Dom Pogrzebowy Macnair
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Dom Pogrzebowy Macnair
Macnairowie stoją na straży śmierci. Ulokowany w kamienicy na końcu uliczki lokal, przyjmuje zatroskane dusze, obiecując godny pochówek ich bliskich. Szeroki wybór wyściełanych atłasami trumien, znakomici rzeźbiarze, klimatyczna oprawa muzyczna, doskonale ponure płaczki, malowane ręcznie urny, kwiaty sprowadzane z najsłynniejszych angielskich cieplarni i silne ramię gotowe być podporą w chwili przykrego pożegnania. Dom oferuje solidne usługi, dopełnia formalności i wychodzi naprzeciw wszelkim potrzebom, pozwalając krewnym przeżyć smutek bez troski o organizację ceremonii. W chłodnych piwniczkach oczekują zwłoki, którymi opiekują się mistrzowie fachu. Na parterze znajduje się duża sala, pozwalająca żałobnikom pożegnać się ze zmarłym przed dniem pochówku. Dom posiada również salę z ekspozycją imponujących cmentarnych rzeźb i najnowszych modeli trumien. Cichy, mroczny lokal szanuje każde wspomnienie, oswaja ze śmiercią i wspiera żywych w chwili tak bolesnej straty.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:21, w całości zmieniany 1 raz
Kolejne słowa Iriny sprawiły, że przechyliłem nieco głowę zerkając na nią z ukosa. Groziła mi? Naprawdę? Śmiała pouczać? Co za nadęte babsko. Bez zawahania oparłem dłonie o blat drewnianego biurka, po czym spojrzałem prosto w jej szare oczy, aby w końcu zrozumiała, że nie ona tutaj stawiała warunki. Może i wiek działał na jej korzyść, ale wszystko inne było po mojej stronie i kiedy tylko chciałem mogłem poprosić o poświęcenie jakże cennego czasu. -Jeszcze słowo kochaniutka, a wpakuję cię do trumny i tam będziesz mogła w podobny sposób odnosić się do swoich sztywnych kolegów- w moim głosie nie było ironii, choć na twarzy zawitał wskazujący na takową uśmiech. Wpatrując się w nią uniosłem nieco brew, po czym chwyciłem między palce jej brodę i zadarłem nieco ku górze. Wolnym ruchem obróciłem jej twarz w jedną, a następnie drugą stronę. -Wielka szkoda, aby tak piękna kobieta skończyła jak jej parszywy brat. Gnijąc w samotności, nie mogąc nawet błagać o litość- westchnąłem przeciągle cmokając cicho pod nosem.
Nim jednak mieliśmy okazję skończyć naszą uprzejmą wymianę zdań, musieliśmy uporać się z krnąbrnym przybyszem, który zakłócał spokój sztywniakom. Były dwie opcje, dla których mógł tutaj trafić i choć obie wydawały mi się iście nienormlane, to nic innego nie przychodziło mi na myśl. Liczył na rabunek skarbów pochowanych wraz z ich właścicielami, czy też lubił nacieszyć oko bladą skórą młodych niewiast? Nie brakowało w tym mieście pomyleńców i najwyraźniej zaraza głupoty przeszła nawet na obcokrajowców. Wojna wyciągała z ludzi ich najgorsze cechy, najbardziej mroczne i pozbawione logiki pragnienia, dlatego niczego nie mogliśmy wykluczyć. Co gorsza nie miał nic na swoją obronę, nawet nie raczył otworzyć tej ruskiej gęby i wyrzucić z dłoni różdżki na znak pokojowych zamiarów.
Warknąłem pod nosem widząc, że promień mojego zaklęcia minął celu. Oblizałem nerwowo wargę, choć na twarzy zastygł przepełniony ironią uśmiech. Łaknąłem krwi, nie mogłem doczekać się jak upadnie na posadzkę i zacznie skomleć o litość, a wtem będę miał okazję wystawić swą morderczą fantazję na próbę. Wyobrażałem sobie jak pozbywam go kończyn, jak odrywam każdą z nich niczym podczas cholernych badań, o których opowiadała mi Elvira. Wyobrażałem sobie jego krzyk, zrobię kurwa wszystko, aby obudził nawet zmarłych.
Momentalnie moje skronie przeszedł ból. Chwilowa ciemność przed oczyma zmusiła mnie do zatrzymania się w miejscu i choć wiedziałem, że wystawiam się wrogowi niczym na tacy, to nie miałem wyjścia. Czarna magia zbierała swoje żniwa, przeobrażała zaklęty w czarze gniew na ofensywną siłę skierowaną wobec tego, który miał odwagę jej użyć. Wypuściłem powietrze w ust, zamrugałem powiekami starając się odzyskać równowagę i choć nie mogło trwać to długo, wiedziałem, że zmarnowałem sporo sekund.
Wróg zdołał umknąć przed zaklęciem niczym pieprzona baletnica. Nie widziałem tego, lecz fakt, że nie upadł na posadzkę był tego dowodem. Co gorsza skierował mroczną moc przeciw Elvirze, tym samym dając nam do zrozumienia, iż doskonale znał wypowiadane przez nas inkantacje. Kim on był do jasnej cholery? -Daję ci ostatnią szansę pieprzona przybłędo. Przeproś za to co zrobiłeś- warknąłem, choć różdżka paliła mi się w dłoni. Równie mocno jak ja pragnęła jego zguby. -Crucio- rzuciłem celując wprost w niego. Nie mogłem wytrzymać, kumulująca się we mnie złość wymykała się spode kontroli.
|
215 - 15 (połowicznie udane) = 200
Nim jednak mieliśmy okazję skończyć naszą uprzejmą wymianę zdań, musieliśmy uporać się z krnąbrnym przybyszem, który zakłócał spokój sztywniakom. Były dwie opcje, dla których mógł tutaj trafić i choć obie wydawały mi się iście nienormlane, to nic innego nie przychodziło mi na myśl. Liczył na rabunek skarbów pochowanych wraz z ich właścicielami, czy też lubił nacieszyć oko bladą skórą młodych niewiast? Nie brakowało w tym mieście pomyleńców i najwyraźniej zaraza głupoty przeszła nawet na obcokrajowców. Wojna wyciągała z ludzi ich najgorsze cechy, najbardziej mroczne i pozbawione logiki pragnienia, dlatego niczego nie mogliśmy wykluczyć. Co gorsza nie miał nic na swoją obronę, nawet nie raczył otworzyć tej ruskiej gęby i wyrzucić z dłoni różdżki na znak pokojowych zamiarów.
Warknąłem pod nosem widząc, że promień mojego zaklęcia minął celu. Oblizałem nerwowo wargę, choć na twarzy zastygł przepełniony ironią uśmiech. Łaknąłem krwi, nie mogłem doczekać się jak upadnie na posadzkę i zacznie skomleć o litość, a wtem będę miał okazję wystawić swą morderczą fantazję na próbę. Wyobrażałem sobie jak pozbywam go kończyn, jak odrywam każdą z nich niczym podczas cholernych badań, o których opowiadała mi Elvira. Wyobrażałem sobie jego krzyk, zrobię kurwa wszystko, aby obudził nawet zmarłych.
Momentalnie moje skronie przeszedł ból. Chwilowa ciemność przed oczyma zmusiła mnie do zatrzymania się w miejscu i choć wiedziałem, że wystawiam się wrogowi niczym na tacy, to nie miałem wyjścia. Czarna magia zbierała swoje żniwa, przeobrażała zaklęty w czarze gniew na ofensywną siłę skierowaną wobec tego, który miał odwagę jej użyć. Wypuściłem powietrze w ust, zamrugałem powiekami starając się odzyskać równowagę i choć nie mogło trwać to długo, wiedziałem, że zmarnowałem sporo sekund.
