Dom Pogrzebowy Macnair
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Dom Pogrzebowy Macnair
Macnairowie stoją na straży śmierci. Ulokowany w kamienicy na końcu uliczki lokal, przyjmuje zatroskane dusze, obiecując godny pochówek ich bliskich. Szeroki wybór wyściełanych atłasami trumien, znakomici rzeźbiarze, klimatyczna oprawa muzyczna, doskonale ponure płaczki, malowane ręcznie urny, kwiaty sprowadzane z najsłynniejszych angielskich cieplarni i silne ramię gotowe być podporą w chwili przykrego pożegnania. Dom oferuje solidne usługi, dopełnia formalności i wychodzi naprzeciw wszelkim potrzebom, pozwalając krewnym przeżyć smutek bez troski o organizację ceremonii. W chłodnych piwniczkach oczekują zwłoki, którymi opiekują się mistrzowie fachu. Na parterze znajduje się duża sala, pozwalająca żałobnikom pożegnać się ze zmarłym przed dniem pochówku. Dom posiada również salę z ekspozycją imponujących cmentarnych rzeźb i najnowszych modeli trumien. Cichy, mroczny lokal szanuje każde wspomnienie, oswaja ze śmiercią i wspiera żywych w chwili tak bolesnej straty.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:21, w całości zmieniany 1 raz
Kim jest Czarny Pan?
Kim jest potężny czarodziej, którego szaleństwo w oczach nie było tylko przerażające, ale i fascynujące?
Któż ma tak wielką moc, by zrównać trójkę innych czarodziejów bez większego wysiłku?
Chciałem go przerosnąć i wierzyłem, że zdołam, choć twarz ułożona na boku trupa raczej wątpliwie rokowała na brak ośmieszenia oraz chęć wzbudzania strachu. Do nozdrzy wlatywał ciężki zapach, który momentami przypominał ostrość formaliny tak żywo budzącej obraz jadu mrówek, a te oznaczały bliźniaka. Z pewnością się martwił i to nie bardziej niż ja, choć szczerze powiedziawszy, nie było mi wcale źle. Byłem grzeczny.
Pieczenie na piersi zaczęło powoli się oddalać, co dziwne, bo dopiero kiedy zniknęło, zacząłem uświadamiać sobie, że bolało z tak wielką intensywnością. Skronie odrzuciły jakiś ciężar, który tak uporczywie trzymał mnie we śnie. Nie wiedziałem, czy było to omdlenie, czy też sen. Wszystko mieszało się w jedno, momentami szarpiąc tylko własną gwałtownością, której nie byłem wielkim fascynatom. Jedyne co miałem w głowie, to pozostać żywym, dało się jeszcze? Czy faktycznie popełniłem tak karygodny błąd?
Angielskie słowa dotarły do moich uszu. Chłód przeszedł dreszczem wzdłuż ciała, które pomimo lekkiego odchylenia wciąż częściowo przylegało do umarlaka. Flanelowa koszula zdawała się przepuszczać powietrze w miejscach, które nie powinny posiadać żadnych otworów. Teraz miały. Obrazy z ostatniego spotkania uderzyły we mnie szybciej, niż zdołałem zaczerpnąć porządnego oddechu. Rozpoznawałem stalowy głos kobiety, która wydawała mi się właścicielką. Mówiła do mnie? Czy ona przypadkiem nie... umarliśmy?
Otworzyłem oczy, orientując się o swoim położeniu. Bark, o który opierałem głowę, nie był w żadnym stopniu ruchomy, tak samo, jak i klatka piersiowa oraz brzuch. Zaczerwienione plamy wciąż pozostawały mokre, ponieważ przez cały ten czas rany musiały sączyć krew. Pobrudziłem truchło. Zbezcześciłem je własną krwią, jakby to miało pomóc mu wstać i żyć na nowo. Skoro nie żył - nie zasługiwał. Było mi słabo. Nigdy w życiu nie zostałem potraktowany jak armatnie mięso, worek treningowy, śmieć z namiastką jakiegoś osocza do wyciśnięcia. Jak ktokolwiek śmiał?
Szczęka zacisnęła się mocniej, kiedy powoli opadałem na plecy, równolegle leżąc obok trupa. Ramię w ramię, jakbyśmy to my byli braćmi, może wcale nie było tak daleko? Kto mnie uratował? Połóż się w trumnie, przytul martwego kolegę i poczekaj na uzdrowiciela. Wybrzmiał głos oprawcy, czy może już pana? Pierwszy głęboki oddech wdarł się do płuc jakoś inaczej, ostrzej. Nigdy nie będę czyimś zwierzątkiem. To nie była moja rola. Wzrok przeniesiony do góry zauważył postać. Profil mocnej szczęki, a jednocześnie najprawdopodobniej właścicielki, która to syczała do kogoś innego niż ja. Zamierzała mnie bronić? Faktycznie, przypominała nieco tygrysicę broniącą swojej własności, ale to z pewnością nie mogło chodzić o mnie. A więc tajemnica? Lokal? Mężczyzna? Może nie chciała dzielić się z tym, co wydarzyło się przez ten cały czas? Nie wiedziałem, czy rozsądnie było czekać w bezruchu, czy też może spróbować jej pomóc, bo przecież od niej zależały dalsze moje losy. Kątem oka zauważyłem czerwień na boku jej ubrań. Była ranna, tak samo, jak ja, a teraz stawiała czoła... no właśnie, komu?
Usiadłem na stole, żeby zaraz obrócić się do krawędzi i wzrokiem odnaleźć do kogo kierowane było wysyczane pytanie. Nie byłem do końca przekonany, czy mówiła w ten sposób ze względu na własną formę, czy też był to jej styl. Z perspektywy siedzącej przestawała już być tygrysicą, a wężem gotowym ukąsić w dogodnym momencie. Po chwili zorientowałem się, że biel mojej koszuli niemalże w pełni stanowi bazę dla plam głębokiej czerwieni, które malowały dość niespotykany mi obraz. Jednakże, zamiast skupiać się na poszarpanym materiale, który odsłaniał wychudzone ciało, szukałem tej niewiadomej, z którą rozmawiała ciemnowłosa dama. Odnalazłem kałużę krwi, a za nią kobietę, kolejną. Moje buty w końcu dotknęły podłoża. Wystarczyło wprawdzie niewiele centymetrów, żebym zszedł ze stołu. Ponownie górowałem nad wszystkimi, niestety w żadnym wypadku nie było to na moją korzyść. Znalazłem oparcie w stole, z którego zszedłem. Wzrok przeniósł się w kierunku tej, którą zwykłem uznawać za właścicielkę, kątem oka zauważając pełen brak poszanowania, jakim wykazałem się względem trupa. Pobrudziłem go krwią. Jednak nim zrobiłem jakikolwiek krok w celu naprawienia tej jakże haniebnej sytuacji, musiałem poczekać na zgodę. Z rozwagą patrzyłem na twarz kobiety opierającej się o ten sam stół, co ja i czekałem. Ani na sekundę nie ulokowałem spojrzenia w innym miejscu.
Kim jest potężny czarodziej, którego szaleństwo w oczach nie było tylko przerażające, ale i fascynujące?
Któż ma tak wielką moc, by zrównać trójkę innych czarodziejów bez większego wysiłku?
Chciałem go przerosnąć i wierzyłem, że zdołam, choć twarz ułożona na boku trupa raczej wątpliwie rokowała na brak ośmieszenia oraz chęć wzbudzania strachu. Do nozdrzy wlatywał ciężki zapach, który momentami przypominał ostrość formaliny tak żywo budzącej obraz jadu mrówek, a te oznaczały bliźniaka. Z pewnością się martwił i to nie bardziej niż ja, choć szczerze powiedziawszy, nie było mi wcale źle. Byłem grzeczny.
Pieczenie na piersi zaczęło powoli się oddalać, co dziwne, bo dopiero kiedy zniknęło, zacząłem uświadamiać sobie, że bolało z tak wielką intensywnością. Skronie odrzuciły jakiś ciężar, który tak uporczywie trzymał mnie we śnie. Nie wiedziałem, czy było to omdlenie, czy też sen. Wszystko mieszało się w jedno, momentami szarpiąc tylko własną gwałtownością, której nie byłem wielkim fascynatom. Jedyne co miałem w głowie, to pozostać żywym, dało się jeszcze? Czy faktycznie popełniłem tak karygodny błąd?
Angielskie słowa dotarły do moich uszu. Chłód przeszedł dreszczem wzdłuż ciała, które pomimo lekkiego odchylenia wciąż częściowo przylegało do umarlaka. Flanelowa koszula zdawała się przepuszczać powietrze w miejscach, które nie powinny posiadać żadnych otworów. Teraz miały. Obrazy z ostatniego spotkania uderzyły we mnie szybciej, niż zdołałem zaczerpnąć porządnego oddechu. Rozpoznawałem stalowy głos kobiety, która wydawała mi się właścicielką. Mówiła do mnie? Czy ona przypadkiem nie... umarliśmy?
Otworzyłem oczy, orientując się o swoim położeniu. Bark, o który opierałem głowę, nie był w żadnym stopniu ruchomy, tak samo, jak i klatka piersiowa oraz brzuch. Zaczerwienione plamy wciąż pozostawały mokre, ponieważ przez cały ten czas rany musiały sączyć krew. Pobrudziłem truchło. Zbezcześciłem je własną krwią, jakby to miało pomóc mu wstać i żyć na nowo. Skoro nie żył - nie zasługiwał. Było mi słabo. Nigdy w życiu nie zostałem potraktowany jak armatnie mięso, worek treningowy, śmieć z namiastką jakiegoś osocza do wyciśnięcia. Jak ktokolwiek śmiał?
Szczęka zacisnęła się mocniej, kiedy powoli opadałem na plecy, równolegle leżąc obok trupa. Ramię w ramię, jakbyśmy to my byli braćmi, może wcale nie było tak daleko? Kto mnie uratował? Połóż się w trumnie, przytul martwego kolegę i poczekaj na uzdrowiciela. Wybrzmiał głos oprawcy, czy może już pana? Pierwszy głęboki oddech wdarł się do płuc jakoś inaczej, ostrzej. Nigdy nie będę czyimś zwierzątkiem. To nie była moja rola. Wzrok przeniesiony do góry zauważył postać. Profil mocnej szczęki, a jednocześnie najprawdopodobniej właścicielki, która to syczała do kogoś innego niż ja. Zamierzała mnie bronić? Faktycznie, przypominała nieco tygrysicę broniącą swojej własności, ale to z pewnością nie mogło chodzić o mnie. A więc tajemnica? Lokal? Mężczyzna? Może nie chciała dzielić się z tym, co wydarzyło się przez ten cały czas? Nie wiedziałem, czy rozsądnie było czekać w bezruchu, czy też może spróbować jej pomóc, bo przecież od niej zależały dalsze moje losy. Kątem oka zauważyłem czerwień na boku jej ubrań. Była ranna, tak samo, jak ja, a teraz stawiała czoła... no właśnie, komu?
Usiadłem na stole, żeby zaraz obrócić się do krawędzi i wzrokiem odnaleźć do kogo kierowane było wysyczane pytanie. Nie byłem do końca przekonany, czy mówiła w ten sposób ze względu na własną formę, czy też był to jej styl. Z perspektywy siedzącej przestawała już być tygrysicą, a wężem gotowym ukąsić w dogodnym momencie. Po chwili zorientowałem się, że biel mojej koszuli niemalże w pełni stanowi bazę dla plam głębokiej czerwieni, które malowały dość niespotykany mi obraz. Jednakże, zamiast skupiać się na poszarpanym materiale, który odsłaniał wychudzone ciało, szukałem tej niewiadomej, z którą rozmawiała ciemnowłosa dama. Odnalazłem kałużę krwi, a za nią kobietę, kolejną. Moje buty w końcu dotknęły podłoża. Wystarczyło wprawdzie niewiele centymetrów, żebym zszedł ze stołu. Ponownie górowałem nad wszystkimi, niestety w żadnym wypadku nie było to na moją korzyść. Znalazłem oparcie w stole, z którego zszedłem. Wzrok przeniósł się w kierunku tej, którą zwykłem uznawać za właścicielkę, kątem oka zauważając pełen brak poszanowania, jakim wykazałem się względem trupa. Pobrudziłem go krwią. Jednak nim zrobiłem jakikolwiek krok w celu naprawienia tej jakże haniebnej sytuacji, musiałem poczekać na zgodę. Z rozwagą patrzyłem na twarz kobiety opierającej się o ten sam stół, co ja i czekałem. Ani na sekundę nie ulokowałem spojrzenia w innym miejscu.
Nie spieszyła się, szeptała kolejne zaklęcia z wyuczonym spokojem, chociaż i tak parę razy coś poszło nie po jej myśli. Popełniała błąd, który szybko wyłapywała, aby nie doprowadzić do tego ponownie. Pierwszą zgodnie z założeniem postawiła na nogi Multon, kolejną była druga i bez wątpienia starsza od niej kobieta. Nosiła podobne rany, równie poważne, które bez pomocy uzdrowiciela mogły nieść nieprzyjemne, bądź tragiczne konsekwencje. Spojrzała krótko na Elvirę, przerywając na moment pracę, kiedy dziewczyna wstała. Nie pouczała jej, żeby nie szarżowała zaraz po ocknięciu. Nie odezwała się słowem. Wróciła do przerwanego zajęcia, kiedy tylko blondynka zniknęła jej z oczu. Miała świadomość, że powinna ją zatrzymać, kazać usiąść na chwilę, odetchnąć, lecz nie zrobiła nic z tych rzeczy. Pracowała w ciszy, naruszanej tylko przez własny głos i wyraźniejszy oddech kolejnych dwóch osób, które przyszło jej dziś opatrzyć.
Widziała, jak kobieta podnosi się powoli, ostrożnie i z trudem? Nie dziwiła jej się, straciła sporo krwi, a rany, mimo że potraktowane zaklęciami leczniczymi, potrzebowały jeszcze chwili, by przestać dokuczać. Wypowiadając ostatnie inkantacje nad ciałem chłopaka wtulonego w trupa, zerknęła przelotnie na Irinę.- Radzę, uważać. Ta pozorna siła by dźwignąć się na nogi, szybko uleci.- ostrzegła ją. Ile razy przecież widziała takie przypadki i sytuację, gdy ktoś zrywał się do pionu, czując, że może sobie na to pozwolić, a później lądował na ziemi. Organizm ludzki bywał zdradliwy dla samego siebie.
Cofając się poza kałuże krwi, obserwowała bez słowa. Mogła jeszcze jej pomóc, jeśli niespodziewanie ugną się pod nią nogi lub poczuje się gorzej. Po to przecież tu była, nawet jeśli sposób, w jaki została sprowadzona, nadal denerwował.- Belvina Blythe i jak widać jestem uzdrowicielką.- przedstawiła się, wyjaśniając krótko. Nie sądziła, aby więcej informacji było potrzebne.- Przysłał mnie tu Drew.- dodała po chwili, bo to mogło być jednak istotne. Taktownie ominęła kwestię listu, jaki dostała.
Przyglądała się, jak palce kobiety zamykają się mocno na metalowej krawędzi. Słabość musiała dawać w kość mocniej, niż ta była skora to okazać, dlatego podeszła nieco bliżej, samej opierając się biodrem o stół.- Też chciałabym wiedzieć. Chociaż bardziej ciekawi mnie, co się tu stało.- jeśli ktoś miał dać konkretne odpowiedzi to tylko stojąca przed nią Irina.- Ilość krwi na podłodze i stan w jakim byliście, mówi dużo, ale nadal nie zdradza szczegółów.- nigdy nie żądała niczego w zamian, teraz też nie zamierzała, lecz miło byłoby dowiedzieć się czegokolwiek. Zerknęła na chłopaka, kiedy ten w końcu odkleił się od swojego martwego kolegi i postanowił zejść ze stołu.- Wszystko w porządku? – spytała cicho. Nie przeoczyła niczego, jednak zawsze lepiej było się upewnić, każdy pacjent mógł odczuwać coś, czego nie mogła zobaczyć.
Widziała, jak kobieta podnosi się powoli, ostrożnie i z trudem? Nie dziwiła jej się, straciła sporo krwi, a rany, mimo że potraktowane zaklęciami leczniczymi, potrzebowały jeszcze chwili, by przestać dokuczać. Wypowiadając ostatnie inkantacje nad ciałem chłopaka wtulonego w trupa, zerknęła przelotnie na Irinę.- Radzę, uważać. Ta pozorna siła by dźwignąć się na nogi, szybko uleci.- ostrzegła ją. Ile razy przecież widziała takie przypadki i sytuację, gdy ktoś zrywał się do pionu, czując, że może sobie na to pozwolić, a później lądował na ziemi. Organizm ludzki bywał zdradliwy dla samego siebie.
Cofając się poza kałuże krwi, obserwowała bez słowa. Mogła jeszcze jej pomóc, jeśli niespodziewanie ugną się pod nią nogi lub poczuje się gorzej. Po to przecież tu była, nawet jeśli sposób, w jaki została sprowadzona, nadal denerwował.- Belvina Blythe i jak widać jestem uzdrowicielką.- przedstawiła się, wyjaśniając krótko. Nie sądziła, aby więcej informacji było potrzebne.- Przysłał mnie tu Drew.- dodała po chwili, bo to mogło być jednak istotne. Taktownie ominęła kwestię listu, jaki dostała.
Przyglądała się, jak palce kobiety zamykają się mocno na metalowej krawędzi. Słabość musiała dawać w kość mocniej, niż ta była skora to okazać, dlatego podeszła nieco bliżej, samej opierając się biodrem o stół.- Też chciałabym wiedzieć. Chociaż bardziej ciekawi mnie, co się tu stało.- jeśli ktoś miał dać konkretne odpowiedzi to tylko stojąca przed nią Irina.- Ilość krwi na podłodze i stan w jakim byliście, mówi dużo, ale nadal nie zdradza szczegółów.- nigdy nie żądała niczego w zamian, teraz też nie zamierzała, lecz miło byłoby dowiedzieć się czegokolwiek. Zerknęła na chłopaka, kiedy ten w końcu odkleił się od swojego martwego kolegi i postanowił zejść ze stołu.- Wszystko w porządku? – spytała cicho. Nie przeoczyła niczego, jednak zawsze lepiej było się upewnić, każdy pacjent mógł odczuwać coś, czego nie mogła zobaczyć.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zignorowała jej słowa, choć wiedziała, że najpewniej ta rada była słuszna. Twardo jednak wspięła się po własnym ciele do pionu i zajęła właściwą pozę. Nie zamierzała się ugiąć mimo bólu i pogwałconej pewności we własnym ciele. Zapach krwi zaczynał się ulatniać, a ona czuła rosnące zawroty w głowie. To nie był koniec. Kobieta ją uleczyła, ale Irina doskonale wiedziała, że uraz był na tyle głęboki, by męczyć ją jeszcze przez kolejne dni. Nie oberwała pierwszy raz, choć z pewnością nigdy dotąd nie ośmielił się podnieść na nią ręki żaden Macnair. Tej świadomości nie mogła ani na chwilę odsunąć, nie mogła też zaakceptować zdrady. Zamierzała powrócić do tematu i to dość szybko. Tymczasem w ponurej kostnicy ściany przestały się poruszać, a wzrok powoli wyostrzał się. Wracała do siebie i nawet jeśli za chwilę miałaby ponownie zgiąć się w pół – nieważne. Musiała trwać dumnie na pozycji. Ten ból nie był najgorszym, jakiego kiedykolwiek doświadczyła. Agresja bratanka skierowana ku niej wydawała się o wiele gorsza od włamania i obecności tego… gówniarza. Aż popatrzyła na przebudzającego się przy zwłokach nikczemnika. Wiedziała już, co z nim zrobić, ale w tej chwili o wiele bardziej interesowała ją obecność kobiety.
– Przysłał cię tu – podsumowała za jej słowami i objęła ją jeszcze jednym kontrolnym spojrzeniem. – I sam zwiał – zakpiła, a gwałtownie wciągnięte powietrze zaowocowało bólem. Mocniej ścisnęła wargi i dotknęła śladu po ranie. Podziurawiony strój odsłaniał kawałki skóry. Ostrze było precyzyjne. Aż do krwi. Przynajmniej blizna będzie równa. Nie musiała jej o to pytać. Już teraz widziała, że ktoś taki jak Drew Macnair nie zadaje mdłych ran. – Świetnie – wyrzuciła z siebie i trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy był to wyraz uciechy, czy może rozgoryczenia. Dureń, tchórz, głupiec. Łańcuch wyzwisk mógłby teraz pokaleczyć jej usta, ale darowała to sobie. Nie zamierzała naprowadzać obcej kobiety. Nie musiała dokładnie wiedzieć, co się tutaj stało. – Irina Macnair – wymówiła, wsuwając kościstą, sztywną dłoń do czarnej kieszeni. Potrzebowała zapalić. Teraz. – Jego ciotka – kontynuowała, a błysk rozpalonego płomienia jej zawtórował. Z ulgą wciągnęła pierwsze kłęby dymu. Tego jej było trzeba. – To miejsce należy do mnie – wyjawiła jej w końcu, domyślając się, że łaknęła wyjaśnień. W tamtym stanie Drew zapewne wcale nie przyznał się jakiejś uzdrowicielce, co takiego nawyrabiał. I dobrze. Własne winy mamy za plecami. Załatwi to sama, bez niepotrzebnego angażowania obcych.
Rozluźniła nieco palce wczepiające się w stół. Odbiła się lekko biodrem. W tym czasie dzieciak wzniósł się i ożył, by w końcu przestać wciskać się ramionami w te zwłoki. Co za idiotyczny pomysł. Nie poświęciła mu jednak zbyt wiele uwagi. Jedynie przelotnie rzuciła okiem na umazaną krwią sylwetkę. Potem skupiła się na kobiecie, która oczywiście zaczęła zadawać pytania. Tego należało się spodziewać. – To jest złodziej. Włamał się tu – odpowiedziała, wskazując dymiącym się papierosem na rosyjskiego smarkacza. – Doszło do pojedynku. Miał pecha, nie odpuszczamy wrogom. Jeśli znasz Macnairów, to powinnaś to wiedzieć – oświadczyła chłodno. Mówiła o tym zupełnie bez emocji. Jakby chwilę temu wcale nie otrzymała potężnych ran. Niczego więcej nie musiała wiedzieć. – Dobrze ci zapłacił za leczenie? Jeśli nie, zajmę się tym. Bądź pewna – zakomunikowała, okazując namiastkę wdzięczności. Myślał, że w ten sposób po sobie sprząta? Nie. To ona musiała pozamiatać po nim. – A ty… - obróciła się lekko w stronę dzieciaka. Musiała jednak unieść głowę i sięgnąć spojrzeniem znacznie wyżej. Poczuła dyskomfort w wadliwym ciele. – Wrócisz tu. Jutro. O świcie. Poniesiesz karę, odpracujesz swoje winy. Jeśli spróbujesz mnie oszukać, pożałujesz. I obyś to zrozumiał. Zejdź mi z oczu – oznajmiła poważnie, a przy ostatnich słowa odsunęła się od stołu i przeszła kawałek. – Była tu Multon? – zmrużyła lekko oczy i odwróciła się, by pochwycić spojrzenie tej całej Blythe.
– Przysłał cię tu – podsumowała za jej słowami i objęła ją jeszcze jednym kontrolnym spojrzeniem. – I sam zwiał – zakpiła, a gwałtownie wciągnięte powietrze zaowocowało bólem. Mocniej ścisnęła wargi i dotknęła śladu po ranie. Podziurawiony strój odsłaniał kawałki skóry. Ostrze było precyzyjne. Aż do krwi. Przynajmniej blizna będzie równa. Nie musiała jej o to pytać. Już teraz widziała, że ktoś taki jak Drew Macnair nie zadaje mdłych ran. – Świetnie – wyrzuciła z siebie i trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy był to wyraz uciechy, czy może rozgoryczenia. Dureń, tchórz, głupiec. Łańcuch wyzwisk mógłby teraz pokaleczyć jej usta, ale darowała to sobie. Nie zamierzała naprowadzać obcej kobiety. Nie musiała dokładnie wiedzieć, co się tutaj stało. – Irina Macnair – wymówiła, wsuwając kościstą, sztywną dłoń do czarnej kieszeni. Potrzebowała zapalić. Teraz. – Jego ciotka – kontynuowała, a błysk rozpalonego płomienia jej zawtórował. Z ulgą wciągnęła pierwsze kłęby dymu. Tego jej było trzeba. – To miejsce należy do mnie – wyjawiła jej w końcu, domyślając się, że łaknęła wyjaśnień. W tamtym stanie Drew zapewne wcale nie przyznał się jakiejś uzdrowicielce, co takiego nawyrabiał. I dobrze. Własne winy mamy za plecami. Załatwi to sama, bez niepotrzebnego angażowania obcych.
Rozluźniła nieco palce wczepiające się w stół. Odbiła się lekko biodrem. W tym czasie dzieciak wzniósł się i ożył, by w końcu przestać wciskać się ramionami w te zwłoki. Co za idiotyczny pomysł. Nie poświęciła mu jednak zbyt wiele uwagi. Jedynie przelotnie rzuciła okiem na umazaną krwią sylwetkę. Potem skupiła się na kobiecie, która oczywiście zaczęła zadawać pytania. Tego należało się spodziewać. – To jest złodziej. Włamał się tu – odpowiedziała, wskazując dymiącym się papierosem na rosyjskiego smarkacza. – Doszło do pojedynku. Miał pecha, nie odpuszczamy wrogom. Jeśli znasz Macnairów, to powinnaś to wiedzieć – oświadczyła chłodno. Mówiła o tym zupełnie bez emocji. Jakby chwilę temu wcale nie otrzymała potężnych ran. Niczego więcej nie musiała wiedzieć. – Dobrze ci zapłacił za leczenie? Jeśli nie, zajmę się tym. Bądź pewna – zakomunikowała, okazując namiastkę wdzięczności. Myślał, że w ten sposób po sobie sprząta? Nie. To ona musiała pozamiatać po nim. – A ty… - obróciła się lekko w stronę dzieciaka. Musiała jednak unieść głowę i sięgnąć spojrzeniem znacznie wyżej. Poczuła dyskomfort w wadliwym ciele. – Wrócisz tu. Jutro. O świcie. Poniesiesz karę, odpracujesz swoje winy. Jeśli spróbujesz mnie oszukać, pożałujesz. I obyś to zrozumiał. Zejdź mi z oczu – oznajmiła poważnie, a przy ostatnich słowa odsunęła się od stołu i przeszła kawałek. – Była tu Multon? – zmrużyła lekko oczy i odwróciła się, by pochwycić spojrzenie tej całej Blythe.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Padły ich imiona i nazwiska, choć ciężko było mi rozróżnić głosy, wciąż leżałem zamroczony na jawie. Skrupulatnie powtórzyłem je kilkukrotnie, starając się zapamiętać, w jaki sposób je wypowiedziały, aby powtórzyć to jeszcze pięćset razy i poprosić Kiro o i tyle, bo przecież w żaden sposób mój brat nie mógł dowiedzieć się o tym... zdarzeniu. Szramy wstydu pozostałe na piersi zniknęły, noga przestała sprawiać wrażenie zdrętwiałej, rozrywający ból po własnym Cruciatusie, którego rzucałem po raz pierwszy w sposób nader niedystyngowany. Nieznajomy mężczyzna robił to lepiej, precyzyjniej, pewniej, jak? W czym tkwił ten mały, choć dominujący szczegół, który pozwalał mu na śmiałość ruchów, które były bezbłędne? Przecież widziałem wszystko, poczułem na własnej skórze i chciałem dokładnie tej samej mocy, teraz. Kim był? Wstałem, kobieta o coś spytała. Powolnym, przemyślanym ruchem skinąłem głową, nie będąc w stanie utrzymać się zbyt dobrze na sprawnych nogach. Dziwne to wszystko.
Głębia dźwięku zdawała się zwielokrotniona, jakby wszystko, co działo się dookoła, miało miejsce w innej barwie niż ta szara, którą obserwowałem spod półprzymkniętych powiek. Bardzo możliwe, że to przez ten mętlik panujący w głowie nieodpowiednio oceniłem rozmieszczenie kobiet w pomieszczeniu. Ta bardziej nieznajoma nie była tak daleko. Wydawało się w rzeczywistości, że nawet to ona przyniosła tę ulgę nie tylko dla umysłu, ale i piersi. Powinienem jej podziękować, czy może przekląć za ten nadmiar troski, bo przecież sam dobrze wiedziałem, w jaki sposób tworzy się klątwy. Krew bardzo często wystarczyła za bazę. Nie wyglądała na kobietę zdolną rzucać klątwy, jednakże w żaden sposób mnie to nie odwiodło od tej myśli. Niepozorność była przecież jedną z największych mocy zdolnych rozkruszyć każdy mur. Niedługo musiała czekać na moją odpowiedź, bo przecież zrozumiałem, teraz kiedy cały ten pęd krwi opadł, byłem w stanie lepiej myśleć.
- Dziękuję madam. - powiedziałem w końcu cichym głosem, w którym akcent oczywiście zdradzał moje pochodzenie. Wciąż nie ściągałem wzroku z tej starszej, która wydawała się decydować o moim losie. Miała do tego prawo? Nie byłem żadnym bezpańskim psem, a jednak pokusiła się na inną obrazę, którą zrozumiałem niemal na samym początku. Złodziejem? Żartowała? Powoli dym przysłonił jej postać, choć dobrze widziałem te palce trzymające papierosa, które wskazywały w moją stronę. Ściągnąłem brwi w konsternacji, zdziwiony tym, co próbowała zrobić, mogła tak po prostu mnie wyzwać? Moja różdżka leżała na podłodze, widziałem ją tuż przy kałuży krwi, która przecież nie mogła być moja, bo... to ja miałem zadawać ból. Nie zrozumiałem ponad połowy słów, które wypowiedziała paląca pani, choć po raz kolejny usłyszałem to słowo - Macnair, wydawało się łudząco podobne do tego przy wejściu, czy nie pomyliłem się, myśląc z początku, że była właścicielką? Kobieta? Ona? Milczałem. Przeniosła swoją uwagę na drugą nieznajomą. Pochyliłem się do podłoża, podnosząc różdżkę i wykorzystując w tym samym momencie możliwość posprzątania własnych śladów, a także oddania trupowi choćby odrobinę szacunku, na jaki zasługiwał. Ciekawe, czy walczył o swoje przetrwanie. - Chłoszczyść - mruknąłem pod nosem, obserwując, jak znikają czerwone plamy z jego boku. Nie czułem zimna, zwykle po prostu byłem zimny.
Właścicielka papierosa odwróciła się do mnie, łapiąc wzrok i z naganą mówiąc słowa, które wydały mi się po raz pierwszy bardzo przejrzyste. Jutro... sobota... o świcie, czyli po północy? Nie, wcześniej, z samego rana... praca? Jakaś praca... kolejna praca? Powinienem się cieszyć, że dochodził mi kolejny obowiązek? Pewnie spodziewała się, że będę przerażony, jednak wszystko wydawało się właśnie na miejscu, tak jak być powinno. Wciąż nie wiedziałem, kim jest Czarny Pan oraz mężczyzna, z którym dzieliłem tajemnicę swojego opętania. Sąsiadki zawsze mówiły, żeby uważać na zabawy z diabłem, a czy ja właśnie poznałem jednego?
- Do widzenia. - odpowiedziałem jedynie, kiwając krótko głową i oddalając się, bo zrozumiałem, że mogę wyjść. Zejdź mi z oczu, jaka dziwna wiązanka słów, które przecież oznaczały stanie na oczach, a czy ja to robiłem? Kłułem oczy damy, która nie zamierzała poświęcać mi już większej ilości minut? Z każdym krokiem zbliżającym mnie do wyjścia odczuwałem mieszankę niewytłumaczalnych uczuć, które nijak były w stanie mi teraz pomóc, choć wiele z nich podpowiadało, że powinienem się cieszyć za darowane życie. Wcale nie czułem się jak czempion. Czarnoksiężnik musi zostać pokonany, jednak najpierw warto było wykorzystać jego wiedzę i zdolności. Nie odczuwałem strachu, czy coś wydawało się nieprawidłowe? Deski skrzypnęły pod moim lichym ciężarem przy drzwiach, czy to one były prowodyrem tego zdarzenia? Czułem zmęczenie ciała i skory ułożyć głowę na poduszce obrałem kierunek pokoju. Zimny wiatr wieczoru, a raczej już nocy powodował, że myśl o nierzeczywistości tej sytuacji zniknęła już przy pierwszych moich krokach.
Первая встреча с дьяволом.
| Kostek zt.
Głębia dźwięku zdawała się zwielokrotniona, jakby wszystko, co działo się dookoła, miało miejsce w innej barwie niż ta szara, którą obserwowałem spod półprzymkniętych powiek. Bardzo możliwe, że to przez ten mętlik panujący w głowie nieodpowiednio oceniłem rozmieszczenie kobiet w pomieszczeniu. Ta bardziej nieznajoma nie była tak daleko. Wydawało się w rzeczywistości, że nawet to ona przyniosła tę ulgę nie tylko dla umysłu, ale i piersi. Powinienem jej podziękować, czy może przekląć za ten nadmiar troski, bo przecież sam dobrze wiedziałem, w jaki sposób tworzy się klątwy. Krew bardzo często wystarczyła za bazę. Nie wyglądała na kobietę zdolną rzucać klątwy, jednakże w żaden sposób mnie to nie odwiodło od tej myśli. Niepozorność była przecież jedną z największych mocy zdolnych rozkruszyć każdy mur. Niedługo musiała czekać na moją odpowiedź, bo przecież zrozumiałem, teraz kiedy cały ten pęd krwi opadł, byłem w stanie lepiej myśleć.
- Dziękuję madam. - powiedziałem w końcu cichym głosem, w którym akcent oczywiście zdradzał moje pochodzenie. Wciąż nie ściągałem wzroku z tej starszej, która wydawała się decydować o moim losie. Miała do tego prawo? Nie byłem żadnym bezpańskim psem, a jednak pokusiła się na inną obrazę, którą zrozumiałem niemal na samym początku. Złodziejem? Żartowała? Powoli dym przysłonił jej postać, choć dobrze widziałem te palce trzymające papierosa, które wskazywały w moją stronę. Ściągnąłem brwi w konsternacji, zdziwiony tym, co próbowała zrobić, mogła tak po prostu mnie wyzwać? Moja różdżka leżała na podłodze, widziałem ją tuż przy kałuży krwi, która przecież nie mogła być moja, bo... to ja miałem zadawać ból. Nie zrozumiałem ponad połowy słów, które wypowiedziała paląca pani, choć po raz kolejny usłyszałem to słowo - Macnair, wydawało się łudząco podobne do tego przy wejściu, czy nie pomyliłem się, myśląc z początku, że była właścicielką? Kobieta? Ona? Milczałem. Przeniosła swoją uwagę na drugą nieznajomą. Pochyliłem się do podłoża, podnosząc różdżkę i wykorzystując w tym samym momencie możliwość posprzątania własnych śladów, a także oddania trupowi choćby odrobinę szacunku, na jaki zasługiwał. Ciekawe, czy walczył o swoje przetrwanie. - Chłoszczyść - mruknąłem pod nosem, obserwując, jak znikają czerwone plamy z jego boku. Nie czułem zimna, zwykle po prostu byłem zimny.
Właścicielka papierosa odwróciła się do mnie, łapiąc wzrok i z naganą mówiąc słowa, które wydały mi się po raz pierwszy bardzo przejrzyste. Jutro... sobota... o świcie, czyli po północy? Nie, wcześniej, z samego rana... praca? Jakaś praca... kolejna praca? Powinienem się cieszyć, że dochodził mi kolejny obowiązek? Pewnie spodziewała się, że będę przerażony, jednak wszystko wydawało się właśnie na miejscu, tak jak być powinno. Wciąż nie wiedziałem, kim jest Czarny Pan oraz mężczyzna, z którym dzieliłem tajemnicę swojego opętania. Sąsiadki zawsze mówiły, żeby uważać na zabawy z diabłem, a czy ja właśnie poznałem jednego?
- Do widzenia. - odpowiedziałem jedynie, kiwając krótko głową i oddalając się, bo zrozumiałem, że mogę wyjść. Zejdź mi z oczu, jaka dziwna wiązanka słów, które przecież oznaczały stanie na oczach, a czy ja to robiłem? Kłułem oczy damy, która nie zamierzała poświęcać mi już większej ilości minut? Z każdym krokiem zbliżającym mnie do wyjścia odczuwałem mieszankę niewytłumaczalnych uczuć, które nijak były w stanie mi teraz pomóc, choć wiele z nich podpowiadało, że powinienem się cieszyć za darowane życie. Wcale nie czułem się jak czempion. Czarnoksiężnik musi zostać pokonany, jednak najpierw warto było wykorzystać jego wiedzę i zdolności. Nie odczuwałem strachu, czy coś wydawało się nieprawidłowe? Deski skrzypnęły pod moim lichym ciężarem przy drzwiach, czy to one były prowodyrem tego zdarzenia? Czułem zmęczenie ciała i skory ułożyć głowę na poduszce obrałem kierunek pokoju. Zimny wiatr wieczoru, a raczej już nocy powodował, że myśl o nierzeczywistości tej sytuacji zniknęła już przy pierwszych moich krokach.
Первая встреча с дьяволом.
| Kostek zt.
Nie powtarzała się, skoro jej słowa zostały zignorowane, pozostawało czekać, aż kobieta przekona się o własnej słabości albo nie. Wiedziała dobrze, że nie było sensu walczyć z upartymi osobami, tłumaczyć, że nie powinni czegoś robić, bo szkodzą tylko sobie. Praca w szpitalu uczyła cierpliwości i odrobiny zobojętnienia w konkretnych sytuacjach. Nabyta z czasem wiedza pozwalała, stać z boku, dać złudne poczucie, że pacjent był na wygranej pozycji. Piękna ułuda na którą nabierali się wszyscy bez wyjątku. Fakt faktem nie życzyła źle nieznajomej, ale ta była jak wszyscy... musiała przekonać się boleśniej, że uzdrowiciele zwykle mieli rację, doradzając i nie robili tego bez powodu.
Słysząc podsumowanie swoich słów, skinęła powoli głową.
- Na to wychodzi.- przyznała, gdy słowa ich obu łączyły się w taką, a nie inną całość. Nie rozumiała, co się stało, dlaczego doszło do podobnej sytuacji i skąd agresywna postawa Drew. Zamierzała, spytać go o to, lecz najpierw musiała upewnić się, że swoją pracę skończyła w tym miejscu. Dlatego nie opuściła jeszcze budynku, a przyglądała się badawczo kobiecie oraz chłopakowi, którzy pozostali w pomieszczeniu. Nie umknęło jej uwadze, jak precyzyjne były cięcia na skórze, może nawet ciekawiło, czym zostały zadane ów rany. Mimo to nie dopytywała jeszcze.
Uniosła delikatnie brew, kiedy nieznajoma przedstawiła się i zdradziła również stopień pokrewieństwa między nimi. Co prawda Macnair wspomniał już, kogo zastanie na miejscu, a raczej do kogo należy to miejsce... podobne informacje zdradzał również szyld domu pogrzebowego, ale jednak poczuła cień zdziwienia. Nie wiedziała do końca, dlaczego, co w całokształcie oczywistości wywarło jednak wrażenie.
- Miło poznać.- wypowiedziane słowa były jedynie grzecznością, powtarzaną za każdym razem, kiedy miała do czynienia z kimś nowo poznanym.
Oparła dłoń o zimny blat stołu, zadudniła w niego palcami, wybijając tylko sobie znany rytm, zanim ponownie uniosła wzrok na Irinę. Miała dziwną pewność, że coś zostało przemilczane, bo chociaż wyjaśnienie było sensowne... nie trzymało się całości, przynajmniej nie do końca.
- Często się zdarza, że złodzieje po złapaniu wtulają się w pierwszą martwą osobę, jaką zobaczą i grzecznie czekają na pomoc? – spytała pozornie poważnie, lecz w głosie kryła się ironia. W ostatnim czasie stopniowo zatracała swą uprzejmość, jakby zbyt szybko wytracała jej zapasy.- Wiem. Nie znam Macnairów jakoś wybitnie, ale po jednym przypadku, wątpię, aby reszta różniła się diametralnie.- stwierdziła jedynie.
Słysząc o zapłacie, pokręciła lekko głową.
- Nie trzeba. Wyciągnę od niego należność z nawiązką.- nie wdawała się w szczegóły, bo zwykle w przypadku Macnaira nie chciała konkretnych sum, odbierając sobie wdzięczność za pomoc w innej postaci i z większą korzyścią.
Przysłuchiwała się słowom Macnair, gdy ta skupiła się na chłopaku. Nie trzeba było analizować tego dokładnie, aby wyczuć jawną groźbę w wypowiedzi. Odprowadziła go wzrokiem, pozostając sam na sam z Iriną. Ciemne tęczówki powróciły do kobiety, gdy w powietrzu zawisło pytanie.
- Była i uciekła, chwilę po tym, jak się ocknęła.- odparła jedynie, obserwując ją, gdy przeszła się przez pomieszczenie.- Proponuję załatwić sobie porcję wywaru wzmacniającego. Zapewni szybszy powrót do formy.- pozwoliła sobie na jeszcze jedną radę, lecz nadal bez nacisku.
Słysząc podsumowanie swoich słów, skinęła powoli głową.
- Na to wychodzi.- przyznała, gdy słowa ich obu łączyły się w taką, a nie inną całość. Nie rozumiała, co się stało, dlaczego doszło do podobnej sytuacji i skąd agresywna postawa Drew. Zamierzała, spytać go o to, lecz najpierw musiała upewnić się, że swoją pracę skończyła w tym miejscu. Dlatego nie opuściła jeszcze budynku, a przyglądała się badawczo kobiecie oraz chłopakowi, którzy pozostali w pomieszczeniu. Nie umknęło jej uwadze, jak precyzyjne były cięcia na skórze, może nawet ciekawiło, czym zostały zadane ów rany. Mimo to nie dopytywała jeszcze.
Uniosła delikatnie brew, kiedy nieznajoma przedstawiła się i zdradziła również stopień pokrewieństwa między nimi. Co prawda Macnair wspomniał już, kogo zastanie na miejscu, a raczej do kogo należy to miejsce... podobne informacje zdradzał również szyld domu pogrzebowego, ale jednak poczuła cień zdziwienia. Nie wiedziała do końca, dlaczego, co w całokształcie oczywistości wywarło jednak wrażenie.
- Miło poznać.- wypowiedziane słowa były jedynie grzecznością, powtarzaną za każdym razem, kiedy miała do czynienia z kimś nowo poznanym.
Oparła dłoń o zimny blat stołu, zadudniła w niego palcami, wybijając tylko sobie znany rytm, zanim ponownie uniosła wzrok na Irinę. Miała dziwną pewność, że coś zostało przemilczane, bo chociaż wyjaśnienie było sensowne... nie trzymało się całości, przynajmniej nie do końca.
- Często się zdarza, że złodzieje po złapaniu wtulają się w pierwszą martwą osobę, jaką zobaczą i grzecznie czekają na pomoc? – spytała pozornie poważnie, lecz w głosie kryła się ironia. W ostatnim czasie stopniowo zatracała swą uprzejmość, jakby zbyt szybko wytracała jej zapasy.- Wiem. Nie znam Macnairów jakoś wybitnie, ale po jednym przypadku, wątpię, aby reszta różniła się diametralnie.- stwierdziła jedynie.
Słysząc o zapłacie, pokręciła lekko głową.
- Nie trzeba. Wyciągnę od niego należność z nawiązką.- nie wdawała się w szczegóły, bo zwykle w przypadku Macnaira nie chciała konkretnych sum, odbierając sobie wdzięczność za pomoc w innej postaci i z większą korzyścią.
Przysłuchiwała się słowom Macnair, gdy ta skupiła się na chłopaku. Nie trzeba było analizować tego dokładnie, aby wyczuć jawną groźbę w wypowiedzi. Odprowadziła go wzrokiem, pozostając sam na sam z Iriną. Ciemne tęczówki powróciły do kobiety, gdy w powietrzu zawisło pytanie.
- Była i uciekła, chwilę po tym, jak się ocknęła.- odparła jedynie, obserwując ją, gdy przeszła się przez pomieszczenie.- Proponuję załatwić sobie porcję wywaru wzmacniającego. Zapewni szybszy powrót do formy.- pozwoliła sobie na jeszcze jedną radę, lecz nadal bez nacisku.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Odszedł wiec dziwak o niemowlęcym licu i niewinnym zepsuciu. Takie było najbardziej toksyczne, takie też za parę lat zaowocować mogło czymś wielkim. Ktokolwiek go wychował, poczynił dość interesujące kroki, by zbliżyć młodego do mroku i zła. Zła, które dziś wspaniale triumfowało, stając się prawdą, broniąc. Kto powiedział bowiem, że zło jest złe? Że ból nie niesie zbawiennej przestrogi? Że śmierć jest końcem?
– Ten jest wyjątkowy. Przydatny. Nie skreślam go, choć zalazł nam za skórę. Teraz jest czas, by dobrze się mu przyjrzeć i zobaczyć, czego można się spodziewać. Zamiłowanie do trupa taktowałabym nie jak dziwactwo a pasję. Szczególnie w tym miejscu. Posłuszeństwo zaś uznaję za cnotę. Mógł uciec, choćby próbować, mimo wątłego stanu. A jednak pozostał – wymówiła z powagą, donośnie i głęboko. Kolejne głoski obijały się o śliskie ściany piwnicy. Zapach zwłok być może rozmył się już dawno temu, albo wsiąkł w nią tak bardzo, że przestała go rozróżniać. – Jest w nas jedna krew. I jeden cel – dopełniła nieco ochryple. Mglistą duszność w gardle przełknęła tak szybko, jak tylko mogła. – Dziś pogrzebane dawno temu ambicje odżywają na nowo… - wspomniała, jak ta poczciwa matula, która z sentymentem spogląda na swoje gniazdo. A ona? Medyczka? Jak wiele wiedziała o potężnym śmierciożercy? Jak blisko przy nim przystawała? Dogasający papieros lady Macnair, bo i tak mówiono na nią w niektórych podłych zakątkach Nokturnu, rozpadał się, prószył wprost na zachlapane posoką kafle. Podeszwy miała w czerwieni. Nie pierwszy jednak raz.
– Musisz być odważna. Albo owinęłaś sobie go już wokół palca, skoro tak pewnie zakładasz, że odbierzesz co twoje. Akurat jemu – wymówiła ponuro i pokręciła lekko głową. W oczach jednak zalśniło coś, co być może kształt miało podziwu, trwogi, czy może przestrogi. – Albo jedno i drugie – odrzekła jeszcze krótko, odwracając zupełnie od niej spojrzenie. Widok zdewastowanej sali oznaczał dla niej dodatkowe koszty, a dla ludzi mnóstwo roboty z rana. Nawet magia nie potrafiła całkiem zniwelować niektórych problemów. Nie zamierzała się kłaść. Będzie musiała zastanowić się, jak to wszystko rozwiązać. Wolałaby, by ślady po zajściu zostały zanotowane przez jak najmniejszą ilość oczu. – Traktować to jak szok, czy rozdrapać jak podejrzenie? – zastanowiła się głośno, nie pojmując do końca postawy Multon. Nie była przecież osobą, która drżała na widok krwi i paru paskudnych ran. Nie ona. Skąd więc ten popłoch, skąd krok oddalający się tak prędko? Zamierzała ją wezwać i dokładnie przepytać. Nie teraz, nie teraz, kiedy ciało wołało, by usiąść, a ona stała jak antyczny posąg, kamienna, chłodna i perfekcyjna nawet przy tylu rysach. Rozmowa z Drew czekała ją niewątpliwie. Wątek młodej, powabnej medyczki stanie się zapewne jednym z wątków. – Ty możesz to zrobić? Dostarczyć mi taki wywar? Znasz się na alchemii czy jedynie wyciągasz ludzi z ramion śmierci? – zapytała tonem, w który być może wkradł się cień zarzutu. Takie bowiem odbierały jej robotę. Choć tym razem stanęła po tej dobrej stronie. Sojuszników Czarnego Pana połatała, nim zamienili się w krwiste resztki. No i ten dzieciak, on miał jej jeszcze do opowiedzenia historię.
– Ten jest wyjątkowy. Przydatny. Nie skreślam go, choć zalazł nam za skórę. Teraz jest czas, by dobrze się mu przyjrzeć i zobaczyć, czego można się spodziewać. Zamiłowanie do trupa taktowałabym nie jak dziwactwo a pasję. Szczególnie w tym miejscu. Posłuszeństwo zaś uznaję za cnotę. Mógł uciec, choćby próbować, mimo wątłego stanu. A jednak pozostał – wymówiła z powagą, donośnie i głęboko. Kolejne głoski obijały się o śliskie ściany piwnicy. Zapach zwłok być może rozmył się już dawno temu, albo wsiąkł w nią tak bardzo, że przestała go rozróżniać. – Jest w nas jedna krew. I jeden cel – dopełniła nieco ochryple. Mglistą duszność w gardle przełknęła tak szybko, jak tylko mogła. – Dziś pogrzebane dawno temu ambicje odżywają na nowo… - wspomniała, jak ta poczciwa matula, która z sentymentem spogląda na swoje gniazdo. A ona? Medyczka? Jak wiele wiedziała o potężnym śmierciożercy? Jak blisko przy nim przystawała? Dogasający papieros lady Macnair, bo i tak mówiono na nią w niektórych podłych zakątkach Nokturnu, rozpadał się, prószył wprost na zachlapane posoką kafle. Podeszwy miała w czerwieni. Nie pierwszy jednak raz.
– Musisz być odważna. Albo owinęłaś sobie go już wokół palca, skoro tak pewnie zakładasz, że odbierzesz co twoje. Akurat jemu – wymówiła ponuro i pokręciła lekko głową. W oczach jednak zalśniło coś, co być może kształt miało podziwu, trwogi, czy może przestrogi. – Albo jedno i drugie – odrzekła jeszcze krótko, odwracając zupełnie od niej spojrzenie. Widok zdewastowanej sali oznaczał dla niej dodatkowe koszty, a dla ludzi mnóstwo roboty z rana. Nawet magia nie potrafiła całkiem zniwelować niektórych problemów. Nie zamierzała się kłaść. Będzie musiała zastanowić się, jak to wszystko rozwiązać. Wolałaby, by ślady po zajściu zostały zanotowane przez jak najmniejszą ilość oczu. – Traktować to jak szok, czy rozdrapać jak podejrzenie? – zastanowiła się głośno, nie pojmując do końca postawy Multon. Nie była przecież osobą, która drżała na widok krwi i paru paskudnych ran. Nie ona. Skąd więc ten popłoch, skąd krok oddalający się tak prędko? Zamierzała ją wezwać i dokładnie przepytać. Nie teraz, nie teraz, kiedy ciało wołało, by usiąść, a ona stała jak antyczny posąg, kamienna, chłodna i perfekcyjna nawet przy tylu rysach. Rozmowa z Drew czekała ją niewątpliwie. Wątek młodej, powabnej medyczki stanie się zapewne jednym z wątków. – Ty możesz to zrobić? Dostarczyć mi taki wywar? Znasz się na alchemii czy jedynie wyciągasz ludzi z ramion śmierci? – zapytała tonem, w który być może wkradł się cień zarzutu. Takie bowiem odbierały jej robotę. Choć tym razem stanęła po tej dobrej stronie. Sojuszników Czarnego Pana połatała, nim zamienili się w krwiste resztki. No i ten dzieciak, on miał jej jeszcze do opowiedzenia historię.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Słuchała jej słów, wyjaśnienia wartości, jaką posiadał niepozorny dzieciak, który chwilę wcześniej opuścił pomieszczenie. Nie wnikała dalej, nie dopytywała o szczegóły. Może i tak było, lecz jej nie miało to interesować. Cokolwiek miało miejsce, przed jej przyjściem pozostawało nadal tajemnicą, ukrytą za niedomówieniami oraz ostrożnie wyciąganymi wnioskami, zbyt dziurawe by złożyło się w całość.
- Między dziwactwem a pasją jest wąska granica.- stwierdziła jedynie, wypowiadając jedynie myśl, która pojawiła się wraz z kolejnymi zdaniami padającymi z ust kobiety. Resztę pozostawiła tylko sobie, nie widząc konieczności dzielenia się następnymi wnioskami z Iriną Macnair.
Milczała, kiedy kobieta dopełniła wypowiedź, upewniła w tym, co chwilę temu powiedziała sama. Najwyraźniej miała rację, że przedstawiciele rodziny Macnair nie różnili się wiele. Ta wiadomość nie była jednak czymś istotnym, poza faktem, że mogła ich jakkolwiek zaszufladkować i mniej więcej wiedzieć czego spodziewać się, jeśli kiedykolwiek przyszłoby jej poznać kolejną osobę z ów rodziny.
Uniosła delikatnie brew, zdziwiona tym, co właśnie usłyszała.
- Jego nie da się owinąć wokół palca.- nie wątpiła w to, zdążyła poznać Go już wystarczająco dobrze, aby nabrać co do tego pewności. Nie czuła jednak, żeby był to problem, a wręcz widziała w tym pewną zaletę charakteru mężczyzny.- Może odwaga albo po prostu idealna sposobność, aby wyciągnąć więcej? – przebiegły uśmiech na moment zagościł na jej ustach. Nie wdawała się w szczegóły, decydując się zachować pewne rzeczy dla siebie.
Powiodła wzrokiem po otoczeniu, kiedy i kobieta odwróciła od niej spojrzenie. No cóż, wnętrze wyglądało kiepsko i wypadało to ogarnąć, lecz to nie był jej problem. Nic jej nie łączyło z tym miejscem, aby oferować pomoc, a względem samej Iriny nie wiedziała do końca co myśleć.
- Proponuję, jako szok. Straciła dużo krwi, więc mogła nie działać logicznie. Odruch ucieczki z miejsca, gdzie doznało się krzywdy, jest dość naturalny.- mogła to zignorować, nie wstawiać się za Multon, nawet jeśli ta miałaby zostać oceniona jako tchórz, który wybrał ucieczkę. Jednak wypadało wyjaśnić tę kwestię, uświadomić Macnair, skąd podobne zachowanie.
Zawahała się na krótki moment, zanim podjęła odpowiedzi na zadane pytanie.
- Znam się trochę na alchemii, ale w tym przypadku brakuje mi podstawowego składnika, żeby uwarzyć wywar.- odparła, pamiętając dobrze, co było sercem eliksiru. Wiedziała, co miała w mieszkaniu, jakie dokładnie ingrediencje zalegały na blacie w pracowni.
- Między dziwactwem a pasją jest wąska granica.- stwierdziła jedynie, wypowiadając jedynie myśl, która pojawiła się wraz z kolejnymi zdaniami padającymi z ust kobiety. Resztę pozostawiła tylko sobie, nie widząc konieczności dzielenia się następnymi wnioskami z Iriną Macnair.
Milczała, kiedy kobieta dopełniła wypowiedź, upewniła w tym, co chwilę temu powiedziała sama. Najwyraźniej miała rację, że przedstawiciele rodziny Macnair nie różnili się wiele. Ta wiadomość nie była jednak czymś istotnym, poza faktem, że mogła ich jakkolwiek zaszufladkować i mniej więcej wiedzieć czego spodziewać się, jeśli kiedykolwiek przyszłoby jej poznać kolejną osobę z ów rodziny.
Uniosła delikatnie brew, zdziwiona tym, co właśnie usłyszała.
- Jego nie da się owinąć wokół palca.- nie wątpiła w to, zdążyła poznać Go już wystarczająco dobrze, aby nabrać co do tego pewności. Nie czuła jednak, żeby był to problem, a wręcz widziała w tym pewną zaletę charakteru mężczyzny.- Może odwaga albo po prostu idealna sposobność, aby wyciągnąć więcej? – przebiegły uśmiech na moment zagościł na jej ustach. Nie wdawała się w szczegóły, decydując się zachować pewne rzeczy dla siebie.
Powiodła wzrokiem po otoczeniu, kiedy i kobieta odwróciła od niej spojrzenie. No cóż, wnętrze wyglądało kiepsko i wypadało to ogarnąć, lecz to nie był jej problem. Nic jej nie łączyło z tym miejscem, aby oferować pomoc, a względem samej Iriny nie wiedziała do końca co myśleć.
- Proponuję, jako szok. Straciła dużo krwi, więc mogła nie działać logicznie. Odruch ucieczki z miejsca, gdzie doznało się krzywdy, jest dość naturalny.- mogła to zignorować, nie wstawiać się za Multon, nawet jeśli ta miałaby zostać oceniona jako tchórz, który wybrał ucieczkę. Jednak wypadało wyjaśnić tę kwestię, uświadomić Macnair, skąd podobne zachowanie.
Zawahała się na krótki moment, zanim podjęła odpowiedzi na zadane pytanie.
- Znam się trochę na alchemii, ale w tym przypadku brakuje mi podstawowego składnika, żeby uwarzyć wywar.- odparła, pamiętając dobrze, co było sercem eliksiru. Wiedziała, co miała w mieszkaniu, jakie dokładnie ingrediencje zalegały na blacie w pracowni.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Irina przyglądała jej się czujnie w tamtym momencie. Jak i pewnie w każdym innym, bo od samego początku nie mogła pozwolić sobie na jakąkolwiek słabość, na utratę kontroli we własnym gnieździe. Wystarczająco dzisiaj się już połamała. Nie było mowy o kolejnym potknięciu. Niemniej, to był istotny moment. Nie bez powodu dobrała słowa właśnie w taki sposób. Reakcja dziewczyny wywołała na czerwonych wargach pogodny podryg, niezbyt jednak szeroki. Otóż to.
– Oczywiście, że się nie da – zgodziła się z nią. Drew był zbyt mocny, zbyt pewny, by dać się omamić byle dziewce. Choćby i nęciła długo i uparcie swoją wdzięczną łydką i bystrym spojrzeniem. Kobiety może i znały sztuczki, mógł się tu i tam ponaginać, ale ostatecznie żadna nie mogła przejąć nad nim władzy. Gdyby tak było, nigdy nie zasiadłby pośród najwierniejszych sług Czarnego Pana, nigdy nie dotarłby do tego momentu. Nie zdobyłby takiej potęgi. Irina jednak przeczuwała, że swoje za uszami miał. Był, cóż, zabawowy. Dobrze, że dziewczyna wiedziała o tym, że nie ma co liczyć na całkowitą manipulację lub, o zgrozo, wielkie uczucia. Nie w tym czasie, nie w tej wojnie, nie w tym mroku, który dusił wszystkie sentymenty. To były słabości. Słabością Iriny był jej syn, ale nigdy nie mąż. – Lepiej uważaj – powiedziała gorzko, choć akurat i tu mogła jej przyklasnąć, albowiem ekonomistą Macnair nie był żadnym. Może i trzepot długich rzęs i dobra perswazja byłyby w stanie wydobyć z niego nieco więcej monet. Nie interesowała się szczegółami ich relacji, choć swoje zdążyła już pomyśleć. – No tak. Multon jest jeszcze dość młoda. Jak i ty. Ale wątpię, by to była jej pierwsza rana. Pierwsza krzywda i pierwsza krew. Cios jednak, cóż, bolał. Porozmawiam z nią potem. Wyjaśnię tę kwestię – zdecydowała bez przesadnego rozczulania się. Co się działo w umyśle Elviry? Medyk zbiegający z morza krwi. To ją jednak pierwszą zaatakował złodziej. Czy zachowanie Drew wzbudziło w niej rozczarowanie? To wszystko miało być przemilczane, ciasno zamknięte w niewielkim gronie, zasypane ziemią, zanim ktokolwiek zacznie zadawać dodatkowe pytania. Życie domu pogrzebowego musiało toczyć się dalej. Zmarli nie pytali o dogodną do pochówku datę. Elvira powinna wrócić do pracy, ale jeśli będzie potrzeba, by po tym wszystkim odpoczęła… Być może Irina to rozpatrzy. Sama nie zamierzała pozwolić sobie na długi odpoczynek. Świąteczny czas powinien przynieść rozluźnienie, choć statystyki są bezduszne. Ilość trupów przy uroczystej kolacji rośnie gwałtownie. Cmentarze wypełniają się bardziej niż zwykle. I tak aż do nowego roku. – Więc mi nie pomożesz - odpowiedziała sobie krótko. No cóż, nie miała za bardzo czasu na szukanie po Londynie składników. Ani też sił, nie w tym czasie. Mogła ewentualnie zapłacić za porządnie wykonaną robotę i wszelkie składniki. – Wystarczy na dziś. Powinnyśmy opuścić to miejsce, nim nastanie świt i zjawią się pracownicy. Chłód nocy powinien zadziałać ożywczo. Być może tego teraz potrzebuję. Chodźmy – nakazała, wymagając bezwzględnego oddania się temu poleceniu. Nie zostawi obcej kobiety w swoim biznesie. Nie uśnie pewnie także, ale to nic. Przedstawienie Drew skutecznie podniosło jej ciśnienie i trzymało aż do teraz. Tylko ból i niewygodna przy ciele pozostawały tym mniej przyjaznym efektem. – Zapraszam – wskazała na wyjście.
Drzwi domu pogrzebowego ciężko się za nimi zatrzasnęły.
zt
– Oczywiście, że się nie da – zgodziła się z nią. Drew był zbyt mocny, zbyt pewny, by dać się omamić byle dziewce. Choćby i nęciła długo i uparcie swoją wdzięczną łydką i bystrym spojrzeniem. Kobiety może i znały sztuczki, mógł się tu i tam ponaginać, ale ostatecznie żadna nie mogła przejąć nad nim władzy. Gdyby tak było, nigdy nie zasiadłby pośród najwierniejszych sług Czarnego Pana, nigdy nie dotarłby do tego momentu. Nie zdobyłby takiej potęgi. Irina jednak przeczuwała, że swoje za uszami miał. Był, cóż, zabawowy. Dobrze, że dziewczyna wiedziała o tym, że nie ma co liczyć na całkowitą manipulację lub, o zgrozo, wielkie uczucia. Nie w tym czasie, nie w tej wojnie, nie w tym mroku, który dusił wszystkie sentymenty. To były słabości. Słabością Iriny był jej syn, ale nigdy nie mąż. – Lepiej uważaj – powiedziała gorzko, choć akurat i tu mogła jej przyklasnąć, albowiem ekonomistą Macnair nie był żadnym. Może i trzepot długich rzęs i dobra perswazja byłyby w stanie wydobyć z niego nieco więcej monet. Nie interesowała się szczegółami ich relacji, choć swoje zdążyła już pomyśleć. – No tak. Multon jest jeszcze dość młoda. Jak i ty. Ale wątpię, by to była jej pierwsza rana. Pierwsza krzywda i pierwsza krew. Cios jednak, cóż, bolał. Porozmawiam z nią potem. Wyjaśnię tę kwestię – zdecydowała bez przesadnego rozczulania się. Co się działo w umyśle Elviry? Medyk zbiegający z morza krwi. To ją jednak pierwszą zaatakował złodziej. Czy zachowanie Drew wzbudziło w niej rozczarowanie? To wszystko miało być przemilczane, ciasno zamknięte w niewielkim gronie, zasypane ziemią, zanim ktokolwiek zacznie zadawać dodatkowe pytania. Życie domu pogrzebowego musiało toczyć się dalej. Zmarli nie pytali o dogodną do pochówku datę. Elvira powinna wrócić do pracy, ale jeśli będzie potrzeba, by po tym wszystkim odpoczęła… Być może Irina to rozpatrzy. Sama nie zamierzała pozwolić sobie na długi odpoczynek. Świąteczny czas powinien przynieść rozluźnienie, choć statystyki są bezduszne. Ilość trupów przy uroczystej kolacji rośnie gwałtownie. Cmentarze wypełniają się bardziej niż zwykle. I tak aż do nowego roku. – Więc mi nie pomożesz - odpowiedziała sobie krótko. No cóż, nie miała za bardzo czasu na szukanie po Londynie składników. Ani też sił, nie w tym czasie. Mogła ewentualnie zapłacić za porządnie wykonaną robotę i wszelkie składniki. – Wystarczy na dziś. Powinnyśmy opuścić to miejsce, nim nastanie świt i zjawią się pracownicy. Chłód nocy powinien zadziałać ożywczo. Być może tego teraz potrzebuję. Chodźmy – nakazała, wymagając bezwzględnego oddania się temu poleceniu. Nie zostawi obcej kobiety w swoim biznesie. Nie uśnie pewnie także, ale to nic. Przedstawienie Drew skutecznie podniosło jej ciśnienie i trzymało aż do teraz. Tylko ból i niewygodna przy ciele pozostawały tym mniej przyjaznym efektem. – Zapraszam – wskazała na wyjście.
Drzwi domu pogrzebowego ciężko się za nimi zatrzasnęły.
zt
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zastanawiała się, do czego dąży ta rozmowa, poza wyraźnym badaniem gruntu przez kobietę. Czego próbowała się dowiedzieć, skoro najwyraźniej znała odpowiedzi na pytania, zanim je udzieliła. Nie czuła się, zbyt dobrze poruszając temat Macnaira, a przynajmniej nie w tym momencie, już nie. Obie wiedziały, jaki był, bez wątpienia Irina wiedziała nawet lepiej, znając go dłużej. Więzy rodzinne dawały większy pogląd na daną jednostkę, a przynajmniej tak to zwykle działało. Nie dociekała jednak czy w tym przypadku było podobnie.
Najwyraźniej zgadzały się w tej kwestii, co potwierdzały słowa kobiety, to przytaknięcie. Jasne, czasami drażniła się z nim, drobnymi gestami rozpraszała uwagę, ale to nadal nie przekraczało pewnej granicy. Nie rozumiała więc skąd nawet przypuszczenie, że potrafiłaby coś takiego, wpłynąć na niego na tyle, aby można było mówić, że owinęła go sobie wokół palca.
Słysząc gorzkie ostrzeżenie, uniosła delikatnie brew.
- Zawsze.- rzuciła jedynie, nie zdobywając się na nic ponadto. Uważała, zawsze i przy każdym, mimo pozornego rozluźnienia, kontrolowała to, co robi i jak. Nie sądziła jednak, aby w tym przypadku musiała, nie zamierzała zrobić niczego, czym mogłaby ściągnąć na siebie problemy, a zwłaszcza ze strony tego, przez którego była tu dziś.
- To nie kwestia pierwszej rany ani krwi. Tylko szoku na który nie ma już wpływu. Adrenalina, słabość po utracie krwi i gwałtowne emocje... to mieszanka, której uleganie nawet najbardziej wprawiony w swym fachu uzdrowiciel.- wyjaśniła ze spokojem, chociaż nadal nie musiała. Osoby takie, jak Ona czy Elvira, nie mdlały na widok krwi, paskudne rany nie robiły wrażenia większego niż zwykle, a cudza krzywda potrafiła nie zakłócić spokoju. Czasami jednak nawet wprawiona psychika zawodziła, słabość własnego ciała doskwierała ostrzej niż powinna to, coś nad czym nie posiadało się już władzy. Była więc skora przypuszczać, że to właśnie tu, było dziś odpowiedzialne za ucieczkę Multon.
Skinęła głową, kiedy kobieta wysnuła jakże trafny wniosek. Nie mogła jej pomóc, nie mając składników dla eliksiru, tego nie dało się obejść w żaden sposób. Mogła jedynie polecić zdolnych alchemików, którzy powinni mieć na stanie wszystko, co potrzebne, ale nawet tego nie zrobiła.
Wyszła z budynku, nie wahając się długo, bo kobieta faktycznie powinna wrócić do domu i odpocząć najdłużej jak się dało. Obejrzała się tylko raz w jej kierunku, zanim odeszła, aby wrócić do domu, korzystając z ostatnich paru godzin wolnego.
| zt
Najwyraźniej zgadzały się w tej kwestii, co potwierdzały słowa kobiety, to przytaknięcie. Jasne, czasami drażniła się z nim, drobnymi gestami rozpraszała uwagę, ale to nadal nie przekraczało pewnej granicy. Nie rozumiała więc skąd nawet przypuszczenie, że potrafiłaby coś takiego, wpłynąć na niego na tyle, aby można było mówić, że owinęła go sobie wokół palca.
Słysząc gorzkie ostrzeżenie, uniosła delikatnie brew.
- Zawsze.- rzuciła jedynie, nie zdobywając się na nic ponadto. Uważała, zawsze i przy każdym, mimo pozornego rozluźnienia, kontrolowała to, co robi i jak. Nie sądziła jednak, aby w tym przypadku musiała, nie zamierzała zrobić niczego, czym mogłaby ściągnąć na siebie problemy, a zwłaszcza ze strony tego, przez którego była tu dziś.
- To nie kwestia pierwszej rany ani krwi. Tylko szoku na który nie ma już wpływu. Adrenalina, słabość po utracie krwi i gwałtowne emocje... to mieszanka, której uleganie nawet najbardziej wprawiony w swym fachu uzdrowiciel.- wyjaśniła ze spokojem, chociaż nadal nie musiała. Osoby takie, jak Ona czy Elvira, nie mdlały na widok krwi, paskudne rany nie robiły wrażenia większego niż zwykle, a cudza krzywda potrafiła nie zakłócić spokoju. Czasami jednak nawet wprawiona psychika zawodziła, słabość własnego ciała doskwierała ostrzej niż powinna to, coś nad czym nie posiadało się już władzy. Była więc skora przypuszczać, że to właśnie tu, było dziś odpowiedzialne za ucieczkę Multon.
Skinęła głową, kiedy kobieta wysnuła jakże trafny wniosek. Nie mogła jej pomóc, nie mając składników dla eliksiru, tego nie dało się obejść w żaden sposób. Mogła jedynie polecić zdolnych alchemików, którzy powinni mieć na stanie wszystko, co potrzebne, ale nawet tego nie zrobiła.
Wyszła z budynku, nie wahając się długo, bo kobieta faktycznie powinna wrócić do domu i odpocząć najdłużej jak się dało. Obejrzała się tylko raz w jej kierunku, zanim odeszła, aby wrócić do domu, korzystając z ostatnich paru godzin wolnego.
| zt
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
06.04
Przygotowanie do każdego zlecenia właściwie wyglądało tak samo. Zarezerwowanie godzin w kostnicy domu pogrzebowego, tak, by nikt nie przeszkodził jej w trakcie narażając i siebie i ją na zbędną frustrację. Przygotowanie stołu prosektoryjnego, przedostatniego łoża tych, którzy znajdowali się już na jednym z przystanków podróży pod ziemię. Wyłożenie narzędzi na podręczne tacki i stoliki, zalanie i zakorkowanie butelek z formaliną na wypadek potrzeby dogłębniejszej analizy pojedynczego organu bądź tkanki. Wreszcie przeczytanie mniej lub bardziej obszernych akt, zeznań i potrzebnych dokumentów, po którym na scenę wkraczali asystenci przewożący i rozbierający ciało na kamiennym stole z czterema rynienkami i pojedynczym odpływem na krew. Elvira właściwie nie musiała nawet spotykać się z rodziną denata przed samą sekcją - na dodatkowe pytania miejsce było już po wykonaniu raportu, bo tylko wtedy posiadała potrzebne zaplecze wiedzy do formułowania odpowiedzi. Puste wyrazy współczucia i domysły dla samych domysłów nie leżały w zakresie jej zainteresowania, może nawet możliwości. Choć w ostatnim czasie ewoluowała jako kobieta, nosiła się staranniej i odzywała mniej, nie istniała moc, która mogłaby wyzwolić w niej pokłady empatii, jeżeli nie nosiła ich w sercu. I nigdy nosić nie zamierzała.
Pojawiła się na swoim stanowisku nieco przed czasem, by bez pośpiechu przebrać się w kitel prosektoryjny, upiąć włosy wysoko i zebrać w ciasny kok; wreszcie, by ostatni raz przejrzeć papiery, które pod jej adres trafiły już wcześniej. Kobieta zmarła w wieku lat dwudziestu dwóch, panna, choć już zaręczona, cierpiąca na serpentynę. Zadanie wydawało się idealnie dopasowane do Elviry, która wszak przerwała w kulminacyjnym momencie swoją specjalizację z chorób genetycznych i wciąż darzyła tę gałąź medycyny sentymentem i czułością. Choć dla nikogo nie było sekretem, że ta wyjątkowo niszczycielska choroba łatwo doprowadza do śmierci, interesujący zbieg okoliczności jakim był zgon młódki na dwa tygodnie przed weselem doprowadził do potrzeby przeprowadzenia kompleksowych badań, które potwierdzą lub zaprzeczą, że śmierć nastąpiła z powodu choroby. Wydanie takiego werdyktu miało być o tyle wyzwaniem, że śledztwo sięgało znacznie dalej niż tylko w obręb profesji patologa medycznego. Jeśli Elvira wystawi notę wskazującą na serpentynę, przed innymi stanie zadanie zdecydowania, czy tak gwałtowny atak choroby mógł zostać zainicjowany przez działanie osób trzecich. Nie ukrywała, że byłaby pod wrażeniem takiego tupetu i sprytu, który kazałby domniemanemu mordercy wykorzystać już trawiącą dziewczę chorobę.
Z tą myślą skinieniem głowy zezwoliła asystentom na pozostawienie jej samej i zabrała się do przeliczania narzędzi, ostrzy, chust i eliksirów ułatwiających wykrycie śladów niedostrzegalnych dla ludzkiego oka. Potem wciągnęła na dłonie czarne rękawiczki i stuknęła czubkiem różdżki w swoje samopiszące pióro, by stanęło na stalówce, gotowe do notowania każdego padającego z jej ust słowa, a miało być ich wiele.
- Elvira Multon, uzdrowiciel internista, patolog i specjalista medycyny sądowej, dnia szóstego kwietnia roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego, sekcja zwłok rozpoczęta o godzinie dziewiętnastej dwadzieścia pięć - zaokrągliła - denatka Violetta Baudelaire, dwadzieścia dwa lata, zmarła piątego kwietnia roku tysiąc... - recytowała wstęp z pamięci, już pochylając się nad młodymi zwłokami i przesuwając dłońmi wzdłuż zimnej, pergaminowej skóry.
Każdą sekcję zwłok zaczynała od oględzin ogólnych, toteż spisała w raporcie wszystkie rzucające się w oczy cechy szczególne, od słabo pigmentowanych piegów na ramionach do znamienia po wewnętrznej stronie lewego uda. Nie znalazła śladów charakterystycznych dla walki przedśmiertnej, żadnego zadzierzgnięcia, żadnych obrąbków wokół kostek i nadgarstków, odnotowała jednak obecność kilku wylewów krwawych pod piersiami i w okolicy lewego dołu biodrowego, na tym etapie nie wydając osądu, czy pojawiły się one przed, czy po zgonie. Żadna z możliwości nie wydawała się mało prawdopodobna, serpentyna doprowadza wszak do licznych krwawień, czego wyrazem były krwiaki okularowe i pozostałości skrzepów wewnątrz jamy ustnej. Ciężko byłoby odmówić temu zgonowi gwałtowności - jeżeli dziewczyna nie utraciła przytomności wystarczająco prędko, musiała porządnie się nacierpieć. Rodzina znalazła ją w jej własnym łóżku późnym popołudniem i godzinę zgonu dało się ustalić jedynie po tym, że nastąpiło już stężenie pośmiertne, a plamy opadowe nie chciały się przemieszczać.
Wyrecytowała do własnego pióra efekt próby przełamania stężenia pośmiertnego dokonanej na miejscu przez koronera - próba ta bowiem działała tylko wykonana natychmiast. Potem spisała położenie plam opadowych - obecność sinofioletowych zlewnych okręgów na plecach, pośladkach i łydkach dziewczęcia sugerowała śmierć w pozycji leżącej lub - a ta ewentualność nie była wcale mniej możliwa - przeniesienie ciała wkrótce po śmierci.
Elvira westchnęła sama do siebie i wymamrotała pod nosem parę zbyt niskich i mrukliwych słów, by pióro zdołało je zarejestrować, a potem zabrała się do oceny gałek ocznych i okolic genitalnych. Wylewy podspojówkowe bynajmniej jej nie zaskoczyły, uniosła jednak jasną brew po szybkim i nieszczególnie wygodnym badaniu wnętrza pochwy. Od miesięcy obiecywała sobie, że kiedyś stanie się autorem procedury szybszej, pewniejszej i mniej drażniącej, ale jakoś zawsze zrzucała tę wolę na dalszy plan. Teraz bez większego zawahania poinformowała swoje wierne pióro o obecności strzępów śluzówki i otarć wskazującej na stosunek seksualny, niezbyt dobrze zorganizowany, jeśli miałaby rzec, choć ciężko już teraz ocenić czy był to efekt gwałtu czy niewprawnego seksu głupiej dziewczyny, którą tak niewiele dzieliło od ślubu. Bądź co bądź obserwacja istotna. Zapewne wstrząśnie rodziną, kim jednak była, by chronić ich przed tą trudną prawdą.
Pobrała próbkę na wymazówkę i zmieszała na szkiełku zegarkowym razem z kroplą eliksiru, który różnymi kolorami barwił tkanki pochodzące od różnych czarodziejów. Nie była to metoda wystarczająca do uzyskania danych na temat mężczyzny, ale wystarczała do oceny, czy do stosunku doszło tak niedawno jak podejrzewała.
Zostawiając szkiełko z eliksirem, zabrała się wreszcie do ulubionej części pracy w prosektorium - sięgnęła po skalpel do rozcinania tkanek, trzymając na podorędziu szczypce do kości oraz różdżkę, na wypadek, gdyby praca szła jej zbyt ciężko i musiała się wspomóc. Długim cięciem w kształcie litery igrek otworzyła dziewczynę od kości łonowej aż po dystalne części obu obojczyków. Po pierwszych oględzinach była w stanie ustalić, że wylewy krwawe znajdowały się dokładnie tam, gdzie spodziewała się je znaleźć. Tkanka podskórna była brunatno-czerwona od popękanych naczynek, ale prawdziwe apogeum skrzepów znalazła w miejscu, w którym człowiek zdrowy powinien posiadać wątrobę. Organ okazał się na tyle zrujnowany, że poświęciła mu uwagę w pierwszej kolejności, zaklęciem oczyszczając pole z najgrubszych skrzepów, a potem unosząc pozostałości wątroby wraz z żyłą wrotną i tętnicami, by choć częściowo odpreparować ją od więzadeł i umiejscowić ponad tkanką tłuszczową otrzewnej, by mieć czysty obraz. Wyglądało to tak jakby przypływ potężnej, nieokiełznanej mocy wewnątrz ciała czarownicy doprowadził do kompletnego rozpadu prawego płata wątroby, co Elvira porównać mogła jedynie do efektu celnie rzuconego Vulnerario. Rozległe jamy i szramy sugerowały jawnie, że krwotok był masywny, choć nie tak masywny jak stałby się, gdyby doszło równocześnie do uszkodzenia układu wrotnego. Denatka mogła umrzeć z powodu samej tylko krytycznej niewydolności wątroby i wstrząsu sercowego, ale Elvira z tyłu głowy miała wciąż krwiaki okularowe oraz szansę na równoczesny krwotok wewnątrz przedniego dołu czaszki. Czy to pierwszy stosunek seksualny - być może wymuszony - wzbudził w pannie takie emocje, by spowodować wybuch mocy, którą serpentyna skierowała przeciw organizmowi samej czarownicy? Elvira nie odrzucała takiej możliwości, na ten moment jednak drążyła dalej, pozbywając się kilku żeber przy chrząstce łączącej je z mostkiem, aby spisać wszystkie charakterystyczne cechy odnalezione na osierdziu, sercu i płucach, które już na pierwszy rzut oka wydawały się obrzęknięte. Och tak, ciało wiedźmy zmarłej z powodu serpentyny musiało stanowić prawdziwie wyjątkowy przypadek pełen niespodziewanych zmiennych i obrażeń.
Zanim raport będzie gotowy i przedstawi go rodzinie oraz koronerowi Elvira zamierzała odkryć je wszystkie.
/zt
Przygotowanie do każdego zlecenia właściwie wyglądało tak samo. Zarezerwowanie godzin w kostnicy domu pogrzebowego, tak, by nikt nie przeszkodził jej w trakcie narażając i siebie i ją na zbędną frustrację. Przygotowanie stołu prosektoryjnego, przedostatniego łoża tych, którzy znajdowali się już na jednym z przystanków podróży pod ziemię. Wyłożenie narzędzi na podręczne tacki i stoliki, zalanie i zakorkowanie butelek z formaliną na wypadek potrzeby dogłębniejszej analizy pojedynczego organu bądź tkanki. Wreszcie przeczytanie mniej lub bardziej obszernych akt, zeznań i potrzebnych dokumentów, po którym na scenę wkraczali asystenci przewożący i rozbierający ciało na kamiennym stole z czterema rynienkami i pojedynczym odpływem na krew. Elvira właściwie nie musiała nawet spotykać się z rodziną denata przed samą sekcją - na dodatkowe pytania miejsce było już po wykonaniu raportu, bo tylko wtedy posiadała potrzebne zaplecze wiedzy do formułowania odpowiedzi. Puste wyrazy współczucia i domysły dla samych domysłów nie leżały w zakresie jej zainteresowania, może nawet możliwości. Choć w ostatnim czasie ewoluowała jako kobieta, nosiła się staranniej i odzywała mniej, nie istniała moc, która mogłaby wyzwolić w niej pokłady empatii, jeżeli nie nosiła ich w sercu. I nigdy nosić nie zamierzała.
Pojawiła się na swoim stanowisku nieco przed czasem, by bez pośpiechu przebrać się w kitel prosektoryjny, upiąć włosy wysoko i zebrać w ciasny kok; wreszcie, by ostatni raz przejrzeć papiery, które pod jej adres trafiły już wcześniej. Kobieta zmarła w wieku lat dwudziestu dwóch, panna, choć już zaręczona, cierpiąca na serpentynę. Zadanie wydawało się idealnie dopasowane do Elviry, która wszak przerwała w kulminacyjnym momencie swoją specjalizację z chorób genetycznych i wciąż darzyła tę gałąź medycyny sentymentem i czułością. Choć dla nikogo nie było sekretem, że ta wyjątkowo niszczycielska choroba łatwo doprowadza do śmierci, interesujący zbieg okoliczności jakim był zgon młódki na dwa tygodnie przed weselem doprowadził do potrzeby przeprowadzenia kompleksowych badań, które potwierdzą lub zaprzeczą, że śmierć nastąpiła z powodu choroby. Wydanie takiego werdyktu miało być o tyle wyzwaniem, że śledztwo sięgało znacznie dalej niż tylko w obręb profesji patologa medycznego. Jeśli Elvira wystawi notę wskazującą na serpentynę, przed innymi stanie zadanie zdecydowania, czy tak gwałtowny atak choroby mógł zostać zainicjowany przez działanie osób trzecich. Nie ukrywała, że byłaby pod wrażeniem takiego tupetu i sprytu, który kazałby domniemanemu mordercy wykorzystać już trawiącą dziewczę chorobę.
Z tą myślą skinieniem głowy zezwoliła asystentom na pozostawienie jej samej i zabrała się do przeliczania narzędzi, ostrzy, chust i eliksirów ułatwiających wykrycie śladów niedostrzegalnych dla ludzkiego oka. Potem wciągnęła na dłonie czarne rękawiczki i stuknęła czubkiem różdżki w swoje samopiszące pióro, by stanęło na stalówce, gotowe do notowania każdego padającego z jej ust słowa, a miało być ich wiele.
- Elvira Multon, uzdrowiciel internista, patolog i specjalista medycyny sądowej, dnia szóstego kwietnia roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego, sekcja zwłok rozpoczęta o godzinie dziewiętnastej dwadzieścia pięć - zaokrągliła - denatka Violetta Baudelaire, dwadzieścia dwa lata, zmarła piątego kwietnia roku tysiąc... - recytowała wstęp z pamięci, już pochylając się nad młodymi zwłokami i przesuwając dłońmi wzdłuż zimnej, pergaminowej skóry.
Każdą sekcję zwłok zaczynała od oględzin ogólnych, toteż spisała w raporcie wszystkie rzucające się w oczy cechy szczególne, od słabo pigmentowanych piegów na ramionach do znamienia po wewnętrznej stronie lewego uda. Nie znalazła śladów charakterystycznych dla walki przedśmiertnej, żadnego zadzierzgnięcia, żadnych obrąbków wokół kostek i nadgarstków, odnotowała jednak obecność kilku wylewów krwawych pod piersiami i w okolicy lewego dołu biodrowego, na tym etapie nie wydając osądu, czy pojawiły się one przed, czy po zgonie. Żadna z możliwości nie wydawała się mało prawdopodobna, serpentyna doprowadza wszak do licznych krwawień, czego wyrazem były krwiaki okularowe i pozostałości skrzepów wewnątrz jamy ustnej. Ciężko byłoby odmówić temu zgonowi gwałtowności - jeżeli dziewczyna nie utraciła przytomności wystarczająco prędko, musiała porządnie się nacierpieć. Rodzina znalazła ją w jej własnym łóżku późnym popołudniem i godzinę zgonu dało się ustalić jedynie po tym, że nastąpiło już stężenie pośmiertne, a plamy opadowe nie chciały się przemieszczać.
Wyrecytowała do własnego pióra efekt próby przełamania stężenia pośmiertnego dokonanej na miejscu przez koronera - próba ta bowiem działała tylko wykonana natychmiast. Potem spisała położenie plam opadowych - obecność sinofioletowych zlewnych okręgów na plecach, pośladkach i łydkach dziewczęcia sugerowała śmierć w pozycji leżącej lub - a ta ewentualność nie była wcale mniej możliwa - przeniesienie ciała wkrótce po śmierci.
Elvira westchnęła sama do siebie i wymamrotała pod nosem parę zbyt niskich i mrukliwych słów, by pióro zdołało je zarejestrować, a potem zabrała się do oceny gałek ocznych i okolic genitalnych. Wylewy podspojówkowe bynajmniej jej nie zaskoczyły, uniosła jednak jasną brew po szybkim i nieszczególnie wygodnym badaniu wnętrza pochwy. Od miesięcy obiecywała sobie, że kiedyś stanie się autorem procedury szybszej, pewniejszej i mniej drażniącej, ale jakoś zawsze zrzucała tę wolę na dalszy plan. Teraz bez większego zawahania poinformowała swoje wierne pióro o obecności strzępów śluzówki i otarć wskazującej na stosunek seksualny, niezbyt dobrze zorganizowany, jeśli miałaby rzec, choć ciężko już teraz ocenić czy był to efekt gwałtu czy niewprawnego seksu głupiej dziewczyny, którą tak niewiele dzieliło od ślubu. Bądź co bądź obserwacja istotna. Zapewne wstrząśnie rodziną, kim jednak była, by chronić ich przed tą trudną prawdą.
Pobrała próbkę na wymazówkę i zmieszała na szkiełku zegarkowym razem z kroplą eliksiru, który różnymi kolorami barwił tkanki pochodzące od różnych czarodziejów. Nie była to metoda wystarczająca do uzyskania danych na temat mężczyzny, ale wystarczała do oceny, czy do stosunku doszło tak niedawno jak podejrzewała.
Zostawiając szkiełko z eliksirem, zabrała się wreszcie do ulubionej części pracy w prosektorium - sięgnęła po skalpel do rozcinania tkanek, trzymając na podorędziu szczypce do kości oraz różdżkę, na wypadek, gdyby praca szła jej zbyt ciężko i musiała się wspomóc. Długim cięciem w kształcie litery igrek otworzyła dziewczynę od kości łonowej aż po dystalne części obu obojczyków. Po pierwszych oględzinach była w stanie ustalić, że wylewy krwawe znajdowały się dokładnie tam, gdzie spodziewała się je znaleźć. Tkanka podskórna była brunatno-czerwona od popękanych naczynek, ale prawdziwe apogeum skrzepów znalazła w miejscu, w którym człowiek zdrowy powinien posiadać wątrobę. Organ okazał się na tyle zrujnowany, że poświęciła mu uwagę w pierwszej kolejności, zaklęciem oczyszczając pole z najgrubszych skrzepów, a potem unosząc pozostałości wątroby wraz z żyłą wrotną i tętnicami, by choć częściowo odpreparować ją od więzadeł i umiejscowić ponad tkanką tłuszczową otrzewnej, by mieć czysty obraz. Wyglądało to tak jakby przypływ potężnej, nieokiełznanej mocy wewnątrz ciała czarownicy doprowadził do kompletnego rozpadu prawego płata wątroby, co Elvira porównać mogła jedynie do efektu celnie rzuconego Vulnerario. Rozległe jamy i szramy sugerowały jawnie, że krwotok był masywny, choć nie tak masywny jak stałby się, gdyby doszło równocześnie do uszkodzenia układu wrotnego. Denatka mogła umrzeć z powodu samej tylko krytycznej niewydolności wątroby i wstrząsu sercowego, ale Elvira z tyłu głowy miała wciąż krwiaki okularowe oraz szansę na równoczesny krwotok wewnątrz przedniego dołu czaszki. Czy to pierwszy stosunek seksualny - być może wymuszony - wzbudził w pannie takie emocje, by spowodować wybuch mocy, którą serpentyna skierowała przeciw organizmowi samej czarownicy? Elvira nie odrzucała takiej możliwości, na ten moment jednak drążyła dalej, pozbywając się kilku żeber przy chrząstce łączącej je z mostkiem, aby spisać wszystkie charakterystyczne cechy odnalezione na osierdziu, sercu i płucach, które już na pierwszy rzut oka wydawały się obrzęknięte. Och tak, ciało wiedźmy zmarłej z powodu serpentyny musiało stanowić prawdziwie wyjątkowy przypadek pełen niespodziewanych zmiennych i obrażeń.
Zanim raport będzie gotowy i przedstawi go rodzinie oraz koronerowi Elvira zamierzała odkryć je wszystkie.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
data
Maurice stanął w oparach papierosowego dymu, jego blada twarz za półprzezroczystą zasłoną tytoniu wydawała się jeszcze bardziej upiorna. Stał sztywno, obejmował mnie statecznym spojrzeniem. Do gabinetu wkroczył bezszelestnie. Zawsze poruszał się tak, by nie mieć okazji do choćby muśnięcia najczulszego ucha. Był jak cień, towarzysz zapłakanych, zbieracz łez i pochłaniacz żalu. Idealnie sprawdzał się w tej roli. Zatrudnienie go było jedną z najlepszych rzeczy, intuicja i tym razem mnie nie zawiodła. Wysłuchałam go z powagą, odejmując na kilka chwil spojrzenie od stosu zapisanych obficie pergaminów. Wreszcie wyciągnęłam dłoń w stronę białej filiżanki z pozłacanymi brzegami. Zupełnie nie pasowała do ciemnego jak noc stroju. Najpierw pozwoliłam sobie na łyk kawy, a kiedy porcelana z charakterystycznym stukotem obiła się o spodek, skrzyżowałam dłonie i popatrzyłam na pracownika kolejny raz.
- Niech wejdzie – odpowiedziałam jak gdyby nigdy nic, choć ponury bukiet myśli przemknął mi przez głowę w zastraszającym tempie. Oparłam się mocniej o krzesło i sięgnęłam po długiego, cienkiego papierosa. Jeżeli miałam z nim rozmawiać, przyda mi się zaraz kolejny. Posmarowane krwistą czerwienią usta pochłonęły upajające źródło dymu. Jeszcze raz i jeszcze raz. Zatrzaśnięte za Maurice’m drzwi długo pozostawały nieruchome. Gabinet był elegancki i smutny, utrzymany w klasycznym wystroju, pozbawiony kwiatów i kolorów wiosny. W utuleniu śmierci nikt nie miał ochoty na doświadczenie krzykliwej barwy. Wszystko miało być stonowane, eleganckie i profesjonalne. Po drugiej stronie drzwi do gabinetu lśniła tabliczka z imieniem i nazwiskiem. Moim prawdziwym nazwiskiem. Jedynym. Nie będzie mógł jej pominąć. Doskonale.
Dokumenty najwyraźniej będą musiały poczekać. Nie znosiłam odrywać się od pracy, nie znosiłam też wracać do czasów, które za chwile przekroczyć miały próg tego pomieszczenia. Najwyraźniej jednak nie miałam wyboru. Skłamałabym, twierdząc, że kompletnie mnie nie interesował. On i to, co miał do powiedzenia. Czego chciał? Tutaj w Anglii nie kryłam się przed niczym, otwarcie manifestowałam swoją obecność, swoje nazwisko i swoją rolę u boku kuzyna namiestnika. Jego więc zamierzałam przyjąć dokładnie tak, jak mógł się tego spodziewać. Profesjonalnie i bezdusznie. Nie spodziewałam się, że wejdzie tutaj, by dręczyć mnie echem morderstwa sprzed roku. A nawet jeśli, nie miał takiej mocy, bym poczuła cokolwiek poza irytacją.
Mój pracownik pozostał na zewnątrz. Zaprosił go usłużnie do środka, jak każdego gościa. Nieświadomy tajemnicy, choć na pewno nie aż tak głupi, by nie zauważyć, że ów gość nosił nazwisko identyczne jak mój syn. Odgarnęłam puszczone luźno włosy do tyłu i uniosłam głowę, by na niego spojrzeć. Teraz, po przerwie trudnej do wyliczenia. Teraz, w nowej rzeczywistości.
- Panie Karkaroff – wymówiłam nie bez satysfakcji. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał jak ktoś, kogo przygnała w tę stronę sama śmierć. Jednak żałoba przybierała różne maski, niekiedy emocje zatruwające umysł, czyniące z człowieka komika. Nie wyciągałam więc pochopnych wniosków. Pogawędka czy usługa? A może interesy? Pewne było jedno, to z całą pewnością był on. Nie wstałam jednak, uznając, że najpewniej nie zasługuje na aż tak wylewne powitanie. Zamiast tego zapaliłam znów, zdobiąc jego nadejście kolejnymi kłębami dymu. – Proszę usiąść – mówiłam dalej, gestem wskazując krzesło po drugiej stronie biurka. Pilnowałam go czujnym okiem. Ciekawość jednak wzbierała się. – Zupełnie niespodziewana wizyta – skomentowałam, zamierzając skłonić go do wyjawienia swoich motywacji.
Czym służyć może Panu Dom pogrzebowy Macnair?
Maurice stanął w oparach papierosowego dymu, jego blada twarz za półprzezroczystą zasłoną tytoniu wydawała się jeszcze bardziej upiorna. Stał sztywno, obejmował mnie statecznym spojrzeniem. Do gabinetu wkroczył bezszelestnie. Zawsze poruszał się tak, by nie mieć okazji do choćby muśnięcia najczulszego ucha. Był jak cień, towarzysz zapłakanych, zbieracz łez i pochłaniacz żalu. Idealnie sprawdzał się w tej roli. Zatrudnienie go było jedną z najlepszych rzeczy, intuicja i tym razem mnie nie zawiodła. Wysłuchałam go z powagą, odejmując na kilka chwil spojrzenie od stosu zapisanych obficie pergaminów. Wreszcie wyciągnęłam dłoń w stronę białej filiżanki z pozłacanymi brzegami. Zupełnie nie pasowała do ciemnego jak noc stroju. Najpierw pozwoliłam sobie na łyk kawy, a kiedy porcelana z charakterystycznym stukotem obiła się o spodek, skrzyżowałam dłonie i popatrzyłam na pracownika kolejny raz.
- Niech wejdzie – odpowiedziałam jak gdyby nigdy nic, choć ponury bukiet myśli przemknął mi przez głowę w zastraszającym tempie. Oparłam się mocniej o krzesło i sięgnęłam po długiego, cienkiego papierosa. Jeżeli miałam z nim rozmawiać, przyda mi się zaraz kolejny. Posmarowane krwistą czerwienią usta pochłonęły upajające źródło dymu. Jeszcze raz i jeszcze raz. Zatrzaśnięte za Maurice’m drzwi długo pozostawały nieruchome. Gabinet był elegancki i smutny, utrzymany w klasycznym wystroju, pozbawiony kwiatów i kolorów wiosny. W utuleniu śmierci nikt nie miał ochoty na doświadczenie krzykliwej barwy. Wszystko miało być stonowane, eleganckie i profesjonalne. Po drugiej stronie drzwi do gabinetu lśniła tabliczka z imieniem i nazwiskiem. Moim prawdziwym nazwiskiem. Jedynym. Nie będzie mógł jej pominąć. Doskonale.
Dokumenty najwyraźniej będą musiały poczekać. Nie znosiłam odrywać się od pracy, nie znosiłam też wracać do czasów, które za chwile przekroczyć miały próg tego pomieszczenia. Najwyraźniej jednak nie miałam wyboru. Skłamałabym, twierdząc, że kompletnie mnie nie interesował. On i to, co miał do powiedzenia. Czego chciał? Tutaj w Anglii nie kryłam się przed niczym, otwarcie manifestowałam swoją obecność, swoje nazwisko i swoją rolę u boku kuzyna namiestnika. Jego więc zamierzałam przyjąć dokładnie tak, jak mógł się tego spodziewać. Profesjonalnie i bezdusznie. Nie spodziewałam się, że wejdzie tutaj, by dręczyć mnie echem morderstwa sprzed roku. A nawet jeśli, nie miał takiej mocy, bym poczuła cokolwiek poza irytacją.
Mój pracownik pozostał na zewnątrz. Zaprosił go usłużnie do środka, jak każdego gościa. Nieświadomy tajemnicy, choć na pewno nie aż tak głupi, by nie zauważyć, że ów gość nosił nazwisko identyczne jak mój syn. Odgarnęłam puszczone luźno włosy do tyłu i uniosłam głowę, by na niego spojrzeć. Teraz, po przerwie trudnej do wyliczenia. Teraz, w nowej rzeczywistości.
- Panie Karkaroff – wymówiłam nie bez satysfakcji. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał jak ktoś, kogo przygnała w tę stronę sama śmierć. Jednak żałoba przybierała różne maski, niekiedy emocje zatruwające umysł, czyniące z człowieka komika. Nie wyciągałam więc pochopnych wniosków. Pogawędka czy usługa? A może interesy? Pewne było jedno, to z całą pewnością był on. Nie wstałam jednak, uznając, że najpewniej nie zasługuje na aż tak wylewne powitanie. Zamiast tego zapaliłam znów, zdobiąc jego nadejście kolejnymi kłębami dymu. – Proszę usiąść – mówiłam dalej, gestem wskazując krzesło po drugiej stronie biurka. Pilnowałam go czujnym okiem. Ciekawość jednak wzbierała się. – Zupełnie niespodziewana wizyta – skomentowałam, zamierzając skłonić go do wyjawienia swoich motywacji.
Czym służyć może Panu Dom pogrzebowy Macnair?
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
18 lipca 1958 r.
- B-był całym m-moim życiem – wybełkotała płaczliwie pani Goyle, jednocześnie wznosząc do nosa chustę. Łzy ciągnęły się po pomarszczonych policzkach, dłoń córki spoczywała troskliwie na ramieniu, a zegar wybijał melodię południa. Przysłonione kotarami okna gabinetu wpuszczały ledwie skąpe smugi światła. Siedziała wygodnie, po drugiej stronie eleganckiego biurka, rozdygotana, ubrana w czerń, drżąca. Ja zaś spoglądałam pełna współczucia i usłużna. – Co my teraz bez niego poczniemy. Ledwie wczoraj siedział w f-fotelu i czytał Horyzonty Zaklęć. Och, mój Haroldzie, jak mogłeś mnie zostawić! – zawyła, nerwowo łapiąc za dłoń swojego dziecka. W przeciwieństwie do matki, dziewczę stało z ponurym ledwie spojrzeniem, nie roniąc łez, nie odzywając się ani jednym słowem, odkąd tylko obydwie przekroczyły próg zakładu pogrzebowego.
Franklin, mój pracownik, w tym czasie czekał w gotowości, dzierżąc opasany czarną skórą dziennik. Znaleźć się w nim miały wszystkie niezbędne informacje, które pozwolą nam przygotować uroczyści pogrzebowe z należytą starannością i w zgodzie z pogrążoną w żałobie rodziną. Nie musiałam go instruować. Wiedział, co było warte wynotowania. Póki co jednak wdowa była zbyt roztrzęsiona, by można było przejść do konkretów. Nie jednak aż tak, bym postanowiła o rozpaleniu relaksującego kadzidła i tym samym sama skazała siebie na zbędne otępienie.
Istniało jednak coś, co mogłam uczynić bez żadnej szkody.
- Pani Goyle, zechce pani napić się orzeźwiającego naparu? Poproszę, by nam przyniesiono. Zaręczam, że poczuje się pani… nieco lepiej – zasugerowałam, gestem wskazując pracownikowi, by zadbał o odpowiedni trunek. Zwykle działało. – Pan Harold, jest już z nami, pod należytą opieką – wspomniałam, wyciągając z szuflady świeżą chustkę. Równie czarną jak moja elegancka garsonka. Wyhaftowane w rogu złotawe logo domu pogrzebowego błysnęło, kiedy tylko przecięło smugę wkradającego się światła. – Bądź łaskaw szczelniej zasunąć kotary – nakazałam Franklinowi, bo letnie słońce nieprzyjemnie zaczęło kąsać i tak już podrażnione oczy moich…gości. Świeczniki były wystarczające. Sprzyjały nastrojowi głębokiej żałoby, odgradzały zasmuconych klientów od żywej, zbyt pogodnej w tej ponurej chwili rzeczywistości.
- Mój H-Harlod. Wyglądał tak ponuro, kiedy go znalazłam. Wie pani, zwykle budził się przede mną i jeszcze przed śniadaniem wybierał się do portu. Ma… miał taki piękny statek. Nigdy go nie lubiłam, bo zabierał mi męża czasami i na całe miesiące. Żeglarstwo było całym jego życiem…. – opowiadała, pociągając co rusz nosem i nerwowo wznosząc ramiona. – A dziś rano leżał nieruchomo, nigdy go takiego nie widziałam. Te otwarte oczy… Biedny, pewnie przeczuwał koniec i nie mógł usnąć. Nie chcę, by spoczywał w trumnie z otwartymi oczami – kontynuowała w nieznośnym chaosie, ale wyglądało na to, że czyniłyśmy postępy.
- Oczywiście, pani Goyle, zadbamy o niego. Będzie wyglądał dostojnie i przyjemnie – odparłam, wychodząc naprzeciw zaprezentowanym pragnieniom. – Jak wyobraża sobie pani ceremonię? – zapytałam powoli, uważnie rejestrując reakcję rozżalonej kobiety. Wciąż nie była gotowa, lecz jej obecność tutaj była istotna – wiedziała, dokąd się udać. Zaufała mojej firmie.
- Zawsze marzył, by zginąć ma morzu – wychrypiała z goryczą, a ja zarejestrowałam, jak pomarszczona dłoń zaciska się na krawędzi biurka. – Ale wie pani, mnie się ten pomysł wcale nie podoba. Nie chciałabym, by zjadły go te morskie bestie. Wolałabym mieć go blisko. Cały życie podróżował, wystarczy – wyjawiła nieco spokojniejsza, a ja uniosłam nieco brew. Najwyraźniej małżeństwo nie było tak zgodne. Wdowa wzbraniała się przed spełnieniem woli zmarłego.
W tym czasie córka wciąż milczała, stojąc prędzej jak ozdobna, niemal nieobecna, prawie nieruchoma. Nie chciała spocząć na krześle. Odmówiła również napoju, kiedy tylko posępny, siwiejący czarodziej przyniósł tacę ze zbawiennym trunkiem. Zaś ja pomyślałam, że i mnie przydałaby się szklaneczka whisky – jak tylko pójdą, najpewniej sięgnę do barku. Tymczasem spoglądałam, jak kobieta zachęcona delikatnym gestem wreszcie sięga po filiżankę. Odrobina ochłody wesprze te skołatane nerwy, zaś my przejdziemy wreszcie do konkretów.
- Chciałabym, żeby spoczął w ślubnej szacie. Lecz m-może należałoby ją odświeżyć? Dwadzieścia lat temu przestał się w nią mieścić. Z-zawsze lubił rum i tłuste mięsiwo, a ja mu zawsze powtarzałam, że to go w końcu wpędzi do g-g-grrrobu. Och, Haroldzie! – wykrzyknęła, dając upust niezmąconym smutkom. Gwałtowny ruch sprawił, że porcelana na biurku zadzwoniła niebezpiecznie. Gdy drżenie ustało, wzięła głęboki oddech. Słuchałam, wyczekując, aż wszelkie konieczne słowa naturalnie z niej wypłyną. – Chcę pogrzebu podobnego do Gerthrudy Borgin. To była pani, prawda? Nie, chcę lepszego pogrzebu! Dużo kwiatów, muzyka, długi pochód przez całe miasto. Niektórzy powinni na własne oczy przekonać się, jak bardzo Harold był uwielbiany... – Nagle nachyliła się przez stół, wywracając po drodze ułożone elegancko pieczęcie. – Wie pani, odkąd moja siostra przyłapała swojego męża w łożu z tą całą Bones, nasze rodziny się nie znoszą. Uwierzy pani, że to podobno była szlama? Też coś! Nie chcę żadnego Bones’a na pogrzebie! – rozgromiła się wielce oburzona. – Mój Harold nigdy nie zrobiłby mi czegoś takiego… całe życie spoglądał na mnie z uwielbieniem - rzekła nieskromnie, po czym nieco promienniej popatrzyła na córkę.
- Z pewnością tak było, droga pani – podchwyciłam beznamiętnie, lekko postukując palcem w drewnianą powierzchnie blatu. Byłam cierpliwa, musiałam być. Kobieta wbrew pozorom nie była trudnym przypadkiem. Gdy śmierć odbierała im bliskich, otwierali zbyt długo zasznurowane usta. Choć akurat w przypadku tej klientki, nie sądziłam, by należała do małomównych. – Odbierzemy od pani szatę i przekażemy ją krawcowi. Dopasuje wymiary i dokona potrzebnych przeróbek. Lecz… proszę mi zdradzić, czy wielu gości chciałaby pani przyjąć na stypie? Mam tu broszurę z kilkoma rekomendowanymi przez nas restauracjami… - urwałam, by posunąć ostrożnie otwartą księgę ze zdjęciami i znakomitą ofertą. Gdyby jednak pani Goyle pozostała niezdolna do sprecyzowania swych oczekiwań i wyboru lokalu, co całkiem nierzadko miało miejsce, w objawie najwyższej troski zamierzałam wybrać za nią. Pozwoliłam, by w ciszy zapoznała się z ilustracjami. Zdawało się, że jej oddech był już spokojniejszy. Eliksir zaczynał działać. Przechodzący w złość smutek nieco się wygładzał. To pozwoli mi pozyskać jeszcze więcej informacji.
- Mamy dużą rodzinę, ale nie chciałabym zbyt prędko żegnać Harolda. Wielu krewnych pływa dziś na ocenie. Potrzeba czas, by otrzymali…. by się dowiedzieli. Muszą wrócić na ląd – poinformowała głośno, by po chwili obetrzeć jeszcze wilgotną twarz,. Wkrótce później powróciła do przeglądania podsuniętej broszury. – Nie chcę chować go w morzu, ale byłoby dobrze, gdyby to było miejsce bliżej portu. M-myślę, że byłby zadowolony. Zawsze cenił moje zdanie… pamiętam, jak kiedyś…. – I tak rozpoczęła długą opowieść, pełną wspomnień i smutnych westchnień. Słuchałam o Haroldzie świetnie grającym w magicznego pokera, słuchałam o Haroldzie, któremu zawsze wybierała materiał do szaty, bo w tym względzie miał okropny gust, słuchałam o Haroldzie, który nie potrafił zrozumieć uroku skandali opisywanych przez Czarownicę. Wreszcie zaś o Haroldzie, który zawsze mówił, że prędzej czy później mugole zostaną wybici jak szczury i żal będzie podsunąć ich nawet morskim wężom na podwieczorek.
Trwało to ze trzy kwadranse. Filiżanka została opróżniona, broszura została wygnieciona, a córka zmarłego zdążyła dwa razy westchnąć, najpewniej zaczynając się nieco już niecierpliwić. Gdy zaś zrozpaczona pani Goyle skończyła, poczuła wyraźną ulgę i gotowa była tym razem naprawdę rozpocząć rozmowę o szczegółach ceremonii pogrzebowej. Z ulgą przyjęłam fakt, że oto Franklin mógł wreszcie coś zanotować, a ja wiedziałam, jakie są oczekiwania wdowy. Wkrótce Londyn ujrzeć miał niezwykłe żałoby pochód. Śmierć zdecydowała, by zabrać ze sobą wielkiego morskiego wilka, a ja nie mogłam oprzeć się myśli, że dobrze zrobiła. Choć wdowa wraz z dziećmi pozostała sama i pogrążona w szczerym, nieskończonym, , nieboszczyka ogarnął zbawienny spokój.
zt
- B-był całym m-moim życiem – wybełkotała płaczliwie pani Goyle, jednocześnie wznosząc do nosa chustę. Łzy ciągnęły się po pomarszczonych policzkach, dłoń córki spoczywała troskliwie na ramieniu, a zegar wybijał melodię południa. Przysłonione kotarami okna gabinetu wpuszczały ledwie skąpe smugi światła. Siedziała wygodnie, po drugiej stronie eleganckiego biurka, rozdygotana, ubrana w czerń, drżąca. Ja zaś spoglądałam pełna współczucia i usłużna. – Co my teraz bez niego poczniemy. Ledwie wczoraj siedział w f-fotelu i czytał Horyzonty Zaklęć. Och, mój Haroldzie, jak mogłeś mnie zostawić! – zawyła, nerwowo łapiąc za dłoń swojego dziecka. W przeciwieństwie do matki, dziewczę stało z ponurym ledwie spojrzeniem, nie roniąc łez, nie odzywając się ani jednym słowem, odkąd tylko obydwie przekroczyły próg zakładu pogrzebowego.
Franklin, mój pracownik, w tym czasie czekał w gotowości, dzierżąc opasany czarną skórą dziennik. Znaleźć się w nim miały wszystkie niezbędne informacje, które pozwolą nam przygotować uroczyści pogrzebowe z należytą starannością i w zgodzie z pogrążoną w żałobie rodziną. Nie musiałam go instruować. Wiedział, co było warte wynotowania. Póki co jednak wdowa była zbyt roztrzęsiona, by można było przejść do konkretów. Nie jednak aż tak, bym postanowiła o rozpaleniu relaksującego kadzidła i tym samym sama skazała siebie na zbędne otępienie.
Istniało jednak coś, co mogłam uczynić bez żadnej szkody.
- Pani Goyle, zechce pani napić się orzeźwiającego naparu? Poproszę, by nam przyniesiono. Zaręczam, że poczuje się pani… nieco lepiej – zasugerowałam, gestem wskazując pracownikowi, by zadbał o odpowiedni trunek. Zwykle działało. – Pan Harold, jest już z nami, pod należytą opieką – wspomniałam, wyciągając z szuflady świeżą chustkę. Równie czarną jak moja elegancka garsonka. Wyhaftowane w rogu złotawe logo domu pogrzebowego błysnęło, kiedy tylko przecięło smugę wkradającego się światła. – Bądź łaskaw szczelniej zasunąć kotary – nakazałam Franklinowi, bo letnie słońce nieprzyjemnie zaczęło kąsać i tak już podrażnione oczy moich…gości. Świeczniki były wystarczające. Sprzyjały nastrojowi głębokiej żałoby, odgradzały zasmuconych klientów od żywej, zbyt pogodnej w tej ponurej chwili rzeczywistości.
- Mój H-Harlod. Wyglądał tak ponuro, kiedy go znalazłam. Wie pani, zwykle budził się przede mną i jeszcze przed śniadaniem wybierał się do portu. Ma… miał taki piękny statek. Nigdy go nie lubiłam, bo zabierał mi męża czasami i na całe miesiące. Żeglarstwo było całym jego życiem…. – opowiadała, pociągając co rusz nosem i nerwowo wznosząc ramiona. – A dziś rano leżał nieruchomo, nigdy go takiego nie widziałam. Te otwarte oczy… Biedny, pewnie przeczuwał koniec i nie mógł usnąć. Nie chcę, by spoczywał w trumnie z otwartymi oczami – kontynuowała w nieznośnym chaosie, ale wyglądało na to, że czyniłyśmy postępy.
- Oczywiście, pani Goyle, zadbamy o niego. Będzie wyglądał dostojnie i przyjemnie – odparłam, wychodząc naprzeciw zaprezentowanym pragnieniom. – Jak wyobraża sobie pani ceremonię? – zapytałam powoli, uważnie rejestrując reakcję rozżalonej kobiety. Wciąż nie była gotowa, lecz jej obecność tutaj była istotna – wiedziała, dokąd się udać. Zaufała mojej firmie.
- Zawsze marzył, by zginąć ma morzu – wychrypiała z goryczą, a ja zarejestrowałam, jak pomarszczona dłoń zaciska się na krawędzi biurka. – Ale wie pani, mnie się ten pomysł wcale nie podoba. Nie chciałabym, by zjadły go te morskie bestie. Wolałabym mieć go blisko. Cały życie podróżował, wystarczy – wyjawiła nieco spokojniejsza, a ja uniosłam nieco brew. Najwyraźniej małżeństwo nie było tak zgodne. Wdowa wzbraniała się przed spełnieniem woli zmarłego.
W tym czasie córka wciąż milczała, stojąc prędzej jak ozdobna, niemal nieobecna, prawie nieruchoma. Nie chciała spocząć na krześle. Odmówiła również napoju, kiedy tylko posępny, siwiejący czarodziej przyniósł tacę ze zbawiennym trunkiem. Zaś ja pomyślałam, że i mnie przydałaby się szklaneczka whisky – jak tylko pójdą, najpewniej sięgnę do barku. Tymczasem spoglądałam, jak kobieta zachęcona delikatnym gestem wreszcie sięga po filiżankę. Odrobina ochłody wesprze te skołatane nerwy, zaś my przejdziemy wreszcie do konkretów.
- Chciałabym, żeby spoczął w ślubnej szacie. Lecz m-może należałoby ją odświeżyć? Dwadzieścia lat temu przestał się w nią mieścić. Z-zawsze lubił rum i tłuste mięsiwo, a ja mu zawsze powtarzałam, że to go w końcu wpędzi do g-g-grrrobu. Och, Haroldzie! – wykrzyknęła, dając upust niezmąconym smutkom. Gwałtowny ruch sprawił, że porcelana na biurku zadzwoniła niebezpiecznie. Gdy drżenie ustało, wzięła głęboki oddech. Słuchałam, wyczekując, aż wszelkie konieczne słowa naturalnie z niej wypłyną. – Chcę pogrzebu podobnego do Gerthrudy Borgin. To była pani, prawda? Nie, chcę lepszego pogrzebu! Dużo kwiatów, muzyka, długi pochód przez całe miasto. Niektórzy powinni na własne oczy przekonać się, jak bardzo Harold był uwielbiany... – Nagle nachyliła się przez stół, wywracając po drodze ułożone elegancko pieczęcie. – Wie pani, odkąd moja siostra przyłapała swojego męża w łożu z tą całą Bones, nasze rodziny się nie znoszą. Uwierzy pani, że to podobno była szlama? Też coś! Nie chcę żadnego Bones’a na pogrzebie! – rozgromiła się wielce oburzona. – Mój Harold nigdy nie zrobiłby mi czegoś takiego… całe życie spoglądał na mnie z uwielbieniem - rzekła nieskromnie, po czym nieco promienniej popatrzyła na córkę.
- Z pewnością tak było, droga pani – podchwyciłam beznamiętnie, lekko postukując palcem w drewnianą powierzchnie blatu. Byłam cierpliwa, musiałam być. Kobieta wbrew pozorom nie była trudnym przypadkiem. Gdy śmierć odbierała im bliskich, otwierali zbyt długo zasznurowane usta. Choć akurat w przypadku tej klientki, nie sądziłam, by należała do małomównych. – Odbierzemy od pani szatę i przekażemy ją krawcowi. Dopasuje wymiary i dokona potrzebnych przeróbek. Lecz… proszę mi zdradzić, czy wielu gości chciałaby pani przyjąć na stypie? Mam tu broszurę z kilkoma rekomendowanymi przez nas restauracjami… - urwałam, by posunąć ostrożnie otwartą księgę ze zdjęciami i znakomitą ofertą. Gdyby jednak pani Goyle pozostała niezdolna do sprecyzowania swych oczekiwań i wyboru lokalu, co całkiem nierzadko miało miejsce, w objawie najwyższej troski zamierzałam wybrać za nią. Pozwoliłam, by w ciszy zapoznała się z ilustracjami. Zdawało się, że jej oddech był już spokojniejszy. Eliksir zaczynał działać. Przechodzący w złość smutek nieco się wygładzał. To pozwoli mi pozyskać jeszcze więcej informacji.
- Mamy dużą rodzinę, ale nie chciałabym zbyt prędko żegnać Harolda. Wielu krewnych pływa dziś na ocenie. Potrzeba czas, by otrzymali…. by się dowiedzieli. Muszą wrócić na ląd – poinformowała głośno, by po chwili obetrzeć jeszcze wilgotną twarz,. Wkrótce później powróciła do przeglądania podsuniętej broszury. – Nie chcę chować go w morzu, ale byłoby dobrze, gdyby to było miejsce bliżej portu. M-myślę, że byłby zadowolony. Zawsze cenił moje zdanie… pamiętam, jak kiedyś…. – I tak rozpoczęła długą opowieść, pełną wspomnień i smutnych westchnień. Słuchałam o Haroldzie świetnie grającym w magicznego pokera, słuchałam o Haroldzie, któremu zawsze wybierała materiał do szaty, bo w tym względzie miał okropny gust, słuchałam o Haroldzie, który nie potrafił zrozumieć uroku skandali opisywanych przez Czarownicę. Wreszcie zaś o Haroldzie, który zawsze mówił, że prędzej czy później mugole zostaną wybici jak szczury i żal będzie podsunąć ich nawet morskim wężom na podwieczorek.
Trwało to ze trzy kwadranse. Filiżanka została opróżniona, broszura została wygnieciona, a córka zmarłego zdążyła dwa razy westchnąć, najpewniej zaczynając się nieco już niecierpliwić. Gdy zaś zrozpaczona pani Goyle skończyła, poczuła wyraźną ulgę i gotowa była tym razem naprawdę rozpocząć rozmowę o szczegółach ceremonii pogrzebowej. Z ulgą przyjęłam fakt, że oto Franklin mógł wreszcie coś zanotować, a ja wiedziałam, jakie są oczekiwania wdowy. Wkrótce Londyn ujrzeć miał niezwykłe żałoby pochód. Śmierć zdecydowała, by zabrać ze sobą wielkiego morskiego wilka, a ja nie mogłam oprzeć się myśli, że dobrze zrobiła. Choć wdowa wraz z dziećmi pozostała sama i pogrążona w szczerym, nieskończonym, , nieboszczyka ogarnął zbawienny spokój.
zt
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
| 23 lipca 1958
W powietrzu zastygł zapach spalanego tytoniu, blask przedzierającego się między okiennymi zasłonami słońca, wreszcie ― ponure widmo wyłaniającej się zewsząd śmierci. Stateczna twarz nie zdradzała się żadną emocją, prosty krawat oplatał ciasno kark, czarna marynarka zwisała z oparcia miękkiego fotela. Oczy zdawały się jednak wwiercać w samo sedno jej istnienia, czasem tylko uciekając w bok, do wymownie stojącej w rogu pokoiku trumienki, przypominającej niby senny schowek dla wampira. Być może bała się, że wyrosną mu zaraz dwa, mitycznie przerażające kły, a on wczepi się nimi w cienką skórę kobiecej szyjki, spijając łapczywie każdą kroplę krwi. Być może peszył ją zawadiacki wzrok niewiele od siebie młodszego mężczyzny, sprawnie omiatający każdy fragment jej lica, każdy kształt sylwetki opływającej w skromną, żałobną szatę. Być może, tak po prostu, dopadł ją stres, nienaturalnie przezeń rozciągany siłą niepewności podniesioną do niebotycznych wręcz rozmiarów. Nie dręczył celowo, raczej w imię chlubnej skrupulatności, bo klient nasz pan.
― Czyli umiesz śpiewać ― stwierdził sucho, niegrzecznie skracając dystans, trochę już chyba znudzony całym przedsięwzięciem. Siedziała tu przed nim, z miną bliską płaczu i to bynajmniej niesymulowanego, o który prosić miał za chwilę. Nie mógł wiedzieć, że od trzech dni prawie nic nie jadła, że własnego męża sama pochowała nie tak dawno, że z poprzedniej pracy wylano ją przed tygodniem. Jego decyzja nie znała jednak litości i sarnie oczy niewiele mogły w tej kwestii zdziałać; jego ostatnie słowo miało przebyć jeszcze długą, krętą drogę niewiadomej, nim raczy wreszcie dosięgnąć jej uszu. ― Ale nie masz doświadczenia ― powtórzył za nią w dziwacznej manierze kalkulacji, prężąc palce tuż poza zasięgiem brązowych tęczówek. Jak młode, spragnione ruchu i fizycznej aktywności dziecko, dogorywające w stałości szkolnej ławeczki. Zaraz jednak dłonie na powrót zajął papierosem, wędrującym leniwie między wargami a pustym eterem. Naprzeciwko z wolna kwitnąć zaczęło bezgłose zniecierpliwienie; mełła krańce sukienki, gładziła ustawicznie wyzierające spod materiału krańce ud, wreszcie odważyła się też oderwać wzrok od bladej ściany kontrastującej z jego obliczem. Amok nerwów zastąpiła doraźna pewność siebie, tak też postanowiła ukrócić wreszcie osobiste męki o co najmniej kilka mrugnięć.
― Mogę pokazać ― zaproponowała dość miękko, wsparłszy się na podłokietnikach twardego krzesełka. Niemo zgodził się wysłuchać, skinieniem głowy potwierdził oczekiwania. Płuca rozszerzyły się od głębokiego wdechu, dekolt zafalował, krtań zaczerpnęła gładkiego spokoju; pokoik wybrzmiał cichym sopranem, głosem stanowczo dalekim fałszowi, acz niegotowym chyba jeszcze na wystąpienia w szumnym orszaku, gdzie lament nieść się miał echem przenikającej kości rozpaczy. ― Garść ziemi bogactwo, cóż mię nadeszło? W ciele mem robactwo będzie pasło, w ciele mem robactwo będzie pasło, której tu nie mamy na tej niskości. ― Jasne usta rozchyliły się w zawahaniu, zadrżały w żywej emocji, zaraz już jednak kontynuowały meliczne comploratio. ― Garść ziemi przy ciała zagrzebieniu rzucą przyjaciele w grób w użaleniu. Smacznie się spoczywa w tym tu pokoju, bo mnie już nie wzywa żaden do boju ― kontynuowała stabilniej, składając wersy w spójną, drastyczną pieśń o szumnym ceremonialne. Jedna nuta wyrosła jarzmem okropnego fałszu, załamującego się głuszą w przestrzeni, rozszczepiającego powietrze autentyzmem odgrywanego tu teatru. Prawie jej uwierzył, omalże gotów byłby przysiąc, że tutejszy dramat nie walczył o pracę i pieniądze, lecz osobiste wytchnienie.
― Wystarczy ― zakomunikował, wwiercając żarzące się ostatki w niezgrabnie osmoloną, szklaną popielnicę. Mroczny żyrandol łypał lichym światłem wypalających się świec, z obserwujących się sylwetek czyniąc fantazmatyczne figury. Trochę woskowe i odrealnione, jakby między nimi, na samym brzegu ciężkiego, dębowego blatu zasiadła właśnie bezwzględna mara skonania. Gotowa była pociągać za sznurki agonii, z cynicznym uśmiechem na twarzy zabierając ze sobą coraz to kolejne, zupełnie kruche i marne istoty. Zaledwie wczoraj wykonywał inicjujące cięcia wzdłuż trupiej, gnijącej statury; zaledwie wczoraj nagimi rękoma sięgał jądra człowieczego jestestwa, kciukiem badając żałosne, otłuszczone serce, już niebijące i w gruncie rzeczy równie niewiele znaczące. ― A teraz zapłacz ― nakazał, raczej w tonie zachęcenia, niźli chłodnej dyrektywy, choć przyjąć to mogła dwojako; zmarszczył brwi w oczekiwaniu na strużki słonych łez i przepełnione żalem łkanie, miast niego otrzymał jednak naglące pukanie do drzwi. Zza framugi wychyliła się znajoma twarz podstarzałej wdowy, co to zaledwie przed paroma dniami, w porywie niepohamowanego spazmu poczęła opowiadać jego matce o wielkości szanownego Harolda. Niech mu ziemia lekką będzie, chciałby zadrwić w cynicznym uśmiechu, miast tego przyodział jednak maskę zręcznej kurtuazji, siląc się na dyskretne, pozbawione wyrachowania, uniesienie kącików.
― Pani Goyle ― wydusił tylko na powitanie, jakby w zjawie zdziwienia; nie spodziewał się oglądać jej nie wcześniej, niż jutro, wśród owianego patosem westchnień konduktu, pomiędzy szarymi, cmentarnymi mogiłami. ― Proszę wejść ― zachęcił krótko oczekującą rozmowy, pozowaną damę, już zaraz zwracając się cicho do skonfundowanej płaczki: ― Poczekaj na korytarzu, zaraz wrócimy do sprawy. ― I tak przyszło mu z niechęcią witać w progu odzianą w czerń postać, już zaraz szczerze racząc porozumiewawczym spojrzeniem towarzyszącą jej, względnie dlań rówieśniczą i wcale niebrzydką córkę.
― Przychodzę z jedną prośbą, mianowicie... ― tu przerwała na moment, czujnym wzrokiem objąwszy ponure dziewczę, w bezcelowej tendencji milcząco przyglądającej się każdemu detalowi wiszącego na ścianie obrazu. ― Ustalałam już z panią Macnair szczegóły stypy, uznałam jednak, że na drugie danie zamiast mięsa stosowniejszym będzie podać rybę albo owoce morza. Może pieczonego w całości sandacza? Może ośmiorniczki? Harold był bowiem człowiekiem wód, zresztą jak wielu jego krewnych ― kontynuowała dość monotonnym głosem, tym razem iskrzącym wzrokiem sunąc od męskiej twarzy po sam czubek serdecznego palca lewej dłoni. Kawaler, przemknęło mimochodem przez myśl, sycąc wyobraźnię niefortunnym dla tej okazji pomysłem.
― Nie jestem pewien, czy taka zmiana jest jeszcze możliwa, niemniej postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, by spełnić pani życzenie ― zapewnił w wyuczonym drygu ostentacyjnych formułek, na marginesie niewielkiego notatnika zapisując pochyłym pismem rozproszone absurdem uwagi. Tak też obok nazwiska Goyle spoczęły kpiące hasła ryba i człowiek oceanu ― fantazje realiom raczej odległe, zwłaszcza w zastałej okoliczności. Istna wariatka.
― Mam taką nadzieję. Poza tym chciałam uiścić drugą ratę za ceremonię, nie umawiałam się jednak z panią Macnair na żaden konkretny termin... ― jak najęta paplała dalej, zupełnie odwrotnie do siedzącej obok niemowy, tępo podziwiającej teraz skrzypiące pod naciskiem stóp deski tutejszego parkietu.
― Nie ma jej obecnie na miejscu, może pani jednak przekazać te pieniądze mnie ― pospieszył z odpowiedzią i już zaraz przyjmował do rąk odliczoną kwotę, spisywał stosowny kwit, wreszcie ― odprowadzał obydwie klientki w stronę wyjścia, na powrót witając w matczynym gabinecie oczekującą jak na wyrok kobietę.
― Już jutro masz szansę się wykazać ― oświadczył po lakonicznym namyśle, racząc się ostatkami dawno już wystygłej, czarnej kawy. ― Sprawdzisz się ― podpiszemy umowę. Jeśli nie, dostaniesz wynagrodzenie wyłącznie za dzień próbny ― dodał po chwili, uścisnąwszy jej rękę w akcie przypieczętowania niniejszej obietnicy.
I tak dnia następnego uczestniczył w dumnym spektaklu pożegnania szanownego nieboszczyka, uwikłanego historią wszechmocnych mórz, odzianego w poszerzoną przez krawca ślubną szatę, wybrzmiewającego echem pirackich szant. Płaczka dała z siebie ogrom możliwości, rzewnie szlochając w niepozbawionym hieratyczności tonie, dopełniając tym samym wizji zażądanego przez wdówkę melodramatyzmu. Irina, w całej przesadzie swojej stanowczości, zatrząsnęła całą kuchnią dostojnego lokalu, toteż clou nieskromnego obiadu spoczywało u szczytu licznych stolików. Dostała morszczuka, dostała krewetki, dostała nawet fikuśną wariację na temat skorupiaków. On zaś, w zwyczajowej pozycji rzucał kondolencjami na prawo i lewo, z wyrozumiałością większą niż zawsze kierując wyrazy współczucia w stronę urodziwego, choć dalej nieodzywającego się choćby słowem, dziewczęcia.
zt
W powietrzu zastygł zapach spalanego tytoniu, blask przedzierającego się między okiennymi zasłonami słońca, wreszcie ― ponure widmo wyłaniającej się zewsząd śmierci. Stateczna twarz nie zdradzała się żadną emocją, prosty krawat oplatał ciasno kark, czarna marynarka zwisała z oparcia miękkiego fotela. Oczy zdawały się jednak wwiercać w samo sedno jej istnienia, czasem tylko uciekając w bok, do wymownie stojącej w rogu pokoiku trumienki, przypominającej niby senny schowek dla wampira. Być może bała się, że wyrosną mu zaraz dwa, mitycznie przerażające kły, a on wczepi się nimi w cienką skórę kobiecej szyjki, spijając łapczywie każdą kroplę krwi. Być może peszył ją zawadiacki wzrok niewiele od siebie młodszego mężczyzny, sprawnie omiatający każdy fragment jej lica, każdy kształt sylwetki opływającej w skromną, żałobną szatę. Być może, tak po prostu, dopadł ją stres, nienaturalnie przezeń rozciągany siłą niepewności podniesioną do niebotycznych wręcz rozmiarów. Nie dręczył celowo, raczej w imię chlubnej skrupulatności, bo klient nasz pan.
― Czyli umiesz śpiewać ― stwierdził sucho, niegrzecznie skracając dystans, trochę już chyba znudzony całym przedsięwzięciem. Siedziała tu przed nim, z miną bliską płaczu i to bynajmniej niesymulowanego, o który prosić miał za chwilę. Nie mógł wiedzieć, że od trzech dni prawie nic nie jadła, że własnego męża sama pochowała nie tak dawno, że z poprzedniej pracy wylano ją przed tygodniem. Jego decyzja nie znała jednak litości i sarnie oczy niewiele mogły w tej kwestii zdziałać; jego ostatnie słowo miało przebyć jeszcze długą, krętą drogę niewiadomej, nim raczy wreszcie dosięgnąć jej uszu. ― Ale nie masz doświadczenia ― powtórzył za nią w dziwacznej manierze kalkulacji, prężąc palce tuż poza zasięgiem brązowych tęczówek. Jak młode, spragnione ruchu i fizycznej aktywności dziecko, dogorywające w stałości szkolnej ławeczki. Zaraz jednak dłonie na powrót zajął papierosem, wędrującym leniwie między wargami a pustym eterem. Naprzeciwko z wolna kwitnąć zaczęło bezgłose zniecierpliwienie; mełła krańce sukienki, gładziła ustawicznie wyzierające spod materiału krańce ud, wreszcie odważyła się też oderwać wzrok od bladej ściany kontrastującej z jego obliczem. Amok nerwów zastąpiła doraźna pewność siebie, tak też postanowiła ukrócić wreszcie osobiste męki o co najmniej kilka mrugnięć.
― Mogę pokazać ― zaproponowała dość miękko, wsparłszy się na podłokietnikach twardego krzesełka. Niemo zgodził się wysłuchać, skinieniem głowy potwierdził oczekiwania. Płuca rozszerzyły się od głębokiego wdechu, dekolt zafalował, krtań zaczerpnęła gładkiego spokoju; pokoik wybrzmiał cichym sopranem, głosem stanowczo dalekim fałszowi, acz niegotowym chyba jeszcze na wystąpienia w szumnym orszaku, gdzie lament nieść się miał echem przenikającej kości rozpaczy. ― Garść ziemi bogactwo, cóż mię nadeszło? W ciele mem robactwo będzie pasło, w ciele mem robactwo będzie pasło, której tu nie mamy na tej niskości. ― Jasne usta rozchyliły się w zawahaniu, zadrżały w żywej emocji, zaraz już jednak kontynuowały meliczne comploratio. ― Garść ziemi przy ciała zagrzebieniu rzucą przyjaciele w grób w użaleniu. Smacznie się spoczywa w tym tu pokoju, bo mnie już nie wzywa żaden do boju ― kontynuowała stabilniej, składając wersy w spójną, drastyczną pieśń o szumnym ceremonialne. Jedna nuta wyrosła jarzmem okropnego fałszu, załamującego się głuszą w przestrzeni, rozszczepiającego powietrze autentyzmem odgrywanego tu teatru. Prawie jej uwierzył, omalże gotów byłby przysiąc, że tutejszy dramat nie walczył o pracę i pieniądze, lecz osobiste wytchnienie.
― Wystarczy ― zakomunikował, wwiercając żarzące się ostatki w niezgrabnie osmoloną, szklaną popielnicę. Mroczny żyrandol łypał lichym światłem wypalających się świec, z obserwujących się sylwetek czyniąc fantazmatyczne figury. Trochę woskowe i odrealnione, jakby między nimi, na samym brzegu ciężkiego, dębowego blatu zasiadła właśnie bezwzględna mara skonania. Gotowa była pociągać za sznurki agonii, z cynicznym uśmiechem na twarzy zabierając ze sobą coraz to kolejne, zupełnie kruche i marne istoty. Zaledwie wczoraj wykonywał inicjujące cięcia wzdłuż trupiej, gnijącej statury; zaledwie wczoraj nagimi rękoma sięgał jądra człowieczego jestestwa, kciukiem badając żałosne, otłuszczone serce, już niebijące i w gruncie rzeczy równie niewiele znaczące. ― A teraz zapłacz ― nakazał, raczej w tonie zachęcenia, niźli chłodnej dyrektywy, choć przyjąć to mogła dwojako; zmarszczył brwi w oczekiwaniu na strużki słonych łez i przepełnione żalem łkanie, miast niego otrzymał jednak naglące pukanie do drzwi. Zza framugi wychyliła się znajoma twarz podstarzałej wdowy, co to zaledwie przed paroma dniami, w porywie niepohamowanego spazmu poczęła opowiadać jego matce o wielkości szanownego Harolda. Niech mu ziemia lekką będzie, chciałby zadrwić w cynicznym uśmiechu, miast tego przyodział jednak maskę zręcznej kurtuazji, siląc się na dyskretne, pozbawione wyrachowania, uniesienie kącików.
― Pani Goyle ― wydusił tylko na powitanie, jakby w zjawie zdziwienia; nie spodziewał się oglądać jej nie wcześniej, niż jutro, wśród owianego patosem westchnień konduktu, pomiędzy szarymi, cmentarnymi mogiłami. ― Proszę wejść ― zachęcił krótko oczekującą rozmowy, pozowaną damę, już zaraz zwracając się cicho do skonfundowanej płaczki: ― Poczekaj na korytarzu, zaraz wrócimy do sprawy. ― I tak przyszło mu z niechęcią witać w progu odzianą w czerń postać, już zaraz szczerze racząc porozumiewawczym spojrzeniem towarzyszącą jej, względnie dlań rówieśniczą i wcale niebrzydką córkę.
― Przychodzę z jedną prośbą, mianowicie... ― tu przerwała na moment, czujnym wzrokiem objąwszy ponure dziewczę, w bezcelowej tendencji milcząco przyglądającej się każdemu detalowi wiszącego na ścianie obrazu. ― Ustalałam już z panią Macnair szczegóły stypy, uznałam jednak, że na drugie danie zamiast mięsa stosowniejszym będzie podać rybę albo owoce morza. Może pieczonego w całości sandacza? Może ośmiorniczki? Harold był bowiem człowiekiem wód, zresztą jak wielu jego krewnych ― kontynuowała dość monotonnym głosem, tym razem iskrzącym wzrokiem sunąc od męskiej twarzy po sam czubek serdecznego palca lewej dłoni. Kawaler, przemknęło mimochodem przez myśl, sycąc wyobraźnię niefortunnym dla tej okazji pomysłem.
― Nie jestem pewien, czy taka zmiana jest jeszcze możliwa, niemniej postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, by spełnić pani życzenie ― zapewnił w wyuczonym drygu ostentacyjnych formułek, na marginesie niewielkiego notatnika zapisując pochyłym pismem rozproszone absurdem uwagi. Tak też obok nazwiska Goyle spoczęły kpiące hasła ryba i człowiek oceanu ― fantazje realiom raczej odległe, zwłaszcza w zastałej okoliczności. Istna wariatka.
― Mam taką nadzieję. Poza tym chciałam uiścić drugą ratę za ceremonię, nie umawiałam się jednak z panią Macnair na żaden konkretny termin... ― jak najęta paplała dalej, zupełnie odwrotnie do siedzącej obok niemowy, tępo podziwiającej teraz skrzypiące pod naciskiem stóp deski tutejszego parkietu.
― Nie ma jej obecnie na miejscu, może pani jednak przekazać te pieniądze mnie ― pospieszył z odpowiedzią i już zaraz przyjmował do rąk odliczoną kwotę, spisywał stosowny kwit, wreszcie ― odprowadzał obydwie klientki w stronę wyjścia, na powrót witając w matczynym gabinecie oczekującą jak na wyrok kobietę.
― Już jutro masz szansę się wykazać ― oświadczył po lakonicznym namyśle, racząc się ostatkami dawno już wystygłej, czarnej kawy. ― Sprawdzisz się ― podpiszemy umowę. Jeśli nie, dostaniesz wynagrodzenie wyłącznie za dzień próbny ― dodał po chwili, uścisnąwszy jej rękę w akcie przypieczętowania niniejszej obietnicy.
I tak dnia następnego uczestniczył w dumnym spektaklu pożegnania szanownego nieboszczyka, uwikłanego historią wszechmocnych mórz, odzianego w poszerzoną przez krawca ślubną szatę, wybrzmiewającego echem pirackich szant. Płaczka dała z siebie ogrom możliwości, rzewnie szlochając w niepozbawionym hieratyczności tonie, dopełniając tym samym wizji zażądanego przez wdówkę melodramatyzmu. Irina, w całej przesadzie swojej stanowczości, zatrząsnęła całą kuchnią dostojnego lokalu, toteż clou nieskromnego obiadu spoczywało u szczytu licznych stolików. Dostała morszczuka, dostała krewetki, dostała nawet fikuśną wariację na temat skorupiaków. On zaś, w zwyczajowej pozycji rzucał kondolencjami na prawo i lewo, z wyrozumiałością większą niż zawsze kierując wyrazy współczucia w stronę urodziwego, choć dalej nieodzywającego się choćby słowem, dziewczęcia.
zt
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 10 września
Czy istniał lepszy czas na przeprowadzenie niezbyt legalnej operacji niż koniec świata? Wielkie problemy, stałe ryzyko i ostateczne rozwiązania odciągały uwagę od spraw błahych, drobnostek, umykających w pyle zniszczenia, detali, które w perspektywie czasu mogły nabrać rozmiarów góry lodowej. Deirdre potrafiła myśleć dalekosiężnie, więc choć Londyn płonął, a cienie rozpleniły się żywiej na poszarpanej tkance magii, to i tak znalazła chwilę, by zająć się czymś prywatnym. Na razie niegroźnym, ale z wybuchowym potencjałem. Myślała o tym od dawna, a teraz po prostu korzystała z krwawej okazji. Zainteresowanie prywatnym życiem namiestniczki malało, wszyscy patrzyli na jej ręce, ale tylko w oficjalnym zakresie. Jak poradzi sobie ze zniszczeniami, z głodem, z niepokojem? Z reperkusjami sierpniowych zniszczeń, odbijających się złowrogim echem nawet teraz, u progu jesieni? Kwestie wdowieństwa, płci czy orientalnego pochodzenia spadały na drugi, ba, trzeci plan - dzięki czemu mogła rozpocząć subtelne prace za kulisami, umacniając wiarygodność rozgrywanego przedstawienia.
Wizyta w domu pogrzebowym Macnairów miała postawić kolejną cegiełkę na solidnym fundamencie kłamstw, który budowała jako madame Mericourt. Wiedziała, że tej akurat rodzinie może zaufać - nawet jeśli dobrze znała tylko jednego jej przedstawiciela. Liczyła też, że i reszta familii okaże się równie czarująca, co Drew. I może nieco mniej lubująca się w alkoholu.
Przyszła do eleganckiego, posępnego przybytku tuż przed zamknięciem, nieco za późno, nie lubiła tłumów, ceniła dyskrecję, listownie więc nie zapowiadała w żaden sposób swego przybycia. Chciała uniknąć specjalnego traktowania, ale przede wszystkim - sama nie wiedziała dokładnie, czego oczekuje. Ona, Śmierciożerczyni, potrzebowała pomocy profesjonalisty od śmierci: innego rodzaju, tej gładszej, uwięzionej w marmurach grobowców, stworzonej po to, by pielęgnować wydestylowaną pamięć o ukochanych zmarłych. Piękna propaganda życia, niezbędna dla wdowy - ale także dla dzieci, rosły, wkrótce będą chciały oddać należne honory ojcu, była to winna bliźniętom. I samej sobie. Sallow przyklasnąłby temu pomysłowi, uwiecznienie zadumanej, stęsknionej wdowy na tle imponującego pomnika tragicznie zmarłego pana Mericourta pięknie wpisałoby się w narrację o historii nowej namiestniczki, cementując obraz czarownicy zahartowanej okrutnymi doświadczeniami, wyniosłej i poważnej, z sercem skamieniałym na wieki przez utraconą przedwcześnie miłość.
Od razu po przekroczeniu progu domu pogrzebowego skręciła w bok, ku większej sali - stukot obcasów roznosił się echem po opustoszałym wnętrzu, atłasowe kurtyny i przepierzenia zostawiła za sobą, zsunęła też z głowy kaptur, zostając w samym prostym, czarnym płaszczu z futrzanym wykończeniem, szata sięgajała ziemi. Włosy spięła w niski kok pozbawiony ozdób: była tu nikim, kolejnym klientem, przykrym, bo nakazującym obsługę tuż przed godziną zamknięcia. Macnairowie zapewne mieli ręce pełne pracy, skutki armageddonu mocno przetrzebiły brytyjskie społeczeństwo, także to londyńskie.
Po chwili spaceru wśród kamiennych nagrobków, podobizn i tablic ułyszała kroki za swoimi plecami, ale nie odwróciła się, dalej przyglądając się z zaciekawieniem jednej z większych rzeźb, głową sięgającą niemal sufitu pomieszczenia. Ni to heros, ni wielki mag; podobizna zmarłego nieco przypominała aż nazbyt cieleśnie (nie)dokładny pomnik Cronusa Malfoya.
- Współpracujecie może z rzeźbiarzem nieco mniej skupionym na odwzorowaniu sylwetki zmarłego? - spytała miękko zamiast powitań, ciągle wpatrzona w ponury profil monumentu. Czy tak wyglądał Bastien? Czy takie spojrzenie pragnęła uwiecznić na setki lat w miejscu jego spoczynku?
Czy istniał lepszy czas na przeprowadzenie niezbyt legalnej operacji niż koniec świata? Wielkie problemy, stałe ryzyko i ostateczne rozwiązania odciągały uwagę od spraw błahych, drobnostek, umykających w pyle zniszczenia, detali, które w perspektywie czasu mogły nabrać rozmiarów góry lodowej. Deirdre potrafiła myśleć dalekosiężnie, więc choć Londyn płonął, a cienie rozpleniły się żywiej na poszarpanej tkance magii, to i tak znalazła chwilę, by zająć się czymś prywatnym. Na razie niegroźnym, ale z wybuchowym potencjałem. Myślała o tym od dawna, a teraz po prostu korzystała z krwawej okazji. Zainteresowanie prywatnym życiem namiestniczki malało, wszyscy patrzyli na jej ręce, ale tylko w oficjalnym zakresie. Jak poradzi sobie ze zniszczeniami, z głodem, z niepokojem? Z reperkusjami sierpniowych zniszczeń, odbijających się złowrogim echem nawet teraz, u progu jesieni? Kwestie wdowieństwa, płci czy orientalnego pochodzenia spadały na drugi, ba, trzeci plan - dzięki czemu mogła rozpocząć subtelne prace za kulisami, umacniając wiarygodność rozgrywanego przedstawienia.
Wizyta w domu pogrzebowym Macnairów miała postawić kolejną cegiełkę na solidnym fundamencie kłamstw, który budowała jako madame Mericourt. Wiedziała, że tej akurat rodzinie może zaufać - nawet jeśli dobrze znała tylko jednego jej przedstawiciela. Liczyła też, że i reszta familii okaże się równie czarująca, co Drew. I może nieco mniej lubująca się w alkoholu.
Przyszła do eleganckiego, posępnego przybytku tuż przed zamknięciem, nieco za późno, nie lubiła tłumów, ceniła dyskrecję, listownie więc nie zapowiadała w żaden sposób swego przybycia. Chciała uniknąć specjalnego traktowania, ale przede wszystkim - sama nie wiedziała dokładnie, czego oczekuje. Ona, Śmierciożerczyni, potrzebowała pomocy profesjonalisty od śmierci: innego rodzaju, tej gładszej, uwięzionej w marmurach grobowców, stworzonej po to, by pielęgnować wydestylowaną pamięć o ukochanych zmarłych. Piękna propaganda życia, niezbędna dla wdowy - ale także dla dzieci, rosły, wkrótce będą chciały oddać należne honory ojcu, była to winna bliźniętom. I samej sobie. Sallow przyklasnąłby temu pomysłowi, uwiecznienie zadumanej, stęsknionej wdowy na tle imponującego pomnika tragicznie zmarłego pana Mericourta pięknie wpisałoby się w narrację o historii nowej namiestniczki, cementując obraz czarownicy zahartowanej okrutnymi doświadczeniami, wyniosłej i poważnej, z sercem skamieniałym na wieki przez utraconą przedwcześnie miłość.
Od razu po przekroczeniu progu domu pogrzebowego skręciła w bok, ku większej sali - stukot obcasów roznosił się echem po opustoszałym wnętrzu, atłasowe kurtyny i przepierzenia zostawiła za sobą, zsunęła też z głowy kaptur, zostając w samym prostym, czarnym płaszczu z futrzanym wykończeniem, szata sięgajała ziemi. Włosy spięła w niski kok pozbawiony ozdób: była tu nikim, kolejnym klientem, przykrym, bo nakazującym obsługę tuż przed godziną zamknięcia. Macnairowie zapewne mieli ręce pełne pracy, skutki armageddonu mocno przetrzebiły brytyjskie społeczeństwo, także to londyńskie.
Po chwili spaceru wśród kamiennych nagrobków, podobizn i tablic ułyszała kroki za swoimi plecami, ale nie odwróciła się, dalej przyglądając się z zaciekawieniem jednej z większych rzeźb, głową sięgającą niemal sufitu pomieszczenia. Ni to heros, ni wielki mag; podobizna zmarłego nieco przypominała aż nazbyt cieleśnie (nie)dokładny pomnik Cronusa Malfoya.
- Współpracujecie może z rzeźbiarzem nieco mniej skupionym na odwzorowaniu sylwetki zmarłego? - spytała miękko zamiast powitań, ciągle wpatrzona w ponury profil monumentu. Czy tak wyglądał Bastien? Czy takie spojrzenie pragnęła uwiecznić na setki lat w miejscu jego spoczynku?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Świece wymownie kapały ostatkami rozlewającego się tu i ówdzie wosku, zza okna łypał już wyłącznie lichy blask migającej latarenki, a on, on odliczał już dłużące się nieskończonością minuty. Monotonny obowiązek codzienności krępował ciało łańcuchami presji, a zaledwie kilka uliczek dalej oczekiwał na niego już inny, podarowany w pięknym geście prezent niezależności; z powodzeniem walczył więc o siebie, w ichniejszych oczach żądając ognika dumy, w własnych zaś ― swoistego panaceum na wszystkie dolegliwości osobistego, maluczkiego wszechświata. A tenże był przecież dramatycznie wręcz paskudny, niesiony jakby strugami ponurego deszczu i równie cierpiętniczej wizji przyszłości, nieprzerwanie domagającej w snach i na jawie brzemieniem przytwierdzonego doń garbu goryczy. O strugach własnego losu usłyszał zaledwie przed miesiącem, w skromnej chacie festiwalowych szeptuch, i bynajmniej nie była to wiązanka słodkich życzeń. Zupełnie jak wtedy, zupełnie jak na północy, gdzie podająca się za volvę kobieta zrzuciła na niego balast o niewyobrażalnym ciężarze. Całość skwitowała fikuśna apokalipsa, niewytłumaczalna przynajmniej dla jego, być może prymitywnego, umysłu żadnym odbiciem sensu czy pragmatycznym powodem. Zbyt dobrze zdążył już jednak poznać niepodlegającą dyskusjom, wyższą siłę natury i tak, choćby chciał oddać się teraz naiwnej beztrosce, zdecydował się nie lekceważyć jej alarmujących sygnałów. Ze znaczniejszą chyba dociekliwością obserwował nocne niebo w doraźnej efemerydzie bezsenności, jakby wśród kaskad tutejszych gwiazd dopatrzeć się miał odpowiedzi na zastygłe w eterze pytania. Pocieszającym było, że w letargicznym śledzeniu konstelacji nie musiał niemo odmawiać emocjonalnej modlitwy za żadną z bliskich mu dusz; wszyscy zgodnie, w atmosferze kojącej świadomości, posyłali obiecujące wiadomości, nawet jeśli ich treść zdradzała się pewnym katastroficznym echem. Widok lamentujących, osieroconych dzieci zdołał poruszyć nawet jego skamieniałym sercem; rozpraszające się w panicznym natłoku tłumy ofiar nie widniały, nawet dla jego cynicznej oceny, jako ta zdziczała, godna politowania tłuszcza. Świat z dnia na dzień przewracał się do góry nogami, drążąc w ziemi głęboką wyrwę niestabilności. No i jeszcze ona, ni to przyjaciółka, ni deklarowana nemezis, przed paroma dobami przestała dopiero dręczyć jego myśli reminiscencją upokarzającego uroku; sugestywnie milczała od tamtej pory, być może zasłużenie zawstydzona głupotą własnych wyborów, być może rozważająca niepewnością nad dylematem, które z nich było w zastałej sytuacji rzeczywistym drapieżnikiem, a które ― ofiarą. I jego dręczyła ta wątpliwość, gdy z niechęcią przywoływał owleczone obłokiem obrazy obopólnej winy. Jej sedna upatrywał jednak w kuszących staraniach półwili, tak żałośnie sprowadzających go na kolana, tak żałośnie rozkazujących mu pamięć, tak intensywnie rozregulowujących miarowy oddech i krążący we krwi instynkt. Dziś, na całe szczęście, nie pozostało z tego już absolutnie nic, ledwie zmęczenie i towarzyszący mu dyskomfort, ledwie zniecierpliwienie zasłyszanym nagle stukotem obcasów. O podobnej godzinie nikt zwykle nie niepokoił murów tutejszego przybytku, tak też dość frywolnie pozwolił sobie już zaryglować księgę rachunkową, potem gabinet w ogóle, pozostawiając za plecami mroczne widma śmierci. I tak kobiecy wzrok nierozpoznanej najpierw sylwetki podziwiał rzędy marmurowych specjalności, począwszy od heroicznej sylwety bliżej niedookreślonego maga; i tak przyjemny kobiecy głos rozległ się w wąskim korytarzyku, wywołując go do nagłej reakcji.
― Zamówienia wykonujemy zgodnie z życzeniami klienta ― odparł inicjująco, dość może nawet sucho, dopóki nie dojrzał, ostatnio znamiennych dla tego zdegradowanego miasta, rysów. ― A dla pani namiestniczki projektu osobiście doglądać mogłaby choćby i moja matka. Zaręczam, że jej warsztat jest nienaganny ― dodał wkrótce, już w mniejszym tonie formalności, na powrót wiercąc kluczem w zamku od drzwi biura. ― Zapraszam. Czegoś się pani napije? ― już wkrótce zachęcał ją lapidarnym ruchem ręki do wejścia w czeluści ciemnego pokoiku.
― Zamówienia wykonujemy zgodnie z życzeniami klienta ― odparł inicjująco, dość może nawet sucho, dopóki nie dojrzał, ostatnio znamiennych dla tego zdegradowanego miasta, rysów. ― A dla pani namiestniczki projektu osobiście doglądać mogłaby choćby i moja matka. Zaręczam, że jej warsztat jest nienaganny ― dodał wkrótce, już w mniejszym tonie formalności, na powrót wiercąc kluczem w zamku od drzwi biura. ― Zapraszam. Czegoś się pani napije? ― już wkrótce zachęcał ją lapidarnym ruchem ręki do wejścia w czeluści ciemnego pokoiku.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Dom Pogrzebowy Macnair
Szybka odpowiedź