnego? - Rzuciłem, choć wcale nie oczekiwałem zaprzeczenia. Łypnąłem na nią podejrzliwie, zatrzymując się. Ciepło głównego ogniska przyjemnie smagło moją twarz. - Skąd wiesz, że mnie nie było? - Zapytałem zdziwiony, szybko łącząc kropki. - No tak. Ty wiesz wszystko. Wiedźmia straż. Powinienem zacząć się ciebie bać. Wyglądasz niepozornie, ale za chwilę zaczniesz wyciągać najgorsze brudy z mojej przeszłości. - Paradoksalnie - mogło być w tym więcej prawdy, niż bym chciał. - Miałem... inne zadanie do wykonania. - Odparłem wymijająco, nie będąc pewnym, czy to wystarczy - mogła jednak zauważyć, jak nagle spoważniałem, odrywając się od lekkiej atmosfery. Była kobietą - i musiała dostrzegać takie sygnały. Pewnych tematów nie powinienem był z nią poruszać. Nie pozwoliłem przeciągać tego momentu; zmyłem go uśmiechem, wyciągając w kierunku swojej towarzyszki otwartą dłoń. Nie zamierzałem czekać na lepszy moment. - Więc jak będzie? Przyjmujesz zakład? - Ogień trzaskał tuż obok, przyjemnie otulając nasze ciała - a w oddali szum oceanu mieszał się z muzyką. Powietrze było rześkie, pachnące nadzieją, morską bryzą i pieczonym wężem morskim. Wszystko wydawało się tak idealne, iż na chwilę prawie zapomniałem o wojnie - wpatrzony w kobietę, jakbym znowu był nastolatkiem.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Bezpieczne wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda