Poddasze, pokój gościnny
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Poddasze, pokój gościnny
Niewielkiego metrażu pomieszczenie znajdujące się jeszcze pół poziomu wyżej niż poddasze zagospodarowane pod kątem składzików. Prowadzi do niego jedna droga - przez klapę w suficie w salonie Wren. Jego przeznaczenie to pokój gościnny, raczej ubogi i skromny, ale przytulny: umiejscowienie bezpośrednio pod skosem dachu wykluczyło możliwość ustawienia tam wysokiego łóżka, toteż jego funkcję pełni puchata mata wyłożona pościelą. Na małym krześle można ułożyć ubrania, a na stojącym obok niskim stole wszelkiego rodzaju inne przedmioty. Dwie doniczki wiszą na skosie ścian, wypełniają je zielone rośliny o opadających w dół gałęziach usłanych drobnymi listkami. Ze względu na wędrujące w górę ogrzewanie w tym miejscu kamienicy jest zdecydowanie najcieplej. Pomóc może uchylenie niedużego okna z widokiem na ulicę Pokątną - ale trzeba liczyć się z dobiegającą z jej strony wrzawą, niezależnie od godziny.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Oddech ulgi wydobył się z jego ust, gdy cichy głos dziewczyny dotarł do jego uszu. Nie zabił jej, wydarzenia nie potoczyły się najgorszym, możliwym torem, nawet jeśli halucynacje w znacznym stopniu odbiegały od tych, przyjemnych wizji jakie widział w towarzystwie Elviry. Reminiscencje wydarzeń przemknęły przez obolałą głowę, nie potrafił ich jednak ułożyć w jedną całość. Oparł policzek o delikatną dłoń, czując jak ciężar spada z jego ramion, pozwalając napiętym mięśniom rozluźnić się z dziwnego napięcia.
- Zły pomysł. - Mruknął jedynie głosem podszytym rozbawieniem. Nie miał zamiaru robić jej wyrzutów, wytykać złych decyzji. I on był zmęczony, jednak niechętnie wypuścił ją z ramion. Uważnym spojrzeniem obserwował, jak dziewczyna porusza się w kierunku łóżka, gotów w każdej chwili ruszyć jej na ratunek gdyby straciła równowagę bądź znów źle się poczuła. Wieczór który miał być tym, przyjemnym pozostawił po sobie jedynie niewielkie skrawki wspomnień.
Kolejne westchnienie uleciało z jego ust, gdy narzeczona wgramoliła się pod kołdrę. Rozpiął kilka guzików koszuli, by ściągnąć ją przez głowę, ściągnął również spodnie chcąc wygodnie się wyspać przez resztę nocy, jaka pozostała im do świtu. Ostrożnie wdrapał się na materac, delikatnie wsuwając się pod kołdrę by przylgnąć torsem do chłodnych pleców dziewczyny. Czując chłód jej ciała oraz wstrząsające nim dreszcze owinął ramiona wokół jej sylwetki. Delikatnie, nie chcąc wywoływać na zmęczonym ciele zbyt wielkiego nacisku.
Spał snem lekkim. Czujnym, przebudzając się za każdym razem, gdy Wren zmieniła pozycję. Widział, że dziewczyna jest w gorszej formie niż on, podświadomie więc jego umysł postanowił czuwać; ot na wszelki wypadek, jakby jej stan przez noc uległ pogorszeniu. Nie był to pierwszy raz gdy przyszło mu czuwać podczas snu, lecz świadomość braku odpowiedniej porcji odpoczynku nadeszła dopiero rano. Niechętnie uniósł powieki, wpierw uznając za podejrzany fakt, iż nie znajduje się w swoim mieszkaniu na Nokturnie. Chwilę później wydarzenia poprzedniego wieczoru powróciły do jego umysłu. Ciężkie westchnienie opuściło jego usta, a zielone spojrzenie powędrowało po materacu, w poszukiwaniu towarzyszki tej nocy. Kąciki jego ust uniosły się delikatnie ku górze, a sam Schmidt przekręcił się na bok. Głowa szmalcownika spoczęła na jej piersi, a z jego ust uleciał pomruk zadowolenia. Nie chciał wstawać, wciąż odczuwając zmęczenie oraz nieprzyjemny ból w trzewiach. Pozostawanie stanie czuwania przez całą noc odcisnęło na nim piętno, a zmęczenie widniało na męskiej twarzy
- Jak się czujesz? - Wymruczał, nie odrywając jednak łepetyny od miękkiego ciała. Wiedział, że niedługo będzie trzeba wstać. I o ile Otto z pewnością zostanie nakarmiony oraz wyprowadzony, tak niedługo obowiązki zaczną ich wzywać do wyjścia z przyjemnie miękkiej pościeli. - Jest lepiej, niż w nocy? - Dopytał, chcąc mieć pełen pogląd sytuacji. Nastraszyła go, jak nikomu do tej pory nie udało się go nastraszyć. I miał jedynie nadzieję, że dziewczyna czuje się lepiej.
- Zły pomysł. - Mruknął jedynie głosem podszytym rozbawieniem. Nie miał zamiaru robić jej wyrzutów, wytykać złych decyzji. I on był zmęczony, jednak niechętnie wypuścił ją z ramion. Uważnym spojrzeniem obserwował, jak dziewczyna porusza się w kierunku łóżka, gotów w każdej chwili ruszyć jej na ratunek gdyby straciła równowagę bądź znów źle się poczuła. Wieczór który miał być tym, przyjemnym pozostawił po sobie jedynie niewielkie skrawki wspomnień.
Kolejne westchnienie uleciało z jego ust, gdy narzeczona wgramoliła się pod kołdrę. Rozpiął kilka guzików koszuli, by ściągnąć ją przez głowę, ściągnął również spodnie chcąc wygodnie się wyspać przez resztę nocy, jaka pozostała im do świtu. Ostrożnie wdrapał się na materac, delikatnie wsuwając się pod kołdrę by przylgnąć torsem do chłodnych pleców dziewczyny. Czując chłód jej ciała oraz wstrząsające nim dreszcze owinął ramiona wokół jej sylwetki. Delikatnie, nie chcąc wywoływać na zmęczonym ciele zbyt wielkiego nacisku.
Spał snem lekkim. Czujnym, przebudzając się za każdym razem, gdy Wren zmieniła pozycję. Widział, że dziewczyna jest w gorszej formie niż on, podświadomie więc jego umysł postanowił czuwać; ot na wszelki wypadek, jakby jej stan przez noc uległ pogorszeniu. Nie był to pierwszy raz gdy przyszło mu czuwać podczas snu, lecz świadomość braku odpowiedniej porcji odpoczynku nadeszła dopiero rano. Niechętnie uniósł powieki, wpierw uznając za podejrzany fakt, iż nie znajduje się w swoim mieszkaniu na Nokturnie. Chwilę później wydarzenia poprzedniego wieczoru powróciły do jego umysłu. Ciężkie westchnienie opuściło jego usta, a zielone spojrzenie powędrowało po materacu, w poszukiwaniu towarzyszki tej nocy. Kąciki jego ust uniosły się delikatnie ku górze, a sam Schmidt przekręcił się na bok. Głowa szmalcownika spoczęła na jej piersi, a z jego ust uleciał pomruk zadowolenia. Nie chciał wstawać, wciąż odczuwając zmęczenie oraz nieprzyjemny ból w trzewiach. Pozostawanie stanie czuwania przez całą noc odcisnęło na nim piętno, a zmęczenie widniało na męskiej twarzy
- Jak się czujesz? - Wymruczał, nie odrywając jednak łepetyny od miękkiego ciała. Wiedział, że niedługo będzie trzeba wstać. I o ile Otto z pewnością zostanie nakarmiony oraz wyprowadzony, tak niedługo obowiązki zaczną ich wzywać do wyjścia z przyjemnie miękkiej pościeli. - Jest lepiej, niż w nocy? - Dopytał, chcąc mieć pełen pogląd sytuacji. Nastraszyła go, jak nikomu do tej pory nie udało się go nastraszyć. I miał jedynie nadzieję, że dziewczyna czuje się lepiej.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Cóż, pomysł rzeczywiście należał do tragicznych, ale Wren nie potwierdziła jego słów. Parsknęła jedynie cicho, zgodnie, w myślach przyrzekając Merlinowi i sobie samej, że nigdy więcej nie tknie już podobnego świństwa. Wydawało się obciążać organizm zbyt mocno, sprawiać, że traciła kontrolę w sposób, który odbiegał od przyjemności, a roztaczane przez halucynogenne działanie wizje okazywały się bardziej niebezpieczne, niż rzeczywiście odprężające. O tym pomyśli jednak jutro - pamiętała jedynie ich skrawki, nieskładne urywki, pewna tego, że często wśród wspomnień przewijał się motyw wody i niosących ją donikąd fal. I choć bała się ich już zdecydowanie mniej niż jeszcze kilka lat, kilka miesięcy temu, wciąż kojarzyły się z zagrożeniem niźli odpoczynkiem.
Pokątna budziła się do życia razem z nimi, zza okna dobiegały pierwsze szmery rozstawianych na powietrzu kramów, powoli otwieranych sklepów, Yuan uznał zatem, że to idealny moment, by upomnieć się o pożywienie. Zeszłego wieczora nie dostał stosownej kolacji, tego ranka odłożono w czasie również śniadanie, a to wystarczyło, by nadszarpnąć jego nerwami. Obudził zatem Wren, obudził też Friedricha, choć w istocie to jej ruch na materacu sprawił, że szmalcownik również uniósł powieki. Czarownica westchnęła głęboko, ciężko, czując jak tępy ból tańczył w skroniach, a żołądek ściskał w pozostałości wczorajszych dolegliwości. Nie tak silnych, ale obecnych; uśmiechnęła się jednak do leżącego obok mężczyzny, objęła go bolesnymi rękoma, nadgarstkami zwieńczonymi czerwonym śladem wcześniejszych więzów, i przycisnęła do siebie lekko. Czuwał nad nią całą noc - nie wiedziała tego, ale wyglądał na zmęczonego, z podkrążonymi głęboką purpurą oczyma i brakiem typowej werwy.
- Znośnie - odparła ochryple, zgodnie z prawdą. - A ty? - zmęczone wciąż palce przeczesały brązowe pukle zmierzwionych snem włosów gdy na dłuższy moment zastygli w objęciach, dochodząc do siebie. Godząc się z nadejściem poranka, który rozkazywał, by za jakiś czas powrócili do rzeczywistości, nieważne, czy byli na nią dziś gotowi. - Śpij jeszcze, ja też zaraz wrócę. Śpij - mówiła głosem łagodnym, czułym, składając krótki pocałunek na czole mężczyzny, by za chwilę wyślizgnąć się lekko z jego objęć i przedostać się z powrotem do otwartej klapy wychodzącej na salon. W drodze sięgnęła jeszcze do kieszeni odrzuconej na bok sukienki i wyciągnęła z jej kieszeni różdżkę, ostrożnym krokiem schodząc później do głównego pomieszczenia. Najpierw zaklęciem pozbyła się śladów - uderzenia w brzuch, czerwonych pasm okalających jej ręce; zaoferowała Yuanowi więcej jedzenia niż zwykle, a później zniknęła na długo w łazience, dokładnie myjąc zęby i biorąc orzeźwiającą, ciepłą kąpiel. Czuła potrzebę zmycia z siebie śladów tych wizji. Nie była pewna co dokładnie robili, ale umysł podpowiadał, że nie było to niczym dobrym. Niczym słodkim czy rozkosznym.
Niecałą godzinę później powróciła na poddasze. Różdżką lewitowała dużą, drewnianą tacę podtrzymującą dwie filiżanki gorącej, miętowej herbaty i małe miseczki odgrzanego rosołu własnej roboty. Na talerzu obok znajdowały się słabo przypieczone tosty, trochę wciąż-świeżych warzyw i owoców, wszystko, co wydawało jej się w miarę logicznym wyborem na śniadanie - pomijając zupę, bo że rosół leczył wszystko dowiedziała się jeszcze od babci, lata temu. Zbawiennie była też czysta; z lekko wilgotnymi włosami spiętymi w kok, w świeżym ubraniu, nieco bardziej rezolutna niż zaraz po przebudzeniu.
- Nie zasłużyłeś, ale dostaniesz śniadanie do łóżka - mruknęła z cieniem uśmiechu majaczącym na ustach; zasłużył co prawda nocną wartą, ale czy to zmywało świadomość, że jeszcze chwilę temu znaczący brzuch siniak musiał pochodzić z jego pięści? - A jeśli nie jesteś głodny, wypij chociaż herbatę. I rosół - bo babcia mówiła, że tak trzeba.
Pokątna budziła się do życia razem z nimi, zza okna dobiegały pierwsze szmery rozstawianych na powietrzu kramów, powoli otwieranych sklepów, Yuan uznał zatem, że to idealny moment, by upomnieć się o pożywienie. Zeszłego wieczora nie dostał stosownej kolacji, tego ranka odłożono w czasie również śniadanie, a to wystarczyło, by nadszarpnąć jego nerwami. Obudził zatem Wren, obudził też Friedricha, choć w istocie to jej ruch na materacu sprawił, że szmalcownik również uniósł powieki. Czarownica westchnęła głęboko, ciężko, czując jak tępy ból tańczył w skroniach, a żołądek ściskał w pozostałości wczorajszych dolegliwości. Nie tak silnych, ale obecnych; uśmiechnęła się jednak do leżącego obok mężczyzny, objęła go bolesnymi rękoma, nadgarstkami zwieńczonymi czerwonym śladem wcześniejszych więzów, i przycisnęła do siebie lekko. Czuwał nad nią całą noc - nie wiedziała tego, ale wyglądał na zmęczonego, z podkrążonymi głęboką purpurą oczyma i brakiem typowej werwy.
- Znośnie - odparła ochryple, zgodnie z prawdą. - A ty? - zmęczone wciąż palce przeczesały brązowe pukle zmierzwionych snem włosów gdy na dłuższy moment zastygli w objęciach, dochodząc do siebie. Godząc się z nadejściem poranka, który rozkazywał, by za jakiś czas powrócili do rzeczywistości, nieważne, czy byli na nią dziś gotowi. - Śpij jeszcze, ja też zaraz wrócę. Śpij - mówiła głosem łagodnym, czułym, składając krótki pocałunek na czole mężczyzny, by za chwilę wyślizgnąć się lekko z jego objęć i przedostać się z powrotem do otwartej klapy wychodzącej na salon. W drodze sięgnęła jeszcze do kieszeni odrzuconej na bok sukienki i wyciągnęła z jej kieszeni różdżkę, ostrożnym krokiem schodząc później do głównego pomieszczenia. Najpierw zaklęciem pozbyła się śladów - uderzenia w brzuch, czerwonych pasm okalających jej ręce; zaoferowała Yuanowi więcej jedzenia niż zwykle, a później zniknęła na długo w łazience, dokładnie myjąc zęby i biorąc orzeźwiającą, ciepłą kąpiel. Czuła potrzebę zmycia z siebie śladów tych wizji. Nie była pewna co dokładnie robili, ale umysł podpowiadał, że nie było to niczym dobrym. Niczym słodkim czy rozkosznym.
Niecałą godzinę później powróciła na poddasze. Różdżką lewitowała dużą, drewnianą tacę podtrzymującą dwie filiżanki gorącej, miętowej herbaty i małe miseczki odgrzanego rosołu własnej roboty. Na talerzu obok znajdowały się słabo przypieczone tosty, trochę wciąż-świeżych warzyw i owoców, wszystko, co wydawało jej się w miarę logicznym wyborem na śniadanie - pomijając zupę, bo że rosół leczył wszystko dowiedziała się jeszcze od babci, lata temu. Zbawiennie była też czysta; z lekko wilgotnymi włosami spiętymi w kok, w świeżym ubraniu, nieco bardziej rezolutna niż zaraz po przebudzeniu.
- Nie zasłużyłeś, ale dostaniesz śniadanie do łóżka - mruknęła z cieniem uśmiechu majaczącym na ustach; zasłużył co prawda nocną wartą, ale czy to zmywało świadomość, że jeszcze chwilę temu znaczący brzuch siniak musiał pochodzić z jego pięści? - A jeśli nie jesteś głodny, wypij chociaż herbatę. I rosół - bo babcia mówiła, że tak trzeba.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Pomruk zadowolenia umknął z jego ust, gdy wątłe ramiona dziewczyny owinęły się wokół jego ciała. Zmęczenie wypisane było na jego twarzy, oczy podkrążone, a umysł silnie odmawiał jakiejkolwiek formy rozbudzenia się. Rzadko posiadał problemy ze wstawaniem, dziś jednak ta czynność zdawała się go przerastać. Kolejne ciężkie westchnienie opuściło jego usta, gdy próbował przypomnieć sobie bieg wczorajszych wydarzeń. Jego umysł pamiętał jedynie wyrywki tego, co właściwie działo się po spożyciu narkotyku. I był niemal pewien, że te wizje nie były na tyle przyjemne, jak wcześniejsze.
- To dobrze. - Odpowiedział z ulgą wybrzmiewającą w głosie. Chang była cała, nie pamiętał, czemu wisiała podwieszona w powietrzu… I chyba nie chciał wiedzieć. - Boli mnie wątroba. I gardło. - Odpowiedział odrobinę zachrypłym, zaspanym głosem. Palce mężczyzny przebiegły po miękkim boku, a zielone oczy przymknęły się, gdy sen ponownie próbował owinąć wokół niego swoje ramiona.
Uniósł delikatnie kąciki ust ku górze, gdy jej usta spotkały się z jego skórą. - Mhm… - Wyrwało się z jego ust z wyraźnym zadowoleniem, gdy dziewczyna pozwoliła mu spać. Nie spieszyło mu się do prysznica czy śniadania. Zmęczony narkotykami oraz całonocnym trybem czuwania organizm domagał się jeszcze krótkiej, niewielkiej drzemki. Kilkunastu minut więcej odpoczynku, pozwalającego odrobinę się zregenerować. Kiedy dziewczyna wysunęła się z jego objęć, naciągnął kołdrę wyżej na siebie. Zamknął zielone ślepia, by ponownie zatopić się we śnie.
Miał wrażenie, że minęło ledwie pięć krótkich minut od momentu pozostania samemu w łóżku do momentu, gdy trzeszczenie drabiny wyrwało go ze snu. Niechętnie podniósł się do siadu, zaspanym spojrzeniem przyglądając się świeżej, jak zawsze pięknej pannie Chang. Przeciągnął się, po czym przesunął odrobinę na bok, robiąc Wren miejsce na mało wygodnym materacu.
- Sprzeciwiłbym się, ale prawie nic nie pamiętam. - Stwierdził, nie do końca z tego faktu zadowolony. Wolałby wiedzieć. Mieć świadomość tego, co się wydarzyło podczas narkotykowego upojenia. Umysł jednak nie chciał współpracować, przywodząc mu jedynie wspomnienie ulubionej wiedeńskiej ulicy, na której zwykł bywać każdego dnia. Przejechał dłonią po szyi, co wywołało wykrzywienie jego ust. Czyżby coś mu zrobiła? Nie wiedział. I chyba nie chciał wiedzieć. Przekręcił łeb tak, aby jego narzeczona mogła przyjrzeć się jego skórze. - Mam coś na szyi? - Spytał z ciekawością w głosie. Wiedział, że zapewne nie wyciągnie różdżki aby mu pomóc - to wyraziła dokładnie wczorajszego dnia. Miał jednak nadzieję, że chociaż powie mu, czy powinien skierować się do uzdrowiciela, czy też nie.
Żołądek przypomniał o swoim istnieniu przeciągłym burczeniem. Schmidt sięgnął po miseczkę z rosołem czując, że bez tego nie przełknie nic więcej, bez powtórzenia jej wczorajszych wyczynów. - Dzięki. - Odpowiedział krótko, lakonicznie jak prawie zawsze gdy przyszło mu się odzywać. W tonach jego głosu dało się jednak wyczuć szczerą wdzięczność. Gorąca zupa rozgrzała wnętrzności, przyjemnie zalegając w pustym żołądku. - Gotuj mi częściej. - Mruknął czymś między żartem a prośbą. Nie chciał zrobić z niej kury domowej zamkniętej w kuchni, co to, to z pewnością nie. Zapewne przypominałaby wtedy smutne pantery w klatkach… Musiał jednak przyznać, że gotowała smacznie, a zjedzenie czegoś domowego było doświadczeniem przyjemnym, dawno przez niego nie doświadczanym.
Zjadł całe śniadanie, wypił filiżankę gorącej herbaty po czym zwlókł się na dół, aby umyć się i doprowadzić do jako-takiego porządku.
| zt. x2
- To dobrze. - Odpowiedział z ulgą wybrzmiewającą w głosie. Chang była cała, nie pamiętał, czemu wisiała podwieszona w powietrzu… I chyba nie chciał wiedzieć. - Boli mnie wątroba. I gardło. - Odpowiedział odrobinę zachrypłym, zaspanym głosem. Palce mężczyzny przebiegły po miękkim boku, a zielone oczy przymknęły się, gdy sen ponownie próbował owinąć wokół niego swoje ramiona.
Uniósł delikatnie kąciki ust ku górze, gdy jej usta spotkały się z jego skórą. - Mhm… - Wyrwało się z jego ust z wyraźnym zadowoleniem, gdy dziewczyna pozwoliła mu spać. Nie spieszyło mu się do prysznica czy śniadania. Zmęczony narkotykami oraz całonocnym trybem czuwania organizm domagał się jeszcze krótkiej, niewielkiej drzemki. Kilkunastu minut więcej odpoczynku, pozwalającego odrobinę się zregenerować. Kiedy dziewczyna wysunęła się z jego objęć, naciągnął kołdrę wyżej na siebie. Zamknął zielone ślepia, by ponownie zatopić się we śnie.
Miał wrażenie, że minęło ledwie pięć krótkich minut od momentu pozostania samemu w łóżku do momentu, gdy trzeszczenie drabiny wyrwało go ze snu. Niechętnie podniósł się do siadu, zaspanym spojrzeniem przyglądając się świeżej, jak zawsze pięknej pannie Chang. Przeciągnął się, po czym przesunął odrobinę na bok, robiąc Wren miejsce na mało wygodnym materacu.
- Sprzeciwiłbym się, ale prawie nic nie pamiętam. - Stwierdził, nie do końca z tego faktu zadowolony. Wolałby wiedzieć. Mieć świadomość tego, co się wydarzyło podczas narkotykowego upojenia. Umysł jednak nie chciał współpracować, przywodząc mu jedynie wspomnienie ulubionej wiedeńskiej ulicy, na której zwykł bywać każdego dnia. Przejechał dłonią po szyi, co wywołało wykrzywienie jego ust. Czyżby coś mu zrobiła? Nie wiedział. I chyba nie chciał wiedzieć. Przekręcił łeb tak, aby jego narzeczona mogła przyjrzeć się jego skórze. - Mam coś na szyi? - Spytał z ciekawością w głosie. Wiedział, że zapewne nie wyciągnie różdżki aby mu pomóc - to wyraziła dokładnie wczorajszego dnia. Miał jednak nadzieję, że chociaż powie mu, czy powinien skierować się do uzdrowiciela, czy też nie.
Żołądek przypomniał o swoim istnieniu przeciągłym burczeniem. Schmidt sięgnął po miseczkę z rosołem czując, że bez tego nie przełknie nic więcej, bez powtórzenia jej wczorajszych wyczynów. - Dzięki. - Odpowiedział krótko, lakonicznie jak prawie zawsze gdy przyszło mu się odzywać. W tonach jego głosu dało się jednak wyczuć szczerą wdzięczność. Gorąca zupa rozgrzała wnętrzności, przyjemnie zalegając w pustym żołądku. - Gotuj mi częściej. - Mruknął czymś między żartem a prośbą. Nie chciał zrobić z niej kury domowej zamkniętej w kuchni, co to, to z pewnością nie. Zapewne przypominałaby wtedy smutne pantery w klatkach… Musiał jednak przyznać, że gotowała smacznie, a zjedzenie czegoś domowego było doświadczeniem przyjemnym, dawno przez niego nie doświadczanym.
Zjadł całe śniadanie, wypił filiżankę gorącej herbaty po czym zwlókł się na dół, aby umyć się i doprowadzić do jako-takiego porządku.
| zt. x2
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
| 11 lipca
Zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien był tu wracać. Pojawianie się w Londynie bez zarejestrowanej różdżki stawało się z tygodnia na tydzień coraz bardziej ryzykowne; już raz został zaatakowany – i istniało spore ryzyko, że ludzie, którzy to zrobili, rozpoznaliby jego twarz. Przemieszczanie się ulicą Pokątną, niegdyś centrum czarodziejskiego świata, dziś jedynie smutnym jego echem, obwieszonym plakatami z twarzami jego przyjaciół, było proszeniem się o kłopoty – a jednak po raz kolejny kusił los, podciągając wyżej kołnierz letniego płaszcza i naciągając szary kaszkiet na samo czoło, nim ukrył go cień kamienicy. Tym razem na ulice miasta nie przygnał go patrol ani mugolska rodzina, która potrzebowała jego pomocy; w brukowanej alejce zjawił się sam, rozglądając się uważnie i poszukując numeru budynku, w której mieszkała Wren Chang – czarownica, która według słów zaufanego znajomego potrzebowała kogoś do przeprowadzenia niewielkiego remontu w mieszkaniu, i o której wiedział niewiele więcej. Nazwisko brzmiało dla niego obco, podobnie jak adres, który wydawał się być obsypany ostrzegawczymi znakami; kto mógł wciąż jeszcze pozwolić sobie na mieszkanie w samym centrum opanowanego przez wroga Londynu? Sprzymierzeńcy nowej władzy, przedstawiciele czystokrwistych rodzin? Nie chciał pojawić się na progu kobiety ubrany w uprzedzenia, ale gdy wspinał się po schodach kamienicy, serce biło mu nieco niespokojnie; może powinien był odmówić – zignorować zapewnienia przyjaciela, pozostać przy zleceniach bezpieczniejszych i pewniejszych – ale naprawdę potrzebował tych pieniędzy. Nie miał pewności jak długo będzie mu jeszcze dane zarabiać w ten sposób.
Znalazłszy się przed drzwiami z numerem dwa, odetchnął krótko, po czym poprawił ubranie i ściągnął z głowy czapkę; trzymając ją w lewej dłoni, prawą sięgną do zawieszonej przy klamce kołatki, żeby zastukać nią kilka razy. Do umówionej godziny wciąż zostało kilka minut, przyszedł za wcześnie – ale wolał nie czekać na ulicy, gdzie w każdej chwili mógł trafić na patrol magicznej policji lub gorzej – na snujących się swobodnie dementorów. Kręcenie się bez celu po klatce schodowej mogło z kolei być uznane za podejrzane; nie miał pojęcia, kto jeszcze tu mieszkał.
Słysząc kroki w korytarzu po drugiej stronie, poprawił wpijający mu się w ramię pasek torby na narzędzia, które przezornie zabrał ze sobą; nie był pewien, jaki dokładnie miał być zakres remontu, ani czy miał zacząć pracę już dzisiaj, przygotowany był jednak na wszystko – upewniając się wcześniej, że Amelia będzie mogła zostać u Debbie i Cedrica do wieczora. Musiał też wziąć pod uwagę, że wydostanie się z samego Londynu zajmie mu trochę czasu; z oczywistych względów nie mógł skorzystać z głównych dróg. – Pani Chang? Dzień d-d-dobry – przywitał się, gdy skrzypnęły zawiasy, a po drugiej stronie drzwi pojawiła się wysoka kobieta o azjatyckiej urodzie. Ukłonił się lekko, uśmiechając się też nieco nerwowo – choć bardzo starał się nie wyglądać jak ktoś, kogo nie powinno tutaj być. – Billy… To znaczy William M-m-moore, byliśmy na dzisiaj umówieni – przedstawił się, mimowolnie szukając w twarzy kobiety potwierdzenia, nie do końca pewien, czy była tą, z którą wymienił listy; mogła nie mieszkać samotnie. – W sp-p-prawie remontu? – doprecyzował, pozornie przypadkowo trącając trzymaną na ramieniu torbę; narzędzia, którymi była wypełniona, zagrzechotały cicho.
Zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien był tu wracać. Pojawianie się w Londynie bez zarejestrowanej różdżki stawało się z tygodnia na tydzień coraz bardziej ryzykowne; już raz został zaatakowany – i istniało spore ryzyko, że ludzie, którzy to zrobili, rozpoznaliby jego twarz. Przemieszczanie się ulicą Pokątną, niegdyś centrum czarodziejskiego świata, dziś jedynie smutnym jego echem, obwieszonym plakatami z twarzami jego przyjaciół, było proszeniem się o kłopoty – a jednak po raz kolejny kusił los, podciągając wyżej kołnierz letniego płaszcza i naciągając szary kaszkiet na samo czoło, nim ukrył go cień kamienicy. Tym razem na ulice miasta nie przygnał go patrol ani mugolska rodzina, która potrzebowała jego pomocy; w brukowanej alejce zjawił się sam, rozglądając się uważnie i poszukując numeru budynku, w której mieszkała Wren Chang – czarownica, która według słów zaufanego znajomego potrzebowała kogoś do przeprowadzenia niewielkiego remontu w mieszkaniu, i o której wiedział niewiele więcej. Nazwisko brzmiało dla niego obco, podobnie jak adres, który wydawał się być obsypany ostrzegawczymi znakami; kto mógł wciąż jeszcze pozwolić sobie na mieszkanie w samym centrum opanowanego przez wroga Londynu? Sprzymierzeńcy nowej władzy, przedstawiciele czystokrwistych rodzin? Nie chciał pojawić się na progu kobiety ubrany w uprzedzenia, ale gdy wspinał się po schodach kamienicy, serce biło mu nieco niespokojnie; może powinien był odmówić – zignorować zapewnienia przyjaciela, pozostać przy zleceniach bezpieczniejszych i pewniejszych – ale naprawdę potrzebował tych pieniędzy. Nie miał pewności jak długo będzie mu jeszcze dane zarabiać w ten sposób.
Znalazłszy się przed drzwiami z numerem dwa, odetchnął krótko, po czym poprawił ubranie i ściągnął z głowy czapkę; trzymając ją w lewej dłoni, prawą sięgną do zawieszonej przy klamce kołatki, żeby zastukać nią kilka razy. Do umówionej godziny wciąż zostało kilka minut, przyszedł za wcześnie – ale wolał nie czekać na ulicy, gdzie w każdej chwili mógł trafić na patrol magicznej policji lub gorzej – na snujących się swobodnie dementorów. Kręcenie się bez celu po klatce schodowej mogło z kolei być uznane za podejrzane; nie miał pojęcia, kto jeszcze tu mieszkał.
Słysząc kroki w korytarzu po drugiej stronie, poprawił wpijający mu się w ramię pasek torby na narzędzia, które przezornie zabrał ze sobą; nie był pewien, jaki dokładnie miał być zakres remontu, ani czy miał zacząć pracę już dzisiaj, przygotowany był jednak na wszystko – upewniając się wcześniej, że Amelia będzie mogła zostać u Debbie i Cedrica do wieczora. Musiał też wziąć pod uwagę, że wydostanie się z samego Londynu zajmie mu trochę czasu; z oczywistych względów nie mógł skorzystać z głównych dróg. – Pani Chang? Dzień d-d-dobry – przywitał się, gdy skrzypnęły zawiasy, a po drugiej stronie drzwi pojawiła się wysoka kobieta o azjatyckiej urodzie. Ukłonił się lekko, uśmiechając się też nieco nerwowo – choć bardzo starał się nie wyglądać jak ktoś, kogo nie powinno tutaj być. – Billy… To znaczy William M-m-moore, byliśmy na dzisiaj umówieni – przedstawił się, mimowolnie szukając w twarzy kobiety potwierdzenia, nie do końca pewien, czy była tą, z którą wymienił listy; mogła nie mieszkać samotnie. – W sp-p-prawie remontu? – doprecyzował, pozornie przypadkowo trącając trzymaną na ramieniu torbę; narzędzia, którymi była wypełniona, zagrzechotały cicho.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Stosunkowo niedawno zainteresowała się poddaszem. Podczas gdy bezpański ghul szalał po głównym składziku, demolując rodzinne pamiątki i chińskie repliki, okazało się, że potrzebowała miejsca, w którym można by przetrzymać odratowane przed nim skarby. Póki co skrzynie zalegały w salonie, ustawione czy to pod jedną ze ścian, czy bezpośrednio pod oknem, tworząc swego rodzaju balustradę - lub miejsce do przesiadywania i obserwowania przechodniów zza bezpiecznej szyby, jeśli miałaby na to ochotę -, ale przestrzeni powoli przestawało wystarczać i na to. Znajomy polecił w końcu złotą rączkę zdolną uporać się z wszelkim chaosem odnalezionym na poddasznym pięterku; prowadziło do niego wejście przez klapę w salonie, z wnęk raz na jakiś czas sypał się kurz, może drewniany pył, a Wren nie była pewna, co czaiło się na górze. Rekonesans wiecznie odkładała na później. Merlinie, co jeśli gnieździł się tam następny szkodnik? Jednego miała już dość, jego żałosnych zawodzeń i nocnych pojękiwań, gdy budził się do życia i gonitwy za szczurami, przejęty głodem. Polegała zatem na poleceniu. Nigdy wcześniej nie widziała rzeczonego Moore'a, który miał zjawić się w progu jej domu, dlatego też powitała mężczyznę z dłonią zaciśniętą na różdżce w kieszeni granatowej podomki. Na ramiona miała narzucony lekki szal. Stare kamienice niechętnie rozgrzewały się letnim słońcem, zazwyczaj panował tu chłód, przed którym broniła się dodatkowym odzieniem.
- W sprawie remontu - przytaknęła na słowa czarodzieja i z kulturalnym uśmiechem odsunęła się w drzwiach, robiąc mu miejsce do wejścia. Za jej plecami siedział uważny doberman; lustrował gościa bystrym spojrzeniem, ale nie poderwał się ani do powitania, ani tym bardziej do ataku. Czekał na komendę. Tej jednak nie dostał. - Dzień dobry, dzień dobry, zapraszam do środka, panie Moore. Jak dobrze, że już pan jest. Bardzo zależy mi na czasie, nie tylko z doprowadzeniem poddasza do ładu, ale jeszcze z jego umeblowaniem - mówiła, wprowadzając Williama przez wąski korytarzyk wprost do salonu, gdzie stanęli pod starą, spracowaną klapą. Skrywała nad sobą pogruchotane upływem czasu schodki prowadzące do nigdy niezagospodarowanego pomieszczenia; Salazar raczy wiedzieć, co w jego bebechach odnajdzie sugerowany konserwator zabytków. - Napije się pan herbaty? Wody, soku? Za dobrze wykonaną pracę oferuję też ciasto - o pieniądzach nie wspominała, te były jasne; uczciwość należała ostatnio do cech nieczęstych, szczególnie w stolicy przekupstwa i handlu; nieczęstych, lecz koniecznych przy odpowiednim dbaniu o swoją reputację. Ach, poza tym - nie zamierzała okradać kogoś, kto za dodatkowy grosz imał się fizycznej mordęgi na jej zagadkowym półpiętrze, choć Azjatka miała nadzieję, że potrzeba zarobku wynikała z niepewnych, ostrożnych czasów, nie zaś z tytułu podejrzliwości ze strony oczu prawa i okrojonego sposobu zdobywania pieniędzy na ciągłym celowniku. - To tutaj. Przyznaję, że sama nie byłam na górze. Czasem... Dobiega stamtąd dziwne skrzypienie. Może kuna? - zastanowiła się; skąd jednak kuna miałaby wziąć się w samym sercu magicznego Londynu, wśród starych kamieni i wysokich budynków, niepożarta przez inne, większe stworzenia? Wren zmrużyła skośne oczy i sięgnęła po różdżkę. Jeśli przez myśli Billiego przemknął strach, że mogłaby obrócić ją przeciw niemu, pomylił się - niewerbalne zaklęcie sprawiło, że zamek klapy zgrzytnął, a drewniana kładka powoli opuściła w dół, ukazując składane wejście na sam szczyt kamienicy. - Proszę czynić honory, panie Moore - zwróciła się do mężczyzny i wskazała głową na schodki. Po obcowaniu z ghulem i unikaniu na oślep rzucanych przez niego przedmiotów, nie ma mowy, by ruszyła przodem - a ruszyć musieli, choćby po to, by ustalić zakres prac i możliwości dzisiejszego jej wykonania.
- W sprawie remontu - przytaknęła na słowa czarodzieja i z kulturalnym uśmiechem odsunęła się w drzwiach, robiąc mu miejsce do wejścia. Za jej plecami siedział uważny doberman; lustrował gościa bystrym spojrzeniem, ale nie poderwał się ani do powitania, ani tym bardziej do ataku. Czekał na komendę. Tej jednak nie dostał. - Dzień dobry, dzień dobry, zapraszam do środka, panie Moore. Jak dobrze, że już pan jest. Bardzo zależy mi na czasie, nie tylko z doprowadzeniem poddasza do ładu, ale jeszcze z jego umeblowaniem - mówiła, wprowadzając Williama przez wąski korytarzyk wprost do salonu, gdzie stanęli pod starą, spracowaną klapą. Skrywała nad sobą pogruchotane upływem czasu schodki prowadzące do nigdy niezagospodarowanego pomieszczenia; Salazar raczy wiedzieć, co w jego bebechach odnajdzie sugerowany konserwator zabytków. - Napije się pan herbaty? Wody, soku? Za dobrze wykonaną pracę oferuję też ciasto - o pieniądzach nie wspominała, te były jasne; uczciwość należała ostatnio do cech nieczęstych, szczególnie w stolicy przekupstwa i handlu; nieczęstych, lecz koniecznych przy odpowiednim dbaniu o swoją reputację. Ach, poza tym - nie zamierzała okradać kogoś, kto za dodatkowy grosz imał się fizycznej mordęgi na jej zagadkowym półpiętrze, choć Azjatka miała nadzieję, że potrzeba zarobku wynikała z niepewnych, ostrożnych czasów, nie zaś z tytułu podejrzliwości ze strony oczu prawa i okrojonego sposobu zdobywania pieniędzy na ciągłym celowniku. - To tutaj. Przyznaję, że sama nie byłam na górze. Czasem... Dobiega stamtąd dziwne skrzypienie. Może kuna? - zastanowiła się; skąd jednak kuna miałaby wziąć się w samym sercu magicznego Londynu, wśród starych kamieni i wysokich budynków, niepożarta przez inne, większe stworzenia? Wren zmrużyła skośne oczy i sięgnęła po różdżkę. Jeśli przez myśli Billiego przemknął strach, że mogłaby obrócić ją przeciw niemu, pomylił się - niewerbalne zaklęcie sprawiło, że zamek klapy zgrzytnął, a drewniana kładka powoli opuściła w dół, ukazując składane wejście na sam szczyt kamienicy. - Proszę czynić honory, panie Moore - zwróciła się do mężczyzny i wskazała głową na schodki. Po obcowaniu z ghulem i unikaniu na oślep rzucanych przez niego przedmiotów, nie ma mowy, by ruszyła przodem - a ruszyć musieli, choćby po to, by ustalić zakres prac i możliwości dzisiejszego jej wykonania.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Ułamek sekundy pomiędzy pytaniem a przytaknięciem zdawał się ciągnąć w nieskończoność, zamykając w sobie nie tylko wymianę czujnych spojrzeń, ale i ledwie zauważalne, bardziej odruchowe niż świadome drgnięcie palców; nie widział co prawda dłoni kobiety zaciśniętej na ukrytej różdżce, nie wiedząc, że zaledwie jeden niewłaściwy ruch dzielił tę neutralną wymianę uprzejmości od pojedynku na zaklęcia, ale bez trudu był w stanie wyobrazić sobie taki właśnie scenariusz; to chyba była cena, jaką płacili za życie w obecnych czasach – im rzadsze i cenniejsze stawało się zaufanie, im większe niosło ze sobą ryzyko, tym mniej ich wszystkich łączyło – i tym wyżej rosły granice, które ich dzieliły.
Ale nie tym razem. Lekki uśmiech, trzy słowa potwierdzenia – tyle wystarczyło, by nieco się rozluźnił, podciągając kąciki warg i przestępując próg. Na widok siedzącego za plecami czarownicy psa zawahał się na moment, ale zwierzę się nie ruszyło; musiało być dobrze ułożone, albo zwyczajnie nie wyczuło w nim zagrożenia. – Dziękuję – odparł w odpowiedzi na zaproszenie, przystając na chwilę w przedpokoju i czekając, aż właścicielka mieszkania poprowadzi go dalej. Rozejrzał się z zainteresowaniem odruchowo, ponownie przenosząc spojrzenie na czarownicę, gdy wspomniała o tym, że zależało jej na czasie. – Wp-p-prowadziła się pani niedawno? – zapytał zaciekawiony, zastanawiając się, czy dopiero się urządzała – czy może zwyczajnie postanowiła, że potrzebna jest jej dodatkowa przestrzeń. Miał nadzieję, że to drugie; zakup mieszkania w Londynie w środku wojny byłby co najmniej osobliwy, nasuwając też trudne do powstrzymania pytania, na które nie chciał znać odpowiedzi – na przykład, do kogo opuszczone i wprowadzone ponownie do obiegu mieszkania należały wcześniej – i co stało się z ich poprzednimi właścicielami?
Odepchnął od siebie te myśli, zmuszając się do skupienia na głównym powodzie, dla którego się tu dzisiaj zjawił, a który aktualnie pozostawał jeszcze dla niego ukryty gdzieś po drugiej stronie umieszczonej w suficie klapy. – Herbaty, jeśli to nie k-k-kłopot – odpowiedział, zerkając przelotnie w stronę czarownicy. – Jeśli poddasze do tej pory n-n-nie było uczęszczane, to całkiem prawdopodobne, że coś tam się zag-g-gnieździło – przytaknął, mając nadzieję, że cokolwiek to było, nie będzie chciało zbyt zaciekle bronić swojego terytorium. – Do czego chciałaby pani je wyk-k-korzystać? – zapytał, obserwując, jak kobieta wyciąga różdżkę, żeby jednym machnięciem otworzyć klapę. Z sufitu opadło nieco pyłu, niewielkie drobinki zawirowały w powietrzu; miał nadzieję, że stropowe belki ani tworzące podłogę strychu deski nie zdążyły spróchnieć – w innym wypadku całe przedsięwzięcie okaże się znacznie trudniejsze niż początkowo zakładał.
Zachęcony słowami Wren, ruszył w górę niewielkich schodków, schylając się w trakcie przechodzenia przez klapę, żeby przypadkowo nie uderzyć w nic głową. Wejście nie było zbyt wygodne, ale nie sprawiło mu kłopotu – podparł się o krawędź prostokątnego otworu, żeby chwilę później obiema nogami stanąć na stabilnej podłodze. Przynajmniej pozornie; deski skrzypnęły przeciągle pod jego ciężarem, ale wydawały się nie uginać przesadnie mocno, gdy przestępował z nogi na nogę – co było dobrym znakiem. Powietrze pachniało zwyczajnie – starością, zastaniem i czymś charakterystycznym, co zawsze kojarzyło mu się nieodzownie ze starymi budynkami; wydawało mu się, że wyczuwał też lekką woń wilgoci (będzie musiał sprawdzić, czy dach nigdzie nie przeciekał). – Proszę uważać, ost-t-tatni szczebel jest trochę nisko – odezwał się, podejrzewając, że właścicielka mieszkania ruszy za nim. Obrócił się z powrotem w stronę klapy, żeby wyciągnąć w jej stronę rękę. – Proszę, p-p-pomogę – zaoferował, chcąc ułatwić czarownicy przedostanie się na górny poziom. Gdy znaleźli się już na nim oboje, sięgnął po różdżkę; przez niewielkie okno do środka wpadało niewiele światła, przez co całe poddasze skąpane było w półmroku; chciał je rozjaśnić, by oboje mogli rozejrzeć się lepiej. – Pozwoli pani? – upewnił się, nim wypowiedział inkantację. – Lumos maxima – rzucił, zamierzając jasną kulę zawiesić tuż pod niskim sufitem.
To co? K6 i sprawdzamy, co zadomowiło się na poddaszu?
1 – W momencie, kiedy robi się jasno, Billy i Wren zauważają dzikiego niuchacza, siedzącego na wieku starego kufra, który najwidoczniej został przyłapany na gorącym uczynku – bo w łapkach trzyma drobną błyskotkę, którą Wren zgubiła jakiś czas temu. Na widok czarodziejów chwyta grzechoczący podejrzanie woreczek ze skarbami i rzuca się do ucieczki.
2 – Po rozbłyśnięciu światła, Wren i Billy co prawda nie zauważają żadnego żywego stworzenia, ale po poddaszu roznosi się wiązanka przekleństw tak barwnych, że nie powstydziłby się ich zaprawiony w boju marynarz. W którejś ze starych szafek zadomowił się dziki wozak.
3 – Po rozgonieniu ciemności okazuje się, że jeden z kufrów dziwnie chrobocze; kryje w sobie bogina – który uwolniony, zamieni się w uosobienie największego lęku Wren.
4 – Po rozgonieniu ciemności okazuje się, że jeden z kufrów dziwnie chrobocze; kryje w sobie bogina – który uwolniony, zamieni się w uosobienie największego lęku Williama.
5 – Poddasze okazuje się puste – nie licząc niewielkiego ptasiego gniazda, zbudowanego na jednej z sufitowych belek. Wygląda na to, że jego właściciel wybrał się na łowy.
6 – Poddasze okazuje się puste, ale po rozejrzeniu się, Billy i Wren dostrzegają na zakurzonej podłodze resztki skradzionego jedzenia i ślady drobnych łap; wygląda na to, że jego lokator póki co postanowił się przed nimi ukryć.
Ale nie tym razem. Lekki uśmiech, trzy słowa potwierdzenia – tyle wystarczyło, by nieco się rozluźnił, podciągając kąciki warg i przestępując próg. Na widok siedzącego za plecami czarownicy psa zawahał się na moment, ale zwierzę się nie ruszyło; musiało być dobrze ułożone, albo zwyczajnie nie wyczuło w nim zagrożenia. – Dziękuję – odparł w odpowiedzi na zaproszenie, przystając na chwilę w przedpokoju i czekając, aż właścicielka mieszkania poprowadzi go dalej. Rozejrzał się z zainteresowaniem odruchowo, ponownie przenosząc spojrzenie na czarownicę, gdy wspomniała o tym, że zależało jej na czasie. – Wp-p-prowadziła się pani niedawno? – zapytał zaciekawiony, zastanawiając się, czy dopiero się urządzała – czy może zwyczajnie postanowiła, że potrzebna jest jej dodatkowa przestrzeń. Miał nadzieję, że to drugie; zakup mieszkania w Londynie w środku wojny byłby co najmniej osobliwy, nasuwając też trudne do powstrzymania pytania, na które nie chciał znać odpowiedzi – na przykład, do kogo opuszczone i wprowadzone ponownie do obiegu mieszkania należały wcześniej – i co stało się z ich poprzednimi właścicielami?
Odepchnął od siebie te myśli, zmuszając się do skupienia na głównym powodzie, dla którego się tu dzisiaj zjawił, a który aktualnie pozostawał jeszcze dla niego ukryty gdzieś po drugiej stronie umieszczonej w suficie klapy. – Herbaty, jeśli to nie k-k-kłopot – odpowiedział, zerkając przelotnie w stronę czarownicy. – Jeśli poddasze do tej pory n-n-nie było uczęszczane, to całkiem prawdopodobne, że coś tam się zag-g-gnieździło – przytaknął, mając nadzieję, że cokolwiek to było, nie będzie chciało zbyt zaciekle bronić swojego terytorium. – Do czego chciałaby pani je wyk-k-korzystać? – zapytał, obserwując, jak kobieta wyciąga różdżkę, żeby jednym machnięciem otworzyć klapę. Z sufitu opadło nieco pyłu, niewielkie drobinki zawirowały w powietrzu; miał nadzieję, że stropowe belki ani tworzące podłogę strychu deski nie zdążyły spróchnieć – w innym wypadku całe przedsięwzięcie okaże się znacznie trudniejsze niż początkowo zakładał.
Zachęcony słowami Wren, ruszył w górę niewielkich schodków, schylając się w trakcie przechodzenia przez klapę, żeby przypadkowo nie uderzyć w nic głową. Wejście nie było zbyt wygodne, ale nie sprawiło mu kłopotu – podparł się o krawędź prostokątnego otworu, żeby chwilę później obiema nogami stanąć na stabilnej podłodze. Przynajmniej pozornie; deski skrzypnęły przeciągle pod jego ciężarem, ale wydawały się nie uginać przesadnie mocno, gdy przestępował z nogi na nogę – co było dobrym znakiem. Powietrze pachniało zwyczajnie – starością, zastaniem i czymś charakterystycznym, co zawsze kojarzyło mu się nieodzownie ze starymi budynkami; wydawało mu się, że wyczuwał też lekką woń wilgoci (będzie musiał sprawdzić, czy dach nigdzie nie przeciekał). – Proszę uważać, ost-t-tatni szczebel jest trochę nisko – odezwał się, podejrzewając, że właścicielka mieszkania ruszy za nim. Obrócił się z powrotem w stronę klapy, żeby wyciągnąć w jej stronę rękę. – Proszę, p-p-pomogę – zaoferował, chcąc ułatwić czarownicy przedostanie się na górny poziom. Gdy znaleźli się już na nim oboje, sięgnął po różdżkę; przez niewielkie okno do środka wpadało niewiele światła, przez co całe poddasze skąpane było w półmroku; chciał je rozjaśnić, by oboje mogli rozejrzeć się lepiej. – Pozwoli pani? – upewnił się, nim wypowiedział inkantację. – Lumos maxima – rzucił, zamierzając jasną kulę zawiesić tuż pod niskim sufitem.
To co? K6 i sprawdzamy, co zadomowiło się na poddaszu?
1 – W momencie, kiedy robi się jasno, Billy i Wren zauważają dzikiego niuchacza, siedzącego na wieku starego kufra, który najwidoczniej został przyłapany na gorącym uczynku – bo w łapkach trzyma drobną błyskotkę, którą Wren zgubiła jakiś czas temu. Na widok czarodziejów chwyta grzechoczący podejrzanie woreczek ze skarbami i rzuca się do ucieczki.
2 – Po rozbłyśnięciu światła, Wren i Billy co prawda nie zauważają żadnego żywego stworzenia, ale po poddaszu roznosi się wiązanka przekleństw tak barwnych, że nie powstydziłby się ich zaprawiony w boju marynarz. W którejś ze starych szafek zadomowił się dziki wozak.
3 – Po rozgonieniu ciemności okazuje się, że jeden z kufrów dziwnie chrobocze; kryje w sobie bogina – który uwolniony, zamieni się w uosobienie największego lęku Wren.
4 – Po rozgonieniu ciemności okazuje się, że jeden z kufrów dziwnie chrobocze; kryje w sobie bogina – który uwolniony, zamieni się w uosobienie największego lęku Williama.
5 – Poddasze okazuje się puste – nie licząc niewielkiego ptasiego gniazda, zbudowanego na jednej z sufitowych belek. Wygląda na to, że jego właściciel wybrał się na łowy.
6 – Poddasze okazuje się puste, ale po rozejrzeniu się, Billy i Wren dostrzegają na zakurzonej podłodze resztki skradzionego jedzenia i ślady drobnych łap; wygląda na to, że jego lokator póki co postanowił się przed nimi ukryć.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ach, gdyby tylko wiedziała, że Moore był już drugim Zakonnikiem, zwolennikiem terrorystycznych ataków i buntowniczych rebelii, którego nieświadomie wpuściła do domu... Pierwszym społecznym chuliganem okazał się rzekomy pan Skeeter odpowiedzialny za nałożenie zaklęć zabezpieczających jej mieszkanie, teraz - kolejny z ich szajki miał zająć się doprowadzeniem do ładu nieużywanego dotąd pomieszczenia. Można by założyć, choć błędnie, że sama sympatyzowała z rewolucjonistami. W rzeczywistości nie rozpoznała wówczas twarzy widocznej na plakatach mnogo oklejających obecnie całą długość Pokątnej, zaś Williama - jeszcze na nich nie było. Jeszcze. Zapewne nadejdzie i taki dzień, kiedy zorientuje się, że jego lojalności słusznie należało kwestionować, a samego maga jak najszybciej wydać stróżom prawa patrolującym aleję.
- Skądże znowu, po prostu do tej pory nie potrzebowałam dodatkowej przestrzeni. Widzi pan, perspektywa trochę się zmienia pod wpływem okupującego składziki ghula - wyjaśniła i machnęła lekceważąco dłonią, sugerując, że to długa i niekoniecznie przyjemna historia. Nie zaprosiła go dzisiaj na eksterminację tego paskudnika, nawet jeśli być może winna była od tego właśnie zacząć, a zwierzanie się obcemu mężczyźnie z wyśpiewywanych do księżyca arii przez szkodnika również odbiegało od założeń wszelkiej kultury. Skinęła więc głową na prośbę o herbatę, notując mentalnie, by uraczyć zatrudnionego gościa mieszanką zakupioną niedawno na Camden Market. Podobno ta pochodziła prosto z Chin, oferując głęboki aromat połączonych w zmysłowym tańcu wiśni i mięty. W jej mniemaniu kombinacja działała całkiem orzeźwiająco - w sam raz do tego, by zaszyć się na starym, drewnianym półpiętrze i oddać solidnej pracy. Długiej, owocnej, a przede wszystkim dość dobrze płatnej. - Nie byłby to pierwszy raz - westchnęła z nieukrywanym zmęczeniem, dość mając lokatorów pchających się do jej mieszkania na gapę. Najpierw ghul, obrzydliwy, cuchnący i głośny, teraz możliwy, choć jeszcze niezidentyfikowany obiekt władający poddaszem, kiedy pasmo niespodzianek wreszcie dobiegnie końca? - Planuję urządzić tam pokój gościnny - Azjatka odpowiedziała już pogodniej, orientalne rysy złagodniały, podczas gdy do myśli powróciło echo obmyślonego projektu; była z niego zadowolona, może nawet dumna, do tej pory twierdząc solennie, że nic w kamienicy nie można było już poprawić, niczego zmodyfikować. - Całość pewnie będzie trzeba oczyścić, zaimpregnować drewno i przygotować do użytku. Wierzę, że da pan radę? - pytanie padło zanim wspięli się na schodki, toteż Wren nie zdziwiłaby się, gdyby z ekspertyzą własnych możliwości William zaczekał do oględzin.
Kiedy w końcu dotarli na górę, jej płuca wypełnił zapach starości, leciwości upływu czasu zaklętego w nieco chropowatych ścianach spotykających się u szpicu kąta dachu; wkradające się do środka promienie słońca musiały pokonać porysowaną, wręcz mleczną szybę, by stworzyć feerię kształtów i fantazji na pokrytej kurzem podłodze. Kilka starych mebli zamarło tu w historii; niewysokie szafki, zdezelowane taborety i kilka zakrytych płachtami ciemnego materiału luster już oczekiwało na wyniesienie na śmietnik. A kiedy tylko Moore odezwał się w tej dziwnej, spokojnej kolebce świadectwa dawnych lokatorów, odpowiedziała mu nie Wren, zaś soczysty, pełen pasji głos dobiegający z jednej z półprzymkniętych szuflad. Z jej krańca wystawało na wpół zjedzone ptasie skrzydło.
- Co się jąkasz, pizdo? - do kogokolwiek lub czegokolwiek należał, głos był wręcz abstrakcyjnej nuty, wściekły, wyszydzający i jednocześnie rozbawiony. Czarownica zmarszczyła brwi, podejrzliwie zerkając na swojego gościa.
- To na pewno nie ghul - mruknęła cicho i ostrożnym krokiem ruszyła w stronę źródła dźwięku. Kroki stawiała wolno, uważnie, nie chcąc połamać pod wątłym ciężarem swojego ciała niestabilnych paneli drewna, jednak te ani drgnęły, najwyraźniej w lepszej kondycji, niż można było pierwotnie zakładać. Drogę oświetlała kula światła wykrzesana z krańca różdżki mężczyzny, podkreśliwszy łapę, która za moment zagościła na kancie szuflady. Była zwieńczona gamą krótkich, lecz ostrych pazurków.
- Sama jesteś ghul, świnio. Jąkała i świnia, dwie kurwy, srakie sukinsyny! - zawołał wozak, który objawił się dokładnie w momencie, kiedy ułożyła dłoń na kołatce jego tymczasowego królestwa - wyskoczył z niego, ale to na Moore'a kierował się z pazurami, z zębiskami, gotów pogryźć i bronić niedojedzonego pożywienia. Nie godzi się przecież, by wtargnięciem plądrowali mu domostwo.
Z jaką werwą atakuje cię wozak, Billy?
1-40 - próbował ale nie trafił, zamiast tego lądując na ziemi i podgryzając ci but
41-70 - wozak wiesza ci się na ręce i próbuje wejść pod rękaw, żeby pogryźć cię pod materiałem koszuli
71-100 - wozak wylądował wprost na twojej twarzy!
- Skądże znowu, po prostu do tej pory nie potrzebowałam dodatkowej przestrzeni. Widzi pan, perspektywa trochę się zmienia pod wpływem okupującego składziki ghula - wyjaśniła i machnęła lekceważąco dłonią, sugerując, że to długa i niekoniecznie przyjemna historia. Nie zaprosiła go dzisiaj na eksterminację tego paskudnika, nawet jeśli być może winna była od tego właśnie zacząć, a zwierzanie się obcemu mężczyźnie z wyśpiewywanych do księżyca arii przez szkodnika również odbiegało od założeń wszelkiej kultury. Skinęła więc głową na prośbę o herbatę, notując mentalnie, by uraczyć zatrudnionego gościa mieszanką zakupioną niedawno na Camden Market. Podobno ta pochodziła prosto z Chin, oferując głęboki aromat połączonych w zmysłowym tańcu wiśni i mięty. W jej mniemaniu kombinacja działała całkiem orzeźwiająco - w sam raz do tego, by zaszyć się na starym, drewnianym półpiętrze i oddać solidnej pracy. Długiej, owocnej, a przede wszystkim dość dobrze płatnej. - Nie byłby to pierwszy raz - westchnęła z nieukrywanym zmęczeniem, dość mając lokatorów pchających się do jej mieszkania na gapę. Najpierw ghul, obrzydliwy, cuchnący i głośny, teraz możliwy, choć jeszcze niezidentyfikowany obiekt władający poddaszem, kiedy pasmo niespodzianek wreszcie dobiegnie końca? - Planuję urządzić tam pokój gościnny - Azjatka odpowiedziała już pogodniej, orientalne rysy złagodniały, podczas gdy do myśli powróciło echo obmyślonego projektu; była z niego zadowolona, może nawet dumna, do tej pory twierdząc solennie, że nic w kamienicy nie można było już poprawić, niczego zmodyfikować. - Całość pewnie będzie trzeba oczyścić, zaimpregnować drewno i przygotować do użytku. Wierzę, że da pan radę? - pytanie padło zanim wspięli się na schodki, toteż Wren nie zdziwiłaby się, gdyby z ekspertyzą własnych możliwości William zaczekał do oględzin.
Kiedy w końcu dotarli na górę, jej płuca wypełnił zapach starości, leciwości upływu czasu zaklętego w nieco chropowatych ścianach spotykających się u szpicu kąta dachu; wkradające się do środka promienie słońca musiały pokonać porysowaną, wręcz mleczną szybę, by stworzyć feerię kształtów i fantazji na pokrytej kurzem podłodze. Kilka starych mebli zamarło tu w historii; niewysokie szafki, zdezelowane taborety i kilka zakrytych płachtami ciemnego materiału luster już oczekiwało na wyniesienie na śmietnik. A kiedy tylko Moore odezwał się w tej dziwnej, spokojnej kolebce świadectwa dawnych lokatorów, odpowiedziała mu nie Wren, zaś soczysty, pełen pasji głos dobiegający z jednej z półprzymkniętych szuflad. Z jej krańca wystawało na wpół zjedzone ptasie skrzydło.
- Co się jąkasz, pizdo? - do kogokolwiek lub czegokolwiek należał, głos był wręcz abstrakcyjnej nuty, wściekły, wyszydzający i jednocześnie rozbawiony. Czarownica zmarszczyła brwi, podejrzliwie zerkając na swojego gościa.
- To na pewno nie ghul - mruknęła cicho i ostrożnym krokiem ruszyła w stronę źródła dźwięku. Kroki stawiała wolno, uważnie, nie chcąc połamać pod wątłym ciężarem swojego ciała niestabilnych paneli drewna, jednak te ani drgnęły, najwyraźniej w lepszej kondycji, niż można było pierwotnie zakładać. Drogę oświetlała kula światła wykrzesana z krańca różdżki mężczyzny, podkreśliwszy łapę, która za moment zagościła na kancie szuflady. Była zwieńczona gamą krótkich, lecz ostrych pazurków.
- Sama jesteś ghul, świnio. Jąkała i świnia, dwie kurwy, srakie sukinsyny! - zawołał wozak, który objawił się dokładnie w momencie, kiedy ułożyła dłoń na kołatce jego tymczasowego królestwa - wyskoczył z niego, ale to na Moore'a kierował się z pazurami, z zębiskami, gotów pogryźć i bronić niedojedzonego pożywienia. Nie godzi się przecież, by wtargnięciem plądrowali mu domostwo.
Z jaką werwą atakuje cię wozak, Billy?
1-40 - próbował ale nie trafił, zamiast tego lądując na ziemi i podgryzając ci but
41-70 - wozak wiesza ci się na ręce i próbuje wejść pod rękaw, żeby pogryźć cię pod materiałem koszuli
71-100 - wozak wylądował wprost na twojej twarzy!
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
Czuł się trochę źle z tą podejrzliwością – nie lubił uprzedzeń i nie był przyzwyczajony do kierowania się nimi, przypisywania innym złych intencji, doszukiwania się drugiego dna w gestach i słowach – ale jednocześnie nie był w stanie już dłużej zaprzeczać temu, że ostatnie wydarzenia odcisnęły się na sposobie, w jaki postrzegał świat. Gdy za jedną pomyłkę można było zapłacić życiem, a obdarzenie zaufaniem niewłaściwej osoby mogło skończyć się śmiercią wielu innych, nietrudno było popaść w paranoję. To mu chyba jeszcze nie groziło, daleki był od kierowania różdżki ku nieznajomym, ale mimowolnie się zastanawiał: nad tym, kim byli, i gdzie było ich miejsce w tej nowej, przerażającej rzeczywistości, która wywróciła wszystkie podstawowe zasady i oczywistości do góry nogami.
Słysząc odpowiedź kobiety, poczuł jednak ukłucie wstydu. – Och – wyrwało mu się, po czym rozejrzał się raz jeszcze, jakby rzeczonego ghula spodziewał się zobaczyć gdzieś za najbliższą szafką. – Nie p-p-próbowała pani wezwać kogoś, żeby się go p-p-pozbył? Słyszałem, że ghule potrafią być niep-p-przyjemne – przyznał, choć były to opowieści mgliste, odarte z konkretów. Dom, w którym się wychował, pozbawiony był magii; jeśli już gdzieś na strychu zadomowiły się szkodniki, to były to najwyżej szczury albo dzikie gołębie, wijące gniazda na belkach pod spadzistym dachem.
Skinął głową w odpowiedzi na jej słowa. – Tak sądzę – przytaknął. Prace, które wymieniła, nie należały do trudnych – może odrobinę żmudnych, przy wsparciu magii nie powinny jednak zabrać dużo czasu. Znalazłszy się już na górze, rozejrzał się, mrużąc na moment oczy, gdy pod stropem rozbłysła kula światła – a później starając się ocenić to, co widział. – Konstrukcja wydaje się być w d-d-dobrym stanie – powiedział. Ktokolwiek zajmował wcześniej mieszkanie, musiał o nie dbać – belki stropowe były nienaruszone, nie uginały się zbyt mocno ani nie wykrzywiały; podłoga też wydawała się solidna, choć z uwagi na pokrywającą wszystko warstwę kurzu, sprzątanie rzeczywiście było nieuniknione. – Czy te meble planuje pani p-po-pozostawić, czy?.. – zaczął zastanawiając się, czy mógł w pierwszej kolejności je wynieść – tak z pewnością byłoby wygodniej dostać się do ścian czy podłogowych desek – czy powinien raczej nastawiać się na ich zabezpieczenie i przesuwanie z kąta w kąt. Nie wyglądały zbyt imponująco, kilka przypadkowych szafek i krzeseł, ale przy odrobinie pracy dałoby się je z pewnością przywrócić do stanu używalności.
Nie zdążył jednak zadać swojego pytania do końca, bo przerwał mu głos, rozlegający się na poddaszu tak niespodziewanie, że w pierwszej chwili spojrzał z zaskoczeniem na Wren – dopiero po upływie długiej sekundy orientując się, że osobliwe pytanie nie mogło być przecież zadane przez nią. Zmarszczył brwi, zaciskając mocniej palce na różdżce, tknięty irracjonalnym przekonaniem, że w pomieszczeniu znajdował się ktoś jeszcze – mimo że wydostające się z jednego z kątów dźwięki brzmiały dziwnie, piskliwie i z całą pewnością nie ludzko. – Nie, na p-p-pewno nie – przytaknął. – Proszę uważać – odezwał się zaraz potem, widząc, jak czarownica rusza do przodu, starając się zlokalizować źródło głosu. Zrobił krok w ślad za nią, wyciągając rękę, żeby w razie czego ją osłonić, choć przeciwnik póki co pozostawał jeszcze niewidoczny – a gdy postanowił się pokazać, Billy żałował, że jednak nie pozostał w ukryciu.
Skupiony na kobiecie, nie zdążył zareagować, nim przeklęte stworzenie uczepiło się jego wyciągniętej ręki, najpierw wbijając się ostrymi pazurami w dłoń, a później w materiał rękawa; cofnął się, próbując odruchowo złapać stworzonko, nim zdołałoby pójść dalej, ale przeszkadzała mu wciąż ściskana w dłoni różdżka. Nie zdołał schować jej na czas, przypominające łasicę zwierzę zniknęło w jego mankiecie, przesuwając się dalej, wzdłuż przedramienia i łokcia – a sekundę później poczuł ostry ból na wysokości szyi. Parszywiec musiał go ugryźć. – Psidwacza… – zaczął, nim jednak przekleństwo wydostałoby się w całości z jego ust, przypomniał sobie, że był w towarzystwie czarownicy; spróbował posłać jej przepraszające spojrzenie, ale w zachowaniu manier przeszkadzał mu wciąż wozak, wijący się nieprzyjemnie pod jego koszulą. Sięgnął do górnych guzików, rozpinając kilka pierwszych, a gdy tylko głowa stworzenia wyłoniła się zza jego kołnierza, szarpnął się gwałtownie, próbując strącić z siebie zwierzę. Wozak przeciął powietrze, wcześniej zostawiając potrójny ślad pazurami na jego skórze, po czym zgrabnie wylądował na podłodze i rzucił się do ucieczki – wymykając się na zewnątrz przez uchylone górą okienko. – Psidwakosyn – mruknął Billy, odruchowo sięgając dłonią do szyi, żeby ocenić straty. – P-p-przepraszam, to znaczy – paskudne stworzenie – poprawił się. Poprawił rękaw koszuli, starając się szybko doprowadzić do porządku; miał nadzieję, że obecność intruza nie sprawi, że właścicielka mieszkania zrezygnuje z remontu. – Jeśli p-p-pozbędziemy się jego legowiska i kryjówek, nie p-p-powinien tu wrócić – powiedział zapobiegawczo, zerkając na Wren pytająco, czując jednocześnie wypływający na twarz rumieniec zażenowania; miał nadzieję, że szybko zapomną o tym, że padł ofiarą wozaka. – Nic się pani nie st-t-tało? – zapytał kontrolnie, choć był niemal pewien, że zwierzę nawet jej nie drasnęło.
| tu próbowałem unikać wozaka
Słysząc odpowiedź kobiety, poczuł jednak ukłucie wstydu. – Och – wyrwało mu się, po czym rozejrzał się raz jeszcze, jakby rzeczonego ghula spodziewał się zobaczyć gdzieś za najbliższą szafką. – Nie p-p-próbowała pani wezwać kogoś, żeby się go p-p-pozbył? Słyszałem, że ghule potrafią być niep-p-przyjemne – przyznał, choć były to opowieści mgliste, odarte z konkretów. Dom, w którym się wychował, pozbawiony był magii; jeśli już gdzieś na strychu zadomowiły się szkodniki, to były to najwyżej szczury albo dzikie gołębie, wijące gniazda na belkach pod spadzistym dachem.
Skinął głową w odpowiedzi na jej słowa. – Tak sądzę – przytaknął. Prace, które wymieniła, nie należały do trudnych – może odrobinę żmudnych, przy wsparciu magii nie powinny jednak zabrać dużo czasu. Znalazłszy się już na górze, rozejrzał się, mrużąc na moment oczy, gdy pod stropem rozbłysła kula światła – a później starając się ocenić to, co widział. – Konstrukcja wydaje się być w d-d-dobrym stanie – powiedział. Ktokolwiek zajmował wcześniej mieszkanie, musiał o nie dbać – belki stropowe były nienaruszone, nie uginały się zbyt mocno ani nie wykrzywiały; podłoga też wydawała się solidna, choć z uwagi na pokrywającą wszystko warstwę kurzu, sprzątanie rzeczywiście było nieuniknione. – Czy te meble planuje pani p-po-pozostawić, czy?.. – zaczął zastanawiając się, czy mógł w pierwszej kolejności je wynieść – tak z pewnością byłoby wygodniej dostać się do ścian czy podłogowych desek – czy powinien raczej nastawiać się na ich zabezpieczenie i przesuwanie z kąta w kąt. Nie wyglądały zbyt imponująco, kilka przypadkowych szafek i krzeseł, ale przy odrobinie pracy dałoby się je z pewnością przywrócić do stanu używalności.
Nie zdążył jednak zadać swojego pytania do końca, bo przerwał mu głos, rozlegający się na poddaszu tak niespodziewanie, że w pierwszej chwili spojrzał z zaskoczeniem na Wren – dopiero po upływie długiej sekundy orientując się, że osobliwe pytanie nie mogło być przecież zadane przez nią. Zmarszczył brwi, zaciskając mocniej palce na różdżce, tknięty irracjonalnym przekonaniem, że w pomieszczeniu znajdował się ktoś jeszcze – mimo że wydostające się z jednego z kątów dźwięki brzmiały dziwnie, piskliwie i z całą pewnością nie ludzko. – Nie, na p-p-pewno nie – przytaknął. – Proszę uważać – odezwał się zaraz potem, widząc, jak czarownica rusza do przodu, starając się zlokalizować źródło głosu. Zrobił krok w ślad za nią, wyciągając rękę, żeby w razie czego ją osłonić, choć przeciwnik póki co pozostawał jeszcze niewidoczny – a gdy postanowił się pokazać, Billy żałował, że jednak nie pozostał w ukryciu.
Skupiony na kobiecie, nie zdążył zareagować, nim przeklęte stworzenie uczepiło się jego wyciągniętej ręki, najpierw wbijając się ostrymi pazurami w dłoń, a później w materiał rękawa; cofnął się, próbując odruchowo złapać stworzonko, nim zdołałoby pójść dalej, ale przeszkadzała mu wciąż ściskana w dłoni różdżka. Nie zdołał schować jej na czas, przypominające łasicę zwierzę zniknęło w jego mankiecie, przesuwając się dalej, wzdłuż przedramienia i łokcia – a sekundę później poczuł ostry ból na wysokości szyi. Parszywiec musiał go ugryźć. – Psidwacza… – zaczął, nim jednak przekleństwo wydostałoby się w całości z jego ust, przypomniał sobie, że był w towarzystwie czarownicy; spróbował posłać jej przepraszające spojrzenie, ale w zachowaniu manier przeszkadzał mu wciąż wozak, wijący się nieprzyjemnie pod jego koszulą. Sięgnął do górnych guzików, rozpinając kilka pierwszych, a gdy tylko głowa stworzenia wyłoniła się zza jego kołnierza, szarpnął się gwałtownie, próbując strącić z siebie zwierzę. Wozak przeciął powietrze, wcześniej zostawiając potrójny ślad pazurami na jego skórze, po czym zgrabnie wylądował na podłodze i rzucił się do ucieczki – wymykając się na zewnątrz przez uchylone górą okienko. – Psidwakosyn – mruknął Billy, odruchowo sięgając dłonią do szyi, żeby ocenić straty. – P-p-przepraszam, to znaczy – paskudne stworzenie – poprawił się. Poprawił rękaw koszuli, starając się szybko doprowadzić do porządku; miał nadzieję, że obecność intruza nie sprawi, że właścicielka mieszkania zrezygnuje z remontu. – Jeśli p-p-pozbędziemy się jego legowiska i kryjówek, nie p-p-powinien tu wrócić – powiedział zapobiegawczo, zerkając na Wren pytająco, czując jednocześnie wypływający na twarz rumieniec zażenowania; miał nadzieję, że szybko zapomną o tym, że padł ofiarą wozaka. – Nic się pani nie st-t-tało? – zapytał kontrolnie, choć był niemal pewien, że zwierzę nawet jej nie drasnęło.
| tu próbowałem unikać wozaka
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Temat oscylujący wokół pasażera na gapę w jej przybytku jedynie podkreślał realność problemu, który na co dzień starała się ignorować. Trudniej było o to w nocy, kiedy stworzenie zaczynało wyśpiewywać swoje żałobne recitale, ale mimo wszystko radziła sobie z nim jako tako, nieistotne, że pałali do siebie odwzajemnioną nienawiścią. Wren westchnęła z wyraźniejszym zmęczeniem - nie przez uzasadnione pytanie mężczyzny, a przez to, że problem ciągnął się i ciągnął, jakby w nieskończoność.
- Nie mam szczęścia do takich fachowców, panie Moore - przyznała posępnie; jeden rzekomy tępiciel pojawił się na jej strychu z dumnie uniesioną głową i pułapką przygotowaną na szkodnika, jednak gdy ten rozpoczął rzucać w niego co ostrzejszymi przedmiotami znalezionymi wśród skrzyń i rozciął skórę czoła, ten postawny, pełen przeświadczenia o swojej nieskazitelnej skuteczności mag po prostu porzucił zadanie. Twierdził, że oberwał zbyt mocno, a rana jęła zakręcać mu świat przed oczyma jak w kalejdoskopie; zamiast pomóc jej z ghulem pobiegł zatem do Munga i tyle było go widać, jego i jej z góry zapłaconych pieniądzy. Nigdy więcej. - Ale dam sobie radę, proszę się nie martwić - dodała prędko i posłała złotej rączce odrobinę pogodniejszy uśmiech. Fałszywy czy nie, z pewnością wyglądał przekonująco.
Plusem sytuacji okazała się kondycja przeznaczonego do renowacji miejsca. Sama Wren dostrzegła, że poddasze prezentowało się znośnie, nie wymagało aż tak okazałego nakładu pracy, by czarodziej nie poradził sobie z nim do końca tygodnia - przynajmniej taką miała nadzieję. Jeśli zacznie dzisiaj i prace posuną się naprzód, wizja dobierania mebli i dodatków w zadbanej przestrzeni mogła wkrótce okazać się bardzo realną. To napawało ją dziwnym ciepłem. Niespodziewanym, właściwie mało znanym; mieszkanie traktowała jako sypialnię, innym razem jako pracownię, nie zaś kolebkę swojego życia, schronienie, bezpieczeństwo nienaruszalnej prywatności - dom, po prostu. Co za niespodziewana odmiana. Ale może tego właśnie potrzebowała, by w tak niespokojnych czasach na nowo docenić urok Pokątnej. - Nie mam do nich sentymentu - stwierdziła w odniesieniu do starych mebli. - Może pan je wyrzucić, czy nawet wziąć dla siebie, może też dla potrzebujących - zasugerowała. Cóż ze mnie za anioł dobroci.
Wozak wyrwał się ze swego gniazda i z prędkością wiązki zaklęcia dopadł niewinnego cieślę, wgryzając się przez materiał koszuli w rękę, by potem wsunąć się pod rękaw i przejść dalej. Gdyby nie fakt bólu raz po raz przecinającego twarz Williama, Azjatka uznałaby to za scenę wręcz komiczną; teraz jednak dobyła różdżki i gdy tylko łepek zwierzęcia ukazał się pod kołnierzem mężczyzny, spróbowała zaintonować zaklęcie mające go uśpić. Ale gagatek był na to zbyt zwinny. Wgryzł się w szyję, a potem cofnął głowę, by uniknąć posłanego w jego kierunku czaru - chyba dzięki temu nie zauważył męskiej ręki mknącej niebawem w jego stronę.
- Co za paskudztwo - warknęła pod nosem gospodyni, zaś gdy wozak znalazł się w powietrzu, odrzucony od mężczyzny, spróbowała raz jeszcze rzucić na niego zaklęcie, które i tym razem okazało się ledwo drasnąć śliskie futerko. - Bardzo pana przepraszam, nie miałam pojęcia, że ten diablik uwił sobie tutaj nowy dom. To jakieś przekleństwo - zwróciła się do Williama; magiczne stworzenie wymknęło się z poddasza dzięki uchylonemu oknu, po drodze przeklinając ich jeszcze sowicie mnogością epitetów znanych jej wyłącznie z doków. Z impetem zatrzasnęła szufladę, w której do tej pory przesiadywał szkodnik, jednocześnie gruchocząc pozostałości kostek zjedzonego ptaszyska; pokręciła też głową, gdy Moore zapytał o jej potencjalną krzywdę. To on z ich dwojga okazał się poszkodowany. Zapewne pchnięta perspektywą odszkodowania Wren podeszła do niego i z przepraszającym spojrzeniem odchyliła kołnierz jego odzienia, potem też mankiet, przyglądając się ranom po zębach. Nie były głębokie, ale mogły infekować bakteriami. - Spokojnie, zajmę się tym - zapewniła i uniosła różdżkę tuż nad malutkie, okrągłe obrażenia, przymknąwszy powieki, by w myślach kilkakrotnie zaintonować purus. Należało jak najszybciej zdezynfekować pozostałości po ślinie i wszelkim paskudztwie tkwiącym na kłach tego patałacha. Ostatnim czego pragnęła był przymusowy urlop pracownika zgadzającego się zająć jej poddaszem po okazyjnej cenie, toteż kasztanowe drewno zawisło zaraz nieopodal jego szyi i cała procedura powtórzyła się ponownie, ugryzienia zasklepiając dodatkowo kolejną inkantacją. Z szyją nie było żartów. - Lepiej? - spojrzała na Williama, uśmiechnąwszy się - znów - przepraszająco. Niech wie, że było jej przykro, że go żałowała, że przejmowała się losem i zdrowiem gościa o niefortunnej aurze przyciągającej wozaki. - Mam nadzieję, że nie napotkamy tu więcej niespodzianek - Azjatka dodała po chwili i rozejrzała się po pomieszczeniu. Stare przedmioty mogły skrywać w swych wnętrzach Merlin raczy wiedzieć jakie skarby, oby przynajmniej mniej wokalne niż zamieszkujący na krzywy pysk zwierzak. Jeszcze tego brakowało, by odnaleźli coś gorszego, realnie niebezpiecznego. - Pójdę teraz zrobić panu herbaty. Po takiej walce trzeba się czegoś napić, prawda? - rzuciła półżartem, po czym ostrożnie zeszła po chybotliwych schodkach, zniknąwszy na niższym piętrze.
- Nie mam szczęścia do takich fachowców, panie Moore - przyznała posępnie; jeden rzekomy tępiciel pojawił się na jej strychu z dumnie uniesioną głową i pułapką przygotowaną na szkodnika, jednak gdy ten rozpoczął rzucać w niego co ostrzejszymi przedmiotami znalezionymi wśród skrzyń i rozciął skórę czoła, ten postawny, pełen przeświadczenia o swojej nieskazitelnej skuteczności mag po prostu porzucił zadanie. Twierdził, że oberwał zbyt mocno, a rana jęła zakręcać mu świat przed oczyma jak w kalejdoskopie; zamiast pomóc jej z ghulem pobiegł zatem do Munga i tyle było go widać, jego i jej z góry zapłaconych pieniądzy. Nigdy więcej. - Ale dam sobie radę, proszę się nie martwić - dodała prędko i posłała złotej rączce odrobinę pogodniejszy uśmiech. Fałszywy czy nie, z pewnością wyglądał przekonująco.
Plusem sytuacji okazała się kondycja przeznaczonego do renowacji miejsca. Sama Wren dostrzegła, że poddasze prezentowało się znośnie, nie wymagało aż tak okazałego nakładu pracy, by czarodziej nie poradził sobie z nim do końca tygodnia - przynajmniej taką miała nadzieję. Jeśli zacznie dzisiaj i prace posuną się naprzód, wizja dobierania mebli i dodatków w zadbanej przestrzeni mogła wkrótce okazać się bardzo realną. To napawało ją dziwnym ciepłem. Niespodziewanym, właściwie mało znanym; mieszkanie traktowała jako sypialnię, innym razem jako pracownię, nie zaś kolebkę swojego życia, schronienie, bezpieczeństwo nienaruszalnej prywatności - dom, po prostu. Co za niespodziewana odmiana. Ale może tego właśnie potrzebowała, by w tak niespokojnych czasach na nowo docenić urok Pokątnej. - Nie mam do nich sentymentu - stwierdziła w odniesieniu do starych mebli. - Może pan je wyrzucić, czy nawet wziąć dla siebie, może też dla potrzebujących - zasugerowała. Cóż ze mnie za anioł dobroci.
Wozak wyrwał się ze swego gniazda i z prędkością wiązki zaklęcia dopadł niewinnego cieślę, wgryzając się przez materiał koszuli w rękę, by potem wsunąć się pod rękaw i przejść dalej. Gdyby nie fakt bólu raz po raz przecinającego twarz Williama, Azjatka uznałaby to za scenę wręcz komiczną; teraz jednak dobyła różdżki i gdy tylko łepek zwierzęcia ukazał się pod kołnierzem mężczyzny, spróbowała zaintonować zaklęcie mające go uśpić. Ale gagatek był na to zbyt zwinny. Wgryzł się w szyję, a potem cofnął głowę, by uniknąć posłanego w jego kierunku czaru - chyba dzięki temu nie zauważył męskiej ręki mknącej niebawem w jego stronę.
- Co za paskudztwo - warknęła pod nosem gospodyni, zaś gdy wozak znalazł się w powietrzu, odrzucony od mężczyzny, spróbowała raz jeszcze rzucić na niego zaklęcie, które i tym razem okazało się ledwo drasnąć śliskie futerko. - Bardzo pana przepraszam, nie miałam pojęcia, że ten diablik uwił sobie tutaj nowy dom. To jakieś przekleństwo - zwróciła się do Williama; magiczne stworzenie wymknęło się z poddasza dzięki uchylonemu oknu, po drodze przeklinając ich jeszcze sowicie mnogością epitetów znanych jej wyłącznie z doków. Z impetem zatrzasnęła szufladę, w której do tej pory przesiadywał szkodnik, jednocześnie gruchocząc pozostałości kostek zjedzonego ptaszyska; pokręciła też głową, gdy Moore zapytał o jej potencjalną krzywdę. To on z ich dwojga okazał się poszkodowany. Zapewne pchnięta perspektywą odszkodowania Wren podeszła do niego i z przepraszającym spojrzeniem odchyliła kołnierz jego odzienia, potem też mankiet, przyglądając się ranom po zębach. Nie były głębokie, ale mogły infekować bakteriami. - Spokojnie, zajmę się tym - zapewniła i uniosła różdżkę tuż nad malutkie, okrągłe obrażenia, przymknąwszy powieki, by w myślach kilkakrotnie zaintonować purus. Należało jak najszybciej zdezynfekować pozostałości po ślinie i wszelkim paskudztwie tkwiącym na kłach tego patałacha. Ostatnim czego pragnęła był przymusowy urlop pracownika zgadzającego się zająć jej poddaszem po okazyjnej cenie, toteż kasztanowe drewno zawisło zaraz nieopodal jego szyi i cała procedura powtórzyła się ponownie, ugryzienia zasklepiając dodatkowo kolejną inkantacją. Z szyją nie było żartów. - Lepiej? - spojrzała na Williama, uśmiechnąwszy się - znów - przepraszająco. Niech wie, że było jej przykro, że go żałowała, że przejmowała się losem i zdrowiem gościa o niefortunnej aurze przyciągającej wozaki. - Mam nadzieję, że nie napotkamy tu więcej niespodzianek - Azjatka dodała po chwili i rozejrzała się po pomieszczeniu. Stare przedmioty mogły skrywać w swych wnętrzach Merlin raczy wiedzieć jakie skarby, oby przynajmniej mniej wokalne niż zamieszkujący na krzywy pysk zwierzak. Jeszcze tego brakowało, by odnaleźli coś gorszego, realnie niebezpiecznego. - Pójdę teraz zrobić panu herbaty. Po takiej walce trzeba się czegoś napić, prawda? - rzuciła półżartem, po czym ostrożnie zeszła po chybotliwych schodkach, zniknąwszy na niższym piętrze.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Posłał czarownicy spojrzenie zabarwione zainteresowaniem, gdy wspomniała o braku szczęścia do tępicieli szkodników, przez moment mając ochotę pociągnąć temat – czuł, że kryła się za tym jakaś ciekawa historia – ale odbijające się na twarzy kobiety zniechęcenie, zaraz potem zakryte pogodnym uśmiechem, skłoniło go do porzucenia sprawy. Gdyby na magicznych stworzeniach znał się nieco lepiej, być może nawet zaoferowałby swoją pomoc, ale prawdę mówiąc nigdy wcześniej nie miał do czynienia z ghulem – i nie był pewien, czy doprowadzenie do jego eksmisji nie przerosłoby przypadkiem jego własnych umiejętności. – Cóż, mam n-n-nadzieję, że w końcu znajdzie się ktoś odpowiedni – powiedział więc tylko, odwzajemniając uśmiech i pozwalając poprowadzić się dalej – nie zapominając, że wciąż czekało na niego zadanie, które dla odmiany potrafił wykonać.
Pytając o meble, nie brał pod uwagę ich zabrania – podejrzewał, że być może sama właścicielka mieszkania będzie chciała je sprzedać, lub poddać renowacji i zachować, poza tym – ich transport poza Londyn mógł okazać się wyjątkowo trudny, biorąc pod uwagę, że poruszał się po mieście nielegalnie – ale słysząc sugestię czarownicy, mimowolnie zaczął się nad tym zastanawiać. Drewniane szafki i komody wyglądały na stare i nieużywane od lat, z pewnością wymagały też sporych nakładów pracy – ale to nigdy nie było dla niego problemem; gdyby jakimś cudem dostarczył je do Oazy, mógłby spokojnie się nimi zająć, a później rozdysponować – był pewien, że chętni na znalezienie dla nich nowego zastosowania znaleźliby się szybko. – Hm, skoro t-t-tak – odparł z namysłem, przyglądając się sięgającej niskiego sufitu szafie – to na razie p-p-przesunę je na środek, żeby nie przeszkadzały, a do końca t-t-tygodnia postaram się załatwić ich wywiezienie – zaproponował. Być może dałoby się je magicznie pomniejszyć, a później z powrotem powiększyć? Musiał zapytać Hannah; znała się na transmutacji znacznie lepiej od niego.
Najpierw musiał jednak sprawdzić, czy reszta szuflad nie kryła w sobie żadnych niespodzianek; serce wciąż jeszcze biło mu nieco zbyt szybko, gdy Wren podeszła do niego, tuż po paru nieudanych próbach pochwycenia przeklętego wozaka. Miał nadzieję, że paskudne stworzenie wystraszy się widowiskową ucieczką na tyle, by już więcej tu nie wrócić, choć podejrzewał, że spróbuje; na niezamieszkanym przez nikogo poddaszu musiało mu być wyjątkowo wygodnie. – Proszę się nie p-p-przejmować, ostrzegała mnie pani, że coś tu grasuje – odparł w odpowiedzi na przeprosiny. Co prawda pasażerem na gapę nie okazała się kuna, a jej znacznie bardziej wygadany, czarodziejski kuzyn, ale tego Wren wiedzieć nie mogła. – Mimo wszystko lep-p-pszy wozak niż ghul – dodał, już z lekkim rozbawieniem, ochłonąwszy po pierwszej fali zaskoczenia. Uniósł ręce, żeby sięgnąć do zapięcia poszkodowanej koszuli i ją poprawić, ale nim zdążyłby zapiąć z powrotem guziki, to samo zrobiła czarownica. – N-n-nie, nie t – rzeba, chciał powiedzieć, ale kobieta już przykładała koniec różdżki do niewielkiego zranienia, sprawiając, że zrobiło mu się jeszcze cieplej. Nie lubił skupiać na sobie uwagi, zwłaszcza, że już i tak było mu wstyd, że dał się tak łatwo podejść złośliwemu stworzeniu, a przez myśl mu nie przeszło, że mogło roznosić jakieś choroby. Skoro jednak czarownica zdecydowała się mu pomóc, zamarł w bezruchu, nie chcąc jej przeszkadzać – i czując lekkie mrowienie, gdy koniec jej różdżki zalśnił jasnym światłem. Pieczenie ustało. – Znacznie, dziękuję – przyznał, uśmiechając się i wypuszczając z płuc powietrze, nieświadomy, że do tej pory je wstrzymywał. – Jeśli coś tu się jeszcze uk-k-krywa, to przynajmniej już będę gotowy – dodał, solennie przysięgając sobie, że nie otworzy żadnej szuflady bez różdżki trzymanej w gotowości.
– Chętnie, d-d-dziękuję bardzo – opowiedział na propozycję herbaty, a gdy tylko kobieta zniknęła na prowadzących w dół schodkach, od razu zabrał się do pracy, zaczynając od sprawdzenia, czy w zakamarkach starych mebli nic już na niego nie czyhało. Szuflady w większości okazały się puste: oprócz resztek ptaka, które bezceremonialnie wyrzucił, znalazł jeszcze legowisko, z którego wozak musiał zrobić swoje gniazdo – było tam trochę szkieletów małych gryzoni, w większości już zjedzonych – i bez żalu się go pozbył, rzucając serię udanych chłoszczyść. Puste szafki i komodę przesunął na środek pomieszczenia, układając je tak, by zajmowały jak najmniej miejsca; przy tych największych pomógł sobie magią – przy okazji znajdując za szafą fragment uszkodzonego parkietu. Dziura wielkości pięści zajmowała też część ściany, prowadząc do pogrążonego w ciemności korytarzyka, w pewien sposób wyjaśniając, jak właściwie wozak dostał się do środka. – Reparo – mruknął, chcąc przynajmniej tymczasowo zasklepić otwór; jeśli trzeba będzie, później go jeszcze wzmocni.
Zebrane na środku meble przyrzucił znalezioną w kącie płachtą materiału, po czym zabrał się za dalsze sprzątanie, pozbywając się warstw kurzu za pomocą evanesco. Z odłożonej na bok torby wyciągnął magiczną szlifierkę, na którą rzucił facere, żeby przyspieszyć pracę; później skierował różdżkę na jedną z drewnianych ścian, którą miał zamiar przygotować do malowania. Wyglądała na suchą, ale gdzieniegdzie dostrzegał warstwę starej, łuszczącej się farby, zaczął więc zdrapywać ją papierem ściernym. Był może w połowie ściany, gdy usłyszał za sobą skrzypienie schodków. – Udało mi się znaleźć leg-g-gowisko naszego nowego przyjaciela, raczej już nie będzie p-p-pani nękać – poinformował Wren, dostrzegając ją kątem oka. – Powinienem dzisiaj zdążyć oczyścić ściany i nałożyć p-p-pierwszą warstwę farby ochronnej – dodał. Do jutra powinna wyschnąć, w międzyczasie on zorientuje się, kto mógłby pomóc mu w transporcie mebli; podłogę i tak miał zamiar zostawić sobie na koniec – przy malowaniu ścian prawdopodobnie miała się zachlapać.
Pytając o meble, nie brał pod uwagę ich zabrania – podejrzewał, że być może sama właścicielka mieszkania będzie chciała je sprzedać, lub poddać renowacji i zachować, poza tym – ich transport poza Londyn mógł okazać się wyjątkowo trudny, biorąc pod uwagę, że poruszał się po mieście nielegalnie – ale słysząc sugestię czarownicy, mimowolnie zaczął się nad tym zastanawiać. Drewniane szafki i komody wyglądały na stare i nieużywane od lat, z pewnością wymagały też sporych nakładów pracy – ale to nigdy nie było dla niego problemem; gdyby jakimś cudem dostarczył je do Oazy, mógłby spokojnie się nimi zająć, a później rozdysponować – był pewien, że chętni na znalezienie dla nich nowego zastosowania znaleźliby się szybko. – Hm, skoro t-t-tak – odparł z namysłem, przyglądając się sięgającej niskiego sufitu szafie – to na razie p-p-przesunę je na środek, żeby nie przeszkadzały, a do końca t-t-tygodnia postaram się załatwić ich wywiezienie – zaproponował. Być może dałoby się je magicznie pomniejszyć, a później z powrotem powiększyć? Musiał zapytać Hannah; znała się na transmutacji znacznie lepiej od niego.
Najpierw musiał jednak sprawdzić, czy reszta szuflad nie kryła w sobie żadnych niespodzianek; serce wciąż jeszcze biło mu nieco zbyt szybko, gdy Wren podeszła do niego, tuż po paru nieudanych próbach pochwycenia przeklętego wozaka. Miał nadzieję, że paskudne stworzenie wystraszy się widowiskową ucieczką na tyle, by już więcej tu nie wrócić, choć podejrzewał, że spróbuje; na niezamieszkanym przez nikogo poddaszu musiało mu być wyjątkowo wygodnie. – Proszę się nie p-p-przejmować, ostrzegała mnie pani, że coś tu grasuje – odparł w odpowiedzi na przeprosiny. Co prawda pasażerem na gapę nie okazała się kuna, a jej znacznie bardziej wygadany, czarodziejski kuzyn, ale tego Wren wiedzieć nie mogła. – Mimo wszystko lep-p-pszy wozak niż ghul – dodał, już z lekkim rozbawieniem, ochłonąwszy po pierwszej fali zaskoczenia. Uniósł ręce, żeby sięgnąć do zapięcia poszkodowanej koszuli i ją poprawić, ale nim zdążyłby zapiąć z powrotem guziki, to samo zrobiła czarownica. – N-n-nie, nie t – rzeba, chciał powiedzieć, ale kobieta już przykładała koniec różdżki do niewielkiego zranienia, sprawiając, że zrobiło mu się jeszcze cieplej. Nie lubił skupiać na sobie uwagi, zwłaszcza, że już i tak było mu wstyd, że dał się tak łatwo podejść złośliwemu stworzeniu, a przez myśl mu nie przeszło, że mogło roznosić jakieś choroby. Skoro jednak czarownica zdecydowała się mu pomóc, zamarł w bezruchu, nie chcąc jej przeszkadzać – i czując lekkie mrowienie, gdy koniec jej różdżki zalśnił jasnym światłem. Pieczenie ustało. – Znacznie, dziękuję – przyznał, uśmiechając się i wypuszczając z płuc powietrze, nieświadomy, że do tej pory je wstrzymywał. – Jeśli coś tu się jeszcze uk-k-krywa, to przynajmniej już będę gotowy – dodał, solennie przysięgając sobie, że nie otworzy żadnej szuflady bez różdżki trzymanej w gotowości.
– Chętnie, d-d-dziękuję bardzo – opowiedział na propozycję herbaty, a gdy tylko kobieta zniknęła na prowadzących w dół schodkach, od razu zabrał się do pracy, zaczynając od sprawdzenia, czy w zakamarkach starych mebli nic już na niego nie czyhało. Szuflady w większości okazały się puste: oprócz resztek ptaka, które bezceremonialnie wyrzucił, znalazł jeszcze legowisko, z którego wozak musiał zrobić swoje gniazdo – było tam trochę szkieletów małych gryzoni, w większości już zjedzonych – i bez żalu się go pozbył, rzucając serię udanych chłoszczyść. Puste szafki i komodę przesunął na środek pomieszczenia, układając je tak, by zajmowały jak najmniej miejsca; przy tych największych pomógł sobie magią – przy okazji znajdując za szafą fragment uszkodzonego parkietu. Dziura wielkości pięści zajmowała też część ściany, prowadząc do pogrążonego w ciemności korytarzyka, w pewien sposób wyjaśniając, jak właściwie wozak dostał się do środka. – Reparo – mruknął, chcąc przynajmniej tymczasowo zasklepić otwór; jeśli trzeba będzie, później go jeszcze wzmocni.
Zebrane na środku meble przyrzucił znalezioną w kącie płachtą materiału, po czym zabrał się za dalsze sprzątanie, pozbywając się warstw kurzu za pomocą evanesco. Z odłożonej na bok torby wyciągnął magiczną szlifierkę, na którą rzucił facere, żeby przyspieszyć pracę; później skierował różdżkę na jedną z drewnianych ścian, którą miał zamiar przygotować do malowania. Wyglądała na suchą, ale gdzieniegdzie dostrzegał warstwę starej, łuszczącej się farby, zaczął więc zdrapywać ją papierem ściernym. Był może w połowie ściany, gdy usłyszał za sobą skrzypienie schodków. – Udało mi się znaleźć leg-g-gowisko naszego nowego przyjaciela, raczej już nie będzie p-p-pani nękać – poinformował Wren, dostrzegając ją kątem oka. – Powinienem dzisiaj zdążyć oczyścić ściany i nałożyć p-p-pierwszą warstwę farby ochronnej – dodał. Do jutra powinna wyschnąć, w międzyczasie on zorientuje się, kto mógłby pomóc mu w transporcie mebli; podłogę i tak miał zamiar zostawić sobie na koniec – przy malowaniu ścian prawdopodobnie miała się zachlapać.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Aż żal, że zgromadzone na poddaszu meble nie były antykami. Dodatkowy grosz w tych czasach przydałby się każdemu, szczególnie, że wielkimi krokami nadciągała zima, a gwałtownie zmieniająca się sytuacja polityczna nie sugerowała przesadnego bezpieczeństwa. Co rusz niesiono słowo o podłych atakach Zakonu Feniksa bawiącego się w kotka i myszkę z Ministerstwem, co jeśli niebawem przekroczą bramy Londynu w armii tysięcznej i zażądają, by wszystkich tych, którzy żyli spokojnie, stracić w blasku ich światła? Wren instynktownie demonizowała rebeliantów, na logikę rozumiejąc, że prawdopodobnie nie było ich tak wielu, a przynajmniej nie wystarczająco, by zagrozić nowopowstałemu miastu magicznej kolebki, lecz rozbudzona niechęć czyniła swoje. Oby wyposażenie jej poddasza nie zasiliło ich żebraczych potrzeb. Po panu Moore nie spodziewała się jednak kolesiostwa z ich zgrają. Wydawał się dobrze ułożonym mężczyzną o finansowej potrzebie, nie awanturnikiem, nie socjopatą. Tyle dobrego.
- Doskonale - skinęła głową w kwestii mebli, którą pozostawiła już czarodziejowi. Zapewne będzie oczekiwał dodatkowej monety za swój trud, to nic, Azjatka była właściwie przygotowana na wszelkiego rodzaju niespodzianki odnalezione na nieużywanym dotąd poziomie mieszkania, a wolała, by William zajął się wszystkim holistycznie. Dzięki temu nie musiała poszukiwać kolejnego chętnego na wytaszczenie przedmiotów z poddasza, jeszcze innego na usunięcie śladów po wozaku, a jeszcze innego na pozbieranie oczyszczonych ze zjedzonego mięsa kosteczek. Pod wieloma względami Moore przypominał jej nią samą. Wren również podchodziła do swoich klientek z nie tyle z krwawą ofertą, co i wachlarzem dodatkowej pielęgnacji - rozmowy, czesania włosów, podawania im kielichów z winem czy nawet masowania ramion, jeśli takie miały życzenie. Tylko tak, nadprogramową pieczołowitością, można było naprawdę zadbać o swoją reputację i pozwolić jej wzbić się w przestworza, lecieć dalej bez własnego wkładu.
- Przyznam szczerze, że sama nie wiem. Ghul przynajmniej nie zna naszego języka. Zanosi się zawodzeniem, ale nie wyzywa - parsknęła pod nosem, wspomniwszy kolorowe określenia, jakimi raczyło ich zdenerwowane zwierzę. Miało nad nimi kontrolę? Wydawać by się mogło, że było w stanie dopasować konkretny epitet do sytuacji, a ją ciekawił fakt, czy ich mózgi rzeczywiście były w ten sposób skonstruowane, by to umożliwić. Jeśli tak, wozaki byłyby dość inteligentne. - Jak pan myśli, skąd w nich ta umiejętność? Po co? - podjęła z umiarkowaną ciekawością, po czym odsunęła się na kilka kroków, gdy jasne światło na szpicu jej różdżki zgasło, a rzucone zaklęcia oczyściły wszystkie ranki po zwierzęcych zębach. - Oby nie spotkał pan niczego większego - zaznaczyła z lekko uniesioną ku górze brwią. Jeszcze tego brakowało, by wśród starego, chropowatego drewna czaił się dorosły marmit skory go udusić. Dodatkowe odszkodowanie zdrowotne nie wchodziło w grę. - Dobrze, nie będę już panu przeszkadzać, proszę zapoznać się z otoczeniem. A ja za moment przyniosę herbaty - Wren zapowiedziała spokojnie i pozostawiła Williama na piętrze, zadowolona, że tak szybko przystąpił do pracy. We wnęce między ścianą a podłogą mógł także dostrzec skrawek papieru. Pożółkły, gdzieniegdzie poszarpany pergamin, który po rozwinięciu ukazywał spisany nierównym pismem list, jakby szalonym... Atrament wytarł się miejscami, lecz jego treść wciąż dało się odczytać. Miłosny? Romantyczny, stęskniony? Och, nie. Był groźbą siostry dawnego właściciela, datowany na kilka dekad w tył. Ponoć trzymał ją na tym strychu, nie pozwalał wychodzić, zapominał karmić, w karze za zajście w nieślubną ciążę z roznosicielem gazet, a jedynym dostępem do zewnętrznego świata było okienko o obdrapanej szybie. Nosiła ślady jej paznokci. Natomiast Azjatka po kilkunastu minutach powróciła na pięterko. Lewitowała u swego boku małą tackę z prostą, czarną filiżanką herbaty, znad której unosiła się mgiełka wiśniowego aromatu.
- Mam nadzieję, że spalił je pan na wiór - rzuciła niby to półżartem; w rzeczywistości z chęcią przyjęłaby wiadomość, że wozak po prostu nie miał już do czego wracać, pozbawiony domu, resztek jedzenia i godności. - Ma pan przy sobie farbę? - czarownica spytała nieco zdumiona. Przyniósł jedynie torbę, ale może zmniejszył zaklęciem kubełek tak, by zmieścił się wśród narzędzi i potrzebnych do renowacji przedmiotów. Lekkim pchnięciem różdżki w powietrzu przesunęła tackę na jedną z niedokładnie przykrytych płachtą półek i ułożyła ją tam, dłonią zaś wskazując Williamowi filiżankę. Zasłużył, nie próżnował. Już teraz widać było efekty jego zajęcia. Skromne - ale początki zazwyczaj takimi były. - Proszę się poczęstować, napić przed malowaniem, ta herbata podobno jest najbardziej orzeźwiająca zanim wystygnie. Będę tu panu do czegoś potrzebna? - może do uwicia czapeczki z wydania Walczącego Maga, kto wie.
- Doskonale - skinęła głową w kwestii mebli, którą pozostawiła już czarodziejowi. Zapewne będzie oczekiwał dodatkowej monety za swój trud, to nic, Azjatka była właściwie przygotowana na wszelkiego rodzaju niespodzianki odnalezione na nieużywanym dotąd poziomie mieszkania, a wolała, by William zajął się wszystkim holistycznie. Dzięki temu nie musiała poszukiwać kolejnego chętnego na wytaszczenie przedmiotów z poddasza, jeszcze innego na usunięcie śladów po wozaku, a jeszcze innego na pozbieranie oczyszczonych ze zjedzonego mięsa kosteczek. Pod wieloma względami Moore przypominał jej nią samą. Wren również podchodziła do swoich klientek z nie tyle z krwawą ofertą, co i wachlarzem dodatkowej pielęgnacji - rozmowy, czesania włosów, podawania im kielichów z winem czy nawet masowania ramion, jeśli takie miały życzenie. Tylko tak, nadprogramową pieczołowitością, można było naprawdę zadbać o swoją reputację i pozwolić jej wzbić się w przestworza, lecieć dalej bez własnego wkładu.
- Przyznam szczerze, że sama nie wiem. Ghul przynajmniej nie zna naszego języka. Zanosi się zawodzeniem, ale nie wyzywa - parsknęła pod nosem, wspomniwszy kolorowe określenia, jakimi raczyło ich zdenerwowane zwierzę. Miało nad nimi kontrolę? Wydawać by się mogło, że było w stanie dopasować konkretny epitet do sytuacji, a ją ciekawił fakt, czy ich mózgi rzeczywiście były w ten sposób skonstruowane, by to umożliwić. Jeśli tak, wozaki byłyby dość inteligentne. - Jak pan myśli, skąd w nich ta umiejętność? Po co? - podjęła z umiarkowaną ciekawością, po czym odsunęła się na kilka kroków, gdy jasne światło na szpicu jej różdżki zgasło, a rzucone zaklęcia oczyściły wszystkie ranki po zwierzęcych zębach. - Oby nie spotkał pan niczego większego - zaznaczyła z lekko uniesioną ku górze brwią. Jeszcze tego brakowało, by wśród starego, chropowatego drewna czaił się dorosły marmit skory go udusić. Dodatkowe odszkodowanie zdrowotne nie wchodziło w grę. - Dobrze, nie będę już panu przeszkadzać, proszę zapoznać się z otoczeniem. A ja za moment przyniosę herbaty - Wren zapowiedziała spokojnie i pozostawiła Williama na piętrze, zadowolona, że tak szybko przystąpił do pracy. We wnęce między ścianą a podłogą mógł także dostrzec skrawek papieru. Pożółkły, gdzieniegdzie poszarpany pergamin, który po rozwinięciu ukazywał spisany nierównym pismem list, jakby szalonym... Atrament wytarł się miejscami, lecz jego treść wciąż dało się odczytać. Miłosny? Romantyczny, stęskniony? Och, nie. Był groźbą siostry dawnego właściciela, datowany na kilka dekad w tył. Ponoć trzymał ją na tym strychu, nie pozwalał wychodzić, zapominał karmić, w karze za zajście w nieślubną ciążę z roznosicielem gazet, a jedynym dostępem do zewnętrznego świata było okienko o obdrapanej szybie. Nosiła ślady jej paznokci. Natomiast Azjatka po kilkunastu minutach powróciła na pięterko. Lewitowała u swego boku małą tackę z prostą, czarną filiżanką herbaty, znad której unosiła się mgiełka wiśniowego aromatu.
- Mam nadzieję, że spalił je pan na wiór - rzuciła niby to półżartem; w rzeczywistości z chęcią przyjęłaby wiadomość, że wozak po prostu nie miał już do czego wracać, pozbawiony domu, resztek jedzenia i godności. - Ma pan przy sobie farbę? - czarownica spytała nieco zdumiona. Przyniósł jedynie torbę, ale może zmniejszył zaklęciem kubełek tak, by zmieścił się wśród narzędzi i potrzebnych do renowacji przedmiotów. Lekkim pchnięciem różdżki w powietrzu przesunęła tackę na jedną z niedokładnie przykrytych płachtą półek i ułożyła ją tam, dłonią zaś wskazując Williamowi filiżankę. Zasłużył, nie próżnował. Już teraz widać było efekty jego zajęcia. Skromne - ale początki zazwyczaj takimi były. - Proszę się poczęstować, napić przed malowaniem, ta herbata podobno jest najbardziej orzeźwiająca zanim wystygnie. Będę tu panu do czegoś potrzebna? - może do uwicia czapeczki z wydania Walczącego Maga, kto wie.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nie zastanawiał się nawet przez chwilę nad tym, że lista jego zadań zdawała się rozrastać z minuty na minutę, zaczynając się od zwyczajnej renowacji poddasza, by przez pozbycie się szkodnika i jego legowiska, przejść do wywiezienia nieużywanych mebli. Porządkowanie starych budynków czy pomieszczeń rządziło się swoimi prawami; nigdy nie było do końca wiadomo, co kryło się w zapomnianych szafach czy pod luźnymi deskami podłóg, ale dla Billy’ego nie miało to znaczenia – wychował się na mugolskiej wsi, pod opieką ojca, który wszystkie prace i naprawy wokół gospodarstwa wykonywał samodzielnie – a więc i jego synowie nie przywykli do zrzucania obowiązków na innych. Poza tym – nie było takiej potrzeby; Wren nie prosiła go o nic, czego nie byłby w stanie zrobić.
– Faktycznie jest w tym coś niep-p-pokojącego – zgodził się z czarownicą, na myśli mając fakt, że wozaki potrafiły mówić – nawet jeśli ich słownictwo ograniczało się w dużej mierze do przekleństw. Zastanawiał się, jaka była ich geneza – nie mogły przecież nauczyć się ich same, barwne wiązanki wulgaryzmów pochodziły od ludzi; czy to czarodzieje wyhodowali je więc w taki sposób? Zmarszczył brwi w zamyśleniu, ale zanim zdążyłby sformułować pytanie, Wren odezwała się ponownie, niejako wypowiadając jego własne myśli na głos. – Nad tym samym się zast-t-tanawiałem – przyznał, prawie przestając zwracać uwagę na bliskość przyłożonej do jego szyi różdżki. Może powinien czuć się zaalarmowany, kobieta jednak do tej pory nie dała mu żadnych podstaw do podejrzliwości; wydawała się życzliwa i uprzejma, i zaczynał podejrzewać, że wojna zwyczajnie ją zaskoczyła, co prawda częściowo ją omijając – być może ze względu na odpowiedni status krwi, może dzięki szczęściu – ale częściowo kotłując się na ulicach tuż pod jej oknami. Był ciekaw, czy w ogarniętym walkami mieście wciąż jeszcze trzymało ją przywiązanie, czy może nie miała dokąd się udać. – Brzmią jakby na co dzień stołowały się w p-p-porcie – dodał po chwili, ale bez przekonania; podejrzewał, że wozak, który właśnie zniknął za oknem, nawet niejednego marynarza wprawiłby w osłupienie. – Będę ostrożny – zapewnił, całkiem poważnie traktując zawoalowane ostrzeżenie. – I dziękuję, już zab-b-bieram się do pracy – powiedział, poprawiając koszulę, a później – gdy Wren zniknęła na prowadzących w dół schodkach – na dłuższą chwilę tracąc poczucie czasu; odmierzając go raczej wykonaną pracą niż kolejnymi minutami. Wygładzając kolejne fragmenty ściany, częściowo samodzielnie, częściowo z pomocą magicznych narzędzi, nie zorientował się, że zaczął cicho pogwizdywać – przerywając dopiero, kiedy natrafił na zwinięty skrawek pergaminu. W pierwszym odruchu chciał wyrzucić go razem z innymi znalezionymi w szafkach śmieciami, ale wystający zza zagięcia charakter pisma zwrócił jego uwagę na tyle, że przysiadł na moment na podłodze, rozwijając arkusz – który okazał się listem.
Zawahał się, czytanie cudzej korespondencji budziło w nim odruchowy sprzeciw, ale nim zdążyłby odrzucić list, zauważył wypisaną w górnym rogu datę – starą i zbyt odległą, by zapisany zamaszystym pismem pergamin mógł należeć do obecnej właścicielki mieszkania. Przebiegł spojrzeniem po kolejnych wersach, czując, jak wnętrzności wykręcają mu się nieprzyjemnie; irracjonalna złość szarpnęła zakończeniami nerwowymi ukrytymi gdzieś za mostkiem, odlegle, fantomowo; nie znał mieszkającego tu wcześniej mężczyzny ani jego córki, przeczytana historia budziła w nim jednak jakiś dyskomfort. Podniósł się z podłogi, rzucając jeszcze zaniepokojone spojrzenie w stronę podrapanego okienka, jakby spodziewał się dostrzec tam ducha więzionej dziewczyny – a później odłożył list na starą komodę, samemu wracając do pracy, choć jeszcze przez chwilę czuł się nieswojo – jakby bez pozwolenia zajrzał do cudzej szuflady.
Powrót Wren zasygnalizowały zarówno ciche kroki na drabince, jak i przyjemny, lekko wiśniowy zapach świeżo zaparzonej herbaty; uśmiechnął się do kobiety. – Nie ryzykowałbym zap-p-prószenia ognia, ale pozbyłem się go skutecznie – zapewnił; legowisko wozaka należało już do zamierzchłej przeszłości – miał nadzieję, że sam wozak również. W odpowiedzi na pytanie czarownicy, skinął głową. – Ta torba mieści więcej niż w-w-wygląda – wyjaśnił, podciągając wyżej kącik ust. Widząc, jak czarownica odkłada filiżankę z herbatą na odsłonięty kawałek blatu, przypomniał sobie o liście. – Proszę zobaczyć – powiedział, biorąc do ręki odłożony wcześniej pergamin i wyciągając go w stronę Wren. Papier zrobił się sztywny i kruchy, pachniał kurzem i starością, ale był wciąż czytelny. – Znalazłem go p-p-przypadkiem, pomyślałem, że pewnie p-p-panią zainteresuje – dodał, wyjaśniając pochodzenie listu. Nie był pewien, czy czarownica przywiązywała wagę do takich historii, ale zawsze wydawało mu się, że magia starych budynków kryła się właśnie w śladach pozostawionych przez poprzednich lokatorów; nawet jeśli – tak, jak w tym przypadku – były to ślady dosyć przygnębiające i ponure. – Za herbatę dziękuję, p-p-pachnie wspaniale – przyznał. – I nie, może p-p-pani spokojnie wrócić do swoich zajęć, jeśli coś będzie potrzebowało p-p-pani uwagi, na pewno panią zawołam – odpowiedział, odwracając się na moment i przerywając pracę nad przygotowywaniem ściany pod malowanie. Miał nadzieję, że czarownica nie planowała przez cały czas patrzeć mu na ręce – czułby się z tym nieco nieswojo, choć oczywiście klient nasz pan.
Pozbywając się kolejnych nierówności i drzazg, a później pokrywając wszystkie cztery ściany cienką warstwą przejrzystej farby, przestał zwracać uwagę na upływające minuty; przydymione okienko nie wpuszczało do środka zbyt dużej ilości światła, nie zauważył więc, że kiedy skończył, było już ciemno. Na ręczny zegarek zerknął dopiero po odłożeniu pędzla, przez sekundę czując, jak po jego plecach przebiega ostrzegawczy dreszcz – musiał się pospieszyć, żeby zdążyć, nim na ulice wyjdą nocne patrole. Pozbierawszy narzędzia, machnął różdżką, rzucając finite na zawieszoną pod sufitem kulę światła, a później trochę po omacku zszedł na dół, żeby odszukać Wren. – Na dzisiaj będę się już zb-b-bierał – poinformował ją, kiwając głową w jej stronę. – Udało mi się nałożyć p-p-pierwszą warstwę farby na wszystkie ściany, więc dobrze, gdyby klapa została na noc ot-t-twarta – wyschną szybciej, gdy będą mieć dostęp do powietrza – streścił pokrótce. Pewnie pomogłoby otwarcie okienka, ale nie chciał ryzykować, że przeklęty wozak wróci na noc, żeby sprawdzić, czy miał tu jeszcze czego szukać. – Mogę przyjść jutro o tej samej p-p-porze, czy tak będzie w porządku? – dopytał, rzucając kobiecie pytające spojrzenie. Zależało mu na dosyć szybkim zakończeniu tego zlecenia – trudno było mu zapomnieć, czym dokładnie ryzykował za każdym razem, gdy pojawiał się w Londynie.
| zt?
– Faktycznie jest w tym coś niep-p-pokojącego – zgodził się z czarownicą, na myśli mając fakt, że wozaki potrafiły mówić – nawet jeśli ich słownictwo ograniczało się w dużej mierze do przekleństw. Zastanawiał się, jaka była ich geneza – nie mogły przecież nauczyć się ich same, barwne wiązanki wulgaryzmów pochodziły od ludzi; czy to czarodzieje wyhodowali je więc w taki sposób? Zmarszczył brwi w zamyśleniu, ale zanim zdążyłby sformułować pytanie, Wren odezwała się ponownie, niejako wypowiadając jego własne myśli na głos. – Nad tym samym się zast-t-tanawiałem – przyznał, prawie przestając zwracać uwagę na bliskość przyłożonej do jego szyi różdżki. Może powinien czuć się zaalarmowany, kobieta jednak do tej pory nie dała mu żadnych podstaw do podejrzliwości; wydawała się życzliwa i uprzejma, i zaczynał podejrzewać, że wojna zwyczajnie ją zaskoczyła, co prawda częściowo ją omijając – być może ze względu na odpowiedni status krwi, może dzięki szczęściu – ale częściowo kotłując się na ulicach tuż pod jej oknami. Był ciekaw, czy w ogarniętym walkami mieście wciąż jeszcze trzymało ją przywiązanie, czy może nie miała dokąd się udać. – Brzmią jakby na co dzień stołowały się w p-p-porcie – dodał po chwili, ale bez przekonania; podejrzewał, że wozak, który właśnie zniknął za oknem, nawet niejednego marynarza wprawiłby w osłupienie. – Będę ostrożny – zapewnił, całkiem poważnie traktując zawoalowane ostrzeżenie. – I dziękuję, już zab-b-bieram się do pracy – powiedział, poprawiając koszulę, a później – gdy Wren zniknęła na prowadzących w dół schodkach – na dłuższą chwilę tracąc poczucie czasu; odmierzając go raczej wykonaną pracą niż kolejnymi minutami. Wygładzając kolejne fragmenty ściany, częściowo samodzielnie, częściowo z pomocą magicznych narzędzi, nie zorientował się, że zaczął cicho pogwizdywać – przerywając dopiero, kiedy natrafił na zwinięty skrawek pergaminu. W pierwszym odruchu chciał wyrzucić go razem z innymi znalezionymi w szafkach śmieciami, ale wystający zza zagięcia charakter pisma zwrócił jego uwagę na tyle, że przysiadł na moment na podłodze, rozwijając arkusz – który okazał się listem.
Zawahał się, czytanie cudzej korespondencji budziło w nim odruchowy sprzeciw, ale nim zdążyłby odrzucić list, zauważył wypisaną w górnym rogu datę – starą i zbyt odległą, by zapisany zamaszystym pismem pergamin mógł należeć do obecnej właścicielki mieszkania. Przebiegł spojrzeniem po kolejnych wersach, czując, jak wnętrzności wykręcają mu się nieprzyjemnie; irracjonalna złość szarpnęła zakończeniami nerwowymi ukrytymi gdzieś za mostkiem, odlegle, fantomowo; nie znał mieszkającego tu wcześniej mężczyzny ani jego córki, przeczytana historia budziła w nim jednak jakiś dyskomfort. Podniósł się z podłogi, rzucając jeszcze zaniepokojone spojrzenie w stronę podrapanego okienka, jakby spodziewał się dostrzec tam ducha więzionej dziewczyny – a później odłożył list na starą komodę, samemu wracając do pracy, choć jeszcze przez chwilę czuł się nieswojo – jakby bez pozwolenia zajrzał do cudzej szuflady.
Powrót Wren zasygnalizowały zarówno ciche kroki na drabince, jak i przyjemny, lekko wiśniowy zapach świeżo zaparzonej herbaty; uśmiechnął się do kobiety. – Nie ryzykowałbym zap-p-prószenia ognia, ale pozbyłem się go skutecznie – zapewnił; legowisko wozaka należało już do zamierzchłej przeszłości – miał nadzieję, że sam wozak również. W odpowiedzi na pytanie czarownicy, skinął głową. – Ta torba mieści więcej niż w-w-wygląda – wyjaśnił, podciągając wyżej kącik ust. Widząc, jak czarownica odkłada filiżankę z herbatą na odsłonięty kawałek blatu, przypomniał sobie o liście. – Proszę zobaczyć – powiedział, biorąc do ręki odłożony wcześniej pergamin i wyciągając go w stronę Wren. Papier zrobił się sztywny i kruchy, pachniał kurzem i starością, ale był wciąż czytelny. – Znalazłem go p-p-przypadkiem, pomyślałem, że pewnie p-p-panią zainteresuje – dodał, wyjaśniając pochodzenie listu. Nie był pewien, czy czarownica przywiązywała wagę do takich historii, ale zawsze wydawało mu się, że magia starych budynków kryła się właśnie w śladach pozostawionych przez poprzednich lokatorów; nawet jeśli – tak, jak w tym przypadku – były to ślady dosyć przygnębiające i ponure. – Za herbatę dziękuję, p-p-pachnie wspaniale – przyznał. – I nie, może p-p-pani spokojnie wrócić do swoich zajęć, jeśli coś będzie potrzebowało p-p-pani uwagi, na pewno panią zawołam – odpowiedział, odwracając się na moment i przerywając pracę nad przygotowywaniem ściany pod malowanie. Miał nadzieję, że czarownica nie planowała przez cały czas patrzeć mu na ręce – czułby się z tym nieco nieswojo, choć oczywiście klient nasz pan.
Pozbywając się kolejnych nierówności i drzazg, a później pokrywając wszystkie cztery ściany cienką warstwą przejrzystej farby, przestał zwracać uwagę na upływające minuty; przydymione okienko nie wpuszczało do środka zbyt dużej ilości światła, nie zauważył więc, że kiedy skończył, było już ciemno. Na ręczny zegarek zerknął dopiero po odłożeniu pędzla, przez sekundę czując, jak po jego plecach przebiega ostrzegawczy dreszcz – musiał się pospieszyć, żeby zdążyć, nim na ulice wyjdą nocne patrole. Pozbierawszy narzędzia, machnął różdżką, rzucając finite na zawieszoną pod sufitem kulę światła, a później trochę po omacku zszedł na dół, żeby odszukać Wren. – Na dzisiaj będę się już zb-b-bierał – poinformował ją, kiwając głową w jej stronę. – Udało mi się nałożyć p-p-pierwszą warstwę farby na wszystkie ściany, więc dobrze, gdyby klapa została na noc ot-t-twarta – wyschną szybciej, gdy będą mieć dostęp do powietrza – streścił pokrótce. Pewnie pomogłoby otwarcie okienka, ale nie chciał ryzykować, że przeklęty wozak wróci na noc, żeby sprawdzić, czy miał tu jeszcze czego szukać. – Mogę przyjść jutro o tej samej p-p-porze, czy tak będzie w porządku? – dopytał, rzucając kobiecie pytające spojrzenie. Zależało mu na dosyć szybkim zakończeniu tego zlecenia – trudno było mu zapomnieć, czym dokładnie ryzykował za każdym razem, gdy pojawiał się w Londynie.
| zt?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Poddasze, pokój gościnny
Szybka odpowiedź