Wróg zdołał umknąć przed zaklęciem niczym pieprzona baletnica. Nie widziałem tego, lecz fakt, że nie upadł na posadzkę był tego dowodem. Co gorsza skierował mroczną moc przeciw Elvirze, tym samym dając nam do zrozumienia, iż doskonale znał wypowiadane przez nas inkantacje. Kim on był do jasnej cholery? -Daję ci ostatnią szansę pieprzona przybłędo. Przeproś za to co zrobiłeś- warknąłem, choć różdżka paliła mi się w dłoni. Równie mocno jak ja pragnęła jego zguby. -Crucio- rzuciłem celując wprost w niego. Nie mogłem wytrzymać, kumulująca się we mnie złość wymykała się spode kontroli.
|
215 - 15 (połowicznie udane) = 200
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 23.04.21 21:35, w całości zmieniany 1 raz
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 50
--------------------------------
#2 'k10' : 4
#1 'k100' : 50
--------------------------------
#2 'k10' : 4
Mówili zbyt szybko by móc choćby przez sekundę wyłapać kontekst całej szarpaniny bełkotu brytyjskiego, a nawet Londyńskiego akcentu. Głosy mieszały się ze sobą, a jednak byłem w stanie zrozumieć, który odpowiada za jaką postać. Dzięki barwom głosu oraz intonacji mogłem stwierdzić, gdzie znajdował się kto, w jakiej odległości oraz jaki posiadał nastrój, choć przyjaźnie duszne powietrze w pomieszczeniu odbierało nieco uwagi od wszystkich tych szczegółów będących miodem dla moich uszu. Jedyne co mi nie odpowiadało, to zbyt wiele oddechów we wręcz sakralnym miejscu, które należało uhonorować w odpowiedni sposób - krzykiem lub bezdenną ciszą. Jeden z kobiecych głosów wybił się ponad resztę i choć nie byłem w stanie zrozumieć ani słowa, wiedziałem, że chodziło o mnie. Władczy i stanowczy głos nie wahał się ani przez chwilę, tak samo, jak moja ręka, którą wymierzyłem karę jasnowłosej panience. Na miarę możliwości obróciłem się do wszystkich postaci bokiem, cały czas będąc przytwierdzonym jedną nogą do podłoża, nie byłem w pełni sprawny. Zielononiebieskie tęczówki wręcz momentalnie przeniosły się na charczącą jasnowłosą, która przypominała bardziej jakieś zatrute zwierzę niż człowieka, wypowiadając w furii zaklęcie. Ponownie nic nie zaskoczyło, stąd nawet nie próbując się bronić, odwróciłem głowę w drugą stronę do dwójki innych czarodziejów, jakby kobieta nie była wystarczająco warta mojej uwagi i próby obrony. Wszystko trwało sekundy.
Sprostałem spojrzeniu mężczyzny, zauważając w nich potężny ogień złości zwiastującej tylko i wyłącznie jeszcze większy niepokój. Dreszcz przeszedł przez moje plecy. Nigdy nie plątałem się w tak niecodzienne i niebezpieczne sytuacje, nic więc dziwnego, że zmarszczyłem brwi i spojrzałem na niego w zaciekawieniu z domieszką przeprosin we wzroku, ewidentnie nie było to, na co tamten czekał. To samo okrutne zaklęcie zaczęło mknąć w moim kierunku, a ja niczym wytrenowany w boju czarodziej ponownie zainkantowałem z pewnością w głosie - Protego - akcent ponownie dał się we znaki, ale wydawało mi się, że było już tego zbyt wiele. Nie chodziło o żadne potyczki, a zwyczajną ciszę w tak ważnym miejscu. - Izvinite, ya ne dumal, chto eto chastnaya zemlya. - próbowałem wytłumaczyć rozwścieczonemu mężczyźnie, że to wcale nie było intencjonalne, w końcu różne kraje miewały różne zasady, szczególnie kiedy tak dotkliwie tęskniło się za tym, co bliskie, a pogrzebowe kadzidło nawet bez szczególnych starań było częścią tej mieszanki z powietrza. Starałem się uspokoić nieco oddech głębokimi wdechami. - Prostite, mozhet byt, ya poydu? - zaproponowałem pokojowo, unosząc różdżkę w pionie tak, by każdy widział, że nie mam zamiaru walczyć dalej. Było to głupie, ale w każdym momencie byłem w stanie rzucić kolejne zaklęcie w razie, gdyby ktokolwiek miał ochotę wykazać się zdolnościami magicznymi, spośród których to ja wychodziłem w całkiem niezłym stanie. Pyszność nigdy nie była elementem, który doprawiał moje dni, dlatego ani na chwilę nie pozwalałem sobie osiąść na laurach, bacznie obserwowałem mężczyznę stojącego najbliżej. Damska sylwetka w tle co jakiś czas zasłaniana była przez papierosowy dym jeszcze bardziej zagęszczający powietrze w pomieszczeniu, stąd nie miałem okazji się jej przyjrzeć, pewne było jedno - to ona dowodziła, więc z pewnością to właśnie do niej należało się zwracać. Cholerny angielski.
| Żywotność 201/206 (–5 Organus dolor, Locomotor Mortis - jedna noga)
| Protego, ST 55 < 75+14
Sprostałem spojrzeniu mężczyzny, zauważając w nich potężny ogień złości zwiastującej tylko i wyłącznie jeszcze większy niepokój. Dreszcz przeszedł przez moje plecy. Nigdy nie plątałem się w tak niecodzienne i niebezpieczne sytuacje, nic więc dziwnego, że zmarszczyłem brwi i spojrzałem na niego w zaciekawieniu z domieszką przeprosin we wzroku, ewidentnie nie było to, na co tamten czekał. To samo okrutne zaklęcie zaczęło mknąć w moim kierunku, a ja niczym wytrenowany w boju czarodziej ponownie zainkantowałem z pewnością w głosie - Protego - akcent ponownie dał się we znaki, ale wydawało mi się, że było już tego zbyt wiele. Nie chodziło o żadne potyczki, a zwyczajną ciszę w tak ważnym miejscu. - Izvinite, ya ne dumal, chto eto chastnaya zemlya. - próbowałem wytłumaczyć rozwścieczonemu mężczyźnie, że to wcale nie było intencjonalne, w końcu różne kraje miewały różne zasady, szczególnie kiedy tak dotkliwie tęskniło się za tym, co bliskie, a pogrzebowe kadzidło nawet bez szczególnych starań było częścią tej mieszanki z powietrza. Starałem się uspokoić nieco oddech głębokimi wdechami. - Prostite, mozhet byt, ya poydu? - zaproponowałem pokojowo, unosząc różdżkę w pionie tak, by każdy widział, że nie mam zamiaru walczyć dalej. Było to głupie, ale w każdym momencie byłem w stanie rzucić kolejne zaklęcie w razie, gdyby ktokolwiek miał ochotę wykazać się zdolnościami magicznymi, spośród których to ja wychodziłem w całkiem niezłym stanie. Pyszność nigdy nie była elementem, który doprawiał moje dni, dlatego ani na chwilę nie pozwalałem sobie osiąść na laurach, bacznie obserwowałem mężczyznę stojącego najbliżej. Damska sylwetka w tle co jakiś czas zasłaniana była przez papierosowy dym jeszcze bardziej zagęszczający powietrze w pomieszczeniu, stąd nie miałem okazji się jej przyjrzeć, pewne było jedno - to ona dowodziła, więc z pewnością to właśnie do niej należało się zwracać. Cholerny angielski.
| Żywotność 201/206 (–5 Organus dolor, Locomotor Mortis - jedna noga)
| Protego, ST 55 < 75+14
Wszystko działo się szybko i chaotycznie. Najpierw pojawił się tu ten pieprzony przybłęda, potem Drew, Irina, posypały się zaklęcia, których inkantacje zaczynały powoli mieszać się Elvirze w głowie. A tak liczyła na to, że kolejny wieczór spędzony nad martwym ciałem pozwoli jej zebrać myśli przy precyzyjnej pracy związanej z autopsją. Niech ich wszystkich szlag jasny trafi. W pewnym momencie przestała słuchać ich narastającego mamrotania, szumu, dźwięczącego w uszach. Ponad niskimi tonami męskich głosów przebijał się do niej tylko przyjemny ton Iriny. Niech padnie na kolana. Ukarzemy go, Elviro. Ty powinnaś wybrać.
Z zaskoczeniem uniosła dłoń do rozciętego ramienia, wsuwając paznokieć do płytkiej, szarpanej rany i obrysowując jej krwiste brzegi. Jej koszula była zniszczona, rozerwana, odsłaniając bladą skórę skroploną szkarłatem i kawałek wąskiego obojczyka. Przymknęła oczy, a potem otworzyła je z nową determinacją, mając zamiar spełnić prośbę Iriny - gdyby tylko w tym samym momencie nie nawiedził jej obraz czającego się za włamywaczem mężczyzny. Czuła go, jego zimny oddech, który dotykał karku parszywca i za przyczyną niemożliwego paradoksu osiadał również na niej. Puste oczy wyrażały satysfakcję, spierzchnięte, czarne wargi rozlazły się przy pełnym okrucieństwa uśmiechu. Wtedy wpadł Elvirze do głowy pomysł użycia niewybaczalnego zaklęcia; po raz pierwszy w życiu, bez namysłu i przygotowania. Chciała odgonić marę, ukarać mężczyznę, którego obwiniała za nagłe sprowokowanie koszmaru. Szybko, zanim rzuci podobny urok na Drew i Irinę.
Klątwa była jednak kapryśna, odbiła się na niej ciężko, prawie posyłając na kolana intensywnością bólu, jaki zmógł jej zmęczoną głowę. Czuła go nawet za oczodołami, pierwsze sekundy były nie do zniesienia, a gdy się w końcu pozbierała - roztrzęsiona bólem, z przekrwionymi spojówkami - ta sama klątwa wybrzmiała w powietrzu, posłana celnie w kierunku dzieciaka. Oczywiście, że Drew musiało się udać, był przecież mistrzem, a ona patrzyła oczarowana na czerwoną wiązkę czaru dopóty, dopóki nie rozbiła się ona na naprędce wzniesionej tarczy.
I zapanowała cisza, przerywana wyłącznie rosyjskim bełkotem. Elvira zamarła, rozprostowała obolałe mięśnie i przytknęła palce do skroni. Potem jej spojrzenie stało się ciemniejsze, dłonie zacisnęła w pięści, czując niemal fizycznie, jak narasta w niej wściekłość.
- Ty jesteś kurwa bezczelny - wycedziła w końcu, kierując swe słowa do włamywacza. - Drew... - zawahała się chwilę, niepewnie zwracając się do niego bezpośrednio; wydawał się dziś inny, dziwny, nabuzowany złością. Przystojny jak nigdy. - ...to czas, żeby polała się krew - dokończyła z naciskiem. Rozsierdziła się, nasiąknęła furią dostrzegalną w sylwetce Macnaira, straciła wszelkie zahamowania. - Accio - Machnęła różdżką w kierunku najbliższego pustego stołu prosektoryjnego, który podjechał pod jej udo z przeraźliwym skrzypnięciem. Potem gładkim ruchem wetknęła drewno za pasek i wygięła usta w uśmiech, w którym nie pozostał już ani gram rozsądku. - Nie na kolana, na stół z nim. Przypnij go - uznała, rzucając krótkie spojrzenie Irinie. Potem zacisnęła zęby i raz jeszcze skupiła wzrok na martwym mężczyźnie czającym się w cieniu za szczupłym nieznajomym. Odór zgnilizny zatykał jej nos. Przełknęła ślinę, a potem w ułamku sekund natarła na mężczyznę, aby wepchnąć go w ramiona widma: celowała w brzuch, podbiegając kilka kroków i uderzając go łokciem pod żebra. Białe włosy rozwiał pęd, twarz zastygła w bezlitosnej pewności uwidoczniła w migotliwym świetle świec.
165/215 (-20 Betula, -30 psychiczne), -10 do kości
Z zaskoczeniem uniosła dłoń do rozciętego ramienia, wsuwając paznokieć do płytkiej, szarpanej rany i obrysowując jej krwiste brzegi. Jej koszula była zniszczona, rozerwana, odsłaniając bladą skórę skroploną szkarłatem i kawałek wąskiego obojczyka. Przymknęła oczy, a potem otworzyła je z nową determinacją, mając zamiar spełnić prośbę Iriny - gdyby tylko w tym samym momencie nie nawiedził jej obraz czającego się za włamywaczem mężczyzny. Czuła go, jego zimny oddech, który dotykał karku parszywca i za przyczyną niemożliwego paradoksu osiadał również na niej. Puste oczy wyrażały satysfakcję, spierzchnięte, czarne wargi rozlazły się przy pełnym okrucieństwa uśmiechu. Wtedy wpadł Elvirze do głowy pomysł użycia niewybaczalnego zaklęcia; po raz pierwszy w życiu, bez namysłu i przygotowania. Chciała odgonić marę, ukarać mężczyznę, którego obwiniała za nagłe sprowokowanie koszmaru. Szybko, zanim rzuci podobny urok na Drew i Irinę.
Klątwa była jednak kapryśna, odbiła się na niej ciężko, prawie posyłając na kolana intensywnością bólu, jaki zmógł jej zmęczoną głowę. Czuła go nawet za oczodołami, pierwsze sekundy były nie do zniesienia, a gdy się w końcu pozbierała - roztrzęsiona bólem, z przekrwionymi spojówkami - ta sama klątwa wybrzmiała w powietrzu, posłana celnie w kierunku dzieciaka. Oczywiście, że Drew musiało się udać, był przecież mistrzem, a ona patrzyła oczarowana na czerwoną wiązkę czaru dopóty, dopóki nie rozbiła się ona na naprędce wzniesionej tarczy.
I zapanowała cisza, przerywana wyłącznie rosyjskim bełkotem. Elvira zamarła, rozprostowała obolałe mięśnie i przytknęła palce do skroni. Potem jej spojrzenie stało się ciemniejsze, dłonie zacisnęła w pięści, czując niemal fizycznie, jak narasta w niej wściekłość.
- Ty jesteś kurwa bezczelny - wycedziła w końcu, kierując swe słowa do włamywacza. - Drew... - zawahała się chwilę, niepewnie zwracając się do niego bezpośrednio; wydawał się dziś inny, dziwny, nabuzowany złością. Przystojny jak nigdy. - ...to czas, żeby polała się krew - dokończyła z naciskiem. Rozsierdziła się, nasiąknęła furią dostrzegalną w sylwetce Macnaira, straciła wszelkie zahamowania. - Accio - Machnęła różdżką w kierunku najbliższego pustego stołu prosektoryjnego, który podjechał pod jej udo z przeraźliwym skrzypnięciem. Potem gładkim ruchem wetknęła drewno za pasek i wygięła usta w uśmiech, w którym nie pozostał już ani gram rozsądku. - Nie na kolana, na stół z nim. Przypnij go - uznała, rzucając krótkie spojrzenie Irinie. Potem zacisnęła zęby i raz jeszcze skupiła wzrok na martwym mężczyźnie czającym się w cieniu za szczupłym nieznajomym. Odór zgnilizny zatykał jej nos. Przełknęła ślinę, a potem w ułamku sekund natarła na mężczyznę, aby wepchnąć go w ramiona widma: celowała w brzuch, podbiegając kilka kroków i uderzając go łokciem pod żebra. Białe włosy rozwiał pęd, twarz zastygła w bezlitosnej pewności uwidoczniła w migotliwym świetle świec.
165/215 (-20 Betula, -30 psychiczne), -10 do kości
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'k8' : 5
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'k8' : 5
A gdy to mówił, zadzierał ze śmiercią. I dobrze o tym wiedział. W tej świątyni rządziła ona i miał przestrzegać jasno określonych zasad. Chociaż nosił to samo nazwisko, nie tytułował się panem tego miejsca. Ani też jej panem. A jednak pogrywał sobie śmiało, uzależniając należny jej szacunek od śpiewania pod jego melodię. Miała swoje własne nuty, być może sprzeczne z tym, co akurat sobie ubzdurał. Śmiał bezczelnie plugawić jej autorytet, drwić z łączących ich więzów. Wściekłość rosła w niej powoli, ale dość miarowo. Groził jej trumną? Tandetne, w ogóle nie był odkrywczy. Ściskające palce poruszyły nią jak lalką, martwym ciałem zmuszonym do uległości. Tylko że Irina nigdy nie była uległa, a jej ciało napinało się w buncie. Bzdurne gadki o samotności nie robiły na niej żadnego wrażenia. Wygadał się, a ona spoglądała na niego przez chwilę jeszcze całkowicie lekceważąco. Dopiero potem mógł wyczuć przy swojej stopie nacisk obcasa. Uśmiechnęła się, niezrażona, nieprzestraszona tą durną popisówką. Niech szlamy umierają ze strachu, gdy szczerzy kły. Ona potrzebowała czegoś więcej, o wiele więcej niż ta odważna obietnica mordu. – Otrząśnij się, a potem może ci wybaczę. A może sama zacznę rzeźbić ci nagrobek, Drew – burknęła, powstając i przy okazji zadeptując go. Bolało? Gdy przestanie się zachowywać jak kretyn, przyleci tu skruszony. Dobrze wiedziała, że była mu potrzebna. I niekoniecznie wyłącznie po to, by wbić mu do łba rachunki. Powinna obedrzeć go ze skóry, ale w towarzystwie miał się prezentować dumnie. Jak chluba a nie ofiara losu. Jak silny i groźny Macnair. – I zachowaj energię dla prawdziwych wrogów – dorzuciła, nim hałasy ściągnęły ich w dół. Rozmowę tutaj uznała za skończoną. Nie mieli nad czym dłużej rozprawiać. Bawiły go te groźby? Czuł się ważniejszy? Mocniejsza różdżka nie oznaczała silniejszego umysłu. Ani też większego szacunku. Zachowywał się podejrzanie, co najmniej jakby… ktoś bardzo, ale to bardzo nadepnął mu na odcisk. Jasno określiła jednak swój stosunek. Niech się wyżywa na szlamach, skoro tak bardzo rozsadzała go złość.
Soczysta klątwa mknęła w stronę złodzieja. Drew zionął ogniem, tym razem znacznie lepiej ukierunkowując swą złość. Tortury zawsze skutecznie gasiły nieposłuszeństwo. I jego jednak i Multon prowadziły piekielne emocje, a sytuacja nie była aż tak prosta. Nie wystarczyło tylko wymordować. I tylko parsknęła, gdy cruciatus rozpłynął zduszony przez jakimś cudem pomyślną tarczę. Miał być krzyk, ból i udręka, a będzie ciąg dalszy zabawy w ganianego.
– Z pewnością, bezczelny – skwitowała po słowach Multon i wygasiła z niezadowoleniem papierosa. Trzeba było zająć się tą sprawą, zanim się wszyscy powybijają. A chciała przecież potraktować niezapowiedzianego gościa odpowiednio. Biedaczyna plątał się w tym ruskim bełkocie. Elvira aż paliła się do kary, a pani Macnair potrzebowała jeszcze czegoś. Wcale nie była usatysfakcjonowana, gdy Multon zaproponowała zupełnie inne działanie. Życzyła go siebie przecież na kolanach. Ale już. Zabawa z trupem wydawała się może obiecująca, ale dość sprzeczna. Gdy jasnowłosa rzuciła się na chłopaka, Macnair w dwóch krokach znalazła się przy nich. Poprzedniej prośby wcale nie spełniła. Zamiast tego złapała dzieciaka za brodę i zacisnęła mocno pazury na jego szczęce, gdy omal nie wsiąkał w te zwłoki. – Dość. Nie tak, Multon. On zaraz się dowie, jak bardzo może boleć, gdy zadziera się z Macnairami – odparła, przenosząc spojrzenie z parszywca na rozgniewaną twarz uzdrowicielki. – Co tam mówił, Drew? Chcę wiedzieć, zanim utnę mu język – warknęła w stronę drugiego mężczyzny, choć jej spojrzenie tkwiło uparcie na młodym pysku. – Wroga należy bardzo dobrze poznać – podzieliła się z pozostałymi szlachetną, złota myślą, a jej ostry uśmiech ciął o wiele boleśniej niż te pazury. Oderwała od niego dłoń. A zaraz potem jej różdżka znalazła się bardzo blisko. Chciała połamać mu paluchy, nim sięgnie po kolejne zaklęcie. – Phalanges! – zareagowała, celując w dłoń, która ściskała różdżkę. Złodziejom przecież należy połamać ręce. Dość tej zabawy. – Wyznaj swoje winy – dorzuciła, patrząc prosto w obce oczy. Mocno. Może tym razem wreszcie zrozumie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Soczysta klątwa mknęła w stronę złodzieja. Drew zionął ogniem, tym razem znacznie lepiej ukierunkowując swą złość. Tortury zawsze skutecznie gasiły nieposłuszeństwo. I jego jednak i Multon prowadziły piekielne emocje, a sytuacja nie była aż tak prosta. Nie wystarczyło tylko wymordować. I tylko parsknęła, gdy cruciatus rozpłynął zduszony przez jakimś cudem pomyślną tarczę. Miał być krzyk, ból i udręka, a będzie ciąg dalszy zabawy w ganianego.
– Z pewnością, bezczelny – skwitowała po słowach Multon i wygasiła z niezadowoleniem papierosa. Trzeba było zająć się tą sprawą, zanim się wszyscy powybijają. A chciała przecież potraktować niezapowiedzianego gościa odpowiednio. Biedaczyna plątał się w tym ruskim bełkocie. Elvira aż paliła się do kary, a pani Macnair potrzebowała jeszcze czegoś. Wcale nie była usatysfakcjonowana, gdy Multon zaproponowała zupełnie inne działanie. Życzyła go siebie przecież na kolanach. Ale już. Zabawa z trupem wydawała się może obiecująca, ale dość sprzeczna. Gdy jasnowłosa rzuciła się na chłopaka, Macnair w dwóch krokach znalazła się przy nich. Poprzedniej prośby wcale nie spełniła. Zamiast tego złapała dzieciaka za brodę i zacisnęła mocno pazury na jego szczęce, gdy omal nie wsiąkał w te zwłoki. – Dość. Nie tak, Multon. On zaraz się dowie, jak bardzo może boleć, gdy zadziera się z Macnairami – odparła, przenosząc spojrzenie z parszywca na rozgniewaną twarz uzdrowicielki. – Co tam mówił, Drew? Chcę wiedzieć, zanim utnę mu język – warknęła w stronę drugiego mężczyzny, choć jej spojrzenie tkwiło uparcie na młodym pysku. – Wroga należy bardzo dobrze poznać – podzieliła się z pozostałymi szlachetną, złota myślą, a jej ostry uśmiech ciął o wiele boleśniej niż te pazury. Oderwała od niego dłoń. A zaraz potem jej różdżka znalazła się bardzo blisko. Chciała połamać mu paluchy, nim sięgnie po kolejne zaklęcie. – Phalanges! – zareagowała, celując w dłoń, która ściskała różdżkę. Złodziejom przecież należy połamać ręce. Dość tej zabawy. – Wyznaj swoje winy – dorzuciła, patrząc prosto w obce oczy. Mocno. Może tym razem wreszcie zrozumie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Irina Macnair dnia 29.04.21 19:19, w całości zmieniany 1 raz
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Irina Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 28
--------------------------------
#2 'k10' : 6
#1 'k100' : 28
--------------------------------
#2 'k10' : 6
Skwitowałem jej słowa kpiącym uśmiechem, przez który coraz intensywniej przedzierał się gniew. Miałem wrażenie, że takowy kipi w mych oczach, płonące iskierki tańczą w tęczówkach i źrenicach ukazując gotowość do ataku, choć daleko nam było do wrogich stosunków. Byliśmy rodziną, mieliśmy podobne cele oraz plany, wbrew pozorom powrót Iriny naprawdę mnie cieszył, budził nadzieję na odbudowę utraconego respektu. Nie było to naszą winą, nie my staliśmy za przepuszczeniem przez palce honoru i moralności, jednakże to właśnie na naszych barkach spoczęło zadanie, aby z pełną starannością podejść do ich uzyskania, wręcz odbudowy. Dlaczego więc miałem ochotę poderżnąć jej gardło? Jaki był powód coraz szybszego bicia serca i krążącej w żyłach adrenaliny? -Wróżę ci krótką, piękną przyszłość jeśli poślesz mnie do piachu- przechyliłem głowę nie odrywając spojrzenia od jej oczu. Na ostentacyjne zdeptanie warknąłem pod nosem i zacisnąłem dłonie w pięści; testowała moją cierpliwość, lawirowała z kretyńską odwagą na granicy. -Jeszcze słowo, a naprawdę ty nim będziesz. Piękna buźka nie powstrzyma mnie przed wydłubaniem ci oczu- dodałem w głębi siebie żałując, że ktoś na dole zapragnął nam przerwać.
Zaśmiałem się w głos na słowa intruza i choć najwyraźniej miał pokojowe zamiary to naprawdę źle trafił. Musiałem dać upust złości, wyżyć się na kimś, poczuć woń krwi, a on nasunął się sam – bez cholernego zaproszenia, bez pieprzonej woli walki. Parszywy tchórz. -Zamknij się- warknąłem w kierunku Elviry, która najwyraźniej zapragnęła pokazywać mi palcem, co mam robić. Sama nie była w stanie uporać się z mężczyzną i jeszcze miała czelność wplątywać swe wizje? Niedoczekanie.
-Siebie przypnij, bo i tak jesteś bezużyteczna- dodałem gorzkim tonem, po czym splunąłem tuż pod swe nogi. Czułem jak wrzałem od środka, jak moje policzki zalewają czerwone rumieńce. Byłem już poza kontrolą, straciłem równowagę oraz zatarłem wewnętrzne granice. Żałowałem, że były tutaj ze mną, że mogły mówić, komentować i co gorsza patrzeć na mnie w chwili niepojmowania znaczenia słów Rosjanina. Całe szczęście, iż różdżki były wytrzymałe, albowiem miałem wrażenie, że wężowe drewno stawia mojemu zaciskowi coraz mniejszy opór. -Mówi, że może i jesteś ładna, ale głupia jak troll. Ma trochę racji prawda?- rzuciłem w ramach odpowiedzi, której oczekiwała Irina.
-Potem dodał, że spali ten przybytek- dodałem przenosząc na niego pewne, agresywne spojrzenie i zbliżyłem się na tyle, aby mieć go na wyciągnięcie ręki.
-Wynoście się- nigdy nie podnosiłem tonu, rzadko wykrzykiwałem nawet zaklęcia, zaś teraz miałem wrażenie, że zdarłem gardło. Nie dbałem, iż były blisko, ignorowałem fakt zranienia obu kobiet – same nasunęłyby mi się na otrze, jakie pragnąłem wyczarować. -Lamino Scutio- wypowiedziałem bez zawahania.
Zaśmiałem się w głos na słowa intruza i choć najwyraźniej miał pokojowe zamiary to naprawdę źle trafił. Musiałem dać upust złości, wyżyć się na kimś, poczuć woń krwi, a on nasunął się sam – bez cholernego zaproszenia, bez pieprzonej woli walki. Parszywy tchórz. -Zamknij się- warknąłem w kierunku Elviry, która najwyraźniej zapragnęła pokazywać mi palcem, co mam robić. Sama nie była w stanie uporać się z mężczyzną i jeszcze miała czelność wplątywać swe wizje? Niedoczekanie.
-Siebie przypnij, bo i tak jesteś bezużyteczna- dodałem gorzkim tonem, po czym splunąłem tuż pod swe nogi. Czułem jak wrzałem od środka, jak moje policzki zalewają czerwone rumieńce. Byłem już poza kontrolą, straciłem równowagę oraz zatarłem wewnętrzne granice. Żałowałem, że były tutaj ze mną, że mogły mówić, komentować i co gorsza patrzeć na mnie w chwili niepojmowania znaczenia słów Rosjanina. Całe szczęście, iż różdżki były wytrzymałe, albowiem miałem wrażenie, że wężowe drewno stawia mojemu zaciskowi coraz mniejszy opór. -Mówi, że może i jesteś ładna, ale głupia jak troll. Ma trochę racji prawda?- rzuciłem w ramach odpowiedzi, której oczekiwała Irina.
-Potem dodał, że spali ten przybytek- dodałem przenosząc na niego pewne, agresywne spojrzenie i zbliżyłem się na tyle, aby mieć go na wyciągnięcie ręki.
-Wynoście się- nigdy nie podnosiłem tonu, rzadko wykrzykiwałem nawet zaklęcia, zaś teraz miałem wrażenie, że zdarłem gardło. Nie dbałem, iż były blisko, ignorowałem fakt zranienia obu kobiet – same nasunęłyby mi się na otrze, jakie pragnąłem wyczarować. -Lamino Scutio- wypowiedziałem bez zawahania.
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 30.04.21 21:34, w całości zmieniany 1 raz
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 99
'k100' : 99
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k8' : 5, 3, 8, 6, 3, 5, 1
'k8' : 5, 3, 8, 6, 3, 5, 1
Nie potrzebowałem znać języka, żeby wyczuć wściekłość, którą pałało każde z nich. Ostrzegawcze dreszcze przebiegły wzdłuż ciała wcześniej, jednak uparcie starałem się je zdusić na rzecz racjonalnego wyjaśnienia i przeprosin, które nijak trafiały do rozmówców. W całym tym natłoku zapomniałem podstaw będących jedynym oparciem w dotychczasowym Londyńskim życiu. Świadom, że wpadłem po uszy, próbowałem odnaleźć w tym jakąś drobną wyrwę, przez którą zdołałbym uciec. Nie miałem zamiaru ginąć w pierwszym lepszym miejscu, choć to faktycznie sprzyjało nie tylko aurą, ale również łatwą dostępnością do stołu. Z pewnością posłużyłbym jako porządny przykład badań, jednak nie zamierzałem tak szybko kończyć swojej ścieżki, kiedy jeszcze nie zdążyłem posiąść wystarczającej siły i władzy. W dotychczasowym rozrachunku mimo wszystko wychodziłem dobrze i wydawało się, że to właśnie było moją zgubą.
Obronione zaklęcie zasiało ciszę, którą przerwałem przeprosinami i propozycją własnego wyjścia. Zareagowali... ogniście. Nie spodziewałem się stołu, który podjechał tuż za moje plecy. Odwrócony obserwowałem truchło, przemykając wzrokiem po śladach, szukając powodów, aż oprzytomniałem i w nagłym ruchu obróciłem się dokładnie wtedy, gdy jasnowłosa próbowała uderzyć mnie w brzuch. W ostatnim momencie udało mi się odskoczyć w bok. Nie chciałem dawać się agresji, nie to mnie przywiodło i nie to powinno obejmować mroczny przytułek pod ziemią, a jednak brak szacunku jadowitej i ognistej, a może nawet trochę mało kierującej się rozsądkiem panny sprawiał, że moje pokłady cierpliwości przechodziły nieznajome kresy. Chciałem już zareagować, wcześniej uniesiona dłoń z różdżką w geście pojednania zaciskała się już na drewnie, jednak zaskoczył mnie nagły dotyk, którego w całej tej próbie odsunięcia od siebie łokcia jasnowłosej nie zauważyłem. Platynowe włosy z pewnością rozpierzchły się gdzieś na stole z impetu, jednak ja wpatrywałem się w szare, charakterne i zdecydowanie zbyt bliskie oczy. Poczułem palce wbijające się w moją dość chudą i ostrą szczękę, stalowy uścisk z dość wątłego ciała. Ciekawe. Przez jej usta przeszedł szybki brytyjski, niezrozumiały bełkot, z którego zdołałem wyłapać jedynie słowa niezlepiające się w nic specjalnego. Byłem zbyt przejęty tym, że faktycznie mogłem zaraz stracić całą swoją skórę, a jednak trójka wydawała się skłócona, jakby każdy chciał zrobić coś innego... może to była moja szansa? Odpowiedziałem poważnym spojrzeniem do kobiety dotychczas kryjącej się za papierosowym dymem. Wyczuwałem go nawet tutaj i szczerze powiedziawszy pomimo całego mojego szacunku do prosektorium, pasował. Zamilkłem, czekając na werdykt, bo właśnie to mieli zamiar zrobić, a może nawet i robili. Jedyną nadzieją była ona, a ja potrafiłem prosić, jednak zanim uzyskałem jakąkolwiek szansę, odsunęła się, celując we mnie różdżką. Przemyślanym ruchem podniosłem swoją, trzymając ją wzdłuż ciała dwoma palcami, byłem chudy, ale zręcznością wykazywałem się dość widocznie, nic więc dziwnego, że ufałem swoim ruchom. Dobrze wiedziałem, że zdołam pochwycić drewno na czas w przypadku jakiegokolwiek przymusu do obrony. Ona zaatakowała, jednak ja nie planowałem się bronić, wiedziałem, że w ten sposób zdołam przekonać do swojej niewinności, nawet z połamanymi palcami, to wciąż lepsze niż brak możliwości złapania oddechu, czyż nie? Powolnym ruchem zacząłem opuszczać dłoń z różdżką i kierować ją w stronę władczej ciemnowłosej, jednakże moment poddania przerwał nieznajomy. Jego krzyk sprawił, że stanąłem na baczność i oderwałem wzrok od ciemnowłosej kobiety, a potem było już tylko jedno zaklęcie, bardzo silne zaklęcie.
Bez wahania złapałem za dłoń ciemnowłosej, próbując przeciągnąć ją za siebie. Wciąż wiedziałem, że było to najlepsze rozwiązanie ze wszystkich możliwych, bo przecież wciąż byliśmy pod jej władaniem. Patrząc na rozwścieczonego mężczyznę, zacząłem tracić pewność czy aby na pewno dobrze przeczytałem, kto jest kim. Może to wszystko było jego? Długimi palcami zacisnąłem różdżkę i wypowiedziałem jedyną formę obrony, która mogła ochronić już nie tylko mnie, ale również dwie kobiety. Celowałem przed siebie, w miejsce, gdzie zaklęcie zdołałoby objąć naszą trójkę. Noże złapały wyznaczone trajektorie. - Protego Maxima
| Żywotność 201/206 (–5 Organus dolor, Locomotor Mortis - jedna noga)
| Protego Maxima, ST 75-14=61
Mapka Elviry | Szafka
Obronione zaklęcie zasiało ciszę, którą przerwałem przeprosinami i propozycją własnego wyjścia. Zareagowali... ogniście. Nie spodziewałem się stołu, który podjechał tuż za moje plecy. Odwrócony obserwowałem truchło, przemykając wzrokiem po śladach, szukając powodów, aż oprzytomniałem i w nagłym ruchu obróciłem się dokładnie wtedy, gdy jasnowłosa próbowała uderzyć mnie w brzuch. W ostatnim momencie udało mi się odskoczyć w bok. Nie chciałem dawać się agresji, nie to mnie przywiodło i nie to powinno obejmować mroczny przytułek pod ziemią, a jednak brak szacunku jadowitej i ognistej, a może nawet trochę mało kierującej się rozsądkiem panny sprawiał, że moje pokłady cierpliwości przechodziły nieznajome kresy. Chciałem już zareagować, wcześniej uniesiona dłoń z różdżką w geście pojednania zaciskała się już na drewnie, jednak zaskoczył mnie nagły dotyk, którego w całej tej próbie odsunięcia od siebie łokcia jasnowłosej nie zauważyłem. Platynowe włosy z pewnością rozpierzchły się gdzieś na stole z impetu, jednak ja wpatrywałem się w szare, charakterne i zdecydowanie zbyt bliskie oczy. Poczułem palce wbijające się w moją dość chudą i ostrą szczękę, stalowy uścisk z dość wątłego ciała. Ciekawe. Przez jej usta przeszedł szybki brytyjski, niezrozumiały bełkot, z którego zdołałem wyłapać jedynie słowa niezlepiające się w nic specjalnego. Byłem zbyt przejęty tym, że faktycznie mogłem zaraz stracić całą swoją skórę, a jednak trójka wydawała się skłócona, jakby każdy chciał zrobić coś innego... może to była moja szansa? Odpowiedziałem poważnym spojrzeniem do kobiety dotychczas kryjącej się za papierosowym dymem. Wyczuwałem go nawet tutaj i szczerze powiedziawszy pomimo całego mojego szacunku do prosektorium, pasował. Zamilkłem, czekając na werdykt, bo właśnie to mieli zamiar zrobić, a może nawet i robili. Jedyną nadzieją była ona, a ja potrafiłem prosić, jednak zanim uzyskałem jakąkolwiek szansę, odsunęła się, celując we mnie różdżką. Przemyślanym ruchem podniosłem swoją, trzymając ją wzdłuż ciała dwoma palcami, byłem chudy, ale zręcznością wykazywałem się dość widocznie, nic więc dziwnego, że ufałem swoim ruchom. Dobrze wiedziałem, że zdołam pochwycić drewno na czas w przypadku jakiegokolwiek przymusu do obrony. Ona zaatakowała, jednak ja nie planowałem się bronić, wiedziałem, że w ten sposób zdołam przekonać do swojej niewinności, nawet z połamanymi palcami, to wciąż lepsze niż brak możliwości złapania oddechu, czyż nie? Powolnym ruchem zacząłem opuszczać dłoń z różdżką i kierować ją w stronę władczej ciemnowłosej, jednakże moment poddania przerwał nieznajomy. Jego krzyk sprawił, że stanąłem na baczność i oderwałem wzrok od ciemnowłosej kobiety, a potem było już tylko jedno zaklęcie, bardzo silne zaklęcie.
Bez wahania złapałem za dłoń ciemnowłosej, próbując przeciągnąć ją za siebie. Wciąż wiedziałem, że było to najlepsze rozwiązanie ze wszystkich możliwych, bo przecież wciąż byliśmy pod jej władaniem. Patrząc na rozwścieczonego mężczyznę, zacząłem tracić pewność czy aby na pewno dobrze przeczytałem, kto jest kim. Może to wszystko było jego? Długimi palcami zacisnąłem różdżkę i wypowiedziałem jedyną formę obrony, która mogła ochronić już nie tylko mnie, ale również dwie kobiety. Celowałem przed siebie, w miejsce, gdzie zaklęcie zdołałoby objąć naszą trójkę. Noże złapały wyznaczone trajektorie. - Protego Maxima
| Żywotność 201/206 (–5 Organus dolor, Locomotor Mortis - jedna noga)
| Protego Maxima, ST 75-14=61
Mapka Elviry | Szafka
Ostatnio zmieniony przez Konstantyn Kalashnikov dnia 30.04.21 22:02, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Konstantyn Kalashnikov' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 75
'k100' : 75
Nie spodobał jej się list, który przyniosła Avari i nie przypadł do gustu ton kreślonych słów. Od zawsze była ambitna, źle znosząc gorycz porażek, które pozostawiały po sobie drażniące poczucie, że zawodziła w kwestiach w których nigdy nie powinna. Dlatego, teraz wiedziała od początku, że przyjdzie jej zderzyć się z konsekwencjami i jedynie dziwiło ją, że tak późno.
Przywykła, że czasami nawet późna pora nie była momentem na odpoczynek, a w obecnej sytuacji również nie zamierzała zwlekać za długo, tłumiąc cień niezadowolenia. Zatrzaskując za sobą drzwi mieszkania, nie wiedziała czego spodziewać się, kiedy dotrze na miejsce. Dom pogrzebowy to zdecydowanie nie miejsce w którym mogła kogokolwiek postawić na nogi, ale nauczyła się już, że Macnair potrafił ją zaskakiwać. Pokonując drogę z Grimmauld Place na Pokątną, rozważała czy nie popełniła błędu, nie zabierając, ze sobą żadnych eliksirów. Nie wiedziała przecież, co tam zastanie, co ukarze się zaraz po przekroczeniu progu. Była jednak już za daleko, żeby teraz cofnąć się, tracąc tym samym czas i przejrzeć nieduży zapas mikstur leczniczych. Najwyżej pożałuje tego na miejscu, ale przecież pozostawały jej umiejętności, które wykorzystywała na co dzień. Ufała ohii, wierzyła w wiedzę, jaką nabyła i doświadczenie, mające równie duże znaczenie. Przechodząc ulicą, powiodła wzrokiem po witrynach sklepowych, nie zwalniając jednak kroku ani na moment, aż dotarła do konkretnych drzwi. Uniosła spojrzenie na szyld, oznaczający Dom Pogrzebowy Macnair, by chwilę później nacisnąć na klamkę i zawahać się na moment, gdy drzwi stawiły opór. Naprawdę? Miała tu przyjść i dowiedzieć się, że nikogo nie było w środku? Chociaż z drugiej strony, późna pora podpowiadała, że może natrafić na podobną przeszkodę.- Alohomora.- szepnęła pod nosem, kierując różdżkę na zamek. Ciche kliknięcie było swoistą zachętą z której skorzystała chwilę później. Wiedziona cichymi odgłosami, niosącymi się łagodnym echem, przeszła przez pomieszczenia i dotarła tam, gdzie powinna. Widok krwi nie wywoływał w niej strachu, nie budził dyskomfortu czy czegokolwiek, co mógł u przeciętnej osoby. Jednak teraz, aż przystanęła, spoglądając na posokę rozlaną na podłodze. Było jej dużo, zdecydowanie za dużo, aby należała do jednej osoby. Ciemne tęczówki szybko prześlizgnęły się po znajdujących w środku osobach, by na dłużej zawisnąć na męskiej sylwetce wtulonej w bez wątpienia, definitywnie martwego czarodzieja.- Co tu się… - urwała zaraz, gdy bez wątpienia nikt nie był w stanie wyjaśnić jej sytuacji. Zsunęła z ramion ciepły płaszcz, by nie ograniczał swobody ruchu i rzuciła go niedbale na stół z trupem. Nie miała czasu szukać lepszego miejsca, chwilę później kucając już przy Multon. Wyglądała najgorzej, cała we krwi, co niepokojąco kontrastowało z delikatną urodą uzdrowicielki.
do szafki
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przywykła, że czasami nawet późna pora nie była momentem na odpoczynek, a w obecnej sytuacji również nie zamierzała zwlekać za długo, tłumiąc cień niezadowolenia. Zatrzaskując za sobą drzwi mieszkania, nie wiedziała czego spodziewać się, kiedy dotrze na miejsce. Dom pogrzebowy to zdecydowanie nie miejsce w którym mogła kogokolwiek postawić na nogi, ale nauczyła się już, że Macnair potrafił ją zaskakiwać. Pokonując drogę z Grimmauld Place na Pokątną, rozważała czy nie popełniła błędu, nie zabierając, ze sobą żadnych eliksirów. Nie wiedziała przecież, co tam zastanie, co ukarze się zaraz po przekroczeniu progu. Była jednak już za daleko, żeby teraz cofnąć się, tracąc tym samym czas i przejrzeć nieduży zapas mikstur leczniczych. Najwyżej pożałuje tego na miejscu, ale przecież pozostawały jej umiejętności, które wykorzystywała na co dzień. Ufała ohii, wierzyła w wiedzę, jaką nabyła i doświadczenie, mające równie duże znaczenie. Przechodząc ulicą, powiodła wzrokiem po witrynach sklepowych, nie zwalniając jednak kroku ani na moment, aż dotarła do konkretnych drzwi. Uniosła spojrzenie na szyld, oznaczający Dom Pogrzebowy Macnair, by chwilę później nacisnąć na klamkę i zawahać się na moment, gdy drzwi stawiły opór. Naprawdę? Miała tu przyjść i dowiedzieć się, że nikogo nie było w środku? Chociaż z drugiej strony, późna pora podpowiadała, że może natrafić na podobną przeszkodę.- Alohomora.- szepnęła pod nosem, kierując różdżkę na zamek. Ciche kliknięcie było swoistą zachętą z której skorzystała chwilę później. Wiedziona cichymi odgłosami, niosącymi się łagodnym echem, przeszła przez pomieszczenia i dotarła tam, gdzie powinna. Widok krwi nie wywoływał w niej strachu, nie budził dyskomfortu czy czegokolwiek, co mógł u przeciętnej osoby. Jednak teraz, aż przystanęła, spoglądając na posokę rozlaną na podłodze. Było jej dużo, zdecydowanie za dużo, aby należała do jednej osoby. Ciemne tęczówki szybko prześlizgnęły się po znajdujących w środku osobach, by na dłużej zawisnąć na męskiej sylwetce wtulonej w bez wątpienia, definitywnie martwego czarodzieja.- Co tu się… - urwała zaraz, gdy bez wątpienia nikt nie był w stanie wyjaśnić jej sytuacji. Zsunęła z ramion ciepły płaszcz, by nie ograniczał swobody ruchu i rzuciła go niedbale na stół z trupem. Nie miała czasu szukać lepszego miejsca, chwilę później kucając już przy Multon. Wyglądała najgorzej, cała we krwi, co niepokojąco kontrastowało z delikatną urodą uzdrowicielki.
do szafki
[bylobrzydkobedzieladnie]
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Ostatnio zmieniony przez Belvina Blythe dnia 19.06.21 23:13, w całości zmieniany 2 razy
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Moment przebudzenia nie wydarzył się w jednej sekundzie, którą dałoby się porównać do zrywu świadomości po przebudzeniu na drażniący dźwięk uderzającej w okno sowy. Był procesem, długim i żmudnym, w czasie którego zdawała się dryfować w próżni między światem rzeczywistym, a tym ze snów. Widziała w nim znów opalizujące kamienie Locus Nihil, znajdujące się praktycznie na wyciągnięcie ręki - ilekroć jednak spróbowałaby sięgnąć dłonią po któryś z nich, ziemia uciekała jej spod stóp, pochłaniając w gęstą ciemność niezbadanych jaskiń. Zdarzyło się tak trzykrotnie, za każdym razem inny kolor przyciągnął jej wzrok. Za pierwszym - wściekła czerwień, ciepła i soczysta niczym krew, czuła w ustach jej metaliczny posmak. Potem zieleń, blada zieleń Avady Kedavry (kiedyś powiedziałaby, że jest to zieleń Curatio Vulnera, ale domykający się krąg życia i śmierci dawno już przestał być dla niej zakotwiczony w świetle). Na końcu pod powiekami rozjarzyła się czerń. Czerń mająca blask, czerń pochłaniająca barwy. Kojarzyła się tylko z jednym - ze śmiercią.
Ale i ona uciekła, odeszła, to jeszcze nie był jej czas. Wyłoniła się z otchłani jak topielica z wód Tamizy, łapczywie chwytając powietrze i próbując podnieść na ugiętych ramionach. Czuła obcą różdżkę przy skroni, spanikowana chciała odepchnąć ją łokciem, ale w słabości poślizgnęła się na krwi i upadła z powrotem. Wszystko wokół śmierdziało rzeźnią, spod na wpół przymkniętych powiek obserwowała sufit i ruch mglistych sylwetek. Co się wydarzyło?
Dlaczego straciła przytomność, dlaczego nieznośnie bolała ją głowa, a lewe ramię i łydka piekły, jakby dopiero co ktoś przeszył je długą igłą? Wspomnienia zaczęły klarować się dopiero, gdy udało jej się podnieść na łokciach i podsunąć pod metalowy stół. Oparta o jego nogę obserwowała smugi i skrzepy na kafelkach, własne ubrania podarte i doszczętnie przesiąknięte posoką. Wokół rozlegały się pojedyncze głosy, rozejrzała się z niepokojem. ale zobaczyła tylko Irinę, nastoletniego włamywacza i uzdrowicielkę. Nic nie miało sensu, wszystko było na opak; dopóki nie znalazła na podłodze swojej różdżki, która musiała potoczyć się pod stół w trakcie walki.
Walki.
Otworzyła usta, jakby chciała zadać pytanie, ale szybko je zamknęła. W gardle jej zaschło i nie wiedziała, w jaki sposób zlepić słowa, aby nie brzmiały na zupełną abstrakcję. Dlaczego Drew obrócił się przeciw nim? Gdzie teraz był? Czy chciał ich zabić? Przytknęła palce do oczu, ale nie była w stanie nigdzie się dotknąć bez rozsmarowywania wilgoci na skórze. Jej ręce były tak czerwone od krwi, że widziała wszystkie ich linie - a ta życia była długa, kręta i splątana.
- Muszę... - wycharczała wreszcie, z trudem podnosząc się na nogi. - Mam ważną sprawę... - dodała nieprzekonująco, nie patrząc nikomu w oczy, wzrok wbijając w swoje własne buty. - Napiszę - zapewniła, choć ciężko było przewidzieć, do kogo się zwraca. Nie reagowała na protesty i pytania, była głucha, głucha na wszystko.
Wyszła na ciemną ulicę, gdzie wreszcie wetknęła do kieszeni różdżkę. Choć zapadała noc szła szybko, biegła, w ostatnim momencie skręcając w stronę dzielnic mieszkalnych Pokątnej, zamiast na Nokturn. Chciała go widzieć, czy nie chciała? A może chciała umrzeć?
Nigdy.
Zanim doszła pod drzwi numeru dwadzieścia, łzy wezbrały w jej oczach tak, że ledwo widziała, gdzie stawia stopy. Sąsiadka zawołała za nią, ale nie chciała nikogo słuchać ani nikogo widzieć na oczy.
To wszystko to była jakaś pierdolona czarna komedia.
/zt <3
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ale i ona uciekła, odeszła, to jeszcze nie był jej czas. Wyłoniła się z otchłani jak topielica z wód Tamizy, łapczywie chwytając powietrze i próbując podnieść na ugiętych ramionach. Czuła obcą różdżkę przy skroni, spanikowana chciała odepchnąć ją łokciem, ale w słabości poślizgnęła się na krwi i upadła z powrotem. Wszystko wokół śmierdziało rzeźnią, spod na wpół przymkniętych powiek obserwowała sufit i ruch mglistych sylwetek. Co się wydarzyło?
Dlaczego straciła przytomność, dlaczego nieznośnie bolała ją głowa, a lewe ramię i łydka piekły, jakby dopiero co ktoś przeszył je długą igłą? Wspomnienia zaczęły klarować się dopiero, gdy udało jej się podnieść na łokciach i podsunąć pod metalowy stół. Oparta o jego nogę obserwowała smugi i skrzepy na kafelkach, własne ubrania podarte i doszczętnie przesiąknięte posoką. Wokół rozlegały się pojedyncze głosy, rozejrzała się z niepokojem. ale zobaczyła tylko Irinę, nastoletniego włamywacza i uzdrowicielkę. Nic nie miało sensu, wszystko było na opak; dopóki nie znalazła na podłodze swojej różdżki, która musiała potoczyć się pod stół w trakcie walki.
Walki.
Otworzyła usta, jakby chciała zadać pytanie, ale szybko je zamknęła. W gardle jej zaschło i nie wiedziała, w jaki sposób zlepić słowa, aby nie brzmiały na zupełną abstrakcję. Dlaczego Drew obrócił się przeciw nim? Gdzie teraz był? Czy chciał ich zabić? Przytknęła palce do oczu, ale nie była w stanie nigdzie się dotknąć bez rozsmarowywania wilgoci na skórze. Jej ręce były tak czerwone od krwi, że widziała wszystkie ich linie - a ta życia była długa, kręta i splątana.
- Muszę... - wycharczała wreszcie, z trudem podnosząc się na nogi. - Mam ważną sprawę... - dodała nieprzekonująco, nie patrząc nikomu w oczy, wzrok wbijając w swoje własne buty. - Napiszę - zapewniła, choć ciężko było przewidzieć, do kogo się zwraca. Nie reagowała na protesty i pytania, była głucha, głucha na wszystko.
Wyszła na ciemną ulicę, gdzie wreszcie wetknęła do kieszeni różdżkę. Choć zapadała noc szła szybko, biegła, w ostatnim momencie skręcając w stronę dzielnic mieszkalnych Pokątnej, zamiast na Nokturn. Chciała go widzieć, czy nie chciała? A może chciała umrzeć?
Nigdy.
Zanim doszła pod drzwi numeru dwadzieścia, łzy wezbrały w jej oczach tak, że ledwo widziała, gdzie stawia stopy. Sąsiadka zawołała za nią, ale nie chciała nikogo słuchać ani nikogo widzieć na oczy.
To wszystko to była jakaś pierdolona czarna komedia.
/zt <3
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Uniosła maźnięte szarością powieki. Za oczami, gdzieś w ponurej, śmiertelnej głębi czaiły się rozmyte postacie. Widmo niedawnych wydarzeń. Bardziej żenujące niż przerażające. Leżała na ziemi, zalepionej krwią, jej własną, może czyjąś. Odbite w zasychających kałużach kroki, zastygłe blaski kostuchy czającej się wokół wiedźmowego ciała. To, chwilę temu rozdeptane ostrzem własnego krewnego, mogło zgasnąć na wieki, wypchnąć w ramiona szyderczej śmierci jej własną córkę. Duszę tej, która chowała ludzi w ziemi. Za wcześnie, by umierać. Wrogowie wciąż żyją. I z pewnością nie jest nim Drew Macnair. Odczarowane, dość zesztywniałe kończyny rozprostowały się. Spódnica rozcierała czerwone plamy po kafelkach. Pachniało trupem, pachniało krwią. Pierwsze obrazy były dość rozmyte, trzęsły się, pozostawały w pułapce – gdzieś między jawą a snem.
Zmusiła ciało, by podciągnęło się wyżej, z trudem. Oparta na własnej dłoni zagniatała nieprzytomną złość. Jeszcze nie zdążyła zorientować się w otoczeniu, które zmieniło się. Ktoś odszedł i ktoś się zjawił. Uśpione na wieczność truchło zyskało za to dość nowego, niespodziewanego towarzysza – gdzieś dużo wyżej od półleżącej wciąż na podłodze wdowie. Czuła dziwne promieniowanie na linii obojczyka i jeszcze ponad lewym łokciem, z drugiej strony. Wilgotne ubranie raziło gasnącą czerwienią, nawet na smolistym materiale. Nie wstała od razu, najpierw usiadła i zgięła razem kolana. Głowę uniosła wyżej i poczuła sztywność na karku. Jak długo tak leżała? Nie pytała, gdzie jest, ani też o to, co się wydarzyło. Wiedziała. Umiała odróżnić wątły koszmar od prawdziwej krzywdy. Jej ślady nosiło przecież ciało. To nie była iluzja. Czyżby? Z ran już chyba nie ciekło. Odruchowo pomknęła dłonią w stronę własnego dekoltu, palcami musnęła materiał. Pocięta koszula. Kciukiem ściągnęła tkaninę w dół, odsłaniając przy okazji kawałek ciała znajdujący się pod linią cięcia. Rana zamknięta, choć nie było co liczyć na gładkość skóry.
Dopiero potem trzeźwo, wyraźnie mocniejszym spojrzeniem rozejrzała się po kostnicy. Brakowało jasnego włosa Multon i morderczych oczu bratanka. Zamiast niego kobieta, jakaś obca. Przy stole z trupem i… Przełykając bolesne ukłucie, podciągnęła ciało wyżej, zmusiła nogi, by dźwignęły ciało. Gówniarz został. Macnair zwiał jak tchórz. Czymkolwiek był zainicjowany przez niego spektakl złośliwości, podniósł na nią rękę i nie zamierzała tego zignorować. Rozprawi się z nim. Sama. Co z Elvirą? Wbiła spojrzenie w kobietę, której najwyraźniej zawdzięczała dość znośną formę i wszystkie zaklejone magią rany. Nie pierwszy raz przyjmowała takie ciosy. Pierwszy raz jednak od kogoś, kogo darzyła zaufaniem. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, jak wielkie spustoszenie w umyśle może wywołać potęga mrocznych czarów. Czy to stało za jego niechlubnym zachowaniem? Być może. – Kim ty jesteś? – wymówiła srogo, z podejrzeniem. To... cóż, dziwaczne, zastanawiające. Oto wszyscy po kolei padają na ziemie, a nagle zjawia się ona i leczy rany. To wcale nie był przypadek.
Ostrożny był pierwszy krok Iriny. Może chciała lepiej się przyjrzeć dziewczynie. A może chciała sprawdzić, dlaczego dzieciak leżał w ramionach trupa? Zacisnęła palce prawej dłoni na brzegach metalowego stołu. Oparła na nim swój ciężar i przełknęła niewygodę ciała, które mimo ratunku naznaczone było piętnem. Syknęła cicho. – Gdzie on jest? – zapytała mętnie, nieco pogardliwie. Jeśli wiedziała, odpowie dobrze. Jeśli nie miała pojęcia, o kim mowa, jej obecność tutaj tym bardziej okaże się podejrzana. Chyba że to sprawka Multon. Plamy na podłodze dowodziły, że mimo wszystko Irina nie wyśniła sobie jej obecności. Zerknęła na złodzieja. Co z nim? Zamierzała tym razem, bez morderczego śmierciożercy u boku, zedrzeć z gówniarza wszystkie tajemnice.
Zmusiła ciało, by podciągnęło się wyżej, z trudem. Oparta na własnej dłoni zagniatała nieprzytomną złość. Jeszcze nie zdążyła zorientować się w otoczeniu, które zmieniło się. Ktoś odszedł i ktoś się zjawił. Uśpione na wieczność truchło zyskało za to dość nowego, niespodziewanego towarzysza – gdzieś dużo wyżej od półleżącej wciąż na podłodze wdowie. Czuła dziwne promieniowanie na linii obojczyka i jeszcze ponad lewym łokciem, z drugiej strony. Wilgotne ubranie raziło gasnącą czerwienią, nawet na smolistym materiale. Nie wstała od razu, najpierw usiadła i zgięła razem kolana. Głowę uniosła wyżej i poczuła sztywność na karku. Jak długo tak leżała? Nie pytała, gdzie jest, ani też o to, co się wydarzyło. Wiedziała. Umiała odróżnić wątły koszmar od prawdziwej krzywdy. Jej ślady nosiło przecież ciało. To nie była iluzja. Czyżby? Z ran już chyba nie ciekło. Odruchowo pomknęła dłonią w stronę własnego dekoltu, palcami musnęła materiał. Pocięta koszula. Kciukiem ściągnęła tkaninę w dół, odsłaniając przy okazji kawałek ciała znajdujący się pod linią cięcia. Rana zamknięta, choć nie było co liczyć na gładkość skóry.
Dopiero potem trzeźwo, wyraźnie mocniejszym spojrzeniem rozejrzała się po kostnicy. Brakowało jasnego włosa Multon i morderczych oczu bratanka. Zamiast niego kobieta, jakaś obca. Przy stole z trupem i… Przełykając bolesne ukłucie, podciągnęła ciało wyżej, zmusiła nogi, by dźwignęły ciało. Gówniarz został. Macnair zwiał jak tchórz. Czymkolwiek był zainicjowany przez niego spektakl złośliwości, podniósł na nią rękę i nie zamierzała tego zignorować. Rozprawi się z nim. Sama. Co z Elvirą? Wbiła spojrzenie w kobietę, której najwyraźniej zawdzięczała dość znośną formę i wszystkie zaklejone magią rany. Nie pierwszy raz przyjmowała takie ciosy. Pierwszy raz jednak od kogoś, kogo darzyła zaufaniem. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, jak wielkie spustoszenie w umyśle może wywołać potęga mrocznych czarów. Czy to stało za jego niechlubnym zachowaniem? Być może. – Kim ty jesteś? – wymówiła srogo, z podejrzeniem. To... cóż, dziwaczne, zastanawiające. Oto wszyscy po kolei padają na ziemie, a nagle zjawia się ona i leczy rany. To wcale nie był przypadek.
Ostrożny był pierwszy krok Iriny. Może chciała lepiej się przyjrzeć dziewczynie. A może chciała sprawdzić, dlaczego dzieciak leżał w ramionach trupa? Zacisnęła palce prawej dłoni na brzegach metalowego stołu. Oparła na nim swój ciężar i przełknęła niewygodę ciała, które mimo ratunku naznaczone było piętnem. Syknęła cicho. – Gdzie on jest? – zapytała mętnie, nieco pogardliwie. Jeśli wiedziała, odpowie dobrze. Jeśli nie miała pojęcia, o kim mowa, jej obecność tutaj tym bardziej okaże się podejrzana. Chyba że to sprawka Multon. Plamy na podłodze dowodziły, że mimo wszystko Irina nie wyśniła sobie jej obecności. Zerknęła na złodzieja. Co z nim? Zamierzała tym razem, bez morderczego śmierciożercy u boku, zedrzeć z gówniarza wszystkie tajemnice.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Dom Pogrzebowy Macnair
Szybka odpowiedź